Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Andrzej Wołosewicz - Roger Moore i postmoderniści

$
0
0

Andrzej Wołosewicz

 

Roger Moore i postmoderniści

 

Bogumiła Wrocławska            Skąd się biorą te wszystkie posty (postmodernizm, poststrukturalizm, post-to, post-tamto)?[1] Czy Tobie, Czytelniku, świat się rozpadł? Nie możesz go poskładać? Poruszasz się w nim jak Roger Moore po głowach krokodyli nie wiedząc, czy uda Ci się bezpiecznie postawić kolejny krok (bo przecież nie jesteś 007)? Czy naprawdę masz dojmujące poczucie niestabilności swego świata, swego ja i swego nie-ja? Nie pytam o Twój niepokój ekonomiczny (czy masz co do garnka włożyć), nie pytam o niepokój duchowy czy metafizyczny, bo te mogą dopaść i dopadają każdego z nas. Pytam o Twoją percepcję świata na jej elementarnym poziomie. Pytam dlatego, że sam mam silne poczucie stabilizacji: wiem, że jest świat (jakiś) za oknem i nieco dalej, wiem, co mnie czeka (śmierć), są wartości, które mnie rajcują i którym sprzyjam (rodzina, literatura), kibicuję od zawsze Realowi Madryt a w krajowej piaskownicy drużynom z Podlasia (sport potrafi mnie nadal ekscytować) – nic tu się nie zmieniło, a żyję juz ponad pół wieku.

            Tymczasem od tegoż pół wieku zewsząd jestem osaczony przez rozpad, rozbicie, nieskładalność w konsekwencji czego jestem straszony wszelkimi możliwymi końcami (historii – Fukuyama, cywilizacji – cywilizacja śmierci Jan Paweł II, podmiotu – Derrida/Lyotard). Do kompletu brakuje mi tylko końca tych wszystkich Końców i będziemy juz zapętleni dokumentnie. Jednak nie o dworowanie i złośliwości tu idzie, raczej o pewną niezborność teoretyczną, która mi doskwiera. Teoretyczną, bo z niezbornością realną, praktyczną nie mam żadnych problemów, co nie znaczy – powtarzam – że nie mam kłopotów z życiem i z codziennością.

            Idzie o pytanie, co leży u źródeł tych wieszczonych wszystkich rozpadów, tych post-ów? Dlaczego, skoro się wszystko rozpadło, zdekonstruowało[2], żyjemy jakby nic się nie stało? Co więcej, to właśnie nasze ugruntowanie i stabilizacja pozwalają w miarę bezpiecznie hasać po rejonach wszelkich nie-możliwości: niemożliwość historii, niemożliwość narracji, niemożliwość pamięci, porozumienia itd. Inaczej mówiąc: wszelkie kłótnie i spory są dowodem, że się rozumiemy (choć często n e możemy dojść do porozumienia). I tak właśnie patrzę na postmodernizm, jako na nie-porozumienie, które jednak można zrozumieć. Dlatego chętnie się z nim i o niego pokłócę.

            Kilkadziesiąt lat temu Pier Paolo Pasolini w poemacie „Zrozpaczona żywotność” pisał:

 

„Śmierć nie jest w tym

że już nie można nic powiedzieć,

lecz w tym, że już nie można zostać zrozumianym”

         (przekład Jerzy Horodyński)

 

Ktoś inny powiedział, że nastały czasy (media, demokracja), gdy wszyscy mogą mówić, ale nie każdego się słucha. A od siebie dodam, że mamy potężną nadwyżkę mówiących nad słuchającymi. (Na marginesie: czy nie na tym polega problem, że łatwiej dziś wyprodukować/powiedzieć niż sprzedać/być wysłuchanym?). To tu rozgrywa się bitwa o widza, słuchacza, konsumenta, a jeśli tych jest skończona ilość (a jest), to walczymy o generowanie nowych, nieistniejących dotąd a koniecznych (a jakże!) do natychmiastowego zaspokojenia (sic!) potrzeb. Rozbuchanie tego mechanizmu jest tak duże, że gdy mówię o potrzebie ograniczenia, pokory i ascezy, to nie tylko jest to głos wołający na pustkowiu, ale i głos intelektualnego idioty. Konrad Lorenz mówił, że duchowo i emocjonalnie nie różnimy się (lub różnimy się niewiele) od Starożytnych, natomiast nie do poznania zmieniliśmy nasze środowisko, nasze otoczenie. Kochamy i nienawidzimy tak samo jak Antygona, Kleopatra, św. Franciszek czy nasi nie święci współcześni. Zmieniliśmy za to otoczenie. Ktoś przeniesiony z Powstania Warszawskiego pod Troję mógłby poczuć się jak na historycznej inscenizacji – zupełnie inna jakość militarnego zagrożenia.

Te wszystkie zmiany najprościej opisać w modelu przyswajania i przepływu informacji. Ich ilość, gdy niekontrolowana lub słabo kontrolowana „na wejściu”, powoduje że nasz organizm/psyche/dusza/świadomość nie radzi sobie z ich przetwarzaniem w efekcie czego nasz „metabolizm informacyjny” jest wielce zaburzony, ale to nie świat tylko jego obraz nam się nie składa, rozpada się. Świat się nie rozpadł, nic nam się nie rozpadło, tylko jeśli postawiliśmy się w sytuacji, w której tak chętnie (i wcale nie z głodu!) „się obżeramy”, to nie narzekajmy na niestrawność. Jeśli zakładam bloga, jestem na Facebooku i na kilku innych portalach, to czy jestem w stanie dać odpór wszystkim zaczepkom, odpowiedzieć na wszelkie maile, polubić wszystkie polecane „lajki”? I – co ważniejsze – czy jestem w stanie w tym wszystkim odróżnić ważne od zbędnego? Nie jestem. Nasza podatność na świat generuje nadwyżkę „głupich kontaktów” w stylu: gdzie jesteś? A nigdzie, a co? A nic, tak dzwonię. Co u ciebie? A nic itd. Nie miej czasu na wszystko! Twoje życie jest zbyt cenne, abyś miał czas na wszystko. Ceń się. Nie bądź dostępny on-line dla wszytkich! Nie bądź godowy na wszystko, nie ma takiej potrzeby: nie zjesz trzech obiadów pod rząd, nie musisz sprzątać niepotrzebnych pokoi, nie pojedziesz dwoma samochodami jednocześnie. Nie daj się przerobić w skrzynkę na spam internetowy, medialny, konsumpcyjny, towarzyski.

Świat się nie rozpadł, Ty też nie musisz. Różnimy się od poprzedników zbędną uzurpacją ogarnięcia Wszystkiego, znania się na Wszystkim, wypowiedzenia się na Każdy Temat. Robimy to wszystko/Wszystko zbyt łatwo odsuwając w niebyt pytanie: po co? Inaczej mówiąc: świat nigdy się dobrze nie składał (jak puzzle) i teraz nagle – tylko dlatego, że żyjemy w informacyjnej wiosce – też się nie złoży. Jedynie epistemologiczni intelektualni maksymaliści nadal bawią się w puzzle, a skoro nie wychodzi wieszczą, że się Zmieniło, Rozpadło. Nie, to tylko w naszym zbędnym otwarciu na Wszystko szukamy scalającej perspektywy, dzięki której by się nam udało. Nie uda się. To zły pomysł i zły kierunek. Zły, bo nieskuteczny. To tak jakbyśmy szukali Nauki Nauk i jej profesora Wiedzącego Wszystko: ustalającego nowe zasady cywilizacyjnej grawitacji i karzącego nam w nie wierzyć. Czyż nie tak prezentują się post-znawcy? Efektywnie możemy jedynie uprawiać Mniemanologię Stosowaną jak swego czasu niezapomniany (niezapomniany?) Jan Tadeusz Stanisławski.

Jeżeli ktoś nie jest w stanie zgłębić całej matematyki (a nie ma takich matematyków, którzy są ekspertami od wszelkich jej meandrów) i dołożyć do tego pozostałą wiedzę przyrodniczą oraz wszelkie możliwe rozgałęzienia humanistyki – to nie powinien wieszczyć o Całości, bo jej najzwyczajniej nie może nie tylko ogarnąć, ale i dostrzec. Pytajcie tych od Gramatyki Wszystkiego, co widać z miejsca, które zajmują. A wtedy okaże się, że to miejsce nie jest wcale tak wyróżnione, jak każą nam wierzyć, jak nam wmawiają. By widzieć maksymalnie dużo albo Wszystko trzeba by mieć perspektywę, którą ostatnio osiągnął Feliks Baumgartner skacząc z prawie 40 kilometrów. Ale z tej perspektywy taki szczegół jak Ty i ja, nasz kontynent, Twoje myśli, wojna na Ukrainie (bo to wojna niezależnie od postawy unijnych strusiów) nie istnieje. „Wszystko”, na które mógł spojrzeć Baumgartner nie zawierało wszystkiego! Oto paradoks naszej dzisiejszej postawy: uzurpacja mówienia o wszystkim wiedząc niewiele. Baumgartner nie miał żadnej perspektywy poznawczej, on chciał skoczyć i przeżyć. Cieszmy się, że mu się udało.

Podsumowując. Nie wierzcie postmodernistom. Oni nawet nie potrafią zrobić tego, co zrobił Roger Moore. Nie żyjemy w czasach rozpadu. Jedyne co się rozpada, to ich iluzja, że istnieje i kiedykolwiek istniała Możliwość Całości. To tylko w ułudzie globalnej wioski odległość między Tobą a mną   r e a l n i e  w y d ł u ż y ł a  s i ę o maile, telefony, internet, ale śpisz i wypróżniasz się tak samo jak Grecy i Rzymianie. Możesz tylko łatwiej (bo szybciej) zrobić to na Ibizie czy w Nowym Yorku. Możesz, tylko po co?

           



[1] Zupełnie niezależnie Piotr Muldner-Niecikowski wcześniej (postmodernizm?) odpowiedział na moje pytanie; oczywiście pokazuje to tylko, że leży nam to samo na wątrobie, a ja właśnie bardziej o tej wątrobie.

[2] Piewcom łatwych uogólnień polecam książkę Christophera Norrisa „Dekonstrukcja przeciw postmodernizmowi” – przeciw, a więc dekonstrukcja nie musi być nie tylko w jednym worku z postmodernizmem, ale może być przeciw? A tak łatwo wymieniamy je jednym tchem...


Janusz Termer - Zofii Posmysz droga "do życia"

$
0
0

Janusz Termer

 

Przypomnienia

 

 

Zofii Posmysz droga "do życia"

 

   

    Radiowa dwójka Polskiego Radia zachęca słuchaczy do głosowania na najlepszą polską książkę minionego 25-lecia. Zamieszcza też na swojej internetowej stronie, niejako wyręczając czytelników, własną listę książek, na które można oddawać głosy. Lista ciekawa, obejmująca różne gatunki pisarskie: od poezji i prozy po dramat i esej, acz jednak moim zdaniem daleka od wyczerpania wszystkich wartych uwagi pisarskich nurtów oraz utworów powstałych w tym czasie. Na przykład brakuje mi na tej liście m. in. prozy wspomnieniowej Zofii Posmysz Do wolności do śmierci do życia,książki powstałej w nowych warunkach politycznych, bez oglądania się na ówczesne wymogi „poprawnościowe” czy cenzuralne, a wydanej w Warszawie w 1996 roku (czytanej zresztą wówczas na antenie radiowej Dwójki).

                                        

     Dwadzieścia trzy nas było tego dnia, gdy pod naporem więźniarskich ramion pękła brama obozu w Neustadt-Glewe, ostatniego na drodze ku wolności. A dla niektórych ku śmierci, która - zdaniem mędrców - także jest wolnością". Już te pierwsze zdania prozy wspomnieniowej Zofii Posmysz, od razu i celnie wprowadzają in medias res: w temat, nastrój oraz klimat całego tego bezcennego poznawczo i znakomitego także literacko utworu.

   Pozornie jest to tylko prosta i bezpretensjonalna relacja z  przeżyć autorki i grupy kobiet, współwięźniarek i towarzyszek niedoli, uwolnionych owego "pierwszego dnia wolności" z wieloletniej obozowej katorgi w Auschwitz, wędrujących teraz przez krajobrazy po wielkiej bitwie, pełne w owe dni powojennego chaosu obszary potwornych spustoszeń: materialnych i moralnych, do... No właśnie, dokąd? Do wytęsknionej "wolności"? Na pewno, tylko gdzie ona wówczas była ta upragniona wolność? Na wschodzie czy na zachodzie, w kraju czy na emigracji? A może była tylko mrzonką i prostą drogą do prowadzącą do niechybnej "śmierci"? Też, oczywiście, choć ta ostatnia to paradoksalna i zapewne - po obozowych przejściach - niebrana już wtedy na serio przez nie, spychana w głąb podświadomości jej personifikacja. Wtedy, w tym historycznym momencie, i w tym znękanym poobozowym życiem kobiecym „towarzystwie”, była przecież stale obecna ta złowroga „persona”, nieustannie przecież przypominająca zewsząd o swoim istnieniu i ciągle ukazująca nadal okrutne, nigdy niezaspokojone oblicze, pełne jawnych i ukrytych przestróg oraz gróźb płynących zewsząd. A to ze strony zaminowanych dróg i pól czy zdesperowanych resztek pokonanej niemieckiej armii, a to ze strony niemożliwych do cywilizacyjnego utemperowania żołnierskich żądz ("spirytualnych" i cielesnych) reprezentantów wschodniej wyzwoleńczej armii czy też ze strony zaczynających swoje żniwa band szabrowników oraz pospolitych przestępców wszelkich nacji, maści i odmian!

 

     Bohaterki tej wspomnieniowej prozy Zofii Posmysz kierują się na wschód, czyli wybierają, zdawać by się nam dziś mogło, najmniej bezpieczny ze wszystkich ówczesnych kierunków: drogę do kraju. Wybierają instynktownie, chociaż nie bez wahania, wraz z przyszłą pisarką, młodą wówczas dziewczyną, drogę do własnych rodzin, z którymi je rozłączono, do własnych domów, z których je zabierał hitlerowski okupant, drogę „do siebie”, czyli drogę "do życia" właśnie! I to, czyli wybór owej drogi, a nie sam obraz - pełen tutaj nota bene znakomicie i realistycznie (by nie powiedzieć, wręcz naturalistycznie) uchwyconych, zapamiętanych przeżyć i niebywałych "przygód", choć może to niezbyt zręcznie tak to nazwać, prawdziwie „filmowo-westernowych”, owych wręcz nieprawdopodobnych z dzisiejszego punktu widzenia scen wędrówki „przez piekło” tych zwyczajnych i zdesperowanych kobiet - jest tematem głównym tej książki. Niewielkiej objętościowo tej wspomnieniowej „książeczki” Zofii Posmysz, ale jakże ważnej – jako historyczne świadectwo i zarazem wielkie prozatorskie osiągnięcie.

    Powstała ona w pół wieku niemal od opisywanych wydarzeń. Nie mogła moim zdaniem powstać wcześniej gdyż byłaby to wówczas zupełnie inna proza, o innej tonacji narracyjnej i myślowej: zapewne tylko jako jeden z wielu tuż powojennych wspomnieniowych zapisków, a i to pokiereszowanych przez nie tylko cenzuralne, ale i – nawet w dobrej wierze czynione - autorskie retuszowanie (brak dystansu i przemyśleń późniejszych) tamtej nieprawdopodobnie pod każdym względem złożonej rzeczywistości. Teraz ten swoisty "reportaż z pamięci" wzbogacony został prawie "niewidzialnymi", wtrąconymi niby mimochodem, a jakże zmieniającymi perspektywę narracji, komentarzami (owymi "zdaniem mędrców"), na które tylko czas i wiek w pełni dojrzały zdobyć się mogą: na sądy nieuproszczone, sine ira et studio formułowane, bez oglądania się na jakiekolwiek „cenzuralne” dawne czy nowe względy uboczne (polityczne przekonania, obyczajowe czy językowe tabu).

       W efekcie powstała najlepsza - choć niestety mniej znana od wcześniejszych książek    Zofii Posmysz (Pasażerka czy Wakacje nad Adriatykiem) - proza tej autorki: zawierająca szczęśliwe połączenie odtworzonych z pietyzmem niepowtarzalnych realiów historycznego (dla nas, czytelników) i osobistego (dla autorki) przeżycia z późniejszym doświadczeniem życiowym pisarki, płynącym z czasowego dystansu, jako zwieńczenie  jej wielkiego i dojrzałego literackiego talentu oraz życiowej mądrości.                                                                                                                                                            

J.T.



Mirosław Prandota - Wydziedziczony przez historię

$
0
0

Mirosław Prandota

 

       Nazwisko hrabiego Potockiego kojarzy się ludziom, nawet niezbyt wykształconym, z historią Polski. Wszak był to ród magnacki, który niejednokrotnie współdecydował o losach naszego kraju. Minęło kilka wieków – wszystko się zmieniło. Od wielu już lat potomek dawnych możnowładców jest najpopularniejszą osobą w jednym ze szwedzkich kurortów na wschodnim wybrzeżu.

 

 

WYDZIEDZICZONY PRZEZ HISTORIĘ

 

Bogumiła WrocławskaPrzyjęcie urodzinowe

Odśpiewano „sto lat”. Tego dnia hrabia Jan Potocki obchodził swoje osiemdziesiąte ósme urodziny, więc jeżeli życzeniom i prognozom stanie się zadość, jubilat będzie musiał zapraszać miłych gości jeszcze przynajmniej dwanaście razy.

A póki co wychylono szampana. Potocki zasiadł u szczytu stołów ustawionych szeregowo wzdłuż werandy i nakrytych białymi obrusami, gości ma po lewej i po prawej stronie, jednych bliżej, drugich dalej, inaczej przecież być nie może. Za parę minut gosposie wniosą jadło i napitki.

Jest dzień 30 czerwca 2003 roku. Do willi w Varbergu, kurortu położonego na wschodnim wybrzeżu Szwecji, zjechało prawie pół setki Potockich. Hrabia mieszka tu już od ponad trzydziestu lat, ćwierć wieku temu pobudował przestronne siedlisko, kto przyjechał z dala, może przenocować, nawet pomieszkać trochę, miejsca jest pod dostatkiem. Od werandy odchodzi ukwiecony taras, za nim rozciąga się wspaniale utrzymany ogród z pulsującą fontanną w środku, zaś bryza wiejąca od morza sprawia, że oddycha się tutaj prawdziwie życiodajnym powietrzem i te szesnaście lat, które hrabiemu zafundowała rozrzutna rodzinka, da się jakoś załatwić.

Hrabia uśmiecha się pod wąsem, patrzy, kto przyjechał, cieszy się, że jest ich aż tylu, żałuje, że jednak kogoś zabrakło, ot życie! Po prawej, najbliżej gospodarza, zajmuje miejsce Sylwia, jego szósta żona, z którą jest akurat w separacji, ale zarazem w doskonałej komitywie. To ona przed laty, gdy już wylądowała w Szwecji, zrobiła mocno zawiedzioną minę na widok swojego korespondencyjnego hrabiego, który okazał się o trzydzieści lat starszy od niej. Nieco dalej podnosi kielich do ust Elżbieta. Z nią rozwiódł się dostojny jubilat w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym, a tak naprawdę to ona rozwiodła się z nim. Była piękna i nadal błyszczy urodą. Bożena z lat 60. i Halina z lat 70. opowiadają sobie coś ciekawego, a Teresa z lat 50. podaje ciastka wnukom.

Im dalej od jubilata, tym swobodniej. Trącają się kieliszkami synowie. Jeden z nich, Jerzy, właśnie przyjechał na urodziny ojca aż z Ameryki. Inni mieszkają w Szwecji. Żony, które mówią tylko po angielsku, z żonami, które mówią po szwedzku. Dorosłym Potockim przyglądają się dzieci, zarówno te, które mówią tylko po angielsku, jak i te, które mówią i po szwedzku, i po angielsku. Im później urodzone, tym bardziej obcy jest im język polski. A w ogóle to każde z nich co roku wygląda inaczej, bo sprawia to matka natura, czemu nikt nie powinien się dziwić.

 

Polski hrabia sprzedaje bibeloty

Żal, że nie przyjechała z Krakowa Jadwiga, pierwsza żona z lat 40., która wyciągnęła swojego hrabiego z łap gestapo, gdy już mu się szykowała wycieczka do obozu zagłady za udział w organizacji podziemnej. Hrabia wspomina dawne czasy, bo przynajmniej raz na rok wypada oddać się takim wspomnieniom, przypomina, że całe życie kochał konie i kobiety, jednak ze wskazaniem na konie, otwiera szwedzką gazetę „Arbeten”, postukuje przez chwilę  łyżeczką  w  szklankę,  aby wymusić posłuch, woła „słuchajcie” i czyta, od razu tłumacząc tekst na język pradziadków: „ Z polskiego dworu na jarmark. Polski hrabia sprzedaje bibeloty”.

Pokazuje zdjęcie na tle własnego antykwariatu, który prowadzi przecież od lat, mówi o popularności, jaką zdobył w swojej nowej ojczyźnie właśnie z racji posiadania tego magazynu rupieci. Mieści się w nim trzysta tysięcy cennych dla zbieraczy staroci. Pięćset sztuk zegarów, siedem setek aparatów fotograficznych z różnych epok, nieprzebrana kolekcja sztyletów, fajansów, czajników, samowarów, figurek, a nawet zabytkowy traktor.

Co by nie powiedzieć, życie Potockich związane jest z nazwiskiem szwedzkiej dynastii Wazów. W XVII wieku, za panowania potomka tej dynastii w Polsce Zygmunta II, postacią znaczącą w środowisku magnackim był hetman koronny wielki, Jan Potocki. W początkach XXI wieku, za panowania Karola XVI Gustawa Wazy, postacią, już niestety niewiele znaczącą, ale jednak znaną na szwedzkiej ziemi, jest prawnuk magnata, hrabia Jan Potocki. Ponieważ bibeloty zbiera co drugi dorosły Szwed, a ich mieszkania przypominają nierzadko stragany odpustowe, można powiedzieć, że Potocki mieści się w czołówce znanych osobistości szwedzkich, nikt z rodziny nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

Uroczystość urodzinowa, jak co roku, nastraja hrabiego do przypomnienia klimatu z tamtych, polskich jeszcze lat. Na stole pojawia się album bezcennych fotografii. Najpierw jeden, potem drugi, trzeci, następny. Już widać Rymanów-Zdrój w kolorze czarno-białym, miejscowość leżącą między Jasłem a Krosnem, własność rodziny Potockich z epoki Drugiej Rzeczypospolitej. Młody hrabia na siwym koniu przed domem, na karym koniu i z szablą w ręku przed gmachem Szkoły Podchorążych Kawalerii, bez konia na defiladzie wojskowej w trzydziestym ósmym, w mundurze podchorążego na tle kompleksu pałaców w Wilanowie, znowu na koniu jako zwycięzca wyścigu, przyjmuje gratulacje od jakichś eleganckich wielbicielek koni lub hrabiów i wreszcie hrabia na stogu siana, bez konia, ale za to z Jadwigą ubraną w kąpielówki podczas upalnego lata 1939 roku.

 

Kochał konie i kobiety

Młody Jan Potocki, który kochał konie jeszcze bardziej niż kobiety, zakochany był również w Rymanowie, a pamięć tej miłości trwa do dziś:

- Kochałem Rymanów, bo świetnie się tam czułem. Dookoła lasy, a rzeka Taba pełna była ryb, wszędzie masa kwiatów, w lecie motyle, które namiętnie zbierałem. Powietrze było wtedy czyste, lata słoneczne, a śnieg, który spadł zimą, leżał aż do wiosny opowiada jubilat z łezką w oku.

Potoccy z Rymanowa dbali o ludzi. Babka Potocka poświęciła życie dla dobra bliźnich. Razem z dziadkiem Stanisławem hrabią Potockim rozdali prawie cały majątek na dobroczynne cele. W okolicach Rymanowa założyli między innymi kółko rolnicze, kasę pożyczkową, dwie szkółki rzeźbiarskie dla uzdolnionej młodzieży wiejskiej, tkalnię w Korczynie i wiele innych rzeczy, które też można by wyliczyć, gdyby komuś zechciało się zajrzeć do starych dokumentów. Babka ofiarowała Kolonii Lwowskiej ogromny plac, na którym własnym sumptem wystawiła trzy pawilony. Mieszkały tam przez lata dzieci rodziców zamieszkałych we Lwowie, których nie było stać na opłacenie wyjazdu do uzdrowiska.

A w Domu Zdrojowym odbywały się znane w okolicy kinderbale oraz prawdziwe bale, takie dla ludzi z towarzystwa. Na scenie występowali najlepsi artyści, jak chociażby Mieczysław Fogg, Ordonka, Loda Halama, chór Dana, chór Czejanda.

W pamiętniku Potockiego można odnaleźć rejestr przeczytanych przez niego jeszcze przed wojną książek: cała Rodziewiczówna, czyli 43 książki, cały Marczyński 33 książki, Cronin, Remarque i Sienkiewicz. Oho, Sienkiewicz kilkakrotnie! To było życie. Miał człowiek trzech korepetytorów, którzy za ojcowskie pieniądze usiłowali zrobić z niego człowieka. Jeden był od matematyki, drugi od łaciny, a trzeci był kobietą, ładną panienką od francuskiego. Młody Jan zawsze podczas lekcji myślał głównie o tym, jakby tu ją pocałować, ale brakowało mu odwagi. Inna rzecz, że mimo wszystko ten jednostronny flircik wyszedł mu na dobre, bowiem po ukończeniu gimnazjum mówił biegle po francusku.

 

Honor arystokraty

Dzisiejszą młodzież hrabia ocenia raczej sceptycznie.

To niedorajdy powiada jowialnie i serdecznym spojrzeniem obrzuca synów i wnuków.

On sam na przykład najbardziej cenił sobie honor. Kto dzisiaj słyszy o czymś takim, a nawet jak już słyszy, to wie, o co chodzi? Honor to było coś takiego, co dawało człowiekowi napęd do życia. Człowiek bez honoru był przez innych traktowany jak człowiek bez głowy, czyli nieistniejący w pamięci otoczenia. Honor znaczył więcej niż każde pieniądze, więcej niż majątek. Honor liczył się, kiedy zdobywało się dziewczynę, kiedy ktoś kogoś wyzywał na pojedynek, kiedy brało się udział w zawodach.

Jan Potocki wcześnie zaczął uprawiać sport. Mając siedem lat, jeździł już na koniu, na nartach, a w gimnazjum ostro boksował. Jeszcze później grał w hokeja, w siatkówkę, skakał o tyczce, biegał na krótkich i długich dystansach, doskonale strzelał z broni małokalibrowej, skakał wzwyż i w dal, brał udział w biegach narciarskich i w wyścigach końskich. Zdobył mnóstwo odznak i medali. Człowiek honoru musiał być dobrym sportowcem.

W Szkole Podchorążych przyjaźnił się z księciem Jerzym Lubomirskim, który uwiódł żonę dowódcy szwadronu, z księciem Hochenlohe ze Śląska, który był wierny swojej narzeczonej, a także z Tedim Chłapowskim, który do dziś jest mu winny dwieście przedwojennych złotych.

W tamtym czasie wypadało też skończyć jakieś studia, hrabia wybrał najkrótsze, takie, które trwały tylko trzy lata, w Szkole Nauk Politycznych w Warszawie. Zamieszkał na stancji u swojej stryjecznej siostry, Beaty Branickiej, w pałacu w Wilanowie, gdzie odbywały się bale, na których bywała cała śmietanka Warszawy. Potocki pamięta, jak poznał osobiście Rydza-Śmigłego, który przecież miał wcześniej powiązania z Rymanowem, bo będąc studentem, dorabiał sobie na wakacjach, opiekując się dziećmi w Kolonii Lwowskiej.

W Wilanowie było sześciu służących. Rano do sypialni studenta Potockiego przychodził stary służący Stanisław, który miał długie wąsy i nienaganne maniery. Trzymał w ręku srebrną tacę ze śniadaniem, podnosił story w oknach, zawiadamiał, jaka pogoda na dworze, i oświadczał, że kąpiel dla jaśnie pana gotowa.

 

Czekanie na cud

A wojna światowa zaczęła się dla hrabiego w Rymanowie. O szóstej rano najpierw coś walnęło z hukiem, potem słychać było odgłos lecących samolotów, jeszcze później widać było czarne krzyże na skrzydłach. Bomby trafiały w tory kolejowe, w pociągi i w ludzi. Trzeba było coś robić, do kogoś strzelać, bronić ojczyzny, po prostu nie dać się.

Opłotkami przedarł się Potocki do Lwowa. Tam wprawdzie też spadały z nieba bomby, ale żołnierze bronili się zajadle i wszystko wskazywało na to, że mogli długo tak się bronić. Pierścień wojsk niemieckich zaciskał się coraz mocniej wokół miasta, lecz nastroje były wciąż dobre, wszak lada dzień miały przybyć z odsieczą samoloty angielskie. Niestety, niebo najeżone było wciąż tylko swastykami, Anglików ani na lekarstwo, a już niebawem z drugiej strony nadciągały hordy rosyjskie, wobec których nikt nie wiedział, jak się zachować. Przeważały twarze mongolskie, dzikie, brudne, źle umundurowane, często ze sznurkiem zamiast paska przy karabinie. Ich oczy błyszczały chciwie. Byli nienasyceni. Chcieli tylko mordować, rabować, pić wódkę i mieć dziewczyn do syta.

– I po co moi przodkowie walczyli o wolność Lwowa, kiedy my musieliśmy już wkrótce opuścić miasto? – żalił się głośno jubilat wobec rodziny, z której połowa i tak nie znała historii kraju pochodzenia dziadka. – Dlaczego hetman koronny wielki Potocki, zwyciężył Turków pod Chocimiem? Dlaczego jego syn zginął pod Żółtymi Wodami? Po co mój brat, Aleksander, walcząc w pierwszym szeregu, dotarł aż do Kijowa? Po co bronił on Lwowa w walce z Ukraińcami? Czyżby przelana krew polska poszła na marne?

Niestety, wszystko na to wskazywało. Kiedy Potocki wychodził z miasta z całą masą żołnierzy, czerwonoarmiejcy nie puścili ich na zachód, pokierowali na wschód. Enkawudziści wyłapywali oficerów i podchorążych. Stali na ciężarówkach, ubrani w skórzane kurtki.

– Pokażi ruki! – zawołali, było nie było, do jaśnie pana.

Jak zwykle miał ręce brudne i z nagniotkami od sportu i pracy. Gdyby miał delikatne i wypielęgnowane, dostałby kulę w łeb. I tak zwycięzcy puścili hrabiego-podchorążego, wolno, bo wzięli go za chłopa. Po wielu dniach i nocach, okrężną drogą, dotarł do Warszawy, a gdy już zaczęły normalnie kursować pociągi, wrócił do Rymanowa.

Z czasem, gdy jeszcze nie było lekko, ale już w miarę normalnie, wziął się za pracę na roli. Orał i siał całe dnie, starając się oddawać Niemcom jak najmniejsze kontyngenty.

W roku 1943 pojechał do Łańcuta, do swojego wuja, Alfreda Potockiego. Niemcy nie ruszali wuja z powodu znajomości jego z Goeringiem, z którym jeszcze przed wojną brał udział w polowaniach wraz z prezydentem w Spale.

Na stację przyjechała po gościa-kuzyna piękna bryczka, zaprzężona w dwa siwe araby. Po przywitaniu się wszyscy poszli na obiad. Za każdym krzesłem stał lokaj. Kiedy pani Potocka dzwoniła, ukazywał się kolejny lokaj z daniem. Z boku na stole stały miseczki do mycia palców, przybrane płatkami róż. Po obiedzie okazało się, że obowiązkowym punktem programu było oglądanie największej w Europie powozowni. Stały tam marmurowe żłoby, a w stajni pachniało czystością jak w salonie.

Hrabia dorastał w warunkach, kiedy to trzeba było określić swój stosunek do różnych zjawisk. Między innymi do Żydów. Sam przyznaje, że przed wojną był antysemitą, głównie zresztą dlatego, że raził go ekspansjonizm Żydów niemal we wszystkich dziedzinach. Ale gdy zobaczył, jak Niemcy prześladują tych ludzi, stanął teraz po ich stronie. Z narażeniem życia Potoccy przechowali kilkanaście osób pochodzenia żydowskiego przez całą wojnę.

– A z dziewczynami nawet flirtowałem! – podkreśla dzisiaj hrabia z błyskiem w oczach.

 

Ucieczka z pałacu

Z Rosjankami już flirtować się nie dało. W każdym razie nie wtedy, gdy na ziemie polskie wkraczała Armia Czerwona, gotowa strzelać do wszystkiego, co pachnie starym porządkiem. Wyzwoliciele nie przepadali za hrabiami, swoich mieli już dawno z głowy, dla polskich było jeszcze sporo miejsca na Kamczatce. Na szczęście, zanim się pojawili, wyprzedziła ich zła sława. Potoccy wynieśli się z Rymanowa tak szybko, jak tylko mogli i to raz na zawsze. Załadowali co lepsze rzeczy na ciężarówkę i odjechali do Krakowa. Sztuka polegała teraz tylko na tym, aby umiejętnie wtopić się w tłum.

Obywatel Jan Potocki, broń Boże, żaden hrabia, znalazł dla siebie posadę dyrektora uzdrowiska w Wieńcu pod Krakowem. Miał tam samochód, kupiony legalnie za pieniądze od Kościuszkowców, ale przyszedł raz ruski kapitan z wycelowanym pistoletem i na „zdrawstwujtie” zagaił w te słowa:

– A dokumienty u was jest?

– Niet.

– Nu, tak dawaj maszinu!

Co można było zrobić? On miał argumenty, a Potocki niet.

Zaczynał się nowy porządek. Po kilku miesiącach przyjechał partyjny dyrektor z Warszawy i zaczął organizować sojusz robotniczo-chłopski  zamiast leczyć ludzi. Tego akurat Potocki  nie mógł ścierpieć i wyjechał do Jeleniej Góry, czyli na Ziemie Odzyskane, gdzie nikt nikogo nie znał i to było największe szczęście dla wielu ludzi. Były hrabia został tam kierownikiem stacji traktorów i maszyn rolniczych oraz majątku rolnego o powierzchni 150 morgów. Ludzie mówili na to „kołchoz”, po polsku pegeer. Strasznie podobała się obywatelowi Potockiemu ta robota. Pracował od świtu do nocy, bo robotny był od zawsze. Wszystko szło jak z płatka do czasu, kiedy wezwano go do UB i zapytano:

– Słuchajcie-no, towarzyszu Potocki! Czy wy przypadkiem nie jesteście hrabią albo jakimś innym przedwojennym wyzyskiwaczem i krwiopijcą?

– A w życiu! – odparł z takim oburzeniem, że aż spokornieli. – Nazwisko mam przypadkowe, jestem kierowcą.

Na potwierdzenie swoich słów wyciągnął książeczkę wojskową, którą wyrobił sobie pod koniec wojny. Było tam napisane „zawód: szofer”.

Za byle co wsadzano wtedy do więzienia, marne były te więzienia, nieogrzewane, bez prawa do zdrowotnego spaceru po lesie, więc hrabia trochę obawiał się, że w końcu go zidentyfikują i umieszczą w takim nieogrzewanym przytułku, toteż zrezygnował z pracy na roli i pojechał do Szczytnej, gdzie prowadził restaurację, a jednocześnie założył składnicę złomu, którego było wszędzie od cholery, jak to po wojnie.

Z czasem został jeszcze taksówkarzem, bo w roku 1948 zaczęto dawać coraz większe domiary właścicielom restauracji. Symbolem przydrożnym nowych stosunków na wsi stawały się gospody ludowe.

Jeszcze później, już w roku 1950 przeniósł się do województwa warszawskiego, gdzie wziął w dzierżawę 17 morgów piachu wraz z domkiem, pasieką i hodowlą nutrii. Nie było tam światła elektrycznego, ale tak prawdę mówiąc, nie było też czego oświetlać. Plony były liche. Na wsi panował wtedy prawie głód. Chleb jedzono od święta, a głównym pożywieniem były kartofle, które dobrze rosły na tych piachach.

Dopiero po roku 1956 jeszcze raz zaryzykował, pojechał do Polanicy i otworzył tam restaurację z orkiestrą. Personel był znaczny, ale, psia krew, wszyscy kradli! To też symbol nowych czasów. Gospodyni ogołociła cały bufet w kuchni z pięknej porcelany poniemieckiej, kucharka wrzucała do zupy same kości, bo mięso sprzedawała pokątnie ludziom. W torbie jednej z podkuchennych znalazł Potocki raz i drugi dwadzieścia kotletów schabowych. Kucharz robił sałatkę rybną z zepsutych węgorzy. Urząd skarbowy w komplecie przyjeżdżał regularnie na wyżerkę i popijawę. Urzędnik z komisji sanitarnej stale siedział u Potockiego i popijał piwo. Państwowa Inspekcja Handlowa była skaraniem boskim. Ciągle trzeba było ich błagać, prosić i przekupywać, aby przestali wypisywać karne protokoły. Gdy już się z Potockim na dobre zakolegowali, przychodzili zwykle we trzech i mówili:

– Po trzy stówy dla każdego i coś do teczki. Jak nie, to pana zrobimy.

Wieczorem milicja przychodziła na wódkę, której w myśl regulaminu restaurator nie mógł w ogóle mieć.

Kontrolerzy wojewódzcy żądali koniaków i win najlepszej jakości, których na składzie nie było, i Potocki musiał szukać ich po okolicznych sklepach. Jeden nawet zażądał, aby mu dostarczyć dziewczynę, taki był kontaktowy.

Harówka była niesamowita, aby wszystkim złodziejom dotrzymać kroku. Obywatel Potocki spał trzy do czterech godzin na dobę, aż wreszcie obudził się na dobre, sprzedał restaurację i wyjechał do Krakowa.

 

Hrabia w roli szefa pegeeru

Przystąpił tam do spółki w gospodarstwie na Woli Duchackiej, na przedmieściach Krakowa. Prowadził hodowlę kur i baranów, a zamieszkał w jednym pokoju przy stajni, gdzie również mieszkała krowa, którą też trzeba było się opiekować. Główne pożywienie rodziny Potockich, wszak była już Jadwiga i dziecko, stanowiła kasza. Dojadali jabłkami, których ojciec rodziny pilnował za pensję w postaci jednej trzeciej zebranych w sezonie owoców.

Bycie utajnionym hrabią w epoce wczesnego Peerelu to dość egzotyczna fucha, wymagająca nie byle jakiej inicjatywy. Potocki robił jednak dobre wrażenie na ludziach, więc nikt nie zgłaszał sprzeciwu, gdy pewnego razu założył on kółko rolnicze, którego został prezesem. Miał kilkudziesięciu członków, sam też orał jak nie prezes, aż w końcu doszło do katastrofy. Członkowie pracowali jak hrabiowie, a tylko hrabia pracował jak robotnik rolny. I kółko rolnicze diabli wzięli.

Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Kółko zakończyło się niedobrze, ale robotę trzeba było sobie znaleźć. Potocki został teraz kierownikiem transportu w spółdzielni mieszkaniowej. Egzotyka podobna jak gdzie indziej. Kierowcy kantowali, jak tylko mogli, sprzedawali materiały budowlane po drodze, z byle czym przyjeżdżali na miejsce. Ale ruch w interesie był – gdy zabrakło cegieł, budowało się domy z piasku. To właśnie dzięki pracy w spółdzielni dostał Potocki przydział na mieszkanie czteropokojowe, w którym później pozostawił żonę Jadwigę, ale jeszcze przedtem został przyjęty do pracy w produkcyjnym gospodarstwie rolnym, gdzie produkcji prawie nie było, ale był wolny etat dla dyrektora.

Gospodarstwo to zostało po jakimś czasie sprzedane i wtedy zatrudnił się na stanowisku starszego majstra w tuczarni i ubojni drobiu w Niepołomicach, ale wytrwał tylko trzy miesiące, a potem trafił się angaż na kierownika nocnego lokalu w Krakowie, gdzie zwalczał prostytutki, cinkciarzy i niebieskich ptaków.

Robolem, takim utytłanym harówą, został były hrabia dopiero na obczyźnie, kiedy władza ludowa ufundowała mu paszport i kiedy już po kilku wychowawczych odmowach wyraziła zgodę na wyjazd z wycieczką do Szwecji. To dopiero było przeżycie!

– W Malmoe mieliśmy wszyscy iść na obiad – ze śmiechem opowiada hrabia. – Głodny byłem jak wszyscy diabli, a tu przewodnik opowiada dyrdymały o trzymaniu się razem, żeby ktoś nie zaraził się imperialistycznym bakcylem w tej Szwecji. Jakoś przemogłem głód i poszedłem na policję prosić o azyl. Tam już spotkałem pięćdziesięciu kolegów z autobusu. Jak razem, to razem!

Przewodnik wrócił do kraju w pojedynkę, a tymczasem Szwedzi skierowali niepokornych uczestników wycieczki do obozu pod miastem, gdzie spędzili nocleg na wspólnej sali, ale gdy Potocki zagaił po francusku do szefa biura pracy, że jest tu dwóch inżynierów, jeden artysta malarz i jeden hrabia, przenieśli ich do porządnego hotelu.

 

Robol na taśmie

W jakiś czas później przyjechali z Goeteborga przedstawiciele firmy Volvo, aby zwerbować azylantów do pracy w fabryce na taśmie. Niemal wszyscy tam pojechali, Potocki uznał, że praca na taśmie to ogłupiające zajęcie, więc dostał dietę 100 koron dziennie, aby szukał pracy samemu. Szukał, a jakże, a po drodze wstąpił do Varbergu, w którym zakochał się od pierwszego wejrzenia.

W albumie jubilata zachowała się taka jedna fotografia z pionierskich lat w nowej ojczyźnie. Hrabia Potocki stoi w ceratowym fartuchu na tle zasmarowanej ściany, zapełnionej maszynami tak na oko z epoki szesnastowiecznej manufaktury, na rękach ma długie, gumowe rękawiczki koloru czerwonego, na głowie wypłowiałą czapkę, a na nogach zdeptane pantofle. W rękach trzyma dwa wiaderka wypełnione jakąś wredną paciają, z twarzy przebija rezygnacja i smutek. To już ani hrabia, ani nawet dyrektor peerelowskiego pegeeru, ale robol nad robole, któremu wszystko jedno, co dzieje się wokół niego, byleby tylko dali forsę na ćwiartkę i na kaszankę. Tak wspomina te najtrudniejsze dla siebie dni:

– Zgłosiłem się do pracy w fabryce plastikowych łodzi, bo coś trzeba było robić, z czegoś żyć. Robota nieprzyjemna, pracowaliśmy bez masek w oparach płynnego plastiku. W głowie kręciło się cały czas, trucizna niszczyła zdrowie, wiedziałem, że tak dłużej nie wytrzymam. Już po dwóch tygodniach poprosiłem o przeniesienie do fabryki rowerów, zostałem skierowany do wydziału galwanizacji i... wpadłem z deszczu pod rynnę. Tam bowiem parował ołów, a kiedy wychodziło się po pracy na dwór, głowa była ciężka jak ten ołów i trudno ją było donieść bez wysiłku do domu. Ale że nikt nas do roboty nie zmuszał, a zarobić na życie trzeba było, zaciskało się zęby i czekało na lepsze czasy. Wolne miałem tylko noce, bo w soboty i niedziele dorabiałem sobie w restauracji. Zmywałem gary, obierałem kartofle, dostawałem pięć koron za godzinę i czas leciał.

Na obywatelstwo szwedzkie czekało się hrabiemu osiem lat. Do ołowiu nie potrafił przywyknąć i po kilku latach, a było to w grudniu 1974 roku, trafiła mu się praca w lesie. Dopiero wtedy odżył. Miał pięćdziesiąt pięć lat, a poczuł się nagle jak nowo-narodzony. Jego brygadzista uprawiał bieg na orientację, był wysoki i silny jak zwierz, po pracy zachęcał Potockiego, aby ten pobiegał razem z nim po lesie.

I biegali dzień w dzień bez względu na pogodę, a hrabia wcale mu nie ustępował, mimo że był dwa razy starszy.

– Wpadaliśmy razem na jakąś z góry ustaloną metę! – podkreśla z dumą jubilat. – Gdyby już wtedy ktoś organizował zawody sportowe dla weteranów, wygrywałbym wszystkie konkurencje biegowe jak lecą.

Fotografia, na której hrabiego-antykwariusza widać w królestwie nieprzebranych rupieci, budzi zabawne skojarzenia. Hrabia trzyma w rękach skrzynkę ni to z gwoździami, ni to z pieniędzmi, a za sobą ma stertę kielichów miedzianych, figurek, szczotek do włosów i czort wie ile różnobarwnego barachła, jakie spotyka się czasem w Szwecji na pchlich targach oblężonych przez ludzi skłonnych dekorować własne mieszkania przez całe życie tak, że potem trudno poruszać się po takim domu.

 

Handlarz antyków

Jest autentycznym znawcą. Jego głos jest głosem eksperta, więc gdy ktoś w środkowej Szwecji ma rzecz, której wartość chciałoby się zweryfikować, autorytet hrabiego Potockiego jest niepodważalny.

Mówi, że w Varbergu czuje się szczęśliwy. Całą zimę w każdą sobotę i niedzielę jeździ do Goeteborga, sprzedaje tam i kupuje różne graty. W lecie zaś jeździ raz w miesiącu na jarmarki, a w każdą sobotę i środę sprzedaje antyki na rynku w Varbergu. Jest powszechnie szanowany i lubiany. Mimo szeregu lat ciężkiej pracy nie stracił doskonałego humoru, ma też w sobie coś, co budzi u innych respekt, nawet mimo swojej autentycznej serdeczności i przyjaznego nastawienia do każdego człowieka.

Raz w roku przybywa na zjazd rodzinny do Poznania, gdzie Polska Akademia Nauk organizuje spotkania rodzinne starej arystokracji w Pałacu Działyńskich. Tam przecież mieszkała kiedyś jego babka. Z Poznania blisko już do Kórnika, gdzie również mieszkała Anna z Działyńskich Potocka. Towarzyszą mu zwykle synowie, zarówno ci z Ameryki, jak i ci ze Szwecji. Przy okazji hrabia robi sobie dwutygodniowy urlop, aby być na Dolnym Śląsku, w Krakowie, w Rymanowie i w Warszawie, czyli w tych miejscach, gdzie kiedyś mieszkał. Świat jest już inny niż pięćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat temu, miejsc naszego dzieciństwa tak naprawdę już nie ma, ale wydziedziczony przez historię hrabia może przynajmniej pobawić się w zgadywankę: „O, tutaj było chyba to, a tam było tamto. A może nie tu, ale tam dalej na pewno...”

Jan Potocki napisał też pamiętnik. Na trzystu stronach najwięcej miejsca zajmują jego podboje miłosne. Te sześć minionych żon i całkiem pokaźny zastęp narzeczonych mówią same za siebie, naprawdę było o czym pisać. A przecież hrabia nie był od tego, aby tylko wykorzystać i zaraz rzucić. Każdą wspierał materialnie jak tylko mógł, a harówka, jaką zgotował mu w długim życiu los, była konsekwencją jego intensywnego życia erotycznego. Coraz młodsze żony miały odpowiednie wymagania, a tkwiące głęboko w tradycji rodowej poczucie honoru upominało się, aby tym wymaganiom uczynić zadość.

Więc hrabia czynił. Gdy tylko któraś z pań obrosła w dobrobyt, odchodziła. Nietrudno było znaleźć pretekst, wszak kobiety stanowiły nieustające hobby małżonka, który nierzadko zapominał, że był żonaty lub co najmniej zaręczony i raz po raz tracił głowę dla jakiejś urodziwej panny lub mężatki.

Pozostała już tylko dziewięćdziesiątka na karku, dzieci i wnuki rozsypane po świecie i świadomość pracowicie spędzonych lat. Gdyby jeszcze tylko udało się kupić tanio jakiś pałac w Polsce, która już nie brzydzi się hrabiami, radość życia sięgnęłaby szczytów...

  No bo mimo wszystko pozostał żal, że świat jest już inny i jeszcze raz żal, że gdy przyjedzie się do Starego Kraju na wakacje, to prędzej czy później i tak trzeba wracać „do siebie”, do Szwecji.

                           

Polskie muzeum w Szwecji

Któregoś dnia obwieściłem mojemu staremu kumplowi, Jorgenowi, że wybieram się do polskiego hrabiego, bo akurat pogoda była taka sobie, na ryby owszem, ale nad morze to już w żadnym wypadku. Jorgen, 50-latek, który hrabiów widział tylko na filmach, postanowił mi towarzyszyć. W ostatniej chwili zgłosił się Erik, czyli chłop bez ziemi, który już dawno sprzedał swoje hektary państwu i w związku z tym nie był niczyim poddanym, za to ciekawym świata. On też chciał z bliska zobaczyć hrabiego, aby później relacjonować setkom znajomych, również chłopom jak on sam, swoje wrażenia z tak zwanego eleganckiego świata.

Pojechaliśmy. Gdy moi Szwedzi zobaczyli zbiory Potockiego, kompletnie zbaranieli.

– To nie jest żaden antykwariat! – nie wytrzymał nagle Erik. – To muzeum!

Jorgen nie mówił nic, ale z jego miny wynikało, że ma podobną opinię. W ogromnej, długiej na sto metrów hali ciągnęła się kilkupasmowa wstęga stoisk, na których leżała historia Szwecji pod postacią eksponatów z różnych epok.

– Ile lat hrabia to gromadził? – zapytał po kilkunastu minutach Erik, raczej bezosobowo, bo jeszcze nie bardzo wiedział, jak zwracać się do przedstawiciela arystokracji, wprawdzie cudzoziemca i mocno zubożałego, ale mimo wszystko nieprzeciętnego.

 Gdy usłyszał, że trwało to 30 lat, nie uwierzył.

– Ja bym tego nie zebrał nawet przez sto lat! – wysapał, nie kryjąc podziwu dla gospodarza. – Gdy opowiem sąsiadom, co tutaj widziałem, nikt nie uwierzy.

Erik nie przewidział, że czeka go jeszcze jedna niespodzianka. Kiedy bowiem nieco później zjedliśmy obiad w domu hrabiego (zupa pomidorowa, kalafiory w potrawce i lody), gospodarz podniósł się zza stołu i powiedział:

– A teraz zapraszam na obchód mojej siedziby!

Nie pamiętam już, ile pokoi w tej „siedzibie” wybudowano, ale wiem dobrze, że w żadnym nie było ścian. W każdym razie, jeżeli nawet były, to i tak niewidoczne, jako że chyba na każdym centymetrze tkwił zabytkowy przedmiot, tworząc osobliwą gęstwinę, która naprawdę sprawiała wrażenie, jakby w miejsce ścian konstruktor zaproponował przepierzenie utkane z zabytkowych eksponatów.

Długi czas jeszcze moi szwedzcy koledzy pozostawali pod urokiem hrabiego i jego zbioru wspaniałości. Jechaliśmy do Varbergu prawie trzysta kilometrów, nie była to więc harcerska przejażdżka, tym bardziej, że i droga powrotna miała tyle samo, ale tę wycieczkę uznali za najciekawszą w życiu.

 

* * * * *

 

Andrzej Walter - Milczenie owiec

$
0
0

Andrzej Walter


Milczenie owiec

czyli „Jak się traktuje literaturę”

 

Franciszek Starowieyski   Piotr Müldner-Nieckowski opublikował ostatnio szkic pod wyżej przywołanym tytułem. Jego analiza dotyka ważnych problemów zajmujących obecnie środowiska twórcze w Polsce, a w tym przypadku środowiska pisarskie. Wiele wniosków zamyka krąg opinii, które słyszy się powszechnie wśród zainteresowanych losem literatury oraz pozycją pisarza w dzisiejszym świecie. Niestety muszę poddać polemice wiele tez źródłowych, założonych a priori przez wielce szanownego Autora tego tekstu.

 

   Oczywiście teza główna – jest źle, a może być gorzej – dyskusji jako takiej nie podlega. Jednak założenie, że przyczyną tego stanu rzeczy jest rozwój w Polsce postmodernizmu (szeroko rozumianego) to teza z gruntu bardzo upraszczająca problem. Zamyka go ona w pojęciu wysublimowanym oraz idealistycznym. Pod wytrychowym hasłem kryją się lata przemian oraz ich skomplikowane podłoże. Jednym słowem autor upraszcza to, czego upraszczać się nie powinno. Unika nazwania pewnych zjawisk po imieniu. Szuka przyczyn stanu zastanego z pozycji intelektualisty oderwanego od frontu dokonujących się przemian społecznych. Skacze myślowo i mentalnie przez Ważny czas w dziejach narodu oraz całe zawikłane procesy, których istotę i wydźwięk pomija.

 

   Z pewnością obecna sytuacja pisarstwa jako sztuki, zawodu i sytuacji społecznej grupy twórców nie jest skutkiem rozwoju postmodernizmu w Polsce po upadku komunizmu. Sama definicja postmodernizmu przestała być dziś aktualna, jeżeli kiedykolwiek była, gdyż zawsze stanowiła wór pojęciowy na tyle szeroki, iż wkładano weń wszystko, co się na świecie zmieniało – z różnym natężeniem, zależnie od kraju, kultury i poziomu rozwoju społecznego. Tak naprawdę nie jesteśmy w stanie porównać, czy to, co nas spotkało w Polsce po roku 1989, to w ogóle jest jakiś postmodernizm, czy – jak autor sam zauważa – prostackie nuworyszostwo wraz z okrzykiem „róbta co chceta”… Jednak ten aspekt rozpasania chama, który nosi bagaż 45 lat upodlenia nie może być jedyną przesłanką wyciągania wniosków. I nie jest. Autor jednak przeskakuje przez pojęcia z prędkością błyskawicy nie wnikając głębiej – dlaczego tak, a nie inaczej. Na przykład pisze o likwidacji cenzury i jej przejście w stan innej cenzury. Są to zjawiska, które poruszaliśmy tutaj wielokrotnie i diagnozowaliśmy ów przypadek. Nazywaliśmy po imieniu – kto i dlaczego. Wskazywaliśmy rolę Jedynych Słusznych Gazet oraz wiodących mediów. Jak i zachodniego kapitału, który za tym stoi. Autor wtedy w polemiki nie wchodził, nie komentował – widać, nie dostrzegał związku ze sprawą. Co ma do tego postmodernizm? Doprawdy – nie wiem. To naturalne procesy ekonomiczne oraz przemiany związane z kontrastem siermiężnej Polski, która wstawała z kolan, wobec silnego materialnie i mentalnie Zachodu. Likwidowanie redakcji nie następowało dlatego, gdyż wymyśliła sobie tak ta, czy inna pani ministra albo pan minister. Te „redakcje” wraz z całym inwentarzem – żywym bądź martwym – po prostu zwyczajnie sprzedawano. Tak jak sprzedano banki, zamiast zarządzić, wzniecić proces tworzenia banków polskich.

 

   Autor porusza się ciągle w przestrzeni nie widzenia, nie słyszenia i nie uznawania kto za tym stoi. A dziś już doskonale wiemy kto. Choć wielu wciąż dziecinnie wierzy, że Polskę spotkał kolejny „cud nad Wisłą” w postaci „okrągłego stołu” i darowanej przypadkiem wolności. Otóż nie. Cały proces sprawnie i zza kurtyny uruchomili ludzie dawnego systemu. Dwie najważniejsze ustawy zmieniające oblicze „tej ziemi” ogłoszono w 1987 i 1988 roku. Chyba nie muszę dodawać, kto je napisał. A my – siadając do tegoż „cudownego” stołu, budziliśmy się w innej Polsce, tylko jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. I w zasadzie dowiedzieliśmy się dopiero kilka lat temu. Potem nastąpił wysyp gromad „pożytecznych idiotów”, którzy za przyzwoleniem dawnej władzy poczęli sprzedawać hurtowo – co się dało i kogo się dało. Tak samo uczyniono z prasą, pisarzami, całymi grupami, środowiskami i wszystkim, co pozwalało „jakoś się urządzić”. To, co zdarzyło się w Polsce przez ćwierć wieku można śmiało nazwać zdradą stanu. Jeśli nie spojrzy się na całokształt z tych perspektyw nigdzie się nie dojdzie, nic nie zmieni i niczego nie zbuduje. Wróćmy do tekstu …

 

   Pisze Müldner-Nieckowski :

„Funkcję rozpowszechniania kultury jednym gestem przeniesiono na marketing, ten zaś szybko uległ presji merkantylizmu i zarazem lifestyle’u (lajfstajlu), co można streścić za pomocą hasła, które mówi, że głównym kupującym i płacącym podatki są masy, natomiast elita znajduje się na marginesie "mas ekonomicznie wartościowych". Elita nie powinna mieć wpływu na to, na co wydają pieniądze masy, ponieważ jej wytwory są niehedonistyczne, nie dają takiej przyjemności, jakiej się spodziewa konsumpcyjnie nastawiony i słabo przygotowany do odbioru kultury wysokiej członek mas.”

 

   Stwierdzam ponad wszelką wątpliwość – to na pewno nie był „jeden gest”. To był cały proces. Marketing to być może mamy dziś, ale wtedy, po 1989 to był pełzający kapitalizm made In PRL. Odchodzenie od niego było bardzo wolne i stopniowe. Jedni robili kokosowe interesy, inni zostali wtłaczani w niewolnicze dyby obecnego państwa kolonialnego. I takie też wytworzyliśmy elity. Sentymentalne za minionym systemem, albo zdziczałe za kapitalizmem, którego wciąż nie czują, nie pojmują – bo niby skąd mają go czuć? … Z mieszaniny siły przewodniej, aparatu, hipokryzji ostatnich lat komuny, katolicyzmu ludowego oraz wyzutych z wszelkich wartości wyższych Jasia, któremu powiedziano – a teraz będziesz Europejczykiem?

 

   Marketing – jako taki – nie może ulec presji merkantylizmu, gdyż z niego samego, jako ze źródła wypływa. Po prostu – aby lepiej handlować wymyślono marketing. Kiedy ten się „zatkał”, wymyślano potrzeby ludzkie – całkiem nowe, aby marketing znów ożywić. A kiedy już nic się nie dało wymyśleć nastąpił „cud w Brukseli” i Ronald Reagan wyścigiem zbrojeń oraz pomocą duchową Jana Pawła II rozmontował Sowietów. Znów było komu sprzedawać, to czego nie skonsumował człowiek zachodu. Pojawił się gigantyczny rynek zbytu, który szedł w miliony. Miliony kredytów (z nie polskich już banków) na miliony domów, okien do wymiany i innych dobrodziejstw. Po co w tym wszystkim książki? Na nie już … zabrakło czasu. I zabraknie wśród tych, którzy się „uwłaszczyli”. Też upraszczam. Jednak opisuję mentalnie mechanizm, który powoduje, że Polak nic nie czyta, a Francuz – i owszem. Dobrze ujął to w komentarzu Isaac Jacobovsky – było nie było, obywatel Irlandii …:

   „W krajach tych obserwuje sie bardzo wysoki poziom czytelnictwa, powszechne prawie uczestnictwo w wydarzeniach kulturalnych, wizyty w filharmoniach, operach, teatrach i kinach - wypełnianych nieomal po brzegi, a działalność kulturalna przynosi wymierne profity materialne, dzięki czemu twórcy - uzyskując pożądane dochody - mogą poświęcić swój czas na rozwój osobisty i poważną, wartościową twórczość.”

Nawet jeśli trochę przesadził – bez uwzględnienia właśnie zachodniej wersji postmodernizmu, albo nazwijmy to wprost – zidiocenia – to i tak dzieli nas od zachodu czytelnicza i kulturalna przepaść, co widziałem na własne oczy w Holandii, Francji, Belgii, Niemczech i innych krajach. Ba, nawet Czesi czytają trzy razy tyle co Polacy. To się rzecz jasna przekłada na pozycję twórców, choć akurat Czechy są tu złym przykładem, gdyż i u nich pozostało jedynie czytelnictwo, bez redukcji innych patologii jakże do polskich zbliżonych…

 

   Lifestyle zostawmy na razie na boku. Wróćmy do sformułowania:

 

co można streścić za pomocą hasła, które mówi, że głównym kupującym i płacącym podatki są masy

 

Otóż nieprawda. Główny ciężar podatkowy przyjmują na siebie nie masy, tylko ci, którzy zarabiają najwięcej. Słowem „elity”. (bądź tak zwana klasa średnia – której u nas nie ma takiej jak na Zachodzie). I docieramy do sedna. Kto stanowi elitę tam i tu?

Czym jest w ogóle elita? Jaką ma strukturę? Jaki status…

Śmiem twierdzić, że tylko w Polsce elita znajduje się na marginesie „mas” (bo już dodatek „ekonomicznie wartościowych” nie jest zgodny z prawdą). I właśnie o to chodzi w mojej polemice. Piotr Müldner-Nieckowski formułuje prawdziwe wnioski, które nie pochodzą z rzetelnie opisanych i przeanalizowanych przesłanek. Na Zachodzie do elity należy na przykład biznesmen, który zna swoją rolę, wartość i odpowiedzialność w systemie. Jest dobrze (i kosztownie) wyedukowany i z pewnością czyta oraz jest świadom mecenatu, jego potrzeby i korzyści dla państwa, które zamieszkuje. Uczestniczy w kulturze. A nasz biznesmen? Kupuje coraz to nowe samochody, komórki, laptopy, gadżety, a nawet obrazy … często grilluje i wdzięczy się do Jedynych Słusznych Gazet oraz głównych mediów. Jest po prostu swojski, buraczany i wytworzony poprzednią epoką – partii z narodem oraz narodu z partią. Ma swój świat, który sztuk wyższych, niszowych, jak to ujął autor – niehedonistycznych – nie obejmuje, gdyż nie za bardzo wie co z nimi począć.

 

   Nie stawiajmy zatem granicy pomiędzy konsumpcyjną masą w Polsce, a elitą, gdyż całe zło umiejscowiło się w naszym kraju właśnie w tych „nowych elitach”. Jak to ktoś dziarsko nazwał – wykształciuchach. Oni bowiem powodują, że produkt gorszy wypiera lepszy, że szmira króluje, że panoszy się farsa w miejsce dramatu, że nie ważna jest treść, tylko show. Tygodnik Powszechny, na który powołuje się autor już dawno przestał być gazetą katolicką, drastycznie obniżył poziom artykułów oraz począł schlebiać niższym gustom czytelniczym. Rozwodnił się. Wiedzie żywot poprawności politycznej w miejsce poszukiwania prawdy o świecie. Przestałem czytać Tygodnik Powszechny, choć czytałem go całe życie. To już nie jest tygodnik Turowicza i Tischnera, to nie jest już gazeta elitarna. Ale to tylko mój ogląd. Każdy może na to patrzeć inaczej.

 

   W świetle tego, co wyżej napisałem. W świetle tych rozbieżności, nieścisłości tez, podstaw wyjściowych do dalszych wniosków oraz postawionych na wstępie tekstu dogmatów cały dalszy tok rozumowania i udowadniania owych tez poszedł w złym – moim zdaniem – kierunku. Nie będę polemizował z cechami postmodernizmu, czy life stylu, czy też kolejnymi konkluzjami, gdyż są „prawie” słuszne. Prawie robi jednak wielką różnicę. Gasi cały wywód. Wtłacza go w niby-prawdę oraz pół-prawdę. Poplątał zatem Autor, którego wielce cenię i szanuję, cały problem, który istnieje, doskwiera i boli całe nasze środowisko. Zamieszał w tej tragedii, która rozgrywa się na naszych oczach i niszczy Polską kulturę, sztukę i literaturę. Osiągnął jednak Piotr Müldner-Nieckowski coś bardzo cennego. Między innymi dobre komentarze, jak i podjęcie tematu w kolejnych felietonach Marka Jastrzębia czy Andrzej Wołosewicza – tudzież w moim … W tych komentarzach odnalazłem bardzo mądrą tezę Tomka Sobieraja. Mianowicie Tomek pisze:

 

   „Swoją drogą zdumiewająca jest tęsknota "środowisk twórczych" - niezależnie od opcji światopoglądowej - za, jak za komuny, państwowym mecenatem świadcząca o pełnym zbolszewizowani u myślenia, i strachu przed samodzielnością właściwego naturom niewolniczym, a te, z definicji, sztuki istotnej stworzyć nie mogą. Państwowy mecenat prowadzi do patologii, lepiej więc, żeby go w ogóle nie było. Rozwiązaniem uczciwym jest całkowicie wolny rynek, zero dotacji dla kogokolwiek; ma to te ogromną zaletę, że wynikający z niego dla twórców brak pieniędzy uniemożliwi trzymanie się wzorów, zaleceń, sugestii, i uchroni od skrajnego niewolnictwa, służalczej postawy wobec państwa i jego kulturalnych instytucji oraz tzw. uznanych artystów, którym ci mniej znani z upodobaniem i smakiem wchodzą wiadomo gdzie, chociaż nie wiadomo, po co, bo i tak nigdy niczego nie dostaną (chyba, że się mylę, w takim razie proszę o przykłady).”

 

   Powtórzę – państwowy mecenat prowadzi do patologii. To, po pierwsze. A po wtóre, pewnie nie jest realną sytuacja w dzisiejszym świecie, całkowitego jego braku, ale rzeczywiście – zapewne to, uzdrowiłoby (być może) … atmosferę. Odciąć tych mainstreamowych pieszczoszków od źródeł finansowania ich półproduktów. Od bicia piany i nazywania tego kulturą. Od mącenia ludziom (słabo wyedukowanym) w głowach, że Masłowska to Myśliwski i tym podobnych konstrukcji, wynoszących miernoty na piedestał. Od typowego w naszym kraju, zawłaszczenia – przykładowo – nagrody Szymborskiej dla jednego środowiska – tego „politycznie poprawnego”. To przecież śmieszne, że tej – choćby nominacji – nie dostał Tadeusz Różewicz. (też zgłoszony w edycji 2013 za tom z roku 2012). Czytałem tomik Bargielskiej – jest dość dobry, lecz nie na tyle dobry, aby „wyprzedził” Różewicza. Jest w nim jednak też coś, co jest również typowe. Emanacja neologizmów i zwrotów anglojęzycznych. Jak i oswojony bunt zgodny z trendami popkultury, tezami nowego świata typu „Multi-kulti” oraz feministyczne, zawoalowane wtręty. Słowem – wszystko co się nadaje do mainstreamu. Co mainstream rozumie i chwali. Wpisuje się to w linię, aby Polacy przestali być Polakami. Nie meritum się liczy, ale blichtr i błyskotki. „Podlizanie się” tak zwanej „Europie”. Znajdzie się grupa ludzi, która pojmuje mój „skrót myślowy”.

 

   Do czego zatem zmierzamy? Do wasalizacji. Do mentalnego feudalizmu środowiska, które i tak już się dzieje. Do pisania „pod masy”. Do przymierania głodem wielu pisarzy. Do upadku pisarstwa jako zawodu. Do degradacji polskiej kultury, sztuki i literatury. A dzieje się tak dlatego, że Polska już nie jest Polską, na salonach panoszy się cham, a mechanizmy zostały ukształtowane przez 25 lat niby-wolności. I wszyscy o tym wiemy. Tylko nie każdy chce to ogłosić publicznie. Ja jednak widzę iskierkę nadziei. Widzę ją w wielu ludziach młodych, których to zaczyna drażnić. Oni zaczynają się buntować, szukać, kontestować… Oni myślą inaczej. Jest taka grupa. Przyjdzie czas, że zmiecie tych „leśnych dziadków” na margines życia społecznego. Poczekajmy. Słowo nie umiera. On jedynie ewoluuje.

   W takim też świetle konflikt, który nadal funkcjonuje pomiędzy środowiskami pisarskimi ZLP i SPP jest po prostu śmieszny. Oparty na nieaktualnych przesłankach. Lecz do ich zniwelowania potrzeba dobrej woli i przyznania – przez obie strony  - tak tu zrobiliśmy źle, czy tu myliliśmy się. Natomiast wciąż, jedni uznawani są za pogrobowców systemu, a drudzy za zasłużoną opozycję. Okazuje się jednak, że skasowano jednych i drugich. Pozbawiono środków na cokolwiek … powiem z kpiną – solidarnie. Nie można też nie dostrzec prostego aspektu podziału na pół stołków władzy w obydwu „związkach twórczych”. I tu też zaczynają się – niebyt chętnie i jawnie przyznawane – schody. Konflikt jest zatem passe, ale niech sobie i trwa, skoro taka jest wola „decydentów”. Niechaj krzywo patrzą i mówią – ja panu ręki nie podam. Z tego co wiem panie i panowie skwapliwie chowają konflikt do kieszeni kiedy – (znów) solidarnie – wyciągają ową rękę po żenująco niskie honorarium za spotkanie autorskie wypłacane na przykład z tego samego źródła. To jednak inny, kolejny, temat rzeka. Taki „Lifestyle” związkowy.

 

   Mądrze komentuje Wołosewicz pisząc, że wiele jest pytań w szkicu Piotra Müldnera-Nieckowskiego o kwadraturę koła. Ja nazwałem to zmętnianiem problemu. Z kolei Jan Stępień przywołuje postać Tadeusza Mazowieckiego. Jako „grabarza sztuki”. Ostatnio przeczytałem, że w czasie, kiedy Tadeusz Mazowiecki (bliski pokojowej Nagrody Nobla) jeździł do Sarajewa (jako ex-premier) wchodząc w rolę „gołąbka pokoju”, nasz przemysł zbrojeniowy obchodząc ustanowione embargo dostarczał stronom niezbędną broń. Pozostają dwa wnioski – albo hipokryzja, albo … nie chcę nikogo obrazić, ale jako rozjemca musiał wiedzieć o wiele więcej niż przeciętny Kowalski. Stał przecież za nim aparat państwa z wiedzą dostępną od Służb…  Mazowiecki zrobił wiele rzeczy pozytywnych, ale nie nadawał się na … męża stanu. To rzecz jasna dygresja, lecz pokazuje właśnie zaplecze mentalne naszych elit. Nie ma to związku z literaturą, ale ma z szeroko rozumianym człowieczeństwem, a jako takie – ma związek z przywoływaniem natury postmodernizmu jako przyczyny sprawczej. Nowe standardy. Nowe technologie. I nowy świat. Nie tylko to jednak powoduje, że stan literatury, a zwłaszcza ludzi z nią związanych jest tak katastrofalny. To, że „pomogli” nam Mazowiecki i Cywińska jest jasne. Od kultury mieli bowiem „pilniejsze” sprawy na głowie. Choć odnoszę wrażenie, iż po nich przychodzili jeszcze „bardziej zajęci” „kulturopolitycy”… (zajęci odcieniem koszuli do barwy krawatu i tym podobnymi dylematami wagi państwowej).

 

   Pozostaje nam cynizm i zdrowy rozsądek. Nie dotrzemy do niego, jeśli nie powiemy sobie prawdy w oczy. Jeśli nadal będziemy „zamiatać pod dywan” to, co się wydarzyło przez 25 lat wolności. Zmierzając ku końcowi tej polemiki przywołam uwagę Marka Jastrzębia. „Piotr Müldner-Nieckowski napisał celny tekst, zasługujący na głębszą dyskusję”. Jego celność trafiła w serce tarczy. Mam Tylko zastrzeżenia, iż strzelał z zardzewiałej broni. Obawiam się, że dyskusja też może być nieco „rdzawa” i poprowadzi ją kilka zaangażowanych osób. Reszta pominie ją milczeniem. Obojętnie konsumując kolejną Nike czy inną laudację. Obyśmy jeszcze mieli, z kim i o czym rozmawiać. Panie Piotrze. Proszę nie wnikać w tę polemikę zbyt osobiście. Proszę rozgrzeszyć buntownika i przyjąć, pewną wulgarność konkluzji … w tym obecnym - plastikowym i jakże wulgarnym świecie.

 

Andrzej Walter


Wiesław Łuka rozmawia z krytykiem muzycznym, Jackiem Marczyńskim

$
0
0

Wiesław Łuka rozmawia z krytykiem muzycznym, Jackiem Marczyńskim

o sztuce operowej wiecznie żywej, o funkcjach wychowawczych muzyki poważnej i zabójczej dla sztuki roli Internetu

 

Pan jest jedynym krytykiem muzycznym zatrudnionym na etacie w krajowej prasie codziennej - czy Pan się czuje tym faktem wyróżniony, czy osamotniony?

 

Raczej osamotniony, ponieważ wiem, że jest całe pokolenie młodych ludzi, nie licząc tych nieco starszych, interesujących się muzyką poważną, którzy potrafią i chcieliby pisać o tej dziedzinie sztuki przez duże „S”. To raczej redakcje ich nie poszukują.

 

To kolejny dowód na bylejakość realizowania funkcji misyjnej mediów publicznych…

 

Z podziwem patrzę na prasę niemiecką, w której bardzo bogate kolumny są poświecone informacji oraz obszernej analizie problematyki muzycznej i w ogóle kulturze wysokiej. U nas dominują krótkie formy prawie wyłącznie  promujące i rekomendujące muzykę „pop”. 

 

Czy na łamach Rzeczpospolitej  Pan musi walczyć o miejsce na kolumnach dla swoich recenzji premier operowych czy innych wydarzeń z zakresu muzyki , o której rozmawiamy?

 

Nie muszę się przebijać, ponieważ kilkadziesiąt lat temu wybitny krytyk muzyczny, Janusz Cegiełła wypracował sobie silną pozycję nie tylko w naszym dzienniku, ale również w telewizji publicznej. Jego publikacje oraz telewizyjne programy muzyczne spotykały się z ogromnym powodzeniem i z tego spadku, jaki zostawił, w pewnym sensie korzystam. Nawet jeżeli często piszę wbrew obiegowym opiniom o jakichś zjawiskach i wydarzeniach, cieszę się zaufaniem redakcji.

 

Również zaufaniem TVPKultura.. Tego, co Pan w niej mówi m.in. o premierach operowych w kraju i na świecie słucham z dużym zainteresowaniem. Skąd ta wiedza muzyczna autora przewodnika operowego; przecież jest Pan polonistą z wykształcenia, nie zaś muzykologiem?

 

Z domu rodzinnego nie wyniosłem szczególnego zamiłowania do muzyki poważnej, ale panowała w nim otwartość na sztukę przez duże „S”. W czasach licealnych i studenckich muzyką rockową również się pasjonowałem, choć przedstawienia operowe wywoływały wyjątkowy dreszczyk emocji. Przecież mówimy o tej dziedzinie aktywności ludzkiej, która liczy sobie tysiące lat. Głos ludzki, śpiew interesował mnie szczególnie jako najcudowniejszy instrument. Gdybym go odkrył w sobie,  z całą pewnością kształciłbym się jako śpiewak. Pan Bóg jednak nie dał mi tego talentu.

 

Co Pana szczególnie pociąga w muzyce poważnej?

 

Porywająca jej tajemniczość. Muzyka niczego nam nie opisuje, nie przemawia obrazem w sensie dosłownym – literackim, filmowym, teatralnym, a nawet plastycznym. Ale pobudza wyobraźnię jak żadna ze sztuk. Słuchamy tego samego utworu, a każdy z nas znajduje w nim inne emocje, nastroje i treści – reminiscencje z własnego życia. Każdy ma nieograniczoną wolność w poruszaniu się we tej przestrzeni.

 

A jakie były pierwsze Pana wędrówki po tej przestrzeni ubrane w słowa i zamknięte w kompozycjach artykułów?

 

Dotyczyły przedstawień teatralnych. Jeszcze jako student bawiłem się w teatr studencki, a problemy teorii dramatu były przedmiotem pracy magisterskiej na polonistyce. Dość szybko połączyłem teatr dramatyczny z operą, co – łatwo zauważyć – stanowi syntezę różnych sztuk.

 

W tym czasie zmagały się ze sobą dwa poglądy na operę jako gatunek sztuki: opera – że się tak wyrażę -  wiecznie żywa i opera przeżywająca  schyłek swego życia, „staruszka” tracąca siły.

 

Właśnie nie – kiedy zaczynałem pisać do prasy, w naszym teatrze operowym zaczynało się dziać coś ozdrowieńczego. Lata 80. były okresem, kiedy w polskich teatrach zaczęto znacznie większą wagę przywiązywać do strony inscenizacyjnej, uświadomiono sobie, że opera jest jednak teatrem, co zagranica zresztą odkryła wcześniej. Nie jest prawdą, a taki pogląd można u nas spotkać w wielu mediach, że rewolucji inscenizacyjnej w polskim teatrze operowym dokonał Mariusz Treliński. Pierwsze nowatorskie pomysły pojawiły się znacznie wcześniej za sprawą takich reżyserow jak Marek Weiss-Grzesiński z jego latającymi czarownicami w „Makbecie” Verdiego, polską premierą „Wozzecka” Berga czy antytotalitarną „Turandot” Pucciniego. Zaczął działać w operze Laco Adamik, a nawet awangardowy Janusz Wiśniewski. Ich spektakle tak mnie zafascynowały, że zacząlem je opisywać

 

Rozmawiamy, gdy trwa doroczny Wielkanocny Festiwal im. Ludwiga van Beethovena. Jego XVIII już edycja znów „spędza” każdego z czternastu wieczorów setki melomanów do sal filharmonii oraz Zamku Królewskiego. Jak Pan by określił największą wartość tej imprezy?

 

Z całą pewnością można powiedzieć, że Festiwal Wielkanocny, dzięki wysiłkowi Elżbiety Pendereckiej, wychował swoją. Określam go jako typowy festiwal środka, którego program sytuuje się w obrębie sprawdzonej muzyki klasycznej, powszechnie znanych kompozytorów. On nie próbuje lansować  autorów nieznanych lub dzieł najnowszych – jak na przykład Warszawska Jesień. Nie odkrywa też zapomnianych kompozycji z zamierzchłej przeszłości. Tym niemniejmimo dość popularnego repertuaru  – publiczność zrazu nie była przyzwyczajona do przychodzenia na koncert w czasie Wielkiego Postu, a tym bardziej w Wielkim Tygodniu. Tymczasem przypomnijmy, że dwa ostatnie koncerty odbywają się w dniach tzw. Triduum Paschalnego. Po kilku edycjach tego festiwalu zaczęły pączkować inne znaczące, cykliczne  imprezy muzyczne, organizowane w Wielkim Tygodniu – np. krakowskie Misteria Paschalne.

 

Z informacji dyr. Andrzeja Gizy wynika, że w tym roku przy festiwalu akredytowało się pod 120 dziennikarzy ze światowych agencji informacyjnych i krytyków muzycznych nie tylko z czołowych krajów europejskich, ale także Turcji, Armenii, Gruzji, Luksemburga, Finlandii.

 

To dowód, że festiwal znany jest poza Polską. Odbywa się w stolicy, ale wielusolistów i zespołów po występie warszawskim daje koncerty w kilku miastach Polski podczas tzw. imprez towarzyszących. Tam czeka na nie również stała już  publiczność. Kolejny, ważny sukces Festiwalu – odbywasię on przy dużym wsparciu finansowym prywatnego biznesu. W tym względzie przecierał szlaki dla wielu innych imprez kulturalnych.


Rozmawiałem z kilkoma uczestnikami, którzy przyznali, że pierwszy raz  znaleźli się w filharmonii i - to słowa młodego małżeństwa : „jesteśmy szczęśliwi z odkrycia uroków muzyki uznawanej przez nas do tej pory jako nudna”.


Ja znam takich stałych bywalców festiwalu, którzy zapewniają, że właśnie on uczynił z nich melomanów. Ale jest jeszcze jeden ważny sukces tej imprezy – otóż żyjemy w czasach, w których ludzie oczekują ekscytujących wydarzeń w każdej dziedzinie życia. Festiwal Wielkanocny spełnia oczekiwania takiego muzycznego eventu. Wyrosły w stolicy i  innych miastach imprezy muzyczne osiągające coraz większą rangę –m.in. sierpniowy, więc wakacyjny festiwal pod nazwą: „Chopin i jego Europa”. Wrześniowe, „Szalone dni muzyki”, organizowane w kilku krajach przez Francuza, dyrektora artystycznego, Rene’ Martina też znakomicie wpisały się w kalendarz  eventów muzycznych. Tu publiczność ma możliwość wysłuchania w ciągu paru wieczorów kilkudziesięciu, krótkich koncertów w salach Teatru Wielkiego Opery Narodowej i w namiocie na Placu Teatralnym.


Warszawa przestała być pustynią muzyczną.

 

Zdecydowanie tak. Przyjeżdżają do nas może nie „topowe” orkiestry ekstraklasy światowej, bo te są bardzo drogie. Filharmonicy berlińscy, wiedeńscy czy londyńscy zjeżdżają na doroczne festiwale na przykład w Lucernie, czy Salzburgu. Jednak w Warszawie gościmy na pewno „pierwszą  ligę” światową. Dziś wielkie teatry, bogaci organizatorzy  szukają nowych przestrzeni dla przedstawień operowych i koncertów – na przykład w halach pofabrycznych, w ruinach starożytnych amfiteatrów i innych miejscach o historycznym znaczeniu. W nich łączy się muzykę, scenografię, śpiew najwybitniejszych solistów z iluminacjami oraz innymi efektami. Myślę, że niedługo i u nas coś podobnego się wydarzy.

 

Tymczasem w stolicy działa kilka orkiestr symfonicznych, nie licząc zespołów kameralnych: Orkiestra Filharmonii Narodowej, Symfonia Varsowia, Sinfonia Juventus, Polska Orkiestra Radiowa, Orkiestra Opery Narodowej. Koncertuje także Orkiestra symfoniczna Uniwersytetu Muzycznego im. Chopina przy pełnej sali na Okólniku, co sam często widzę i  czego słucham. 

 

Skoro ktoś daje pieniądze na ich utrzymanie, a one z sukcesami wystepują w kraju i za granicą, to są potrzebne. Niby żyjemy w czasach panowania popkultury, ale coś niebywałego stało w ostatnich kilku latach w zakresie muzyki wielkiej oraz infrastruktury dla niej. Pobudowano kilka nowych, wspaniałych obiektów – w  Białymstoku, Olsztynie, Gorzowie Wielkopolskim. Powstają następne – w Szczecinie, Katowicach, Wrocławiu, Lublinie. Rodzą się nowe zjawiska oraz inicjatywy muzyczneod tzw. historycznego wykonawstwa muzyki nie tylko dawnej, ale i romantycznej, w czym specjalizuje się Festiwal „Chopin i jego Europa” poprzez eksperymenty lączące muzykę graną na tradycyjnych instrumentach z tą tworzoną komputerowo, co szerokiej publiczności oferuje z kolei choćby Warszawska Jesień.

 

A jak Pan ocenia głębię ich odbioru?

 

Słuchacze potrafią mnie zaskoczyć swoimi uwagami i spostrzeżeniami. Ostatnio w przerwie premiery opery Lohengrin  Richarda Wagnera ktoś podszedł do mnie w Teatrze Wielkim i pytał o wątki Wagnerowskie w muzyce… Czajkowskiego. Podobne fachowe pytania i refleksje czytam na rozmaitych forachinternetowych, także pod swoimi publikacjami. I nie są to wpisy ludzi profesjonalnie zajmujcych się muzyką.

 

Jako autor przewodnika operowego wie Pan, dlaczego tak trudno przebić się naszym operom na deski światowych teatrów. Sporo lat temu Maria Fołtyn z sukcesem wystawiała na wielu scenach Halkę Stanisława Moniuszki – ale od tamtej pory cisza…

 

Tak naprawdę  nie bardzo mamy z czym się przebijać. Dwa nasze tytuły mieszczą się w światowym standardzie – Halka iKról Roger Karola Szymanowskiego, który od kilkunastu lat robi światową już karierę. Straszny dwór Moniuszki jest dla mnie może nawet wartościowszy muzycznie od Halki, ale cudzoziemcowi trudno wytłumaczyć, o co tam w treści libretta chodzi. Nasze obyczaje, zawiłości historyczno-patriotyczne są mało czytelne dla cudzoziemca i trudne do przełożenia na uniwersalną opowieść.

 

Zwrócił na to uwagę nasz światowej sławy tenor, Piotr Beczała w Pańskim z nim wywiadzie…

 

Kiedy w Europie nastąpił  w XIX wieku rozkwit sztuki operowej, nas nie było na mapie. W XX wieku  opera Krzysztofa Pendereckiego Diabły z Loudundoczekała się około 40 wystawień na świecie. Myślę, że teraz powinniśmy nastawić się na promocję rzeczy współczesnych.

 

W jednym z wywiadów mówił Pan jednak, że obracamy się w kręgu kilku tytułów, a przecież mamy „prawdziwe skarby” zapomniane – więc jakie?

 

Na przykład utwory Władysława Żeleńskiego – jego Konrad Wallenrod oraz Janek.  A na przykład Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego Montbar czyli Flibustierowie, czy Maria Romana Satkowskiego. Wpierw powinniśmy jednak dać im szansę sprawdzenia się współcześnie na naszych scenach, czego jednak dyrektorzy polskich tetarów unikają

 

Wziął Pan udział w telekonferencji z naszym wybitnym pianistą, zwycięzcą konkursu im. Fryderyka Chopina, Krystianem Zimermanem. Wyznał on, że „każdy pobyt w Polsce odbija mu się czkawką” i że „czuje się oszukany”; dlatego nie koncertuje w ojczyźnie. O co tu chodzi?

 

Nie chcę wnikać w skomplikowane szczegóły i relacje organizacyjno-biznesowe związane z dotychczasowymi wizytami Krystiana Zimermana w Polsce. Każda ze stron w tym sporze ma swoje racje. Generalnie powiem, że ten wybitny wirtuoz jest bezkompromisowy. Sobie stawia najwyższe wymagania jako artysta, ale także tym, którzy mają mu pomóc w jego występach. Wszelkie niedogodności w organizacji koncertów w jego odczuciu urastają do wielkich rozmiarów i to go odstrasza od grania w Polsce. Narzeka nawet na stan naszych dróg, co powoduje rozstrojenie jego fortepianu, z którym jeździ na występy. Zimerman zresztą mało koncertuje także w krajach zachodnich.

 

Mówił też w tej telekonferencji, że Internet „ma siłę rażenia większą od bomby atomowej”  i jest „zabójcą sztuki”…

 

Dziś wielu młodym wydaje się, że z Internetu ściągną nagrania wybitnych artystów, nasłuchają się ich interpretacji i szybko osiągną własną klasę na miarę Paderewskiego, Rubinsteiena, Małcużyńskiego, czy Zimermana właśnie. A nie chcą przyjąć do wiadomości, że wielka sztuka wymaga wielu lat ogromnego wysiłku indywidualnego. Na karierę trzeba długo i cierpliwie pracować. Dziś jest w modzie kopiowanie cudzych wzorów właśnie przy pomocy Internetu. To zabija indywidualność, uniemożliwia poszukiwanie samego siebie w sztuce. Zimerman zwraca także uwagę na  internetową kradzież cudzej własności artystycznej poprzez pirackie kopiowanie muzyki i innych sztuk.

 

Drugi nasz, wspaniały zwycięzca Konkursu Chopinowskiego, Rafał Blechacz także niesłychanie rzadko występuje w kraju. 

 

Na szczęście nagrywa płyty i wiem, że dużo pracuje nad swoim rozwojem nie tylko muzycznym. Podjął studia filozoficzne na Uniwersytecie Toruńskim. Twierdzi, że pomogą mu one głębiej zrozumieć muzykę. Ma w tym dużo racji. To powinien być przykład do powszechnego naśladowania. 

 

 

Jacek Marczyński – dziennikarz i publicysta muzyczny, operowy i baletowy dziennika „Rzeczpospolita”. Był również wykładowcą na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, redaktorem naczelnym kwartalnika „Scena operowa” , a także sekretarzem artystycznym Teatru Narodowego. Jest autorem „Przewodnika operowego” oraz innych książek („Alain Bernard, wieczny idealista”, „O czym śpiewa Wrocław”, Dziesięciu tańczących facetów”). Współpracownik TVP Kultura, publikuje również w miesięcznikach „Teatr” i  „Ruch Muzyczny”.

Zenona Macużanka - Dalecy a bliscy… Wspomnienia redaktorki (1)

$
0
0

Zenona Macużanka



Dalecy a bliscy… Wspomnienia redaktorki (1)


 

Filip Wrocławski

    Trochę pro domo sua.

   Często się zdarza, że ludzie dopiero po latach odkrywają momenty zwrotne bądź też szczególnie znaczące w swym życiu. I nie dzieje się to bez` powodu. Szczęście na przykład umiemy poznać i docenić dopiero po pewnym upływie czasu, podobnie dzieje się z datami, które zaważyły na naszym losie, dając nam jakąś nieoczekiwaną szansę, lub też odkrywając nowe możliwości naszego charakteru, temperamentu, czy też pracowitości. Bywa, że data może oznaczać nieszczęście, czy skutki niszczące dotychczasowy i pomyślny bieg losu.

   Połowa lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia nie zaznaczyła się w naszym życiu społecznym i kulturalnym szczególnie znaczącymi wydarzeniami. Niektórzy krytycy literaccy nazywali te lata, za Tadeuszem Różewiczem, „naszą małą stabilizacją”. Moje życie osobiste i zawodowe było jak gdyby odbiciem tej tezy. Byłam pracownikiem wydziału kultury KC.PZPR.  Nie miałam zbyt wiele obowiązków, w pewnej mierze zależało to ode mnie. W czteroosobowej grupie rozpoczęliśmy pracę w tak prestiżowym miejscu po ukończeniu w 1955 r. Instytutu Nauk Społecznych przy KC PZPR. Wtedy wraz z Szymonem Bojko, Ryszardem Koniczkiem i Jerzym Kossakiem przeszliśmy do pracy we wspomnianym wydziale kultury. Byliśmy więc grupą młodych ludzi przejętych ideą odnowy partii, odrzucenia narosłych w niej wypaczeń stalinowskich i biurokratycznych nawyków.  W środowisku kulturalnym po śmierci Stalina mówiono o odwilży, powołując się na znany utwór Ilii Erenburga. W partii był to okres dużego rozgorączkowania poprzedzający tak zwany październik.1956 r. . Pamiętam ówczesne dyskusje ze Stefanem Żółkiewskim, kiedy otrzymaliśmy do zapoznania się tekst przemówienia Nikity Chruszczowa na nadzwyczajnym XX plenum KPZR w luty 1956 r. pt. O kulcie jednostki… obalającym grupę Stalinowców. My młodsi byliśmy rozpolitykowani, krytyczni wobec starszych towarzyszy, pragnący działać po nowemu. Osobiście zresztą przeżyłam pewną przygodę jeszcze podczas studiów w instytucie, kiedy to w trakcie rozmowy w małej koleżeńskiej grupie osób mówiono o dyskusji na posiedzeniu  biura politycznego w trakcie której podjęto ostrą krytykę wiersza Adama Ważyka Poemat dla dorosłych, opublikowanego 1955 roku w tygodniku ”Kultura”. O sprawie tej opowiadała nam Aleksandra Jasińska-Bierut, mówiąc o sankcjach, jakie spadną na autora wiersza i redaktora pisma publikującego utwór. Wyraziłam wtedy zaskoczenie, że sprawa tak szczegółowa zaprzątnęła uwagę aż tak wysokiego politycznego areopagu, gdy żądanie naprawy i polepszenia stylu kierowania partią, a także całym społeczeństwem, stoją na porządku dnia.. Kwestię tę omówił też Jerzy Putrament, ujawniając szczegóły tamtej politycznej dyskusji. Popularny w tych latach pisarz, autor interesującego dziennika zatytułowanego Pół wieku opisał niemal na bieżąco to wydarzenie, nie dostrzegając wtedy w fakcie tym, znamiennym, choć bynajmniej wcale nie jednostkowym, niestosowności wtrącania się władz politycznych do zagadnień warsztatu literackiego. Ja natomiast otrzymałam na partyjnej grupie naganę za kwestionowanie prawa partii do kierowania polityką kulturalną. Nikt z kolegów nie stanął w tamtym momencie w mojej obronie. Zarzucano mi też, że uprawiam nadmiernie towarzyski tryb życia. Lubiłam odwiedziny koleżanek i kolegów, częstowanie herbatką, wspólne czytanie wierszy. Wtedy poznawaliśmy wiersze Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego powstające w leśniczówce na Mazurach. Dla wielu młodych ludzi były one ogromnie atrakcyjne. Dla mnie też, stanowiły pewną przeciwwagę dla prowadzonych zajęć i przesycenia polityczną tematyką życia w Instytucie. Pieśni o urodzie życia i pięknie mazurskiej przyrody, o miłości w jej codziennych przejawach. O matce, która „pierwsza pokazała księżyc”. Gdy czułam się wtedy samotnie, czytałam Tuwima, Broniewskiego a najczęściej piękne liryki, Gałczyńskiego. Znałam wiele wierszy na pamięć.

W Łodzi, gdzie się urodziłam i uczyłam, gdzie przeżyłam  wojnę, miałam bliskie grono rówieśników. Całą młodość spędziłam na peryferiach Łodzi,  Retkinia,  Karolew to były moje dzielnice. Było tu biednie, ale dzieci rosły blisko łąk, pasało się kozy. Musiałam pilnować kozy u folksdojcza w sąsiedztwie, na jego życzenie. Dużo też było chwastów w ogrodzie do pielenia.  Tak rozpoczęłam pracę w piętnastym roku życia. Rodzina była nader skromnie sytuowana, ojciec Józef był stolarzem, trochę cieślą, pracował przy budowach, szukał pracy na stałe, znalazł ją pod koniec lat trzydziestych w miejskiej elektrowni. Był prostym człowiekiem o dość wyrazistych poglądach. Brał udział w wojnie na wschodzie, walczył w armii Hallera, później należał do kombatantów. Był nastrojony bardzo  patriotycznie i to mi imponowało. Zwłaszcza, gdy wraz z kolegami ruszył w chwili wybuchu wojny w stronę Warszawy. Kombatanci zamierzali bronić stolicy. Wrócili już po wkroczeniu Niemców, ojciec był zabiedzony, utrudzony i smutny .Przez niecały rok troszczył się o rodzinę, potem wywieziono go do Eisenach, pracował w fabryce broni. Ściągnął do siebie brata Eugeniusza, chciał czuwać nad jego losem. Głodowali, więc posyłałyśmy im  w paczkach cebulę, tłuszcze i skarpety ręcznie robione. Tam doczekali wkroczenia Amerykanów, brat wstąpił do armii Andersa a ojciec wrócił do nas, do domu.

Tymczasem ja początkowo pragnęłam wraz z armią ruszyć na Berlin, lecz szybko zrezygnowałam, słysząc, że zapisują do szkół. Rodzice jeszcze nie wrócili, bo i mamę zagarnięto do kopania okopów. Wraz z koleżanką  Danutą, a za radą jej starszej siostry Irki, pobiegłyśmy już w kilka dni po wyzwoleniu Łodzi, na początku lutego na ulicę Wólczańską 55 do przedwojennego gimnazjum imienia Zofii Pętkowskiej. .Z książką byłam w czasie wojny zaprzyjaźniona. Początkowo uczęszczałam na tajne komplety do pani Basi, potem samodzielnie sporo czytałam, w tym trylogię Sienkiewicza na głos rodzicom. Przyjęto nas w szkole z wielką serdecznością. Moje świadectwo  ukończenia piątej klasy z bardzo dobrym wynikiem  z 1939 roku oraz krótki egzamin otworzył mi w lutym 1945 roku  II klasę gimnazjum. W domu rozpoczęły się spory, ojciec patrzył krytycznie na nową sytuację polityczną, choć od razu  powrócił do pracy w elektrowni. Nie podobały mu się nowe porządki. Ja poczułam się swobodnie, widząc, że nikt nie pytał mnie o pieniądze przy zapisie do szkoły. Od początku  wyzwolenia  uczyłam się i zaraz też zaczęłam pracę, ojciec chorował, był słaby. Uniwersytet i działalność  w organizacji ZWM to była codzienność. Do tego dochodziła praca pomocnicza w biurze zarządu przemysłu gumowego. Moja aktywność  i chęć nauki zwróciły uwagę. Zaproponowano mi podjęcie  studiów doktoranckich w Warszawie; to oznaczało nowe środowisko. Przybyłam z prowincji, ale obok było wielu takich przybyszów. Trwało wzajemne docieranie się. Dyskusje, rywalizacja. Marksizm atrakcyjny w czasie studenckich dysput, teraz staje się skomplikowany, wielonurtowy. Obok w instytucie pojawiają się znane postacie, toczą się o nich rozmowy, na przykład o Leszku Kołakowskim. To wszystko było zdecydowanie bardzo interesujące, nasycone krytycyzmem, wolne od młodzieńczej egzaltacji.

Nie minęło wiele czasu i przeproszono mnie za przykry incydent z udzieloną naganą za nieśmiało przecież wyrażony głos sprzeciwu. Październik przywracał pojedynczym osobom prawo wyrażania swych osobistych przemyśleń. We mnie wzmocniło to moje nastawienie, że trzeba ufać we własne wewnętrzne przekonania i nie bać się je wyrażać. Że własna, nieco odrębna ścieżka nie jest złem a wręcz przeciwnie, wzbogaca nasze życie. W pewnym sensie zapanowała moda na rozrachunek, krytycyzm, odcinanie się od błędów. Najczęściej jednak w praktyce szukano błędów na górze, w kierownictwie i w aparacie partyjnym. Praktyka życia politycznego potwierdzała starą prawdę, że ryba psuje się od głowy. Przytaczam sprawy, które wiele mówią o atmosferze tamtych lat, o nawykach i ograniczeniach mentalnych i moralnych, o konieczności przełamywania schematów. W kulturze zresztą najwcześniej rozpoczął się ferment, dotyczył  z reguły schematów narosłych wokół  tzw. realizmu socjalistycznego. Środowisko literackie w swej siedzibie na Krakowskim Przedmieściu aż trzęsło się w tym czasie od sporów, w tym także o Ważyka. Bowiem niezależnie od tego, jak nagłe i nieoczekiwane było olśnienie poety, wręcz nadgorliwego we wprowadzaniu wcześniejszej uproszczonej polityki, debata wokół „Poematu…” i rola w tym młodych krytyków krakowskich, a zwłaszcza Ludwika Flaszena dla atmosfery tamtych lat miały spore znaczenie.

Przełom październikowy odegrał poważną rolę dla całej społeczności polskiej, w tym też dla młodszej generacji w partii, dając nam szansę lepszego rozumienia procesów społecznych. Dla mnie osobiście miała także znaczenie w pewnym stopniu przełomowe możliwość objęcia w roku 1967 funkcji redaktora naczelnego dwutygodnika „Nowe Książki”. Była to propozycja mojego ówczesnego szefa, Wincentego Kraśki, kierownika wydziału kultury KC. Pismo to znałam w tym sensie, że systematycznie czytałam zamieszczane w nim ciekawsze recenzje, a kilka razy opublikowano na jego łamach moje omówienia nowości. Tak się złożyło, że odchodził właśnie ze stanowiska naczelnego redaktora Adam Klimowicz, wieloletni szef pisma. Otrzymał on propozycję pracy w instytucji UNESCO funkcjonującej na terenie Wiednia. Propozycja ta była wyrazem poszerzania działalności instytucji europejskich na kraje Europy środkowej i wschodniej, jako etap nowej, odwilżowej sytuacji na świecie. To było optymistyczne.

Znałam Klimowicza i szanowałam, kilka razy rozmawialiśmy na tematy pisma. Dla mnie ta propozycja była interesująca, dawała możliwość samodzielnego wpływania na bieżące życie literackie. Poznałam też dość dobrze ówczesny ruch wydawniczy, w tym szczególnie poczynania na gruncie literatury współczesnej. Opublikowałam w latach 60-tych kilka szkiców omawiających debiuty, miałam, tak sądzę, pojęcie o nurtach i kierunkach rozwojowych polskiej literatury. Kochałam literaturę. Ukończyłam polonistykę na U.Ł. To były moje atuty. Były też minusy. Patrzyliśmy wtedy już krytycznie na ludzi posyłanych odgórnie na stanowiska kierownicze. Ale taka była ówczesna praktyka kadrowa.

 Pamiętam jeszcze  dziś swoją rozmowę z Wincentym Kraśką: mówił, że w istniejącej sytuacji trzeba się kierować zasadą racjonalizmu, nie ulegać podpowiedziom ostrych działań politycznych. Nie słuchać amatorów doradztwa, sugerujących ostre posunięcia. Decydować samodzielnie, opierając się na własnych obserwacjach. Ta ostatnia wskazówka była  dla mnie ważna i mocno trzymałam się jej w działalności. Kraśko był człowiekiem umiaru i rzetelności. Nie mogę się oprzeć, aby nie przypomnieć, jak bardzo wartościowym i skromnym  człowiekiem był ten działacz na wysokim szczeblu partyjnym. Z `uwagą śledził ukazywanie się nowych ciekawych książek, prosił wręcz o wskazówki dotyczące wartościowych nowości. Robiłam dla niego notatki o godnych lektury pozycjach. Pasjonował się filmem. Bronił prawa twórców do poszukiwań. Był dla nich partnerem, rozumiejąc ich chęć przełamywania schematów. A przy tym był pełnym uroku mężczyzną, wszystkie kobiety w wydziale kultury darzyły go sentymentem. Uprzejmość,  partnerstwo w rozmowie – to były wówczas rzadkie cechy codziennego funkcjonowania w partii za czasów Władysława Gomułki. Był utrzymywany fason pewnej twardości, pryncypialności, wręcz szorstkości. Narzucał ten ton sam najważniejszy szef, Władysław Gomułka. Ta szorstkość zasłaniała może słabą znajomość sprawy, czy też brak pomysłów na komplikującą się rzeczywistość..

Wincenty Kraśko ewidentnie odstawał od takiej codzienności. Lubił ludzi i chętnie ulegał bardziej swobodnym rozmowom, Tyle, że niewiele mu na to zostawało czasu. Zawsze czekali na niego ważni rozmówcy, pisarze, reżyserzy, działacze kulturalni. Rzadko składał obietnice, ale my w wydziale wiedzieliśmy, że jeśli istniały możliwości wspomożenia ciekawych inicjatyw, dobrych pomysłów, Kraśko z pewnością je poparł i zadziałał. A że to nie była tylko zewnętrzna postawa, wynikła z dobrego wychowania i wysokiej kultury osobistej, świadczy fakt zachowania się tego działacza w wypadkach poznańskich w czasie tragicznych wydarzeń w czerwcu 1956 r.; nie chował się wtedy przed zbulwersowanym tłumem uczestników, lecz perswadował, uciszał, prosił o czas do działania, do naprawy błędów. Był blisko ludzi… Mogłam to obserwować na co dzień. Takich działaczy, o tak wysokim poczuciu moralnej odpowiedzialności i  czułym na potrzeby zwykłych ludzi, a także wrażliwych, często przewrażliwionych jednostek, nie było wielu. Nie wszyscy zapewne kibicowali mu w jego postawie, często słyszało się protekcjonalne uwagi wśród tak zwanego aktywu o zbyt dobrodusznym działaczu. Ówczesna ekipa polityczna, kierująca naszym życiem społecznym odległa była od stylu tej miary, co ów Wilnianin z urodzenia, zwolennik rzetelnie pojętej partyjnej ”pracy u podstaw”. Zmarł nagle w wieku 60 lat w 1976 roku.. Jakże właściwym człowiekiem byłby on jako uczestnik „okrągłego stołu”. Umiał zjednywać ludzi, łączyć ich do wspólnych poszukiwań. Ale do tego wydarzenia wtedy było jeszcze bardzo daleko…

Tak więc w 1967 roku w marcu przeszłam na nowy teren działalności, mocno przejęta myślą o tym, czy podołam tak odmiennym zadaniom. Redakcja była niewielka, zaledwie pięć osób na skromnych etatach, nie to, co w wielkich dziennikach, czy nawet tygodnikach, gdzie grupy zatrudnionych dziennikarzy często były liczne. Szczupłość zespołu tworzyło  dobrą koleżeńską atmosferę, Ja byłam człowiekiem z zewnątrz. Odczuwałam powściągliwą życzliwość zespołu. Pismo to miało  przyzwoity nakład 15 000 egz. Spora część nakładu trafiała do sieci bibliotek publicznych. Część nakładu subsydiowało Stowarzyszenie Zaiks tłumaczom polskiej literatury zagranicą. Pismo dysponowało wprawdzie kompetentnym zastawem piór dziennikarskich oraz ludzi z tzw. środowiska kulturalnego, lecz z uwagi na merytoryczno-opisowy charakter raczej nie cieszyło się odgłosami w prasie kulturalnej, nie rodziło fermentu, nie prowokowało sporów. Nie było możliwości prezentacji jednego dzieła w kilku ujęciach, był to wszak jedyny periodyk ukazujący całość ruchu w zakresie literatury, humanistyki oraz popularyzacji nauk przyrodniczych. Obszar naszych zainteresowań był więc znaczny, a przy tym chodziło też o w miarę sprawną i aktualną informację. Jeśli szło o znaczenie dwutygodnika w ówczesnej panoramie czasopism, ”Nowe Książki”  miały więc nieco peryferyjny, choć rzetelny profil. Ale też miało ono pewną niepowtarzalną szansę; dotarcie do konkretnej jednostki, do twórcy książki. O ile więc czasopisma kulturalne podejmowały problemy, nurtujące społeczeństwo wielkie społeczne kwestie, my właśnie mogliśmy się skupić na konkretnym pisarzu, czy też naukowcu w jego własnym, indywidualnym wymiarze To miało wówczas spore znaczenie, epoka bowiem w tamtym momencie nastawiała się na grupy, klasy, większe całości. My mieliśmy szansę ujęcia jej w indywidualnym wydaniu.  Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ma to duże znaczenie dla konkretnej osoby takie bliższe przyjrzenie się jego pracy, jego osobowości. Zwłaszcza było to atrakcyjne, kiedy dany twórca nie spodziewał się tego. W ten sposób to skromne, niemal peryferyjne pismo stawało się dla kogoś pojedynczego ważne. Miałam wiele dowodów na to, że w osobistym indywidualnym losie znaczyło to sporo. Wyrazisty fotos na okładce, krótki biogram, wzbogacony w omówienie  sylwetki pisarza czy naukowca, jeszcze nie umieszczonego w słownikach, a nawet jeśli tam już był, to z reguły z  lapidarnym  zapisem bibliograficznym. U nas już było pewne wstępne wartościowanie, próba wiązania twórcy z określonym nurtem w kulturze, piśmiennictwie. Staraliśmy się o rzeczowość i obiektywizm. Twórcy to cenili, służyli nam informacjami, zależało im na ich obrazie w naszym periodyku.  Miało to też duże znaczenie dla tłumaczy literatury polskiej na świecie.

 W miarę jak coraz lepiej poznawałam zespół i autorów piszących z zewnątrz, wydawało mi się, że pismo nie jest może dość ambitne, jeśli chodzi o zasięg, a także uatrakcyjnienie naszej szaty graficznej i najważniejsze w końcu ,o formę literacką.. Czytelnicy przywiązują się do konkretnej osoby piszącej, zwłaszcza do takiej, która ma własny styl, wiedzę i pewien urok pióra. O takich ludziach marzyłam dla pisma, i takich też wkrótce ”nabyliśmy”  w charakterze stałych felietonistów.

Nowym nabytkiem stał się Bohdan Czeszko ze swymi rozważaniami pt. Lania i laury, które już później nazwał skromniej: Marginałki. Naszą propozycją trafiliśmy w gust pisarza, nakłaniając go do stałego śledzenia polskiego ruchu wydawniczego. Poznawszy jego upodobania, z reguły udawało nam się podrzucić coś, co skłaniało pisarza do refleksji, do gawędy. Ten człowiek kochał książki.! Do stałych felietonistów doszedł jeszcze Wojciech Żukrowski z tekstami pt. Na moim sitku. Były to barwne i plastyczne opowieści o książkach i autorach tego znakomitego stylisty. Wtedy też powrócił na nasze łamy po kilku miesiącach nieobecności Stanisław Zieliński i jego urocze i znane od końca lat pięćdziesiątych Wycieczki balonem. Decyzje o  inicjatywach wzbogacenia pisma o nowe wartości omawiałam zawsze w zespole, zwłaszcza konsultowałam z moją zastępczynią, Anną Szaniawską, wieloletnią redaktorkę w piśmie, odgrywającą w nim poważną rolę.

Poczynania te w moim zamiarze miały przyczynić się do większego spopularyzowania pisma i nadania mu wyższej rangi na mapie czasopism literacko-kulturalnych. Tworzenia mody na czytelnictwo, nabywania a zwłaszcza czytania książek. Po latach zniszczeń wojennych a następnie skupienie się na pilnych potrzebach edukacji, a więc dużych nakładów podręczników, a także, niestety, nazbyt licznych wydawnictw politycznych i propagandowych lat 1945 do 1955, teraz powstała możliwość poszerzenia wydawnictw ukazujących wiedzę o kulturze świata. Nade wszystko książek świata zachodniego. Na to właśnie najbardziej czekało środowisko kulturalne. W ten właśnie sposób po wcześniejszym skoku kulturalnym, docenionym w pełni przez świat ludzi kultury, czekał nas teraz kolejny próg, który zapowiadał możliwość uczestniczenia w rozwoju kultury świata. Polska kultura już niemal od zarania dziejów współdziałała aktywnie w głównym nurcie tworzenia się kultury europejskiej

Polityka wydawnicza znalazła się w tym czasie na specyficznym zakręcie. Dane liczbowe wskazywały bowiem, że w zamkniętym właśnie dziesięcioleciu 1945-1955 dokonano ogromnego skoku w obszarze nasycenia książką całego społeczeństwa, dostarczenia mu podstawowego kanonu polskiej tradycji literackiej.  Następne lata ustawicznie wzmacniały uprzywilejowanie polskiej klasyki. Wydano najpopularniejszych autorów w dużych nakładach: od Adama Mickiewicza, a także Juliusza Słowackiego, poprzez Henryka Sienkiewicza, Władysława Reymonta, Elizę Orzeszkową i Marię Konopnicką, Stefana Żeromskiego. Także Józefa I. Kraszewskiego i Bolesława Prusa, wszyscy, którzy tworzący narodowy kanon zostali udostępnieni każdemu pragnącemu przeczytać żelazny wręcz zestaw lektury . Najbardziej poczytni: Konopnicka, Kraszewski, Sienkiewicz, Prus sięgali powyżej 10 milionów nakładów. W związku z tym„można powiedzieć, że każdy czytający obywatel mógłby sobie nabyć jedną ich książkę, tak stwierdził w 1969 roku na naszych łamach Stanisław Siekierski, już wówczas znawca czytelnictwa w Polsce, który z biegiem czasu stał się autorytetem w tej dziedzinie. Można też powiedzieć, że ówczesna polityka kulturalna wyraźnie także wspierała najnowszą literaturę. Szczyty popularności, mierząc rzecz nakładami, osiągnął Julian Tuwim,  jego liczne tomy i tomiki wierszy uzyskały czteromilionowy nakład,  rzecz jasna ze słynnym małym arcydziełem literatury jakim była i zawsze pozostanie jego „Lokomotywa”. Młodsi czytelnicy rozczytywali się w książkach Alicji i Czesława Centkiewiczów, Arkadego Fiedlera oraz Karola Bunscha i Janusza Meissnera, a więc zarówno były to piękne sagi ukazujące Polskę legendarną, historię Piastów jak i udział polskich walczących żołnierzy w ostatniej wojnie stawały się przedmiotem fascynacji młodszego pokolenia. Książki Jana Brzechwy, Janiny Porazińskiej i Kornela Makuszyńskiego wysokością nakładu przekraczały twórców  narodowej klasyki, osiągając wielomilionowe egzemplarze.

 

     Ożywcze lata sześćdziesiąte.

 

Okres po październiku oznaczał dużą dynamikę przyswajania zaniedbanych tematów i obszarów kultury. Posypały się liczne tłumaczenia  literatury zachodniej,  francuskiej i angielskiej, wzbudzały ciekawość twórcy amerykańscy. Rywalizowały na tej ścieżce wydawnictwa PIW i Czytelnik, wkraczało też Wydawnictwo Literackie z Krakowa. Atrakcyjne tytuły wymagały czasu dla przyswojenia, pilne były potrzeby wydawców jeśli chodzi o papier i niezbędne dewizy oraz mobilność tłumaczy.

Warto przypomnieć w tym momencie jak szybko przyswoił sobie polski czytelnik atrakcyjne tytuły, które przebojem zdobyły inteligenckie i młodzieżowe środowisko. Szczególną poczytnością cieszył się Ernest Hemingway. W roku 1966 wydano aż sześć jego tytułów, od głośnej powieści Komu bije dzwon po wybory opowiadań,  oraz Starego człowieka i morze, w 1967 pięć, wszystkie rozeszły się błyskawicznie. W pewnym sensie twórczość Hemingwaya przeżyła w Polsce swoistą przygodę popularności.

Twórczość Hemingwaya napotkała w Polsce na  entuzjastę, który znalazł do niej właściwy klucz stylistyczny. Był to Bronisław Zieliński, oficer w kampanii wrześniowej, AK-owiec uczestniczący w powstaniu warszawskim, więzień polityczny w 1947 roku, wreszcie błyskotliwy tłumacz. Jego praca, w tym tłumaczenie Moby Dicka  Hermana Melville'a było uznane za przekład wręcz doskonały. Hemingway wręcz uwiódł swym literackim czarem  Zielińskiego. Przetłumaczył on prawie całą twórczość autora Śniegów Kilimandżaru. Zapanowała swoista moda na tego Amerykanina. Bożyszcze młodych Marek Hłasko mówił o swym podziwie dla pisarza, a Ryszard Kapuściński przyznał, że lektura tych utworów była olśnieniem dla młodych polskich pisarzy i reporterów z literackimi ambicjami. Nic więc dziwnego, że musiało dojść do spotkania w roku 1958: pisarza i tłumacza jak też do zadzierzgnięcia  ich przyjaźni. Popularny już na świecie autor zaprosił do siebie tłumacza. Jaka szkoda, że wówczas nie istniała jeszcze chyba możliwość nagrania ich rozmowy. Zasługi translatorskie Bronisława Zielińskiego nie zamykały się tylko na Hemingwayu. Tłumaczył Johna Steinbecka  Na wschód od Edenu, Jamesa Jonesa Stąd do wieczności.

Innym, niemal równie oryginalnym zjawiskiem w trudnej sztuce przekładu był Maciej Słomczyński, żołnierz AK, więzień Pawiaka, wojskowy. Wiele trudu i pracy włożył w przetłumaczenie „Ulissesa” Jamesa Joycea,  które to trudne w percepcji a tym bardziej w odnalezieniu polskiego językowego i stylistycznego odpowiednika dzieło,  opublikowano w 1969 roku w nakładzie 40 tysięcy egzemplarzy. Słomczyński założył wkrótce po tym Fundację imienia Jamesa Joycea. Jako tłumacz tego pisarza otrzymał kilka nagród, w tym Zaiks-u i miasta Krakowa.  Ten dynamiczny i arcyciekawy pisarz był przez kilka lat  znanym publiczności autorem bardzo intrygujących kryminałów pod pseudonimem Joe Alex. Ponadto pisał utwory dramatyczne i książki dla dzieci. Uwagi i rozważania tłumacza nad jego przygodą w pracy ze skomplikowaną twórczością Irlandczyka bardzo ciekawiły  czytelników. Jego lapidarne posłowie do „Ulissesa” było pierwszym  wprowadzeniem do lektury  tego trudnego dzieła. Kolejki po zakup egzemplarza przed słynną księgarnią PIW-u na Foksal budziły zdumienie wśród zagranicznych gości. To były swoiste polskie paradoksy, stanowiące o niepowtarzalności polskiej atmosfery tamtych lat, w której zjawiska nowe i nieznane dotąd  splatały się z brakami i biedą. Sprzeczności  wynikały też z zacofania i niezrozumienia, wręcz niedoceniania zjawisk kultury dla  podniesienia ogólnego  cywilizacyjnego poziomu społeczeństwa przez  instytucje sprawujące władzę.

 

Odnosili więc  też sukces, jak wynika z przykładu „Ulissesa”, trudniejsi pisarze, Wiliam Faulkner był zaprezentowany w cyklu: Zaścianek, Miasto i Rezydencja w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej i Kaliny Wojciechowskiej w 10 tysięcznym nakładzie, a Koniokrady i Światłość w sierpniu  w przekładzie Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej i Macieja Słomczyńskiego po 30 tysięcy. Alejo Carpentier ze swą skomplikowaną  powieścią Eksplozja w katedrze z miejsca zdobył rozgłos. Odsunięty na bok w latach koniecznego optymizmu Franz Kafka powrócił  ze swym cyklem: Proces, Zamek oraz Ameryka. Te książki były wznawiane w trzydziestotysięcznych nakładach. Szczególną popularnością cieszyły się wydawane w „Czytelniku” w małej serii Nike pozycje kolekcjonowane przez bardziej wyrobionych czytelników. Snobowano się na zbieranie niedostępnych do niedawna pisarzy. Nazwiska z różnych stron zachodniego  świata zagościły na stałe na łamach magazynów literacko-kulturalnych: Julio Cortazar,   Carson Mc Cullers,  Jerome David Salinger, John Upidke, Jan P. Sartre, Simone de Beauvoir i wielu innych. Proces włączenia ich twórczości w polskie życie kulturalne odbył się wręcz niepostrzeżenie i szybko. Polscy wydawcy wykazali w tym klasę. Wyłoniło się grono utalentowanych tłumaczy, skupionych wokół „Literatury na Świecie”.

Na nasz rynek wydawniczy wkroczył też Fiodor Dostojewski i stał się pisarzem wydawanych ciągle i wystawianych na scenach utworów. Uzupełnił on klasykę rosyjską, pieczołowicie publikowaną po wojnie.

Atmosfera sprzyjała podejmowaniu  tematów ważnych dla dalszego rozwoju kultury. W istniejącej panoramie czasopism kulturalno-literackich mieliśmy rolę szczególnie odpowiedzialną dla formułowania ocen i postulatów. W tym celu staraliśmy się przyciągać krytyków i pisarzy, którzy liczyli się w opinii społecznej.

Warto więc spojrzeć do starych roczników i odnotować, że grono naszych współpracowników umiało dostrzec w zachodzących zjawiskach konieczność głębszej analizy. Wacław Sadkowski w szkicu „Możliwości, dokonania , potrzeby”  opublikowanym w 1969 roku dokonał analizy bieżących planów wydawniczych i zawarł kilka nader ważnych obserwacji. Uznał, że zwrot w stronę pisarstwa światowego jest nader ważnym warunkiem dla rozwoju literatury ojczystej. Doceniając fakt otwarcia się naszej kultury na literaturę i kulturę zachodu i świata, wskazał jednak na nadal skromne możliwości zarówno jeśli idzie o zakres tematyczny, jak i nakłady. Operował liczbami, konkretem. Oczywiście wydawcy starali się powyżej swych możliwości. W tej sytuacji zdarzało się tak, że czasem kilku wydawców  spotkało się przy jednym autorze, to był jednak ewenement. Czekaliśmy na liczniejsze książki z obszary języka hiszpańskiego, także na pozycje, które właśnie zdobywały Europę: to literatura z obszaru iberystyki.. Rosła i krzepła kadra nowych tłumaczy. Do tradycyjnej bowiem literatury hiszpańskiej i portugalskiej dołączyła liczna grupa pisarzy z Ameryki Łacińskiej. Dla każdej wybitnej indywidualności winno się znaleźć miejsce.

Nasi trzej felietoniści wnosili  swymi tekstami tonację osobistą, nasyconą emocjami. Nie bez znaczenia był fakt pewnej rywalizacji pomiędzy nimi. Pierwszymi czytelnikami byli wszak redaktorzy pisma. Na felietony czekaliśmy z ciekawością. Częste były wszak odniesienia do  wydarzeń aktualnych w środowisku, czy szerzej politycznych. Felieton jest zdolny pomieścić różne treści, tego się od niego oczekuje. Felieton o książce też niesie takie pokusy i często byliśmy świadkami odniesień bliższych i dalszych, zawsze jednak powściągane głównym tematem: książką. Przyznać jednak trzeba, że felietoniści umieli docenić błyski talentu u młodych, starania średniej i starszej generacji w przywracaniu pamięci czytelników dawnych stron naszej historii.

Chłopak z Woli, Bohdan Czeszko

Wspomnieć w tym miejscu pragnę znacznie obszerniej Bohdana Czeszkę jako osobowość a także spróbuję przypomnieć jego  sztukę pisarską. Nic nie daje tak bliskiego i realnego oglądu osoby twórcy, jak właśnie stały redakcyjny kontakt, kiedy z regularnością kalendarza trzeba odebrać od umówionego autora zakontraktowany tekst i puścić go w dalszy obieg. To, jak się autor wywiązuje z zawartego, bądź co bądź, kontraktu mówi nam najwięcej o danej osobowości. Bohdan Czeszko zaskoczył nas pod tym względem bardzo. Był do bólu punktualny, rzeczowy, bez przypominania, gadulstwa itp. Nadawał odpowiednią rangę prezentowanego  utworu, bez protekcjonalizmu ale i bez pochlebstw. Weźmy  choćby rzecz Czeszki o książce Mariana Brandysa Kozietulski i inni pt. tytułem „Niestygnące  popioły” w 1967 roku. Jako recenzent docenił trud pracy nad tą jakże ważną, już schyłkową epoką napoleońską.

Warto przypomnieć sens jego wywodów. Mówił: „Dla minionych lub mijających pokoleń Polaków epoka napoleońska, dzieje legionów i wojska polskiego, walczącego wraz z Wielką Armią, stanowiły przez wiele, wiele dziesiątków lat źródło emanacji służącej  pokrzepieniu serc, źródło patriotycznej, a często i nacjonalistycznej ekscytacji. Źródło mitotwórstwa w rezultacie”. I recenzent dodaje: „Ton rozmowy o tych czasach – zaproponowany przez Brandysa ton rzeczowości - współczesnemu czytelnikowi winien jak najbardziej odpowiadać, godny on jest bowiem tej epoki, której tragizm zdaje się zbyt wielki, by go należało wyrażać stosując patos”. Bo nie tylko rzeczowość, lecz także… „ dyskretna  ingerencja Brandysa w dramaturgię historii” budzi aprobatę  Czeszki. I przypomina  on, że właśnie epoka bohatera spod Somosierry  Jana Kozietulskiego i los jego kompanów przez wiele dziesiątków lat była jednym z gorących mitów Polski w dobie rozbiorów. Waleczność żołnierza i zawodność polskich nadziei na pomoc w odzyskaniu niepodległego bytu. Gorzka i mądra porcja prawdy historycznej.

Niedługo potem  Czeszko pisał rozczarowany o książce Wiliama Faulknera noszącej żałobny i zagadkowy tytuł Kiedy umieram, wydanej w serii Nike w „Czytelniku” . Pozycja  ta wyraźnie nie spełniła jego oczekiwań, jeśli chodzi o literackie rzemiosło. Rzecz dotyczy pogrzebu pewnej kobiety, pragnącej być pochowaną w miejscowości Jefferson. Rodzina zamierza spełnić jej życzenie więc w komplecie rusza w drogę z nieboszczką. Nie wiadomo jednak, czy  członkowie rodziny chcą pozostać wiernymi życzeniu matki, czy może  równie mocna jest ich chęć załatwienia w tymże mieście różnych życiowych spraw. Splot rzeczy ostatecznych z nader przyziemnymi to stała gra literacka. Zwłaszcza w dobie, na którą przypada twórczość Wiliama Faulknera.  Recenzent  sądzi jednak, że tym razem amerykański pisarz nie potrafił oddać trafnie swego zamysłu. Uważam , że właśnie w tym felietonie zamieszczonym w 1968 roku zawarł się pewien zamysł pisarski, któremu Bohdan Czeszko pozostał w jakiś sposób wierny przez następne kilkanaście lat swego pisania do nas. Jest to wymóg głębszej mądrości życiowej, której pisarz oczekuje od innego pisarza, od twórcy i której sam pragnie się trzymać w sposób rzetelny. Nie jest to, jak myślę, kwestia przypadkowa. Bohdan Czeszko miał wtedy czterdzieści pięć lat, i chyba przeżywał, jak się później okazało, pewien kryzys twórczy. Różnorodny tematycznie i problemowo felieton o książkach był dla niego poręcznym pretekstem do tego, aby snuć refleksję o zmaganiach człowieka z czasem i historią. Czeszko był twórcą, który pisał  o życiu poznanym, przeżytym w realności, przecierpianym. Tylko o takim pisać potrafił, był w tym podobny do Ernesta  Hemingwaya. Pisał o wojnie, o froncie, którego realia doświadczył w pięknej opowieści Tren. Wcześniej napisał Pokolenie, stworzył scenariusz dla filmu Andrzeja Wajdy. Zawarł w nim prawdę o swej młodości i o swej niekłamanej  postępowości, wyniesionej ze skromnego inteligenckiego domu, a także z  życia na warszawskiej Woli. To była rzecz o pokoleniu „Kolumbów” , o jego lewicowym odgałęzieniu.

Nie znałam rodziny Bohdana Czeszki, nie utrzymywaliśmy tak zwanych stosunków towarzyskich, znaliśmy się na gruncie  redakcji. Niejako po drodze zahaczyłam o jego dom na Mazurach w pobliżu Piszu. Mieszkał po sąsiedzku z Romanem Bratnym.  Solidną  piętrową chatę wybudował, jak twierdził sam, przy pomocy miejscowych ludzi. Osobiście też sporządził podstawowe meble dla domu. Lubił parać się stolarką, majstrować. Umiejętność tę wyniósł z lat wojny, kiedy pracował w zakładzie stolarskim, produkującym między innymi nosze dla rannych żołnierzy na froncie wschodnim. Przydało się to pisarzowi w innym czasie. A i dla twórczości swojej zdobył w tamtych latach ogrom materiału literackiego. Poznał wtedy środowisko ludzi skromnego rzemiosła, produkującego na potrzeby wojny.  Zetknął się z życiem otwartym, niezakłamanym. Połączyła go z ludźmi ciężkiej pracy fizycznej konspiracja. Zwyczajna praca dla frontu pozwalała Polakom myśleć i działać na szkodę okupanta. To był nakaz serca i rozumu. Było poręcznie umawiać się na tę inną, niebezpieczną robotę w toku codziennych zajęć. Ale też można było przysposobić sobie dla domu trochę kitu, jak określano sprytnie podszykowane odpady drewna i wiórów, towarzyszących ciesielce, aby pod wieczór można było przynieść go i nieco ogrzać mieszkanie oraz zagotować niezbędną strawę. Żył i działał w środowisku rzemieślników. Ale jak każde środowisko miało ono swoje obrzeża, swój szeroki margines. To różni ludzie przegrani, którzy przytulają się do tych pracujących, bo wszak blisko nich jest  wszystko to, co było niezbędne do życia. Przede wszystkim praca i chleb. Czaszko był prostolinijny. Pragnął być blisko prawdziwego życia. Lubił obserwować i poznawać swe otoczenie. Lubił też kląć, wtedy zdobył tę umiejętność i umiał być w tym zmyślny. Ale także zmyślny był w kreowaniu świata. Nie lubił patosu, unikał gadulstwa. Rysował wyraziście postacie swych opowieści. W opowiadaniu Zamach na Cafe Club nie używa nadmiaru opisów, ale jakże realna, zmysłowo odczuwalna jest atmosfera zamachu odwetowego na Niemców za krzywdy Warszawy.

Na Woli a potem w innych dzielnicach Warszawy zdobywał pisarz swą wiedzę o życiu i o człowieku. Czeszko stał się mistrzem małych literackich form: opowiadania, miniaturki literackiej, jakby szkicu słowem. Niektóre z nich, mające kształt krótkiej opowieści nazywał sygnaturką, w formie tej zawierając zamysł sformułowania pewnej myśli, która, jak dźwięk cichego dzwoneczka, dotrze do umysłu czytającego. Owa myśl oparta na przyświecającej mu zasadzie prostej mądrości życiowej jest wypowiadana przez narratora, który nie prawi wprawdzie morałów, lecz kwituje sprawę półuśmiechem nasyconym życzliwością. W opowiadaniach swych pisarz wczuwa się w los, a ściślej w rolę życiową bardzo różnych bohaterów. Patrzy w opowiadaniu Kapuś czy Stefan za czyjąś namową przyczyni się do zniszczenia skromnego robociarza, który wspiera, jak może i umie,  działania lewicowych ugrupowań. Śledzi, jak broni się człowiek przed niegodnym czynem. Patrzy też i obserwuje uważnie rówieśników  czy nie wahają się narazić siebie dla dobra innych, a zwłaszcza „dla dobra sprawy” co stało w tym czasie  na porządku dnia, jeśli się działało w ramach grupy bojowej. Jako sierżant na froncie odpowiedzialny za grupę żołnierzy szykującą się do rychłego wyruszenia do zadań, drży, aby powierzeni mu ludzie nie zginęli marnie. Cierpnie w strachu, bo wie z doświadczenia, że nie wszyscy przeżyją najbliższe zadanie. Pragnie należeć do tych, co uchronią własną głowę, choć nie da się przecież pokonać panice i potrafi ogarnąć grupę. Patrzy i analizuje sytuacje graniczne  w czasie zagrożenia, ale widzi też, że istnieją także podobne strefy przeżyć w zwykłej codzienności, w spokojnym bytowaniu.

Podobnie też budował swe literackie opowieści o powierzonej mu przez redakcję książce. Rysował króciutko kontekst, najogólniejszy obraz danej epoki, oceniał ze zrozumieniem rzetelność warsztatu literackiego. Czeszko nader rzadko opowiadał o swych sprawach rodzinnych i osobistych. Niechętnie też mówił o swych doznaniach i niepokojach związanych z uprawianym zawodem. O swych przeżyciach  na niwie twórczej. A żył niezbyt długo, zmarł w wieku sześćdziesięciu pięciu lat, co dziś już nie zalicza się do długowieczności. Chyba odczuł ten niedostatek własnych wypowiedzi. Świadczy o tym niezbyt obfita zawartość pięknej książeczki pod tytułem Nostalgie mazurskie wydana przez Czytelnika w 1987 roku, a więc na rok przed śmiercią pisarza. Jakże urocza to rzecz. Czeszko wyjaśnia w niej pewne ważne dla niego rozterki i decyzje życiowe.. Wspomina swój pobyt i związek z Akademią Sztuk Pięknych, mówi o pobycie na plenerze malarskim w Kazimierzu. Widać, że ten etap życia i kontaktów z mistrzami a także z kolegami zapadły głęboko w jego pamięci. Szukanie własnego pomysłu na utrwalenie bytu i zapisu barwy i odcieni momentu przeżywanego mocno go absorbowało. Ale jednocześnie czuł że nie jest z tym światem na zawsze związany. Powiada ”…zdradziłem malarstwo. Piszę o zdradzie, co niepochlebne, ale czynię tak świadomie, ponieważ zmienić profesję można bez jakiejkolwiek ochyby wtedy, gdy nie jest naznaczona choćby w subiektywnym mniemaniu charyzmą”. Czeszko zdradził duchowo malarstwo dla pisania będąc jeszcze dość młodym.. Pisarstwo zaś silnie zespoliło się w jego osobowości z lasem, Mazurami a potem zaraz połączyło w miłość do przyrody, do lasu, do drzewa. Była to miłość, która następnie przekształciła się w wielkie przywiązanie. Drugą stroną  tak umiejscowionego uczucia stało się stolarstwo, które poznane we wczesnej młodości, teraz się stało jakby drugim zawodem a ściślej pasją. Nie ono bowiem było podstawą jego egzystencji. Napisał o tym w krótkiej rozprawce Mały stolarz domowy. Jakże tu pięknie mówi o polskich drzewach, o ich gatunkach liściastych i iglastych, o ich kształcie i urodzie, ale najwięcej o ich przydatności dla człowieka od samego zarania naszego gatunku. O tym jak drzewo i pozyskane z niego drewno staje się dla nas  trwałym i najpiękniejszym budulcem naszych domów, naszych siedzib a także niezbędnych nam w życiu przedmiotów , narzędzi i sprzętów. I o tym, jak  które z nich jest najsposobniejsze dla konkretnych celów. O bukach, jesionach i dębach. O blisko nam towarzyszących w życiu codziennym poczciwych brzozach, które targają za włosy nasze biegające po osiedlach dzieciaki. Dobrze by było, aby ktoś choć trochę tej wiedzy posiadający, umiał przekazać swą wiedzę podczas szkolnej nauki.

Bohdan Czeszko, popularnie zwany przez kolegów Bodzio był słusznej postury, nieco misiowaty. Ciepły w sposobie bycia, życzliwy kobietom, koleżankom. Lecz najchętniej zamykał się w życiu domowym oraz w swej pracy. Był także posłem na sejm, pracował w komisji kultury, bo te właśnie kręgi spraw były mu najbliższe. Oznaczało to konieczność spędzania wiele godzin na zebraniach, czytaniu dokumentów... Czynił to zwyczajnie, nie narzekając, lecz częsty jego gniew wzbudzała mitręga biurokratyczna, uzgodnienia i gadania ciągnące się miesiącami. W trybach codzienności poruszał się, nie tracąc swego poczucia głębokich związków z życiem. Gdy czytam na nowo jego opowiadania, z bólem myślę o tym, że pisarz tak głęboko związany z życiem Warszawy, tyle wiedzy o nas utrwalający w swych utworach, rzadko bywa na co dzień czytany przez młodsze pokolenie. Przy kolejnych nowościach powtarza się, że właśnie małe formy przeżywają renesans. Tempo życia nie pozwala na częste powracanie do już kiedyś poznanego.

W tym momencie warto może przypomnieć o tym jak poważną rolę odgrywały w minionym wieku czasopisma literacko-społeczne, o których  piszę nieco wcześniej  a także później, o latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wbrew potocznym opiniom ważna była wówczas rola tygodników literackich, których tradycję dziś porzuciliśmy. Drukowały one powstające utwory we fragmentach, rozbudzały zainteresowanie nimi. Wiadomo, że nie da się powtarzać dosłownie wcześniejszych  osiągnięć. Dziś obserwujemy ogromną podaż popularnych magazynów o bardzo wątłych wartościach kulturowych. Tygodniki ambitniejsze do spraw kultury, do zjawisk filmowych i literackich odnoszą się zdawkowymi recenzjami. To nie są teksty ciekawe dla czytającej rzeszy młodej, kształcącej się inteligencji. Nie ma serca dla szerokiego traktowania kultury. Narzekamy na nadmiar polityki w naszym życiu codziennym. Na natrętność opowiadaczy plotek o celebrytach. Jakże miałkie i ograniczone są stronice wielu  kolorowych magazynów. Dobry literacki tygodnik może pokazywać fragmenty powstających książek. Rodzące się wiersze. Przypominać najlepsze utwory z niedalekiej przeszłości. Takie myśli trapiły mnie, gdy siedziałam nad kompletami czasopism z niedawno minionych lat. Przy ich niewątpliwie nader skromnym kształcie wydawniczym, a także różnych ograniczeniach politycznych czy cenzuralnych tamtych lat, przecież mimo wszystko były ciekawe i kulturotwórcze.

Autorka przez 17 lat (od 1967 roku) była redaktorem naczelnym dwutygodnika (ówcześnie) „Nowe Książki”. Oto fragmenty jej wspomnień  pokazujące  złożoność rzeczywistości kulturalnej i politycznej tamtej epoki.

Andrzej Wołosewicz - Zanim pojawią się rzesze znanych i nieznanych miłośników i znawców Tadeusza Różewicza

$
0
0

Andrzej Wołosewicz

 


Zanim pojawią się rzesze znanych i nieznanych miłośników i znawców Tadeusza Różewicza


 

Filip Wrocławski

            Różewicz poetycko umarł dla mnie już wiele lat temu. Zaczytywałem się nim w latach studenckich, czyli na przełomie lat 70/80. Potem go właściwie nie czytałem. Podejrzewam – to diagnoza z dziś, po latach – że z dwóch powodów. Najpierw dlatego, że pochłonęło mnie życie, rodzina, przetrwanie w tych trudnych latach – także dla zwykłego życia, nie tylko dla życia „powietrzem wolności”, którego brakowało – stanu wojennego i nie łatwiejszych ekonomicznie czasach początków transformacji. Po drugie sam „pisałem Różewiczem” i podejrzewam o to właśnie owo zaczytywanie się aż do przesiąknięcia. Opuściły mnie wtedy wszelkie możliwe poetyckie ozdobniki, zaś iluzoryczna pojemność słów uciekała tym bardziej, im bardziej (studiując filozofię i przez lata pracując jako filozof akademicki) zaglądałem pod ich podszewkę (fraza zaglądania pod podszewkę słów weszła nawet do mego poetyckiego słownika). Język stawał się suchy i rzeczowy do tego stopnia, że miałem niemal 15 lat przerwy w pisaniu wierszy; nawet mówiłem, że nie tyle przestałem je pisać, co one, wiersze przestały mi się pisać. To była bardziej ich decyzja, pewnie im się w jakiś sposób wyczerpałem.

            Potem już tylko  - wróćmy do Różewicza – czasami trafiałem na jego pojedyncze wiersze (np. swego czasu we „Wprost”). Oczywiście przeczytałem w 1998 „Zawsze fragment. Recycling” i.... nie odnalazłem tam swego dawnego Różewicza. Stara miłość (jednak!) nie rdzewieje, więc nabyłem lat temu kilka różewiczowskie „Utwory zebrane” Wydawnictwa Dolnośląskiego, ale właściwie do nich nie zaglądałem zadawalając się, że są. Obok i pod ręką. Tak, mam takie poczucie fizycznej obecności wierszy w książkach, po które mogę w dowolnej chwili sięgnąć. Piszę o tym, bo jestem tuż po lekturze książek: Aliny Świeściak „Lekcje nieobecności. Szkice o najnowszej poezji polskiej (2001 – 2010)”, (Instytut Mikołowski 2010), Anny Kałuży „Bumerang. Szkice o polskiej poezji przełomu XX i XXI wieku” (Biuro Literackie, Wrocław 2010) i powtórnej już (ze względu na zajęcia ze studentami) lekturze „Literatury w czasach zarazy” Jarosława Klejnockiego (Prószyński i S-ka 2006). Lektur tych dokonuję dlatego, że znęcamy się na tychże zajęciach nad naszą poezją przełomu XX i XXI wieku. To, co mnie w tych, jakże przecież różnych, książkach uderza, to to, że ich autorki i autor pisząc o rzeszach poetów młodych, młodszych i najmłodszych, średnio młodych i starzejących się już nieco, czyli o tych wszystkich debiutach ostatniego ćwierćwiecza, obok właśnie debiutantów wszelkiej maści i koloru omawiają Różewicza. Dlaczego? Nie ze względu na jego aktywność (znam innych w jego wieku równie aktywnych w tym czasie, których w tych omówieniach nie uświadczymy), lecz dlatego, że on według autorów tych podsumowań wytrwale sekundował tej samej rzeczywistości, co te zastępy młodych. I w tym sensie był na czasie, choć ten czas inaczej widzi, ocenia i opisuje.

            Zbiegły się więc u mnie te lektury ze śmiercią Różewicza. Całe to powyższe pisanie stanowi alibi dla prezentacji wiersza, który napisałem dobrych kilka lat temu (druk w tomiku „Monogram ze starych zegarów”, Wydawnictwo ASTRA, Łódź 2010). Podaję te dokładności, ponieważ był on moim rozliczeniem Różewiczem a nie koniunkturalnym tu i teraz. Do samego Różewicza pewnie wrócę (skoro – jak rzekłem – jest pod ręką), o ile go w ogóle opuściłem...

 

 

Czytał mnie Różewicz

 

są dwa rodzaje lektury

ja to już wiem

 

pierwszy – bierzesz książkę i czytasz

a w drugim to książka czyta ciebie

 

tak właśnie czytał mnie Różewicz

i tuzy południowoamerykańskiego boomu

 

„Niepokój”, „Czerwona rękawiczka”, „Twarz”,

„Nic w płaszczu Prospera”, „Rozmowa z księciem”

 

„Sto lat samotności”, „62. Model do składania”,

„Tyran Banderas”, „Legendy gwatemalskie”

 

„Mister Taylor i inni”, „Lustro”,

„Miasto i psy”, „Raport Bordiego”

 

potem czytały mnie Stachurowe tłumaczenia wierszy Borgesa

czy Michela Deguy bardziej niż samego Steda

 

bierzesz książkę do ręki i zaczyna się

wersy, strony, stół czy fotel, ty, herbata, słowa

 

wszystko w napięciu wymieszaniu symbiozie

żeglujesz płyniesz czasem z trudem łapiesz oddech

 

jeśli wychodzisz z tego odpowiednio pogruchotany

rozbity i złożony na nowo

 

ciesz się

właśnie zostałeś przeczytany

 

 

Marek Ławrynowicz - Ksiązki pod lupą. Rozmawiajają Barbara Burger i Michał Dąbrowski

$
0
0

Marek Ławrynowicz - Ksiązki pod lupą. Rozmawiajają Barbara Burger i Michał Dąbrowski




{mp3}ksiazki_pod_lupa_czerwony_rynek{/mp3}


Zbigniew Kresowaty rozmawia z prof. Tadeuszem Sławkiem

$
0
0

Zbigniew Kresowaty rozmawia z prof. Tadeuszem Sławkiem


Z „Rejsu żaglowcem Nietzsche”

z teoretykiem słowa prof. Tadeuszem Sławkiem, wykładowcą z Uniwersytetu Śląskiego na Katedrze Literatury Porównawczej w Katowicach rozmawia  Zbigniew  Kresowaty

 

 

prof. T. Sławek i Z. Kresowaty - portret wyk. Z. Kresowaty

Zbigniew Kresowaty: W posłowiu do płyty, która została zrealizowana przez Pana i Bogdana Mizerskiego, czyli „Esej na głos i kontrabas”, czytam: „misja Zaratustry polega na tym, aby uwolnić człowieka od ciężaru cudzych idei, a tym samym nauczyć go wolności lotu w przejrzystym powietrzu (...) Nietzsche jest piewcą wyswobodzonego horyzontu...”

Spróbujmy to jakoś wziąć w klamrę – Czy rzeczywiście, jak Pan dalej cytuje „i samotny żaglowiec: torujący sobie drogę wedle gwiazd, widnokręgu i ruch fali jest figurą nowoczesnej myśli, przed którą stoi otwarte morze, (bowiem) nigdy nie było jeszcze tak otwartego morza” – To z „Wiedzy radosnej”. Dlaczego żaglowiec Nietzsche? – Czy jest to wołanie na morzu wolności, czyli otwartym, do przybrzeżnej filozofii, czy chodzi o takie wolne spojrzenie w szczegół? – A może idzie o takie wciałowzięcie (celowo piszę to razem) przeróżnych doświadczeń człowieka, głównie jego twórczej myśli i zapanowanie nad sobą dzisiejszym? A może jest to raczej spojrzenie z mroków? Dlaczego ludzie młodzi często, nie znając dobrze misji Zaratustry, czczą go, osłaniając przeróżnymi subkulturowymi imaginacjami?


Tadeusz Sławek: Żaglowiec „Nietzsche” wypłynął w pierwszy rejs z portu nie śródziemnomorskiego; nie z Genui ani Portofino, ale z Inverness, Peterhead lub innego załomu szkockiego wybrzeża, gdzie słońce świeci rzadko i kapryśnie, a chmury zakrywają niebo. Pierwotnie, tekst (zupełnie inny niż ten, który znajduje się na płycie nagranej przez nas w 2002 roku) odnosił się do morskiej wyobraźni świetnego szkockiego konkretysty, poety, rzeźbiarza, typografa i architekta ogrodów Iana Hamiltona Finlaya. Gdy znakomity polski konkretysta Stanisław Dróżdż organizował wystawę prac Finlaya w Katowicach, zamówił u nas mówiony esej kontrabasowy, który był hołdem złożonym jednocześnie szkockiemu artyście rozmiłowanemu w kształtach nautycznych i Nietzschemu. Po latach, na użytek festiwalu Ars Cameralis powstał w 2002 roku zupełnie inny tekst i inna muzyka, chociaż tytuł pozostał i do niego odnosi się pańskie pytanie, a właściwie cała seria pytań. Spróbuję odpowiedzieć na nie, zmieniając ich kolejność i rozpoczynając od pańskiej sugestii, iż być może nasz „rejs” jest „spojrzeniem z mroków”.

Jestem wdzięczny, że zwrócił Pan uwagę na ten element – może nie „mroku”, lecz szarości, który jest dla Żaglowca bardzo ważny. Kilkakrotnie wzmiankujemy tam jutrzenkę jako porę, w której rodzi się nasz wizerunek świata. Szare niebo, które nie daje się sklasyfikować jeszcze ani jako „dzień”, ani już jako „noc”, jest czasem wyłaniania się przedmiotów z tła nicości; to wówczas ich zarysy zaczynają majaczyć na horyzoncie naszego spojrzenia. Morgenröthe jest nieokreśloną sferą, która wykracza poza wszelkie klasyfikacje snu i jawy, przerzuca między nimi most, nie biorąc strony ani jednego ani drugiego brzegu. Hegel także wyznaczał szarą godzinę jako porę, w której wylatuje sowa Minerwy. Kilka lat temu w napisanej wraz z Tadeuszem Rachwałem książce Sfera szarości staraliśmy się wykazać szczegółowo, na czym polega magia szarzejącego przed świtem nieba, osobliwego momentu, w którym wszelkie pewniki zostają zawieszone, pory rezygnującej z precyzji wiedzy na rzecz „cudu konturu”, lecz ujętego techniką, by rzec po malarsku, sfumato: wyłaniania się przedmiotu z głębi, której moje oko nie potrafi zidentyfikować, przed którą język zaniemówi. Oto coś powstaje, nie „jest”, lecz narasta, zyskuje na ostrości zarysu zanim oświetlone słonecznym blaskiem przybierze ciało dobrze znanego przedmiotu.

Wyobrażam sobie, że z podobnym problemem zmagał się Nietzsche usiłując odsłonić podstawowe kontury kształtu naszej kultury, wydobyć je spoza warstw retoryki i resentymentu. Słowo staje tu często na pograniczu bełkotu, jeszcze jeden ruch myśli i artykulacja roztopi się w magmie dźwięków jakby „zwierzęcych”, a przynajmniej nie-ludzkich. Paul Celan mówi, iż świat jest „do wyjąkania”; do wyjąkania, a nie do wyśpiewania w precyzyjnej artykulacji operowej koloratury. Opera włoskiego bel canto kłamie. W tym sensie nasz „rejs” jest poruszaniem się kursem prowadzącym nie tyle w bezkres, co umożliwiającym dostrzeżenie brzegu, lecz wybrzeże owo jest ledwie dostrzegalnym zarysem lądu, nie więcej jak kreską na niebieskim papierze oceanu. Jedyny bezkres jaki jest nam dostępny, to ten, który sąsiaduje z krainą mojej codzienności, której nigdy nie stracę z oczu, lecz od której mogę oddalić się na tyle, by nie mieć już pewności, że do niej łatwo powrócę. Dlatego filozofia jest nauką przybrzeżną. Stąd jej trudność – bowiem stosunkowo łatwo powiedzieć „od dzisiaj jest tylko ocean”; znacznie trudniej jest, jak mówi Nietzsche w Wiedzy radosnej „wymazywać ląd”, czyli mieć świadomość, że on istnieje, lecz jednocześnie wiedzieć, że aby zachować lojalność wobec myśli, nie możemy do niego powrócić, a przynajmniej nie bezkarnie i nie bez nieludzkiego trudu. To właśnie to, co robi Nietzsche: „wymazuje” dobrze znane wizerunki pojęć i na ich miejsce pozostawia szarą godzinę, w której czasami majaczą niewyraźnie kształty takich pojęć jak choćby Übermensch, czy „Wieczny powrót”. Autor Zaratustry czyni więc dwa ważne gesty: wymazuje ustabilizowane znaczenia i otwiera możliwość tworzenia nowych. Podobny gest w sztuce popełnia Robert Rauschenberg, kiedy dosłownie wymazuje rysunek de Kooninga, dając do zrozumienia, iż powołaniem człowieka jest odwaga stanięcia twarzą w twarz ze światem tracącym dobrze znane „ciało”, światem rozpuszczających się przedmiotów (w tym względzie Dali jest pouczającym przykładem), czego konsekwencją jest nadejście szarej godziny, Morgenröthe, w której przedmiot pojawi się na nowo, jakby po raz pierwszy, nie jako (już) roz-poznany, lecz zawsze poznawany. Przedmiot taki wypełnia nam swoim konturem całe pole widzenia, jest jedynym kształtem absorbującym naszą uwagę i troskę. W tym sensie jest to, jak Pan mówi, spojrzenie w szczegół, zresztą sam Nietzsche pisał o „sztuce niuansowania”. „Niuans” oznacza tutaj nie tylko rzecz drobną, lecz przede wszystkim to, podkreśla to, iż umieszczamy ów przedmiot w centrum naszej troskliwej uwagi.

Natomiast „ciałowzięcie” wymagałoby dłuższego rozważania, czego z racji oczywistych nie możemy się tutaj podjąć. Powiedzmy tylko, że Pański ciekawy termin oznaczałby najpierw konieczność zrzucenia całej garderoby kostiumów, którą der europäische Mischmensch (Poza dobrem i złem, af.223) uważa za ciało, będąc w istocie ciała pozbawionym (ihm keines recht auf dem Leib passt, czytamy dalej w tym samym aforyźmie). Historia Zachodu jest historią zapominania ciała choćby dlatego, że jest „historią” właśnie, tzn. następstwem masek i iluzji podawanych za prawdę. Należy zatem najpierw wywalczyć sobie prawo do ciała, co wymaga innego spojrzenia na historię kultury jako pewnego sposobu myślenia. Nie bez racji jeszcze przed Freudem Nietzsche twierdzi, iż chciałby swoją filozofią postawić człowieka z głowy na nogi, tzn. uzmysłowić nam znaczenie tego, co nieświadome, instynktowe, a więc cielesne, a co tak bardzo chcemy pominąć milczeniem w naszym wyobrażeniu kultury jako należącej wyłącznie do sfery wysublimowanego ducha. Już William Blake w Zaślubinach Nieba i Piekła diagnozował, iż jednym z trzech podstawowych błędów kultury Zachodu jest radykalna dychotomia duszy i ciała wraz z towarzyszącą jej aksjologią przypisującą wszystko, co dobre duszy, ciało zaś obdarzającą podejrzliwością. „Ciałowzięcie” musi zatem być poprzedzone pracą mozolnego przemyślenia podstaw kultury; nie jest to banalny kult cielesności, lecz próba pokazania jak to, co duchowe, zakorzenia się głęboko w ciele i procesach fizjologicznych. Nie na próżno w Ecce homo i w listach wiele linii poświęconych jest diecie, czy sztuce chodzenia. Myśleć to zmagać się z fizycznością ciała; może także dlatego „rejs” jako figura eseju o Fryderyku Nietzschem. Peter Gast w mowie nad grobem swego mistrza i przyjaciela zespolił w jedno motyw ciała i morskiej podróży wpisanej w krąg greckiego mitu: Und nun, da Dein Leib, nach dem ungeheuren Odyssee Deines Geistes, zur heimeterde zurückkehrt...

 

Z.K.: Na tej płycie przywołuje Pan, prócz tekstów Nietzschego, linię z „Ulissesa” Joyce’a oraz wiersze Jana Hamiltona Finleya we własnym tłumaczeniu. Dlaczego akurat teksty tych, autorów? Pytam, bo są tu także przekłady Staffa z „Antychrystusa” i „Wiedzy radosnej” Nietzschego, jest „Jutrzenka” w przekładzie Wyrzykowskiego. Tworzą zestaw na pewno spójny w swej estetyce metafizycznej dla „Żaglowca”, który również pokonuje metafizycznie otwartą przestrzeń. Czy w tym wszystkim idzie także o radosne podziwianie tego, co na słońcu, czyli kosmos bez granic? A może jego zapełnienie? Mogę się tylko domyślać, że idzie o nową filozofię patrzenia w siebie, bo ów dystans jest w nas samych. Idzie mi o spójność, o ile ona jest! Jest to na pewno podróż z misją. Czy można więc  mówić o radości? A może  to jest podróż do rzeczy zastanych, zmiana estetyki bólu na radość?


T. S.: O Finlayu już mówiliśmy. Dawno temu, pod koniec lat 60. Ujął mnie swoimi eksperymentami wizualnymi w poezji, nawiązującymi zresztą jeszcze do tradycji antycznych i barokowych. Szybko jednak doszedłem do tego, że w istocie szkocki artysta przemówił do mnie wielkim szacunkiem, jaki żywi do świata. Jego teksty/obrazy/rzeźby, bo trudno tutaj o ścisłe rozgraniczenie tych form wypowiedzi, są wynikiem nie tylko czujnego, ale przede wszystkim czułego spojrzenia na przedmiot. Gdy patrzymy na wizualne teksty poety tak często przedstawiające statki i kutry rybackie, uderza nas nie tylko niezwykła pieczołowitość obserwacji, niekiedy zbliżająca wizerunek do technicznego diagramu i opisu, ale przede wszystkim to, iż owe teksty-obrazy wydobywają przedmiot z jego sprzętowości. Nie tylko zresztą sam fizyczny przedmiot, lecz także i jego nazwę, która przestaje spełniać funkcję li tylko identyfikatora, a zaczyna promieniować brzmieniem swoich głosek i wyglądem liter. Można się skrzywić i powiedzieć, że wiersz ułożony z nazw kutrów zakotwiczonych danego dnia w porcie jest kolejnym przykładem „sztuki przedmiotów znalezionych”; ale ta estetyczna klasyfikacja nie dostrzega tego, co najistotniejsze – dramatu ludzkiego czasu, polegającego na tym, iż minuty naszego życia wypełniane są nieustannie przez strumień zjawisk, przedmiotów, wydarzeń, których nasze spojrzenie nie tylko nie jest w stanie utrwalić, ale które najczęściej przepływają przez nas niemal tak, jakbyśmy byli niematerialni, nie natrafiając na żadną przeszkodę. Gdy pieczołowicie odnotowujemy to, co zachodzi w danej chwili, uruchamiamy procedurę datowania, a data to nacięcie na zwartej i gładkiej smudze czasu. Data jest zranieniem czasu, jak pisze Derrida w swej medytacji nad Celanem.

„Ciałowzięcie”, o którym mówił Pan poprzednio, jest właśnie rozpoznaniem tego, że nie jestem eteryczny, lecz że stawiam opór przedmiotom, które we mnie uderzają, kołyszą mną niczym fale statkiem żaglowym, czasem wręcz ranią i wywołują cierpienie nazwane tutaj tyleż metaforycznie, co dosłownie morską chorobą. Można by powiedzieć, iż Finlay i Nietzsche, a także Blake uczą nas sztuki największego oporu; umiejętność to trudna, bowiem idąca zdecydowanie wbrew zasadom przyświecającym wynalazkom techniki, gdzie sekret produkcji polega właśnie na tym, aby przedmiot stawiał nam opór jak najmniejszy, był „opływowy”, to znaczy nie opierając się nadmiernie sprzyjał konsumpcji: był dostępny (także cenowo) i ekonomiczny (mniej kosztowny w eksploatacji). Tymczasem wspomniani mędrcy uczą czegoś innego: sztuki oporu, z której dopiero narodzi się – jak mówił Nietzsche – duch lekkości. Paradoksalna to nauka, bowiem owa lekkość rodzi się właśnie z brania na siebie ciała, z „nabierania” ciała, przybierania na ciele, a nie z pominięcia cielesności. Praktykowany dzisiaj „kult ciała”, diety, siłowni i budowania mięśni jest zaprzeczeniem tego, o co chodzi Nietzschemu. Kulturysta rzeźbi sylwetkę z powodów pewnej ideologii – uważa to za piękne i pożądane, a sprawność fizyczna jest dla niego „drogą” życia. Lecz postępując tak, w istocie odrzuca ciało każąc mu działać pod dyktando pewnych - co by nie powiedzieć - „duchowych”, a może raczej ideologicznych ustaleń. Filozoficznie rzecz biorąc, można by twierdzić, iż nie jest „ciałem” wszystko to, co zostaje nam narzucone i podane do wierzenia. Tymczasem Nietzsche skonstatowawszy „nie ma drogi”, wymaga od nas odpowiedzialności i samodzielności. Wziąć na siebie ciało, ciałowzięcie to doznawanie wielkiej odpowiedzialności wynikającej z podjęcia działania na własne ryzyko i własny koszt. Nie bez powodu Zaratustra rozpoczyna się od pieśni „O trzech przemianach”, opiewającej konieczność zrzucenia z siebie balastu cudzych przekonań i ideologii. Przemienić się, to nabrać ciała, uczynić coś z ciałem, tak, by nie było ono „moje” (czy nie o tym mówi centralne zdanie chrześcijaństwa „Oto ciało moje”, przy czym owo „moje” kontrowane jest natychmiast aktem najwyższej ofiary „mojość” ową podważającym), zakwestionować swoje „posiadanie” ciała, pozwolić mu istnieć na jego, starszych od moich prawach. Ciało jest bowiem tym, co łączy człowieka ze stawaniem się, dlatego jest instrumentem dobra. We wspomnianej już mowie pogrzebowej Peter Gast w tej właśnie pozaksiążkowej cielesności upatrywał znaczenia Nietzschego: Wir aber, die wir das unendliche Glück hatten, Dir im täglichsten Leben nahe sein zu dürfen, wir wissen nur zu gut, dass mit Buch und Schrift sich nicht wiedergeben lässt, was den Zauber gerade Deines Wesens ausmachte.

Kiedy więc pyta Pan o „radosne podziwianie tego, co na słońcu” i o „nową filozofię patrzenia w siebie” zrobiłbym jeszcze krok dalej i odpowiedział, iż chodzi o nową filozofię patrzenia. Kwestia tego, co właściwie oznacza sformułowanie „widzę to a to” zajmuje mnie od dawna. Spójność, którą Pan poruszył, jest między innymi kwestią spojrzenia: czy istnieje związek między mną a światem, czy też historia mojego bycia jest jednostronna – to ja patrzę i to ja działam, gdy rzeczywistość jest biernym przedmiotem mojej pracy. Paul Klee mówi w dziennikach, iż malarstwo rozpoczyna się od chwili, kiedy ten typ relacji zostaje przełamany. Zazwyczaj idąc do lasu spoglądam na drzewa; gdy nagle doznaję tego, że drzewa spoglądają na mnie jakby odwzajemniając moje spojrzenie jestem na progu malarstwa i filozofii, które zresztą są siostrami. Ich miłosierna praca polega na umożliwianiu mi budowania związków między pozornie bardzo odległymi i niepowiązanymi z sobą rzeczami. Sądzę, że romantyczna teoria korespondencji znana z pism Swedenborga i Blake’a, ma takie właśnie znaczenie: myśleć, to coraz szerzej związywać się ze światem. I znów to zadanie staje na drodze dzisiejszych upodobań, które dyktują nam spojrzenie typu „rzut oka” wymuszone przez nadmiar dóbr, wir reklamy domagającej się od nas coraz to nowych zakupów. W coraz większym stopniu „być” to nie „widzieć”, lecz „pożerać okiem” wyłącznie to, co przed nami, to, co akurat najmodniejsze i co wymaga od nas pod groźbą oskarżenia o dziwaczność, radykalnego odcięcia się od wszystkiego, co było poprzednio. Wirtualny świat gier komputerowych jest szkołą owego „niewidzenia”, bowiem w nim przedmioty jedynie udają siebie, są namiastką siebie, pozbawione treści i substancji w błyskawicznym tempie pojawiają się i giną, nie zatrzymują naszego spojrzenia, są przezroczyste i opływowe. W tym świecie bez ciała, rzeczywistości bez „ciałowzięcia” nie ma radości i nie ma cierpienia, jest jedynie punktowe pojawianie się i znikanie, dające nam co najwyżej poczucie mrocznej satysfakcji, że oto unicestwiliśmy kolejnego przeciwnika.


Z.K.: „Filozofia jest nauką przybrzeżną” – słyszę to z „Żaglowca” – Czy byłaby pojmowaniem otoczenia ziemi już zagospodarowanej i odkrywaniem na nowo? Dlaczego wzięliście Panowie obaj na pokład „Nietzschego” dodatkowego „podróżnika” - malarza Andrzeja Szewczyka, nazwijmy go filozofem plastycznej przestrzeni? Czy byliście spójni Panowie na „scenie tak Małej”? Co było najważniejsze w tym przedsięwzięciu? Jakie funkcje merytorycznie pełnił każdy z Panów na pokładzie? – Na płycie słyszę głos syren, wiatru, szumu, fal. Czy jest to trochę taka podróż -odyseja?


T.S.: Filozofia jest „przybrzeżna” z kilku powodów. Brzeg jest szczególnym miejscem zarówno morza, jak i ziemi; właściwie jest on „między” tymi dwoma wielkimi obszarami przestrzeni, nie należąc w istocie do żadnej z nich. Znajdując się na brzegu powoli odkładam na bok śródlądowe obyczaje i myśli, pogrążając się w innym żywiole: mieszającym zabawę i niebezpieczeństwo. Spójrzmy na ludzi na plaży, zdejmujących stroje, obnażających ciało, kopiących jamy i budujących zamki z piasku; ale wystarczy uczynić jeszcze kilka kroków i może zagarnąć nas fala, której nie będziemy w stanie stawić czoła. Na brzegu człowiek staje się „dziki”, bowiem oddala od siebie pewne strzegące go przed dzikością mechanizmy typowe dla życia w głębi lądu; potocznie mówi się, iż są plaże „strzeżone”, gdy naprawdę brzeg (a zatem i plaża) są zawsze „dzikie”. Brzeg respektuje więc zarówno ląd, jak i morze, ale nie utożsamia się z żadnym z tych miejsc. Jest dla nich przybyszem, obcym, i z tego właśnie poczucia obcości i zadziwienia powstaje myślenie. Człowiek jest tutaj w głębokim sensie bezradnym; pisze bowiem Arystoteles „A kto jest bezradny i dziwi się, poznaje swoją niewiedzę”. Jean-Luc Nancy objaśni nam, iż zdziwienie to „nie jest prostą niewiedzą, który to brak należy usunąć, ani paradoksem nadającym się do rozwiązania (...); zdziwienie jawi się jako dyspozycja do mądrości (sophia). Jest więc w całej rozciągłości filo-zoficzne. (...) Wiedza taka, nie porządkowana przez nic co pochodziłoby spoza niej samej jest cenna już dzięki temu, że się pojawia (...) i to pojawienie się jest prawdziwym celem wiedzy”.

Z kolei, ze statku przyglądamy się brzegowi, ledwie dostrzegając zarysy ziemi i delikatne, zamglone kontury budowli (np. wież kościołów), przeżywamy coś, co nazwałbym wielką obietnicą: wmyślamy się w świat ludzi tam mieszkających, zgadujemy ich zajęcia i troski, zbliżamy się do ich rzeczywistości (choć w istocie jest to zawsze tylko moje o niej wyobrażenie) i wydaje nam się, iż znalazłszy się wśród nich, odnajdziemy własne miejsce. Ale to złudzenie pryska po wylądowaniu. Zwróćmy uwagę, iż mówimy „po wy-lądowaniu”, a zatem po wejściu głębiej w ląd; wówczas to, co było niezwykłe, blaknie i szarzeje. Nabrzeże pozwala jeszcze zachować nadzieję; jeszcze rozglądamy się uważnie, nasz krok wciąż niepewny po kołysaniu fali, spojrzenie wahające się w nieznanym świecie. Lecz wkrótce to mija i już jesteśmy „swojakami”, podbijamy tę rzeczywistość, bierzemy z niej to, co najlepsze i wyjeżdżamy objuczeni złotem wrażeń jak konkwistadorzy. Na brzegu jeszcze „nic się nie dzieje”, nic nas nie zabawia, nie zapełnia czasu, nie ma tam żadnych wydarzeń; dopiero dalej zaczną się ulice, a na nich kina, kawiarnie, księgarnie, sklepowe galerie. Brzeg jest pusty i z tej pustki powstaje filozofia.

Ale filozofia jest „przybrzeżna” także dlatego, iż jeśli jest uczciwym myśleniem, a nie odpracowywaniem godzin umysłowego wysiłku, uczy nas pokory i odziera z mitu wielkiej przygody. Mówiąc metaforycznie, myślenie nie rodzi się z zamiaru przepłynięcia oceanu, ale z praktyki żeglowania po płytkich i obfitujących w niebezpieczeństwa wodach przybrzeżnych. To nie przemierzający oceany Kolumb jest wzorem filozofa, ale rzeczywiście chyba Odyseusz, którego wodna wędrówka, chociaż zawiła i kręta, prowadziła w gruncie rzeczy wodami przybrzeżnymi pomiędzy wyspami śródziemnomorza. Filozofia jest taką właśnie żeglugą przybrzeżną. Filozof, jak sądzę, nie stawia sobie za zadanie odkrywania niezwykłych, egzotycznych lądów; przeciwnie – spogląda na to, co znajome z pewnej odległości i sporządza mapę wód pozornie bezpiecznych i domowych, ukazując jak zwodnicze to były kartografie.

A skoro o kartografii mowa, to Andrzej Szewczyk był naszym kartografem naczelnym. Wyrafinowany czytelnik, spoglądał na świat jak na żywioł, którego mapę trzeba sporządzić. Odwracał się plecami do lądu, z jego ludnymi miastami, gwarem artystycznych i krytycznych mód, i sporządzał mapy tego, co napływało od strony morza. Jego rysunki, „plamy”, chmury „ołowiu” wypływające z drewna gruszy czy dębu zanurzonego w soli, destylacie morza, wszystko to kształty należące do świata przybrzeżnego, czyli odmienne od tych, które znamy z pejzaży głębi lądu. Pamiętajmy także, iż gdy Thoreau pisze o przyjaźni i szuka dla niej idealnego miejsca, znajduje go na brzegu: przyjaciel to ten, kto odwrócony plecami do lądu i jego zdawkowych przyzwyczajeń i relacji, wypatruje tego, co napływa, co nadchodzi, a co pozostanie na zawsze w jakimś oddaleniu, czego nigdy nie oswoimy, bowiem nawet gdy opuści już łódź, tak długo, jak długo będzie na brzegu, jak długo nie odejdzie w głąb lądu przyjaciel pozostanie bytem na własnych, a nie na moich prawach. Przyjaźnię się od lat z Bogdanem Mizerskim, wspólnie przyjaźniliśmy się z Andrzejem i Żaglowiec ‘Nietzsche’ ze swoją przybrzeżną/nabrzeżną filozofią jest esejem o przyjaźni.


Z.K.: Kapitanem, jak się okazuje, na „Nietzschem” jest „Bóg Wielki i Ogromny – słychać to z jego pokładu. Jest to: częściową odpowiedzią na cel (…) „To różnica jest materią życia...” – Pytanie o Boga o sacrum jest zawsze proste i najtrudniejsze. Niewątpliwie przy obieraniu każdej wolności musi powstać pytanie o początek ze wsteczności, żeby można było pojmować: gdzie jesteśmy, jaki jest stan naszej duchowości, etc... Jak się uwalniać od cudzych idei o samej wolności? – Czy może Pan, filozoficznie oczywiście, scharakteryzować taki widok na „nabrzeże”? – A później przejdziemy do innych kwestii w głąb.


T.S.:  Oczywiście,  że Bóg jest kapitanem, ale – i tu zaczyna się wielki problem – jak opisać relację między Nim a korabiem, który prowadzi. Chciałoby się wierzyć, że kapitan jest tym, przed którym morze nie ma tajemnic, i który w tym sensie jest panem sytuacji. Dramat wiary, bo wiara jest dla mnie ogromnym dramatem, polega jednak na tym, iż ufamy kapitanowi podejrzewając, iż jego wielkość i heroizm nie są mu nadane jako niezmienne i wieczne cechy, lecz mogą powstawać w specyficznych sytuacjach. Dzielność i pewność decyzji Conradowskich kapitanów (np.MacWhirra z Tajfunu) rodzą się z wyzwania nie „dzięki”, ale jakby „wbrew” dyspozycjom zawartym w jego umyśle i wyglądzie. Jak ważne było to spostrzeżenie dla Conrada, niech świadczy początek opowiadania; pierwsze zdania mówią o tym, iż kapitan stanie się legendą morskiej dzielności jakby przeciwko sobie i opinii innych: „Kapitan MacWhirr z parowca „Nan-Shan miał oblicze, które w świecie zjawisk fizycznych stanowiło dokładny odpowiednik jego umysłu: nie odznaczało się ani stanowczością, ani głupotą; nie posiadało żadnych cech wybitnych; było po prostu zwyczajne, beznamiętne i niewzruszone. Jego wygląd mógł czasami sugerować co najwyżej nieśmiałość, kiedy przesiadywał w różnych biurach na lądzie...” (przeł.H.Carroll-Najder). Pytania są więc co najmniej trzy: czy kapitan jest wszechwładny i pewną ręką steruje do celu, a jeśli nie, to czy w przypadku takiej a takiej sytuacji w moim życiu okaże się dzielnością, i jakimi kryteriami mam ową dzielność wymierzyć, jak wyznaczyć pożądany bieg wydarzeń. Przypuszczam, bo przecież tylko o przypuszczeniach może tu być mowa, iż gdy Nietzsche wygłasza pamiętne zdanie „Bóg umarł!” chce oznajmić kres pewnego, czysto ludzkiego pojmowania Boga jako istoty, co prawda doskonale wielkiej i potężnej, ale w gruncie rzeczy służącej człowiekowi, a więc „ludzkiej” (z całym bogactwem znaczeń tego przymiotnika). Bóg tymczasem ma zostać uwolniony od naszych idei wolności, sprawiedliwości itd. Ponieważ Nietzsche lubił metafory akwatyczne i szkutnicze, powiedzielibyśmy, iż poddaje w wątpliwość nie tyle istnienie kapitana, lecz kapitana-herosa, niezłomnego bohatera. Taki Bóg nie towarzyszy człowiekowi, nie jest członkiem załogi, lecz został obarczony zadaniem prowadzenia statku jakby po części za nas, sprawując rolę automatycznego pilota. W słynnej pieśni „Locomotive Breath” z albumu Aqualung Ian Anderson i Jethro Tull śpiewają, iż świat jest pędzącą lokomotywą, której nie sposób zatrzymać, bowiem Bóg zabrał, lub nawet wręcz ukradł uchwyt hamulca. To wizerunek ponietzscheańskiego Boga, który dzieli losy człowieka, nie jest natomiast ich patronem ani orędownikiem, nie jest nas w stanie ani uratować ani zbawić, a mimo to nie przestaje być bogiem. Uratować Boga przed ludzkim pojmowaniem Boga było powołaniem Nietzschego. Ten-który-Jest nie przedstawia się jako olśniewająca jasność wytyczająca drogę, lecz jako otoczone ciemnością bezdroże. Opuściliśmy świat ikony, znalazłszy się w świecie Caravaggia.


Z.K.: Czy muzyka na „łodzi” jest pewną spójnością, czy jej towarzystwo ma wprowadzić pewną podzielność myślenia, a może taką łączącą nas pełnię bezgranicznych imaginacji myślowych, których nie da się wypowiedzieć wprost razem...


T.S.: Cioran pisze, iż muzyka jest najbardziej filozoficzną ze sztuk Zachodu, gdyż jako jedyna zachowała dyspozycję do zajmowania się tym, co niewyrażalne. Lao-tsy, czy Platon dorównują sobie, gdy muzyka Mozarta, czy Bacha (Cioran doda jeszcze Monteverdiego) nie ma swojego odpowiednika w innej kulturze. „Bez muzyki”, czytamy, „Zachód wytworzyłby jedynie byle jaki, przewidywalny styl cywilizacji. Gdy będzie przedstawiał bilans swoich dokonań, ona jedna zaświadczy, że nie roztrwonił na darmo swego potencjału, że naprawdę ma coś do stracenia”. Muzyka jest więc tym, co nieprzewidywalne w naszym myśleniu, a co stanowi źródło refleksji filozoficznej. Przewidywalny styl cywilizacji, o którym mówi Cioran bierze się z zaniku dyspozycji do dziwienia się, w czym – jak już mówiliśmy - upatrywał inspirującego bodźca dla myślenia Arystoteles. To, co jest przewidywalne, nie może nas dziwić, i kurs, który przybrała cywilizacja Zachodu dalekim łukiem stara się omijać to wszystko, co ma cokolwiek wspólnego z zaskoczeniem i zdziwieniem, te reakcje bowiem przyjęto uważać za brak profesjonalizmu i znajomości świata. Wszak potoczne pouczenie utrzymuje, iż człowiek światowy „niczemu nie powinien się dziwić. ”Co się dziwisz?”, jest odezwaniem się kończącym rozmowę i zamykającym usta. Jeśli zatem muzyka odnawia ducha dziwienia się, czyli prowadzi nas prosto do źródeł myślenia, zatem nie może ona służyć „podzielności myślenia”. Nietzsche nie bez racji pisał, że słowa znaczą nie tylko swoją semantyką, ale i akustyką. „Kto ochryple mówi, ten ochryple myśli” jest wyrazem jedności myśli i dźwięku. Muzyka słowa jest jego prawdą.


Z.K.: Chciałbym Panu zadać takie pytanie, już jakby z brzegu ziemi, jak ma się do tej myśli Zaratustry o „uwalnianiu człowieka od ciężaru cudzych idei” ta cała nauka wolności lotu? – chodzi mi o ludzi młodych, którzy podejmują się wszelkich uwolnień. Zwłaszcza dziś, tworząc przeróżne subkultury, wręcz kontr-kultury, , umieją uzasadniać swoje prawo myślenia, swoje pop-modernistyczne „prawdy”, towarzyszącą przy tym wszystkim muzykę np. taki bełkot „rap”, którego czasem nienawidzą. Aczkolwiek demonstrują w nim arogancję słowną orzekając, że należy się ich muzyki „bać”, a są przy tym wszystkim jeszcze niewykształceni, często nie douczeni, a pustka która jest w nic, jest jeszcze niezapełniona wartościami konstruktywizmu. Oczywiście jest to jakaś wolność wypowiedzi, tyle że bez pojęcia, bez wiedzy o prapoczątku odkąd tylko pojawiła się wyobraźnia. „Wyobraźnia jest ważniejsza niż wiedza” – mówi Einstein. Czy budowanie wyobraźni należy do młodych, którzy są tacy zbuntowani, trywialni? Przy tym wszystkim chcę zapytać, dlaczego w budowaniu tych nowych pojęciowości musi być tyle ekstremy, arogancji i nienawiści? – Bo nie ma to nic wspólnego z prawdziwą naturą człowieka. Choć może właśnie ma?


T.S.: Dwie uwagi na samym początku. Nie sądzę, aby istniało coś, co można by ponad historią i ponad rozbieżnościami myśli określić jako „prawdziwą naturę człowieka”. Przypuszczam, iż stroniąc od przekonania o takiej naturze działamy na rzecz człowieka, jakby ratując to, co jeszcze jest do uratowania. Gdy bowiem spojrzeć na historię, nawet tylko niedawną, niewiele dobrego o tej naturze dało by się powiedzieć. Dla mnie I wojna światowa wyznacza kres pewnego wyobrażenia o człowieku, a zatem w jakimś sensie kres człowieczeństwa. Milion poległych pod Verdun zadaje kłam opowieści o „dobrym z natury człowieku”, a koronuje to niemiecka decyzja bodaj z marca 1917 roku o totalnej wojnie przy użyciu łodzi podwodnych przeciwko wszelkim, także cywilnym, obiektom pływającym. Jonathan Swift, wielki irlandzki mędrzec, miał rację, gdy machając ostrzegawczo piórem opędzał się od człowieka jako od dziwacznego i niezrozumiałego tworu natury. Lepiej zatem dla nas, gdy zrzekniemy się swojej „prawdziwej natury” (przekonuje nas o tym lektura choćby Podróży Guliwera) i zamiast tego przyjrzymy się swojemu postępowaniu w określonych sytuacjach i warunkach z nadzieją, że w innych okolicznościach nasze zachowanie będzie, chociaż wielce to niepewne, bardziej przyzwoite.

Nie jestem także zwolennikiem poglądu, jakoby człowiek z wiekiem nabierał mądrości. Z pewnością gromadzimy doświadczenia, ale to nie chroni nas od błędów przyszłych, lecz jedynie pozwala krytycznie ocenić błędy już popełnione. Dopóki człowiek żyje, dopóty otwiera się przed nim horyzont zdarzeń, w którym błąd odgrywa kolosalne znaczenie. Gromadzący się w nas czas jest  ciężarem, czekający na nas przyszły błąd jest domeną lekkości; błąd nabiera wagi wtedy, gdy przechodzi do przeszłości, stając się przedmiotem ocen, może nawet kary. W momencie dokonywania błędu może on jawić się nam jako najczystsza prawda. Każdy wiek ma więc swoje prawdy i swoje błędy, bowiem każdy wiek pragnie nadziei.

Wracając do Pańskiego, nieco socjologicznego pytania o, nazwijmy to elegancko, agresywność kulturową młodych ludzi: skomplikowaną już rzecz dodatkowo wikła fakt, że owi młodzi, to pierwsze pokolenie, które od początku wyrosło w rzeczywiście niezawisłej Polsce. Okoliczność to niebagatelna choćby z tego powodu, że my, starsi, oczekiwaliśmy z nadzieją, zapewne naiwną, na ukształtowanie się „nowego” Polaka, który korzystając z wolności będzie wiódł dobrze spełnione, przyzwoite życie. Tymczasem z tonu Pańskiego pytania wnioskuję, że spogląda Pan na owo pierwsze wolne pokolenie tak, jak dr Frankenstein spoglądał w mroczny listopadowy wieczór na pokraczny twór swojej wyobraźni i pracy (podkreślam wyobraźnię, bowiem do niej odnosi się część Pańskiego pytania i wypadnie nam do niej jeszcze powrócić). Z podobnym przerażeniem można patrzeć na pojęcie „solidarności”, która z wielkiej filozofii ludzkiej godności stała się najpierw wygodnym atutem w rozgrywce politycznej, a potem kijem bejsbolowym, przy pomocy którego broni się przywilejów branżowych. Musimy jednak pamiętać, iż to my, przytomni czasom pierwszej Solidarności, odczuwamy owo bolesne rozdarcie między pamięcią przeszłej wielkości, a degrengoladą teraźniejszości; dla osiemnastolatka „Solidarność” jest już tylko i wyłącznie nazwą ugrupowania politycznego (Solidarność bez etyki Solidarności nie jest Solidarnością wyrzeczenia, lecz solidarnym dzieleniem łupów). O tej oryginalnej Solidarności słyszy co najwyżej w domu, o ile rodzice nie są na tyle zabiegani, by prowadzić jeszcze jakieś sensowne rozmowy przy stole. Zmierzam do tego, że Pańskie gorzkie uwagi o młodym pokoleniu, w których czytam słuszną krytykę wulgarnego nietzscheanizmu, należy poprzedzić rozważaniem na inny temat: czy można było spodziewać się czego innego, wobec hegemonii polityki ogłupiania i triumfującej nieprzyzwoitości panującej w życiu społecznym? Otóż straszliwy kicz telewizyjnej rozrywki i jeszcze gorszy kicz spektaklu zwanego życiem politycznym i publicznym (zbiegają się one często w jedno, gdyż – jak dowodzi  skandaliczna  sytuacja wewnątrz i wokół Krajowej Rady Radia i Telewizji oraz ustawy o mediach, władza nad środkami przekazu jest głównym polem bitwy polityków) zdaje się w jakiejś mierze wyjaśniać kicz dresiarski. Świat zdominowany przez telenowele i starachowickie afery jest światem bez konsekwencji. W pierwszym przypadku dlatego, iż mamy do czynienia z fikcją, w drugim dlatego, iż dowiadujemy się, że karygodne postępowanie spotyka się z nader wyrozumiałym traktowaniem przez wymiar sprawiedliwości albo w ogóle mu umyka. A skoro tak, czy blokers lub raper (pozostaję w kręgu określeń przez Pana przywołanych) nie ma prawa mniemać, iż owa swoboda działania bez konsekwencji dotyczy także i jego? Agresywność ludzka żywi się stanem świadomości i wyobraźni społecznej: jeśli tam panuje niezakłócone przeświadczenie, iż liczy się tylko mój interes oraz sztuka unikania ponoszenia konsekwencji za własne postępowanie, powstaje pokusa wypróbowania tego rodzaju postawy. Każdy polityk, który odmawia tymczasowego choćby odsunięcia się od wypełnianego urzędu w momencie znalezienia się w aurze niejasności i zatrważających podejrzeń, psuje i zatruwa świat w większym stopniu niż czyniły to dawniej huty cynku. Uczy bowiem, iż istota bycia człowieka polega na nieponoszeniu konsekwencji, a zatem na fundamentalnej nieodpowiedzialności. Nim więc poddamy krytyce młode pokolenie za – jak Pan mówi – „podjęcie wszelkich uwolnień” zechciejmy wpierw zwrócić uwagę na to, iż na niespotykanie większą i szkodliwszą skalę uczynili to już dawno niektórzy politycy. To ich działanie zubaża i dewastuje wyobraźnię społeczną poprzez zawężenie jej skali do brutalnej gry ekonomicznych i politycznych interesów.


Z.K.: Zatem, może sięgnijmy do „kultu rozumu” – to także z fundamentu przeszłości. Gdyż w ważnym sensie kultu człowieka jest to osadzone. Ten „kult rozumu” za czasów Georga Bernarda Shaw był wciąż w wysokiej cenie. To dwustuletni poblask humanizmu oświeconego, że wymienię: Shaw, Wells, France, Rolland, a u nas Boy i Słonimski, Czarnowski, Kotarbiński. Chlubna tradycja, choć nie dla każdego z dzisiejszych własna i czasem niezbyt interesująca. Shaw, wcześniej laureat Nagrody Nobla (zaraz po Reymoncie) w 1925 roku uwolniony od ciężaru cudzych myśli i idei był kpiarzem i autorem wielu opowiedzonek i aforyzmów, podważał wszędzie wszelką perspektywę. Jak w perspektywie słowa pojmować wolność lotu w przejrzystym powietrzu, skoro tyle zapalonych zwidów i omamów (potwierdzonych czasem „naukowo”)?Czy to do wszelkich przestrzeni, uwalniania  ich, potrzeba radości, zadziwienia, etc?


T.S.: Nie jestem „zawodowym” filozofem i – ponosząc konsekwencje tego stanu rzeczy – nie mogę uzurpować sobie prawa do formowania ogólnych ocen. To, co powiem. wynika więc jedynie z obserwacji zmieniających się zainteresowań czytelniczych kolejnych pokoleń studentów, a te dawno zostawiły na uboczu tradycje, o której Pan mówi. GBS i Wells zniknęli z list lektur anglistów i, co istotniejsze, nikt się o nich nie upomina. Przypuszczam, iż to, co zaszkodziło owym „racjonalistom”, to widoczne gołym okiem pomyłki, jakie popełnili w ocenie sytuacji świata i wizji jego przyszłości. Rozum nie daje więc gwarancji nieomylności, a przeciwnie – łatwo może zostać sługą mistyfikacji i tragicznych urojeń.


Z.K.: Czy to jednak dobra teza: Na końcu rozumu jest niewiara i niewiedza. Czy filozofia zabiera ludziom wiarę?


T.S.: Postawił Pan pytanie, na które nie ma dobrej odpowiedzi, z tego powodu, iż nie bardzo wiadomo jak pojmować ów „koniec rozumu”. Czy ma to być „koniec” w znaczeniu kresu i zagłady, zdarzenia, po którym rozum nie jest możliwy, bowiem został spopielony wskutek działania jakiegoś niezwykłego ognia? Czy „koniec” jest tylko zakończeniem pewnej fazy, czymś, co wieńczy dzieło i zarazem rozpoczyna następne dzieła? A może „koniec” to po prostu „cel”, punkt, do którego zmierzamy i gdzie czeka nas upragniona nagroda lub odpoczynek? Każdy z tych „końców” ma swoje konsekwencje. Podobnie z „niewiedzą”. Czy mamy ją rozumieć jako brak wiedzy, ignorancję, czy też przeciwnie – natężenie i skupienie wiedzy zmieniającej jakość tego, co zwykle określamy jako wiedzę? Na Pańską indagację odpowiadam zatem tak: rozumowi potrzebna jest świadomość „końca”, gdyż bez niej grozi mu pokusa pewności siebie. Dla własnego dobra rozum uznaje, iż jest przeniknięty „końcem”, dzięki czemu pozostaje „rozumny”. „Koniec” pojmuję tutaj jako to, co zapobiega szaleństwu rozumu (nie ma nic straszniejszego niż szalony rozum, rozum nierozumny rozumem, który postradał zmysły, czyli wierzy tylko samemu sobie), a przejawami owego końca są wszelkie interwencje w sferę rozumu dokonujące się z innych obszarów naszej wrażliwości. Rozum nie jest zamknięty w kręgu dociekań naukowych; formuły, w jakie wyniki badań zostają ujęte, są formułami językowi, a tu już czai się „koniec” pewnego wyobrażenia o „czystości” rozumu, bowiem język wnosi do precyzyjnego świata rozumu naukowego rozwichrzenie metafory. Nie poradził sobie z tym nawet Kartezjusz, który wyjątkowo metaforycznym językiem walczył z metaforami jako żywiołem dla filozofii niebezpiecznym. Koniec jest więc postacią granicy; im bardziej granica między „rozumem naukowym” a innymi rodzajami i impulsami myślenia staje się przenikalna, tym lepiej dla rozumu. Rację ma Derrida, gdy pisze w Szibbolecie: „...filozofia znajduje się a raczej odnajduje się w okolicach poetyki, tzn. literatury. Filozofia odnajduje się tu, ponieważ niewyraźność granicy filozoficzności jest być może tym, co w największym stopniu zmusza filozofię do myślenia. Filozofia odnajduje się tu i niekoniecznie musi się gubić, jak uważają ci, którzy myślą, że wiedzą, gdzie przebiega granica filozoficzności i trzymają się w niej kurczowo, naiwnie, choć nie niewinnie. Nie mają tego, co trzeba nazwać doświadczeniem filozoficznym, które polega na działaniu kwestionującym granice, na braku pewności co do granic pola filozofii, a przede wszystkim – nie mają tego, co trzeba nazwać doświadczeniem języka, zawsze tak samo poetyckiego lub literackiego, co i filozoficznego” (przeł. A.Dziadek). Na końcu wiedzy jest więc nie-wiedza potrzebna do skorygowania uzurpacji wiedzy.

 „Koniec” jest więc żywiołem filozofii, o ile pojmować go jako dyspozycję do przełamywania granic, uprawiania kontrabandy, podminowywania ustalonych reguł gry ekonomicznej i politycznej, w których to grach granica i jej procedury paszportowo-celne odgrywają pierwszorzędne znaczenie. Czy tak rozumiany koniec pozbawia nas wiary? Odpowiedź jest twierdząca tylko wówczas, gdy traktować wiarę jako przeświadczenie o niezakłóconej niczym trwałości instytucji i wyznaczających je granic. Marnieje nasza czujność, gdy usypiamy siebie myślą o tym, że świat został już całkowicie urządzony i uporządkowany. Zakłócenie takiej wiary uśpionej czujności jest nam koniecznie potrzebne, gdyż bez kwestionowania takich granic nie tylko nie zmieniałby się obraz rzeczywistości (koniec świata komunistycznego nie był rozumowo przewidywalny, wręcz przeciwnie – jak utrzymywało wielu, rozum nakazywał pogodzenie się z zastaną sytuacją i jej granicami), ale i zmarniałaby wiara głęboka, przez którą rozumiem pracę na rzecz podtrzymania nieustannej czujności wobec świata. W niedawno wydanej u nas Fenomenologii życia religijnego Heidegger interpretując Drugi list do Tesaloniczan pisze, iż stanowi on krytykę tych, dla których wiara jest „rozumowa”, i którzy „w oczekiwaniu rychłej paruzji już nie pracują i snują się bezczynnie (...). Zajmują się pytaniem, czy Pan zaraz przybędzie. Brak zatroskania o przypadłości życia prowadzi ich do bezczynności. Są światowo zatroskani w zaaferowanej mowie i bezczynności, stając się ciężarem dla innych...”. I dalej, w innym już miejscu przeciwstawiając mentalność misteryjną chrześcijaństwu dodaje: „Między mistem a chrześcijaninem jest głębokie przeciwieństwo. Mist zostaje za sprawą manipulacji wyrwany z układu życia; w stanie ekstazy ma Boga i wszechświat. Chrześcijanin nie zna takiego ‘entuzjazmu’, lecz mówi ‘Bądźmy czujni i trzeźwi’” (przeł.G.Sowiński). Wiara głęboka jest więc (nie)wiedzą: troszczy się o świat, nie zostaje „wyrwana z układu życia”, ale jednocześnie wie, że granice owego świata i granice we wnętrzu owego świata nie są stale utrwalone, a więc w jakiś sposób musi zostać z niego wyłączona.


Z.K.: Pragnę zapytać o „Traktat teologiczny” Cz. Miłosza. Są w nim pewne ustanowienia (umocowania Noblisty) i pewna filozofia rozumowania, przemyślenia wprost wzięte z doświadczenia. Są pewne tezy i wnioski, stosunek do Boga i pogaństwa, ale też są różne interpretacje, a co za tym idzie i kontrowersje. Tym samym dzieło to, poemat, staje się ciekawsze. Jaki jest Pański stosunek, w tym i ten emocjonalnym, dla tej osobowości? Chcę przytoczyć, jeszcze zanim padnie odpowiedź, słowa Gombrowicza, uważanego za filozofa literatury, dotyczące Miłosza (jeszcze przed Noblem). Otóż Gombrowicz zaznaczył w „Dzienniku” takie oto słowa: „Ja wobec Miłosza zalecam wszystkim ostrożność, bo Miłosz zaciera kontury...” Na ile można, i na ile może sobie pozwolić wybitny poeta intelektualista i eseista, skoro jest już naszym sumieniem? – Udaje się czasem dostrzec, nawet w wybitnych dziełach, dużo cynizmu. Oczywiście nie twierdzę, że tu w tym poemacie także! Czy może Pan odnieść się do dzieła jako „wybitny filozof” – Celowo mówię: filozof, a myślę „wybitny teoretyk” – to bliskie.


T.S.: Jeszcze raz podkreślam, że wypowiadam się nie jako filozof, którym nie jestem, lecz jedynie jako czytelnik-rzemieślnik litery. Jeśli istotnie Gombrowicz tak się wyraził o Miłoszu, to w moim odczuciu nie ma nic nagannego w tym, że się „zaciera kontury”. Jednym z ważkich impulsów myśli współczesnej była problematyka granicy, która przecież jest niczym innym, jak rozważaniem roli zarysu i konturu w naszym przeżywaniu świata. Sam język informuje nas o tym; wszak granice „wykreślamy”, „rysujemy”. Jeśli rozważamy granicę, rozważamy tym samym kontur. Rzecz w tym, iż przyzwyczailiśmy się do traktowania granic jako nieprzenikalnych, linii patrolowanych przez specjalne służby o nadzwyczajnych uprawnieniach, tych zaś, którzy granice przekraczają choćby z najmniejszym podejrzeniem nielegalności, traktujemy z całą surowością jako niepożądanych, obcych, jako imigrantów obciążonych ładunkiem wybuchowym mającym zniszczyć nasz świat. Wystarczy otworzyć oszalałą książkę Oriany Fallaci, aby zetknąć się z całą patologią myślenia utrwalającego kontury i jednoznacznie przypisującego wartości. Gdy wyliczywszy wszystkie możliwe podłości (w tym rodzenie dzieci) jakich dopuszczają się nielegalni imigranci we Włoszech, Fallaci pisze: „Czy muszę ci przypominać, że Włochy są praktycznie wyspą na łasce muzułmańskich imigrantów, długim mostem rozciągniętym pośrodku Morza Śródziemnego, krajem, który ma prawie 8,5 tysiąca kilometrów wybrzeży niedających się kontrolować?”, nie możemy nie odczytać tego jako pochwały rysowanej grubą, prostacką krechą granicy. „Zacieranie konturu” po takiej lekturze jest jak otwarcie okna i zaczerpnięcie łyka świeżego powietrza. Pozwolę sobie przypomnieć, że nieprzypadkowo w sztuce nowoczesnej znamienny jest wspomniany już przez nas gest Roberta Rauschenberga, który wymazawszy gumką rysunek Willema de Kooninga wystawił go w 1953 roku jako oryginalne dzieło artystyczne.

Sumienie (bowiem posłużył się Pan tym słowem) nie polega na zakreślaniu wokół siebie magicznych kół, poza które – niezależnie od czasu i okoliczności nie ma wstępu; przeciwnie – sumienie to spotkanie z tym, co inne i obce, a co z konieczności przychodzi spoza granic. Owo „inne” jest także historycznie uwarunkowane; gdyby nie pewien splot zmiennych warunków, być może nigdy nie zbliżyłoby się do moich granic. Zatem sumienie jest zawsze w jakimś czasie i miejscu, zawsze nosi jakąś datę, i dlatego męki sumienia stanowią takie cierpienie. Coś, co jest wieczne, co nie zna czasu, nie może cierpieć, bowiem ból zawsze ma swój czas, co więcej – w cierpieniu sam czas staje się już cierpieniem. Czyż chorując nie pytamy ‘dlaczego ja?’, ale także ‘dlaczego teraz właśnie, ‘teraz’ gdy świat wygląda tak obiecująco?’. Tak, jak każda data jest pojedyncza, bowiem zdarza się tylko raz (choć powróci w cyklu rocznym, nie będzie przecież dokładnie taka sama), tak i grzech, na który reaguje sumienie, jest „pojedynczy”, zdarza się w określonej sytuacji, pod wpływem jakichś właściwych tej sytuacji czynników. Powracając do przywołanej już kwestii Heideggera: sumienie jest szczególnym ostrzem naszej czujności i trzeźwości wobec świata. Kto jest bez sumienia, ten śpi snem człowieka upojonego alkoholem, ciężkim, niezdrowym, pełnym majaków snem nietrzeźwego. Jeśli więc Miłosz w Traktacie teologicznym zaciera kontury i szczypie nasze sumienie, to daj nam panie Boże więcej takich tekstów.


Z.K.: I już zupełnie na sam koniec naszej rozmowy pragnę zapytać o kwestie katolicyzmu cytatem z „Dziennika” Gombrowicza, a mianowicie: „Jeżeli katolicyzm wyrządził w moim pojęciu wielkie szkody polskiemu rozwojowi, to ponieważ spłycił się w nas do wymiaru zbyt łatwej i zbyt pogodnej filozofii, będącej na usługach życia i jego bezpośrednich potrzeb. Z katolicyzmem głębokim, tragicznym nietrudno porozumieć się dzisiaj literaturze, albowiem zawiera on treść emocjonalną, która i w nas rośnie i „gdy spoglądamy na rozwydrzenie świata. Odwrót! Odwrót! Odwrót!” – Czy tu idzie o politykę? a dodam też, że słowną...


T.S.: Rację ma Gombrowicz, gdy pisze, iż polski katolicyzm był jakby nadmiernie „polityczny”. Nie używa tego słowa, pozwalam sobie dopisać go pod wpływem lektury Platona. Gombrowicz mówi o polskim katolicyzmie jako o filozofii pogodzenia się z potrzebami świata; Platon w Państwie napisze, iż politycy nie lubią nauki, ta bowiem zajmuje się rzeczami „trudnymi”. Polityka uwielbia łatwość, na łatwość nastawiony był katolicyzm w Polsce. Oczywiście, rzecz nie w „łatwych” okolicznościach historycznych. Przeciwnie, te były przez znaczną część nowszej historii dramatyczne lub wręcz tragiczne. Może zresztą dlatego właśnie myślowo i duchowo wiara polska przyjęła kurs na „zbyt pogodną filozofię”. Pośród mroków historii, gdy gęsto od przeciwników i wrogów, niechże myśl przynajmniej spoczywa na niebieskich łąkach. Stąd pewnie i zachowawczość polskiego Kościoła: poddanie się eksperymentom i pokusom nowości jest tym, co osłabia spoistość, a tego przecież tylko oczekiwał przeciwnik-okupant. Rozumiem i szanuję korzenie owego konserwatyzmu ,prowadzące podziemnie do czasów rozbiorów, gdzie przetrwanie narodu bez państwa warunkowane było przywiązaniem do tego, co tradycyjnie niezmienne. Pragnąłbym jednak, by rzeczywistość erodujących granic oddziałała także na myślenie Kościoła; z uwagą śledzę próby podjęte niedawno przez Synod Diecezji Opolskiej. W efekcie wszystkich procesów oddziałujących na rzeczywistość przypuszczam, że czeka nas, ludzi wierzących, wielka intelektualna praca (pisał o niej już Stanisław Brzozowski), której wynikiem będzie pojawienie się katolicyzmu „trudnego”, niepolitycznego, tzn. takiego, który unika gotowych odpowiedzi i dla którego akt wiary jest aktem tragicznego wyboru. Skokiem w ciemność. Jeśli świat jest, jak pisał Gombrowicz „rozwydrzony”, to pewnie w znacznej mierze takim pozostanie; ale katolicyzm będzie się starał rozwydrzenie owo moderować wskazując na dramatyczność losu człowieka opuszczonego na ziemi. „Rozwydrzenie” bowiem polega, jak mniemam, na tym, iż poddaję świat bezkompromisowemu działaniu mojej woli, czuję się bezkarny, gdyż albo broni mnie pewna zbiorowość (może ona mieć także charakter kościelny), albo czuję się tak silny, iż lekceważąc wszystko uznaję, iż wolny jestem od ponoszenia konsekwencji swoich kroków. Tak, czy inaczej „rozwydrzenie” to odrzucenie doznania opuszczenia. „Rozwydrzony” jest ten, kto w swoim postępowaniu nie dopuszcza do siebie samotności i opuszczenia, bowiem jest przekonany o tym, iż zawsze będzie w stanie je przekroczyć dzięki swojej arogancji lub dzięki sile i arogancji tych, którzy go popierają. W tym znaczeniu polityka uprawiana przez partie jest a-religijna: jej zasadą jest bowiem wspierać „swoich” tak, aby nie doznali, broń Boże, opuszczenia, to znaczy kłopotów, problemów, by nie ponosili konsekwencji. Sprzeciwiać się „rozwydrzeniu” to przeciwnie – opuszczenia doznawać, być z Chrystusem cierpiącym i wątpiącym, odsuwając na dalszy plan Boga triumfującego i przychodzącego w chwale. Przeżywać ukrzyżowanie nie wedle lekcji Perugina, lecz Grünewalda: zatem nie błękit, lecz dojmująca ciemność, nie wyrazista harmonia, lecz konwulsyjna rozpacz, nie chwała, lecz opuszczenie i samotność.


Z.K.: Jak pan uważa – czy stać nas będzie na to, żeby zrozumieć – no i kiedy to stać się może – żeśmy za daleko w głąb sobie już zabrnęli. Czy jest nadzieja, że, gdy zechcemy wycofać się z siebie, ręka Boska poda duży palec? Ta dusza, doświadczona po wielokroć, poznała (jak żadna inna), sekret odwrotu... Bo tu trzeba też powiedzieć, że nauka, która zawsze coś „rozwala”, ongiś rozwaliła państwo rzymskie. A może być sprzymierzeńcem naszym zburzenie wyniosłych gmachów w drodze do takiej zupełniej prostoty i nagości, do najzwyklejszej cnoty... Pytam o dzisiejszy czas. Oczywiście proszę wciąż o filozoficzne uzasadnienie np. konfliktu kultur, itp. rzeczy, tego współczesnego świata, coraz bardziej rozedrganego i chyba nieumiejącego patrzeć z brzegu kosmosu na siebie. Z braku czasu?


T.S.: Nie sądzę, by to nauka zburzyła imperium rzymskie, choć dobrze, że o owym imperium Pan wspomniał, gdyż wielu powiedziałoby, iż dzisiejszy świat odnalazł swój Rzym w Ameryce. Ale tym bardziej potencjalnie destruktywny wpływ nauki wydaje się z jednej strony monotonnie oczywisty (przed nauką zawsze otwierały się regiony niedozwolonych pokus), z drugiej – wątpliwy: to w Stanach Zjednoczonych łoży się najwięcej pieniędzy na uprawianie badań naukowych, a więc „imperium” zdaje sobie świetnie sprawę z tego, co stanowi podstawę jego potęgi. Jeśli filozof przywołując Hölderlina mówi, iż żyjemy w czasie marnym, to przypuszczam, iż to nie ze strony nauki grożą nam główne niebezpieczeństwa. To, co nam grozi to zwycięstwo świata, w którym kategoria zamknięcia bierze górę nad wszelkimi odmianami otwartości. Terroryzm jest zwycięstwem zasady skrytości nad otwarciem. Nie tylko dlatego, iż organizacja terrorystyczna wymaga konspiracji, czyli działania usuniętego na margines społeczeństw „otwartych”. Przede wszystkim powodem jest to, iż czyn terrorystyczny jest „zamknięty” przed innymi ze względu na swój nieprzenikliwy, nieprzejrzysty charakter: jest zaplanowany i przygotowany, ale ma pojawić się w rzeczywistości jako „przypadkowy”, „nie do przewidzenia”. Otwartość dzisiaj wszędzie wycofuje się przed taktykami zamknięcia: Izrael absurdalnie izoluje się murem od otaczających go Arabów, Europa tworzy nieprzenikliwy kordon wokół swoich granic. Oto retoryka uszczelniania granic, której paradoks polega na tym, iż dzisiaj, aby obronić resztkę otwartości, często należy stosować procedury charakterystyczne dla polityki zamknięcia: ogranicza się swobodny ruch obywateli, kontroluje pocztę i rozmowy telefoniczne, jak widzieliśmy niedawno w Polsce – wprowadza się elementy prewencyjnej cenzury prasowej. Świat w coraz większym stopniu staje się oblężoną twierdzą. W jej wnętrzu kwitnie życie a zapasy żywności wypełniają liczne magazyny, tymczasem na zewnątrz jej murów rozciąga się królestwo niedostatku. Jeśli w centrum formacji oświeceniowej spoczywała idea miary obejmująca zarówno jednostkę (zasada harmonijnego rozwoju osobowości), jak i państwo (zasada sprawiedliwości), nasz świat cechuje dotkliwy kryzys miary. Rzeczywistość jest bez-mierna nie z powodu odległości geograficznych, te bowiem odgrywają coraz mniejszą rolę, lecz z powodu braku wspólnej miary pozwalającej na mierzenie rozmaitych porządków życia. Mówiąc jeszcze inaczej, słowa są instrumentem izolowania się i zamykania, a dzisiejszy świat cierpi na deficyt szibboletu, czyli słowa otwierającego drzwi. Szibbolet, jak mówi Derrida, „jest dany lub obiecany przeze mnie innej pojedynczości, temu oto człowiekowi, po to, aby mógł go ze mną dzielić, aby mógł wejść lub wyjść, aby mógł przejść przez drzwi, linię, granicę, próg”.

Czym był atak na wieże WTC w Nowym Jorku? Niektórzy twierdzą, iż to wypowiedzenie przez Islam wojny cywilizacji Zachodu, która teraz winna bronić się zawzięcie przeciwko wszystkiemu, co przychodzi spoza jej kręgu; przesycona nienawiścią książka Oriany Fallaci posuwa to myślenie do granic absurdu. Inni mówią, iż to gest desperacji dokonany w imieniu tych, których świat wykluczył ze swojej uczty. Być może pewne racje kryją się w obydwóch tych postawach, jednak jeśli pomyśleć o tym, co stało się 11 września 2001 roku w Nowym Jorku w perspektywie politycznej i filozoficznej, ukażą się dwie linie rozumowania. Politycznie rzecz biorąc, świat Zachodu mówi o konfrontacji kultur dlatego, że nie wypracował nigdy żadnej Realpolitik wobec krajów arabskich, natomiast polityka taka zawsze istniała wobec Izraela. Być może część winy ponoszą tutaj sami Arabowie, wewnętrznie poróżnieni i odlegli od siebie, ale zastanawiająca jednostronność wysiłków polityki Zachodu nie budzi wątpliwości. Z filozoficznego punktu widzenia mieliśmy do czynienia z niebywałym i tragicznym wydarzeniem, które człowiek znosi z trudnością, o którym wzdraga się myśleć, bowiem wszelkie spopielenie, zamienienie czegoś pięknego i trwałego w stos popiołów rozwiewanych przez wiatr jest dla nas nie do pojęcia. Zupełnie jakby nie tylko nie mieściło się to nam w głowie, ale wręcz nie mogło zmieścić się w czasie; czy istnieje tak pojemna data, w której dało by się zamknąć tak tragiczne zdarzenie? 11 września 2001 roku jest precyzyjna datą, ale siła tych cyfr polega na tym, iż szyfrują one to, co dla naszego pojmowania stało się w jakimś innym czasie, w bocznej jego odnodze (jakby napisał Bruno Schulz). Piszemy 11/9, ale w istocie myślimy o czymś, co stało się w czasie niepojętym, w – pięknie mówi Celan – „luce w kalendarzu”.

Galway Kinnell, amerykański poeta, autor elegii poświęconej pamięci ofiar WTC, pisze, iż zapadające się w sobie i grzebiące w swych ruinach tysiące ludzi wieże ukazały, podobnie jak zagłada Żydów, Cyganów i innych nacji w trakcie II wojny światowej, śmierć jako zjawisko pozbawiające spokoju. Nic nie jest spokojne po tych wydarzeniach. Gdy śmierć, niezależnie od bólu i cierpienia żałobników, stanowi ostateczne uporządkowanie spraw życia, śmierć, która w upalny nowojorski poranek nawiedziła wieże WTC, podobnie jak zagłada ofiar holokaustu nie porządkuje niczego, nie powraca nas do życia po wykonaniu pracy opłakiwania. Dzieje się tak dlatego, że chcemy za śmiercią doszukiwać się rozumności, znajdować za jej kulisami być może opętańczą, ale jednak logikę. W ten sposób odejście z tego życia albo zostaje zbiurokratyzowane (obozy koncentracyjne były przykładem takiej właśnie straszliwej maszynerii nie tylko do zabijania, ale i katalogowania i klasyfikowania) albo usuwa się w ogóle ze sfery ładu, nie podlega niczemu i nikomu, a wtedy mówimy o nieszczęśliwych wypadkach, czy tragicznych zbiegach okoliczności. Tak rozumiemy katastrofę Titanica, tak jesteśmy ją w stanie pojąć i opłakać – jako dzieło przypadku, a więc coś, co nieprzewidywalne, co zdarza się jak uderzenie pioruna. Chrześcijanie modlą się o zachowanie od nagłej i niespodziewanej śmierci po to, aby móc się na nią przygotować i nie znajdować się w tej ważkiej godzinie w anarchicznym kręgu przypadku. 11 września pozostawił nas właśnie w tym piekielnym kręgu. Śmiertelne uderzenia nie były wynikiem sprawnie funkcjonującej nieludzkiej buchalterii śmierci (nie chodziło o to, aby pozbawić życia wybraną grupę ludzi, czy jedną lub kilka nacji), ale nie były także czystym przypadkiem (lot został zaplanowany i nawet w pewnym sensie „przećwiczony”). Świat żyje w cieniu nieprzewidywalnego: przewidujemy, iż atak nastąpi, lecz nie wiemy kiedy i gdzie. Przy czym teraz owo nieprzewidywalne nie ma już charakteru „naturalnego”, nie jest jak cyklon, trzęsienie ziemi, czy góra lodowa, lecz jak rozmyślne działanie, którego sposób przygotowania i motywy są konstruowane tak, aby nadać mu walor równocześnie celowości (atak ma czemuś służyć) i przypadku (nie następuje wedle przewidywalnej i powtarzalnej logiki). Pojawiła się w naszej rzeczywistości nowa kategoria wydarzeń, którą można by nazwać zdarzeniami celowo-przypadkowymi. W rezultacie od dwóch lat świat przewiduje nieprzewidywalne.


Z.K.: Jeszcze raz dziękuję za ten wykład i reportaż z rejsu „Nietzsche’m”.


T.S.: I ja dziękuję za ciekawe pytania.


Krzysztof Lubczyński rozmawia z Anną Radwan, aktorką Narodowego Starego Teatru w Krakowie

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Anną Radwan, aktorką Narodowego Starego Teatru w Krakowie



Gdy czyta się listę Pani pierwszych ról w Starym Teatrze w Krakowie z początku lat dziewięćdziesiątych to aż trudno uwierzyć, że mógł być taki repertuar. Wymieniam kolejno: „Szkice z „Człowieka bez właściwości” Roberta Musila, „Fantazy” i „Król Duch” Słowackiego, „Dom Bernardy Alba” Federico Garcia Lorki, „Malte” Rilkego, „Sen nocy letniej” Szekspira, „Mizantrop” Moliera, „Wariat i zakonnica” Witkacego, „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego. Mógłbym tak długo ciągnąć…


- To prawda. A było to niewiele ponad dwadzieścia lat temu. I nie chce się wierzyć, że słychać było wtedy utyskiwania na słabą obecność klasyki w polskich teatrach. Z dzisiejszego punktu widzenia było jej bardzo wiele i to tej najznakomitszej.


Czy teatr może istnieć bez klasyki?


- Istnieć w sensie fizycznym zapewne może, ale bez klasyki teatr jest ubogi. Klasyka to takie płuca teatru, bez niej zamienia się on jakby w coś innego niż był przez stulecia. Klasyka poszerza horyzonty duchowe, uczy poruszać się w konwencjach, jest rezerwuarem języka teatru. Jeśli teatr ma być publicystyką lub zajmować się wyłącznie współczesnymi zjawiskami społecznymi czy psychologicznymi, to równie dobrze mogą go w tej roli zastąpić media.


Czy dla aktorki, aktora funkcjonujących w dzisiejszej rzeczywistości teatralnej taka przeszłość jest kapitałem, obciążeniem, czy tylko ciekawym wspomnieniem?


- Dla  mnie jest to przede wszystkim kapitał profesjonalny. Nie uważam, że udział w ciekawych dokonaniach może być obciążeniem. Należę do ostatniej już chyba generacji aktorskiej, która formowała się głównie na klasyce. Aktor, cokolwiek dziś robi, cokolwiek gra, jeśli ma za sobą szlif klasyczny, to nigdy go do końca nie straci. Zawsze w razie potrzeby będzie mógł go uruchomić. To jak z nauką jazdy czy pływania. Jeśli nauczyliśmy się kiedyś prowadzić pojazd, to nigdy tej umiejętności nie stracimy, nawet jeśli nie uprawialibyśmy jej przez lata.


A czym były dla Pani te pierwsze lata w Starym Teatrze?


- Wszystkie moje lata są krakowskie, bo urodziłam się i wychowałam  tym mieście, tu uczyłam i tu ukończyłam szkołę teatralną. Myślę, że przesiąknęłam atmosferą tego miasta. Czym były? Były wspaniałą przygodą duchową. Z przyczyn metrykalnych nie mogłam świadomie uczestniczyć, nawet jako widz, w tym najbardziej złotym okresie krakowskiego, w szczególności Starego Teatru, w czasach gdy pracowali tu Konrad Swinarski, Jerzy Jarocki, Andrzej Wajda, Zygmunt Hubner, Krystian Lupa. Natomiast otarłam się o jego końcówkę, też jeszcze bardzo ciekawą. Niektórzy ze wspomnianych artystów, choć ze wspomnianych powodów nie widziałam na scenie ich najważniejszych dokonań, byli jednak moimi pedagogami w szkole teatralnej, co było jakąś formą rekompensaty za moje zbyt późne urodzenie.


A jednak końcówkę, a to oznacza, że to czas miniony…


- To prawda, ale nie ma nic wiecznego. Wszystko płynie, wszystko przemija, zmienia się. Jakiś traf sprawił, że w pewnej epoce, w pewnej atmosferze pojawili się tacy a nie inni artyści, aktorzy, reżyserze i że ich wspólna praca stworzyła niezwykłą jakość. Niezwykłą, ale jednocześnie niepowtarzalną. Dla mnie Kraków jako miasto teatralne ciągle jest ciekawy. Gdyby było inaczej pewnie szukałabym dla siebie innego miejsca na ziemi.


Czy może Pani wskazać jakieś role czy doświadczenia teatralne szczególnie dla Pani ważne?


- Nie wskazała bym jakiegoś jednego przedstawienia, ale raz jeszcze wymieniłabym wspomnianych wcześniej artystów.


W Teatrze Telewizji zadebiutowała Pani w 1990 roku i zagrała Pani od tamtej pory około trzydziestu ról. Na początek wzięła Pani udział w trzyczęściowym spektaklu „W stronę Klarysy” Roberta Musila w reżyserii Krystiana Lupy…


- To był prawdziwy maraton, żmudne rzeźbienie w trudnej literaturze pod kierownictwem niezwykle wnikliwego, drążącego reżysera jakim jest Krystian Lupa. Najlepiej jednak wspominam współpracę z Maciejem Dejczerem przy realizacji „Śmierci w Tyflisie” według Władysława Terleckiego. Teatr Telewizji dał mi możliwość spotkania z cała plejadą znakomitych twórców, czego nie daje stała praca w najlepszym nawet zespole teatralnym. Myślę, że ta forma widowiska teatralnego podlega podobnie głębokim przemianom jak cała rzeczywistość dookolna. Potwierdza to moje ostatnie doświadczenie pracy w „Skutkach ubocznych” Petra Zelenki w studiu warszawskim. Treść tego tekstu i widowiska w moim odczuciu bardzo dobrze koresponduje z tym o czym mówiliśmy wcześnie, o przemianach jakim podlega teatr. „Skutki uboczne”, to w moim odczuciu to rzecz o bałaganie dzisiejszego świata, o zaniku wszelkich kryteriów, norm, które wcześniej porządkowały nasze życie. To rzecz o tym, że wszystko zmienia się błyskawicznie, jak w kalejdoskopie, że coraz częściej jesteśmy w życiu skazywani na nieustającą zmianę ról i tożsamości. To rzecz o tym, że wszystko zmienia się błyskawicznie, jak w kalejdoskopie, że coraz częściej jesteśmy w życiu skazywani na nieustającą zmianę ról i tożsamości. Jeśli widzi to Czech, artysta pochodzący z kraju, który w naszej części Europy wydaje się być przykładem względnej stabilności, stałości form życia, w znacznie większym stopniu niż Polska, to znaczy, że to zjawisko niestałości i płynności współczesnej egzystencji jest naprawdę daleko zaawansowane.


Czy Zelenka odpowiada na pytanie, czy można ten świat przywrócić w dawne koleiny?


– Ani trochę nie. Artysta nie jest od dawania recept, ale od przedstawiania stanu rzeczy artystycznymi środkami. A poza tym myślę, że żadnych przemian nie da się zahamować, nie da się zmienić biegu rzeki życia. Jesteśmy skazani na radzenie sobie z takim światem, jaki jest.


Co jeszcze dobrze wspomina Pani z dawnych realizacji telewizyjnych?


– Choćby Celimenę w molierowskim „Mizantropie” w reżyserii nieodżałowanego Krzysztofa Nazara, tytułową rolę w ibsenowskiej „Heddzie Gabler” w reżyserii Krystyny Jandy, Agłaję w „Sonacie petersburskiej” Dostojewskiego w reżyserii Andrzeja Domalika, Lizę w „Sprawie Stawrogina” w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego czy rolę w „Mężu stanu” Eliota oraz Nathalie w „Maskaradzie” Iwaszkiewicz, oba w reżyserii Andrzeja Łapickiego, Glorie w „Wielebnych” Mrożka w reżyserii Kazimierza Kutza czy w przedostatnim jak dotąd moim spektaklu telewizyjnym, czyli panią Stockman we „Wrogu ludu” Ibsena w reżyserii Piotra Trzaskalskiego.


A z doświadczeń filmowych?


– Mogłabym wymieniać różne role, choćby debiut filmowy w „Strasznym śnie dzidziusia Górkiewicza” Jerzego Stefana Stawińskiego, gdzie zetknęłam się z wspaniałym Edwardem Dziewońskim ale wspomnę udział w dwóch realizacjach Jerzego Antczaka, „Damie kameliowej” i „Chopinie. Pragnieniu miłości”. A to dlatego, że to jedyne filmy tzw. kostiumowe, w których brałam udział. Kiedyś takich filmów powstawało więcej, i w Polsce i za granicą. A zagranie w filmie kostiumowym łączy się z jakąś magią, dla mnie bardzo uroczą.  Bardzo też dobrze wspominam udział w serialu Kazimierza Kutza „Sława i chwała”.


Dziękuję za rozmowę


Anna Radwan - ur. 25 kwietnia 1966 w Krakowie, absolwentka tamtejszej PWST, od początku w zespole krakowskiego Narodowego Starego Teatru. Debiutowała w 1990 roku w „Człowieku bez właściwości” w reż. K. Lupy. Zagrała też m.in. Celimenę w molierowskim „Mizantropie” w reż. K. Nazara, Elwirę de Torres w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” J. Potockiego w reż. T. Bradeckiego, Juliettę w „Markizie O” H. von Kleista w reż. K. Warlikowskiego, Mirandę w „Burzy” W. Szekspira w reż. R. Zioło, Nastazję Filipowną w „Idiocie” F. Dostojewskiego w reż. B. Sass. W filmie m.in. „Spis cudzołożnic” J. Stuhra i w dwóch filmach J. Antczaka: w „Chopinie. Pragnieniu miłości” oraz tytułową w „Damie kameliowej”.


Mirosław Prandota - Elegancki świat w miniaturze

$
0
0

Mirosław Prandota

 

 

   W Polsce był dobry, miał nawet szansę dosłużyć się miana najlepszego, ale sławę światową zdobył wtedy, gdy zamieszkał w Szwecji. Jednak też nie tak szybko, jak należałoby oczekiwać. Dopiero gdy posłużył się fortelem przekraczającym wyobraźnię szwedzkich urzędników, jego gwiazda zabłysła pełnym blaskiem.

 

 

       ELEGANCKI ŚWIAT W MINIATURZE

 

Pierwszy znaczek pocztowy pojawił się szóstego maja 1840 roku w Londynie. Inicjatorem był wysoki urzędnik pocztowy, Rowland Hill. Ogłosił on konkurs – wpłynęło 2700 projektów. Zatwierdzono znaczek z podobizną młodej wtedy królowej Wiktorii. Jej podobizna została przeniesiona z medalu na papier przez dwóch rytowników, Charlesa i Fredericka Heathów.

Znaczek miał ciemną barwę i od razu zdobył sobie nazwę „Czarny Penny”. Kosztował jeden pens, widać na nim profil młodej królowej w koronie na głowie. U góry jest napis „Postage”, u dołu „one penny”. Nazwy kraju brak, co było uzasadnione, wszak w żadnym innym kraju, poza Anglią, nikt czegoś takiego nie wymyślił.

W niedługi czas później wypuszczono niebieski znaczek wartości dwóch pensów. Znaczki te nie były jeszcze ząbkowane, perforację wprowadzono dopiero w 14 lat później.

Trzeba było jednak odczekać aż dziesięć lat, aby angielską inicjatywę podjęły inne kraje. A w styczniu 1860 roku wydany został jedyny znaczek w Królestwie Polskim. Miał cenę 10 kopiejek i przedstawiał orła białego wplecionego w carską ornamentykę.

Szwecja wyprodukowała swoje pierwsze znaczki w roku 1855. Widniały na niej różne insygnia władzy królewskiej. Znaczków tych było pięć. Kosztowały 3, 4, 6, 8 i 24 oere. Jeszcze wtedy żaden jasnowidz szwedzki nie potrafił przewidzieć, że za sto lat najwybitniejszym projektantem znaczków tego kraju zostanie chłopak urodzony w Czeladzi koło Będzina, Czesław Słania.

 

***

Zaświadczam, że pan Czesław Słania, urodzony 24 października 1921 roku, zamieszkały w Sztokholmie, jest najbardziej płodnym grawerem świata...

Tak brzmi zapis w „Guinness Book of Records”, dokonany jeszcze 8 listopada 1986 roku. Nasz człowiek w Szwecji miał wtedy na koncie 720 znaczków pocztowych własnego autorstwa, wydanych w czternastu krajach. To oczywiście nie wszystko, czego pan Czesław dokonał, bo oprócz znaczków będących w oficjalnym obiegu, w kolekcji artysty znajdują się również takie, które robił dla osób, jakie podziwiał. Na tak zwanych prywatnych znaczkach widnieją między innymi portrety Marilyn Monroe, Sophii Loren, Brigitte Bardot, boksera Floyda Pattersona, Winstona Churchilla.

Nie zabrakło też znaczka, na którym widnieje sam autor. W miejscu nominału jest cyfra 60, która oznacza, że znaczek został wykonany na 60-lecie urodzin, a tam, gdzie powinna być nazwa kraju, widnieje napis „Cz. Słania”.

W tym samym roku, kiedy to Czesław Słania został wpisany do księgi Guinnessa, odbyła się w Chicago impreza pod nazwą Wielka Wystawa Filatelistyczna „Ameripex”. Nieopatrznie pojawił się na niej sam artysta. Słowo „nieopatrznie” ma tu swoje uzasadnienie, bowiem okazało się, że pan Czesław ma ogromne rzesze swoich fanów, co skutkowało dla niego nieplanowaną, a zarazem żmudną pracą: musiał osobiście złożyć około 10 tysięcy autografów!

Jak robi się znaczek?

Najprościej mówiąc: dzisiaj tak samo jak robiło się grawiurę w epoce renesansu. Używa się takiej samej metalowej płyty, takich samych rylców różnej grubości, dłut, nożyków, szpilek. Tyle że przy takiej robocie wymagana jest cierpliwość już nie renesansowa, ale wręcz średniowieczna.

Tak naprawdę to pan Czesław nie pracuje, ale tworzy. To istotna różnica. Po pracy bowiem ma się chęć odpocząć i zająć się czymś innym. Tworzenie i projektowanie jest natomiast dla Czesława Słani w zasadzie całym jego światem. Tworzy i wyobraża sobie swój kreowany świat, dostrzega siebie w samym środku tego, co tworzy. Jest to rodzaj grawerowanej fabryki snów, fabryki wyobraźni, rodzaj psychologicznego przenoszenia się w inne miejsce, w inną epokę, w świat innych reguł życia.

I właśnie takie pojmowanie świata daje wytchnienie człowiekowi, który od wielu lat narzekał na zdrowie.

Zadzwoniła raz pani minister poczty z Monako. Potrzebujemy znaczków!

A tu pech! Najwybitniejszy grawer świata leży w łóżku i ledwo dyszy.

– Nic nie mogę zrobić... – wyjęczał tylko z rezygnacją. – Jestem chory i zaraz umrę.

A trzeba wiedzieć, że z księstwem Monako łączą pana Czesława nie byle jakie koneksje. Otóż książę Rainier odznaczył go swego czasu Kawalerskim Orderem św. Karola, notabene jednym z najwyższych odznaczeń ku chwale Księstwa. Zresztą artysta zasłużył sobie na to, uwieczniając na znaczkach rodzinę książęcą, przy okazji zdobył przyjaźń dostojników dworskich, a z panią minister poczty zwyczajnie się zakolegował. Cóż więc miał robić, gdy tam go potrzebują, a on tutaj leży i bezskutecznie prosi los o wybawienie od choroby?

– Jestem zupełnie do niczego! – żalił się słabym głosem. – Ja chyba naprawdę umrę.

– Ojej, nie umieraj! – zawołała przerażona pani minister. – Jeżeli już koniecznie chcesz to zrobić, to przyjedź i umrzyj w Monako, bo jako kawalerowi Orderu przysługuje ci prawo do czterech strażników obok trumny, a poza tym w Monako mamy ładny cmentarz z widokiem na morze. Sam widzisz, że nie warto umierać w zimnym Sztokholmie.

Argument był na tyle przekonywający, że pan Czesław wyzdrowiał. Wprawdzie nie od razu, ale, jak sam twierdzi, zaproszenie pani minister na monakijski cmentarz miało niezwykłą moc krzepiącą.

 

* * *

Od dziecka odznaczał się nie najlepszym zdrowiem, ale siła woli zawsze pozwalała pokonywać choroby. Czesław uczył się dobrze, bo marzył mu się zawód leśnika i przebywanie na co dzień w otoczeniu przyrody, daleko od miasta, gdzie można by malować wspaniałe krajobrazy, a nawet portrety pięknych dziewczyn, do których czuł nieustający pociąg jako nieodrodny członek wielkiej rzeszy mężczyzn urodzonych pod znakiem Skorpiona.

Los zrobił mu dowcip. Gdy już zdał egzamin wstępny na wydział leśnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, usłyszał:

– Panie Czesławie, leśnikiem będzie pan, owszem, ale tylko jednym  z  wielu. Swoje nieprzeciętne zdolności niech pan ulokuje raczej gdzie indziej.

A było to w czterdziestym piątym, a więc zaraz po wojnie, podczas której Czesław wykonał kilkanaście znaczących dokumentów dla ludzi, dla których okazały się one przepustką do długiego życia. Owszem, fałszował, ale co można było robić, gdy groziła śmierć ze strony okupanta? I bardzo liczył się wtedy fakt, że potrafił fałszować doskonale! Zresztą już w najmłodszych latach dał się poznać jako zdolny... fałszerz. Swojej starszej, piętnastoletniej siostrze sfałszował na przykład metrykę, aby tylko jak najszybciej wyszła za mąż, bo obiecała, że po ślubie zostawi bratu rower! A z gimnazjum wyrzucono go za podrobienie legitymacji szkolnej, którą zgubił. Potem zgubił fałszywą. Gdy znalazły się obie, zrobiła się draka, Czesław dostał „urlop wychowawczy”, na przemyślenie swojej zbrodni i na ułożenie bardzo wówczas modnej samokrytyki.

Po wielu wahaniach wstąpił do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Tam pod opieką profesora Wiktora Chomicza zaczął specjalizować się w grafice miniaturowej. W owym czasie w Krakowie trwał głośny proces czterdziestu katów z Oświęcimia. Czesław regularnie chodził na rozprawy, zdając sobie sprawę z tego, że zostaną oni skazani za zbrodnie, jakich się dopuścili. Chodził nie tylko dlatego, aby być świadkiem sprawiedliwości dziejowej, ale również z powodów służbowych. Robił akurat wielki atlas anatomiczny dla studentów medycyny. Trudno było tak od razu rozgościć się w prosektorium i malować szczegóły. Zaczął więc od żywych jeszcze hitlerowców, rysując ich twarze, próbując jednocześnie oswoić się z nimi, jeszcze żywymi, zanim personel prosektorium otworzy ich klatki piersiowe, aby można było uwiecznić wszystkie szczegóły anatomii. Nie znosił prosektorium, ale codziennie tam chodził, bo należało zrobić dokładne rysunki.

W czterdziestym dziewiątym wykonał pracę dyplomową – „Bitwę pod Grunwaldem” Matejki w miniaturze.

Mam fotografię znaczka i fotografię obrazu przed sobą. Staram się, jak w zagadce na spostrzegawczość, odnaleźć różnice pomiędzy znaczkiem i obrazem. Wydawało mi się to łatwe, a nic z tego nie wyszło, mimo że ponad godzinę doszukiwałem się różnic w szczegółach. Albo więc jestem mało spostrzegawczy, albo autor znaczka przeniósł na swoją pracę dyplomową wszystko, co było do przeniesienia z Matejki.

A swoją drogą, pierwszy znaczek autorstwa Czesława Słani ujrzał pocztowe światło dzienne dopiero 24 marca 1951 roku. Widniał na nim motyw Komuny Paryskiej, której osiemdziesiąta rocznica właśnie przypadała. W Krakowie wykonał dwadzieścia trzy grawerunki. Na ostatnim był motyw olimpiady w Melbourne z oszczepnikiem Januszem Sidłą na pierwszym planie. Był rok 1956, Czesław projektował, ale czuł się nie najlepiej. Na zdjęciu roentgenowskim płuc pokazały się tajemnicze plamy, a już wkrótce ftyzjatra postawił smętną, ale jednoznaczną diagnozę: gruźlica!

W zasadzie powinno się odstawić pracę na jakiś czas i poddać się intensywnemu leczeniu. Groziło mu wycięcie fragmentu płuca. Rok pięćdziesiąty szósty w Polsce był jednakowoż rokiem entuzjazmu, odgwizdano przecież koniec stalinowskiego reżimu, a Czesław Słania miał również powody do radości. Oto nastał czas, kiedy leczenie można podjąć za granicą. Na Zachodzie podobno leczą gruźlicę o wiele skuteczniej niż w Polsce, nie trzeba też niczego wycinać, wystarczy tylko wybrać sobie miejsce leczenia. Usłyszał, że najlepsza będzie Szwecja.

Pojechał. Trafił do Sztokholmu na resztę życia.

 

* * *

Już po kilku dniach w nowym klimacie poczuł się lepiej, uznał więc, że z leczeniem można jeszcze poczekać. natomiast warto by zakręcić się koło jakiejś pracy, bo trzeba przecież z czegoś żyć. Wydawało mu się, że jako specjalista od miniatur zaraz dostanie pracę na poczcie.

Szwedzi nie od razu docenili niezwykły talent Polaka. Jak to u nich zwykle bywa, zaproponowali cudzoziemcowi coś pośredniego między kopaniem rowów, a zmywaniem garów. Wszak tylko Szwedzi, jako jedyna nacja na świecie, potrafią prawidłowo wykonywać inne prace! Młody emigrant programowo odrzucił łopatę. Wątłe zdrowie nie gwarantowało mu sukcesów na tym polu. Wybrał restaurację, a konkretnie – stołówkę pocztową. Znalazł się więc od razu blisko instytucji, która dopiero po latach będzie wychwalać go pod niebiosa, ale jeszcze wtedy liczył się tylko talent w szybkim zmywaniu naczyń. W przerwach, pomiędzy jednym stosem talerzy a drugim, rysował znaczki. Wszyscy podziwiali, mówili „bardzo ładne” i na chwaleniu to się kończyło. Czesław przyjechał przecież nie jako pocztowy grawer, lecz jako ktoś, kto chce się tu osiedlić, a zatem musi robić to, co akurat można.

Tak więc znaczki nie zrobiły na razie takiego wrażenia, jakiego oczekiwał. Spróbował z innej beczki. Akurat Dwight Eisenhower został po raz drugi wybrany prezydentem USA, a ponieważ był on idolem Słani z lat wojny, toteż należało, zdaniem Czesława, jakoś to uczcić.

Uczcił z hukiem, którego sam się nie spodziewał. Namalował mianowicie banknot dziesięciodolarowy z wizerunkiem Eisenhowera. Miejsce, na którym zawsze widnieje ostrzeżenie o karalności za fałszowanie waluty amerykańskiej, zapełnił gratulacjami dla Eisenhowera, a na końcu dał swoje imię i nazwisko. Wysłał do Białego Domu i czekał na gratulacje za udany dowcip.

Czekał, czekał, aż wreszcie się doczekał. Jak w niedobrej bajce. Pewnego razu odwiedziło go kilku smutnych panów. Potraktowali Polaka jak groźnego fałszerza pieniędzy i zażądali wydania matryc.

– Jakich matryc? – wykrztusił zdumiony i przerażony Słania.

– Tych, na których fałszujesz pieniądze!

A  niech to kule biją! Najlepiej amerykańskie, którymi idol-generał strzelał do niemieckich barbarzyńców.

– Nie ma żadnych matryc, malowałem banknot akwarelą – wyjaśnił pechowy rytownik.

Roześmiali mu się w nos. Bujać to my, a nie nas, i tak dalej, a w więzieniu to nawet najgorsza pamięć się poprawia. Przedstawił zatem argument, który mimo wszystko wydał się policjantom przekonujący. Otóż wykonał fragment banknotu na oczach swoich prześladowców właśnie akwarelą.

Całe wydarzenie obiło się głośnym echem nie tylko po Szwecji, ale również w świecie. W kilku gazetach zamieszczono reprodukcję banknotu, który od razu wzbudził uznanie fachowców. Ni stąd, ni zowąd nieznany dotąd pracownik pocztowej stołówki otrzymał nagle konkretną propozycję. Oto minister poczty z dalekiej Wenezueli, nawiasem mówiąc za pośrednictwem ministra poczty brazylijskiej, poprosił o wykonanie banknotu. Miał to być banknot wartości 10 boliwarów...

I tak się to zaczęło. Od banknotów, bo po Wenezueli przyszła kolej na inne państwa: Izrael, Brazylia, Argentyna, Urugwaj... Dopiero w kwietniu 1960 roku obudziła się, jak niedźwiedź z zimowego snu, Poczta Szwedzka. I jak prawdziwy niedźwiedź, obudziła się w nie najlepszym humorze. Bo ktoś podpatrzył, że kanadyjska wytwórnia papierów wartościowych zaproponowała Słani pracę w Toronto. O, do diabła! Utracić takiego, który ma już znaczące wzięcie w kilku innych krajach, byłoby rzeczą wysoce niepraktyczną! Do tego dopuścić nie można...

Niemal  błyskawicznie Czesław Słania dostał obywatelstwo szwedzkie oraz dobrze płatną pracę od Poczty Szwedzkiej. Byleby tylko nie wyjeżdżał z kraju!

 

* * *

Ile kresek można postawić na jednym milimetrze kwadratowym?

Nasz znakomity rodak potrafił narysować siedem, a nawet dziesięć takich kresek i robił to ponad 50 lat!

Tytan pracy! Jak twierdzą znawcy, dobry grawer potrafi zrobić około 250 znaczków w ciągu całej swojej kariery zawodowej. Czesław Słania znacznie przekroczył już liczbę, którą odnotowano w Księdze Guinnessa. Wykonał wtedy 970 znaczków. Zapewniał, że nie spocznie na laurach, dopóki nie zrobi tysiąc.

No i stało się. W końcu roku 2000 Czesław Słania miał już na swoim koncie tysiąc znaczków! Ten tysięczny, o nominale 50 koron, epatował tematyką biblijną – u góry anioły, na dole diabły. W sumie wygląda to jak kolorowe pomieszanie tematów, ale wszystko jest tam poustawiane na swoim miejscu, a diabły wcale nie są straszne, raczej wesołe.

Jeszcze w siedemdziesiątym drugim stary król Gustaw Adolf zachwycił się serią znaczków, jakie pan Czesław zrobił na 90-lecie urodzin monarchy. Zachwyt miał swoją wymierną moc: Polakowi został przyznany tytuł nadwornego grawera. Nie ma z tego żadnej fuchy, są raczej obowiązki. Pan Czesław musiał od tamtej pory po prostu „bywać”. Na królewskim dworze, bo gdzieżby indziej! Gdy tylko trafiała się jakaś uroczystość, do jego domu pukał ubrany w liberię wysłannik, szerokim gestem zapraszał do samochodu i wiózł nadwornego grawera prosto na salony królewskie. Czekał na niego zawsze młody król Karol XIII Gustaw, serdecznie witał, pytał, co słychać w pracy i czy zdrowie szanownego grawera dopisuje, bo jeżeli chodzi o znaczki, to nadal budzą one powszechny podziw. A wobec tego sprawą niezwykłej wagi pozostaje kondycja fizyczna dostojnego gościa.

Co by nie rzec, już po kilku miesiącach od czasu przyjazdu do Szwecji okazało się, że wyzdrowienie dokonało się samo za sprawą ostrego klimatu panującego po drugiej stronie Bałtyku i że niczego nie trzeba już wycinać. Aż szkoda, że wielcy twórcy epoki Romantyzmu, jak chociażby Szopen i Słowacki, jeździli na leczenie na południe Europy. Nie mieli pojęcia, że klimat Sztokholmu działa o wiele skuteczniej i że w tym kraju gruźlica jest chorobą wręcz nieznaną.

To wszystko nie znaczy jednak, że pan Czesław nigdy nie narzekał na zdrowie. Ale też przywykł, że po czasie choroby zawsze następuje czas dobrego zdrowia.

– Mam tak dużo pracy teraz – mawiał rozbrajająco – że już nie pozostaje czasu ani na chorobę, ani nawet na umieranie.

Twierdził, że wykonanie rysunku potrzebnego do znaczka to tak naprawdę prosta robota. Wszystkie kreski są przecież jednakowe, a dopiero ich zestawienie, cieniowanie i zagęszczanie sprawia, że wychodzi to, co powinno. Pełny obraz widać jednak dopiero pod lupą. W Szwecji graweruje to, co uważa za stosowne, jego pomysły zawsze były dobrze widziane, natomiast w Polsce, kiedy jeszcze tam mieszkał, dochodziło czasem do nieporozumień.

– Gdy zbliżała się rocznica Powstania Kościuszkowskiego w 1954 roku – wspomina z uśmiechem, wszak był to czas jego młodości – dyrekcja poczty postanowiła ją uczcić i zlecono mi grawerunek. Kiedy wszystko było gotowe, należało zwyczajowo prosić instancję partyjną o zgodę na druk seryjny. Szef wydziału propagandy, patrząc na znaczek, nasrożył się i butnie oświadczył, że taki znaczek nie pójdzie. Dlaczego? Bo chłop kłania się szlachcicowi Kościuszce. Tak być nie może. Chłop potęgą jest i basta!

Taki obraz w epoce zwycięstwa klasy robotniczej nad zapyziałą burżuazją? Kacyk był zawzięty i nie dał się przekonać, że to kwestia obyczaju, a nie służalczości. Dopiero później dyrekcja odwołała  się  do  jego  przełożonego  i znaczek otrzymał absolutorium.

 

* * *

Ulf Dahlsten, szef Poczty Szwedzkiej, nie ma najmniejszych wątpliwości co do talentu i wielkości polskiego grawera. Odwiedziłem go w roku 2004, na rok przed śmiercią Czesława Słani.

– Słania jest u nas tak samo znany jak u was papież. To najdoskonalszy od stuleci ambasador kultury polskiej – mówi z szacunkiem. – Dzięki Czesławowi mamy nieustającą możliwość utrzymania wysokiego poziomu znaczków, a także przyciągania do nas ogromnej rzeszy filatelistów. 

Okazuje się, że Czesław Słania jest nie tylko ambasadorem kultury polskiej, ale również szwedzkiej. W dziewięćdziesiątym szóstym otrzymał bowiem nagrodę Emigracyjnego Instytutu Szwedzkiego w Boras za osiągnięcia i propagowanie kultury szwedzkiej w świecie.

Na jego znaczkach zawsze jest drobnym maczkiem napisane: „Cz. Słania”. Obliczono, że do roku 1999 wypuszczono na rynek aż 50 miliardów „Czesławów”. Chciałoby się rzec: Miliarder!

– Niestety, nie płacą mi od ilości wydruków – wyjaśniał pan Czesław. – To państwo szwedzkie zarabia na tych znaczkach, a nie ja. Ja mam tylko pewną stawkę za wykonany znaczek i koniec na tym.

 

* * *

Gdy jeszcze w siedemdziesiątym drugim ludziska w Polsce dowiedzieli się, że ich rodak został nadwornym grawerem królewskim, zaraz też zapobiegliwi obywatele zaczęli słać listy, adresując je na zamek królewski w Sztokholmie. Wyobrażali sobie, że jeżeli królewski, to musi mieszkać na zamku.

 „...Niech Pan przyśle mi ładną bieliznę – pisze jedna z autorek – bo w tej naszej Polsce to tylko sprzedają jakieś okropne galoty, które wstyd założyć na tyłek. Szkoda, że nie wiem, ile Pan ma lat, bo z góry chciałabym odwdzięczyć się. Jeżeli jest Pan wystarczająco młody, to przyślę 16-letnią córkę”.

Dystyngowany, siwy pan w okularach, o sympatycznej, dobrej twarzy i ciepłym uśmiechu nie jest już dzisiaj „wystarczająco młody”, lecz wtedy, gdy pisało się z Peerelu, jeszcze taki był. Ale, jak na złość, nie korzystał z ofert tych pięknych i młodych pań, które listownie zapewniały o swoich skłonnościach do odwdzięczania się. Tym niemniej każdy list traktował jako kawałek Polski, której ciągle mu brakowało.

– Muzyka ludowa z kraju działa na mnie jak narkotyk. Może być też operowa czy inna, byle polska – uśmiechał się znowu pan Czesław, kiedy go odwiedziłem pod koniec 2003 roku. – Radio gra, a ja koncentruję się wtedy na swojej pracy. To muzyczne tło jest mi bardzo pomocne.

Często też, kiedy siedział na jakimś przyjęciu w zamku królewskim, zastanawiał się, „jak ja się tu znalazłem”. Jest na przykład przy jednym stole siedmiu królów i Czesław Słania, nie-król.

– I tak sobie wymieniamy uśmiechy i uprzejmości, mówimy, że jedzenie dobre a powietrze świeże. Chyba że jest zupa żółwiowa, której nie lubię, wtedy unikam dyskusji o jedzeniu. Ale przecież siedząc obok królów, marzę jednocześnie, aby być jeszcze przynajmniej raz na weselu wiejskim gdzieś na Lubelszczyźnie.

W trakcie swojej pracy pan Czesław niejednokrotnie dawał upust wspomnieniom. Pomiędzy cienie i kreski wstawiał na przykład polskie imię „Marysia”. Gołym okiem tego nie widać, ale pod szkłem powiększającym napis jest doskonale widoczny.

– Dziewczyny były zawsze u mnie na pierwszym planie – wyjaśniał pan Czesław. – Zawsze była miłość i dziewczyny. Gdy tylko się zakochałem, uwieczniałem to miniaturowo na robionym właśnie znaczku.  A bywało nawet tak, że na znaczku są dwa imiona, bo gdy zaczynałem rysować, była jedna dziewczyna, a kiedy kończyłem, pojawiła się już druga. Samo życie!

Czego potrzebował do szczęścia?

Niewiele. Stół i dobre światło. Podczas pracy tak się wtedy wyłączał, że gdyby po pewnym czasie ktoś go zapytał, gdzie się akurat znajduje – czy w Krakowie, czy też w Monako, Rio de Janeiro, w Sztokholmie – w pierwszej chwili odpowiedziałby, że nie wie.

Nie jest to zajęcie dla każdego. W tej dziedzinie ręka musi funkcjonować tak samo pewnie jak ręka strzelca wyborowego. Zresztą trudno sobie wyobrazić, aby nawet lekko trzęsącymi się palcami, której to przypadłości podlega znakomita większość populacji, można było postawić dziesięć kresek na obszarze jednego milimetra kwadratowego.

W roku 1997 Czesław Słania został laureatem dorocznej nagrody tygodnika „Poczta Polska”. W uzasadnieniu przytoczono między innymi fakt, że laureat otrzymał już najwyższe wyróżnienia na kilkunastu międzynarodowych konkursach. Aż sześć spośród jego znaczków uznano za najładniejsze na świecie, a dwanaście zwyciężyło w 19 edycjach szwedzkiego konkursu na najładniejszy znaczek roku. Artysta jest też jedynym oficjalnym grawerem trzech panujących w Europie dworów: Szwecji, Monako i Danii. Jest też jedynym, do którego zwróciła się administracja pocztowa ONZ z prośbą o opracowanie grawiury dla specjalnej serii „Filatelistyka – hobby międzynarodowe”.

Najbardziej zaskakująco wyszedł mu portret Awicenny. Nigdzie nie było przecież wizerunku tego uczonego, a trzeba było dokonać dzieła. W tej sytuacji pewien profesor orientalistyki czytał Słani relacje uczniów Awicenny na temat mistrza oraz strojów i obyczajów panujących w krajach arabskich w XI wieku, a on wyobrażał sobie, jak mógł wyglądać sam mistrz. Wyszła w końcu twarz pociągła i surowa, a popiersie przybrane w dostojne szaty.

W jakiś czas później ktoś zrobił Awicennę w starym NRD. Arabski lekarz i filozof wyszedł tam okrągły na twarzy i z pokaźnym brzuszkiem.

– Oznacza to – skomentował wydarzenie pan Czesław – że w NRD żyło się Awicennie znacznie lepiej niż u nas.

Za najlepsze swoje znaczki Czesław Słania uważał: motyw barana wykonany dla Wysp Owczych, dyliżans dla Szwecji oraz grajek, również dla Szwecji. Grajek dostał nawet tytuł najładniejszego znaczka świata o tematyce muzycznej.

Mówi się czasem, że szewc bez butów chodzi. Na pewno coś w tym jest, bo… już tak na marginesie: pan Czesław nigdy nie był filatelistą!

Co lubił najbardziej? Kraków. Bywał tam co roku. To przecież miasto jego młodości! Zmarł 17 marca 2005 roku w Krakowie i tam, zgodnie z życzeniem, został pochowany.

       

* * * * *

 

Janusz Termer - „Reportaże optymistyczne” Edwarda Redlińskiego

$
0
0

Janusz Termer

Książki 25-lecia (4)

 

 

Reportaże optymistyczne” Edwarda Redlińskiego

 

 

     Radiowa dwójka Polskiego Radia zachęca słuchaczy do głosowania na najlepszą polską książkę minionego 25-lecia. Zamieszcza też na swojej internetowej stronie, niejako wyręczając czytelników, własną listę książek (ułożoną wedle niezupełnie jasnych do końca kryteriów), na które można oddawać głosy. Lista owszem, ciekawa, obejmująca różne gatunki pisarskie: od poezji i prozy po dramat i esej, acz jednak „lista nieobecnych” wyraźnie pokazuje jak daleka od wyczerpania wszystkich wartych uwagi pisarskich nurtów oraz utworów powstałych w tym czasie. Brakuje mi na tej liście sporo autorów i książek, m. in. prozy Andrzeja Żuławskiego (W oku tygrysa), wspomnień poobozowych Zofii Posmysz (Do wolności do śmierci do życia) czy wierszy Krzysztofa Karaska Święty związek – o których pisałem wcześniej (patrz trzy ostatnie wydania pisarze.pl) oraz książek innych jeszcze poetów, jak chociażby Julia Hartwig, Krzysztof Gąsiorowski,  Jerzy Górzański, Marian Grześczak, Zbigniew Jerzyna, Roman Śliwonik, Jan Twardowski, Adam Zagajewski oraz prozaików, jak np. Władysław Lech Terlecki  (Zabij cara, Wyspa kata), Eugeniusz Kabatc (Czarnoruska kronika trędowatych), Zbigniew Żakiewicz (Gorycz i sól morza), Józef Łoziński  (Holding i reszta albo Jak zostać bogatym w biednym państwie), Zbigniew Domino (Syberiada polska); eseistów, jak Piotr Kuncewicz (Legenda Europy) czy Radosław Romaniuk (Inne życie – biografia Jarosława Iwaszkiewicza). Należy do nich także Edward Redliński, jako autor powieści Krfotok i Transformejszen,

                                      

    W prozie Edwarda Redlińskiego, począwszy od wczesnych reportaży, opowiadań, powieści Awans i Konopielka, a także dramatów scenicznych (Wcześniak, Pustaki) na plan pierwszy - obok problematyki obyczajowej i społecznej (jak współczesna “kwestia chłopska") - wybija się nadrzędna sprawa sceptycznego i ironicznego stosunku wobec jednoznacznie optymistycznego, popularnego pojmowania i wiary w wyłącznie pozytywne wartości i szczęśliwość niesioną człowiekowi przez hasła rozwoju społecznego, zmian ustrojowych, postępu cywilizacyjno-technicznego. W sposób pełen groteskowego dystansu, humoru, drwiny i nierzadko szyderstwa, ukazuje pisarz fiasko owych rozbudzanych nadmiernie nadziei ludzkich i zwykłych naiwnych marzeń w zderzeniu z obiektywną realnością, tak polską jak i potem amerykańską (Dolorado, Szczuropolacy).     

      Konopielka i Awans to były dwie, jak awers i rewers tego samego medalu odmiany spojrzenia na problem i cenę cywilizacyjnego postępu w naszych polskich zgrzebnych warunkach. W pierwszej z nich Taplary, do której trafia młoda nauczycielka, to wieś odizolowana od świata, zacofana, żyjąca jak przed stuleciem, obywająca się bez nowoczesnych narzędzi pracy na roli (nawet kosy), broniąca się przed zewnętrznością, żyjąca naturalnym rytmem biologicznego bytowania, skazana jednak na nieuchronną zagładę w gwałtownym zetknięciu z “nowoczesnością" i kulturową odmiennością (groteskowo spuentowaną przez ową podpatrzoną przez narratora “nowatorską" pozycję miłosną nauczycielki, tej nowoczesnej Siłaczki). Redliński w Konopielce nie jest “ani po prostu antyromantyczny ani romantyczny. W głębokiej tkance jego prozy tkwi cały nasz wielowiekowy dylemat ludu - zarówno w ujęciu romantycznym (od ludu płynie światło i to on ma oświecić inteligencję), jak i pozytywistycznym (lud jest ciemny i trzeba go oświecić i uczyni to właśnie inteligencja), zarówno w postaci idei zachowania ludu w całej jego nieskażonej czystości i prawdzie, jak i w postaci kontr idei - gruntownej przemiany ludu przez wciągnięcie go w orbitę przekształceń cywilizacyjnych, które uczynią zeń wreszcie warstwę podobną do wszystkich innych" (Maria Janion).

 

     Pozytywistyczny schemat literacki zostaje odwrócony i satyrycznie potraktowany także w Awansie. Jego bohater, magister Marian Grzyb wraca po studiach do zacofanej wsi Wydmuchowo, cywilizuje i unowocześnia wioskę na modłę własnych wyobrażeń o  nowoczesności wyniesionych z obserwacji życia miejskiego, robiąc z niej miejscowość letniskową. Mieszkańcy rezygnują z tradycyjnych źródeł utrzymania, dokształcają się, by swobodnie rozmawiać, niczym u Mrożka, o “dezintegracji osobowości" czy problemach polityki światowej. Gdy przyjeżdżają pierwsi turyści okazuje się, że ci banalni mieszczanie są większymi prymitywami niż cywilizowani właśnie kmiotkowie. Honor dawnej wsi ratuje niejaki Zakała, serwujący gościom placki kartoflane, a nie “fasolki po bretońsku". Zetknięcie dwu stereotypów widzenia wzajemnego mieszkańców miasta i wsi, prowadzi tubylców do poczucia klęski ideałów “cywilizacyjnych", gdyż mieszkańcy, by pozyskać turystów, muszą teraz maskować swoją kulturę i zdobycze techniki, grając świadomie rolę prymitywów ludowych, nawet sami przed sobą. Bohater ponosi klęskę totalną, a groteskowo-komiczne sytuacje i język narracji, rodem z Gombrowicza i Mrożka, zmierzają w stronę kompromitacji mitu cywilizacyjnego postępu, ale i zarazem mitu o szczęśliwej wiejskiej Arkadii. Klęskę ponoszą też bohaterowie opowieści Redlińskiego - Dolorado i Szczuropolacy, którzy zaufali tak potężnym u nas nadal stereotypom myślowym na temat tego kraju, swoim marzeniom i nadziejom o szczęśliwym materialnym i cywilizacyjnym życiu w Ameryce.

     Inny rodzaj prozy literackiej, będącej między innymi efektem reporterskich poszukiwań pisarza, stanowi zbiór Nikiformy. Składa się z tzw. za Marcelem Duchampem nazywanych ready-mades, czyli rzeczy gotowych, najczęściej nie branych nigdy pod uwagę przez “poważną" sztukę, tworów prymitywnych i autentycznych, które wyrwane z „naturalnego” kontekstu występują w roli specyficznego dzieła sztuki. Są tu więc przepisywane i cytowane restauracyjne jadłospisy z prowincjonalnych knajp, urzędowe podania do władz, okolicznościowe wierszyki, więzienne grypsy czy odnalezione przypadkiem zapiski miłosne prostej kobiety, siedemdziesięcioletniej księgowej, odnotowującej beznamiętnie zarówno skład spożywanych posiłków, jak i swoje erotyczne wyczyny; pozbawione śladu jakichkolwiek sentymentów czy uczuć, kontakty z młodszym mężczyzną. Nikiformy są oryginalnym “antyliterackim" eksperymentem, swoistym votum nieufności wobec tradycyjnej literackiej fikcji, “nie nadążającej" zdaniem pisarza za bogactwem i niespodziankami “prawdziwej" rzeczywistości egzystencjalnej. Stają się świadectwem niespodziewanej różnorodności “rzeczy ludzkich" (obie te powieści zostały zekranizowane: Awans przez Janusza Zaorskiego w 1975 i Konopielka w przez .Witolda Lesiewicza w 1981).

 

     Kompozycyjnie i tematycznie odmienne dwa następne utwory Edwarda Redlińskiego, łączy to, że powstały na kanwie doświadczeń polskich transformacji ustrojowych po 1989 r. Powieść Krfotok (1999), to utwór w napisany konwencji political fiction. Rzecz dotyczy najnowszych dziejów Polski; rozważane są przez bohaterów alternatywne wobec rzeczywistych wydarzenia ostatnich dziesięcioleci. Na przykład to, co by się stało, gdyby nie doszło do ogłoszenia stanu wojennego w dniu 13 XII 1981, a kraj stał się, po inwazji zbrojnej sąsiadów i walce pełnej ofiar oraz zniszczeń materialnych i cierpień ludzkich, jedną z republik Związku Radzieckiego. Krfotok ma formę stenograficznego zapisu ze spotkania przedstawicieli polskiej wielopokoleniowej rodziny, podczas którego dochodzi do ostrej wymiany zdań oraz konfrontacji poglądów i stanowisk politycznych, zwłaszcza wobec skutków i konsekwencji pojałtańskiego układu sił politycznych w kraju, Europie i w świecie, oceny i stosunku wobec politycznego dziedzictwa narodowych “garbów" i wstydliwych tajemnic, a szczególnie społecznego, materialnego i kulturalnego dorobku powojennych lat, okresu zwanego PRL. Okresu tak gwałtownie i jednoznacznie, bez analizy uwarunkowań historycznych i politycznych przekreślanego przez ekstremalnie nastawionych zwolenników “solidarnościowego" ruchu lat 80.  Powieść mówiąca o odmienności społecznych i pokoleniowych doświadczeń oraz rozmaitej natury uwarunkowaniach ludzkich postaw, zachowań i wyborach politycznych; o niezwykle trudnej, jeśli w ogóle możliwej, o konieczności rzetelnej oceny przeszłości oraz indywidualnych wyborach i działaniach ludzkich, o niezbędnej potrzebie faktograficznej rzeczowości (stąd forma  powieści stylizowanej na dokumentalny zapis telewizyjnego przekazu), umiaru i tolerancji oraz dystansu wobec rodzących się pod presją dziejowej chwili społecznych i politycznych „mitów założycielskich”, jak i niezbędnego, czujnego krytycyzmu wobec języka, zarówno dawnych, jak i nowych propagandowych stereotypów myślenia.

 

    Natomiast powieść Transformejszen, czyli jak golonka z hamburgerem tańcowała (reportaż optymistyczny) z 2002 roku, to już – na co wskazuje już sam jej podtytuł – groteskowej proweniencji, jawna, ostra, nie przebierająca w pisarskich chwytach i środkach kpina z tej nowej rzeczywistości społecznej rodzącej się w bólach i konwulsjach gwałtownych przeobrażeń struktur społecznych. Tak jak wcześniejsi mieszkańcy symbolicznych Taplar czy Wydmuchowa, tak teraz obywatele niekoniecznie już symbolicznego Pegerowa nie radzą sobie z niejasnym, pełnym paradoksalnych sprzeczności i kontrastów rozchwianym, rodzącym się wokół nich nowym systemem społecznych miar i wartości... Chłopi obalają pershingi, baby siedzą z nosem w tasiemcowych telewizyjnych serialach, a młódź szkolna na pytanie - dlaczego tak podziwiamy ruch Solidarności odpowiada gotową frazą jakby z Gombrowicza wziętą: albowiem wiekopomnym porywem była!

     Pisano o tej powieści rozmaicie; krytycznie i bez zrozumienia intencji autorskich, jak i  entuzjastycznie (rzadko). Pokazywała bowiem nową rzeczywistość skarykaturyzowaną, boleśnie przerysowaną, widzianą poprzez odbicia krzywych zwierciadeł rozstawionych przez autora na skrzyżowaniach owych przedziwnie poplątanych „polskich dróg”. Ale tak tak to w niepokornej prozie Redlińskiego zawsze przecież bywało. Była ta rzeczywistość polska zawsze dla jego plebejskich bohaterów czymś boleśnie dotkliwym, nierozumianym,   nie zawsze chcianym, narzucanym im nagle, często podstępem i wbrew ich woli. Tak jak niegdyś na ich ojców spadł niespodziewanie po wojnie nowy ustrój o szlachetnie utopijnych założeniach mówiących o nadciągającej powszechnej szczęśliwości. Tak i teraz są znowu zaskoczeni i  zaszokowani tym nowym. Tyle, że słowem kluczem (wytrychem preswazyjno-propagandowym) nie jest już realny socjalizm, a coś co jest im równie obce, a nazywa się kapitalizm. Bo skoro jest już teraz nareszcie – i ma być zawsze - tak dobrze, jak słyszą z telewizorów, to dlaczego im akurat jest tak źle?

    Pisano o Transfomejszen, ze autor zakpił sobie potężnie i zdrowo z nowej Polski i nowych Polaków. Jedni podnosili to ze zgrozą, inni z nieskrywanym zadowoleniem. Ale mało kto brał pod uwagę rzeczywiste intencje pisarza, tak głęboko zawsze przecież zatroskanego losem kraju i trudnym życiem jego obywateli. Pisarza patrzącego na polską rzeczywistość niesłychanie krytycznie, przedtem, gdy pisał Listy z Rabarbaru, Konopielkę, Awans, Dolorado  czy Szczuropolaków, tak i teraz, gdy w nowej, tak gwałtownie i dramatycznie odwróconej i zdegradowanej rzeczywistości politycznej i społecznej pisał Krfotok i Transformejszen.  Był bowiem i pozostał, na szczęście, typem pisarza niekoniunkturalnego, pisarza „sercem gryzącego”, który niczym Stefan Żeromski, nie godzi się na letniość i nijakość moralnej wrażliwości nowych rządzących elit, a zarazem dotrzeć chce do  i odnaleźć najgłębsze pokłady ludzkich sumień, jeszcze nieskażonych całkiem egoizmem i ideologiczną (także materialną) pazernością . Wskazuje na to także jeden z członów podtytułu tego utworu - „reportaż optymistyczny” - nieprzypadkowy przecież w kontekście całej narracyjnej tkanki Transformejszen, choć i on niepozbawiony jest tej typowej dla Redlińskiego i przewrotnej dozy ironii, to pozwala mieć nadzieję na inny, bardziej pozytywny obrót spraw egzystencjalnych i społecznych. Można się oczywiście z Edwardem Redlińskim nie zgadzać w ocenie wielu problemów i konkretów rzeczywistości tego dwudziestopięciolecia, ale trudno nie docenić jego pisarskiego wysiłku i pobudzającego wkładu do tej nadal trwającej dyskusji o naszej teraźniejszości. Jako znaczącej cząstki tej wielkiej literackiej przygody, jaką przeżywa proza polska naszego czasu.  


Władysław Panasiuk - „Raport o stanie wojennym” Marek Nowakowski

$
0
0

Władysław Panasiuk


„Raport o stanie wojennym” Marek Nowakowski


 

 Zmarły niedawno Marek Nowakowski udowadnia, że aby być wielkim pisarzem nie trzeba się zaprzedawać władzy.

Szkoda, że tak prostej definicji nie rozumie wielu ludzi, definicji udokumentowanej wielokrotnie przez życie. To właśnie Nowakowski jako pierwszy w stanie wojennym podpisywał swoje publikacje własnym nazwiskiem. Pseudonimy nie czynią nikogo artystą, bo czy należy się wstydzić swoich poglądów i tym samym nazwiska?

Tak się złożyło, że kilka dni po odejściu Marka Nowakowskiego zmarł Wojciech Jaruzelski - twórca stanu wojennego, który dokładnie w swoim raporcie ujął pisarz. Nie o generale wszakże chciałem pisać, ale nie można go pominąć wspominając o wojnie wydanej własnemu narodowi.

Marek Nowakowski nie podawał ręki ludziom, którzy po 13 grudnia opowiedzieli się za reżimem. Hańba ma tylko jedno oblicze. Tak pisarz postąpił z Józefem Szajną i z wielu innymi artystami tego pokroju. Dlatego nie był tak podziwiany jak Sławomir Mrożek, czy noblistka Szymborska. Sława ma swoją cenę, ale czy warto sprzedawać diabłu duszę podpisując się pod listem oskarżającym niewinnych księży, czy za jakąś wzmiankę o Stalinie w podręcznym szmatławcu?

Na to pytanie autor odpowiedział zdecydowanie na samym wstępie.

„Raport o stanie wojennym” nie jest lekturą szybką, to zbiór opowiadań dość krótkich, (bo autor uwielbiał takie formy). Owe migawki opowiadały o zwyczajnych ludziach, których w rozmaitych sytuacjach zaskoczył stan wojenny. Wszystko to opisane w sposób dość prosty, bez zbędnych literackich wykrętasów, ale magiczny w przekazie.

Jednym z obrazków owej książki jest historia o internowanej nauczycielce liceum, w obronie

której stanęli uczniowie. O zomowcach Nowakowski pisze tak: „ślepe bryły niewyżytej nienawiści – janczary komunizmu, pojeni wódą i środkami farmakologicznymi.”

Wystarczy przeczytać kilka opowiadań marka Nowakowskiego, aby zrozumieć powiązanie stanu wojennego z dzisiejszą rzeczywistością, a ludzie tyle lat mieli i mają problem z osądzeniem autorów wojny z narodem. Generała Bóg osądzi, bo ludzie przez tyle lat nie potrafili.

Znaczy to, że mało czytają, albo nie chcą zrozumieć prostych zasad.

 

„Notatki z codzienności” są jakby dziennikiem po okresie stanu wojennego, to zmaganie się Polaków z codziennością. Tak wiele dylematów pozostało po tamtej wojnie, pozostawiono je właśnie obywatelom, zwyczajnym ludziom ciężko pracującym  na chleb. Wszystko za nami się ciągnie jak nie zwinięta długa lina, której nie widać końca. O tym wszystkim pisał warszawski prozaik i pozostawił nam świadectwo prawdy o minionych czasach, które zaakceptować trudno. Dzisiaj zastanawiamy się gdzie pochować zbrodniarza i zdrajcę, myślę, że pod kremlowskim płotem, wszak każdy chce spoczywać wśród swoich. Przebaczać trzeba, zapomnieć nie wolno.

Marek Nowakowski, urodzony w Warszawie (Włochy), moim zdaniem jeden z największych prozaików polskiej literatury powojennej, twórca realizmu, mistrz krótkich form.

Jego debiutem było opowiadanie „Kwadratowy”(1957). Pisał o peryferiach ( gdzie się urodził) i o świecie marginesu społecznego, który wszędzie występował i występuje, z tym, że dzisiaj już na olbrzymią skalę. Zapewne w czasach młodości pisarza była to zaledwie namiastka przestępstw. Pisał o prostytutkach, lumpach, doliniarzach i paserach, słowem opowiadał o codzienności ludzi żyjących z nami lub w sąsiedztwie. Opisywany przez Nowakowskiego lump, obok okrucieństwa jakiego się dopuszczał, potrafił być człowiekiem honoru. Starał się przestrzegać pewnych zasad mieszczańskich i solidaryzował z kumplami.

 W nieco późniejszym czasie pisarz poszerzył swoich dotychczasowych bohaterów o ludzi przeciętnych, zwyczajnych: sklepikarzy, urzędników duszących się we własnym sosie.

Powstają nowe książki: „Trampolina”, „Silna gorączka”, „Zapis”, Gonitwa”, Mizerykordia” poświęcona żołnierzom wyklętym.

 (mizerykordia – krótki, wąski sztylet służący do dobijania rannego przeciwnika)

 

„Działo się to wiele lat temu, na piaszczystych, porosłych sosnowym lasem obszarach tego odległego od głównych traktów i większych miast powiatu w środkowej części kraju. Wojna zakończona szybka klęską, okupacja…I Stanisław K. młodzieniec, jakich tam wielu, staje się Mizerykordią, legendarnym akowskim partyzantem.

Skromny i nieśmiały praktykant w niewielkim tartaku, oto pierwsza zwykła, niczym się niewyróżniająca część jego życia. Od klęski wrześniowej zaczyna powstawać nagle drugi, odmienny życiorys, jakby szło nie do tego samego człowieka. Talenty i nieoczekiwane cechy charakteru, uśpione dotąd, zaczynają stanowić o jego osobowości. Z praktykanta leśnika konspiracyjny dowódca. I to nowe życie jak film niezwykły się potoczyło: wysadzał wojenne transporty, w brawurowych potyczkach rozbijał posterunki gestapo i odbijał uwięzionych patriotów. Powstawała o nim ludowa legenda, marzyli o jego sławie młodzi, kochały się w nim skrycie hoże dziewczyny.”

 

 Następne pozycje to:

 „układ zamknięty”, Śmierć żółwia” (1973).

 Najwspanialszym i odkrywczym było opowiadanie „Wesele raz jeszcze”(1974).

Autor wykorzystując motyw wesela tak znaczący w naszej literaturze ukazuje reguły sprawowania władzy małomiasteczkowej. Zwraca uwagę na niszczenie tradycji i dotychczasowej szeroko rozumianej wartości.

Marek Nowakowski nie robił podchodów do ministrów kultury, nie rozdawał książek sekretarzom, całe życie trzymał się zasad normalności. Opisując margines społeczny dopatrywał się czegoś lepszego, czego nie mógł odnaleźć wśród tzw. zwyczajnych ludzi. Trudno szukać honoru wśród rządzących, dlatego pisarz odnajdywał go gdzie indziej.

Powstawały nowe pozycje: „Robaki”, „Książe nocy”, „Chłopiec z gołębiem na głowie”(1979)  Nowakowski szuka znaczenia słowa „pomiędzy”, a więc barwnym i dosadnym językiem półświatka i martwym językiem literackim, pomiędzy światem marginesu społecznego i centrum, do którego również należy literatura, daje pod rozwagę autentyczność lumpa i nieautentyczność ról kultury.

Ale dopiero „Raport o stanie wojennym”dodał Nowakowskiemu europejskiego rozgłosu. Był to bowiem gorący temat, który dominował we wszystkich mediach.

Prozaik nie przestawał pisać, następne jego dzieła to: „Notatki z codzienności”, „Dwa dni z aniołem”, „Wilki podchodzą ze wszystkich stron”, Grisza, ja tiebia skażu” (1986).

 Następne tomy „ Portret artysty z czasów dojrzałości”, „Karnawał i post”, „Bożydar”, Grecki bożek”(1993), w których pisarz ulokował siebie na peryferiach społecznych, opisując samotność twórcy, przemijania i bezwzględności.

Marek Nowakowski w „Homo Polonius”, „Grecki bożek”, „Strzały w motelu George” pokazuje obraz Polski z przełomu lat 80 i 90, porównany przez autora do bazaru gdzie wszystko i wszyscy są do kupienia. Autor wciąż powraca do powojennej Warszawy i półświatka gdzie królowali przestępcy i różni dziwacy, ale z klasą „Powidoki” (1995,1997)

Znajomi zastanawiają się, kiedy Nowakowski pisał skoro zawsze widziano go spacerującego po warszawskich ulicach i Bazarze Różyckiego. Tacy są prawdziwi pisarze, szkoda tylko, że ich spacer kiedyś się kończy.

 

Władysław Panasiuk

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Lilianą Głąbczyńską-Komorowską

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Lilianą Głąbczyńską-Komorowską

Miała Pani debiut, jaki rzadko zdarza się świeżo upieczonej absolwentce szkoły aktorskiej. Rola Abigail w Teatrze Telewizji, w reżyserii Zygmunta Hubnera, u boku takich mistrzów jak Andrzej Łapicki, Roman Wilhelmi, Zbigniew Zapasiewicz, Marek Walczewski, Hanna Skarżanka. Myślę o „Czarownicach z Salem” Arthura Millera…

- Rzeczywiście, to było niezwykle. Hubnera poznałam w warszawskiej PWST, który był tam profesorem. Innym moim profesorem był Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki moim dziekanem, a rektorem Tadeusz Łomnicki, jeden z największych aktorów wszechczasów. W szkole teatralnej była wtedy niesamowita plejada osobowości. Przyglądanie się ich kunsztowi bardzo wiele mnie nauczyło. Byłam bardzo ambitną młodą osobą i chciałam zajść bardzo daleko. Hubner wypatrzył mnie w roli Gertrudy, we fragmencie „Hamleta”, który w ramach scen dramatycznych wyreżyserował Żenia Korin i powiedział: „Pani Liliano, mam dla Pani rolę”. To była rola Abigail w „Czarownicach z Salem” A. Millera.Rola młodej kobiety do szaleństwa zakochanej w żonatym mężczyźnie i będącą siłą sprawczą dziejących się wokół namiętności. „Czarownice” to sztuka o mechanizmie nagonki politycznej i działaniu komisji śledczej. Co prawda Miller nawiązywał do amerykańskiego maccartyzmu z lat pięćdziesiątych, ale często mam wrażenie, że dzisiaj także jest aktualna... Dzięki tej roli, nagrodzonej zresztą w kategorii debiutu na Festiwalu Twórczości Dramatycznej w Olsztynie, w 1979 roku dostałam od Gustawa Holoubka angaż do Teatru Dramatycznego. W teatrze telewizji zagrałam jeszcze rolę prostytutki u Kazimierza Karabasza w „Śmierci komiwojażera” Millera i Roxanę w „Cyrano de Bergerac” Rostanda, do której to roli przygotowywał mnie Tadeusz Łomnicki. To były czasy, że nasi nauczyciele mieli potrzebę i poczucie obowiązku, by pomagać młodym aktorom rozwijać skrzydła.

A na żywej scenie?

- Wystąpiłam w Dramatycznym w takich inscenizacjach jak: „Operetka” Gombrowicza z Piotrem Fronczewskim, „Britanicus” Racine’a z Zofią Rysiówną, „Śmierć Kubusia Fatalisty” Diderota ze Zbigniewem Zapasiewiczem czy „Jak wam się podoba” Szekspira z Januszem Gajosem. Także w „Księżniczce Turandot” Gozziego jako Selima. Pozostał mi też w pamięci występ w słynnym przedstawieniu „Mordu w katedrze” Elliota w reżyserii Jerzego Jarockiego w początkach stanu wojennego, wiosną 1982 roku.

Szybko też znalazła Pani dla siebie miejsce w filmie…

- Tak, byłam w Paryżu latem 1981, gdy zadzwoniono do mnie z propozycją zagrania Jewdochy w „Austrii” w reżyserii Jerzego Kawalerowicza. Wcześniej miałam za sobą małą rolę w filmie „Śmierć prezydenta” Kawalerowicza, główną rolę kobiecą w „Krabie i Joannie” i parę ról w serialach telewizyjnych m.in. „Kariera Nikodema Dyzmy” z moim ulubionym Romkiem Wilhelmim.

Dlaczego mimo to Pani wyjechała z Polski?

Kadr z filmu Austeria- Ciągnęło mnie w szeroki świat, chciałam się sprawdzić. Dostałam propozycję zagrania w filmie „Wojna i miłość”, i dzięki tej roli mogłam wyjechać z Polski, dostać pozwolenie na pracę i wynająć agentkę. Potem zagrałam w „Misji specjalnej”, „Zasadach walki”, w serialach „Kojak”, „Bill Cosby Show”, „Hunger” i wielu innych. Grałam m.in. z Donaldem Sutherlandem, Telly Savalasem, Tomem Selleckiem, Aidanem Quinnem, Wesleyem Snipesem, grałam także na Broadway'u. Dzięki zagraniu w kilku, niezwykle popularnych wtedy w USA, soap operach, ugruntowałam swoją pozycję w zawodzie. Pisał o mnie „New York Times”, byłam rozpoznawalna na ulicach Nowego Jorku. W tym czasie wyszłam za mąż za jazzmana Michała Urbaniaka. Potem pojechałam do Los Angeles, gdzie po raz drugi wyszłam za mąż za Kanadyjczyka z Quebec, reżysera i producenta filmowego Christiana Duguay, z którym mam córkę i syna. Mój syn Sebastian także studiuje reżyserię i kręci już filmy reklamowe. Obecnie mieszkam w Montrealu, we francuskojęzycznej prowincji Quebec, z moim trzecim mężem Bernardem Poulin, który jest przedsiębiorcą.

Obraca się Pani obecnie głównie we francuskiej strefie językowej…

- W Quebec siłą rzeczy tak, choć generalnie żyję językowo i kulturowo w świecie angielsko-francuskim. Ostatnio gram głównie w języku francuskim w teatrze, telewizji i w filmach fabularnych. W „Romeo i Juliette” według Szekspira, zagrałam panią Capuletti, matkę Julii, gdzie byłam partnerką słynnej francuskiej aktorki Jeanne Moreau. Jest bardzo zdystansowana w zachowaniu, a przy tym tak zazdrosna o wiek i urodę młodszych od niej kobiet, że domagała się nawet wycięcia scen z moim udziałem, mimo że ja grałam postać występującą w sztuce Szekspira, a jej rola, babki, została dodana w scenariuszu.

Ostatnio objawiła się Pani jako producentka filmu dokumentalnego „Raj utracony, raj odzyskany”. O czym jest ten film?

- Tematem filmu są losy polskich arystokratów, którzy po utracie ojczyzny, majątków, po wielkim exodusie wojennym i po nadejściu stalinizmu, znaleźli się w Kanadzie. Tam dotarli do miejsca bardzo przypominającego krajobrazowo Polskę, szczególnie Kresy Wschodnie czy Podlasie i tam się osiedlili. Jednym z tych arystokratów był książę Seweryn Światopełk Czetwertyński, który przybył do Kanady w stanie kompletnej nędzy, w jednym brudnym, oberwanym kożuchu. Po pewnym czasie ożenił się z Kanadyjką, która stała się przez to księżną Czetwertyńską. W rejonie tym osiedlili się też przedstawiciele innych rodzin arystokratycznych. Do udziału w tej produkcji natchnęły mnie między innymi moje korzenie szlacheckie po linii mojej mamy, z domu Komorowskiej.

Ceni Pani szczególnie tradycje arystokratyczne?

- Cenię, ale bez przesadnego nabożeństwa, bo arystokraci byli i są różni, tak jak wszyscy ludzie. Podzielam zdanie mojej mamy, że w obecnych czasach, w których liczy się przede wszystkim życie, zdrowie i pieniądz, arystokratyzm stracił dawne znaczenie. Jednak wątek, który stał się tematem filmu, owo odnalezienie odpowiednika ojczystego raju na drugiej półkuli wydał mi się niezwykle frapujący. Promocja polska tego filmu odbyła się w grudniu ubiegłego roku i była połączona z promocją książki „W jednej walizce”, która powstała pod wpływem pracy nad filmem. W 2012 roku wyprodukowałam i wyreżyserowałam, wielokrotnie nagrodzony na międzynarodowych festiwalach, film dokumentalny "Piękne i bestia", który opowiada o kobietach walczących z rakiem piersi.

Czy nadal działa Fundacja dla Sztuki Liliany Komorowskiej?

- Oczywiście. Prowadzimy szeroką działalność na rzecz promocji polskiej kultury w Kanadzie. Organizujemy imprezy literackie, jak na przykład salon poezji polskiej z udziałem Anny Dymnej. Organizujemy wystawy tematyczne, m.in. wspaniałą, poruszającą wystawę fotografii „Wciąż widzę ich twarze”, której pomysłodawczynią była Gołda Tencer z Teatru Żydowskiego w Warszawie. Organizujemy przeglądy filmów polskich twórców, np. Andrzeja Wajdy, Romana Polańskiego, Jerzego Skolimowskiego, Agnieszki Holland. Organizujemy wystawy malarstwa i rzeźby, koncerty, choćby znakomitego pianisty Janusza Olejniczaka. Staram się iść śladami arystokratów-mecenasów sztuki, zgodnie z duchem formuły: „Noblesse oblige” – „Szlachectwo zobowiązuje”.

Po okresie zanurzenia się w pracę aktorską za granicą coraz częściej dostaje pani propozycje z Polski…

- Tak. Pojawiłam się w serialach  „Teraz albo nigdy” oraz „Na dobre i na złe”. Zagrałam w filmie „Mniejsze zło” znakomitego reżysera Janusza Morgensterna.

A ostatnio w serialu „Blondynka”. Kogo Pani tam gra?

Kadr z filmu Austeria


-  Gram Bellę, upadłą gwiazdę. Bella występowała niegdyś na estradach całego świata, ale ludzie o niej zapomnieli, skończyły się kontakty, które miała w świecie artystycznym, poszła w odstawkę. Mieszka w podupadłej, bardzo zaniedbanej willi odtrącona przez współczesny świat. Bella może starszemu pokoleniu kojarzyć się choćby z taką niezwykłą postacią polskiej estrady, jaką była Violetta Villas. Może też kojarzyć się z Brigitte Bardot, z rozmaitymi kobietami, które wypadły z wielkiej gry. Oczywiście nie jest to Violetta Villas czy Brigitte Bardot, jest od nich młodsza, ale może kojarzyć się z nimi, bo kiedyś zrobiła wielką karierę, ale poprzez rozmaite przetasowania życiowe i upływ czasu wypadła z gry. Jest samotna, zagubiona i bezsilna wobec norm społeczeństwa pokryzysowego. Została zapomniana, odtrącona przez nowy porządek rzeczy. Straciła, swoją niegdyś wspaniałą, pozycję gwiazdy. Z tą sytuacją nie chce się pogodzić a jedynymi jej fanami są psy, które jej nigdy nie zdradzą. Chodzi po wsi w swoich starych sukniach, w których występowała niegdyś na estradach całego świata. Można powiedzieć, że zamknęła się w sobie, bo świat o niej zapomniał. Odtrącona, stała się samotnikiem czekającym na cud. Jednocześnie Bella jest uroczo optymistyczna, co zdejmuje piętno z jej lekkiego wariactwa! Mieszka obok wsi Majaki, we wsi Widziadła!


Jak pokazana jest Bella charakterologicznie?


- Z nutką komediową, lekko satyrycznie, ale tylko minimalnie, bo zasadniczo Bella nie jest nadęta i napuszona, czy posągowa, choć tak czasem wygląda. Ona jest naturalna! To wspaniała rola, lubię tę postać i mam nadzieję, że uda mi się zdobyć serca i akceptację widza dla Belli, a jej dziwactwa i fanaberie będą odebrane, jako konsekwencje jej ekscentryczności i bogatego życia artystycznego, bo w końcu Bella to niezwykły wybryk natury. Ma w sobie wiele niepoprawnego optymizmu, patrzy na świat przez różowe okulary. Jej nastroje są jednak bardzo zmienne. Chwilami jest w depresji, nieoczekiwanie przeżywa przypływ euforii, i zaczyna wierzyć, że jej sytuacja ulegnie zmianie. Otacza się zwierzętami, głównie psami, które dają jej bezwarunkową miłość i trochę ochrony od zewnętrznego świata, czyli to, czego nie dostaje od ludzi, bo ci, jak mówi Bella "zeszli na psy" (śmiech). Dodatkowym dramatem jest to, że chcą jej te ukochane psy odebrać.  Świat Belli zaginął, teraz dominuje młodość i pieniądze, a ona nie ma już ani jednego ani drugiego. Dlatego uważa obecny świat "krwiożerczego" kapitalizmu za mniej ludzki niż dawny. Mówi: „Ludzie nie mają już sumień. Liczą się tylko konta bankowe”. Żyje jednak nadzieją. Marzy, że przybędzie do niej rycerz na białym koniu, i ją uratuje. Nie zdradzę dalszego losu i perypetii Belli, ale mogę powiedzieć, że jej siła woli, ukryte w głębi duszy pokłady optymizmu i inteligencja będą jej pomocne. Pomogą jej też ludzie, choćby tytułowa bohaterka serialu...


Jak doszło do tego, że Pani, aktorka od lat mieszkająca na drugiej półkuli zagra w tak bardzo swojskim serialu?


- To była dla mnie duża niespodzianka. Kilka lat temu polecił mnie mojej agentce w Polsce pan Krzysztof Zanussi. Gdy pracowałam w serialu „Teraz albo nigdy”, Michał Kwieciński, uroczy człowiek i mój przyjaciel zapytał mnie, dlaczego prawie nie gram w Polsce, powiedziałam:, „Bo mnie tu nie ma”. Rzeczywiście, od lat mieszkam za granicą, obecnie w Kanadzie i rzadko bywam w kraju. Zagrałam jednak rolę matki głównej bohaterki, mając za serialowego męża Jerzego Zelnika. Gdy się o tym dowiedziałam, zadzwoniłam do mojej mamy z informacją, że „gram z „Faraonem” (śmiech). Udział w tej realizacji uświadomił mi, że mogę grać także w Polsce, choć to niełatwe organizacyjnie. Ale bardzo się cieszę, bo przy okazji odwiedzam rodzinę. Mam tu rodziców, brata, ciocię, no i przyjaciół.


Jak Pani zareagowała na zagranie tej konkretnie postaci?


- Samą mnie to zdziwiło, że mam zagrać w serialu z lekka komediowym, o tematyce wiejskiej, o lekarce weterynarii. Usłyszałam wtedy, że chodzi o postać, która dla tej wsi nazywającej się Majaki ma być osobą, która urwała się z choinki, osobą jakby nie z tego świata. Usłyszałam też, że autorem scenariusza jest pan Andrzej Mularczyk, wybitny scenarzysta i poprosiłam o przysłanie mi tekstu pierwszego odcinka.


I jakie były Pani wrażenia?


- Omal nie umarłam ze śmiechu. Świetnie napisane, bardzo na czasie. Jest tu wieś, ale także powiązana ze współczesnością, która na tę wieś przenika. Rewelacyjne są dialogi. Dodatkowo zachęciło mnie to, że Bella nie jest postacią poboczną i ma kilka scen w każdym odcinku. Nie bez znaczenia był fakt, że cały serial realizuje jeden reżyser, pan Mirek Gronowski, a to też ułatwia pracę. Musiałam jeszcze przekonać produkcję, że jestem w stanie zorganizować sobie czas i przyjeżdżać na zaplanowane zdjęcia. Dodatkowa przyjemność, to wspaniała atmosfera na planie, poznanie nowych osób i odnowienie starych znajomości, choćby z uroczym, ciepłym kolegą ze studiów, Krzysztofem Kiersznowskim, która gra w Pula Hulę.


Jak odbiera Pani obecną Polskę?


- Poznaję głównie Warszawę, która bardzo dynamicznie się rozwija, co fachowo potwierdza mój mąż inżynier. A spacerowe Krakowskie Przedmieście uważam za najpiękniejszą ulicę w Europie.


Jakie ma Pani obecnie plany?


- Wiele. Chciałabym nakręcić kolejny dokument, tym razem o mojej mamie Henryce Komorowskiej, znakomitej tancerce i choreografce. Film o rodzie silnych kobiet a także o sile miłości. Chcę go zadedykować mojej córce Natalii.

Dziękuję za rozmowę.


Liliana Komorowska - ur. 11 kwietnia 1956 r. w Gdańsku (ale wychowała się Warszawie) − polska aktorka, od lat osiemdziesiątych występująca w USA i Kanadzie. W 1979 roku ukończyła z wyróżnieniem Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie. W Polsce zagrała m.in. w filmach „Krab i Joanna” (1980, „Austeria” (1983), „Misja specjalna” (1997), a także w serialach „Teraz albo nigdy”, „Na dobre i na złe”. Jest także producentką i prowadzi w Kanadzie Fundację dla Sztuki Liliany Komorowskiej.

Jan Stanisław Smalewski - Wiele zależy od ludzi

$
0
0

Minął maj


Jan Stanisław Smalewski - Wiele zależy od ludzi


 

Jak zapewne wielu z nas mam szczególny sentyment do maja. I nie tylko z powodu rozkwitu wiosny. Urodziłem się w maju. Mama do dzisiaj wspomina, że było bardzo ciepło, za oknem kwitły bzy, okukała mnie kukułka. To miał być znak, że będę szczęśliwy. Dobry znak, bo jestem.

W maju dwadzieścia lat temu wydałem swoją pierwszą książkę, a obecnie (też w maju) ukazała się w krakowskim wydawnictwie MIREKI moja kolejna pozycja książkowa z serii opowieści o legendarnej brygadzie AK „Łupaszki” pt. „Żołnierze Łupaszki”. To w sumie dwudziesta moja książka. Zaczynałem późno więc należało przyspieszyć.

W maju co roku odbywają się targi książki, obchodzone są Dni Działacza Kultury i Drukarza. Właśnie jest późny wieczór, wróciłem wraz z małżonką z takiej „kulturalnej imprezy” i chciałbym kilkoma refleksjami z niej podzielić się z moimi czytelnikami.

Zaproszono nas do Ludowego Muzeum Regionalnego w Swołowie (powiat Słupsk) na wręczenie statuetek Białego Bociana zasłużonym działaczom kultury (do których na tym terenie zalicza się również literatów), ale zakres obchodów DDKiD zorganizowany przez Powiatowe Starostwo w Słupsku był znacznie szerszy.

Piszę o tym dlatego, bo chyba nigdzie, albo prawie nigdzie w Polsce (podobno również gdzieś na Podbeskidziu) nie obchodzi się tej okoliczności (święta) tak wzniośle i tak sentymentalnie. Uroczystości rozpoczęły się od odwiedzenia na terenie powiatu dwóch wiejskich cmentarzy, na których leżą pochowani wiejscy poeci. Na ich grobach uczestnicy złożyli symboliczne wiązanki kwiatów, a przyjaciele przeczytali dedykowane im wiersze.

Na cmentarzu we Wrześnicy, gdzie ostatnio pochowano w ubiegłym roku poetę chłopskiego Jana Wanago odbyła się dodatkowo uroczystość wmontowania honorowej tablicy z nazwiskiem poety upamiętniającej jego życie i skromną chłopską twórczość.

Jan Wanago był zwykłym chłopem, uprawiał rolę, a dodatkowo pisał wiersze. W jednym z ostatnich napisał:


Któż zgadnie gdzie czyja mogiła?

Kiedy i w jakiej krainie?

Lecz każdy wie, że go spotka

i że go śmierć nie ominie…

Wiedzcie mi drodzy, kochani,

że wcześniej czy później pomrzecie

więc żyjmy zwyczajnie, po ludzku

tu, na tym Bożym świecie.

 

Zastanawiające, pouczające i wzruszające były te spotkania nie tylko dla wiejskich poetów, ale zapewne także dla przedstawicieli lokalnej władzy, która – piszę to z pełną świadomością – jak mało gdziekolwiek indziej dba o swoją regionalną kulturę.

Pouczające to gesty dla zgromadzonych licznie w tym dniu działaczy kultury, którzy na tym terenie tworzą nie dla siebie, ale zwłaszcza dla innych, dla społeczności, której więzy z regionalną kulturą: śpiewem, poezją, tańcem, malarstwem, rękodzielnictwem itd. są wyjątkowo silne. Piszę o tym ze szczególną atencją, gdyż od kilku lat, za każdym razem na terenie innej gminy pomorskiej, w nich uczestniczę. Wszystko zależy od ludzi mości panowie. A kultura szczególnie. Ale nie wszędzie tak jest, wiem o tym. Zatem ważna refleksja: Kultura polska to nie tylko dorobek wielkich myślicieli, światowej sławy twórców, gwiazd i celebrytów, ale także zbiór dokonań zwykłych ludzkich zbiorowości i jednostek pielęgnujących tradycje swojego polskiego domu – ojczyzny.

A z majowymi targami książki w Warszawie wspomnień nie mam. To znaczy mam jedno, humorystyczne. Najpierw nasłuchałem się od wydawcy, że to dla niego za droga (15 tys. złotych od ekspozycji) i za kłopotliwa impreza, bardziej opłacalne są targi międzynarodowe. A później, gdy już wyłoniła się szansa na kompromis, zginęła paleta z moimi książkami. Podobno skradziono ją z drukarni jeszcze przed wysyłką. Pociechą jest teraz to, że książki („U boku Łupaszki”, „Więzień Kołymy”) ukazują się na straganach handlarzy (dodatkowo oczywiście poza siecią księgarni internetowych) na nadwiślańskich bulwarach i na dworcach.

 

Pogodowo maj w tym roku dokuczył nam nieźle. Na polach rzepaki zakwitły przed sadami i pszczoły wyniosły się na miodowo pachnący rzepak. Na dodatek najpierw długie nocne chłody, potem gwałtowne tygodniowe upały. Co z tego, że drzewa w ogrodach kwitły jak w raju, jak owoce się nie zawiązały. Sezon ogórkowy też się źle zapowiada, bo znów noce chłodne i ogórki nie rosną.

Mieszkam nad morzem i nie mogę nadziwić się, jak to się dzieje, że u mnie tygodniami nie pada, a w całej Polsce wciąż leje. Dopiero minął maj, a już tyle anomalii w pogodzie. Był zimowy monsun, były majowe powodzie, a ostatnio potworne burze z gradem i ulewami. Co jeszcze złego może nam przynieść pogoda w tym roku?

Obserwując dramaty ludzi, których doświadczyła powódź (niekiedy nie po raz pierwszy), zauważyłem, że czasami czegoś jednak od Unii Europejskiej jesteśmy w stanie się nauczyć. Chociażby przeciwdziałania tej nieprzewidywalnej klęsce żywiołowej. Taki mamy klimat – sorry, powodzie zdarzają się coraz częściej, a jeszcze w ubiegłym roku wydano dziesiątki pozwoleń budowlanych na terenach zalewowych. I mało tego, w ministerstwie, które ma nad tym wszystkim czuwać, opracowano plany dalszej rozbudowy wałów przeciwpowodziowych. Z takim planem zgłoszono się po kolejne fundusze z budżetu unijnego na przeciwdziałanie klęskom powodzi.

Na wały? – A wała! – powiedziała nam po raz pierwszy Unia. To metody z czasów funkcjonowania manufaktury. Powodzi należy spodziewać się coraz częściej i każdej wysokości wał może kiedyś okazać się za niski. I co wtedy? – Należy zacząć myśleć po nowemu. A przede wszystkim bardziej ekonomicznie. Tańsze będzie zaniechanie osiedlania ludzi na zagrożonych terenach, stopniowe przesiedlanie ludności z terenów, gdzie powodzie zdarzają się najczęściej i tworzenie zbiorników bezpieczeństwa: polderów zalewowych i tam oraz zbiorników do gromadzenia wód powodziowych. Wystarczy kilka lat mądrej gospodarki i polityka z udziałem „panów z krainy deszczowców” nie będzie potrzebna.

Swoją drogą, patrząc na ciężko doświadczone powodzią Bałkany, nie sposób jednak oprzeć się refleksji, że świat wokół nas, świat w którym żyjemy, staje się coraz bardziej nieprzewidywalny, a wraz z nim natura także. Natura broni się przed człowiekiem i mimo iż może to zabrzmieć, jak typowy slogan, jeśli człowiek tego w porę nie zrozumie, może z nią tę bitwę kolejny raz przegrać. I w ostatecznym rozrachunku także.

 

Tegoroczny maj to znaczące dla Europy i dla budzącej od kilku miesięcy szczególną uwagę mediów Ukrainy, wybory parlamentarne.

Oj nie było w maju pogody dla polityków. Nie było jej dla Ukrainy i europejskiej dyplomacji, nie mówiąc już o zwykłych naszych mieszczuchach, rolnikach i sadownikach. Dla kogo więc była pogoda? Ze statystyk wynika, że tak na pewno około 10% społeczeństwa było zadowolone z tego, co działo się w maju To byli (są) ci, co wygrali w wyborach do europarlamentu, no i dziennikarze. Ci ostatni naprawdę nie mogli narzekać na brak tematów.

Mnie też trudno było ogarnąć to wszystko. Siedząc przy ciepłym kominku marzę nie tylko o tym, by wreszcie pogoda się unormowała. Marzę o stabilizacji sytuacji w kraju. Maj tak mnie zmęczył wyjątkowo wrzaskliwą kampanią wyborczą, że przyznaję, miałem nawet ochotę nie pójść do urny. I gdyby nie spokój mojej żony, pewnie bym nie poszedł. – Ty spójrz na to tak, jak podpowiada ci rozsądek. Przecież nigdy ci go nie brakowało. A oszołomów trzeba po prostu olać - przekonywała.

No i mówiąc brzydko olało społeczeństwo tych, co najwięcej mącili ludziom w głowach. Chociaż szkoda, że nie wszystkich. Analizując jednak ostateczne efekty należy zauważyć, że powoli uczymy się z tej europejskiej demokracji korzystać. I nie tyle wyniki wyborów do europarlamentu zaskakują, co niektóre analizy, wskazujące na nowe prawidłowości, jakim ulega społeczeństwo.

Ogólnie można powiedzieć podzieliliśmy się na trzy grupy: na tych, co poszli do urn, na tych co do nich nie poszli i na tych, którzy poszli, ale żadnego głosu nie oddali. I nie jest prawdą, jak niektórzy politycy twierdzą (zwłaszcza przegrani), że niski procent głosujących w wyborach unijnych Polaków to efekt braku poparcia dla polityki UE. To raczej efekt zniechęcenia do krajowej polityki, która Polaków wyjątkowo w swym kraju różni. Te ponad 200 tysięcy wyborców, które wrzuciło do urn listy wyborcze bez zaznaczenia jakiegokolwiek kandydata, ma wyjątkową wymowę. W nich należy doszukiwać się sprzeciwu wobec proponowanych kandydatów na europosłów. – Idę, ale żadnemu nie zaufam, żadnego nie wskażę. – Ot co?! Wszystko zależy od ludzi panowie, albo prawie wszystko, powinniśmy o tym pamiętać i bardziej ufać sobie nawzajem.

Pytałem kilku znajomych, którzy nie wybrali się 25 maja do lokalu wyborczego, dlaczego nie głosowali. Odpowiedzi zawsze balansowały wokół opinii: Polityka mnie nie interesuje. Mam dość polityki. To co robią politycy, do jakiej by partii nie należeli, po prostu mnie drażni. Jest to kompatybilne z kolejnym ciekawym spostrzeżeniem, mianowicie z tym, że nie sprawdzają się tak zwane lokomotywy wyborcze. Tacy kandydaci, jak: Ziobro, Kamiński, Kalisz, czy nawet „patron” Kalisza - Kwaśniewski nie były w stanie przyciągnąć wyborców do swych nowych ugrupowań tak, jak kiedyś, gdy startowali z list swoich poprzednich partii. Nie udał się też manewr z celebrytami. Celebryta zawsze dla przeciętnego wyborcy będzie celebrytą, a nie politykiem.

Jakie wnioski z wyborów powinni wyciągnąć przywódcy partyjni? Po pierwsze: prawica nie odniesie zwycięstwa, jeśli będzie tak rozdrobniona, jeśli nie zjednoczy programów i dążeń. Póki co, a wyborcy to widzą, dla większości polityków nie programy są najważniejsze, ale osobiste ambicje. Analizy pokazały to dość szczegółowo.

Po raz pierwszy w tych wyborach skutecznie zadziałała antykampania, o czym teraz się mało mówi. Antykampania przeprowadzona przez związki zawodowe, w której ich szef Piotr Duda przy pomocy specjalnych bilbordów ośmieszał polityków, źle zdaniem „Solidarności” wpisujących się w realizację oczekiwań wyborców (m.in. Rostowski, czy Kosiniak - Kamysz).

Szczególną uwagę na przyszłość politycy muszą zwrócić na młodzież. Dwukierunkowo rozbiegały się jej wybory i opinie. Młodzież sfrustrowana warunkami życia w kraju i koniecznością poszukiwania pracy za granicą, przeniosła swoje sympatie na negującą rządy PO prawicę (PiS) oraz buntowniczo, jak poprzednio na partię Janusza Palikota (który tym razem się wypalił koncepcyjnie, nawet nazwy nowej partii nie potrafił jednoznacznie określić) zagłosowała na ugrupowanie kabareciarza Kornela Mikke.

Nie sposób też nie zauważyć pewnych pozytywnych tendencji, które w kampanii wyborczej korzystnie rzutowały na gospodarkę i politykę społeczną. To większa w tym czasie komunikatywność rządzących z wyborcami, przyśpieszenie podejmowania niektórych decyzji parlamentarnych (dotyczących m.in. pomocy samorządom w przygotowaniach na wypadek zaistnienia powodzi, przyznania wyższych zasiłków dla rodziców wychowujących samotnie lub chore dzieci, przyśpieszenie zakończenia prac drogowo-mostowych na słynnych już polskich autostradach itp.).

 

Bardzo ważne tendencje ujawniły się podczas wyborów także w innych państwach unijnych. Nie możemy nie zauważyć zwłaszcza ruchów młodzieżowych eurosceptyków czy nacjonalistów, w Anglii czy Francji. Co do nacjonalistów – Anglicy byli nimi niemal zawsze. Anglicy, Francuzi to przecież narody, które od wieków przyzwyczajone były do kolonizacji innych obszarów. To oni kolonizowali, a nie unaradawiali inne społeczności międzynarodowe u siebie, pamiętajmy o tym. Teraz, gdy w Europie za sprawą uchodźców i emigrantów z coraz szerszych obszarów świata w centrum europejskiej cywilizacji robi się ciasno, trudno się dziwić, że młodzież, na barkach której za kilka lat będzie spoczywać przyszłość jej państw narodowych, zaczyna martwić się o tę przyszłość, o swój los, który na bazie rysujących się coraz ostrzej (m.in. za sprawą Ukrainy i polityki Putina) zagrożeń, każe rozsądniej ważyć wszelkie posunięcia i decyzje o charakterze euro-narodowym.

No cóż, w nowym europarlamencie na pewno będzie ciekawie, nie braknie nowości w działaniach polityków, ale czy podejmowanymi przez niego działaniami wszyscy będziemy usatysfakcjonowani?, tego przewidzieć się nie da. Wszystko zależy od ludzi panowie. Od tego czy zechcą razem budować Europę ojczyzn, czy zaczną się rozchodzić (jak niektóre rodziny ze wschodu) i pójść swoją drogą.

 

Co do Ukrainy. Odbywające się w tym samym czasie, co wybory do europarlamentu wybory prezydenckie na Ukrainie w myśl prawa międzynarodowego dały legitymizację dla nowej władzy. Władzy, co do której inaczej niż wobec rządu pochodzącego z Euromajdanu musi zachowywać się Moskwa i Putin.

Czy tak się już dzieje? Być może tak. Sytuacja na Ukrainie w poprzednich miesiącach zmęczyła i nas i media, które przestały poświęcać jej w maju już tyle uwagi co poprzednio. Przywykliśmy do tego, że w toczonej wojnie domowej, która w tym miesiącu się rozwinęła na wschodzie kraju, zaczęli ginąć regularnie ludzie. Nawet nie dziwi już tak opinii publicznej fakt, że separatyści, którzy utrudniają normalizację życia w kraju (skutecznie utrudniali też przecież wybory) zaczynają się bić między sobą.

Czasami większe wzburzenie wywoła kolejny fakt wzięcia przez separatystów zakładników z rodzin ukraińskich żołnierzy, porwanie jakiegoś księdza (tym razem był to polski ksiądz) czy obserwatorów OBWE. Czasami jakiś fachowiec od mediów czy politolog wygłosi nowe opinie o oczekiwaniach wobec wybranego demokratycznie prezydenta – jak się wcześniej spodziewaliśmy „króla czekolady”, czyli legalnego oligarchy wschodu. Jak się spodziewaliśmy – merem Kijowa został Kliczko, który wcześniej trafnie ocenił szansę (a raczej ich brak) w wyborach prezydenckich. Samo życie, wszystko zależy od ludzi panowie, wszystko. Nie tylko od Putina.

I jak się wydaje (coraz pewniej zresztą) Putin wyhamował ze swoim apetytem wobec Ukrainy. Jemu głównie chodziło o Krym, cel strategiczny i wojskowy. Po co mu kłopoty ze wschodnią Ukrainą? A poza tym… opinia Stanów Zjednoczonych, Unii Europejskiej, cała ta wrzawa medialna z sankcjami ekonomicznymi… też robią swoje. Trochę, bo nie wszystko pozostaje jasne do końca. Putin to wytrawny gracz, a ukraiński poker trwa nadal. Zobaczymy co przyniesie jego spotkanie z prezydentem Francji podczas obchodów rocznicy lądowania wojsk alianckich w Normandii? Co przyniesie zapowiadane spotkanie prezydenta Petro Poroszenki z Obamą podczas obchodów 25 rocznicy zwycięstwa „Solidarności” w Polsce? - Poroszenko zaproponował Obamie niebywałą rzecz: militarną współpracę poza strukturami NATO, a wiadomo przecież, że obecny prezydent USA nie angażuje się jednostronnie w konflikty narodowe. Ponadto świat obawia się nadal, by Moskwa „nie dogadała się” z Niemcami.

Były nasz prezydent Wałęsa zarzeka się jak żaba błota, że niech no tylko spotka się z nim prezydent Obama przyjeżdżający do Polski na obchody rocznicy czerwcowego zwycięstwa, już on mu wygarnie, że nie wypełnia oczekiwań przywódczych. Miał na czele Ameryki przewodzić światu w utrzymaniu pokoju, a on co? Jego słabość pozwala właśnie m.in. panoszyć się Putinowi na Ukrainie.

Do obserwacji pozostają nowe kontakty paliwowe Moskwy z Chinami i nowy pakt euroazjatycki pomiędzy Kazachstanem, Białorusią i Rosją. Bardzo mnie interesuje także kierunek USA zasygnalizowany przez prezydenta Obamę umocnienia kontaktów paliwowych z Arabią Saudyjską.

Nie zapominajmy, to w latach 80. Ronald Reagan przy pomocy króla Abdullacha pogrążył ZSRR gospodarczo, politykę paliwową z Rosją można dobrze dla Europy wygrać. A i Polska może na tym zyskać niemało.

Jedno w tym wszystkim jest pewne, co ujawniła sytuacja na Ukrainie: współczesne wojny rozgrywa się w oparciu o interesy i pieniądze, a nie o politykę. Czasy militarnych rozgrywek jedynie w oparciu o polityczne sentymenty są zbyt niebezpieczne. Zapewne separatyści Ukraińscy, którzy tego nie wiedzą, będą musieli niebawem się poddać. A Unia Europejska musi się nauczyć rozgrywać konflikty po nowemu: bogatemu zapleczu gospodarczemu muszą towarzyszyć zwarte i silne szyki obronne.

W mojej okolicy (poligon morski Wicko) coraz częściej ćwiczą żołnierze NATO. I ich, i sprzętu natowskiego jest w Polsce coraz więcej. I dobrze, i niech tak będzie, bo wszystko zależy od ludzi, panowie, a ci czasami są nieprzewidywalni.

 

- Co ci wszyscy ludzie wiedzą o życiu generała? – denerwowała się moja małżonka, oglądając relację z pogrzebu Wojciecha Jaruzelskiego. Dzień 25 maja bowiem podwójnie wpisał się w naszą historię. Prócz wyborów do europarlamentu w tym dniu zmarł w wieku lat 91 generał.

- Coś tam wiedzą, skoro zachowują się tak, jak zachowują – zauważyłem. – Tylko jaką ta ich wiedza jest?..

Nie sprawdziła się polska katolicka tolerancja. Na próżno biskup polowy Wojska Polskiego Guzdek pouczał, że pogrzeb generała będzie czasem próby dla wierzących. Próżne były wskazania, że oceny osoby generała powinniśmy zachować dla siebie, gdy nadchodzi śmierć, wyroki, czyli sąd należy już tylko do Boga.

Niewiele także dała informacja płynącą z Kościoła, że przed śmiercią generał wyspowiadał się i przyjął komunię świętą. – Pogrzeb generała na Powązkach odbył się w skandalicznej atmosferze braku poszanowania miejsca, jakim jest cmentarz. Gdyby nie siły porządkowe, zbezczeszczono by zapewne i kościół, w którym przed pogrzebem modlili się uczestnicy mszy żałobnej, w tym trzej prezydenci: obecny i dwóch poprzednich.

Można powiedzieć, że to jeszcze jeden przykład, jak od demokracji łatwo przejść do bezprawia i wojny domowej. Tak, wojny, którą kiedyś generał powstrzymał.

Sięgając do starego dziennika, znajduję pod datą 3 sierpnia 1990 r. następujący zapis:

„W serdecznej atmosferze, jaką niosła obecność i zachowanie księdza rozmawialiśmy o papieżu i nowej sytuacji w kraju. Zaskoczyło mnie, że ponownie w mojej obecności ksiądz wypowiedział opinie o generale Jaruzelskim, których nie podziela społeczeństwo. Czyżby więcej o nim wiedział?

    Prałat mianowicie powiedział, że „Jaruzelski może dla historii również – podobnie jak papież -okazać się wielkim Polakiem. Będą mu za kilkadziesiąt lat budować pomniki”. – Myślę, że ksiądz zna jakieś tajemnice, które na razie nie mogą zostać ujawnione/*.

Popijając kawę ze śmietanką prałat westchnął.

    - To, że dzisiaj mamy takie przemiany, należy zawdzięczać ojcu świętemu. To prawdziwy cud, że właśnie wtedy Bóg objawił swą chęć pokierowania światem właśnie przez papieża – Polaka.

    - A wie ksiądz, że kanclerz Kurii Metropolitarnej też mi to podkreślał – wtrąciłem. – Powiedział, że to papież, Polak spowodował, iż to wszystko zło mogło spękać i runąć. Tak podgryzał ten pień, aż całe to drzewo zła runęło. No, niezbyt eleganckie porównanie – pomyślałem nawet – ale prawdziwe.

    - Oczywiście, że prawdziwe – potwierdził ksiądz. – A u nas, w kraju – kontynuował – jest to również zasługa pana zwierzchnika, generała Jaruzelskiego. Powiem panu pewną rzecz, może zresztą coś pan o tym słyszał. Jak papież był z pielgrzymką we Wrocławiu, podczas odpoczynku po uroczystościach przebywał w rezydencji księdza kardynała. Byłem wówczas z racji pełnionej funkcji przy kardynale – podkreślił. – Z papieżem byli dwaj nuncjusze; z Lazurowego Wybrzeża i Wybrzeża Kości Słoniowej.

Tu prałat wprowadził mnie w funkcje najwyższych dostojników papieskich, których teraz ze szczegółami nie odtworzę. Chodziło zgrubsza o to, że jeden z nich miał władzę nad dwoma, a może trzema prowincjami, a drugi był tym, który oprowadzał generała Jaruzelskiego, podczas jego wizyty w Rzymie, po rezydencji papieża. I z pochodzenia był Polakiem.

- Otóż ojciec święty powiedział wówczas rzecz znamienitą: „Lody ruszyły. Generał

Jaruzelski jest Polakiem. On myśli po polsku. Trzeba z nim rozmawiać. Trzeba rozmawiać z jego rządem i wszystkimi, którzy za nim stoją.”

I dodał jeszcze, że podczas swojej wizyty w Rzymie, gdy generał Jaruzelski poprosił o audiencję, podczas spotkania z papieżem powiedział do niego: „Przybyłem do Jego Świątobliwości ze swoją córką. Kiedyś generał Popławski zabrał mi żonę. Ale to mu wybaczyłem. A córkę wziąłem ze sobą dlatego, że ją kocham.”

Właśnie o to chciałem zapytać: wie pan coś konkretnego o pierwszej żonie Jaruzelskiego?

Wiedziałem tylko, że Popławski tak naprawdę nazywał się wcześniej Brochow. Teraz otworzyła mi się jeszcze jedna klapka w mózgu. – To dlatego może później ułatwiał mu karierę wojskową?  Za żonę…?

*/ Te tajemnice, których się domyślam, mogą być zawarte w dziennikach kardynała Wyszyńskiego. Kardynał nie przewidział, że w tak krótkim czasie rozpadnie się system komunistyczny i dlatego swoje dzienniki opatrzył klauzalami: „Otworzyć po 150 latach od mojej śmierci”. Niektóre otrzymały klauzule wcześniejszego przyzwolenia, po 100 i 50 latach.

Przypomnijmy zatem: Jaruzelskiego w młodości, przed tym zanim wraz z rodzicami trafił podczas wojny do sowieckich łagrów, ówczesny ksiądz Stefan (późniejszy prymas tysiąclecia) przygotowywał do stanu duchownego. Los chciał inaczej, nastała wojna, Polska się zmieniła, a później… - Jaki wpływ na Jaruzelskiego (który tę znajomość ukrywał) miał prymas, zapewne dowiemy się za… No, jeszcze grubo ponad sto lat przyjdzie nam poczekać. Jedno jest pewne: póki co Bóg już go osądził.

 


Jan Strękowski - Drugi obieg

$
0
0

Jan Strękowski


Drugi obieg

 

 

Każdy kto sięga do ostatnich lat PRL, myśli o fenomenie „Solidarności”, o ożywczych impulsach jakie przyniósł wybór Polaka na papieża. Mało kto jednak równie poważnie traktuje inny fenomen lat 70. i 80. w Polsce. Chodzi o zwany drugim obiegiem, dla odróżnienia od pierwszego, podlegającego cenzurze państwowej, niezależny ruch wydawniczy, którego skala jest wciąż, nawet dla historyków i bibliografów zajmujących się tym tematem, trudna do ogarnięcia.

 

 O tym polskim, i tylko polskim fenomenie pisał Jakub Karpiński: „Istnienie czasopism i wydawnictw podziemnych jest jednym z największych sukcesów opozycji w stanie wojennym i w latach następnych. Czasopisma w istotny sposób łamały monopol władz na informację. Przywrócenie tego monopolu było jednym z celów stanu wojennego (...) i ten cel nie został zrealizowany”.

14 lat istnienia niezależnego obiegu wydawniczego, to kilkaset podziemnych wydawnictw, ok. 6 tys. tytułów czasopism i ponad 7 tys. wydanych książek i broszur, to setki znaczków poczty podziemnej, setki tysięcy ulotek, plakatów, druków okolicznościowych. To tysiące kolporterów, drukarzy, redaktorów, wydawców, wreszcie czytelników. To ogromne ogólnokrajowe organizacje - przedsiębiorstwa i maleńkie jednoosobowe manufaktury. To książki, bez których trudno sobie wyobrazić polską kulturę, eseje i poezje Miłosza, proza i „Dzienniki” Gombrowicza i Herlinga-Grudzińskiego, eseje Czapskiego, powieści Konwickiego i Kazimierza Brandysa. To ludzie, którzy obok swego normalnego zawodu - lekarza, robotnika, górnika, nauczyciela, studenta, ucznia, pielęgniarki, prawnika przez wiele lat prowadzili drugie życie - redaktora, podziemnego drukarza, kolportera, którzy wozili transporty papieru czy przemycali z Zachodu materiały i sprzęt drukarski.

 

Pionierzy

 

W latach 1944-53, pod rządami komunistów, obok ulotek opublikowano kilkaset podziemnych gazetek, broszur i książek. Likwidacja zbrojnego oporu, jaka nastąpiła na początku lat 50. pociągnęła za sobą likwidację niezależnej prasy i wydawnictw. Nie pobudziły inicjatywy w tym zakresie wydarzenia 56 roku i tzw. październikowej odwilży, choć warto wspomnieć, że kopie tajnego referatu Chruszczowa wygłoszonego na XX zjeździe KPZR, już w parę dni po przekazaniu tekstu najwyższym władzom PZPR można było kupić na warszawskim bazarze Różyckiego.

Próby wydawania niezależnych druków, podejmowane w latach następnych, były sporadyczne i szybko likwidowane przez Służbę Bezpieczeństwa. Jednym z pierwszych, o których wiadomo, był Antoni Zambrowski, syn jednego z sekretarzy KC i późniejszy działacz opozycji. Zorganizował on przepisywanie metodą samizdatu (na maszynie) biuletynów specjalnych Polskiej Agencji Prasowej, zawierających materiały udostępniane jedynie członkom władz partii i państwa. Innym, Jan Piotr Jarosz, który w 1967 roku, w wieku 14 lat powołał z kolegami do życia nielegalną organizację Związek Wolnych Polaków i na małych drukarenkach - zabawkach drukował ulotki przeciwko wyborom do sejmu, a rok później przeciw agresji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Rok 1968 był zresztą wyjątkowy. Bunt studentów w marcu, przede wszystkim na Uniwersytecie Warszawskim, zaowocował powstaniem dziesiątków ulotek, przepisywanych często ręcznie. Ulotki, które powstawały spontanicznie, były też reakcją na agresję na Czechosłowację. Najciekawszą, ze względu na technikę, jaką po raz pierwszy zastosowano, była ulotka sporządzona przez późniejszą współpracownicę KOR, zmarłą kilka lat temu Bogusławę Blajfer. W roli powielacza zastosowała ona po raz pierwszy... wyżymaczkę popularnej pralki wirnikowej Frania i był to epokowy wynalazek, a poczciwa pralka  nie raz jeszcze służyć miała do druku nielegalnych wydawnictw.

Próbą, która mogła się powieść, była podjęta na przełomie lat 60 i 70 inicjatywa tajnej organizacji „Ruch”, która zanim nastąpiły aresztowania, na ukradzionych powielaczach zdążyła opublikować 6 numerów pisma „Biuletyn” oraz kilka numerów „Informatora”. Inny przypadek publikacji wydanej poza cenzurą, miał miejsce w 1973 roku, kiedy to młody pisarz Janusz Anderman na kserokopiarce wydał tomik odrzuconych przez cenzurę wierszy poety Juliana Kornhausera, należącego do pokolenia tzw.nowej fali, które wkrótce prawie w całości z powodu restrykcji cenzorskich miało publikować w wydawnictwach drugoobiegowych. Inny poeta tej generacji, przyszły członek KOR Stanisław Barańczak, pierwszy podziemny tomik (przepisany na maszynie) „Sztuczne oddychanie” opublikował w 1974 roku.

Kiedy jednak we wrześniu 1976 pojawiło się wydawane poza cenzurą, i to z użyciem powielacza, pismo o znaczącym tytule „U progu” (jednym z jego redaktorów był Andrzej Czuma), przełom jeszcze nie nastąpił. Lawinę rozpoczęły dopiero dwa pisma korowskie, które pojawiły się w tym samym czasie, bo pod koniec września 1976, „Komunikat” KOR (redagowany przez Ankę Kowalską, Janusza Przewłockiego i Andrzeja Jastrżebskiego) i „Biuletyn Informacyjny” (redagowany m.in. przez Seweryna Blumsztajna i Joannę Szczęsną) oraz powstały w styczniu 1977 „Zapis” (założony m.in. przez Jacka Bocheńskiego), pismo literackie, którego redaktorzy i autorzy odważyli się ujawnić swoje nazwiska. Wszystkie te pisma, początkowo przepisywane na maszynie, jak prawdziwe samizdaty, a potem drukowane na powielaczach, miały to czego wówczas nie miało „U progu”. Nie były anonimowe, co nie skazywało ich na obieg w zamkniętym kręgu wtajemniczonych. Miały za sobą, powstały po protestach robotniczych Czerwca 1976 Komitet Obrony Robotników, którego członkowie nazwiska, adresy i telefony ogłaszali na łamach „Komunikatu”. Jawność pozwalała poszerzać krąg współpracowników, czytelników i osób wspomagających niezależny obieg wydawniczy. Nic dziwnego, że wkrótce większość pism podziemnych podawała nazwiska i adresy redaktorów, a wielu autorów przestało ukrywać się pod pseudonimami, podpisując swe teksty nazwiskami. Podobnie było podczas półtorarocznego okresu istnienia legalnej „Solidarności”, między wrześniem 1980 a 13 grudnia 1981, kiedy to nastąpił prawdziwy wysyp niezależnej prasy i wydawnictw, przede wszystkim związkowych. Stan wojenny, który za jeden z głównych celów postawił sobie, likwidację niezależnego obiegu myśli i informacji, zmienił diametralnie sytuację. Represje jakie spotykały uczestników podziemnego ruchu wydawniczego, zmusiły ich do zejścia do prawdziwej konspiracji, a więc wymusiły anonimowość. Do całkowitego podziemia zeszli teraz nie tylko drukarze, ale też redaktorzy i całe zaplecze organizacyjne pism i wydawnictw. Także autorzy tekstów zamieszczanych w podziemnych gazetkach rzadko ujawniali swe nazwiska. Ale już autorzy tekstów literackich często pisali nadal pod nazwiskiem.

Od Czerwca do Czerwca

 

14 lat istnienia niezależnego ruchu wydawniczego podzielić można na kilka faz. Pierwsza, to okres 1976 - 80, gdy kształtowały się zarówno struktury opozycji, jak i struktury niezależnego obiegu wydawniczego. Przełomowy był rok 1977. Powstały wówczas Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO) zaczął wydawać swoje pismo „Opinia”, potem pojawił się „Głos”, miesięcznik społeczno-polityczny odłamu KOR, nawiązujące do tradycji narodowych pismo młodych „Bratniak”, dwutygodnik „Robotnik”, który patronował powstawaniu zalążków wolnych związków zawodowych w Polsce, wreszcie kolejne po „Zapisie” pismo literackie „Puls”, wydawane przez młodych pisarzy i publikujące w przeciwieństwie do kwartalnika „Zapis”, teksty pisane specjalnie dla drugiego obiegu. W 1977 roku powstało w Lublinie pismo młodych katolików „Spotkania”, powstały pisma studenckie, chłopskie. 1977 rok, to także data pojawienia się pierwszego poza cenzuralnego wydawnictwa, Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA. Następne lata, to kolejne pisma i wydawnictwa, powstające głównie w Warszawie, ale też w innych miastach, jak Kraków, Poznań, a nawet wsiach, jak Zbrosza Duża, gdzie lokalny Komitet Samoobrony Chłopskiej wydawał aż dwa czasopisma niezależne (u ks.Czesława Sadłowskiego).

Przełomowy był Sierpień 1980. Podczas strajków sierpniowych w Stoczni Gdańskiej ukazywał się „Strajkowy Biuletyn Informacyjny Solidarność”, który nie tylko dał nazwę powstającym wolnym związkom zawodowym, ale też stał się modelowym tytułem dla całego ruchu wydawniczego okresu istnienia legalnej „Solidarności”. Po podpisaniu Porozumień Sierpniowych pisma o takim charakterze pojawiły się jak grzyby po deszczu. Jeden z twórców „Biuletynu”, Konrad Bieliński mówił („Bibuła”, Rzeczpospolita, czerwiec 2003r.): „Jednym z pierwszych kroków w każdym zakładzie po założeniu związku było stworzenie wolnego biuletynu”. Szacuje się, że w okresie 1976-80 ukazywało się ok.100 czasopism, a 35 wydawnictw opublikowało ok.300 książek i broszur. W ciągu zaledwie półtora roku legalnej działalności wolnych związków zawodowych, zwanej „karnawałem Solidarności” działało już ok.160 wydawnictw, które opublikowały bez zezwolenia cenzury ponad 2500 pozycji. W tym samym czasie odnotować można aż 3200 tytułów czasopism. Duża ich część wychodziła na sprzęcie zakładowym, w warunkach półlegalności, choć nie podlegała cenzurze.

Większość z nich przestała istnieć wraz z delegalizacją „Solidarności” i zniszczeniem lub konfiskatą sprzętu poligraficznego oraz aresztowaniami drukarzy, redaktorów i wydawców po 13 grudnia 1981. Jednak likwidacja niezależnego ruchu wydawniczego nie powiodła się. Już w grudniu bowiem, obok ulotek, pojawiły się pierwsze pisma podziemne. Warszawskie „Wiadomości” (kontynuacja „Wiadomości Dnia”, ukazujących się przed 13 grudnia 1981) i mająca charakter agencji prasowej „Informacja Solidarności”, wrocławski „Z Dnia na Dzień”, a w styczniu kolejne, w tym najważniejsze pisma tego okresu jak „Tygodnik Wojenny”, „KOS” czy „Wola”, a w lutym największe pismo podziemnej „Solidarności”, „Tygodnik Mazowsze”. Były to pisma informacyjno - publicystyczne, i takich było najwięcej, ale wkrótce powstały też inne, jak literackie pismo „Wezwanie” czy poświęcone plastyce „Szkice”. Powstały także kolejne podziemne wydawnictwa, jak CDN czy specjalizujący się w publikacji literatury pięknej Przedświt. Powstały wreszcie podziemne oficyny fonograficzne, publikujące kasety, zaczęto realizację i powielanie podziemnych filmów, ruszyło niezależne radio „S”, a potem także podziemna telewizja. Wydawali wszyscy. Każda organizacja, opcja polityczna, przedstawiciele wszystkich niemal zawodów, pojedynczy ludzie. Ba, pisma i wydawnictwa podziemne powstały nawet w ośrodkach internowania, gdzie umieszczono aresztowanych działaczy „Solidarności”. Część publikacji tam powstałych przepisywano ręcznie, ale czasem stosowano prymitywne techniki powielaczowe. W jednym z ośrodków odosobnienia działało nawet podziemne radio.

Podziemie miało także swoje bestsellery, do takich należały książki historyczne Normana Daviesa, czy napisane specjalnie dla wydawnictwa drugoobiegowego: „Konspira”, reportaż o przywódcach podziemnej „Solidarności”,  zbiór wywiadów z czołowymi polskimi stalinistami „Oni” Teresy Torańskiej, książka dla dzieci „Mikołajek w szkole Peerelu” Maryny Miklaszewskiej czy komiks „Solidarność: 500 pierwszych dni”.

Różnorodność pism była jeszcze większa. Było wszystko, od prasy informacyjnej, przez publicystykę polityczną, historyczną czy społeczną, pisma literackie, gospodarcze, poświęcone sztuce, nauce, filozofii. Były pisma satyryczne, były uczniowskie i dla dzieci, były pisma dla nauczycieli i lekarzy, było wiele pism poświęconych obozowi socjalistycznemu, były pisma kościelne i antykościelne. I najwięcej - antykomunistycznych.

 

Drukarze mali i więksi

 

Zaraz na początku stanu wojennego w wychodzącym oficjalnie, a przeznaczonym dla przedszkolaków, piśmie „Miś” ukazała się niecodzienna wkładka. Nosiła tytuł „Mały drukarz”, a przedstawiała sposób skonstruowania małej drukarni ze szpulki na nici. Najbardziej ucieszyło to dorosłych, którzy poznali się na żarcie redakcji, którego nie zauważyła cenzura i numer rozszedł się na pniu. Anegdotka ta ilustruje nie tylko powszechność zjawiska, ale oddaje także inną jego cechę. Chodzi o coś, co wyróżniało polskie wydawnictwa podziemne, od tego typu wydawnictw w innych krajach bloku sowieckiego. Chodzi o użycie techniki, nawet najprymitywniejszej, ale jednak techniki. Bo Polacy drukowali na wszystkim, mówiąc słowami jednego z podziemnych drukarzy, na byle czym i często byle jak. Ale jednak drukowali, co odróżnia polskie zjawisko od rosyjskiego samizdatu.

Użycie techniki w największym stopniu spowodowało, że niezależne wydawnictwa i pisma przekształcały się z czasem w potężne, tajne przedsiębiorstwa, liczące po kilkaset osób, z zapleczem technicznym i organizacyjnym, niezbędnym do istnienia. A więc: byli w nich księgowi, zaopatrzeniowcy, drukarze, organizatorzy kolportażu i kolporterzy, redaktorzy, autorzy, tłumacze (niektórzy tłumaczyli na stałe dla podziemnych wydawców), plastycy wykonujący projekty okładek, potrzebne były lokale na magazyny, na sprzęt, na podziemne drukarnie, potrzebne były skrzynki kolportażowe, byli kierowcy i także samochody, czasem specjalnie zakupione dla niezależnych firm, tak jak i część lokali, które bywały wynajmowane, czasem fikcyjnie, czasem naprawdę właściciele nie mieli pojęcia co się w ich mieszkaniu dzieje, a także warsztaty i fachowcy reperujący sprzęt, produkujący go lub produkujący niektóre materiały konieczne do druku, np. chemicy, przygotowujący emulsję światłoczułą dla drukarzy sitodrukowych. W stanie wojennym, kiedy wielu działaczy opozycji zagrożonych było internowaniem lub więzieniem potrzebne były także lokale dla ukrywających się, lokale, a więc także organizatorzy i siatki osób poszukujących takich lokali (ze względów bezpieczeństwa należało je dość często zmieniać). Potrzebni byli ludzie do przerzucania sprzętu i emigracyjnych wydawnictw zza granicy, a także przerzucania materiałów i nielegalnych wydawnictw za granicę, potrzebni byli przedstawiciele - koordynatorzy, zajmujący się pomocą zagraniczną, a działający poza krajem, potrzebni byli też ci, którzy z kraju koordynowali takie ośrodki w imieniu wydawnictw czy redakcji.

Pomysłowość i przedsiębiorczość organizatorów nielegalnego druku nie ograniczała się do udoskonalania sprzętu i techniki. Jedną z coraz szerzej stosowanych metod było nielegalne drukowanie w państwowych drukarniach, czyli na tzw. dojściach (tak wydał prawie całego Gombrowicza w l.70 Krzysztof Wyszkowski). W ten sposób uzyskiwano publikacje nie odbiegające jakością i wyglądem od wydawanych oficjalnie. Doszło do tego, że pod koniec lat 80 wydawnictwa podziemne można było prawie bez obawy kupić przed uczelniami, nie mówiąc o tym, że na uczelniach niektórzy studenci specjalnie nosili bibułę tak, by wystawała z kieszeni. Dla zaimponowania kolegom, a szczególnie koleżankom.

 

Sprawcy wiadomi, choć nieznani

 

W Polsce rządzonej przez ekipę Gierka, polityka gospodarcza oraz nacisk Zachodu na przestrzeganie praw człowieka, wymusiły tolerowanie opozycji, a co za tym idzie wydawnictw niezależnych. Lata 70 były więc swoistą zabawą kotka z myszką, represje wobec podziemnych działaczy ograniczały się głównie do nękania rewizjami i zamykania na 48 godzin oraz konfiskaty sprzętu i wydawnictw. Jeszcze łagodniej traktowano podziemnych wydawców w okresie działania legalnej „Solidarności”. Dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego każdy, kto rozpoczynał wydawanie nielegalnej prasy czy książek, musiał się liczyć z prawdziwymi represjami. Internowania, wieloletni wyroki więzienia, kolegia i wysokie grzywny były na porządku dziennym.  Były także pobicia, porwania, a nawet... zabójstwa, zorganizowane tak, by sprawcy byli wiadomi, choć nieznani. 

Ale też bywały metody bardziej subtelne, mające zdyskredytować działaczy opozycji czy organizacje, z którymi związane były pisma podziemne. Sztandarowym sposobem były. tzw. fałszywki. Pierwszą notujemy w zaledwie miesiąc po powstaniu pierwszych pism nieocenzurowanych. Oto z datą 25 października 1976 ukazała się esbecka wersja 3 numeru „Komunikatu KOR”, zmieniona tak, by w krzywym świetle przedstawić działalność tej broniących robotników organizacji. Apogeum  fałszywkowe  przypada na lata osiemdziesiąte. Szczególnie często bywał fałszowany organ TKK „Tygodnik Mazowsze”, ale trafiało się to także innym. Ciekawostką jest powołanie przez bezpiekę własnego pisma od zera, był to miesięcznik „Bez Dyktatu”, prowadzony przez członka władz „S”, a równocześnie (co potem sam ujawnił) oficera SB ulokowanego w strukturach Związku, Eligiusza Naszkowskiego. Tonacja artykułów jednak nasunęła czytelnikom podejrzenie, że za tą publikacją stoi ktoś inny. Jeszcze jedna cecha fałszywek powodowała, że nie odnosiły one zamierzonego efektu. Wydawnictwa bezpieki były często wydawane... za dobrze. Na za dobrym papierze, za wyraźnie wydrukowane, dla kogoś, kto znał problemy podziemia ze sprzętem, papierem, jakością druków, był to sygnał, by takiemu wydawnictwu przyjrzeć się uważniej.

 

Konspira

 

Jan Walc, redaktor podziemnego „Biuletynu Informacyjnego” i drukarz w Niezależnej Oficynie Wydawniczej, opublikował tuż przed Sierpniem 1980, reportaż z pracy w podziemnej drukarni: „Dzwoni Zenek i mówi, że chciałby się ze mną zobaczyć w poniedziałek o 11. Jeśliby ktoś myślał, że do spotkania mam jeszcze trzy dni czasu - popełni błąd. I o to tylko chodzi. O poniedziałkowym spotkaniu o 11 poinformowany został sierżant ze służby podsłuchowej. Czy dowiedział się też, z kim mam się spotkać, nie wiadomo. Ja poznaję Zenka po głosie. W przeciwieństwie do sierżanta wiem, że trzeba odjąć zawsze dwa, więc umówieni jesteśmy na sobotę o godzinie 9, kawiarnia „Wiklina” - miejsce zawsze to samo. Muszę więc zapakować torbę z niezbędnym dla niezależnego drukarza wyposażeniem (...) i na najbliższy tydzień wyłączyć się z życia. Istotne, by nie odwoływać przez telefon żadnych spotkań, a lepiej jeszcze przypomnieć sierżantowi, że umówiłem się z kimś w poniedziałek na jedenastą. Skontaktować się z sierżantem łatwo: wystarczy zadzwonić do kogoś z przyjaciół - Kuronia, Michnika czy Romaszewskich i powiedzieć, że (...) może spróbuję wpaść w poniedziałek...”

W pierwszych latach mało było w działalności niezależnych wydawców prawdziwej konspiracji. Dopiero stan wojenny, zaostrzając represje i wprowadzając permanentną kontrolę niemal wszystkich dziedzin życia społecznego, wymusił sięgnięcie do sprawdzonych przez poprzedników rozwiązań. Pojawiły się pseudonimy, doniczki w oknach, którymi ostrzegano że lokal jest spalony, pojawiły się najprzeróżniejsze hasła i szyfry rozpoznawcze. Ale jak w każdej dziedzinie, był tu też bałagan, bywały pomyłki, czy sytuacje rodem z kabaretu. Kiedyś w poważnej instytucji naukowej w obecności kilku zdumionych osób pewna pani profesor rozmawiała telefonicznie z inną panią profesor: - Ale piesek musi mieć obcięty ogonek! - domagała się. Chodziło o zapewnienie bezpieczeństwa podczas konspiracyjnego spotkania ze znanym publicystą Stefanem Bratkowskim. A żądanie, by piesek miał obcięty ogonek, znaczyło przyprowadzenie redaktora bez towarzyszącego mu stale „ogona” tajniaków.

Inny ze sposobów, mający chronić autorów, zdobywających się na odwagę publikacji pod nazwiskiem, przypominał zamawianie rodem z ludowych baśni. Chodzi o zwyczaj umieszczania na wielu publikowanych z podaniem nazwiska autora tekstach noty: wydano bez wiedzy i zgody autora. Nie słyszałem, by ta klauzula uchroniła kogoś przed represjami, ale trzymano się jej uporczywie. Rodziło to zabawne sytuacje. Znany historyk brytyjski Norman Davies wspomina, jak to zwrócono się do niego z prośbą, by udzielił zgody jednemu z podziemnych wydawnictw na wydanie jednej z jego książek - bez wiedzy i zgody autora. Analityczny umysł Brytyjczyka musiał chwilę zatrzymać się nad paradoksem tej formuły, by w końcu: udzielić zgody na wydanie książki bez własnej wiedzy i zgody. Bodajże jedynym, który sprzeciwił się regule był poeta i prozaik Antoni Pawlak, który w swoich publikacjach pisał „wydano za wiedzą i zgodą autora”.

 

Ludzie, czyli nie matura...

 

Szczepan Rudka, autor pracy monograficznej na temat bezdebitowej prasy wrocławskiej napisał, że redaktorem pisma podziemnego zostawało się z przypadku. Trzeba przyznać mu rację, choć byli w podziemiu, już od lat 70 i profesjonaliści. Motywy, jakimi kierowali się ci, którzy zaczynali redagować, drukować czy kolportować wydawnictwa niezależne były najróżniejsze. Od patriotycznych czy politycznych (przypieprzyć komunie) po... miłość do książek (jak w przypadku znanego księgarza Czesława Aplecionka, czy redaktora „Biuletynu Informacyjnego” KOR, Przemysława Cieślaka).

Zupełnie inaczej było po Sierpniu, a sytuacja powtórzyła się po 13 grudnia 81. Był to czas prawdziwego pospolitego ruszenia, a buławę redaktorską i najczęściej także drukarską nosił w plecaku każdy, byle tylko umiał pisać i czytać oraz miał chęć. W okresie PRL mówiło się: „Nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera”. W ten sposób naśmiewano się u nas z komunistycznych porządków, gdzie w myśl zaleceń Lenina sprzątaczka miała rządzić państwem. Z rządami nie wyszło najlepiej. Ale w jakiejś części powiedzenie Lenina spełniło się w polskim drugim obiegu, gdzie sprzątaczka, pielęgniarka, robotnik, rolnik, uczeń, student, prawnik, lekarz, plastyk, hutnik, rybak czy marynarz z dnia na dzień stawali się redaktorem, drukarzem, kolporterem, szefem wydawnictwa czy naczelnym podziemnego pisma.

Jan Strękowski

 

Janusz Termer - Marny czas – Piotra Bednarskiego

$
0
0

Janusz Termer

Książki 25-lecia (6)

 

                                       

 

Marny czas – Piotra Bednarskiego

                                

 

 

Marian Makarski     Radiowa dwójka Polskiego Radia zachęca słuchaczy do głosowania na najlepszą polską książkę minionego 25-lecia. Zamieszcza też na swojej internetowej stronie, niejako wyręczając czytelników, własną listę książek (ułożoną wedle niezupełnie jasnych do końca kryteriów), na które można oddawać głosy. Lista owszem, ciekawa, obejmująca różne gatunki pisarskie: od poezji i prozy po dramat i esej, acz jednak „lista nieobecnych” wyraźnie pokazuje jak daleka od wyczerpania wszystkich wartych uwagi przedstawicieli pisarskich nurtów oraz utworów powstałych w tym czasie. Brakuje mi na tej liście sporo autorów i książek, m. in. prozy Andrzeja Żuławskiego (W oku tygrysa), wspomnień poobozowych Zofii Posmysz (Do wolności do śmierci do życia), Edwarda Redlińskiego (Krfotok,  Transformejszen), Tadeusz Siejaka Dezerter) czy wierszy Krzysztofa Karaska Święty związek – o których pisałem wcześniej (patrz ostatnie wydania portalu pisarze.pl) oraz książek innych poetów (Julia Hartwig, Krzysztof Gąsiorowski,  Jerzy Górzański, Marian Grześczak, Zbigniew Jerzyna, Roman Śliwonik, Jan Twardowski, Bohdan Zadura, Adam Zagajewski); prozaików, jak np. Władysław Lech Terlecki  (Zabij cara, Wyspa kata), Eugeniusz Kabatc (Czarnoruska kronika trędowatych), Zbigniew Żakiewicz (Gorycz i sól morza), Józef Łoziński  (Holding i reszta albo Jak zostać bogatym w biednym państwie), Zbigniew Domino (Syberiada polska) czy eseistów, jak Piotr Kuncewicz (Legenda Europy) czy Radosław Romaniuk (Inne życie – biografia Jarosława Iwaszkiewicza). Należy do pominiętych na liście Dwójki PR także Piotr Bednarski jako autor powieści Marny czas.

                      

    Pisarz to obecnie raczej mało znany. Dużo mniej niż na to zasługuje jego dorobek literacki. Tragifarsowa mikropowieść Marny czas (wyd. 1998), utwór Piotra Bednarskiego, zajmujący w jego dorobku miejsce pośrednie między poetyką wczesnych  nostalgicznie-nastrojowych opowiadań (Krople soli, 1972, Czarcie nasienie, 1976, Morze u wezgłowia, 1981), opartych głównie na autobiograficznych doświadczeniach i przeżyciach zawodowych (marynarskich) oraz innych egzystencjalnych realiach współczesnej codzienności, a nowatorską stylistyką wyrafinowanych, niezmiernie konstrukcyjnie złożonych, trudnych w odbiorze eksperymentalnych powieści późniejszych (Lancelot, 1986 i Parsifal, 1989), tak cenionych przez wielu krytyków literackich, m. in. przez Henryka Berezę. Utworów, w których pisarz odwołuje się często gęsto do rozmaitych i czasowo rozległych kręgów tradycji, grecko-rzymskiej, średniowiecznej i kultury; starodawnych mitów i jednocześnie korzysta obficie ze środków wyrazowych nowoczesnej literatury światowej wieku XX (z Ulisesem Jamesa Joyce’a na czele).

   Marny czas składa się z dwu formalnie i znaczeniowo odmiennych części, które współegzystują ze sobą na zasadzie dopełniających się skojarzeń, mniej lub bardziej odległych i czytelnych. Część pierwsza napisana jest w specyficznie przez autora wykorzystanej formie poetyki prozy science fiction, bliskiej jej odmianie określanej dziś przez krytykę mianem fantasy. Oto bohater trafia we śnie do krainy przypominającej mu świat ludzkiej rzeczywistości, a zarazem i jakąś metaforyczną krainę zmarłych. Antyczny Hades czy chrześcijańskie Piekło, w które wkracza, i gdzie przeżywa różne przygody z innymi, takimi jak on potępieńcami, którzy jednak zdają się nie mieć świadomości swej sytuacji, by tak rzec, ontologicznej. Służy to autorowi nie do popisów sprawności wyobraźniowo-fabularnej natury, typowej dla dzisiejszej prozy fantastycznej, a przede wszystkim do analizy, ni mniej ni więcej, problemu istoty zła, próby zmierzenia się z naturą tego "diabelstwa", rodzącego się i mocno zawsze tkwiącego w świecie oraz w stosunkach międzyludzkich. Bohater i narrator utworu, poeta przypominający nieco przekornie widzianego mitycznego Orfeusza, zdobywa nie tylko świadomość swej sytuacji, ale i również poczucie grzechu (egzystencjalnej winy) i grożącej mu za to kary: "Dzięki poezji zapewne w grzech wstąpiłem, z którego teraz muszę się spowiadać" - wyznaje na koniec części pierwszej.

   W części drugiej bohater wraca do swego dawnego świata, znajduje się na polskim promie turystycznym "Łańcut" kursującym ze Świnoujścia do Kopenhagi, ale i tutaj powoli wstępuje "w nowy krąg piekła". Akcja nabiera przyspieszenia i wyrazistej czytelności, gdy bohater popada w stan permanentnego pijaństwa, dobudowuje do tego nawet - ironicznie bezradną w kontekście wymowy całości brzmiącą - filozofię: "Piję, bo lubię pić. Piję, bo tylko w trunku jest prawda". Pojawiają się tutaj coraz to nowe i "jak żywe" (na zasadzie znanej choćby z Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa) postacie symbolizujące całe wielkie dzisiejsze "diabelstwo", zło dwudziestego stulecia. A są wśród nich: były „doradca” carowej i cara Rosji, demoniczny Grisza Rasputin, Józef Wisarionowicz vel Soso Dżugaszwili vel Koba, Adolf Hitler i pomniejsze personifikacje zła z tego przebogatego zbioru figur „zła” współczesnego świata.

   Nasz bohater - poeta liryczny dzielnie wytrzymujący konkurencję w spożywaniu spirytualiów - podejmuje teraz i kontynuuje wcześniej już podjętą walkę z owym "diabelstwem" nie tylko przy pomocy mocnej głowy, ale i argumentacji czerpanej z dzieł dawnej i nowej literatury filozoficznej (od Sokratesa po Sorena Kierkegaarda i Leszka Kołakowskiego), acz skutki jego wysiłków i heroicznych bojów mogą być przecież tylko mierne i symboliczne. Pisze Piotr Bednarski bowiem swą gorzką w wymowie ogólnej powieść odwołując się do wielkich mitów i myśli humanistycznej ludzkości, ale i do pokazywanych tu w licznych aluzjach i groteskowych obrazach realiów, karykatur rzeczywistości naszego wieku (nazywając go już w tytule "marnym czasem"); jego niebywałych dramatów ludzkich, klęsk i katastrof na wielką. Pisze powieść mieszającą powagę z żartem literackim, przekorę i głęboką ironię. Pisze powieść o prawdziwie jednak katastroficznej wymowie. Oto w ostatnich zdaniach utworu odnaleźć można nie tyle zakorzeniony w literaturze współczesnej głęboki pesymizm, co poparte całą konstrukcją utworu i wymową przywoływanych faktów historycznych zakończenie uzasadniające tę porażkę bohatera w słowach nieodwołalnych, mimo pewnych dających cień nadziei tylko na ewentualny optymizm interpretacyjny, użytych tu aluzji i wieloznacznych skojarzeń, na przykład, gdy bohater widzi pragnącą jego ocalenia Helenę, ale przytuloną do Rasputina: "Nie kupcz mną, proszę. W ostatnim zrywie zapragnąłem oswobodzić ją z rąk tych kanalii. Nie zdążyłem, runąłem w świetlistość bezdenną".


J.T.


Jak pisarz z pisarzem - Wacław Holewiński i Marek Ławrynowicz w Radio Wnet (cz. 5)

$
0
0

Jak pisarz z pisarzem Wacław Holewiński i Marek Ławrynowicz w Radio Wnet (cz. 5)




{mp3}jak_pisarz_z_pisarzem_5{/mp3}

Ksiązki pod lupą - z Wojciechem Chmielewskim rozmawia Marek Ławrynowicz

$
0
0

Ksiązki pod lupą - z Wojciechem Chmielewskim rozmawia Marek Ławrynowicz



{mp3}ksiazki_pod_lupa_chmielewski{/mp3}

Andrzej Walter - 200 procent normy

$
0
0

Andrzej Walter

 

 

200 procent normy

 

 

   Nie czuję się mocny w laudacjach. Nie lubię mów pochwalnych, patetycznych, wzniosłych i wygłaszanych gromko tu i ówdzie przy różnego rodzaju okazjach. Jednak ukazanie się dwusetnego numeru naszego E-tygodnika literackiego stanowi wydarzenie skłaniające ku kilku refleksjom. Skłaniające do wyrażenia kilku myśli i przelania ich na ekranowy papier. Dzieje się coś ważnego, zamyka pewien kilkuletni okres ogromnego zaangażowania, otwierając jednocześnie kolejny fascynujący czas, gdyż tygodnik żyje i żyć będzie dopóki będą chętni oraz chęci do jego tworzenia. Jest to zatem wydarzenie odmienne od cotygodniowej porcji dobrych tekstów, ciekawych wierszy oraz informacji literackich niemal z całego kraju. Warto się chwilę przyjrzeć tej tkance wyrosłej na pasji, zaangażowaniu i determinacji jakże różnej grupy ludzi. Mówiąc przyjrzeć, mam na myśli pewien wyraz wdzięczności za ich społeczną pracę, za poczucie pewnej misji do spełnienia, za ich cierpliwość wobec materialne trudnych podłoży funkcjonowania w obecnych czasach. Przyjrzeć – znaczy ogarnąć spojrzeniem cały ten potencjał, który skumulował się właśnie w tworzeniu oraz współtworzeniu zarówno portalu pisarze.pl jak i E-tygodnika.

 

   Poeta zanurza się w Czasie. Z kolei pisarz, autor beletrysta, czas modeluje. Pisarz akademik - usiłuje (mędrca szkiełkiem i okiem) Czas oswoić. Wszyscy, mniej lub bardziej (wiarą i czuciem, które silniej mówią do nas…), próbujemy Czas: ogarnąć, dogonić, przechytrzyć, okiełznać i ująć w jakieś poznawalne ramy bytu oraz osadzić w Nim nasz, jakże kruchy los. A jednocześnie wiemy, że to nieudaczne, niemożliwe i nierealne. Wiemy, że Czas nas pochłonie, zredukuje i unicestwi. Że zniweluje szaleństwa, zrówna autorstwa, ujednolici pokolenia oraz na ich gruzach zakiełkuje coś, równie nam obcego, nieodgadnionego - jak Przyszłość. Przyszłość ta nas zadziwi, choć widziana z innej, pośmiertnej perspektywy, jeśli ją tylko zobaczymy, ukaże Istotę nową, nieznaną i nierozpoznaną, w jedynym tylko, naszym Czasie, który dany nam został w użytkowanie wedle zasady wyłącznej dzierżawy. Nagle okaże się, kto z nas najlepiej wyraził ideę stricte naszego Czasu, i kto z nas pozostawił po sobie suwerenną wartość, kogo zaś olśnił jedynie Panteon codzienności na tyle, na ile ważnym było bić się z Losem o nieśmiertelność. Przez sito percepcji kolejnych pokoleń, przejdą nasze: wiary, nadzieje i miłości, nasze niezatapialne myślenie, nasze koncepcje, postawy, twórczość, nasze poświęcenie jedynie słusznej Sprawie. I nasze cierpienia, ukryte w degradacji zawodu, który usiłujemy wykonywać, pasji czytania i pisania oraz – było, nie było – likwidacji znaczenia słowa, na którego tronie zasiadł obraz, albo jego plastikowa, sztuczna, efekciarska i sfałszowana namiastka. Ta wróżba spełni się czy tego chcesz czy nie. Zamieszka w nas, z prochu powstałych, w proch obróconych i spełni się pomimo wysiłku włożonego w życie na przekór rzeczywistości ułomnej, zdradzonej, marginalnej, na którą nie mieliśmy wpływu, gdyż przyszła właśnie z Czasem – jak zaraza, jak powódź, jak cicha, nocna kradzież całego Dobytku, w który włożyliśmy tyle serca, ile można było włożyć, tyle uczuć ile nam dano, tyle słów ile zdołaliśmy ulepić z naszego życia … aby zbudować jakiś Dom.

 

   Póki żyjemy, kołowrót się kręci. Dom stoi. Święci i barbarzyńcy, najemni i kapłani – odprawiają swoje gusła nad literacką bracią, nad łodzią wydawałoby się niezatapialną. A żyjemy, dopóty żyje w nas Słowo. Słowo płonące sensem, w świecie bez sensu, w świecie nieprzyjaznym książce, literatowi – w świecie jako efemerydzie post-przebrzmiałej, wymarłej i postawionej do kąta, za grzech pychy – za grzech rozwoju ludzkości. Pychy bezgranicznej, usiłującej zmieniać tenże świat ideą nowoczesności, której tak naprawdę nikt, nigdy nie widział, ale która roznieca zgiełk, psuje masy – jarmarcznie pustą, lecz jakże ponętną rozrywką.

 

   Póki co, żyjemy, i żyje w nas to słowo, a ono najlepszym jest drogowskazem. Najjaśniejszą latarnią morską i nasza łódź nie roztrzaska się o Skały. Tej wierze, … tej Tezie niezbędny jest dziś jeden podstawowy, wręcz organiczny warunek, jedno wyzwanie i jedna potrzeba – aktywność, uczestnictwo, działanie i angażowanie się. Ważna jest też wytrwałość oraz systematyczność.

 

   Tak właśnie stało się cztery lata temu, kiedy zajaśniała idea powołania do życia, w roku 2010, portalu literackiego oraz wydawnictwa – Pisarze.pl. Wydarzyła się Rzecz Wielka, a jej wielkość uświęcona została właśnie: aktywnością, uczestnictwem działaniem i angażowaniem się społecznym, duchowym i nawet materialnym niezliczonej ilości ludzi pióra.

                              Chwała im za to !!!

 

   Najpierw portal literacki, z czasem stabilizujący się, wynikający z nadania numeru ISSN oraz przekształcenia portalu - E-tygodnik literacki pisarze.pl. I tak oto – wytrwałością i systematycznością dobiliśmy bezpiecznie do brzegu dwusetnego już numeru, … ale to dopiero Początek. Dwie stówy to dopiero zaliczka, zadatek na kolejne numery, które muszą się ukazać.

   Wracając w przeszłość - ile ważnych słów padło w tym czasie, ile doniosłych polemik, ile emocji, wzburzeń, wzruszeń, a co najważniejsze, ważnych tekstów, których publikacja pozwoliła dotrzeć do ogromnej rzeszy czytelników w całej Polsce.

 

Jest tych czytelników bardzo wielu – statystyki nie kłamią. Grupa ta, choć rozproszona, niezbadana i dosyć enigmatyczna, wciąż dowodzi, że to jeszcze nie koniec. Internet jest zatem jedną z alternatyw odnalezienia nowych relacji autora z czytelnikiem. Jest od strony materialnej opcją wymagającą najniższych nakładów, przynoszącą zarazem najszerszy efekt tego kontaktu na linii twórca – odbiorca. To ogromna szansa, nie wiem nawet, czy nie jedyna, na utrzymanie pewnego status quo, swoistego rodzaju autonomii trwania w tak skonstruowanym świecie XXI wieku. Pod tym kątem powołanie do życia portalu, a potem E-tygodnika okazało się przysłowiowym „strzałem w dziesiątkę”. Statystyki portalowe są bowiem imponujące. Mamy stałych czytelników, dochodzą wciąż nowi. To bardzo wielkie osiągnięcie.

 

   Dwusetny numer powoduje, że jest to jakiś krótki czas refleksji. Krótki, bo już się myśli o nowych tekstach, kolejnych wydaniach, publikacjach, debiutach – kołowrót się kręci – tydzień w tydzień. Jak to się stało, że … się udało? Odpowiedziałem już na to pytanie – to mrówcza praca wielu ludzi. Autorów zaangażowanych. Autorów, którzy połączyli się tu ponad podziałami: duchowymi, poglądowymi, zrzeszeniowymi oraz terytorialnymi. W końcu autorów, którzy widzą wciąż sens w takiej formie komunikacji. Publicystyka, recenzje, poezja, zbieranie najważniejszych informacji kulturalnych z kraju i układanie tego wszystkiego tydzień w tydzień to zadanie niełatwe nawet od strony logistycznej. Wielkie słowa uznania należą się Krzysztofowi Wójcikowi – naszemu informatykowi. Wytrwale męczy się z nami, naszymi „dosłanymi na ostatnią chwilę tekstami”, naszymi „poprawkami”, prośbami oraz wydziwianiami – tylko po to, aby wtorkowym wieczorem ukazał się numer kolejny.

- Dziękujemy Panie Krzysztofie. I kłaniamy się dziś nisko … doceniając Pańską pracę, a zwłaszcza przywołaną wcześniej - anielską cierpliwość.

 

   Tygodnik jest sceną tak otwartą, wolną i pozbawioną partykularyzmu. Jest sceną – wierzę w to głęboko – ponad podziałami. Sceną gościnną. Sceną, której celem jest w przyszłości mówienie jednym głosem „za literaturą” (w jej obronie, a w konsekwencji obronie każdego pisarza) wobec naszego Państwa i nie tylko, wobec wszelkich sił, które chciałyby jej/jego pozycję zredukować, umniejszyć, bądź w ogóle rzucić gdzieś w kąt (poza nawias) społecznej egzystencji. To ważna konotacja. Ważna sprawa. I ważne wyzwanie współczesności …

 

   Nadszedł nam dziś właśnie czas poważnych pytań. Palimy się jak gwiazdy w zamrożonej próżni Wszechświata. Tak jak i kiedyś, przed laty, stawiane pytania doprowadziły do rewolucyjnej zmiany i odzyskania wolności, tak teraz mamy kolejny czas pytań. To inne pytania. Inny świat. Trudne odpowiedzi, albo nawet ich brak. W takim właśnie czasie, w takim świetle, widzę doniosłość i ciężar redagowania Tygodnika. Tygodnika z duszą. Tygodnika wolnego od uwarunkowań rynkowych. Tygodnika niezależnego od żadnych grup nacisku. E-Tygodnika literackiego. To się nie spodobało, nie podoba i nie spodoba wszystkim, to nie znajdzie akceptacji powszechnej, ale to konieczność dziejowa – czasu, miejsca i przestrzeni.

 

   Chciałbym, aby mój głos przy okazji dwusetnego numeru wyraził uczucia nas wszystkich. Aby stanowił podziękowanie każdemu Autorowi, którego tutaj opublikowano. Aby wzrok choć na chwilę powędrował ku stopce redakcyjnej oraz liście osób współpracujących. Aby to podziękowanie objęło też wszystkich tych, których tam już nie ma, albo których tam jeszcze nie ma. Słowem wszystkim, którzy dołożyli choć cegiełkę do mocnej już konstrukcji naszego Domu – E-tygodnika literackiego Pisarze.pl.

 

   Wykonaliście Wszyscy 200 procent normy, a ja cieszę się, raduję i mam ogromny zaszczyt też w tym Dziele uczestniczyć. Dziękuję za ten czas i proszę o jeszcze …

 

   Myślę też, że specjalne, i bodaj największe podziękowania, należą się naszym Czytelnikom, bez których w ogóle by nas nie było. Nie byłoby Brzegu dwusetnego numeru i nadziei na kolejną żeglugę. Drodzy Czytelnicy – czytajcie, komentujcie, … bądźcie z nami na kolejnych 200 numerów …

 

Andrzej Walter

Viewing all 786 articles
Browse latest View live