Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (13)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (13)

 

Aleksander GierymskiWspomniał Pan tu dwie swoje pozycje książkowe: Lament nad Babilonem i Choćbym mówił językiem ludzi i aniołów, a przecież między ich ukazaniem na rynku czytelniczym, mogliśmy wcześniej zapoznać się z innymi Pańskimi książkami - Za późno na modlitwę i Przeżyłem wszystkich poetów. Ta ostatnia spotkała się z Warszawską Premierą Literacką, wręczaną tradycyjnie w Staromiejskim Klubie Księgarza.

 

Warszawska Premiera Literacka… Śmieję się troszkę. To ważna nagroda, którą dostałem trzy razy, nie sprawdzałem tego ale jak mi mówiono, tylko Konwicki i Herbert dostawali ją równie często…

Moja druga w kolejności wydania powieść „Za późno na modlitwę”. Wyszła w tym samym roku co „Lament nad Babilonem”, w 2003 roku, chyba późną jesienią. To wtedy, przy pisaniu tej książki chyba po raz pierwszy mierzyłem się ze swoją opozycyjną przeszłością, próbowałem się wcielić w postać bohatera odnajdującego po wypadku swoja pamięć…

 

Wplótł Pan w tło tej historii romans…

 

Muszę zrobić uwagę ogólną: każdy bohater moich książek to – co tu ukrywać – cząstka mnie. Ta lepsza i ta gorsza, to szukanie, najczęściej bez znalezienia odpowiedzi na pytanie co warto, a czego nie warto poświęcić w swoim życiu dla racji wyższych: ojczyzny, prawdy, jakiejś moralnej czystości.

Romans w „Za późno na modlitwę” ma o tyle sens, że choć bohaterka na łamach mojej powieści przeniesiona jest w inną rzeczywistość, to jednak, gdyby ktoś chciał poszukać to pewnie by odnalazł pierwowzór na polskim podwórku…

 

Ta lekarka to…

 

Panie Bohdanie, niech pan nie wymaga ode mnie odpowiedzi. Powiem tyle, w rzeczywistości nie była lekarką, a dziennikarką, żoną bardzo znanego polityka z największej dziś partii opozycyjnej i była blisko, bardzo blisko prezydenta. Nie francuskiego, a polskiego.

 

I naprawdę była tak zepsuta, cyniczna?

 

Czy była zepsuta, cyniczna? To są kategorie moralne. Staram się unikać takich ocen. Zwłaszcza, że mój bohater przecież tez nie jest kryształem, postacią bez skazy…

 

To chyba w tej książce po raz pierwszy zadaje Pan pytanie o podziemną przeszłość, o to czy było warto.

 

Wie pan, ja nie mam wątpliwości, że było warto. Jest tylko kwestia naszej naiwności, tego jak nami manipulowano, jak do pewnej wiedzy, dziś dla ludzi myślących oczywistej, musieliśmy dochodzić latami. To, oczywiście, kwestia rozliczenia przeszłości, wyrugowania tych obrzydliwych narośli pozostawionych III RP przez PRL. Ale jak wcześniej mówiłem, w każdej mojej książce jest sporo ze mnie, z mojej przeszłości. I choć kryję postaci tam występujące – nie w przypadku Olesia Latoura, on ma swoją tożsamość - pod innymi nazwiskami to na przykład bez trudu można tam odnaleźć postać mego przyjaciela z dzieciństwa wyrzuconego z rodzicami z PRL-u po ’68 roku, o którym opowiadałem gdzieś na początku tej mojej spowiedzi. Oczywiście jest tam prawda pomieszana ze zmyśleniem – ale takie prawo powieściopisarza.

 

Pański bohater kończy tragicznie…

 

Ma pan obawy o mnie? Proszę się nie martwić. To jednak nie całkiem ja…

 

Próbuje Pan ironią uciec od odpowiedzi. Pewnie dosyć gorzkiej…

 

Jeszcze raz powtórzę: warto było. Czym innym jednak jest współodpowiedzialność państwa za tych, którzy poświęcili dla niego więcej niż inni, którzy położyli na szali swoje kariery, materialny dostatek, zdrowie. Z tego obowiązku nikt państwa nie zwolni. Kilka dni temu dostałem – pewnie jak spora grupa członków Stowarzyszenia Wolnego Słowa, organizacji grupującej ludzi dawnej opozycji, dramatyczny apel jego honorowego prezesa, Mirka Chojeckiego, w którym – wobec wypięcia się na tych ludzi przez prezydenta Komorowskiego /„sprawa pomocy dla byłych działaczy pozostających w trudnej sytuacji to problem środowiska, a nie państwa”/ – zabiegał o nasze, co tu kryć, finansowe wsparcie, o uruchomienie naszych kontaktów wśród biznesmenów, ludzi zamożnych. Cenię Mirka ale nie znajduję uzasadnienia dla takich działań. Ładnie odpowiedział mu Jacek Czaputowicz, w pewnym okresie mój współpracownik i bliska mi osoba, o której też tu pisałem. Jacek napisał:

„Brakuje mi w Twoim liście refleksji dlaczego tak jest i jakie jest rzeczywiste znaczenie tej sytuacji. 25 lat po Okrągłym Stole proponujesz powrót do czasu KOR-u i rozpoczęcie zbiórki na pomoc dla działaczy dawnej opozycji, którzy nie są w stanie związać końca z końcem. Co mówi to o naszym państwie?” I dalej: „Nie mogę wyjść ze zdumienia, że bierzesz to za dobrą monetę. Nie dostrzegasz, że prezydent Komorowski stwierdził niedawno, że czuje satysfakcję z tego, że głosował przeciwko rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych, które zastąpiły WSW, że zachował się wówczas "przyzwoicie, mądrze i przewidująco", bo skrzywdzono wielu ludzi. Mówił to przecież o służbach, których głównym celem było zwalczanie opozycji. Dlaczego w tym wypadku nie jest to problem środowiska, tylko państwa? 
Piszesz, że przez kilka miesięcy udało się zebrać 48 tys. zł. Każda złotówka jest ważna, ale gdyby nawet udało się zebrać wielokrotnie więcej, nie rozwiąże to trudnej sytuacji materialnej wielu bohaterów dawnej opozycji. Środowisko nie może brać za to odpowiedzialności, musi to zrobić państwo, jeżeli ma to być państwo nasze.”

 

Wracamy do rozliczania przeszłości…

 

Wie Pan, mnie się wydaje, jestem o tym głęboko przekonany, że III RP zbudowano na wątpliwych fundamentach. Że nierozliczeni przeszłości, jasne wyartykułowanie gdzie było dobro, a gdzie zło, kto był bohaterem, a kto – trzeba to jasno powiedzieć zbrodniarzem – prowadzi do takich sytuacji, w których o cnotach, na przykład odwagi pułkownika Kuklińskiego decydują generałowie i pułkownicy Służby Bezpieczeństwa.

Wie pan, ja już dawno przestałem wierzyć w przypadki. Pamięta pan sprawę FOZZ-u?

 

Jedna z afer „założycielskich” III RP…

 

Dobrze pan to ujął. A pamięta pan kto ją wykrył?

 

Michał Falzmann, kontroler z NIK-u. Szybko po wykryciu afery zakończył życie. Podobnie jak jego szef, profesor Walerian Pańko.

 

I jak wielu innych ludzi odkrywających tajemnice funkcjonowania naszego państwa. Można założyć, że to przypadek, zbieg okoliczności. Można też, że to jednak pewna prawidłowość. Chwilę wcześniej, zanim Michał zaczął pracować w NIK-u, zanim wziął się za czyszczenie brudów przeszłości, był u mnie, w Przedświcie, księgowym. I w gruncie rzeczy przewidywał – chyba nie mając wówczas jeszcze na to dowodów – przyszłość. Bardziej zresztą wówczas martwił się o moje życie niż o własne.

 

Wracajmy do Pańskiej książki. Niewiele odnajduje Pan dobra po Pańskiej, właściwej stronie. To nie paradoks?

 

W moim odczuciu żaden paradoks. Mam wrażenie, że wielu moich kolegów z podziemia, mógłbym wymieniać dziesiątki nazwisk ale po co, każdy może sobie włączyć telewizor albo uruchomić Internet, całkiem płynnie weszło w świetną symbiozę z ludźmi dawnego systemu. Nie mam ambicji, nie ma zresztą takich możliwości, aby powieścią zmieniać ludzi. Oni są, jacy są. Można natomiast próbować opisać zjawisko. To nie jest analiza socjologiczna, nie ma słupków, wykresów, danych statystycznych. Powieść ma tę jednak przewagę, że może uwypuklić emocje. A one w naszej rzeczywistości grają przecież niebagatelną rolę. Czasem wręcz występują przed jakąkolwiek kalkulacją czy rozsądkiem.

 

Przeniósł Pan jednak swoją powieść, przynajmniej dużą jej część poza Polskę. Ten zabieg miał ułatwić dostrzeżenie tego, czego Polacy nie widzą?

 

Raczej miał unaocznić, że sprawy Polski, Polaków dzieją się wyłącznie tu, na miejscu. Nasze ambicje, nasze potrzeby rozumienia u sytych Europejczyków zawsze będą skazane na porażkę. Jakiś czas temu moja mama napisała, że Polacy nie rozumieją Rosjan – ona znając język w taki sposób, że żaden Rosjanin nie pozna, że nie jest Rosjanką, żyjąc wśród Rosjan przez kilka lat, bez wątpienia rozumie ich nieporównanie lepiej od nas. Ale zadałem jej pytanie: dlaczego mamy ich rozumieć? Czy Polacy rozumieją psychikę Niemców, Czechów, Litwinów? Pewnie nie. Ale zadałem tez pytanie: czy Rosjanie albo ktokolwiek rozumie psychikę Polaków? Polska nie jest żadnym Chrystusem narodów. Polska miała w swej historii wielkie chwile, miała też takie, które świadczą o nas źle albo bardzo źle. Ale od kilku wieków domagamy się aby ci inni rozumieli naszą mentalność, nasze kompleksy, nasze wyobrażenia, a czasami rozbuchane ego. Więc ten mój bohater – przecież całą gębą inteligent, wrażliwiec, facet z piękną przeszłością w zderzeniu ze stabilną, poukładaną, wyczyszczoną – choć czasami wstrząsaną przecież jakimiś emigranckimi erupcjami emocji – Francją, chcąc nie chcąc nie ma nigdzie miejsca poza Polską.

 

Naprawdę Pan tak uważa? Nie można być dobrym Polakiem poza Polską?

 

Pewnie można. Ja mogę odpowiadać tylko za siebie. Wie pan, że kiedy wyjeżdżam za granicę, po tygodniu, jak by nie było pięknie, jak wiele nie miałbym do zobaczenia – krzyczę, że chce wracać do Polski. I wiem, że moje miejsce jest wyłącznie tu. Ja bym nawet powiedział więcej – doszedłem do tego, że nie bardzo lubię – choć teraz jeżdżę bardzo dużo po Polsce z moimi książkami – ruszać się z mojego domu, z mojej okolicy. To pewnie też kwestia mojego poczucia bezpieczeństwa, ułożonego świata. Może też wieku.

 

Nie jest Pan ciekaw świata?

 

Odwrotnie, jestem bardzo ciekaw. Może nawet bardziej niż inni – niech pan pamięta, że przez dziesięć lat nie mogłem wyjeżdżać z Polski, ale nic na to nie poradzę, że Polska to są dla mnie miejsca najważniejsze, że tylko tu się dobrze czuję, że tylko tu mogę wszystko zrobić w języku, że tu mam groby, swoje ścieżki, ludzi, którym ufam. Ten mój bohater, w tym przynajmniej elemencie niczym się ode mnie nie różni.

 

Zapytam jeszcze o ten Pański język, czasami dosadny. Nie ucieka Pan przed wulgaryzmami.

 

A pan ucieka? Mógłbym, oczywiście, wygładzić, wypolerować moje ksiązki, usunąć wszystko, co może razić wrażliwe oczy i uszy. Tylko po co? Język ma swoje prawa. Wczoraj wracałem do domu autobusem, trzy rzędy wcześniej siedziała stosunkowo młoda, pewnie trzydzieści pięć lat kobieta. Była odwrócona w moją stronę bo na wcześniejszym siedzeniu siedzieli jej rodzice. Mówiła głośno więc cała rozmowa docierała do mnie bez najmniejszych zakłóceń. Nie jest ważne o czym mówiła. Nie miała twarzy menela, męta, była porządnie ubrana i nawet mówiła w miarę poprawnie. Ale co trzecie, czwarte słowo wrzucała jako przerywnik „kurwę”. Nie wmówi mi pan, że była wyjątkiem. Wulgaryzm stał się czymś normalnym, wbrew pozorom, nawet w środowisku chcącym uchodzić za wzór, jest akceptowany, dopuszczony do normalnego obiegu. Oczywiście moi bohaterowie – tak to widzę - nie nadużywają tego języka, nie wystarczają im trzy przekleństwa aby dookreślić swój świat, swoją rzeczywistość. Mam nadzieję, że jednak mój język jest znacznie bogatszy. I ze śmiechem dodam, że są takie moje książki, gdzie nie pojawia się żaden wulgaryzm.

 

Przejdźmy do drugiej z wymienionych książek, a trzeciej w kolejności – „Przeżyłem wszystkich poetów”. Ukazała się w 2004 roku.

 

Znów się śmieję, pisałem wtedy jak szalony…. Dziś już jestem znacznie bardziej leniwy.

 

Z tym można polemizować, co rok nowa książka…

 

Tak, ale ja piszę szybko, wtedy prawie nie odchodziłem od komputera…

Z pewną przesadą można powiedzieć, że tę książkę w dużej mierze oparłem na życiu naszego kumpla, Krzysia Freislera, o którym mówiłem w tej naszej rozmowie charakteryzując ludzi Przedświtu. Oczywiście Krzysztof w żaden sposób nie był współpracownikiem bezpieki, co może wynikać z losów powieściowego Ksawerego, ale… ale życie Krzysia niosło tyle zaskakujących akcji, zwrotów, zdarzeń, historii zupełnie nieprawdopodobnych, że żal by było tego materiału nie wykorzystać. W gruncie rzeczy znam tylko jeszcze jeden przypadek człowieka ze środowiska literackiego o tak nieprawdopodobnym natężeniu zdarzeń osadzonych w naszej historii – zdarzeń z pozoru nielogicznych, irracjonalnych, często zabawnych, czasami strasznych…

 

Skoro ze środowiska… Zdradzi Pan o kogo chodzi…

 

O Rysia Sobieszczańskiego, fajnego poetę, mojego autora w legalnym Przedświcie. Opowieści o jego życiu słuchałem – tak jak opowieści o życiu Krzysia – z rozdziawioną gębą. Namawiałem Ryśka aby napisał powieść ze swego życia, ględził, ględził, że to zrobi ale – oczywiście – nigdy do tego nie usiądzie.

 

Może więc Pan – skoro to tak fascynujący materiał na powieść – powinien się do tego zabrać…

 

Może. Dużo nad tym myślałem.

 

Zdradził Pan kto był pierwowzorem postaci Ksawerego. Jak dużo w tej książce prawdy?

 

Chyba dużo, bardzo dużo. To „chyba” zaraz wyjaśnię. Na przykład to, że jego ojciec po odsiedzeniu paru lat w stalinowskim więzieniu wrócił do domu, kazał stolarzowi w drzwiach do pokoju wyciąć małe okienko, przez które podawano mu posiłki. Wrócił z tego więzienia okaleczony… Albo „przygoda” Krzysia Mętraka z Ireneuszem Iredyńskim w knajpie…

Napisałem „chyba”… Wie pan, ja w zasadzie z Krzysiem Freislerem nie rozmawiałem o jego życiu. Czasami miałem okazję go obserwować, obserwować ludzi wokół niego, ale o jego życiu dowiadywałem się od innych. Często te opowieści się powtarzały, uzupełniały, były komplementarne.

 

Zbudował Pan tę powieść w taki sposób, ze w jednym rozdziale mamy pierwszoosobową narrację głównego bohatera, w kolejnym opowieść kogoś, kto go znał…

 

Chciałem oświetlić Ksawerego ze wszystkich stron, czasami wzmocnić tę jego opowieść, czasami ukazać jakiś szczegół, którego nie uwypuklał na przykład z powodu swoich wad charakterologicznych.

 

Profesor Andrzej Lam, człowiek przecież ideowo bardzo od Pana odległy, wygłaszając laudację podczas wręczania Panu nagrody Warszawskiej Premiery Literackiej za tę książkę powiedział między innymi: „W czym innym jeszcze Hrabal staje się patronem tej powieści o dość zagadkowym tytule: w sposobie opowiadania, wykorzystującym poza obyczajowymi i psychologicznymi również polityczne realia - bo jak bez nich można by napisać dotyczącą losów polskich powieść w rozciągłości od powojennych ruin Warszawy, kiedy bohater jest pięcioletnim dzieckiem, po niedawne procesy przemytników kradzionych samochodów, w które to procesy został wplątany. Ale te realia nie prowadzą ku prozie tendencyjnej, ku beletrystycznej parafrazie głoszonych z trybuny haseł. Wrażliwość językowa Holewińskiego, naturalna i swobodna, daleka od ostentacji, która u innych tak często psuje zamierzony efekt, każe mu posługiwać się wielością narratorów, dzięki czemu głosy rzeczywistości brzmią polifonicznie, od zapisu kształconego na wysokiej literaturze po wulgaryzmy środowisk jak z opery za trzy grosze, od języka wyrzuconych na margines artystów po mowę przesłuchań i politycznego szantażu, od języka miłości - a jest tu jej odmian bez liku - po formuły desperacji i nienawiści.”. A skończył ją w sposób niezwykle dla Pana pochlebny: „Takich powieści nie mierzy się proporcjami mroku i światła, słuszności i niecelności diagnozy. Spoza wzorca Hrabalowskiej mądrości wyłania się wytrącony z orbity świat Podróży do kresu nocy, aureola poezji nad obrazami wstydu i poniżenia.”.

 

Ma pan rację, w wyborach politycznych, pan profesor Lam jest odległy ode mnie o Himalaje. Ale z tego, co wiem jest – nie chcę nadużywać tego określenia, ale tak chyba jest – miłośnikiem mojej prozy, mojego pisania. Cóż, mogę mu być tylko wdzięczny, że dostrzegł w tej mojej powieści tak wiele.

 

Z kolei Piotr Bratkowski pisał w Neewsweeku: Gdyby tom ‘Przeżyłem wszystkich poetów’ Wacława Holewińskiego (niegdyś współtwórcy podziemnego wydawnictwa Przedświt) nie był powieścią, mógłby być brykiem historycznym. W losach głównego bohatera, niespełnionego artysty, przeglądają się bowiem dzieje Polski od stalinowskich represji i przez marzec '68 i emigrację aż po współczesną mafię złodziei samochodów.”. Chce Pan edukować?

 

Żartobliwie odpowiem, co przecież można było wcześniej przeczytać, że przecież przez chwile chciałem zostać nauczycielem… A mówiąc całkiem poważnie: nie wiem czy chce edukować, chcę przypominać. Wie pan, większość z nas nie pamięta już, że ćwierć wieku temu mieliśmy dwa programy telewizyjne, że nie było Internetu, telefonów komórkowych, a na te stacjonarne czekało się po dwadzieścia lat, że półki sklepowe były puste, że było coś takiego jak talon i przydział na samochód, że nie można było kupić desek, że były karki na mięso i obuwie. Była za to Służba Bezpieczeństwa, cenzura, partyjna nomenklatura w obsadzaniu wszystkich ważniejszych stanowisk – także w sferze gospodarczej – już na poziomie brygadzisty. Jest takie przysłowie, klątwa: „obyś żył w ciekawych czasach”. Mam wrażenie, że nasze pokolenie żyło, żyje w takich czasach. Nie w tych najbardziej krwawych – ominęła nas w końcu wojna, najgorsze, najkrwawsze lata stalinowskie – ale tam sięga przecież pamięć naszych rodziców, dziadków, a to również nasze oczy. Nikt nam nie dał prawa aby te czasy wymazać z naszej pamięci. Ja nie chcę „wybierać przyszłości” jak proponował Kwaśniewski. Mogę ją wybierać bez zacierania, wymazywania, odrzucania przeszłości.

 

Wszystko zgoda, ale – jak sam Pan mówi – „sfałszował” Pan jednak prawdę wplątując swego powieściowego bohatera, pozornie nieudacznika, w jakieś niejasne powiązania ze służbami

 

Mój Ksawery nie jest nieudacznikiem, jest trochę kaleką z powichrowanym życiorysem, ale nie jest nieudacznikiem. Radzi sobie w życiu lepiej niż większość dorodnych, zadbanych, pachnących Polaków. Nawet na emigracji, w całkiem dla niego osobnym, nowym życiu staje jednak na nogi. A co do powiązania ze służbami. Z wielu powodów wydało mi się – i tu, znów chce to podkreślić – całkowicie odszedłem od życia Krzysia Freislera  - ciekawszym zasugerowanie takiej możliwości. Wie pan, tysiące ludzi w najprzeróżniejszy sposób opuściło PRL czując jego nieznośna duszność, brak szans, jakiś powiew szamba wychodzący z każdej szczeliny. Część z tych ludzi weszła w jakieś układy ze służbami aby móc się stąd wyrwać, dać nura w inną, wydawało się lepszą rzeczywistość. Niektórym udało się urwać ze smyczy bezpieki, inni płacili swój haracz do ’89, inni płacą do dziś. Niektórzy wrócili, większość nie chce mieć z Polska nic do czynienia.

 

Świat Ksawerego to jednak także świat złodziei, prostytutek, czasami gangsterów…

 

Dlaczego pan nie zapyta, nie powie, że to także świat poetów, malarzy, artystów? W życiu mojego bohatera te światy się przenikały, wnikały w siebie, zazębiały się. Krzysztof, tu nie mam wątpliwości znał i jednych i drugich. Ale jego życiem, życiem Ksawerego, nawet jeśli nie odcisnął tam swego piętna, była sztuka. A w prostytutkach bardziej jednak widział człowieka ze wszystkimi jego potrzebami, także potrzebą miłości, niż sprzedawcę własnego ciała. A bandyci, gangsterzy? Krzysztof jeszcze w Polsce ich znał. Mieli swój kodeks honorowy, czasami sobie pomagali. Niech pan pamięta, że Freisler , a więc i mój powieściowy bohater, spędził parę lat w mamrze. Tam się wiele można nauczyć.

 

Wcielę się na chwilę w trudną dla mnie rolę adwokata diabła. Znajduję w Pańskiej powieści rozmowę bohatera z jego szefem, właścicielem przedsiębiorstwa transportowego. Ksawery mówi o KGB:

- A skąd wiesz, że to było KGB? Pokazali jakieś dokumenty? Zaświadczenia?

Skrzywił twarz, jakby za chwilę miał się roześmiać

- Pan jest, szefie, strasznie naiwny. Oni nie pokazują dokumentów. Mówią, pójdziesz z nami, i nikt się o nic nie pyta. Tak po prostu jest lepiej. Nie pytać i nie oczekiwać wyjaśnień. Kto by się o mnie upomniał? Pan? Pewnie tak. Ale u kogo? To jest ogromny kraj. – Rozgadał się jak nigdy. – Dużo bandytów. Wypadki przecież się zdarzają. Milicja szukałaby moich zwłok przez lata i nigdy by ich nie znalazła. Cóż to dla nich znaczy człowiek”.

Nie bez powodu przytoczyłem ten fragment. Czy Pan, przecież nie tylko w tej książce, nie mitologizuje służb? Polskich, sowieckich, innych? Naczytał się Pan kryminałów?

 

Czy je mitologizuję? Staram się myśleć, wiedzieć, że są i że są to ludzie bezwzględni, którzy nie zawahają się przez żadną zbrodnią – kiedyś w imię ideologii i pieniędzy, teraz głównie pieniędzy. Mój powieściowy bohater, to… to nie jest bohater. Jak większość ludzi stać go czasami na jakieś heroiczne zachowanie, ale generalnie – w trudnym świecie, gdzie nie wszystkie wybory są tylko jego – stara się po prostu przeżyć. Pomaga jak może opozycji ale czasami płaci też trybut drugiej stronie. Pewnie zresztą z wiekiem, jak my wszyscy, redukuje swoje oczekiwania wobec tego świata, przykrawa marzenia, wkłada buty często przyciasne ale takie, w których potrafi się poruszać. Troszkę to banalne, ale świat mego bohatera ma wiele braw, odcieni, jest wyrazisty, a czasami zamglony tak bardzo, że trudno o jego jednoznaczne odczytanie.

Pyta się pan czy się naczytałem kryminałów. Prawie ich nie znam. Lubię Chandlera, MacDonalda i… i chyba na tych dwóch nazwiskach kończy się moja znajomość kryminałów. Ale czy ci dwaj pisali kryminały? Byli znakomitymi pisarzami i tyle. Agaty Christie znam może ze dwie, trzy książki i nigdy mnie nie porwały. Więc to raczej nie znajomość kryminałów każe mi jednak patrzeć trochę głębiej na procesy, które mają miejsce nie tylko zresztą w Polsce, w całym postsowieckim imperium. Nasza wiedza w tym zakresie nigdy nie będzie pełna, nigdy nie poznamy prawdy o wielu zdarzeniach, które z jakiegoś powodu miały miejsce, albo miejsca nie miały. Bohater „Przeżyłem wszystkich poetów” o niczym nie decydował – był trybikiem w wielkiej machinie, taką śrubeczką, której brak decyduje o tym, że cała maszyneria przestaje działać. Ale która dosyć łatwo wymienić na inną, równie sprawną.

Poza wszystkim powieść, jeszcze raz to powtórzę, nie ma szans zmienić świata. Może otwierać oczy, cos tam przybliżyć. A jeśli dobrze się czyta… tym lepiej dla autora.



Tadeusz Zawadowski - ANDRZEJ DĘBKOWSKI – CZŁOWIEK WIELU PASJI

$
0
0

Tadeusz Zawadowski


ANDRZEJ  DĘBKOWSKI – CZŁOWIEK WIELU PASJI


         Andrzej Dębkowski to osoba powszechnie znana w środowisku literackim. Jest cenionym poetą, felietonistą, krytykiem, redaktorem naczelnym miesięcznika Gazeta Kulturalna; jednak nie tylko – to postać niezwykle barwna.

         Nasze drogi zeszły się po raz pierwszy prawie dwadzieścia lat temu. Byłem wtedy jednym z  jurorów I edycji ogólnopolskiego konkursu poetyckiego imienia Olszewskiego  w Bełchatowie, Andrzej w tzw. części artystycznej śpiewał piosenki do własnych tekstów, grając na gitarze (dopiero całkiem niedawno dowiedziałem  się, że przez ponad dziesięć lat grywał w jazzowo – rockowym zespole o nazwie KREDYT 2). Po jej zakończeniu podszedł do mnie i po krótkiej rozmowie ofiarował mi swój tomik. Nie ukrywam, że bardzo mnie zaintrygował – nie tylko wierszami, ale przede wszystkim swoimi planami. Już wtedy bowiem marzyło mu się stworzenie na przestrzeni dwóch miast: rodzinnego Zelowa i pobliskiego Bełchatowa prężnego środowiska literackiego. Wiedziałem, że jest to możliwe, bo kilka lat wcześniej w odległej o zaledwie 30 km Zduńskiej Woli udało nam się z grupą przyjaciół powołać do życia Klub Literacki „TOPOLA”, który w tym czasie należał do czołowych w kraju. Potrzebny był jednak do tego człowiek, który wziąłby na siebie ciężar odpowiedzialności nie tylko za stworzenie takiego ośrodka kultury, ale również pokierowania nim. Andrzej sprawiał wrażenie, że temu podoła…

         Niezwykle ważnym wydaje się być w życiu Dębkowskiego  rok 1996.  Wtedy to, wspólnie z grupą zapaleńców zorganizował w Zelowie grupę poetycką  OD – NOWA, której był oczywistym liderem . W tym samym roku stworzył serię wydawniczą pod nazwą Biblioteka OD – NOWY, gdzie wydawał tomiki członków klubu, którzy – jego zdaniem – zasłużyli na publikację. Wtedy to właśnie ukazały się : Nocą umieram inaczej. Antologia klubu Literackiego „OD – NOWA” , a także zbiorki : Szminka na chińskiej filiżance Anny Karasińskiej i Setki Antaresów i Denebów Joanny Kułagi, Raczej światło Piotra  Pietracho, a w latach późniejszych: Łazienka w pomarańczowe kwiaty Karoliny Kubik  i Nie światem jestem Iwony Lasek. Andrzej wziął na siebie zarówno ciężar wyboru tekstów jak i  opracowania redakcyjnego i technicznego. Był również autorem logo serii i wstępów do poszczególnych książek; organizował promocje i spotkania autorskie . Stosunkowo nieduży Zelów zaczął zaznaczać swoje miejsce na mapie kulturalnej kraju.

             Dębkowskiemu marzyło się jednak coś więcej, wydarzenie, które mogłoby przyciągnąć do Zelowa twórców o znaczącym już dorobku nie tylko w kraju, ale również spoza jego granic. I tak zrodziła się myśl o zorganizowaniu (kultowych do dziś) Ogólnopolskich Konfrontacji Literackich w Zelowie. Pierwsze odbyły się  na początku października 1996 roku. Wzięło w nim udział około 30 poetów :członkowie „OD – NOWY”, ze Zduńskiej Woli przyjechali poeci z Klubu Literackiego „TOPOLA” i inni: z Radomska, Tychów, Poznania,, Lublina, czy Warszawy.  Konfrontacje trwały tylko dwa dni, ale w tym stosunkowo krótkim czasie odbyło się bardzo wiele koncertów, wystaw, spektakli, kiermaszów książek, turniejów poetyckich i – przede wszystkim – spotkań autorskich… Poeci byli dowożeni nawet do najmniejszych szkól wiejskich, aby tam dzielić się swoja poezja z najmłodszymi. Do dziś nie zapomnę  twarzy dzieci i ich zadziwionych oczu tym, że poeci  z całego kraju zechcieli odwiedzić ich małą miejscowość [ szkołę.. Nad wszystkim czuwał – co nietrudno zgadnąć -  komisarz konfrontacji i ich spirytus movens – Andrzej Dębkowski. Podsumowaniem imprezy  była jednodniówka pod nazwą Gazeta Kultauralna, która stała się zwiastunem ukazującego się do dziś miesięcznika o tej samej nazwie. Ale o tym później …

Fama o konfrontacjach rozniosła się lotem ptaka. Na kolejne – zawsze organizowane na początku października ściągali pisarze z całego kraju i nie tylko. Bywali na nich również autorzy o korzeniach włoskich, greckich i estońskich. Część z nas /gościłem na wszystkich konfrontacjach/ przyjeżdżała już wieczorem poprzedzającym imprezę. Niezapomniane zostaną chwile, gdy niemal do samego rana dyskutowaliśmy o poezji i nie tylko, a czas jakby zasłuchany w nasze dyskusje przestawał płynąć… Duszą towarzystwa był zwykle niezapomniany Tadzio Cugow – Kwiatkowski, wiernie towarzyszył mu Heniu Cyganik, Andrzej Grabowski, Jędrek Torbus, Jurek Fryckowski i pozostali. Jakże wielu z nich żyje już tylko w naszej pamięci. Na niebieskich łąkach spotykają się już oprócz wspomnianych Cugowa , czy Cyganika  inni bywalcy konfrontacji: Nikos Chadzinikolau, Irena Conti di Mauro, Jan Juszczyk, Zbyszek Dominiak, Wilhelm Przeczek, Jurek Tomaszkiewicz, Tomek Agatowski, Tadek Przygucki i wielu jeszcze innych. Można by spokojnie zmontować z nich solidny skład na „niebiańskie konfrontacje”. Ale i te zelowskie były niepowtarzalne…Stały się nie tylko platformą do wymiany zdań na tematy związane stricte  z literaturą, ale przede wszystkim stworzyły możliwość wzajemnego poznania i nawiązania szeregu przyjaźni trwających do dziś; dla mieszkańców Zelowa i okolic stworzyły zaś możliwość poznania dorobku poetyckiego wielu znaczących twórców, ale również osobistej styczności  i dyskusji z nimi. Ogólnopolskie  Konfrontacje w Zelowie odbywały się w latach 1996 -2000 i były w tym czasie jednym z najważniejszych wydarzeń literackich w kraju. Sprawiły, że mały Zelów był wtedy na ustach niemal wszystkich parających się poezją, a miejscowy Dom Kultury, który był ich organizatorem stawał się na te klika dni prawdziwą mekką dla artystów, którzy na zakończenie imprezy dostawali do ręki  pięknie wydaną antologię spotkań. Wstępy do nich z reguły pisywał Leszek Żuliński, a wiersze do nich wybierał i opracowywał redakcyjnie Andrzej Debkowski. Głosy poetów, Orszak Apollina, Przynoszę owoc granatu z daleka …jeszcze dziś z sentymentem zaglądam do nich, by przeczytać wiersze przyjaciół i wrócić pamięcią do tych, jakże przepięknych spotkań…Nie ja jeden; stali ich bywalcy  do dziś wspominają je z rozrzewnieniem i łezką w oku …

       Napomknąłem wcześniej o Gazecie Kulturalnej, która  najpierw była jednodniówką z pierwszych zelowskich  konfrontacji. Dębkowski wpadł na pomysł, żeby ją przekształcić w regularny miesięcznik o zasięgu ogólnopolskim, gdzie prezentowane byłyby wiersze, kawałki prozy, recenzje, felietony i polemiki twórców z całego kraju, bez względu na głoszone poglądy polityczne. Miało to być z założenia pismo apolityczne, łączące  ludzi różnych przekonań i nie tworzące kolejnego artystycznego getta. Dodać tutaj trzeba, że Debkowski miał już w tym momencie spore doświadczenie w redagowaniu pism, bowiem już w roku 1990 kierował pierwszym w województwie piotrkowskim prywatnym  dwutygodnikiem o nazwie Kurier Zelowski, ukazującym  się przez rok w nakładzie 1000 egz. Później był również redaktorem naczelnym Wieści Zelowskich oraz pisma kulturalno-społecznego Twórca, współpracował ponadto  z bardzo wieloma pismami kulturalnymi.

Gazeta Kulturalna , jest chyba najdłużej ukazującym się regularnie na rynku wydawniczym miesięcznikiem. Jej wydawcą jest Dom Kultury w Zelowie, którego Andrzej Dębkowski – jej pomysłodawca i przez cały czas redaktor naczelny – od 32 lat jest pracownikiem. Od momentu pojawienia się jej pierwszego numeru minęło już prawie 18 lat i do tej pory ukazało się ponad 200 numerów. Jej pierwsze egzemplarze były drukowane na ksero; dopiero po kilku latach zaczęła się ukazywać w lepszej, poligraficznej szacie. Od roku 2009 możemy również czytać ją w wydaniu internetowym. Od początku swego istnienia była pismem non profit. Dzisiaj w wersji papierowej ukazuje się w nakładzie 400 egzemplarzy i dociera do wszystkich zakątków Polski, a także do kilkunastu innych krajów. Trudno byłoby dzisiaj sobie wyobrazić życie literackie bez tego pisma. Andrzej czuwa nad doborem materiału, tak aby nie obniżać jego poziomu, a z drugiej strony zapewnić czytelnikowi dostęp do ważnych wydarzeń kulturalnych i publikacji.

Czytelnik znajdzie na jego łamach ciekawą poezję, prozę, artykuły krytyczne, o charakterze historycznym, przegląd ciekawych wydarzeń kulturalnych, a także szeroko rozbudowana publicystykę, a w niej m.in. ciekawe stałe  kąciki prowadzone przez  Dębkowskiego (Rozmyślania), Andrzeja Bartyńskiego  (Rozmowy na globie – człowieka o sobie),Józefa Barana (Przystanek Marzenie), Stefana Jurkowskiego (Listy do Pani A.), czy też filozoficzne przemyślenia Marii Szyszkowskiej (Filozofia codzienności).

         Z czasem felietonów napisanych przez Dębkowskiego nazbierało się tyle, iż pojawiła się realna potrzeba zebrania ich w pewną całość i opublikowania w postaci książki. Tak powstały, wydane w 2001 roku nakładem prowadzonego przez autora „Wydawnictwa Autorskiego”  Magiczne pomysły . Felietony. Zbiór ten zawiera ponad 30 tekstów pisanych w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i publikowanych na łamach nie tylko opisanej wcześniej Gazety Kulturalnej, ale  również  Twórcy, Siódmej Prowincji, Nowin Bełchatowskich, Szansy i Ty, Wieści Zelowskich i innych pism o charakterze lokalnym, związanych głównie z regionem piotrkowskim. Dotyczyły one  szeroko rozumianej kultury oraz  problemów życia codziennego  lokalnych społeczności. W posłowiu do tej publikacji napisałem m.in., iż: „ …utrzymana jest w tonie filozoficzno–humanistycznym, bez zbytecznej napastliwości i agresji. Nie ma w niej ferowania jednoznacznych sądów. Czytelnik odnajdzie w niej to, co niejednokrotnie podkreślałem u Dębkowskiego jako poety – głęboki humanizm i wiarę w człowieka. W dzisiejszych czasach – jakże często przepełnionych wzajemną nieufnością, arogancją i dążeniem jedynie do zaspokojenia (za wszelką cenę) własnych ambicji-to rzadka, a zarazem cenna cecha. Całość napisana jest prostym językiem, co powoduje, że czyta się tę książkę z przyjemnością niemal jednym tchem…”. Pod tymi stwierdzeniami podpisuję się i teraz. Dębkowski zachował bowiem do dzisiaj w swoich felietonach coś, co nazwałbym poczuciem taktu i smaku. Unika w nich zbytniej napastliwości, starając się zachować obiektywizm a jednocześnie we właściwy sobie sposób dotrzeć do sedna opisywanego zagadnienia.

           Zapewne mało kto wie, że Andrzej – już od wczesnej młodości interesował się sportem, a w latach 1978 – 79 należał do lekkoatletycznej młodzieżowej kadry Polski i startował nawet w mistrzostwach naszego kraju w biegach na dystansie 5 000m. Zamiłowanie do sportu pozostało mu do dzisiaj. Od 23 lat z grupą przyjaciół, gdy tylko jest dobra pogoda, spotyka się raz w tygodniu, aby wspólnie rozegrać mecz w piłkę nożną. Muszę przyznać, że w dzisiejszych czasach to prawdziwa rzadkość… Wyrazem tych sportowych zainteresowań jest bez  wątpienia wydana w roku 2007 książka  Dębkowskiego pt.85 lat miasta. Historia Zelowskiego Klubu Sportowego WŁÓKNIARZ.

          Od lat Andrzej zajmował się malarstwem oraz fotografiką. Zwłaszcza w tej dziedzinie osiągnął wiele sukcesów, a jego prace były wystawiane nie tylko w rodzinnym  Zelowie, ale również na terenie całego kraju.

           Pisałem  wcześniej o – legendarnych już dziś – Ogólnopolskich Konfrontacjach Literackich w Zelowie; Dębkowski od lat jest uczestnikiem wielu podobnego typu imprez w kraju, jak też poza jego granicami, takich jak chociażby poznańskie Międzynarodowe Listopady Poetyckie, Warszawskie Jesienie Poezji, Międzynarodowe Festiwale Poezji „Poeci bez Granic” w Polanicy Zdroju czy Ogrody Poetyckie w Limanowej. Za każdym razem są one okazją do spotkań poetyckich i długich dyskusji na temat życia, a w szczególności literatury. Tak zrodził się pomysł na napisanie książki Kiedy umiera poeta - umiera świat. Rozmowy z pisarzami., która ujrzała światło dzienne w roku 2004. Jest  to obszerny, bo liczący 240 stron  zbiór wywiadów,  przeprowadzonych przez  autora w latach 1996 – 2004 z 33 pisarzami polskiego pochodzenia, bądź też z Polską związanych przez miejsce zamieszkania lub w inny sposób. Były one wcześnie publikowane ma łamach Gazety Kulturalnej. W książce zostały one zamieszczone w sposób chronologiczny, w kolejności takiej, w jakiej zostały przeprowadzane. Bez żadnych skrótów i naniesień.

Mimo iż dobór nazwisk autorów, z którymi Dębkowski zdecydował się przeprowadzić wywiady może wydawać się subiektywny, to jednak w znacznym  stopniu pozwala on spojrzeć na środowisko literackie w sposób całościowy. Udało się to autorowi dzięki temu, iż potencjalnych rozmówców dobierał nie kierując się przy tym ich poglądami, czy też przynależnością do związków twórczych.

Dębkowski stawiał im pytania o kondycję rodzimej literatury oraz również o osobiste wybory i postawy. Dzięki temu książka nie stała się suchym dokumentem historyczno- publicystycznym, ale świetnie się czytającym zapisem stanu ducha różnych funkcjonujących w tym okresie ludzi pióra. Jego rozmówcami byli zarówno twórcy piszący w kraju, jak i ci od lat tworzący poza jego granicami (m.in. Adam Szyper, Kazimierz  Iwosse, Romuald Mieczkowski), jak również pisarze innych narodowości, którzy od dawna traktujący nasz kraj jako swoją drugą ojczyznę  (m.in. Aarne Puu, Hatif Janabi). Dzięki temu zabiegowi Debkowskiemu udało się ukazać spojrzenie twórców na sprawy kultury – i nie tylko – w aspekcie wielokulturowym.

Dodatkowym walorem tej publikacji jest dzisiaj jej charakter dokumentalny, gdyż w wielu wypadkach mamy do czynienia z wypowiedziami pisarzy, którzy  tworzą już po drugiej stronie obłoków. Z jakimże sentymentem czyta się dziś wywiady  ze Zbyszkiem Jerzyną, Heniem Cyganikiem, Tadkiem Cugowem, Wilhelmem Brzeczkiem czy Andrzejem Waśkiewiczem …

Autor wywiadów obiecał, że napisze kiedyś drugą część swoich rozmów z poetami. Czekam na to wydawnictwo z niecierpliwością…

              Andrzej Dębkowski debiutował wierszami na łamach miesięcznika Do przodu w roku 1988.  Ma na swym koncie ponad tysiąc publikacji na łamach ogólnopolskiej i zagranicznej prasy literackiej; jest również współautorem około stu krajowych i zagranicznych antologii i almanachów literackich. Jego wiersze były tłumaczone na język rosyjski, estoński, litewski, czeski, węgierski, serbski, niemiecki i włoski. Jest laureatem kilkudziesięciu konkursów literackich, choć obecnie częściej gości na nich w roli jurora.

W roku 1993 ukazał się jego debiutancki tomik zatytułowany Wierzyć w siebie. Jest to zbiór około 60 wierszy pochodzących w większości z roku 1989 /kilka sygnowanych jest na lata 1981, 1982 i 1986/.  Wiersze z tej debiutanckiej książki można by podzielić na trzy tematyczne części: W pierwszej napotkamy teksty mówiące o sposobie widzenia świata przez ich autora, w drugiej o konotacjach rodzinnych a w trzeciej zbliżone w konwencji do erotyków.

Już w wierszu otwierającym całość znajdziemy jakże ciekawe stwierdzenie :Głosy poetów / wystawiają na próbę / przeczucia zapisane w zwątpieniu.  W kolejnych Równie ciekawe : /... nagie fakty / dopisywane nieuchwytnymi pojęciami / naszej wyobraźni/ lekko stawiają stopy  / na niewidzialnych grobach naszych przodków (7 str.). Dębkowski wielokrotnie odwołuje się w swoich wierszach do przeszłości, bowiem – co widoczne jest w całej twórczości poetyckiej – uważa, że dla poety powinna być niezmiernie ważna świadomość ciągłości historycznej; skąd pochodzi, dokąd zmierza i po co znalazł się na tym świecie. Dlatego też bardzo często znajdziemy w jego tekstach odniesienia zarówno do historycznych wydarzeń, jak też do tradycji wyniesionych z domu rodzinnego.

Tak było w przypadku jego debiutanckiego tomiku, jak i następnych.

          W dwa lata po debiucie ukazuje się kolejny zbiorek poetycki pt. Wiersze nowe i wybrane, a za kolejny rok Wiersze wybrane. Już same tytuły zbiorów sugerują czytelnikowi, że będziemy mieli do czynienia z wierszami wybranymi z pierwszego tomiku i poszerzonymi o kolejne, napisane w podobnej konwencji poetyckiej. Są to, generalnie rzecz ujmując, teksty o głębokiej wymowie humanistycznej, mówiące o potrzeba ocalania wartości uniwersalnych, jakim bez wątpienia są miłość, dobro, a przede wszystkim wiara w drugiego człowieka. Dębkowski mocno wierzy w kreatywną moc poezji i jej wielką rolę w ich utrwalaniu.

            W roku 1998 ukazuje się znaczący w dorobku autora tomik pt. Paryż nie jest taki piękny…, za który otrzymał m.in. nagrodę XXI Międzynarodowego Listopada Poetyckiego. Zamieszczone w nim wiersze są w zdecydowanej większości przesiąknięte głębokim humanizmem. Brak w nim drapieżności i taniego efekciarstwa. Autor nie stara się szokować czytelnika; pisze językiem prostym, a jednocześnie precyzyjnym. Dużo w tych tekstach egzystencjonalnych niepokoi i czasami filozoficznych wręcz dywagacji na temat życia. Poeta zastanawia się nad sobą i otaczającym światem; doskonale zdaje sobie sprawę, że mimo iż łatwiej jest wiele spraw przemilczeć, jednak w tych istotnych poeta powinien zabierać głos :/ łatwiej wejść w ciszę pustelni / niż targać najprostsze sprawy/ (7 str.). Dlatego też w swoich wierszach podejmuje m.in. tematy niszczenia naszego dziedzictwa narodowego, zatracania pamięci o ludziach ważnych dla kultury narodowej, czy też ciągłości historycznej, bo przecież : /Kto nie pamięta przeszłości / ten nie ma przyszłości/ ( 31 str.).

W zbiorze przeważają jednak teksty o charakterze osobistym; stąd tak wiele w nich utworów dedykowanych ludziom ważnym dla poety, m.in. Adamowi Szyperowi, Leszkowi Żulińskiemu,  czy Tadeuszowi Cugowowi Kwiatkowskiemu.

             Długo przyszło czekać czytelnikowi na kolejny zbiór wierszy Dębkowskiego, zatytułowany Do wszystkich nieznanych brzegów. Ukazał się on dopiero po 15 latach – w roku 2013. Jednak warto było , bo jest to – moim zdaniem – najdojrzalsza książka poetycka tego autora. Stawia w niej fundamentalne pytania o kondycję naszego człowieczeństwa i o rolę, jaką w nim odgrywa poezja.  Bardzo ważnym spoiwem wierszy staje się potrzeba świadomości historycznej oraz wspólnoty rodowej. Dlatego też nie przypadkiem napotkamy w zbiorze  wiersze odwołujące się w swej tematyce do wydarzeń z czasu okupacji, rzezi katyńskiej, walki w obronie naszej suwerenności, czy też okresu stanu wojennego. 

Niejednokrotnie w swoich wierszach Dębkowski powraca do czasu  dzieciństwa i młodości, szukając w nich genezy swoich postaw wobec ludzi, jednocześnie zdając sobie doskonale sprawę, że w czasach bezpardonowej walki o dobra doczesne niezwykle ważnym staje się ocalenie w sobie wrażliwości małego dziecka, z jego – pozornie naiwną – wiarą w uczciwość otaczającego go świata.

Dębkowski uważa, że zadaniem poety jest stawianie pytań o sens i istotę tworzenia oraz czy istnieje w nas potrzeba szukania piękna, dobra i miłości w drugim człowieku. – To niezwykle istotne pytania – nie tylko w poezji, ale również i w życiu.

       Przyznam się, że mimo długiej znajomości z Andrzejem Dębkowskim, jak również jego różnymi formami aktywności twórczej było by mi niezwykle trudno określić go w kilku słowach. Myślę, że najwłaściwszym jest  stwierdzenie, iż jest on humanistą w pełnym tego słowa znaczeniu i człowiekiem wielu pasji.

                                                          Tadeusz  Zawadowski

 

GRAŻYNA GRONCZEWSKA ROZMAWIAŁA Z LEOPOLDEM BUCZKOWSKIM

$
0
0

OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA


GRAŻYNA GRONCZEWSKA ROZMAWIAŁA Z LEOPOLDEM BUCZKOWSKIM




Grażyna Gronczewska

 

                             SKANDALICZNY   BUCZKOWSKI  !!!

 

        Zafascynowana  nowymi książkami Leopolda Buczkowskiego  Proza żywa  i

Wszystko jest dialogiem,  wielokrotnie rozmawiałam o tych zdumiewających dokonaniach starego wówczas pisarza   z   Zygmuntem Trziszką. Buczkowski jeszcze raz nas , jego młodszych  wielbicieli, zadziwił.  Szukał...eksperymentował ze swoją prozą, którą nazywał  „ prozą żywą”. Ale czy tylko z prozą ? W wywiadzie, a właściwie w rozmowie ze mną, tłumaczył mi, że „cały świat jest dialogiem”, nie tylko literatura, muzyka i malarstwo... dialogiem jest całe nasze życie.  Nie ma w tym stwierdzeniu niczego specjalnie odkrywczego, poza jednym pytaniem, które  musi sobie zadać każdy z nas -  czytelników książek Buczkowskiego  –  czy jeszcze potrafimy rozmawiać? Leopold Buczkowski potrafił , ale o tym dowiedziałam się znacznie później, już po wizycie w domu pisarza...

        W październiku 1985 roku pojechałam do Konstancina, by odwiedzić Leopolda Buczkowskiego i nagrać z nim rozmowę dla Programu III Polskiego Radia. Bałam się tego spotkania, mój lęk był chyba oczywisty i naturalny. Zresztą lękam się ludzi, których dzieła od lat prawdziwie i głęboko podziwiam. To lęk zdrowy i konieczny...obawa, żeby nie urazić jakimś niezręcznym słowem  wrażliwego i wielkiego artystę, a przecież po lekturze jego książek wiedziałam, że mam rozmawiać z niezwykłym człowiekiem. To miała być przygoda, która pociągała jak magnes a jednocześnie przerażała i odpychała. Już w ogrodzie poczułam się znacznie pewniej, wiedziałam, że znalazłam się w innym świecie, moim ulubionym, w ogrodzie z wierszy Bolesława Leśmiana, a taki świat był mi zawsze bardzo bliski. Osaczyły mnie więc rzeźby, uformowane czynną, ruchliwą dłonią Buczkowskiego.  A potem znalazłam się we wnętrzu domu naznaczonym innością wszelkich rzeczy, sprzętów, obrazów. Wnętrze domu ujawniało suwerenność, właściwą wszystkim tworom tego niezwykłego prozatora, malarza, rzeźbiarza, muzyka.

         Żona pisarza poczęstowała mnie kawą i wspaniałą babką biszkoptową...dotąd pamiętam smak tego ciasta, wraca po latach jak smak proustowskiej magdalenki. Atmosfera w saloniku domu państwa Buczkowskich była tak niezwykła, że zapamiętałam  każdy szczegół tego spotkania ( pamiętam nawet słoje, prostego, sosnowego stołu, przy którym siedziałam ) odwlekałam też chwilę rozpoczęcia nagrania, patrzyłam na ściany z obrazami Buczkowskiego i doskonale zdawałam sobie sprawę, że nie ma dla mnie ratunku. Muszę sprostać zadaniu i  w niczym mi nie pomoże plik notatek, który wcześniej przygotowałam.  Patrzyłam na przepiękny obraz Leopolda  Buczkowskiego, na walecznego, kolorowego i dumnego koguta wiszącego nade mną i dodawałam sobie otuchy. Do dziś, choć minęło już dwadzieścia lat od tego spotkania, zbieram koguty, a każdy nowy okaz kojarzy mi się z tamtą , pierwszą pamiętną wizytą.

            Sam pisarz był nieco zniecierpliwiony towarzyskim rytuałem, wyraźnie było widać, że stanowię dla niego atrakcyjną ofiarę. Przeszliśmy  więc do gabinetu  i wtedy - ze wszystkich stron – zaczął mnie  „osaczać”  sam Leopold Buczkowski. Rozmowa z nim przekształciła się rychło w grę, jaką prowadził ten mistrz dialogu. A prowadził ją z nieomylną  biegłością zręcznego, kapryśnego reżysera. Buczkowski bawił się, igrał z sytuacją „wywiadu”, z jej prawami i rygorami. Był życzliwy, energiczny, pełen uroku, fascynujący i skłonny do nagłych skoków tematycznych. Starał się zgorszyć, zawstydzić, zaniepokoić swą interlokutorkę. Był swoiście diaboliczny w każdej próbie wytrącenia mnie z dziennikarskiego rytuału. Gdy dostrzegł, że jestem dość dobrze oswojona z teatrem takiej rozmowy, że przyjmuję to wszystko jako nieodzowną część spotkania, zechciał obdarzyć mnie łaskawie tą żywą, czujną uwagą, jaka świadczy zawsze o zaufaniu i sympatii. Napięcie, wyostrzenie uwagi prowadzi jednocześnie do prawdziwej rozmowy. Odsłania jej możliwość. Dozwala zatem na swobodę, na zabawne pauzy w wartkim dialogu, na muzyczne interludia, na muzykę weselną z Kresów, na różne skargi, wyznania codzienne, gorzkie i dojmujące.

         „Wszystko jest dialogiem....” – Niech pani posłucha! Zagram dla  pani ! To muzyka weselna z Kresów. Pewnie chciałaby pani ją nagrać ? Prawdziwa, to nie Cepelia. Przecież  nieraz  grałem  na weselach.

         I zagrał . Osaczyła mnie dzika , namiętna, wysoka  nuta.

-          To pożegnanie domu rodzinnego. A to płacz drużek, nad panną młodą, a to oczepiny. A to ( i tu pojawiły się jakieś dzikie niezwykłe akordy ), niech się pani nie boi...dzikie, co? To właśnie miłość.

 Buczkowski grał, jak długo, nie potrafię określić, ale gdy wróciłam do Radia  okazało się, że moje nagranie miało  przeszło cztery godziny. Czterogodzinna rozmowa...a przecież umawialiśmy się najwyżej na godzinną rozmowę. Dziś, kiedy słucham tych nagrań i powraca tamten klimat sprzed dwudziestu lat, zdaję sobie sprawę, że Leopold Buczkowski miał wiele dokuczliwych domowych kłopotów, nękany przez tych, którzy nie chcieli wydać mu zezwolenia na ogrzewanie elektryczne, nieodzowne w domu chłodnym, w domu o wielkich oknach...  

         To króciutkie wspomnienie o spotkaniu z Leopoldem Buczkowskim chciałabym zakończyć fragmentem jego wywiadu:

„ Bardzo ładne prowincjonalne gimnazjum, to co się zebrało na moją klasę, to okazuje się, że to są wszystko rozmaici rozbitkowie. Ten z Odessy gdzieś tam uciekł, ten był w wojsku u Hallera, tamten był u Piłsudskiego w „Strzelcach”, to przychodził z karabinem uciętym. Miał w torbie karabin schowany ciągle pod ławką (śmieje się). Także klasa gimnazjalna, to była jedna wielka kupa złodziei i doświadczonych chłopaków. I to zderzenie, kiedy przychodził pan profesor od łaciny, prawda. „In nova ferca animus muta corpora diceptis mambus mutare” – naucz się, Buczkowski! Scandal, scandale scandatus ! Skandaliczny Buczkowski !!!”

Fragment tej rozmowy z Leopoldem Buczkowskim emitowany był w listopadzie 1985 roku. Inny fragment znalazł miejsce na antenie 22 lutego 1992 roku w Programie III, kolejny 11 listopada 1994 w Polskim Radiu BIS.  Są to ostatnie nagrania „mowy żywej” Leopolda Buczkowskiego.

Łacina jest Buczkowska, daleka zapewne od  łaciny Cycerońskiej 

 

        

        Rozmowa Grażyny Gronczewskiej z Leopoldem Buczkowskim

 

                           S KA N D A L I C Z NY    B U C Z K O W S K I   !!!

 

 Grażyna Gronczewska:    W swej  „Prozie żywej”, a potem w książce  „Wszystko jest dialogiem” szuka Pan idealnego czytelnika, współtwórcy Pańskiego dzieła. Ja mówiłabym tutaj raczej o współodczuwaniu.

Leopold  Buczkowski:  Wydaje mi się, że wszystkie nieporozumienia wynikają z  dwóch braków tych samych doświadczeń przejścia przez to, co nazywa się „przejściem przez piekło”. Śmieszne, ten ktoś drugi pyta mnie, gdy ja byłem w piekle, to jak to piekło wygląda?  Więc ja, żeby go jakoś ułaskawić i nie zyskać sobie nowego wroga, muszę dać mu jakąś namiastkę, taką , jak podział na piętra, jak schodzenie do tego piekła  po schodach, spotykanie różnych ludzi, woźnych, bo musi być diabeł-woźny i sekretarz, diabeł-prezes, kucharki diablice, potem bufet, osobna sala diabelskich posiedzeń, dwa, trzy modele życia przenosić na model diabelski. To zdaje się  jest pierwsze nieporozumienie. Tak jak pyta mnie cywil: „Proszę Pana , jakie jest uczucie, kiedy dowódca kompanii krzyczy : „Bagnet na broń ! Do ataku, biegiem marsz !”, w tym momencie, kiedy trzy sprzężone karabiny maszynowe w naszą stronę biją. „Jakie jest Pana wrażenie ? Jak to się przeżywa ?”

        Mnie się wydaje, to pisanie powieści nieporozumieniem. To jest jakaś dywersja w kulturze, właściwie. Powieść...( ironicznie śmieje się ). Ta powieść klasyczna powyczyniała bardzo dużo szkód.

Grażyna  Gronczewska: Myśli pan o powieści mieszczańskiej ?

Leopold Buczkowski:  Oczywiście. Mieszczańska powieść, to ona zrobiła ogromne szkody. Ktoś trzeźwy wychodzi na ten świat,  prawda, i doznaje wstrząsu w zetknięciu z rzeczywistością.

Grażyna Gronczewska: W całej swej twórczości odwołuje się Pan i nosi w sobie „kraj lat dziecinnych”, swoją Ojczyznę .Objawia się ona we wszystkich Pańskich książkach, tak jakby  nie było doznań późniejszych, jakby to była sprawa najważniejsza.

Leopold Buczkowski:  To oczywiste! Ma Pani rację ! Tak jak rośliny, jak zwierzęta, ptaki, żaby, prawda, chrząszcze, pchły, nawet wszy, człowiek absolutnie należy do krajobrazu, w którym się urodził, z którego czerpał wszystkie soki, wszystkie prawdy, i tym operuje do końca życia, w tym przebywa. I ja nie mogę pisać o Paryżu, ani o Londynie, ani o Warszawie, dlatego, że to są zupełnie obce dla mnie światy. Tam, gdzie leżą kości dziadków, rodziców, prarodziców, ten cmentarz cały krajobraz zresztą we wszystkich przejawach, w tych wszystkich szczegółach, to jest tak jak  organizm, jak własny organizm...tak.

Grażyna Gronczewska:  Pańskie zafascynowanie pograniczem....

Leopold Buczkowski....Pani doskonale wie, co tam się działo co najmniej od XIV wieku, co się tam przewalało, ile tam bitew, wojen, najazdów tatarskich, nietatarskich prawda, Hunów, nie Hunów, Turków itd., to wszystko się nawarstwiało, te wszystkie popioły, te wszystkie kości nawarstwiały się...wreszcie moje pokolenie zjawia się na tych popiołach. Szkoła moja nie jest szkołą budowaną umyślnie, jest tylko szkołą zorganizowaną po dużej karczmie, a ta karczma była znowu po zbrojowni rycerskiej, a ta zbrojownia rycerska należała do Sobieskich. Po śmierci Sobieskiego Marysieńka to sprzedała jakiemuś hulace, szlachcicowi. Ta szkoła, ten budynek idąc w głąb jest to nawarstwienie niesamowite. Każdy szczegół, każde drzewo, każda figurka w krajobrazie, każdy kościół, to wszystko obdarzone czy obciążone było ogromną historią. I  w tym ja się zjawiam raptem, prawda, w 1920 roku i nagle to wszystko zaczyna mi fruwać przed nosem, przed oczyma, uszami, muzyka jakaś we wsi, muzyka weselna. Słucham. Nie jest to podobne ani do Mozarta, ani do polskiej muzyki ludowej, ani do muzyki warszawskiej czy krakowskiej. Jest to jakaś inna muzyka. Babka moja mówi: „ co się dziwisz, kiedy tutaj Turcy 36 lat byli”. W szkole ja mam pięć narodowości, w gimnazjum - siedem narodowości. Każde miasteczko miało kilka restauracji, a wszystkie podawały absolutnie inne potrawy: greckie, ormiańskie, ruskie, staropolskie, jakieś tam zupy były...Na tym szlaku bardzo dużo  działo się, to nie jest jednostrunowa warstwa, tylko wielostrunowa.

Grażyna Gronczewska: „Krew życia”...  jest tej krwi wiele w Pańskiej prozie począwszy od „Czarnego potoku”, aż po ostatnie książki, ale proszę mi wybaczyć, takiej „krwi życia”  w literaturze było bardzo wiele, ale Pana „krew życia” różni się od dotychczasowych dokonań prozatorskich, dlaczego jest taka inna ?

Leopold Buczkowski:  To istota każdej twórczości w ogóle. Po twórczości rozpoznajemy autora, poznajemy czy to jest inteligencik, czy to jest mieszczański jakiś tam pan, czy to jest człowiek, który był dobrze ostrzelany, ze wszystkich stron, doskonale wie, co to jest głód, doskonale wie, co to jest być bitym, doskonale wie, co to jest być kilkanaście dni w kajdankach w śledczym, podejrzany, bo włóczył się po terenie, jak to się mnie zdarzało...

        Babka moja jest Ormianką, matka mego ojca jest Ormianką. Owdowiała mając lat 19, a już urodziła mojego ojca. Mój ojciec był majstrem budowlanym, wyzwolonym  przy budowie tego wszystkiego, co jest hrabiowskie i książęce na Wschodzie, Potockich, Sobieskich, Szeptyckich. Przy tej okazji wyzwolił się na doskonałego majstra. Musiał odsłużyć wojsko austriackie. Służba wojsku austriackim trwała 4 lata, ale szczęśliwie, jako wyzwolony majster był w artylerii austriackiej przy Burgu cesarskim w Wiedniu. A dlaczego jest przy Burgu cesarskim w Wiedniu w konnej Reitern der Artylerii nr 4 ? To jest reprezentacyjny pułk przy cesarzu. Świetnie mój ojciec jeździ konno,  bierze udział w zawodach hipicznych, bo to było bardzo modne wtedy. Jest podoficerem, starszym wachmistrzem. Przy okazji zawodów hipicznych poznaje ludzi, między innymi z arystokracji. Poznaje młodego Windichgraetza, który pewnego dnia pyta mojego ojca :”Skąd ty jesteś ? Mój ojciec kupił Nakwaszę od Potockich, ale jeszcze nie zrobiliśmy inwentarza. Może pojechałbyś ze mną zrobić ten inwentarz ?”

       „Jeśli  będę miał urlop, na Boże Narodzenie, to służę panom”. Młody książę Windichgraetz, bierze mojego ojca jako protokolanta i jadą  do Nakwaszy odebrać tę fortalicję. Po odbyciu wojska, rodzina Windichgretzów proponuje mojemu ojcu stanowisko plenipotenta po Potockich. Nakwasza jest po Potockich. To jest fortalicja z ogromnymi stajniami. Nie wiem, czy jest jeszcze gdzieś dzisiaj muzeum, które miałoby tak liczne, wspaniałe zbiory takie, jakie były w Nakwaszy, nie mówiąc już o pałacu, w którym były ogromne zbiory malarstwa cechowego, biblioteka.

        Przez  Windichgraetzów mój ojciec jest plenipotentem tego. Ja się tam urodziłem.

        Babka moja była Ormianką. Bardzo prosta kobieta, oczywiście, nie w sensie prostactwa, to był po prostu samorodny filozof. Ja sam dużo mojej babce zawdzięczam, bo lubiłem z nią się włóczyć w rozmaite odwiedziny,...”będziemy tam u tego pana adwokata. Słuchaj, to idiota jest, ale lubi dużo gadać, to ty słuchaj !”. Byłem jej częstym pomocnikiem, bo cierpiała na reumatyzm, więc byłem takim jakby  cicerone. Stąd poznałem rodziny arystokratyczne i nie tylko, bo moja babka była apodyktyczna, wciąż żądała zadośćuczynienia,i za to, że jej mąż zginął  niesłusznie, brała odszkodowania.

Grażyna Gronczewska: Wspomniał Pan w swojej książce, że babka zawsze twierdziła, że jest Pan urodzonym muzykiem.

Leopold Buczkowski:  Mnie strasznie podobała się muzyka weselna, chłopska. Po prostu do wariactwa lubiłem jej słuchać. Stałem godzinami pod drzwiami, gdzieś pod oknem i słuchałem jak oni tam grają. Umarł sekundzista, udałem się do pana Miklaszewskiego dyrygenta i tam się ofiarowałem. On powiada: „Słuchaj ! Ja wiem, twój ojciec świętej pamięci, to mój wielki przyjaciel...dobrze ! Przyjdź zaznajomisz się ze skrzypcami”. Skrzypce zostały, zacząłem grać w tym zespole. To zakażenie muzyką, poznanie alfabetu muzycznego pozostało. Później, w gimnazjum grałem w orkiestrze gimnazjalnej na tzw. trombonie. W wielu wypadkach, to że grałem, to mi bardzo pomogło w rozmaitych sytuacjach, nawet na harmonii grałem w czasie okupacji na jakiś weselach chłopskich zresztą  bardzo skromnych...

       Coś mi strzeliło do głowy, bo profesor od rysunków bardzo mnie pochwalił i któregoś dnia powiada : „ Buczkowski, ja się tobą interesuję. Idź do parku, zrób studium parku, bo mój kolega jest teraz profesorem na Akademii, to cię od razu przyjmie bez egzaminów, jak mu pokażę twoje rysunki”.

       Usiadłem w parku sobie skromnie, prawda, i zaczynam taką partię drzew studiować. Obok usiadł pan w tużurku, kapeluszu panama, z laseczką i w pewnym momencie zadaje mi pytanie:

- Proszę pana, dlaczego pan to rysuje ?

- Przygotowuję się do egzaminu.

- A...do egzaminu...No, tak, tak świetnie, że pan to rysuje. Wie pan co ? Ten, kto rysuje, jest też zdolny do czego innego.

Następnego dnia znowu idę do parku i nadal studiuję, i znów pojawia się ten pan, poznaliśmy się i on mi w pewnym momencie mówi :

-  Proszę pana, my pojutrze jedziemy z teatrem wędrującym do Kopeczyniec. Jadą trzy furmanki, jedzie ośmioro aktorów, my dajemy „ Orila Costa” to jest sztuka Challomarche, ona się wszędzie podoba. Pan pojedzie z nami, pan będzie mógł być aktorem, bo co  Pan będzie robił po maturze ? Jeszcze dwa lata się męczyć?

No więc, akurat wakacje się rozpoczęły, i ja wyjeżdżam z tym teatrem do Kopeczyniec. Teatr tam służba przygotowuje, aktorzy porozłazili się do restauracji, ja też sobie coś tam zjadłem, jakieś dwa pączki, herbatę wypiłem i znowu poszedłem do parku. Był tam piękny park, stary jeszcze po Sobieskich i sobie w swoim szkicowniku prywatnym robię notatki z Kopeczyniec z parku Sobieskich. Na to obok na ławce siada taki pan w tużurku i powiada :

- Pan świetnie rysuje.

Po dłuższej przerwie powiada znowu ( Buczkowski  śmieje się  ):

- Kto tak rysuje, jest zdolny do wszystkiego...Jak pan jest z domu i czy ma pan pieniądze na studia na Akademii, na jedzenie i ubranie ?

Ja na to odpowiadam:

- No, nie bardzo, nie bardzo...Ojciec umarł, a my tak jakoś podtrzymujemy się z łaski  bożej.

- Po co z łaski bożej, jak mogą być pieniądze.

Na drugi dzień podaje mi szczegóły.

Tu mieszka adwokat. Adwokat ma pieniądze w kasie swojej domowej, żyje nie z żoną, tylko ma kochankę. Jest bezdzietny, a według naszych obliczeń, tam będzie około 30 000 złotych w tej kasie.

Na trzeci dzień on mi daje instrukcje jak się otwiera kasę rafajzenowską.

- Klucz to jest lipa. Otwieranie kasy rafajzenowskiej polega na odczytaniu szyfru. Są trzy guziki. Jest cyfrowa, później alfabetyczna tarcza, a potem jeszcze dodatkowo dzień miesiąca. Co panu szkodzi, tam jest 30 000 według naszych obliczeń. Ja przeprowadzę wywiad, j wszystko przygotuję, a pana obowiązkiem  jest dostać się do kasy i trzeba próbować. Niech pan próbuje po kolei: jeden to „B”, dwa to „C”, itd. To ona panu otworzy się. A jak ją pan już otworzy, to pan sobie śmiało po schodach zejdzie, bo ja będę w tym czasie  romansował z panią mecenasową.  Mecenasowa lubi mężczyzn, on już o tym wiedział (śmieje się )...Pan będzie miał na studia, trochę mnie pan da z tych pieniędzy. To jak pan piętnaście tysięcy dostanie z tych pieniędzy do kieszeni, to będzie pan miał na całe studia”.

Ja z duszą na ramieniu zabrałem się do tej roboty...To było niesamowite przeżycie. To ja kręciłem i kręciłem, i kręciłem...Lato. Okna pootwierane, cudowna cisza w tych

Kopeczyńcach. Prowincjonalne powiatowe miasto,  cisza, i tak , co błysnę latarką, przekręcę znowu i znowu, tak po kolei wszystkie możliwe mutacje przeprowadziłem...

Jakiś taki zjawił się duch we mnie tej nocy, który powiada :

- Leopold, zostaw to wszystko. Masz 20 lat. Piękne lato. Kopeczyńce. Zostaw to wszystko. I ja odczepiłem się od tej kasy. A w parku, w nocy już na mnie czekał mój szef. Taki zadowolony, to ja usiadłem przy nim, a on powiada :

- No co , panie Leopoldzie ? Co pan taki smutny ?

-  A smutny jestem, bo gówno z tego.

- Jak to gówno !!! ( krzyczy i śmieje się )

- Niech pan nie krzyczy, bo akurat policjant przechodzi.

- Niech pana szlag trafi.

Krzyczy głośno i powtarza:

- Niech pana szlag trafi ! Pan do dupy jest ! Pan do niczego nie dojdzie w życiu !

Obrugał mnie. Wróciłem do domu, a przedtem do hotelu, bo tam był taki hotelik, w nocy sobie myślałem:

- Co ty tu robisz ?  To nie jest twoja spraw. Wracaj do domu. Wsiadłem do pociągu.

Wróciłem. Mama moja powiada :

- Wiesz, ty wróciłeś w nocy taki jakiś złamany, taki melancholijny...Leopold ! Gdzie ty byłeś ?!

Opowiedziałem jej wszystko. A ona :

-  Matko Boska ! Matko Boska ! Ciebie uratowała Matka Boska Podkamieniecka z tego wszystkiego.

Nie obce mi są te rzeczy.

Trzeba było coś robić, bo ojciec umarł, ja już byłem po wojsku, odbyłem służbę wojskową w V Dywizjonie Samochodowym. Obyty byłem z samochodami. Zapisałem się na polonistykę w Krakowie. Bardzo ładnie zapisać się do Chrzanowskiego, ale z czego żyć i gdzie mieszkać ? Ale jakoś  jezuici mnie przyjęli...jezuici to inteligentni cholery są. No dobrze, mieszkanie jest, ale z czego żyć ?! Jeden z kolegów powiada:

- Buczkowski, ty byłeś w V Dywizjonie Samochodowym, pewnie kierowcą jesteś. Weź taksówkę, będziesz jeździł taksówką, zarobisz trochę pieniędzy, będziesz miał na życie.

Którejś nocy do mojego samochodu ledwo się wtoczył jakiś człowiek. Widzę, że nie jest pijany, tylko ma trochę rozbitą głowę, pokaleczoną twarz i prosi mnie, żeby go zawieźć na Grzegórzki w Krakowie. Zawiozłem tego napadniętego w nocy Pana na Grzegórzki, kazał mi poczekać.

- Zaraz przyjdzie moja mama, to ona  panu zapłaci.

Więc czekam na tę mamę. Wchodzi młoda pani, na tacy przynosi herbatę, ciastko i powiada, że daje mi 20 złotych. Okazuje się, że to jest syn Juliana Fałata. Fałat miał z nim tysiąc kłopotów. Syn Juliana Fałata lubił się upijać. Za kilka tygodni przychodzi jakiś pan i powiada :

- Ja przychodzę z ramienia pana profesora Juliana Fałata. Pan Julian Fałat każe się panu kłaniać i prosi na jutro na spotkanie, na podwieczorek.

Ja oczywiście się zjawiłem. Fałat stary był bardzo szczęśliwy i zadowolony, że znalazłem na ulicy jego syna, zawiozłem do domu...więc rozmawialiśmy, pytał jak  się nazywam, skąd pochodzę...

- Powiadam , Buczkowski. No, proszę pana, to jest dobra rodzina. Pan wie, ostatnim burmistrzem Krakowa był Alfons Buczkowski, który nie oddał kluczy miasta Krakowa okupantom austriackim. Pan pewnie z tej rodziny.

- Nie wiem.

- Co pan studiuje ?

- No, polonistykę, chciałbym...

- Po co panu polonistyka ? A może pan rysuje .

Ja powiadam : Tak i pokazuję mu moje rysunki.

A Julian Fałat krzyczy:

-  Proszę pana. Pan jest malarzem ! Niech pan przyjedzie do mnie i będzie się uczyć malowania i rysowania.

Więc ja tam, co sobotę do Witkowic Bystrych dojeżdżałem do Juliana Fałata. Wtedy on był już wdowcem. Był tam ten jego syn i  córka Izabella. Miała  wtedy 19 lat.

Więc ja tu Pani daję próbkę, małą , nikłą, jedną taką strużynę tego, co ja mam za sobą, z rozmaitych doświadczeń. I właśnie od Fałata zaczęło się to, co się nazywa moim zainteresowaniem malarstwem i rysunkiem...tak...tak...

Grażyna Gronczewska: W  „Prozie żywej” i w pańskiej książce  „Wszystko jest dialogiem” odwołuje się Pan ciągle do czytelnika, który ma razem z autorem współtworzyć dzieło. Jak Pan sobie wyobraża takiego idealnego czytelnika ?

Leopold Buczkowski:  Kiedyś z domu mego rodzinnego został ukradziony koń. Byłem zakochany w tym koniu, bo dostałem go jako chłopak jeszcze jako podarunek od rosyjskiego żołnierza, to był reinbof. Którejś nocy, miałem wtedy 19 lat, zaglądam do stajni, konia nie ma. Była właśnie ponowa śnieżna...Wściekły, zdenerwowany ubieram kurtkę, matka robi mi dużą kawę z mlekiem i dużą kromkę chleba z masłem i ja udaję się tym śladem ... Szukam konia. Łaziłem bardzo długo, kilkanaście godzin, później nocowałem, jakąś czarownicę nawet spotkałem i jestem na tropie w pewnej wsi. Przede wszystkim zgłaszam się do sołtysa, żeby mu się zameldować, bo to jest pogranicze. Chcę mu zameldować, że ja tu chodzę, żeby mnie nie uważał za szpiega

i za prowokatora, tylko, że chodzę  i szukam konia. Na to wchodzi przodownik policji, sołtysa pyta i pokazuje na mnie:

-  Kto to jest ?

Przewodnik policji indaguje : Co ? Kto ? Gdzie urodzony ? Ojciec, matka, itd....

Podejrzewa mnie, że jestem po prostu złodziejem pogranicznym, koniokradem. Przodownik odszedł, wtedy sołtys powiada :

-  Proszę pana. Pan za dużo mówi. Niech pan mówi tylko tyle, ile trzeba.

Trzeba się zawsze zbliżyć do mentalności i rozumu tego słuchającego. Z pisaniem jest więc tak samo. Ja przyznam się Pani, że mnie pisanie już nudzi. Pisarstwo gdzieś tam wlazło w jakąś taką całą matnię, jest już tak samozatrute estetyzacją od...do, tymczasem sprawy przedstawiają się zupełnie inaczej. Ale jak to znowu pokazać w prozie, i komu ? To są te zasadnicze pytania. Jakby to powiedział Potocki „pytania kościane”.

Urodził się Pan na początku XX wieku i przeszedł wraz z nim przez wszystkie dramatyczne wydarzenia...

Leopold Buczkowski (śmieje się )... i romanse. No, nawet obscenia erotyczne, przecież czytała Pani moje wspomnienia w ostatnich dwóch książkach, to o księdzu, pastereczkach, weselach i scenach w piekarni. Napisałem, że to są  „piękności z piekła rodem” . Pierwsze takie diabelstwa erotyczne, to rozpoczynały się  na pastwisku. Ja strasznie kochałem konie. Mając 17 lat dostałem konia od artylerzysty rosyjskiego. Wspaniałego reinbofa, i tym rainbofem wyjeżdżałem zawsze na pastwisko. Pożyczałem tego konia sąsiadom do podorania kartofli i do i innych robót. U nas w domu ogród też obrabiałem tym koniem.

       Po tym okresie pilnych robót polowych było więcej czasu i tak z tym koniem wychodziłem na pastwisko.

To był ogier, koń. Okazuje się, ja się o tym później dowiedziałem...przyszedł polowy, taki wielki prawdziwy chłop i powiada :

-  Proszę pana, to ja pana ojca bardzo szanowałem, bo pan jest teraz taki biedny sierota...Panie, to jest świetny ogier, niech pan go puści na moją kobyłę.

- A jak to puścić ?

- No, ona tam jest na pastwisku. Niech pan założy mu kantarkę i przyprowadzi go do niej.

Byłem świadkiem pierwszego takiego, czegoś w rodzaju objawienia, jakiegoś takiego misterium...misterium erotycznego konia z klaczą. To bardzo dynamiczne, bardzo dramatyczne, bardzo ciekawe, bo on był wściekły ten ogier...A te wszystkie późniejsze wydarzenia, na przykład gwałcenie kobiet przez Kozaków, czy też żołnierzy fanatycznie głodnych...A ona uciekała biedna...W tych obsceniach najpełniej przejawia się człowiek...tak, tak.

       Teraz przekleństwa, obscenia we wszystkich językach, ukraińskim, rosyjskim, małoruskim, wielkoruskim, kaukaskim, węgierskim, czeskim.

Mój katecheta mówił:

- Jak ty wytrzymałeś to, Buczkowski ? (śmieje się diabolicznie ) Chodzisz do mszy służyć, bo służyłem do mszy świętej. Gimnazjum zawsze się rozpoczynało modlitwą w internacie, gdzie odbywała się msza święta rano i o siódmej...ja służyłem do mszy...a ksiądz znowu :

- Psiakrew, diabeł ciebie nie zniszczy, jak ty to wszystko wytrzymałeś ? Ty cholerniku !

Bardzo ładne prowincjonalne gimnazjum, to co się zebrało na moją klasę, to okazuje się, że to są wszystko rozmaici  rozbitkowie. Ten z Odessy gdzieś tam uciekł, ten był w wojsku u Hallera, tamten był u Piłsudskiego w „Strzelcach”, to przychodził z karabinem uciętym. Miał w torbie karabin, schowany ciągle pod ławką ( śmieje się ). Także klasa gimnazjalna, to była jedna wielka kupa złodziei i doświadczonych chłopaków. I to zderzenie, kiedy przychodzi pan profesor od łaciny, prawda. „In nova ferca animus muta corpora diceptis mambus mutare”  – naucz  się Buczkowski ! Scandal, scandale, scandatus ! Skandaliczny Buczkowski !!!

 

  Rozmawiała  Grażyna Gronczewska


Jan Stanisław Smalewski - Minął luty

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski


Minął luty.

Igrzyska zamiast chleba?

 

Ryszard Tomczyk

Wyszedł, udało się wyprowadzić w pole dziennikarzy warujących pod bramami więzienia. Mariusz T. wytransportowany został na wolność, której społeczeństwo, a zwłaszcza media mu wzbraniały. Uwolniony żyje sobie gdzieś w ostępach ciszy, mimo że czujne oko Temidy wciąż go obserwuje. Wygrała sprawiedliwość , ale przegrało liberalne prawo, które ułomnością nowelizowanych zapisów kodeksu postępowania karnego wobec brutalnych zabójców i zbrodniarzy nie spełnia oczekiwań i starych nawyków społeczeństwa. – Zero pobłażania dla sprawców zbrodni, śmierć za śmierć.

Ale nie tylko o to chodzi. Narody słowiańskie są mniej pobłażliwe, mają w naturze więcej zawiści i buntu (zobaczcie, co dzieje się na Ukrainie). W przypadku Mariusza T. ujawnił się niedostatek w stanowieniu polskiego prawa polegający na bardzo ważnym aspekcie psychologicznym, na braku czynnika resocjalizacyjnego; braku instytucji, specjalistów i nawyków korzystania z tego typu udogodnień.

Odchylenia psychiczne u rozmaitych zboczeńców, nie dające się leczyć i uniemożliwiające resocjalizację, należałoby rozpatrywać w obszarach podejmowania decyzji sprawczych z zastosowaniem mechanizmów chemicznej kastracji, czy trwałej izolacji od społeczeństwa.

 

Dlaczego o tym piszę? Gdyż obawiam się, że po wrzaskliwej dyskusji ogólnospołecznej do czasu kolejnego dramatycznego zdarzenia z udziałem jakiegoś zboczeńca, znów zapanuje błogi spokój, za ujawnione niedoróbki w polskim więziennictwie i sądach nikt się nie weźmie.

Zresztą przyjrzyjmy się naszym posłom, czym oni się zajmują? Teraz dla wielu z nich problemem nr 1 jest Ukraina. I jak się okazuje nie tylko w aspektach poważnego podejścia do tematu. Pojawiają się idioci, którzy jadą tam na przykład po to, żeby sobie zrobić „śmieszne fotki” z oponami czy drewnianymi tarczami na Majdanie, by udawać bohaterów, szpanować odwagą i… głupotą, o której sami nie wiedzą.

Syndrom wojny udziela się nie tylko tym, co robią wypady na Ukrainę. Poseł Jacek Protasiewicz po „dwóch małych buteleczkach” – jak sam przyznał - „przypomniał sobie o Hitlerze i obozach koncentracyjnych”. Na telewizyjny wywiad z Moniką Olejnik nie stawił się. Bał się, że Polacy nie zaakceptują jego pomysłu wzniecania koszmarów wojny z Niemcami.

No cóż, posłów mamy takich, jakich sobie wybraliśmy – sorry!

 

Polskie prawo pozostaje ułomne, bo ludzie którzy go tworzą, modernizują, doskonalą, wciąż pozostają ułomni. Ułomni w naturze rzeczy, jakimi pozostają normy prawne według których katalogowany jest współczesny świat. – Zło – dobro, mieć czy dawać?, jak kapitalizm dla siebie złączyć z socjalizmem dla innych?

Póki co, ważne jest jednak, iż ustała ta obrzydliwie nudząca i judząca społeczeństwo wrzawa wokół zbrodni Mariusza T., jakiej dopuścił się ćwierć wieku temu. Zbrodni zabójstwa czterech chłopców z pobudek seksualnych.

Mariusz T. w lutym znalazł się na wolności. Na trzy miesiące (na razie) aresztu skazano natomiast księdza G. – także za odchylenia na tle seksualnym. Sprawa księdza-zboczeńca ujawniła przy okazji inny margines zachowań środowiska, w którym ów poszlakowany człowiek się obracał. Kościołowi zarzuca się, że rozpoznając anolmalne zachowania niektórych duchownych, zamiast leczenia lub rygorystycznego postępowania prawnego, zmierzającego do eliminowania tychże ze środowiska, któremu ślubowali czystość, kierowano ich do zakonów, bądź na zagraniczne misje.

Zło – dobro; gdzie jest prawdziwa skala dla tych wartości? Z uporem maniaka powracam do wiary. W kościele katolickim jednoznacznie ustala to dekalog. Ale współczesny Kościół też nie jest w tej materii wolny od wypaczeń. Skalę wartości duchowych przysłania mu bowiem byt materialny. Przynajmniej tak było za Benedykta XVI, co wciąż przypominają media, zwłaszcza włoskie i amerykańskie.

Dwoi się i troi papież Franciszek, by zreformować Kościół Katolicki, przywracając mu właściwe oblicze moralne, by na pierwsze miejsce w doktrynie kościelnej wypchnąć służebność swoich pasterzy. Polski Kościół póki co mu w tym nie pomaga. Trudno się zatem dziwić, iż wśród powołanych przez niego w lutym purpuratów zabrakło Polaka, czego oczekiwali wierni.

 

Tak, oczywiście, dostrzegłem ten nowy gest papieża Franciszka, gest wyciągnięcia z cienia Benedykta XVI. Mówiło się, że być może weźmie on udział w kwietniowej celebrze uroczystego wyniesienia na ołtarze papieży Jana Pawła II i Jana XXIII.

Papież Franciszek nie czekał do 27 kwietnia i zaprosił Benedykta XVI już w lutym na konsystorz, podczas którego poszerzono kolegium kardynalskie o nowych purpuratów.

Myślę, że to nie tylko próba odwrócenia uwagi od aktualnych kłopotów Kościoła z księżmi pedofilami i korupcją w Kościele. To przede wszystkim pokazanie, że nowy papież skonsultował kolejne nominacje kardynalskie z poprzednikiem. No i oczywiście ważny gest poprzedzający zapowiedziane kanonizacje swych wielkich poprzedników.

 

Jeśli pieniądze, duże pieniądze, to odbywająca się w lutym olimpiada. Dla kibiców sportów zimowych igrzyska w Soczi budziły najwięcej emocji. Powiedziano i napisano o niej tak dużo, że ja tylko pokuszę się o kilka refleksji osobistych.

Przede wszystkim jako literata zaskoczyły mnie wątki kulturowe, jakie pokazano podczas uroczystości jej zamknięcia. Tym akurat mnie Putin pozytywnie zaskoczył. Przykład do naśladowania dla naszych rządzących. Wątpię zresztą, czy byłoby ich stać na takie wyeksponowanie polskiej kultury przy okazji podobnej imprezy sportowej w naszym kraju, gdzie kulturę zepchnięto akurat na margines życia społecznego.

Cieszyłem się i wzruszałem podobnie jak inni kibice, gdy zdobywaliśmy medale. Gdy nasi narodowi bohaterowie Justyna Kowalczyk i Kamil Stoch nie zawiedli, i gdy dodatkowo zyskaliśmy złotego strażaka w sportach lodowych. Chwała im, też podziwiam ich za to.

Ubolewam jednak, że media sportowe perfidnie wykorzystują medalowe sukcesy panczenistów do swoich zagrywek propagandowych. Skoro przecież bez krytych stadionów lodowych zdobyliśmy kilka medali, wcale nie musi oznaczać zaraz, że budując je, będziemy zdobywać ich więcej.

Są w Polsce priorytety i nasi rządzący powinni o tym pamiętać: najpierw praca i chleb, potem dopiero igrzyska.

Premier Tusk bardzo mądrze powiedział przy okazji jednego z wywiadów na temat pomocy Ukrainie: „Przecież nie wyprujemy sobie żył”. Szkoda tylko, że tej uwagi nie wygłosił przy okazji prezentacji pomysłu krakowian z olimpiadą zimową za 8 lat w Polsce, w naszym Krakowie!!!

Nie bądźmy ślepi, nasza królowa śniegu Justyna nie dlatego zdobyła złoty medal w biegu na 10 km stylem klasycznym (i to mimo złamania kości śródstopia), że mogła trenować w jakichś tam wybudowanych specjalnie dla niej śnieżnych Karpatach, czy Sudetach (przecież zimy w Polsce jakie są, każdy widzi – sorry!), ale dlatego, że latami ciężką pracą z przywiązaną do pasa oponą ciągała się na wrotkach po górskich drogach rodzinnej miejscowości.

Panczeniści też ćwiczyli często metodami „jak za króla Ćwieczka” i to właśnie one, a nie luksusy przywiodły ich do sukcesu.

Nauczmy się najpierw budować drogi. Uzdrówmy lecznictwo, naprawmy sytuację w szkołach podstawowych i średnich, skończmy to co rozpoczęte, zanim pomyślimy o nowym.

Zbudowaliśmy kilka stadionów piłkarzom (bo premier piłkarz inicjatywę oszołomów piłkarskich wspierał) i co z tego tytułu mamy? Kłopoty z ich wykorzystaniem. A sukcesów piłkarskich o ile więcej nam przybyło? Mniej niż zero.

Ostatnio (żenada!) w prasie niemieckiej nawet pojawiały się sugestie, że drużyna narodowa Niemiec powinna odmówić w eliminacjach do mistrzostw świata gry z Polakami, gry „z podwórkową ligą piłkarzy polskich”.

Tak, Rosję stać było na zorganizowanie olimpiady zimowej w ciepłym kurorcie Soczi, ale nie porównujmy się z Rosją. Wystarczy, że przypomnimy sobie ostatni konkurs pucharu świata w Zakopanem. Woda po skoczni lała się strumieniami.

 

Soczi i tak nie było pełnym sukcesem Rosjan. Pokazało światu zderzenie bogactwa szerzącego się w Rosji przy udziale nowobogackich oligarchów z zasłoniętą drewnianymi płotami wiejską zadawnioną biedą, bieduszką.

Gdyby nie odsunięcie się przywódców państw europejskich od Putina, który sam musiał święcić ten swój gorzki sukces (szefów międzynarodowego sportu nie liczę, byli tam z obowiązku), udałoby się może zyskać więcej. Bo technika, rozmach, organizacja pozytywnie dominowały. A i terroryści nie podnieśli głowy, czego osobiście się obawiałem (nie tylko ja zresztą – wiadomo).

Co przyćmiło ostateczne polityczne zwycięstwo Rosji (w tym medalowe przecież także – pamiętamy) podczas imprezy sportowej o wymiarze światowym? Przyćmiły go wydarzenia na Ukrainie. Zanim jednak o nich, nie sposób jeszcze pokusić się o jedną refleksję: Spryciuch z tego Putina. I ma łeb na karku facet - samiec. We Francji skandal z prezydenckimi sprawami damsko- męskimi gonił skandal. A w Rosji cichutko. Przy okazji sportowej olimpiady prezydent sportowo się ożenił, to znaczy zmienił żonę i świat prawie tego nie zauważył. Prawie, gdyby nie niektóre zachodnie brukowce, no i nasze niektóre dzienniki także.

Bo np. „Fakt” z 22 lutego br. w dodatku Historia poświęcił Putinowi aż dwie strony. W materiale „Putin szpieg i damski bokser” mogliśmy przeczytać o tym, jak major KGB, przyszły car Rosji donosił jako drugorzędny funkcjonariusz placówki w Dreźnie na studentów i werbował szpicli. Jak zdradzał żonę, lał ją po pijaku, nie mając wówczas żadnego pojęcia, iż zbierane są na niego haki. A zbierał je inny szpicel  oficer Stasi Michael Mannsteins.

Stewardesa Aerofłotu Ludmiła, która ukończył romanistykę, wyszła w roku 1983 za mąż za Putina. Rok później urodziła mu córeczkę. Maszę. Kapitan Putin, który trafia na placówkę do Drezna, ściąga ją tam, do „dwupokojowego mieszkania na trzecim piętrze. Na topornej brązowej meblościance ustawiają tandetne figurki ze szkła i kładą album o prawosławnym świętym, księciu Aleksandrze Newskim”.

Ich małżeństwo nie było jednak idyllą, o jakiej potem opowiadała prezydentowa w moskiewskiej telewizji. Putin nie tylko ją bił, izolował od świata zewnętrznego, ale także notorycznie zdradzał. Tam w NRD w szczerych kobiecych rozmowach opowiadała o tym przyjaciółce, o której nie wiedziała, że jest także agentką (o pseudo „Balkon” - z racji dużego biustu), która potem o wszystkim donosiła szefom na Zachodzie. O małżeństwie Putinów napisał później autor publikacji na temat niemieckich organizacji szpiegowskich Erich Schmidt-Eenboom.

W zeszłym roku Putinowie ogłosili, że nie są już małżeństwem. Podczas olimpiady w Soczi Putin ponownie się ożenił, z młodą sportsmenką gimnastyki artystycznej. No,no,no… No cóż, życzymy nowej żonie Putina, by nie podzieliła losu Ludmiły.

 

            O czym śnią rządzący? Bogactwo, przepych i buta władzy. O tym, co zgubiło także prezydenta Ukrainy Janukowycza. Biedni Ukraińcy wiele mogli mu wybaczyć, ale złotych sedesów w prywatnych pałacach już mu nie wybaczą.

Euromajdan  zakończył się w lutym tragicznie, udowadniając przy okazji, jak blisko od siebie leżą władza i korupcja, wielkość monarchy i małość człowieka. Za byłym prezydentem Janukowyczem naród ukraiński wydał międzynarodowy list gończy. On sam odnalazł się… w Moskwie. Pod pieczą swego Kremlowskiego orędownika Putina. Odnalazł się i poprosił Rosję o pomoc „w naprowadzeniu porządku na Ukrainie”. Teraz nikt nie ma już na świecie wątpliwości, jakie były prawdziwe intencje prezydenta Ukrainy, gdy mamił zachód hasłami o demokracji i współpracy z Unią Europejską.

            Czy Janukowycz zasłużył na złoty sedes i wybijaną diamentami sedesową deskę?

 

Choćbyś się myszą zapadł w ciemną norę

i choćbyś się kretem zakopał w ziemi

znajdą cię odkopią wyczekają porę

gdy wyjdziesz zaczerpnąć powietrza

nóż ci wbiją w plecy

 

Znajdą cię boś świętość władzy skalał swym ubóstwem

mieniąc się bogiem wśród zwykłych i biednych

bo przepych zaślepił twe odbicie w złotym lustrze

by się wywyższyć poniżyłeś innych

 

            Janukowycz przegrał, bo sprawując władzę, nie docenił opozycji. Więził ją, nakłaniał do jej fizycznego likwidowania. Zamknął w więzieniu byłą premier Julię Timoszenko, by nie mogła zagrozić jego prezydenturze.

             W lutym Euromajdan stał się miejscem uświęconym krwią ukraińskich bohaterów walki z niesprawiedliwością. Stał się Majdanem politycznym, rozgrywek wewnętrznych o narodowe samostanowienie, a ostatnio Majdanem społecznego sprawowania władzy.

 

Co mnie jako obserwatora ukraińskich wydarzeń martwi szczególnie?

Majdan nie załatwił spraw do końca, on jakby tylko je rozpoczął, wiele jeszcze przed Ukraińcami.

Przypadek kijowskiego Majdanu nie był mimo wszystko dla innych państw dobrym przykładem rozwiązywania sporów politycznych. Bezradni Ukraińcy w konflikcie z wybraną legalnie władzą zmuszeni zostali stanąć do walki z nią metodami poza parlamentarnymi. Wybrali opór, upór, nieustępliwość w działaniu strajkowym, wybrali otwartą walkę, która skończyła się dla jej uczestników tragicznie, ofiarami z obu stron. Przegrał też prezydent Janukowycz, chociaż ani on sam, ani Moskwa Putina nadal tego nie rozumieją.

            W walce tej na razie nie ma zwycięzców, bo przegrali nie tylko rządzący, w jakimś sensie przegrała również opozycja. Kierujący Majdanem przywódcy – jak teraz głoszą ludzie wiecujący na Majdanie, też do końca nie sprawdzili się. Zarzuca się im, że nie potrafili doprowadzić do ustąpienia prezydenta bez rozlewu krwi, bez ofiar wśród demonstrantów.

            Nie wiem, czy w ogóle - w sytuacji narastającego napięcia oraz poparcia dla Janukowycza ze strony wschodniej Ukrainy i ze strony Kremla - było to możliwe? Wiem natomiast jedno: Ukraińcy zachodniej części Ukrainy zbyt ufnie podeszli do obietnic ze strony Unii Europejskiej. Obietnic lepszej przyszłości dla swych obywateli pod wpływami demokracji zachodniej i zachodnich pieniędzy.

            Unia nie doceniła chyba woli Rosji, woli stanowienia wspólnie z Ukrainą mocarstwa wschodu. UE zbyt łatwo, zbyt szybko i zbyt pochopnie podeszła do problemu możliwości włączenia Ukrainy w struktury cywilizacji zachodniej, czego konsekwencje będzie teraz musiała ponieść. Jakie one będą, też jeszcze nie jest wiadome.

            Na pewno UE zaprzepaściła szanse silniejszego zbliżenia Ukrainy do siebie po roku 2004, po pomarańczowej rewolucji, której demokratyczne efekty zaprzepaścił późniejszy rząd sterowany z Moskwy za pośrednictwem prorosyjskiego prezydenta Janukowycza.

Zachód nie potrafił też „odbić” z rąk prorosyjskiego przywódcy Julii Timoszenko, zabierając ją chociażby na leczenie w klinikach niemieckich. Gdyby tak się stało, była premier Ukrainy mogłaby teraz posłużyć jako zakładnik nowej demokratycznej władzy. Mogłaby stać się gwarantem przemian z poręczenia Zachodu.

            Niestety, więziona przez Janukowycza Julia Timoszenko wypaliła się zdrowotnie i politycznie, a oswojone w końcu z jej uwięzieniem społeczeństwo przestało inwestować w nią swoje nadzieje polityczne. Ona sama bardzo szybko przekonała się o tym, gdy zaraz po uwolnieniu spotkała się z ludźmi na Majdanie, przemawiając do nich. Pierwsze jej słowa i reakcje o odwecie na Janukowyczu zaskoczyły. Zaskoczyły wielu polityków. Oczekiwano w danej chwili słów otuchy i… swoistego „błogosławieństwa” byłej premier, a tych zabrakło.

Społeczeństwo nie chce już pomarańczowej Julii. Mówi się, że nie wykorzystała swoich lat rządzenia krajem, by przybliżyć Ukrainę do Europy Zachodniej, by wykorzystać pomarańczową rewolucję do zmiany orientacji politycznej Ukrainy.

Z racji geopolitycznego położenia Ukrainy, z racji jej dwojakich narodowościowych korzeni i silnego umocowania zachodniej jej części w kulturze rosyjskiej, było to trudne do zrealizowania, wręcz niemożliwe. Obawiam się także, iż obecnie również jest to bariera nie do pokonania, tym bardziej iż nie wiadomo dotąd, kto w imieniu Ukraińców miałby to robić. Ukraińcy opowiadają się aktualnie za całkowitą wymianą władzy, za wymianą wszystkich dotychczas z nią związanych ludzi na nowych przywódców. To jakby gra w ciemno. Niepewna i zastanawiająca.

 

Rządza odwetu i chęć zemsty to źli doradcy w kwestiach politycznych. Niestety, społeczeństwa postkomunistyczne budowane były latami na odwecie (mas robotniczych i plebsu przeciwko burżuazji, „czerwonych” przeciwko „białym”), wychowywane w kulturze braku poszanowania dla prawa międzynarodowego, kierujące się przesłankami „kto ma władzę, ten może wszystko”. Dlatego pozostają w tyle za kulturą europejską, ba, stanowią dla niej nawet pewne zagrożenie.

Być może w społeczeństwach takich demokracja nie powinna zasadzać się na 51% przewadze zwolenników nad przeciwnikami, to za mało, to zawsze może wzniecać strajki i bratobójcze waśnie. Demokracja w takich państwach powinna opierać się na innych zasadach większościowych. Na zasadach większego dystansu do prawa, budowania większego szacunku do ustaleń i uregulowań prawnych, strukturalnych, obowiązujących w cywilizowanym świecie. Myślę, że to powinny być normy w granicach 2/3, ¾ społeczeństwa. Dopiero wtedy większość mogłaby poczuć się pewniej.

Póki co Ukrainie nadal zagraża brak stabilizacji, a nowa sytuacja z rodzącymi się napięciami na Krymie pomnaża niepokój. Czy jakakolwiek nowa, nieokrzepła władza, nawet jeśli w maju uda się przeprowadzić nowe wybory, potrafi pogodzić interesy obu części (zachodniej i wschodniej) państwa? Potrafi rozwiązać sprawy Krymu, zwłaszcza, gdy nie sprawdziły się przypuszczenia, że Putin się nie zaangażuje?

Jak rozwinie się nowa, powstała w ostatnich dniach lutego sytuacja na Krymie po wkroczeniu wojsk rosyjskich?

Kłopoty z wypracowaniem jakichkolwiek wzorców zmierzających do scalenia narodu ukraińskiego, mogą zaprzepaścić dorobek Majdanu. Mogą zostać wykorzystane przez Rosję. Putin, gdy tylko zechce, potrafi wykorzystać zwaśnienie Ukraińców w obszarze geopolitycznym, ale i także w kwestach ekonomicznych i finansowych.

A Europa, Ameryka? Nikt nie chce wojny z Rosją. W sprawy Gruzji też przecież nie udało się skutecznie zaangażować.

Zresztą nie łudźmy się, dawnego zimnowojennego nastawienia polityków USA i byłego ZSRR już nie ma. Współcześnie mocarstwom nie towarzyszy już ten sam temperament polityczny. Dzisiaj nie ideologia, ale wspólne cele walki z terroryzmem i walki o wpływy finansowe (biznes) głównie się liczą. I łączą.

 

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (14)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (14)

 

Aleksander GierymskiOd momentu Pańskiego debiutu minęło zaledwie dziesięć, przepraszam, jedenaście lat i ma Pan w dorobku dziewięć książek, siedem nagród i wyróżnień w tym prestiżową Nagrodę Literacką i. Józefa Mackiewicza, którą otrzymał Pan w ubiegłym roku za Opowiem Ci o wolności. Jest też kilka odznaczeń a wśród nich Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Ale dokonując podsumowania tych jedenastu lat pisarskiej pracy, nie można zapomnieć o pięciu napisanych sztukach teatralnych. I skoro o nich mówimy, a chcę żeby Pan o tym więcej powiedział, to warto jednocześnie powiedzieć, że teatry polskie jakby zapominały o polskim repertuarze współczesnym. Jeśli już to Gombrowicz i Mrożek, rzadko Różewicz, a w tle klasyka z nieśmiertelną Zemstą, czasami, albo już wcale Bałucki. Zatem jeśli Pan pozwoli, najpierw o Pańskich sztukach, później o kondycji polskiego teatru w prezentacji polskich autorów współczesnych.

Najpierw rozgraniczmy dwie sprawy – Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski przyznał mi Prezydent Lech Kaczyński za moją działalność opozycyjną, podziemną, a nie za moje dokonania literackie. Zanim przejdę do odpowiedzi na pańskie pytanie dotyczące teatru, muszę, nawiązując do Prezydenta, opowiedzieć historyjkę, która w moim odczuciu nie mieści się w głowie. Otóż, kiedy bodaj w 2009 roku odznaczano – na mój zresztą wniosek – ludzi Przedświtu, zaproszony na tę uroczystość przyszedłem pod Pałac Prezydencki i zobaczyłem spora kolejkę już przy żołnierzach stojących przed wejściem do Pałacu. Ominąłem ich i przez nikogo nie zatrzymywany wszedłem do budynku. Tam, przy bramkach, wykrywaczach metalu znowu była kolejka. Tę kontrole też ominąłem przez nikogo nie niepokojony. Po uroczystości, już na tyłach Pałacu, w ogrodzie, podczas przyjęcia, zawołałem moich chłopaków i postanowiłem ich osobiście przedstawić Prezydentowi. Podszedłem do Kaczyńskiego, objąłem go ramieniem i zacząłem prezentować moich kolegów…

 

Rozumiem, że chodzi Panu o…

 

O to, że na moim miejscu mógł być każdy! Każdy! Również osoba psychicznie chora, terrorysta, jakiś Ryszard Cyba, któremu nie podobał się Prezydent. Przeszedłem przez dwie kontrole, mogłem wnieść nóż, pistolet, granat. Nie zostały zachowane żadne standardy bezpieczeństwa! Nie wiem czy tak było tylko przy Kaczyńskim – być może dotyczyło to też Wałęsy, Kwaśniewskiego, może dotyczy teraz Komorowskiego, nie wiem. Wiem natomiast, że takie zdarzenia nie mają prawa mieć miejsca, że szef ochrony Prezydenta powinien za taki incydent natychmiast wylecieć z pracy.

 

Nie ma Pan wrażenia, że to typowe dla Polski, Polaków, jakieś absurdalne poczucie, że nie zagraża nam żadne niebezpieczeństwo.

 

Nawet jeśli jest tak, jak pan mówi, to nie zmienia to mojej opinii, że pewnie mamy do czynienia z kompletnym brakiem odpowiedzialności…

Wracam do teatru. Gombrowicz, Mrożek, Różewicz, Fredro – ma pan rację, niewiele więcej. Gdzie leży błąd? W systemie. Francuskie teatry zasilane z kasy państwowej musza, podkreślam słowo muszą, grać autorów francuskich. I to chyba czterdzieści procent. I to nie jest jakiś wyjątek. Jest wiele państw, w których państwo promują rodzimą twórczość, daje jej wsparcie, pomaga przez różne ułatwienia administracyjne. To oczywiście nie może oznaczać ułatwień artystycznych, nikt rozsądny nie będzie przecież promował grafomanów. Polska od czasów saskich jest zapatrzona, ślepo zapatrzona w Zachód, wszystko co tam modne przenoszone jest z automatu do nas. A w przypadku teatru w żaden sposób się to nie sprawdza. Co nas obchodzą banalne historie zamożnych Francuzów? Tu nie ma automatu, nie ma światów tożsamych.

Ale jest też druga strona medalu, częściowo leżąca po stronie dramaturgów i pułapek w jakie wpadają. Tą pułapką są agencje czy agenci teatralni, z którymi większość z nas podpisuje umowy. Ich aktywność z reguły ogranicza się do wysłania maili do teatrów z propozycją grania sztuki autora, który jest w ich „stajni”, czasami do opisu sztuki i umieszczenia jej na własnej stronie, a w skrajnych przypadkach zainkasowania pieniędzy, gdy w ogóle bez ich inicjatywy zgłosi się reżyser/teatr – bo ktoś przeczytał tekst na przykład w „Dialogu”. Wielcy agenci na Zachodzie mają takie kontakty wśród producentów, reżyserów, dyrektorów, że samym swoim nazwiskiem gwarantują jakość sztuki. Ale tam nikt nie idzie na ilość, tam nazwiska promuje się w zupełnie inny sposób. U nas to wciąż jeszcze kwestia przypadku, szczęśliwego losu, trafu.

Kiedy przeczytałem Pańskie pytanie, pierwsza rzecz, którą zrobiłem to spojrzałem na daty napisania moich dramatów: „Znieczuleni”, „Zazwyczaj śnimy w samotności” i „Dyfuzja” – 2004 rok, „Tinta” 2005 i najnowsza moja sztuka, na dziś z tytułem „Retrospektywa”, ale pewnie ten tytuł, do którego nie jestem przywiązany, ulegnie zmianie – prosi mnie o to teatr Ateneum, w którym ma być prapremiera – rok 2013.

 

Straszna dziura, osiem lat miedzy czwartą, a piątą sztuką. Dlaczego?

 

Sam się nad tym zastanawiam. Może dlatego, że teatr jest dla mnie jakąś odskocznią od prozy? Nie potrafię tego zdefiniować. W każdym razie teatr do mnie przypływa i odpływa. Często jest ode mnie bardzo odległy. Ale czerpię satysfakcję z tego, że w Akademii Teatralnej – o czym donoszą mi znajomi aktorzy bardzo, bardzo często młodzi aktorzy czy tez kandydaci na aktorów ćwiczą na moich tekstach. Nie będę przesadnie skromny – wiem, że w teatrze najważniejsze są dialog. A te piszę dobre. Nie bardzo można im zarzucić sztuczność, to aktorzy i publiczność czują natychmiast.

 

Ale przecież Pańskie sztuki były grane…

 

Grani byli „Znieczuleni” w gorzowskim teatrze imienia Osterwy. Wyreżyserował tę sztukę Rafał Matusz, nad „Tintą” pracowaliśmy z Kasią Kasicą podczas łódzkiego festiwalu szkół aktorskich, dwie pozostałe sztuki miały głośne czytania, najnowsza – jak już powiedziałem będzie najpewniej miała prapremierę w najbliższym sezonie teatralnym, a wcześniej chciał ja grać pewien, dość znany teatr offowy z Wrocławia, ale się nie zgodziłem.

 

W Polsce są autorzy, którzy nie zgadzają się na wystawienie swoich sztuk?

 

Jak widać. Ja się nie zgodziłem.

 

Dlaczego?

 

To temat na oddzielna dyskusję. Wie pan, czyta Polskie Radio praktycznie cała moją powieść za 760 złotych, teraz proponują, że przeczytają pięć odcinków za darmo, piszę scenariusz filmu fabularnego, reżyser przerabia ten mój scenariusz, dopisuje kilka scen i bierze dwa razy większe honorarium niż mnie płaci, pierwsze pytanie, gdy mnie zapraszają na wieczór w jakiejś bibliotece jest takie, czy mogą liczyć, że przyjadę za darmo, w Wałbrzyskim Ośrodku Kultury robią moją sztukę i nawet nie pytają o zgodę, teatr offowy proponuje mi 1000 złotych…

 

To żart? Rozumiem, że w tym radiu, publicznym radiu – dźwiękowcy, reżyser, redaktor, aktor, wreszcie szef anteny też pracują za darmo… Że w tym teatrze też aktorzy nic nie zarabiają…

 

Żaden żart, szczera prawda. Ja zadaję podobne pytania i to jest kamień obrazy. I ja nawet byłem gotów przystać na ten tysiąc złotych ale pod warunkiem, że dostanę procent od biletów, że zapewnią mi udział w trzech próbach, więc także nocleg. I wie pan co usłyszałem?

 

Że nie?

 

Że Wyrypajew daje im prawa do swoich utworów za darmo.

 

Wyrypajew to dziś jeden z najmodniejszych rosyjskich dramaturgów.

 

Także aktor i reżyser. Skoro Wyrypajew daje za darmo, to… Szkoda gadać. To jakieś absurdy. Rzeczywistość, w której autor jest na ostatnim miejscu łańcucha pokarmowego. W zasadzie powinien żyć powietrzem, swoją twórczością, w najgorszym wypadku jeszcze

miłością.

 

Wracajmy do Pańskich sztuk. Pan lubi teatr nowoczesny?

 

Co to znaczy nowoczesny teatr? Wie pan, ja jestem wychowany na Szekspirze, na Molierze, Brechcie, na Arturze Millerze, na Ionesco, na Beckettcie. Tych nazwisk mógłbym wymienić znacznie więcej ale zawsze na początku będzie Szekspir, którego mogę czytać o dowolnej porze dnia i nocy. I to czytać jak powieść. Te wielkie sławy zawsze były wsparte wielkimi kreacjami aktorskimi. Łapicki, Holoubek, Gogolewski, Zapasiewicz, Czechowicz, Dziewoński, Fijewski, a przede wszystkim Łomnicki.

 

Sami mężczyźni…

 

Mogę wymienić też kobiety: Polony, Jędrusik, Braunek, Budzisz-Krzyżanowska…

 

Czemu Pan ich wymienia? Na Pańskiej liście nie ma żadnych gwiazd dnia dzisiejszego…

 

Niech pan nie żartuje, jakie gwiazdy… Ten opętany serialowym pieniądzem tłum absolwentów najróżniejszych szkół teatralnych? Nie mam z nimi nic wspólnego. Przez lata funkcjonował w Polsce znakomity Teatr Telewizji. Lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte, nawet osiemdziesiąte. Parę lat temu znakomitą robotę robiła Wanda Zwinogrodzka. Próbowała reanimować teatr na wysokim poziomie tworząc Scenę Faktu…

 

O ile pamiętam starł się Pan na łamach Dialogu broniąc tego teatru i Wandy Zwinogrodzkiej z jej oponentami.

 

Oponentami to chyba mało powiedziane. Panom z Gazety Wyborczej i Fundacji imienia Jacka Kuronia kompletnie nic się nie podobało z tego, co robiła Zwinogrodzka. Ale ja dam jeden przykład, który broni całej idei: Inka. – Danuta Siedzikówna. Wspaniały spektakl „Inka 1946” według tekstu Wojciecha Tomczyka w reżyserii Natalii Korynckiej-Gruz. A przecież były też inne inscenizacje równie ważne: „Słowo honoru” Krzysztofa Zaleskiego, „Norymberga” Waldemara Krzystka, „Rozmowy z katem” Macieja Englerta, „Góra Góry” Pawła Wołana, „Śmierć Rotmistrza Pileckiego” Ryszarda Bugajskiego, wiele, wiele innych.

Odbiegliśmy od tematu. Pytał pan o teatr nowoczesny. Parę lat temu, prowadząc Biesiadę literacką w Domu Kultury na Smolnej zaprosiłem do wzięcia w niej udziału młodego dramaturga, kolegę mojej córki z Akademii Teatralnej – nie chcąc robić wstydu nie wymienię jego nazwiska. Wziąłem jego sztukę wydrukowaną w Dialogu, sztukę pełną wulgaryzmów, obscena, za przeproszeniem onanizmu, srania i rzygania. Przeczytałem jakiś fragment i poprosiłem młodego człowieka – przy wypełnionej sali – aby nam odegrał tę scenę. Poprosiłem aby pokazał jak aktor ma się na onanizować. Chłopak próbował ze mną walczyć ale chyba niewiele z tego wyszło. Więc jeśli to ma być teatr nowoczesny, to z takim teatrem nie chce mieć nic wspólnego. Nic!

 

Pierwsza z Pańskich sztuk „Znieczuleni”… Wykorzystał Pan swoje doświadczenia prawnicze, prokuratorskie…

 

Nie. Ta sztuka urodziła się w mojej głowie. Nie spotkałem takiego przypadku w mojej „karierze” prawniczej. Ale wiem, że takich rodzin, patologii jest sporo w każdym z polskich miast. Znając prawo wiedziałem za to, w którą stronę winna „iść” obrona aby zbrodniarze ponieśli najmniejszą karę…

 

Jacek Sieradzki w  Przekroju napisał o „Znieczulonych”: „Teatr często dziś włóczy się po marginesach społecznych, czasami szukając „brutalistycznych” podniet, czasem skuszony modą. Ale bywa też, że wiedzie go tam autentyczne przerażenie”. Tak Pan postrzega otaczającą nas rzeczywistość?

 

Nie, Sieradzki ma rację, to margines. Ale mam wrażenie, że puściły wszelkie hamulce, że zabicie dziecka, matki, ojca często nic nie znaczy. Przyzwyczailiśmy się do tego, zbrodnia spowszedniała, opatrzyła się. Przez lata nią epatowani wzruszamy ramionami. To nie my, nie nasi sąsiedzi, to nie nasza sprawa, to gdzieś daleko. I nagle okazuje się, że i nie daleko, i nie kogoś, a za ścianą

 

Ksiądz Andrzej Luter w Dialogu napisał: „W Znieczulonych dostrzegam trzy kluczowe elementy. Po pierwsze, jest to dla mnie współczesny obraz Drogi Krzyżowej, na której wcale nie musimy widzieć fizycznie Chrystusa.[…]. Chrystus przecież realnie cierpi z powodu konkretnych słów i czynów człowieka. Bóg wciela się w konkretną, realną sytuację. Jest krzyżowany przez człowieka tu i teraz, w naszych czasach, nieustannie, a jednocześnie pragnie zbawienia wszystkich ludzi, także takich jak bohaterowie naszej sztuki. Oni też mogą być zbawieni. Drugi element to samotność bohaterów sztuki, zawoalowana brutalnością i pozorną pewnością siebie. Porażająca jest ich niezdolność do bezpośredniego, ludzkiego kontaktu. Nie widzą swoich twarzy, być może uważają, że tak łatwiej żyć, podczas gdy naprawdę świadczy to o ich lęku. Być może styl rozmów syna, Lutka, córki, pani psycholog, matki i prokuratora, pełen fałszu i zakłamania, dostarcza im pozornie większego poczucia bezpieczeństwa. Ciągle ten pozór, pozór autonomicznej ludzkiej siły. Do tego dochodzi problem cierpienia jako doświadczenia pomagającego dojść do prawdy, odkryć pozorny charakter dotychczas ubóstwianych wartości. Czujemy, że osoby dramatu cierpią, ale nie dopuszczają tej myśli do siebie, przynajmniej werbalnie nie ujawniają swoich uczuć. Tymczasem – jak pisał Nikołaj Bierdiajew – godność człowieka mierzy się nie pasywnym cierpieniem, nie poszukiwaniem ciosów losu i odwetu na te ciosy, jakże często brutalnego i bezwzględnego, lecz zwycięstwem nad korzeniami cierpienia, nad złem swojego życia. I wreszcie trzeci element, może najbardziej istotny. Sztuka Holewińskiego to dla mnie współczesna forma ukazania rzeczywistości piekła. Piekło to wzajemne oskarżenie i nienawiść do świata zastanego, a przede wszystkim do drugiego człowieka; i pogarda dla samego siebie. Chrystus zmartwychwstał – to obiektywna rzeczywistość, teraz człowiek dokonuje wyboru, może wybrać piekło… Holewiński zostawia nas z niewiedzą, nie wiemy, co bohaterowie wybiorą.” Pańscy bohaterowie nie odnajdują Boga, nie liczą na zbawienie. Nie ma w nich ekspiacji, chęci naprawienia zła. Jest ucieczka od prawdy, poczucia winy i kary.

 

Tego nikt nie wie. Zbrodniarze często znajdują swoją ścieżkę, odnajdują Boga, jednają się z ofiarą. To się zdarza. Ale znacznie częściej nie ma nic poza pustką i brakiem jakiejkolwiek refleksji. Może to kwestia wychowania, może poczucie bezkarności, może ograniczonego postrzegania świata. Ksiądz Luter słusznie zauważa, że nie daję odpowiedzi, że zostawiam widza z dylematem. Ale nie chciałbym aby wychodził z teatru wstrząśnięty tylko złem. Mam nadzieję, że ta sztuka budzi głębszą refleksję.

 

Zdzisław Jaskuła uwypukla inny motyw: „Ale to nie brak jakiejkolwiek wrażliwości moralnej jest tu najważniejszy. Autor odbiera przede wszystkim swoim postaciom rys tragiczny. Nikt tu nie ma „greckiej” świadomości, nie poznaje siebie, nie docieka prawdy o sobie, dlatego też nie dochodzi ostatecznie do żadnego katharsis. Każde z przesłuchań jest w tym sensie jałowe dla wszystkich jego uczestników. Nie budzi sumień i nie otwiera na innych. To - paradoksalnie - jest najbardziej przejmujące w sztuce Holewińskiego. Nie „wszechobecność zła”, nie obrazy ludzkiego czy społecznego piekła, lecz ci pozostawieni sobie ludzie - samotni, nie pojmujący nawet samych siebie.” Zło nie jest rozpoznane?

 

W moim odczuciu – pomińmy stany chorobowe – jest rzadko kiedy rozpoznane. Istotna jest jego kumulacja, potęgowanie się, wchodzenie w koleinę, w której jest już tylko gorzej. Widziałem sporo kryminalistów, nie tych najgorszych – nigdy nie miałem do czynienia z zabójcami ale tak sobie wyobrażam dno piekieł. Jakąś otchłań, z której trudno, bardzo trudno się wygrzebać.

 

Premiera „Znieczulonych” miała miejsce w Teatrze imienia Osterwy w Gorzowie we wrześniu 2005 roku…

 

Sztuka miała sporo przedstawień, o ile się nie mylę najwięcej w tamtym sezonie ze sztuk granych w gorzowskim teatrze. Ale była też pokazywana na przykład w więzieniu.

 

W innych Pana sztukach to zło też jest wybite na plan pierwszy, niewiele tam śmiechu. Są za to prostytutki, ludzie mediów, jest wojna, są dramaty rodzinne… W każdej Pańskiej sztuce jest strach, neurozy, odniesienia do dramatycznej przeszłości.

 

Zacznijmy od Tinty. Mam wrażenie – pewnie to moja wina – że niewiele osób potrafiło właściwie umiejscowić tę sztukę. Pisałem ją druzgotany doniesieniami wojennymi z rozpadającej się Jugosławii. Gwałconych kobiet, zabijanych dzieci, traumami przeszłości. To nie muszą być bezpośrednio nasze doświadczenia. Równie dobrze możemy przenosić doświadczenia rodziców, ich leki, ich cierpienie. Chciałem moich bohaterów z ich przeszłością, trudną dramatyczną zestawić z czasem, z przemijaniem ale i pamięcią – pamięcią kata i ofiary. To wbrew pozorom bywa węzeł, który bardzo silnie, czasami nierozerwalnie łączy, spaja, jest napędem wspólnego życia.

 

W „Zazwyczaj śnimy w samotności” przenosi Pan swoich bohaterów do Niemiec. Ucieczka od Polski?

 

Raczej od polskich realiów. Żartobliwie powiem, że Polsce nie ma tak bogatych pisarzy jak Max Scheller, ani tak znaczących agentów literackich jak jego żona Ruth. Ale to jest sztuka o rodzinnym piekle, o wypalaniu się uczuć, o ignorancji, o gasnącym talencie. Wie pan co się w ludziach, w ich związkach nigdy nie zmienia? To, że zawsze mogą być wobec siebie okrutni, że wiek, doświadczenie życiowe, żadne sukcesy ani porażki, wiara albo jej brak tego nie zmieniają. Ogromna część z nas bezkarnie zadaje rany i jest raniona z byle powodu. Do tego nie potrzeba żadnej patologii. Zło po prostu, to pewnie banał, znacznie łatwiej z nas wypływa niż dobro. I niewielu z nas potrafi zdusić je w zarodku. To także sztuka o uzależnieniach, cynizmie, braku wiary w to, że nasza praca ma jakikolwiek sens.

 

W wydanym w 2006 roku tomie zatytułowanym „Dyfuzja i inne dramaty” znalazła się jeszcze jedna sztuka, tytułowa „Dyfuzja”. Szpital psychiatryczny…

 

To wychodzi dopiero na końcu. Szpital psychiatryczny jako zwierciadło, jako możliwość odgrywania wielu ról, burmistrza dużego miasta, prostytutki, dziennikarki, sekretarki, adoptowanej córki. W gruncie rzeczy każda rolę można przypisać moim bohaterom. Moi bohaterowie zdejmują kolejne maski, ukazują inne oblicze.

 

Nie są łagodnymi ludźmi. Dla kariery są gotowi poświęcić swoje życie rodzinne, partię, gotowi są sprzedać każda wiadomość ale i siebie samych. Nie za dużo w nich moralności

 

Ma pan rację, nie za dużo. Jak w życiu. Dążenie do kariery – w każdym wymiarze: politycznym, finansowym, do zdobycia sławy dusi w człowieku wyższe, lepsze uczucia. Nie mam złudzeń co do polityków, dziennikarzy ale i zwykłych, pozornie przeciętnych, niewiele znaczących osób…

 

Ale jednak w końcowej scenie, scenie, w której Pan uświadamia widzów, że to jednak szpital burzy pan ten porządek.

 

Czy go burzę? Raczej uświadamiam widzów, że wielu z nas potrzebne jest zdzieranie tych masek, że z chaosu naszych czynów, mieszania się różnych postaw można jednak wydobyć to, co ważne, czyste. Moi pacjenci przechodzą terapię. Smutną, bo obnaża ich smutne, przegrane – niezależnie od dokonań – życie.

 

Pana dokonania dramaturgiczne zamyka, pozostańmy przy tej nazwie, skoro jeszcze obowiązuje, „Retrospektywa”. Dociekliwy czytelnik miał szanse zapoznać się z pańskimi wcześniejszymi dramatami. O tym wiemy bardzo niewiele.

 

Parę razy zdarzyło mi się pisać z wściekłości.  Tak było - pewnie o tym jeszcze porozmawiamy – przy „Szwach”, mojej ostatniej powieści. Tak też było przy „Retrospektywie”. To prawdziwa historia. Historia rozwiedzionego ale żyjącego w zgodzie małżeństwa wychowującego wspólnie, podkreślam to słowo, jedenastoletnią córkę. Dziecko ulega podczas spaceru w parku wypadkowi, ma przebity pęcherz moczowy. W szpitalu, podczas badania, lekarze dopatrują się w pochwie dziewczynki nasienia. Ojciec zostaje zatrzymany przez prokuraturę, ma zakaz kontaktowania się, podobnie jak dziadkowie z dzieckiem. Potem – matka przekonana o absurdzie oskarżenia nie chce współpracować z prokuraturą, ta ostatnia decyduje o oddaniu dziecka do rodziny zastępczej. Szczęśliwie do tego nie dochodzi. Matka traci prace, popada w długi, ojciec – sprawa nie wiedzieć czemu staje się publiczną – zostaje pobity, poddany ostracyzmowi w miejscu zamieszkania, wszystkie możliwe nieszczęścia spadają na tę rodzinę. Dziecko raz po raz mówi, że ojciec jest najwspanialszym facetem na świecie ale nie ma szansy na jakikolwiek kontakt, załamuje się, ma zmienioną szkołę, środowisko, wszyscy są wielokrotnie przesłuchiwani… Sprawa ciągnie się miesiącami. A na końcu okazuje się, że lekarz, który wydał tę opinie był kompletnym ignorantem, że żadnego nasienia nie było. Ignorantem jest też pani prokurator, która mówiąc wprost ma ważniejsze sprawy na głowie niż to, że zburzono czyjeś życie. Nikt tym ludziom nie powiedział nawet przepraszam. Nawet tego się nie doczekali. Zostali starci na proch.

Kiedy przeczytałem o tym zdarzeniu zacisnęły mi się pięści…

 

Dobro dziecka ponad wszystko…

 

Wie pan, ja bym nie kpił. Problem w tym, że wajhę przesunięto za daleko. Co jakiś czas pojawiają się informacje o ojcach walczących o kontakt z dzieckiem pozostającym pod opieką matki. To są trudne sprawy, dzieci są często elementem rozgrywki dorosłych. Ale w tym wypadku sprawa jest krystalicznie czysta. Ani ojciec, ani matka, tym bardziej dziadkowie nie popełnili niczego złego. Raczej odwrotnie. Zuzia była oczkiem w głowie całej rodziny. A jednak to się zdarzyło, miało miejsce. I nikt mi nie wmówi, że z tą traumą będzie temu dzieciakowi łatwo żyć. Bo nie będzie.

 

Kiedy będzie premiera sztuki?

 

Na razie muszę odbyć rozmowy z dyrektorem teatru, kierownikiem artystycznym, reżyserem. Jesteśmy umówieni za tydzień. Ale z tego, co mi napisano Ateneum chce to zrobić w najbliższym sezonie teatralnym. I nie będę ukrywał, że się cieszę. Wie pan teatr to jest jednak inny środek oddziaływania niż słowo pisane. To jest bezpośredni kontakt z widzem, z jego półtoragodzinnym przeżyciem, z jego refleksją. Ale to także radość z interpretacji, z gry aktorskiej…

 

Będzie Pan wracał do teatru?

 

W sensie dosłownym raczej nie. Troszkę teraz żartuję, ja rzadko chodzę do teatru. Ostatni raz byłem na świetnych „Zaklętych rewirach” w Teatrze Konsekwentnym ze znakomitą choć niezbyt wielką rolą mojej znajomej Agaty Piotrowskiej-Mastalerz. Ale, oczywiście, wiem o co pan pyta. Tak, będę wracał do teatru. Może nawet dość szybko.


Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (15)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (15)

 

Aleksander Gierymski

W 2007 roku wydał Pan książkę, która chyba zaskoczyła Pańskich czytelników. Niderlandy XVII wiek, malarze… I kolejny raz Warszawska Premiera Literacka.

 

Książka o Jacobie Jordaensie faktycznie mogła zaskoczyć wszystkich tych, którzy nie byli ze mną blisko. Ale malarstwo zawsze było mi bliskie. Więc „Droga do Putte” była tylko realizacją tej mojej miłości. Trwającej – czy ja wiem? – chyba od czasów szkoły podstawowej. Pewnie będąc w siódmej bądź ósmej klasie znalazłem gdzieś ogłoszenie i – przez nikogo nie nakłaniany - zacząłem chodzić na wykłady z historii sztuki do warszawskiej Zachęty. Potem zacząłem kupować albumy. To był dobry czas p w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych za grosze można było kupować bardzo, bardzo przyzwoite albumy produkowane przez Rosjan i sprzedawane w ich księgarni przy Nowym Świecie.

 

Jacob Jordaens - PrometeuszDlaczego Jordaens, malarz pierwszorzędny ale przecież nie tak znany jak żyjący w tej samej epoce Rubens, Rembrandt.

 

Pamięta pan film Milosa Formana „Amadeusz”? Salieri i Mozart. Geniusz i…? No, właśnie. Salieri był wielkim kompozytorem. Gdyby nie było Mozarta byłby wynoszony pod niebiosa. Trochę tak było też z Jordaensem. Gdyby nie było Rubensa, Rembrandta i może jeszcze van Dycka – ale ten przecież szybko wyjechał najpierw do Włoch, a potem do Anglii - byłby zapewne uznawany za największego malarza epoki baroku Niderlandów. Ale tamci przytłumili jego dokonania, odsunęli na plan dalszy, zdominowali naszą wyobraźnię o malarzach tego czasu.

 

Powtórzę pytanie: dlaczego on, a nie tamci?

 

A cóż może być ciekawego w opisywaniu po raz kolejny tak znanych postaci. Jest wielu malarzy, których życie znamy we fragmentach, epizodach – tych prześwietlano setki razy, każdy z nich doczekał się setek jeśli nie tysięcy publikacji, także literackich, na swój temat. Mam wrażenie, że dla prozaika to mało ciekawe. Forman zrobił film o Mozarcie ale poprzez Salieriego. Tworząc – zresztą najpewniej nieprawdziwy – obraz ich rywalizacji pokazał geniusza. Ja poszedłem inną – choć w jakiejś mierze podobną drogą. Wydało mi się ciekawym pokazanie tego drugiego, kogoś kto już za życia jest w cieniu innego. Żaden artysta nie przyjmuje tego łatwo – ani wtedy, ani dziś. To zawsze jest współzawodnictwo: o uznanie, pieniądze, popularność. Proszę pamiętać, że za życia Jordaensa w samej Antwerpii było kilkuset znakomitych malarzy, w Niderlandach pewnie kilkanaście tysięcy. Konkurencja była nieprawdopodobna.

Ale samo malarstwo, rywalizacja chyba by mnie nie skłoniły do pisania o Jordaensie. Wie pan, najpierw jest patrzenie na obrazy. Gdzieś już wcześniej mówiłem, że miałem okazję przez wiele dni przyglądać się jego obrazom w towarzystwie Krzysztofa Karaska w Kunsthistorische w Wiedniu. Ogromne obrazy, wiele postaci, znakomity warsztat. Potem zacząłem czytać i zrozumiałem, wydaje mi się, że zrozumiałem, że to czas i miejsce wielu rozterek, buntów, zmian, które musiały wpływać na życie mojego bohatera…

 

Po kolei…

 

Po pierwsze Antwerpia, a i teren całej dzisiejszej Belgii to w tym czasie wciąż część korony hiszpańskich Habsburgów. A tuż obok wyzwolona już, po długoletniej wojnie, spod tego panowania Holandia. Po wtóre, co zrozumiałe, umownie nazwijmy tę część Niderlandów Belgią jest ultrakatolicka, paręnaście

 kilometrów dalej są już protestanci i kompletnie inne myślenie o religii. Po trzecie – to rzadki wówczas przypadek w Antwerpii – żeniąc się, ze starszą od siebie, córką swego nauczyciela, van Noorta wszedł do rodziny protestanckiej. Przez wiele lat, a trzeba sobie uzmysłowić, że wychowywany był w domu na wskroś katolickim, brat był księdzem, siostra zakonnicą, nie odszedł od swojej wiary. Ale jednak, w którymś momencie to wyznanie zmienił, co więcej zmienił gwałtownie, w sensie dosłownym, manifestacyjnie. To się musiało i spotkało z reakcją i za życia i po śmierci…

 

A cóż mu można było zrobić po śmierci?

 

Putte to mała miejscowość holenderska, pierwsza poza Belgią. Dopiero tam można było pogrzebać w 1678 roku jego i jego córki zwłoki. Antwerpia nie przyjęła jednego z najwybitniejszych swoich obywateli.

 

Rozumiem, że pisząc tę książkę miał Pan znacznie większy problem ze źródłami niż gdy zabierał się Pan do postaci, które albo Pan sam znał, albo historycznie były na wyciągnięcie ręki, pokolenie lub dwa wstecz.

 

To oczywiste. Ale też nikt, kto nie bierze się do takiej pracy nie pozna radości z odkrywania całej palety wiedzy, której zwykle nie mamy. Wiedzy szczegółowej choć wycinkowej. Pisząc „Drogę do Putte” musiałem na przykład przestudiować cała historię polityczną i gospodarczą XVI i XVII wiecznych Niderlandów, znaleźć odpowiedzi na najdziwniejsze pytania…

 

Na przykład?

 

Jeśli pan pozwoli, użyję dosyć drastycznego przykładu. Czy wie Pan w jaki sposób miasta Niderlandów XVII wieku, na pewno też Niemiec ale pewnie i innych w Europie nie tonęły w tonach kału? W 1570 roku Antwerpia miała sto tysięcy mieszkańców! A przecież nie było żadnej kanalizacji…

 

Nie mam pojęcia.

 

Co tydzień odbywały się w mieście targi, na których okoliczni chłopi mieli możliwość sprzedawania swoich produktów. W zamian za to wracając do siebie musieli wywieźć cały wóz gówien…

 

Smrodliwa sprawa.

 

Pewnie tak, ale też dowodząca, że miejscy rajcy potrafili znaleźć sposób aby w mieście dało się żyć. Były też zagadki do rozwiązania, nad którymi strawiłem sporo czasu. Po ogłoszeniu swego manifestu Jordaensowi wymierzono grzywnę. Koniecznie chciałem sprawdzić czy była to kwota duża, średnia czy tak, która w budżecie wybitnego malarza nic nie znaczyła.

 

Rozwiązał Pan tę zagadkę?

 

Dokończę – gdzieś znalazłem tę informację o grzywnie ale… Ale nie o jej wysokości. Zadzwoniłem w tej sprawie do Muzeum Narodowego w Warszawie. Okazało się, że jest tam pani zajmująca się malarstwem Jordaensa. Tyle, że w ogóle nie słyszała o tej sprawie. Obiecała pomoc i naprawdę mi pomogła. Sprowadziła z Antwerpii katalog z wielkiej retrospektywy malarza, która miała miejsce w tym mieście kilka lat wcześniej i tam ta suma była. Tyle, że… okazało się, że inaczej niż przy wszystkich innych kwotach podawanych bodaj w guldenach, tu podano ją w angielskich funtach. Musiałem skontaktować się z numizmatykami…

 

Praca detektywa, szperacza, archeologa…

 

Wszystkiego po trosze.

 

No i jaka była ta grzywna?

 

Bardzo dotkliwa. Inna sprawa, że mój bohater miał i tak wielkie szczęście. Nikt nie kwestionował jego wielkiego talentu, mistrzowskiej ręki. Na bardzo krótko kościół katolicki się od niego odwrócił, szybko znów popłynęły zamówienia. W gruncie rzeczy rodzina Jordaensa nigdy nie cierpiała biedy. Tym bardziej, ze malował dla największych, dla dworów królewskich.

 

Robert Ostaszewski recenzując Pańską powieść na stronie Instytutu Książki napisał, że „Droga do Putte jest także – a może przede wszystkim – powieścią o dotkliwości przemijania i oswajaniu śmierci”.

 

W jakiejś mierze na pewno miał rację. Bo mój bohater przeżył śmierć bliskich, a i sam – jak na ówczesne warunki – żył wyjątkowo długo, osiemdziesiąt pięć lat. I ze śmiercią się oswajał, przygotowywał, miał ją na wyciągnięcie reki, godził się z nią i odrzucał. Niech pan pamięta, że starość to dla większości malarzy czas szalenie trudny. Coraz trudniej podnieść paletę, stać na drabinie, co tu mówić o rusztowaniach, ręka często się trzęsie… Lekarz nic nie pomoże. Pisarz może komuś dyktować, za malarza nikt jego pracy nie wykona.

 

Jordaens fascynował Pana malarsko, to Pański ulubiony malarz?

 

Są inni, których kocham: Caravaggio, Hals, mało w Polsce znany Guido Reni, Vermeer

i przede wszystkim El Greco. Uwielbiam też secesję, Klimta. Nie robią na mnie wrażenia – wiem, że to obrazoburcze - impresjoniści. Ja mam zresztą pewnie specyficzne podejście do malarstwa. Od Caravaggia, od odkrycia światła, od odejścia w baroku od sztampy, idealizacji – niczego wielkiego, niczego, co zmieniłoby nasze spojrzenie na malarstwo nie zrobiono. I z mojego punktu widzenia nie ma w tym niczego złego.

Ileś razy staliśmy z Karaskiem przed ogromnymi płótnami Rubensa, przed tymi wielkimi cielskami i dyskutowaliśmy, że gdyby wyciąć mały fragment, niekoniecznie czołowy byłby to fascynujący obraz. Często tak jest też z płótnami Jordaensa. To oczywiście kwestia epoki, stylu, zamówień. Ale namalował niemało obrazów wybitnych: Powrót Świętej rodziny, Król pije, Prometeusz w okowach, świetne portrety rodzinne, Czterej ewangeliści, Madonna z dzieciątkiem, wiele, wiele innych.

 

Odwiedza Pan muzea?

 

Zawsze, przy każdej podróży, zagranicznej wyprawie. Spędzam w muzeach, galeriach sporo czasu. Mam swoje odkrycia i porażki. Wiem, że prawie nigdzie obrazy nie są dobrze oświetlone. Chyba widziałem tylko dwa takie miejsca: Akademia w Wiedniu i jakaś – nazwy niestety nie pamiętam – prywatna galeria w Rzymie. Są muzea, które mnie fascynują, do których powracam, tak jest na przykład z Muzeum Sztuki w Budapeszcie z nieprawdopodobnym zbiorem „małych Holendrów”. Tam jest kilkaset obrazów XVII- wiecznych malarzy z Niderlandów, mam wrażenie, że poza Holandią i Belgia jest to największy tego rodzaju zbiór w Europie. Obrazów kupowanych i w XVII i w XXI wieku

 

Dlaczego właśnie tam?

 

Też mnie to ciekawiło. Pytałem o to mego przyjaciela, mieszkającego od kilkudziesięciu lat w Budapeszcie polskiego poetę, Konrada Sutarskiego i moja tłumaczkę Erzsebet Szenyán. Okazuje się, że inaczej niż u nas, tam możnowładcy kupowali obrazy od razu z myślą o podarowaniu ich narodowi. Stąd ogromne kolekcje. W tym muzeum jest siedem obrazów El Greca, znakomici Włosi, trochę Francuzów. Ale Węgrzy, malarze węgierscy w innym budapeszteńskim muzeum – Narodowym są słabeńcy. Za to Czesi w ich Narodowym bardzo dobrzy.

Ale są też muzea, których nie znoszę. Tak jest z Villa Borghese w Rzymie. Kupuje pan drogi bilet – na dodatek wyłącznie przez Internet - i wywalają pana po dwu godzinach. Katastrofa.

Lubię też chodzić po kościołach. Tam nikt nie popędza, nie goni. Tak spędziłem tydzień w Rzymie. Każdego dnia ileś kościołów.

 

Zadam pytanie jak przy teatrze. Będzie Pan jeszcze pisał o malarzach?

 

Bardzo bym chciał. I chyba pana zaskoczę. Chciałbym napisać powieść o Daniele da Volterra. Pewnie pan nawet nie wie o istnieniu takiego malarza. To żaden zresztą wstyd.

 

Nie wiem ale pewnie Pan o nim opowie. W nim też coś Pana fascynuje?

 

To dobry malarz, żył mniej więcej w połowie XVI wieku, był uczniem, potem przyjaźnił się z Michałem Aniołem. Wie pan pod jakim przydomkiem jest znany? Majtkarz…

 

Lubił bieliznę?

 

Zupełnie nie o to chodzi. Zyskał pewien rodzaj sławy. Zamalował na polecenie papieża nagości w Sądzie Ostatecznym w Kaplicy Sykstyńskiej Michała Anioła. Kilku malarzy odmówiło, on to zrobił. Dzięki temu przeszedł do historii

 

Barbarzyńca?

 

Zupełnie nie ta kategoria ale powód do chwały żaden. Ale dla powieściopisarza temat fascynujący…

 

W 2013 roku „Drogę do Putte” wyszła po węgiersku.

 

Ze śmiechem powiem, że zakochałbym się w tej książce dla samego tytułu: „A Puttéba vezető út”. Czeka mnie jeszcze wyjazd promocyjny do Budapesztu.

 

W roku 2008 wychodzi kolejna Pańska książka – „Nie tknął mnie nikt”. Pierwszy i jak dotąd jedyny zbiór opowiadań.

 

Dla mnie to nie są opowiadania, to raczej mikropowieści – wszystkie trzy pomieszczone w tym tomie utwory mają strukturę powieściową. Z perspektywy czasu trochę zresztą żałuję, że nie rozbudowałem ich do rozmiarów zwykłych powieści. Wydaje się, że wszyscy – i Ludwik Zwierzdowski, i Jan Morawiec, i Leszek Hodyński, choć to trzecie nazwisko nie jest prawdziwe – zasłużyli na to, że zebrany przeze mnie materiał pozwalał mi na coś więcej. Swoją drogą, skoro pytał pan o opowiadania. Pisanie opowiadań to umiejętność szczególna, w moim odczuciu bardzo trudna, inna od pisania powieści. I ja tej umiejętności nie mam. W tym zakresie zawsze podziwiałem z jednej strony wielkich Amerykanów: Williama Faulknera, Flannery O’Connor, Joyce Caroll Oates, Jerome Davida Salingera, z drugiej rosyjskich klasyków: Fiodora Dostojewskiego, Antoniego Czechowa, Mikołaja Gogola. Wszyscy oni byli mistrzami gatunku. Polska ma sporo niezłych powieściopisarzy i bardzo niewielu dobrych „opowiadaczy”.

 

Dał Pan do tej książki motto z „Płomieni” Stanisława Brzozowskiego.

 

Pisarza niezwykle ważnego, zapominanego i przywracanego pamięci, zapominanego i znów znaczącego strasznie dużo. Brzozowski – zwłaszcza w tej powieści - to pytanie o polskość, o nasze potrzeby, spory, o nasze, polskie wybory, konieczności i zaniechania. To – w jakiejś mierze i przy zachowaniu proporcji także treść tej książki.

 

Pod każdą z tych mikropowieści dał Pan krótki komentarz odautorski. Bał się Pan, ze czytelnik nie zrozumie?

 

Nie mam obaw o inteligencję moich czytelników. Chciałem raczej wyjaśnić motywy, dla których siadłem do pisania o tych właśnie ludziach. Tak jak w przypadku Ludwika Zwierzdowskiego. To krótki komentarz więc pozwolę sobie zacytować: „Bodajże w czerwcu roku 2004 w ‘Gazecie Wyborczej’ znalazła się niewielka notatka o planach zmiany patrona jednej z ulic w Opatowie. Nie dlatego, że dotychczasowy był zły. Inicjatorka tych zmian, Młodzież Wszechpolska, znalazła ‘lepszego’. Zajrzałem do monumentalnej pracy prof. Kieniewicza o Powstaniu Styczniowym /świadomie piszę z dużych liter/. Zrobiło mi się smutno. Tym, o którym postanowiono zapomnieć, był Ludwik Zwierzdowski.”. Jak pan widzi, w moim przypadku, o pisaniu – nie chcę używać słów wulgarnych, a takie cisną mi się na usta – decyduje wkurzenie.

 

Profesor Maciej Urbanowski recenzując tę książkę na łamach „Wprost” napisał: „Z tym większą uwagą śledzę pisarstwo Wacława Holewińskiego, który w najnowszej książce wraca do kluczowego dla jego pisarstwa tematu losów jednostki wplątanej w okrutne i pozornie bezsensowne mechanizmy polskiej historii. Holewiński – w ślad za Żeromskim, Rembekiem i Terleckim – swój obowiązek widzi w rozdrapywaniu bolesnych, niezagojonych ran naszej przeszłości. Równocześnie – co jeszcze ciekawsze – nie należąc do legionu szyderców walczących z „bohaterszczyzną", stawia pytanie o sens postaw heroicznych i straceńczych, dyskretnie, acz wyraźnie fascynując się „rysem heroizmu" swych bohaterów.”. Tomasz Zbigniew Zapert w Rzeczpospolitej też „daje” nazwiska: „Tak jest też w przypadku „Nie tknął mnie nikt”. Soczysta językowo, sugestywna wizualnie, subtelna narracyjnie i przenikliwie mądra proza skłania do paraleli z dokonaniami Stefana Żeromskiego, Stanisława Rembeka, Józefa Mackiewicza, Sergiusza Piaseckiego, Jerzego Gierałtowskiego czy Eustachego Rylskiego. A także Jarosława Iwaszkiewicza i Andrzeja Kuśniewicza, którym Wacław Holewiński dorównał w sztuce opisywania nieuchronnie nadciągającej kostuchy.

 Same wielkie nazwiska, nie wiem czy nie największe w polskiej prozie. Czuje się Pan spadkobiercą starszych o dwa pokolenia Żeromskiego, Mackiewicza, Piaseckiego Rembeka, Iwaszkiewicza, o jedno pokolenie Terleckiego i Gierałtowskiego? Ma Pan coś wspólnego z starszym od Pana o dwanaście lat Rylskim?

 

Wie pan, po każdej mojej książce, próbując mnie jakoś dookreślić, dokładano kolejne nazwiska. Do kilku wymienionych w tych recenzjach mi blisko, choć jak wcześniej pisałem, znam – z więziennych lektur – całego Żeromskiego i wiele z jego utworów to ramoty kompletnie dziś nie do czytania. Ale rozumiem, że i Urbanowskiemu, i Zapertowi, chodziło jednak nie o wspólnotę i podobieństwo literackie, a o potrzebę odkrywania, zadawania pytań, o los jednostki w tym wielkim wirze historii, która Polskę mełła, która Polską targała ciskając od wielkości do małości, od heroizmu do podłości. Do innych strasznie mi daleko – na przykład Kuśniewicz to „nie mój” pisarz. A Gierałtowskiego, pewnie powinienem ten brak nadrobić, w ogóle nie znam, nie czytałem żadnej z jego książek. Lubię i cenię Eustachego Rylskiego, zwłaszcza jego debiut „Stankiewicz. Powrót” i późniejszy „Warunek”. Ale pewnie najbliżej mi do Władysława Terleckiego, pisarza wybitnego i nie wiedzieć czemu prawie dziś zapomnianego. Swoją drogą chcąc sprawdzić jakiś szczegół z jego życiorysu wrzuciłem przed chwilą to nazwisko w gogle. Wyskakuje dwu piłkarzy, poseł, jakaś kancelaria prawnicza, nomen omen wytwórnia okuć i ozdób do trumien, znów kilka razy poseł, piłkarz i dopiero potem ten znakomity prozaik.

 

Nie ma Pan wrażenia, że to – zwłaszcza w przypadku Władysława Terleckiego – skojarzenie tematyczne? Powstanie styczniowe – Terlecki…

 

Nawet jeśli… to i mi przyjemnie, i na pewno od takiego pobratymstwa bym się nie odżegnał. Co więcej Powstanie styczniowe to „mój” temat. Bez wątpienia będę do niego wracał jeszcze nie raz. Bo to dla mnie najważniejszy z polskich zrywów narodowych. Powstanie bez którego, jestem tego absolutnie pewien, nie byłoby współczesnej Polski ani współczesnych Polaków, mówilibyśmy po rosyjsku, bylibyśmy częścią imperium o znaczeniu znikomym, pewnie nie większym niż Czeczeni czy Tatarzy. To może zresztą złe porównanie bo i Czeczeni i Tatarzy bili się o swoja wolność nieustająco.

 

Wracajmy do Pańskiej książki. Ludwik Zwierzdowski, dowódca powstańczy 1863 roku i Jan Morawiec, bohater czasu wojny i powojnia. Łatwo miedzy nimi znaleźć nić, która ich, ich los łączy.

 

Jeśli wykluczyć podobieństwo czasu - więziennej celi tuż przed straceniem – nie tak łatwo. Zwierzdowski, tak go odbierałem robiąc kwerendę do książki, od początku był przekonany, że Powstanie styczniowe nie ma szans powodzenia. W gruncie rzeczy jego akces do narodowego zrywu to kwestia honoru, poczucie obowiązku, odpowiedzialności za ludzi. Ale od pierwszych dni swego w nim udziału wiedział, że jego los – z powodu dysproporcji sił, struktury klasowej społeczeństwa, sprzeczności dzielących kierownictwo powstania, zdrady wreszcie - jest przesądzony. Miał do wyboru hańbiącą w jego oczach ucieczkę lub śmierć. Morawiec to dla mnie z kolei najczystszy kryształ patriotycznego wychowania w II Rzeczpospolitej. Inteligent w pierwszym pokoleniu, harcerz, żołnierz z krwi i kości – chyba inaczej niż Zwierzdowski do końca wierzył, że konspiracja, ciągła walka, sprzeciw mają bardzo głębokie znaczenia dla odwrócenia koła polskiej historii. I to niezależnie od dysproporcji sił. Aresztowano go na tyle wcześnie – 22 marca 1946 roku, powieszono 15 stycznia 1948 roku - że nie odczuł jakiegokolwiek zatracenia, odwrócenia się, machnięcia ręką. On mnie oczywiście interesował też jako „odrzut” historii PRL-u, „faszysta”, zbrodniarz strzelający „do swoich” z UB i bratniej Armii Radzieckiej. Żołnierz wyklęty w najczystszej postaci.

 

Tak czy inaczej obu ich pomieścił Pan w panteonie bohaterów narodowych.

 

Obaj sobie na to zasłużyli. Żadne ze słów nie odda i czystości ich postawy, i oddania sprawie. Gdybym uczył historii to na takich postaciach, na takich wzorcach budowałbym patriotyzm wszystkich kolejnych pokoleń. Zresztą, gdy sobie myślę o pokoleniu Morawca to przychodzi mi do głowy, ze on właśnie był wychowywany na pamięci takich jak Zwierzdowski, że przejął od styczniowych powstańców ich poczucie wiary, honoru, potrzebę stanięcia w potrzebie wyżej niż inni.

 

Profesor Urbanowski w dalszej części swojej recenzji napisał: „Te pytania, jak i podobieństwa sytuacji, w jakich znajdują się bohaterowie ‘autoportretów’ Holewińskiego, a nawet pewne powracające motywy (na przykład podkładania bohaterowi przez śledczych donosów jego kolegów), sprawiają, że czytamy je jak tryptyk opowiadający o polskich losach ostatnich 150 lat. Najpierw dostrzegamy podobieństwa: powtarzalność klęski, męczeństwa, ale i ów ‘rys bohaterstwa’, który nie pozwala upaść nawet w najgorszej sytuacji. Potem – po lekturze trzeciego ‘skrzydła’ tryptyku – widzimy jednak załamywanie się heroicznej linii naszych dziejów i pytamy, jak do tego doszło. Porównanie gestów Zwierzdowskiego i Hodeńskiego wiele mówi.”. Postawił Pan obok siebie bohatera i zdrajcę.

 

Ja bym użył innego zestawu słów. Zdrajca przy całej pejoratywnej konotacji to jednak postać, ktoś ważny. Przecież pierwsze skojarzenie jakie przychodzi nam do głowy to Judasz. Więc raczej bohater i sprzedawczyk. Wie pan, Hodeński to oczywiście zmyślone nazwisko prawdziwej postaci, nikt w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku, ważny. Każdy kto starannie przeczyta naszą rozmowę będzie oczywiście wiedział o kogo chodzi. Kiedy pisałem „Nie tknął mnie nikt” – jak się okazuje – nie znałem całej sprawy, nie do końca zdawałem sobie sprawę ze stopnia deprawacji mego bohatera. Z tego, co wiem dzisiaj wynika, że Hodeński nie tylko nie musiał być kapusiem ale, że mógł się z tej matni bez wielkiego problemu wyplatać. Ale lubił robić to, co robił. Jak dziesiątki, a pewnie w skali kraju setki tysięcy donosicieli – nie ma co się łudzić, że było ich u nas mniej niż w NRD, Bułgarii, Czechosłowacji czy jakimkolwiek innym z „demoludów” – zakładał, że jego działalność nigdy nie wyjdzie na jaw. Poukładał to jakoś w swoim sumieniu. Żeby była jasność, to był, zapewne dalej jest, niezwykle inteligentny czasami wręcz błyskotliwy facet. Ale zatracił gdzieś kompletnie jakiekolwiek hamulce moralne, coś co od urodzenia chciałoby się powiedzieć mieli dwaj pozostali bohaterowie tej książki. To sprawa jakich były tysiące, większość nigdy nie ujrzała i nie ujrzy dziennego światła. I szczęśliwie, ze nie skończyła się tak, a przecież mogła, tu nawet środowiska są podobne, jak sprawa Maleszki i Dyjasa.

 

Zwierzdowski i Morawiec błyszczeliby zapewne na tle normalnych, przeciętnych ludzi – rzadko kto przecież jest bohaterem w tym wymiarze. Zwłaszcza, co w Polsce przydaje blasku, bohaterem tragicznym. W kontrapunkcie, w Hodeńskim zabłysnęli światłem zwielokrotnionym.

 

To prawda. Zdrajca i bohater to przecież antonimy. I choć wolę sprzedawczyka to ma pan rację. Rozumiem, są mi bliskie postawy Zwierzdowskiego i Morawca. Latami zastanawiam się nad postawą Hodeńskiego – z nim wciąż mam kłopot.

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (16)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (16)

 

Aleksander GierymskiRok 2012 to „Opowiem ci o wolności” , kolejna Pańska powieść. I największy, jak dotąd Pański triumf – Nagroda imienia Mackiewicza. Skąd pomysł na tę powieść, na – jakże rzadką w polskiej literaturze – prozę o kobietach konspiratorkach.

 

Parę lat wcześniej reżyser Jerzy Zalewski zaprosił mnie oraz piątkę innych pisarzy, scenarzystów, między innymi Wojciecha Chmielewskiego i Rafała Wojasińskiego, do projektu, to chyba najwłaściwsze określenie, w ramach którego, na zamówienie Telewizji Polskiej, miało powstać dwanaście scenariuszy o Żołnierzach Wyklętych. Każdy z nas dostał jednego bohatera, a w przypadku zatwierdzenia scenariusza miał pisać kolejny. Byłem chyba jedynym z tego grona, który napisał dwa scenariusze – ten drugi dotyczył Komendanta Głównego Narodowych Sił Zbrojnych, pułkownika Ignacego Oziewicza.

 

A ten pierwszy…

 

A ten pierwszy Marii Nachtman, łączniczce Narodowych Sił Zbrojnych, a po wojnie łączniczce Komendy Głównej Narodowego Zjednoczenia Wojskowego.

 

Dlaczego akurat o niej miał Pan pisać? Była kimś szczególnym?

 

Maria Nachtman była sądzona w słynnym procesie Komendy Głównej Narodowego Zjednoczenia Wojskowego – słynnym ze względu na zapadłe w tej sprawie niezwykle surowe wyroki i ostatnie przesłanie polskich narodowców, które miała wynieść na wolność moja bohaterka i przekazać je na Zachód. Może warto te wyroki podać aby nasi czytelnicy mieli jasny obraz sprawy:  3 listopada 1947 i był niezwykle surowy. Skazani zostali: Lechosław Roszkowski na trzykrotną karę śmierci, Tadeusz Zawadziński na trzykrotną karę śmierci, Jan Morawiec na siedmiokrotną karę śmierci, Jan Golka na 12 i 5 lat więzienia, po amnestii łącznie 8 lat. Tadeusz Zieliński został skazany na dwukrotną karę śmierci, którą po zastosowaniu amnestii zamieniono na 15 lat więzienia. Ruta Czaplińska na łączną karę 10 lat więzienia. Maria Nachtman na 6 lat, po amnestii na 3 lata więzienia. Wanda Ceraska na 4 lata więzienia, po amnestii sprawę umorzono. Walentyna Jeremicz została skazana na 3 lata więzienia, po amnestii umorzona.

 

Jan Morawiec… Bohater jednej z mikropowieści z tomu „Nie tknął mnie nikt”. To ta sama osoba.

 

Tak, ta sama. To zresztą ułożyło mi się w piękną całość. Maria Nachtman uczyła się tego przesłania podczas procesu, na sali sądowej – miała kontakt z Morawcem, a to posłanie miała przekazać na Zachód Tadeuszowi Danilewiczowi, pierwszemu Komendantowi Głównemu Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, Tadeuszowi Danilewiczowi, bohaterowi mojego „Lamentu nad Babilonem”.

 

Wiedział Pan przed tą propozycją cokolwiek na temat Marii Nachtman?

 

Nic, zupełnie nic. Co więcej, Jerzy Zalewski, według mojej wiedzy, też praktycznie nic nie wiedział. Sporo wiedział Leszek Żebrowski, to on mi pewne rzeczy sugerował, podsuwał lektury. Ale tak naprawdę najwięcej dała mi rozmowa z bratem Marii, panem Jerzym Nachtmanem, ogromnie dzielnym człowiekiem, także żołnierzem NSZ-tu. To on wprowadzał do konspiracji swoją siostrę. Odbyłem z nim długą rozmowę, zrobiłem nagranie.

 

Jak rozumiem, Pański scenariusz trafił do telewizji…

 

Tak, jako jeden z pięciu…

 

Mówił Pan wcześniej o dwunastu.

 

Miało być dwanaście ale z czasem projekt ograniczano i ograniczano… Zostało pięć. Zostały zaakceptowane i przyjęte przez Telewizję Polską.

 

Co się z nim dzieje? Będzie realizowany?

 

Nie mam na to nadziei. Bardzo nie lubię słuchać opowieści o tym, że telewizja jest biedną instytucją. Wciąż stać ją na zamawianie i odkładanie na półkę gotowych scenariuszy. Ten mój gdzieś tam sobie leży i pewnie nigdy pies z kulawa noga się nim nie zainteresuje.

 

Scenariusz filmowy to jednak coś innego niż powieść. A Pański utwór ma nie jedną, a dwie bohaterki…

 

Zanim o tym opowiem, muszę zrobić jeszcze jedną uwagę. Zanim napisałem scenariusz do filmu o Marii Nachtman, bodaj w 2007 roku napisałem scenariusz do filmu o „Roju” – sierżancie Mieczysławie Dziemieszkiewiczu. Film, po zmianach scenariuszowych, realizował od 2009 roku Jerzy Zalewski. W 2010 roku, Tadeusz Zysk, szef Wydawnictwa Zysk i S-ska, zaproponował mi napisanie na podstawie scenariusza do tego filmu powieści. Tak też się stało, w 2011 roku powieść była gotowa do druku ale na skutek rozbieżności między Jerzym Zalewskim i mną co do praw autorskich – zarówno do filmu jak i ksiązki, uznałem, że nie wydam gotowej już powieści. Mój wydawca zachował się wtedy niezwykle przyzwoicie – postanowił czekać na kolejną moja powieść.

 

Doczekał się bestselleru.

 

W każdym razie chyba ważnej książki. Oczywiście było mi szkoda materiału, który zgromadziłem robiąc kwerendę dotycząca Marii Nachtman. Ale pomyślałem, że musze znaleźć dla niej jakiś kontrapunkt. Nie chciałem powielać pomysłu, który miałem w „Roju” to znaczy bohatera i oprawcy. Wymyśliłem więc, że znajdę druga dziewczynę, której losy będę podobne do losów Marii ale która swoją konspiracyjną przygodę zacznie nie pod okupacją niemiecką, a sowiecką. Tak trafiłem na Walentynę Stempkowską. Dzięki Bogu, w roku 1991 pan Jan Kułak zrobił z nią nagranie dla Ośrodka Karta. Trzy godziny piętnaście minut wstrząsającego materiału, spokojnej opowieści kobiety, która w swoich losach nie widziała niczego szczególnego.

 

Kwestia międzywojennego wychowania?

 

To na pewno też, zresztą w obu przypadkach. Ale też głębokiej wiary. Nie tylko w Boga, także w słuszność sprawy, której służyły, wierności złożonej przysiędze. Losy Stempkowskiej były zresztą jeszcze gorsze niż Marii Nachtman. W czasie wojny została aresztowana przez gestapo, przeszła straszliwe śledztwo, nieustanne bicie, próba samobójcza, potem obóz w Ravensbruck, konspiracja powojenna, znów straszne śledztwo, tym razem komunistów, śmierć brata, Komendanta Obwodu Białystok Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, więzienie w Fordonie, brak pracy po wyjściu z więzienia, choroba, samotność.

 

Napisał Pan, że tej książki nie wolno traktować jak biografii. Ale jednak Pańskie bohaterki spotkały się w więzieniu.

 

To raczej pewne, siedziały w tym samym czasie, z takimi samymi wyrokami. Stempkowska, w gruncie rzeczy, choć sądzona w innym procesie, tak naprawdę była sądzona w tej samej sprawie. To był – jak to się ładnie mówi – odprysk procesu Komendy Głównej Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Ale – poza jedną, drobna uwagą w relacji Marii Stemkowskiej , że wychodząc z więzienia umówiła się, chyba w Bydgoszczy, a może w Toruniu, z Agatą – a to był pseudonim konspiracyjny Nachtmanówny – nie mam żadnego innego dowodu, że się znały, przyjaźniły, były sobie bliskie.

 

Ile w tej książce prawdy, ile zmyślenia?

 

Wie pan, to przywilej prozaika, że czasami może dołożyć coś od siebie, kreować postaci tak, jak on je widzi. Więc tam, gdzie mogłem. Gdzie wiedziałem coś na pewno – starałem się wiernie przelać to na papier. Tak było na przykład ze wstrząsającą relacją pana Jerzego Nachtmana o wykonywaniu przez niego wyroku śmierci na konfidencie gestapo. Choć już cała otoczka, to jak przeżywał to on i jego siostra jest zmyśleniem.

 

Książka miała kilkadziesiąt recenzji gazetowych, telewizyjnych radiowych, w blogach literackich. Dobrych albo bardzo dobrych. Małgorzata Bartyzel napisała: „Prawda tej książki jest jednak porażająca bardziej niż jakikolwiek suchy dokument czy przyczynek, prostujący, że jakiś nieznaczący fragment akcji przypisano niewłaściwej osobie. Prawda wynika ze znajomości losów prezentowanych bohaterek, ale i realiów, w których toczyły się ich poszczególne fragmenty. Śledztwa w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego i gestapo, które przeżyły bohaterki, były już opisywane w beznamiętnych dokumentach i w literaturze pięknej. Losy bohaterek takich jak w Opowiem Ci o wolności” nie. Z uznaniem muszę przyznać, że autor znakomicie rozpoznał też psychikę kobiet w dramatycznych, a nieraz i drastycznych sytuacjach, dzięki której udało im się przetrwać.”.

Lubi Pan pisać o kobietach? Wgryzać się w ich duszę, charakter, to, co różne dla obu płci? Nie miał Pan z tym kłopotu? Jest jakiś szczególny powód, dla którego tym razem to właśnie kobiety stały się bohaterkami Pana prozy?

 

Wie pan, kiedy napisałem „Drogę do Putte” bardzo wiele osób powtarzało mi, że świetnie oddałem charakter, odczucia żony Jordaensa. Pytano mnie w jaki sposób udało mi się tak dobrze zrozumieć jej psychikę. To samo powtarzano mi po „Opowiem ci o wolności”. Ze śmiechem chyba powinienem powiedzieć, że jest we mnie sporo z kobiety. Poważniejąc – miałem odczucie, że rola kobiet w konspiracji jest kompletnie niedoceniana, że w literaturze ją marginalizowano, odsunięto gdzieś na pobocza. Jako aksjomat przyjmuje się, że wojna to męska rzecz. A przecież to bzdura. Nie byłoby konspiracji bez tych dzielnych, fantastycznych, najczęściej anonimowych dziewczyn, kobiet, dam. I poza wszystkim, może to kwestia odporności na stres, ból, przeciwności losu – jakże często są znacznie silniejsze od nas, mężczyzn. Nie daj Boże, jak się baba uprze. A te moje się uparły na Polskę.

 

Trochę jak Pan.

 

Gdzie mi do nich. Ja w ogóle uważam za niedorzeczność porównywanie konspiracji wojennej i powojennej z tą naszą, lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych. I dlatego, powtarzam to tak często jak mogę – nigdy nie odważę się osądzać ludzi, których złamano w tamtych czasach. Rzadko kto jest bohaterem mając lufę przystawioną do skroni. A ich nic i nikt nie był w stanie połamać.

 

Wyszły z więzienia krystalicznie czyste. Przeżyły w PRL-u ciąg przesłuchań, upokorzeń. A wolna Polska o nich zapomniała.

 

Obie doczekały wolnej Polski. I kompletnie nie mieści mi się w głowie, że ta Polska, już nowa, inna, pragnąca szukać wzorców raczej w II Rzeczpospolitej niż w PRL-u, zamiast stawiać tym ludziom pomniki wolała ich wymazać z pamięci, uznać, że w ogóle ich nie było. Dwa tygodnie temu miałem spotkanie autorskie w Radomsku. Po nim podszedł do mnie pewien pan. Zaczęliśmy rozmawiać. Powiedział mi, że jeszcze kilka lat temu, gdy poprosił w bibliotece o jakąś książkę na temat Żołnierzy Wyklętych, zaproponowano mu książkę Mieczysława Moczara.

 

Od czerwca 1945 do 1948 roku szefa Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi…

 

Miał zapewne sporą wiedzę na temat Żołnierzy Wyklętych. Kat, który snuję opowieść o ofiarach. Szczęśliwie odbiliśmy od tego dna, szczęśliwie można dziś znaleźć inne książki, inne świadectwa. Wie pan, z tą książką odbyłem tournee po Polsce. I sporo na tych spotkaniach było ludzi młodych albo bardzo młodych. Czytam im fragmenty i widzę wzruszenie. A ja sam też czasami, nie będę tego ukrywał, się wzruszam. Byłem w Płocku, w szkole podstawowej, młode dzieciaki – podarowały mi koszulkę z podobizną „Inki” Danuty Sędzikówny, łączniczką od „Łupaszki”, niezwykłej, osiemnastoletniej dziewczyny zamordowanej przez bezpiekę w 1946 roku. A następnego dnia cała szkoła wystąpiła w takich podkoszulkach na święcie szkoły. To przepiękna, nieprawdopodobna lekcja historii. I mam wrażenie, że na całe życie.

 

Powiedział Pan po otrzymaniu Nagrody Mackiewicza, że to jedyna nagroda literacka w Polsce, na której Panu zależało…

 

I to prawda. Są nagrody, na przykład Nike, których nigdy nie dostanę. Nie pisarz o tak skrystalizowanych poglądach jak ja…

 

Jarosław Marek Rymkiewicz dostał Nike, a przecież jego poglądy polityczne są artykułowane jeszcze mocniej niż Pańskie…

 

Ale jak pan wie Jarosław Marek Rymkiewicz – mój zresztą autor z podziemia - wziął kasę ale na rozdaniu nagród się nie pojawił. Drugi raz kapituła tej nagrody takiej gafy nie popełni. Wracając jednak do Mackiewicza – gdzieś na początku naszej rozmowy mówiłem, że to dla mnie jeden z absolutnie najwybitniejszych polskich pisarzy. Dostanie nagrody jego imienia jest dla mnie wielkim, naprawdę wielkim wyróżnieniem i honorem. Mogę się tylko nisko pokłonić jurorom i podziękować, że dostrzegli moją powieść.

 

W niepublikowanym jeszcze eseju /który mi Pan pokazał/ – ma się niebawem ukazać w Odrze – Mariusza Soleckiego, napisał: „Noblista Henryk Sienkiewicz przeszedł do historii nadwiślańskiego piśmiennictwa artystycznego jako pisarz Sarmatów. Wacław Holewiński ma wszelkie zadatki ku temu, by zaistnieć w kulturze jako pisarz żołnierzy wyklętych. Nie mógł wymarzyć sobie lepszego towarzystwa, z jakim hipotetycznie będzie – już jest! – kojarzony w Polsce.”.

 

Wie pan, ten esej, bardzo dla mnie pochlebny jednak jakoś mnie jako pisarza szufladkuje. A tego bym nie chciał. Żołnierze wyklęci to temat niezwykle ważny ale ja sam czuję, że gdzieś te formułę, ten temat wyczerpuję. Trzy książki, czwarta napisana i nie wydana, trzy scenariusze. Nie ma w Polsce pisarza, prozaika, który napisałby na ten temat tak dużo. Wciąż i wciąż namawiam moich kolegów do zmierzenia się z tym tematem. I jakoś nie wychodzi.

 

Obiecuje Pan jednak jeszcze jedną książkę o powojennych partyzantach…

 

Nie wiem czy tak można powiedzieć. Bohater, planowanej książki, major Stanisław Ostwind, został zamordowany bardzo szybko po wkroczeniu Sowietów do Polski, już 4 lutego 1945 roku.

 

Dlaczego więc akurat on?

 

Od lat walczę z czarnym piarem Narodowych Sił Zbrojnych. Major Stanisław Ostwind był oficerem tej formacji. Ale istotniejsze jest to, że był Żydem, a jak pan wie przez cały PRL, a i w III RP próbuje się wbijać w głowy, że NSZ to byli antysemici, zbrodniarze mordujący bezbronnych Żydów.

 

Było inaczej?

 

Rozumiem, że pan mnie prowokuje. Są dziesiątki świadectw, że polscy narodowcy wykazali się w czasie okupacji ogromną odpowiedzialnością i odwagą w obronie polskich obywateli, także tych pochodzenia żydowskiego.

 

Przejdźmy do ostatniej jak dotychczas z Pańskich książek. „Szwy” ukazały się jesienią ubiegłego roku

 

Chyba już to wcześniej mówiłem – niektóre z moich książek ukazują się ze złości. W tym wypadku użyłbym nawet znacznie mocniejszego określenia. Wie pan czym była tak zwana komisja Rokity?

 

Najogólniej rzecz ujmując powołana w 1989 roku przez sejm kontraktowy komisja do zbadania przestępczej działalności bezpieki w czasie stanu wojennego w Polsce.

 

Nie tylko bezpieki, całego MSW. Ta komisja potrafiła zgromadzić dokumentację 122 zgonów z tego czasu. Zgonów niewyjaśnionych. Zgonów za które nikt nie poniósł odpowiedzialności. I to już byłby powód do napisania takiej powieści. Ale było coś więcej, coś, co oburzyło mnie, zatrzęsło, nie pozwalało przejść obok tego obojętnie. We wrześniu 2012 roku pochowano z najwyższymi honorami generała Kazimierza Dudka, ostatniego szefa SB w byłym woj. olsztyńskim. Była kompania honorowa, sztandary. Zrobiło mi się niedobrze. Wśród tych 122 ofiarach był też Marcin Antonowicz, dziewiętnastoletni student zamordowany w 1985 roku przez milicjantów w Olsztynie tylko za to, że po wyjściu z mszy – w pierwszą rocznice śmierci księdza Popiełuszki – zatrzymany nie potrafił się wylegitymować dowodem osobistym. Nikt za tę śmierć nie poniósł odpowiedzialności. Nikt!

 

Rozumiem, że oburzyła Pana ta dychotomia – z jednej strony honory, wysoka emerytura, pochówek z honorami, z drugiej kompletnie absurdalna śmierć za którą, mimo zmiany ustroju, nikt nie został ukarany.

 

Wie pan, takie sprawy, wydaje mi się to oczywiste, powinny oburzać każdego normalnego człowieka. Nie jestem jakoś szczególnie krwiożerczy ale tam, gdzie jest zbrodnia, musi być tez kara. Nie mam zrozumienia dla bezwarunkowego wybaczania, puszczania w niepamięć, zasłaniania się dobrem wyższym. Ten dzieciak, raptem dziesięć lat ode mnie młodszy, miał prawo do normalnego życia. Przerwano je raptownie, bezsensownie, bez najmniejszego powodu.

 

Janusz R. Kowalczyk recenzując Pańską książkę pisze: „’Szwy’ Wacława Holewińskiego to znakomita powieść z gatunku political fiction. Pod przykrywką sensacyjnej akcji pokazuje państwo, w którym mechanizmy demokracji są nazbyt łatwo tłumione przez tych, którzy sprawują rzeczywistą władzę.

Osamotniony obywatel piszący odkłamującą przeszłość książkę jest wobec takich zabiegów całkowicie bezbronny. Zamieszani w tę dawno przedawnioną sprawę zadbali przez swoich prawników o to, żeby oparta na faktach powieść nigdy się nie ukazała. Bohaterowi nie pozostaje nic innego, jak opublikować ją i rozesłać pod wszelkie możliwe adresy drogą internetową.”.

 

Czy „Szwy” to political fiction? Dałby Bóg aby tak było. Ja, niestety, boję się, że zmierzamy dokładnie w stronę, którą wskazałem w powieści. Boję się, że przy całym anturażu demokracji w Polsce, być może zresztą nie tylko w Polsce, być może jest tak we wszystkich krajach byłego „obozu” mamy do czynienia z zadziwiającym mechanizmem, w którym to nie ofiara, nie jej dobro jest stawiane najwyżej, a ochrona byłych zbrodniarzy.

 

Profesor Krzysztof Dybciak w długim eseju na łamach Toposu pisze o „Szwach”: „[…] są bowiem tekstem o ludzkim losie, o roli przypadku i ukrytej konieczności /przeznaczeniu?/. Te zagadnienia zajmowały naszego autora od początku twórczości, nie przypadkowo kończył pierwszą powieść takim zdaniem: ‘interesował mnie ludzki los, a może Los, przeznaczenie i przypadek’. Najnowsza powieść jest przejmującą opowieścią o antynomiach jednostkowego i zbiorowego istnienia: o rozdarciu między czasem przeszłym a teraźniejszym, między bolesną pamięcią, a koniecznością afirmacji bieżącego życia, między wiernością umarłym, a zobowiązaniem wobec teraz i tu istniejących, między wartościami a życiem. Pisarz rekonstruujący tragiczne wydarzenia sprzed lat dla jednych jest heroicznym poszukiwaczem prawdy, dla innych ‘ścierwojadem’ rozdrapującym rany najbliższych zamordowanego studenta. Holewiński podjął w języku prozy fabularnej te same dręczące problemy, które rozważał Zbigniew Herbert.”. Kim Pan jest poszukiwaczem prawdy czy „ścierwojadem”?

 

Gdybym powiedział, że wyłącznie „poszukiwaczem prawdy” musiałbym, mówiąc kolokwialnie, odfrunąć, przypisać swojej prozie jakieś niezwykłe znaczenie, daleko wykraczające poza literaturę. A ta nie zastąpi ani prokuratury, ani sądów, ani kościoła. Szukam prawdy ale też naruszam spokój, zasklepione rany, „budzę demony”. Pewnie inna jest prawda moja, inna rodziny zabitego – tu drobny wtręt, mój powieściowy bohater, Miteńka, to jednak niezupełnie Marcin Antonowicz, a pisarz szukający o nim prawdy przy całym podobieństwie do mnie, to jednak nie Holewiński – inna oprawców. Inaczej postrzegano zapewne prawdę w roku 1985, inaczej w 1989, inaczej dziś.

 

Relatywizm?

 

Ja bym raczej powiedział – uwarunkowania. Poza wszystkim, musze to jeszcze raz powiedzieć: moja rekonstrukcja ma niewiele wspólnego z prawdą, to raczej wyobrażenie prawdy, wyobrażenie zdarzenia, okoliczności, motywów. W tej książce jest ogromnie dużo fikcji.

 

To jest też książka o pisaniu książki.

 

No, tak – mój bohater, Maks, jest przecież pisarzem. To on próbuje ułożyć wiadomości, które zdobywa od wielu osób znających Miteńkę w spójną całość. Próbuje posklejać to, co tak naprawdę jest nie do posklejania – rzeczywistość PRL-u, tego PRL-u, w którym przy całym oburzeniu opinii publicznej, nie dziwiło jednak, że gina tacy ludzie jak Antonowicz, jak ksiądz Suchowole, jak górnicy z „Wujka” czy demonstranci z Lubina – z III RP, krajem kompletnie innym.

 

Innym? Miałem wrażenie, że Pan jednak pokazuje pewną ciągłość, nierozerwalność…

 

Ciągłość, nierozerwalność… Wszystko to racja. Ale to – przy wszystkich patologiach, okropnych, ciągnących się za nami, obarczających nas wszystkich jakąś potworną czkawką, to jednak inny kraj. Kraj, gdzie każdy może wykrzyczeć swoja prawdę.

 

Wykrzyczeć. A opublikować? Pańskiemu bohaterowi się nie udaje.

 

To żaden precedens. Pamięta pan sprawę Pawła Zyzaka, sądowego wstrzymania rozpowszechniania jego książki. Takich przypadków jest więcej, choćby książka Piotra Skórzyńskiego – też mojego autora z podziemia - „Człowiek nieuwikłany. Wspomnienia z PRL”, procesy albo groźby wytaczania procesów Sławomirowi Cenckiewiczowi, Romanowi Graczykowi – autorom dobrze udokumentowanych książek - kilku innym. Można wzruszyć ramionami, przejść obojętnie wobec takich spraw, ale można też zacząć protestować. Nie mamy cenzury, mamy sądy, które próbuje się wikłać w takie sprawy.

 

Konstrukcyjnie Pańska ostatnia powieść jest inna od pozostałych. Stanisław Dłuski pisze: „Czemu tak wielu rzeczy nie zrobiliśmy, choć mogliśmy? Co nam przeszkadzało, by bezimiennym, ale też skrzywdzonym przez PRL oddać sprawiedliwość? Jakie to „szwy” trzymają fasadę III RP w całości? W pierwszoosobową narrację wpisany jest dziennik pod znamiennym tytułem ‘Notatnik z rozdartego podbrzusza’, ta konstrukcja pozwala autorowi na komentarz do bieżących wydarzeń i odsłania prawdę o jego egzystencjalnych i duchowych dramatach.”. „Notatnik z rozdartego podbrzusza” powstał tylko na użytek Pańskiej powieści czy jest czymś rzeczywistym, trwałym.

 

Chyba od trzech lat robię te zapiski. Notuje codzienność. To, co mnie nurtuje, boli, śmieszy. Może też dlatego „Szwy” wykraczają poza formułę zwykłej powieści. To oczywiście wybór, wyimek z mojego raptularza, który pęcznieje i pęcznieje. Jest trochę jak nałóg, przyzwyczajenie, rodzaj obowiązku.

 

Pisanie jako nałóg?

 

Pisanie mnie często męczy, robię długie wielomiesięczne oddechy między jedną, a druga książką. „Notatnik…” zmusza mnie do koncentracji, do odejścia od lenistwa. Wie pan, kilka razy zmieniałem w swoim życiu fach, byłem zawodowym opozycjonistą, wydawcą, prawnikiem, pisarzem. I zawsze miałem poczucie, że z dnia na dzień mógłbym od tego odejść. Od pisania byłoby mi już trudno, w końcu zaraz skończę pięćdziesiąt osiem lat. Ale to jest możliwe.


Wiesław Łuka rozmawia z Mariuszem Szczygłem

$
0
0

Wiesław Łuka rozmawia z Mariuszem Szczygłem

Cztery prestiżowe nagrody za jeden reportaż w ciągu kilku ostatnich miesięcy – wcześniej nikomu z naszej branży to się nie przytrafiło; to jakaś zmowa?

 

To pytanie nie do mnie.

 

Podczas gali rozdania dorocznej nagrody im. Andrzeja Wojciechowskiego premier Donald Tusk wyznał publicznie, że po przeczytaniu tekstu, wstrząśnięty nie mógł zasnąć…

 

A pod koniec gali podszedł do mnie, również obecny,  prezydent Bronisław  Komorowski i po cichu powiedział: niech pan nie myśli, że tylko Tusk nie spał, ja też całą noc nie mogłem zasnąć…

 

Nie tylko ujawnione w reportażu fakty wstrząsają, a walory literackie zachwycają – zacznijmy jednak od jego pierwiastka interwencyjnego,  który poruszył urzędników państwowych  - oto macocha, dzieciobójczymi po odbyciu kary, przez lata pracuje jako nauczycielka matematyki i  katechetka, a w Ministerstwie Edukacji pełni funkcję doradcy i metodyka nauczania. Dzieciobójczymi pracuje z dziećmi…

 

Ucieszyło mnie bardzo zapewnienie premiera, że nastąpi szybka nowelizacja prawa zakazująca takim ludziom służbowych kontaktów z dziećmi, zaś decyzją Ministerstwa Ewa T. natychmiast przestała pracować jako nauczycielka i doradczyni.

 

Ujawniłeś również, że „Śliczny i grzeczny” wywołał lawinę e-maili oraz sms-ów  - między innymi od ojców, którzy przysięgają, że nigdy nie będą bić swoich dzieci…

 

Odebrałem także bardzo dużo zapewnień od czytelników, którzy – jak zapewniają - już nigdy nie sięgną po moje teksty, bo jestem bezbożnik,  wykończyłem człowieka, który odbył karę, więc zasługuję na śmierć. Twierdzą oni, że nie jestem lepszy od  bohaterki tekstu.

 

Masz poczucie, że wyrządziłeś krzywdę tej kobiecie?

 

Nie, ale szkoda mi jej,  że została tak szybko zidentyfikowana przez internatów, czego się nie spodziewałem. Po publikacji reportażu dostałem e.maile o treści: mamy ją! Szybko został odkryty numer jej telefonu komórkowego. Okazuje się, że to obecnie to nie jest trudne do zrobienia. Dziś nikt nie może mieć pewności, że skutecznie się ukryje, a dziennikarz nie może mieć pewności, że raz na zawsze zakamufluje materiał dokumentacyjny i swego bohatera. Ja tymczasem, pisząc tekst, miałem taką pewności; nawet nie ujawniłem tytułu i autora reportażu sprzed trzydziestu paru laty, który stał się moją inspiracją. Nie użalam się nad sobą, naprawdę bardzo się bałem po dekonspiracji, że coś niedobrego może się stać Ewie T. Mnie nie chodziło o to, by dokonywać na niej samosądu. Lęk, że publiczność internetowa może ją zlinczować, był prawdziwy. Że ona straciła pracę w oświacie, to dobrze. Powinna ją stracić, gdy małemu chłopcu stworzyła w domu Auschwitz.

 

Publicznie deklarowała swoje poparcie dla głównej partii opozycyjnej i Kościoła oraz głoszonej metody wychowawczej, dopuszczającej również karanie biciem…

 

Ja miałem taki cel przy dokumentowaniu i pisaniu tego reportażu - pokazanie, w jakich warunkach i jak się rodzi osobowość autorytarna; że „Hitler” może pojawić się w każdej rodzinie, nawet w takiej, jak rodzina Ewy T., z której wyszło wielu profesorów akademickich, autorytetów w paru dyscyplinach nauki oraz bohaterów powstań narodowych.

 

Czytelnicy płakali nad lekturą „Ślicznego i posłusznego”, a autor płakał podczas pracy nad nim?  

 

Ten reportaż zabrał mi wyjątkowo dużo – wielokrotnie przerwałem pisanie. Po raz pierwszy przestałem być reporterem – „chirurgiem”. Do tej pory wydawało mi się, że nim jestem, że nie podchodzę zbyt emocjonalnie do pisania. Lekarz chirurg nie może emocjonować się przy każdym użyciu lancetu, bo trzęsąca się jego ręka zrobi krzywdę pacjentowi. Uważam, że czytelnik może się wzruszyć, płakać podczas lektury, natomiast autor nie, bo straci dystans do opisywanych faktów i bohaterów. Umiem stworzyć warsztat reporterski i skomponować tekst, który wywoła śmiech, albo płacz, ale sam nie płaczę…

 

Wiem z własnej praktyki, że przy którymś kolejnym reportażu już w trakcie długiej nieraz dokumentacji można było dostać „załamki”, przed czym mnie także przestrzegali koledzy z redakcji, albo czytelnicy…

 

Gdy czytałem wspomniany tekst sprzed wielu laty, który mnie zainspirował, kilkakrotnie przerywałem jego lekturę, wypiłem sporo wina, by dobrnąć do jej końca. Podczas pisania także wielokrotnie odkładałem pracę „na jutro”, na później. Kilkakrotnie próbowałem się skontaktować z bohaterką - zawsze mi domawiała.

 

Po odbyciu kary – dostała piętnaście lat, odsiedziała dziesięć - korzystała z przepisu zatarcia przestępstwa i faktu karalności po upływie ustawowego czasu.

 

Mnie interesowało to, że osoba wykształcona akademicko, ze ścisłym umysłem matematyczki, bogatsza o doświadczenia lat pobytu w kryminale,  potem po skończeniu studiów teologicznych i dwukrotnym pobycie w zakonie musi wiedzieć o sobie i ludziach to, czego my nie wiemy; to napisałem w dwóch listach do niej. Marzyłem o jej odpowiedzi także na pytania: jak kara zmienia człowieka, jak Bóg i religijność dokonują w nim metamorfozy? A ona mi odpisała: „Nie mam nic wspólnego z tą sprawą…to nie ja zabiłam”.  Wówczas jej odpisałem, że reportaż i tak się ukaże, a ona nie może nadal pełnić funkcji eksperta ministerstwa.

 

W uzasadnieniu nagrody miesięcznika Press – tytuł Dziennikarza Roku 2013 -  napisano m.in: „za przestrzeganie etycznych kanonów zawodu”. Tymczasem obserwujemy, że wielu kolegów dziennikarzy - nie mówiąc już o tzw. dziennikarzach obywatelskich - ma za nic etykę zawodową. …

 

Ja jej przestrzegam - wszystko zrobiłem, co powinienem, by bohaterkę zakamuflować, a wcześniej chciałem wysłuchać drugiej strony, czyli jej; a jednak szybko ją zdekonspirowano. Dochowałem natomiast zasady podejścia do bohaterki jak do człowieka, w którym oprócz zła musi być jakieś dobro. Przecież ja mogłem ją szybko i jednostronnie osądzić; podła dzieciobójczymi… kłamczucha, zataiła własną przeszłość, swoją zbrodnię …Nie, ja szukałem odpowiedzi na pytanie: dlaczego ona była taka, jak była. Wyszedłem z kanonu, że nawet ludzki potwór jest człowiekiem i ma swoje prawa, własną godność. Przecież licealiści i inni nauczyciele mówili, że Ewa T., niezależnie od autorytarnych metod na lekcjach, potrafiła nauczyć matematyki.

 

To znalazłeś w aktach sądowych?

 

Również tam, choć miałem duże kłopoty z dostępem do nich. Nie wiem, czy celowo, czy z powodu bałaganu w archiwum sadowym czekałem na akta cztery miesiące, a powinienem cztery dni. W pewnym momencie odesłano mnie po nie nawet do IPN, a tam otrzymałem teczki zupełnie innej sprawy. Gdy wreszcie przestudiowałem kilkadziesiąt właściwych tomów, odkryłem, że nie mam do czynienia z osobą szczególnego przypadku,  z wrodzonym genem zła… Chyba udało mi się pokazać także jej ludzki wymiar. W Ewie T. zło narastało latami, było w nią wbite, „wdrukowane” przez rodziców ze znanego i zasłużonego dla Polski ziemiańskiego rodu. Rodzice bili ją w dzieciństwie tak, jak potem ona biła pasierba. Późniejsza macocha dorastała w przekonaniu, że nie ma innej metody wychowawczej, jak kary cielesne. Potem przed sądem przyznała, że biła za mocno, ale tę metodę wychowawczą chwaliła. Jeśli mówimy o polskich rodzinach z dużymi tradycjami powstańczymi, katolickimi, obywatelskimi, to pamiętajmy, że najbardziej słuszne poglądy i postawy mogą mieć także swoją  ciemną stronę.

 

Pod koniec ubiegłego roku „Śliczny i posłuszny”  wygrał w plebiscycie Studenckich Nagród Dziennikarzy – Detona Tor. Jaką bombę zdetonowałeś?

 

Dla mnie największym sukcesem jest to, że zdetonowałem małe bombki w rodzinach – dostałem setki e-maili i sms-ów od rodziców z przysięgami, że nie będą bili swoich dzieci. To było coś wspaniałego, że tylu młodych ludzi zastanawiało się  nad granicą między przyłożeniem małemu klapsa, a jego tyranizowaniem . Nie mam oczywiście złudzeń, że nagle rodzice przestaną bić swoje dzieci, ale u wielu przyjdzie opamiętanie.

 

Skoro tak „idziemy” tropem nagród – to prezes Krajowego Klubu Reportażu,  Marek Rymuszko już w tym roku napisał w uzasadnieniu czwartej z nich o „pisarstwie najwyższej próby”.  Pomówmy chwilę o drodze, jaką przeszedł reportaż w ostatnich kilkudziesięciu latach. W połowie ubiegłego wieku już rozkwitała Polska Szkoła Reportażu, ale niektórzy wybitni krytycy i literaturoznawcy odmawiali mu miana literatury faktu.

 

Możemy się zastanawiać, czy reportaż, to literatura, jednak ma on na pewno wartości literackie i jest sztuką. Kilka naszych koleżanek i kolegów, reportażystów już właściwie jest pisarzami. Polska Szkoła zaczynała od reportażu moralizującego. Autorzy uczyli czytelników- jak mają żyć. Jerzy Lovel pisał: „wkraczam i osądzam”, a Zbigniew Kwiatkowski pouczał: ”reportaż musi sądzić”. Tymczasem obecnie daleko odeszliśmy od reportażu dydaktycznego. Teraz nie przemawia komentarz autora, ale opisywany fakt. Czytelnik natomiast sam wyciąga wnioski z opisanych scen, ich kompozycji i w ogóle z fabularnej narracji. Reportaż przechodzi ewolucję od długich tekstów, owiniętych w wielomówstwo do narracji oszczędnej, skondensowanej. Żyjemy w rzeczywistości syntez i szybkiego przekazu. Czytelnik coraz mniej jest chętny do lektury długich tekstów z bohaterami lekkomyślnie traktowanymi przez autorów. Kiedyś o bohaterze pisało się tak, jakby autor nie liczył się z tym, czy ktokolwiek zechce o nim przeczytać. Choć i wtedy i jeszcze wcześniej trafiały się perełki: w 1938 roku znakomity Franciszek Gil napisał reportaż w formie urzędowego podania studenta lwowskiego uniwersytetu im. Jana Kazimierza. Student prosił  o pozwolenie na zakup broni. Chciał wejść w jej posiadanie, by się bronić przed ewentualnymi atakami niektórych kolegów studentów, którzy w wąskich korytarzach uniwersyteckich bili kolegów pochodzenia żydowskiego, czy tez innych o sympatiach wyraźnie lewicowych. Gil opisuje sceny agresji, które układają się w reportaż najprzedniejszej próby.

 

Dostałeś w ostatnich latach wiele nagród międzynarodowych, którym nie możemy poświęcić uwagi z powodu braku miejsca w tej rozmowie…

 

Jednak warto zwrócić uwagę na głosy francuskiej krytyki – oni tam nie mogą się nadziwić, że u nas w gazecie, w prasie można wydrukować tekst o ambicjach literackich. Natomiast francuscy czytelnicy podczas jednego ze spotkań odróżniali rodzimy reportaż od naszego – słuchałem opinii - metafory, że autor francuski przeprowadza czytelnika przez rzekę stawiając najpierw na niej most, a „pan rozrzuca na rzece wielkie kamienie, takie głazy i każe nam skakać od jednego do drugiego aż do brzegu…musimy tak skakać, aby się noga nie omsknęła”.

 

Wyznałeś w jednym z wywiadów, że jesteś z natury „nieśmiały i cichy”. Reportażysta „nieśmiały i cichy” – czy to nie kokieteria ?

 

Gdy dokumentuję, a potem piszę reportaż, to przestają być nieśmiały i cichy. Wielu aktorów sceny przyznaje się do nieśmiałości w życiu prywatnym, a na scenie potrafi zrobić wszystko.

 

Rozmawiamy przed premierą zainicjowanej przez ciebie i właściwie opracowanej monumentalnej antologii naszego reportażu XX wieku pod zaskakującym tytułem„100/XX”. Sam wymyśliłeś coś bez precedensu? 

 

Sam,  ale precedens był – bo kilka lat temu podobnie wymyśliłem antologię dwudziestu reportaży na dwudziestolecie III Rzeczypospolitej. Chyba wtedy zrodziła się myśl, by wydać 100 najlepszych polskich reportaży XX wieku. No i właśnie ukazały się dwa tomy o wadze prawie 3,4 kg., o liczbie stron ponad 1830. Na wstępie wyjaśnienie –  podczas realizacji pomysłu czuwała nade mną  Rada Programowa w osobach wybitnych reportażystów i medioznawców, Hanny Krall, Małgorzaty Szejnert, Elżbiety Sawickiej oraz prof. Kazimierza Wolnego-Zmorzyńskiego. Byłem jak pilot, który sam leci, ale Rada czuwa, bym trzymał parametry lotu. Wybitnych autorów i reportaży od 1901 roku mieliśmy i mamy wielu więcej niż setkę. Dałem temu wyraz publikując listę 185 osób, których z prawdziwym bólem musiałem pominąć.

 

Każdy z tekstów poprzedziłeś dość obszerną sylwetką biograficzno-krytyczną, która dla miłośników reportażu oraz studentów dziennikarstwa  będzie kopalnią informacji i zarzewiem krytycznej refleksji…

 

Chciałem, aby czytelnicy dostrzegli w każdym reportażyście, co jest właściwe i fundamentalne dla jego warsztatu.   

 

Mariusz Szczygieł – jeden z najbardziej znanych dziennikarzy średniego pokolenia; autor wielu książek tłumaczonych na kilkanaście języków i wielokrotnie nagradzanych w kraju i za granicą - w tym m.in. Europejskiej Nagrody Literackiej za książkę Gottland. Jest drukowany w antologiach zagranicznych poświęconych polskiej sztuce reportażu. Wydał właśnie, wymyśloną przez siebie, monumentalną antologię reportażu polskiego XX wieku pt. „100/XX”

 


Krzysztof Lubczyński - Zygmunt Hubner (23.03. 1930 w Warszawie – 12.01.1989 tamże)

$
0
0

Krzysztof Lubczyński


Zygmunt Hubner (23.03. 1930 w Warszawie – 12.01.1989 tamże)


Zygmunt Hubner zmarł 25 lat temu, przedwcześnie, w wieku zaledwie 59 lat. Z punktu widzenia dzisiejszych wyobrażeń o starości i wieku dojrzałym może się to wydać trochę zaskakujące, bo już na długo przed śmiercią wydawał się dojrzałym panem o dość surowych, szlachetnie wyrzeźbionych rysach. Miał w sobie naturalne dostojeństwo, jakąś szlachetną surowość w fizjonomii i sposobie bycia. Jego ostre rysy i tzw. rzymski profil wielu widzów pamięta zapewne głównie z roli majora Henryka Sucharskiego z „Westerplatte”, filmu w reżyserii Stanisława Różewicza. W zbiorowej wyobraźni to raczej jego twarz utrwaliła się jako twarz słynnego majora, a nie ta prawdziwa, z rzadko oglądanych fotografii. Taki mechanizm należy do paradoksów kultury masowej. Poprzez aktorską fizjonomię Hubnera reżyserzy wyobrażali sobie nieskazitelnych moralnie oficerów, lekarzy, konspiratorów. Andrzej Wajda, kiedy w 1977 roku zrealizował w warszawskim Teatrze Powszechnym „Rozmowy z katem” według wspomnień Kazimierza Moczarskiego, rolę tegoż powierzył właśnie Hubnerowi. Nie z uwagi na  uderzające podobieństwo fizyczne, lecz dlatego, że duch biografii Moczarskiego dobrze korelował ze szlachetnością sylwetki aktora.


Hubner nie obejmował jednak tych ról w charakterze poręcznej „marionety” czy „typu”, jak to czasem zdarza się reżyserom nie będącym aktorami, w ramach zabawy w aktorstwo, lecz jako w pełni zawodowy aktor, którym był, jako absolwent warszawskiej PWST  z rocznika 1952. Już wtedy jednak Hubnerowi najwyraźniej nie wystarczyła pozycja aktora, czuł w sobie znacznie rozleglejszy potencjał artystyczny, bo w cztery lata później, w wieku zaledwie 26 lat ukończył Wydział Reżyserii tej samej uczelni. Zanim dostał się na Wydział Aktorski zdążył przez dwa lata (1948-1950) postudiować na Uniwersytecie Warszawskim historię sztuki. Aktorem warszawskich scen, Teatru Ludowego i Narodowego, był przez dwa lata, 1952-1954, by od 1956 roku oddać się głównie reżyserii i dyrektorowaniu teatrom. Zaczęło się w 1958 roku od Teatru Wybrzeże w Gdańsku. To właśnie Hubner, jako reżyser a później także jako kierownik artystyczny tej sceny był jednym z tych, którzy nadali jej wybitną rangę na kilkanaście, a co najmniej na kilka lat. To właśnie on zaprosił do współpracy Andrzeja Wajdę, umożliwiając mu teatralny debiut „Kapeluszem pełnym deszczu” Vincente Gazzo, a także Konrada Swinarskiego. Był to czas kiedy tworzyły się zaczątki legend aktorskich Elżbiety Kępińskiej, Edmunda Fettinga, Władysława Kowalskiego, Mirosławy Dubrawskie. Grali na gdańskiej scenie także słynni już z kina Zbigniew Cybulski i Bogumił Kobiela. Do najważniejszych jego osiągnięć reżyserskich tego okresu należą inscenizacje „MakbetaW. Szekspira (1958) i „Nosorożca”E. Ionesco (1960). W latach 1960–1962 reżyserował w teatrach warszawskich, m.in. Ateneum i Polskim (m.in. „Eryk XIVA. Strindberga i „Król Lear” W. Szekspira). W latach 1962–1963 był dyrektorem teatru w Wrocławiu.  W 1963 objął stanowisko dyrektora naczelnego i artystycznego Starego Teatru w Krakowie. Kontynuując linię repertuarową swojego poprzednika Władysława Krzemińskiego, podjął się realizacji ambitnego zadania zbudowania w Krakowie jednej z najlepszych scen dramatycznych w kraju. Cel ten starał się osiągnąć, angażując do pracy w teatrze najlepszych i najzdolniejszych artystów: reżyserów, aktorów, scenografów i kompozytorów. Dzięki niemu wieloletnią współpracę ze Starym Teatrem rozpoczęli Andrzej Wajda i Konrad Swinarski, a do zespołu aktorskiego trafili m.in. M. Dubrawska, Anna Polony, Anna Seniuk, Jerzy Bińczycki, Tadeusz Malak, Jan Nowicki, Franciszek Pieczka, Wojciech Pszoniak, Wiktor Sadecki i Marek Walczewski. Sam wyreżyserował m.in. „Wariatkę z ChaillotJeana Giraudoux (1964), „Kto się boi Wirginii Woolf?Edwarda Albee'ego (1965), „MizantropaMoliera (1966) i „Poskromienie złośnicy” W. Szekspira (1969). Teatr zdobywał coraz większe uznanie w kraju i za granicą, także nagrody państwowe. Mimo to w 1969 doszło do poważnych ingerencji cenzury w repertuarze, przeciwko czemu zaprotestował Hübner, składając dymisję ze stanowiska dyrektora. Po odejściu ze Starego Teatru przez kilka lat reżyserował gościnnie w wielu teatrach w Polsce. W 1970 wyreżyserował jedno ze swoich najsłynniejszych i wielokrotnie nagradzanych przedstawień – „Ulissesa na podstawie powieści Jamesa Joyce'a w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Podjął również współpracę z warszawską PWST, gdzie najpierw pracował jako wykładowca, w latach 1972–1975 jako prodziekan, a w latach 1975–1981 dziekan Wydziału Reżyserii. W latach 1970–1980 był sekretarzem generalnym Polskiego Ośrodka Międzynarodowego Instytutu Teatralnego (ITI). W 1974 rozpoczął pracę w Teatrze Powszechnym w Warszawie, z którym był związany aż do śmierci. Do 1977 pracował tam jako kierownik artystyczny, a od 1977 jako dyrektor naczelny i artystyczny. Dzięki swojemu talentowi artystycznemu i organizacyjnemu oraz współpracy z najwybitniejszymi indywidualnościami polskiego teatru powtórzył sukces z pracy w Starym Teatrze, czyniąc z Teatru Powszechnego jedną z najlepszych scen w kraju. Wyreżyserował tam wiele ważnych i cenionych spektakli, m.in. „Lot nad kukułczym gniazdemDale'a Wassermana na podstawie powieści Kena Keseya (1977), „ZemstęAleksandra Fredry (1978), „Spiskowców na podstawie powieści „W oczach ZachoduJosepha Conrada (1980), „Iwonę, księżniczkę BurgundaWitolda Gombrowicza (1983), GarderobianegoRonalda Harwooda (1986) i „MedeęEurypidesa (1988). W kierowanym przez niego zespole aktorskim znaleźli się m.in. artyści współpracujący z nim wcześniej w Gdańsku i Krakowie: Dubrawska,  Seniuk,  Fetting, Kazimierz Kaczor, Władysław Kowalski, Franciszek Pieczka, Pszoniak i Walczewski oraz inni wybitni aktorzy: Tadeusz Białoszczyński, Bronisław Pawlik, Elżbieta Kępińska, Mariusz Benoit, Janusz Gajos, Leszek Herdegen, Piotr Machalica, Stanisław Zaczyk czy Zbigniew Zapasiewicz. Z teatrem współpracowało wielu znakomitych reżyserów, wśród nich Kazimierz Kutz, Aleksander Bardini czy Piotr Cieślak, a także Andrzej Wajda, który w 1975 roku wystawił tam głośną „Sprawę Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej, a w 1977 spektakl według „Rozmów z katemKazimierza Moczarskiego, w którym Hübner zagrał rolę Moczarskiego. Teatr Powszechny nosi obecnie jego imię. Zrealizował też ponad trzydzieści spektakli telewizyjnych, w tym m.in. „W małym dworkuWitkacego (1970), „Świętoszka Moliera (1971), „Poskromienie złośnicy” W. Szekspira (1971), „Don Juana” Moliera (1974), „Czarownice z SalemArthura Millera (1978), „Nieboską komedięZygmunta Krasińskiego (1981), „Spiskowców według Conrada (1987) i „Iwonę, księżniczkę Burgunda” W. Gombrowicza (1987), zaliczane do "Złotej Setki”, najlepszych przedstawień Teatru Telewizji. Jako aktor filmowy zasłynął rolą majora Henryka Sucharskiego w filmie „Westerplatte w reżyserii St. Różewicza (1967). Grał też m.in. w filmach: „Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię, „Akcja Brutus, „Szpital przemienienia, „Blaszany bębenek i Przypadek. Wyreżyserował m.in. film „Seksolatki”. Parał się też pisaniem o teatrze na łamach różnych pism kulturalnych. Jego felietony i eseje ukazały się w zbiorach „Przepraszam, nic nowego” (1978) i „Loki na łysinie (1989). Był również autorem książek, m.in. „Bogusławski, człowiek teatru” (1958), „Sztuka reżyserii” (1982) oraz „Polityka i teatr” (1991).


Krzysztof Lubczyński  rozmawia z JACKIEM SIERADZKIM, krytykiem teatralnym, redaktorem naczelnym miesięcznika „Dialog”


Hasłem dnia poświęconego przez Instytut Teatralny twórczości Zygmunta Hubnera dla upamiętnienia 25 rocznicy jego śmierci była obywatelskość jego modelu teatru. Jak by ją Pan zdefiniował?


- Po prostu, jako zainteresowanie kwestiami publicznymi i skomplikowaniem sytuacji jednostek w warunkach życia publicznego. Oczywiście, miejmy świadomość, że trudno ten model teatru przenieść w obecne czasy, bo większość dyskusji na te tematy odbywa się dziś na innych forach. Żeby teatr mógł dziś skutecznie włączyć się w taki dyskurs, musiałby szukać albo form bardziej zabawowych, albo bardzo ostrych, jaskrawych, obrazoburczych. I tu powstaje pewna sprzeczność, jak tego rodzaju przekaz połączyć z tamtymi, pięknymi, szlachetnymi ideami i modelem obywatelskości, jaki reprezentował Zygmunt Hubner. Czy to się da zrobić? Przyznam, że jestem co do tego sceptyczny. Mówi się, że tworzył on mądry teatr, ale przyznam, że nie mam odpowiedzi na pytanie, jak mądry teatr obecnie robić.


Podczas panelu poświęconego twórczości teatralnej Zygmunta Hubnera padło określenie „eklektyzm”, co jak wiadomo oznacza wielorakość treści i form przedstawień, sięganie do zróżnicowanej literatury i tematyki. Czy to istotnie cechowało Hubnera i czy mimo to można wykreślić jakiś wspólny mianownik dla jego teatru?


- Słowo „eklektyzm”, które można uzupełnić przymiotnikiem „szlachetny”, na pewno teatr Hubnera charakteryzowało. Jeśli szukać wspólnego mianownika, to w problematyce wyborów moralnych, która zawsze stała w centrum jego zainteresowań. Źródło dramatyzmu wyborów moralnych tkwi w ich skomplikowaniu, niejednoznaczności, sprzecznościach. Przekonanie, że nie ma prostych wyborów moralnych tkwi u podstaw przekazu Hubnera. Poza tym jego teatr, to  rozmowa o współczesnym społeczeństwie, o charakterach ludzkich, czasem całkiem poważna, czasem w konwencji zabawnej. Hubner stworzył taki model teatru, w którym jego publiczność szła na przedstawienia z ciekawości co tym razem jej zaproponuje, niezależnie od tego o jakiego autora chodziło i który reżyser podjął się jego wystawienia. Krótko mówiąc: chodziło o inteligentną rozmowę o współczesności. Jasno ustalony był kod tej rozmowy i wynikał z tego, że pewne ważne tematy nie znajdowały miejsca w ówczesnych mediach w warunkach instytucjonalnej cenzury. Hubner nie lubił systemu aluzji, ale lubił metafory i one były dla jego publiczności zrozumiałe.


Obywatelskość, mądrość jego teatru to jeden aspekt. Drugi to forma artystyczna i strona widowiskowa. Moje wrażenie z obejrzenia retrospektywnego przeglądu jego niektórych przedstawień z Teatru Telewizji jest takie, że pomimo ponad czterdziestoletniej metryki niektórych spektakli, zachowały one na ogół świeżość, nie uległy zwietrzeniu, co często spotyka nawet przedstawienia swego czasu komplementowane. Czy Pan odniósł to samo wrażenie?


- Nie bardzo umiem na to pytanie odpowiedzieć, być może po części z przyczyn metrykalnych. Ja te przedstawienia oglądałem z przyjemnością, przypominając sobie teatr z dawnych czasów, który bardzo lubiłem i ceniłem. Moja wątpliwość, czy rozdwojenie polega na tym, że nie mam pewności, a raczej dość mocno wątpię, czy tę przyjemność z oglądania dałoby się przenieść do widzów młodszych o dwa pokolenia. Moje podejrzenie polega na tym, że być może ta forma, do której tacy widzowie jak pan czy ja byliśmy przyzwyczajeni, jest już trochę anachroniczna. Logika wspomnień z młodości sprawia, że mamy skłonność traktować je jak metr z Sevres i każdą kolejną zmianę, każde kolejne odstępstwo od tego wzorca traktujemy jako pogarszanie. Przyznam, że staram się przed tym świadomie bronić, bo obawiam się, że jeśli temu ulegnę, to poddam się zgorzknieniu, które nie pozwoli mi nawiązać kontaktu z nowymi formami, przemawiającymi do młodego pokolenia. Choćbym nawet zmuszał się do tego, żeby się na nie otwierać, bo inaczej zasklepię się i sam dla siebie będę nudny. Co do sposobu opowiadania teatralnego Hubnera, to odznaczało się ono brakiem umizgiwania się do publiczności, przypochlebiania się jej. Charakteryzował je jakiś ascetyzm. Z drugiej strony ta narracja była bardzo bogata. Niedawno widziałem przedstawienie półtoragodzinne, w którym pewien wybitny reżyser zmieścił wątki z dwóch powieści Josepha Conrada, „W oczach Zachodu” i „Tajnego agenta”. Tymczasem w trwającym mniej więcej tyle samo przedstawieniu Hubnera „Spiskowcy” zmieścił on wątki tylko z „W oczach Zachodu”. I nie wiem, czy Hubner potrafił więcej wydobyć z tekstu czy może sposób opowiadania tak się dziś skompresował. Na pewno zmieniła się percepcja i rodzaj wrażliwości.


Osobny wymiar postaci Zygmunta Hubnera, to jego aktorstwo. Był zawodowym aktorem, ukończył Wydział Aktorski warszawskiej PWST, ale szybko zajął się przede wszystkim reżyserią. I choć sporo grał w filmach, to nie była to stricte klasyczna kariera aktorska. Nie mniej stworzył w kinie polskim figurę inteligenta, oficera, człowieka myślącego, z zasadami, nie pozbawiona pewnej surowej charyzmatyczności. Jak Pan odbiera jego aktorstwo?


- Świadectwem świadomości i dojrzałości Hubnera było to, że grał tak mało. On starannie wybierał dla siebie role i nie musiał się do nich naginać. Są aktorzy elastyczni, którzy mają satysfakcję z tego, że w każdej roli potrafią być inni. Hubner nie był takim typem aktora. Niezależnie od tego czy na scenie grał Alcesta  w molierowskim „Mizantropie”,  Moczarskiego w „Rozmowach z katem” czy majora Sucharskiego w filmie  „Westerplatte”, był dość podobny w każdej  z nich, używał tych samych środków. Jego aktorstwo  nie było techniczne. Było rodzajem obecności, postawy.


Dziękuję za rozmowę.

Jadwiga Śmigiera - Stolica Lombardii

$
0
0

Jadwiga Śmigiera

 

Stolica Lombardii


 

Przedstawicielstwo warszawskiej firmy w której pracowałam miało siedzibę w Mediolanie przy Viale Monza. Stamtąd było blisko do Piazzale Loreto.

To na tym placyku w centrum miasta 29 kwietnia 1945 r. powieszono głową w dół ciało Benito Mussoliniego. Dzień wcześniej rozstrzelano go w miejscowości położonej na północ od Mediolanu, w pobliżu jeziora Como.

To właśnie z Mediolanu il Duce wyruszył wraz z ubranymi na czarno faszystami do Rzymu by przejąć władzę i to właśnie Mediolan był świadkiem jego upadku.

Stolica Lombardii – Mediolan – to przemysłowe, finansowe i handlowe serce Włoch. To drugie co do wielkości miasto w tym kraju. Są tutaj najelegantsze sklepy i biurowce. To tu robi się pieniądze, załatwia interesy, podpisuje kontrakty. Jest to też jedna ze światowych stolic mody. Na bogactwo Mediolanu pracowały całe wieki. Tu sprawowały władzę dynastyczne potężne rodziny Sforzów i Viscontich. Za ich rządów miasto nazywano Nowymi Atenami – w uznaniu wysokiego kulturalnego poziomu dworu. Po poddaniu się w 1499 r .Francuzom przez kilka stuleci Mediolan był pod wpływem obcych potęg. Rządzili tu Hiszpanie, Austriacy i Napoleon Bonaparte.

I to właśnie w Mediolanie w słynnej katedrze Duomo w 1805 r. Napoleon ogłosił się królem Lombardii. Trzeci co do wielkości kościół w Europie /po bazylice Św. Piotra w Watykanie i katedrze w Sewilli/ jest też jedną z trzech najwspanialszych katedr we Włoszech /po katedrze w Sienie i w Orvieto/.

Zbudowana z białego marmuru świątynia jest uważana za arcydzieło, lub „poemat w marmurze”, choć niektórzy twierdzą, że jej fasada jest przeładowana. Na zewnątrz katedrę zdobi 2245 figur, 135 sterczyn, 96 rzygaczy i … około kilometra maswerków. Katedra znacznie piękniejsza jest zewnątrz niż wewnątrz. A największą atrakcją jest to, że można wejść na jej dach. A wchodzi się na ten dach bardzo długo wąskimi korytarzykami i schodkami wśród cudownych szczytów i figur. W pewnym momencie wyszłam na płaski prawie dach  i …. chociaż wiedziałam, że na szczycie jest złota figura Matki Boskiej to jednak doznałam niesamowitego wzruszenia gdy ją zobaczyłam. Poczułam się wtedy bardzo malutka.

Tego dnia była wyjątkowo dobra widoczność i mogłam stamtąd zobaczyć łańcuch zaśnieżonych Alp.

Budynek sławnej  La Scali nie zrobił na mnie dużego wrażenia. Prawdopodobnie dlatego, że miałam jeszcze przed oczami katedrę i widok z jej dachu. Fasada La Scali pochodzi z 1946 r., bo została ona zniszczona w czasie II wojny światowej. Wnętrze natomiast jest imponujące, szczególnie największa w Europie scena. Z braku funduszy a także czasu nie uczestniczyłam niestety w żadnym spektaklu słynnej opery.

Siedziałam natomiast w pizzerii tuż koło opery i jadłam najlepszą chyba na świecie pizzę. Była olbrzymia, podana /chyba celowo/ na niewielkim talerzu, a jej boki opadały na drewniany blat stołu. A ja byłam bardzo głodna.

A na kawę zostałam zaproszona do kawiarenki, która znajdowała się w Galleri Vittorio Emanuele II. Wtedy zrozumiałam co znaczy elegancki, wielki świat.  Bo Galeria ta to właściwie olbrzymia szklana arkada w stylu „la belle epoqe”, budowla niesamowicie wyszukana. Zwana jest przez mediolańczyków salonem miasta, przeze mnie została nazwana „salonem próżności”. Spoglądając na przechodzących tam ludzi, na bogactwo sklepów i elegancję kawiarni  poczułam niesamowitą materialną potęgę Mediolanu.

To w tym mieście mają swoje siedziby słynne koncerny - chemiczny Pirelli, środków transportu Alfa Romeo. To tu w pobliżu usytuowana jest olbrzymia rafineria i huty żelaza. Tu wreszcie ma swoją siedzibę słynny włoski klub piłkarski Inter Mediolan.

W tym mieście znajduje się w refektarzu klasztornym przy kościele Santa Maria delle Grazie - najsłynniejszy fresk Leonarda da Vinci „Ostatnia wieczerza”. To przed tym freskiem spędziłam długie chwile wpatrując się w twarze wszystkich uczestników najsławniejszej wieczerzy… Towarzyszył mi głos angielskiego przewodnika, który objaśniał symbolikę fresku turystom przybyłym z Wielkiej Brytanii.

Następnego dnia po kilkugodzinnej rozmowach handlowych w fabryce chemikalii pod Mediolanem zdążyłam jeszcze obejrzeć słynną Pietę Rondanini w Castello Sforzesco. Wielki zamek z czerwonej cegły należał najpierw do rodu Viscontich,  potem do rodu Sforzów. Obecnie w jego murach znajdują się różne muzea. A Pieta Rondanini  to ostatnie, niedokończone dzieło Michała Anioła, a właściwie jego szkic. Rzeźba przedstawia Matkę Boską w pozycji stojącej, podtrzymującą martwe ciało Chrystusa. Może nie tak wielkie jak słynna Pieta w Watykanie, ale jednak ta Pieta też zrobiła na mnie duże wrażenie.

Basilica di Sant’Ambrogio uważana jest za najstarszy kościół w Mediolanie. Wzniesiona została z woli Biskupa Mediolanu, św. Ambrożego w  IV w. W znacznym stopniu została zniszczona w czasie bombardowania miasta przez aliantów. Mnie zainteresowała stojąca na placu koło bazyliki kolumna zwana „diabelską”. Została wzniesiona w czasach rzymskich.

Ten sam przewodnik, którego spotkałam przed freskiem „Ostatnia wieczerza” opowiadał legendę związaną z tą kolumną. Była ona świadkiem walki św. Ambrożego z diabłem. Diabeł chciał przebić świętego rogami ale nie trafił i przebił kolumnę. Są w niej rzeczywiście 2 otwory. Podobno wydobywa się z nich zapach siarki, a jak przyłoży się do nich ucho to słychać straszliwe krzyki z piekła.

W drodze na lotnisko Malpensa zdążyłam jeszcze rzucić okiem na  słynny tor Formuły 1 w Monza. Było to kilkanaście  lat przed tym zanim zaczął tu odnosić sukcesy nasz Robert Kubica.

Główne miasto Lombardii miało duże znaczenie polityczne i religijne już w pierwszych wiekach naszej ery. Za Konstantyna Wielkiego i Teodozjusza było kilkakrotnie stolicą cesarstwa. Tu ukazał się w 313 r. słynny edykt Konstantyna, który otoczył chrześcijan opieką państwową. Tu działali wielcy biskupi: Ambroży w IV w.n.e. i Karol Boromeusz w XVI wieku.

Miasto było kolejno niszczone przez Hunów, Gotów i Longobardów. W połowie XII wieku Fryderyk Barbarossa zajął całą Lombardię, a Mediolan prawie całkowicie zburzył. Jednak miasto wkrótce zostało prawie całkowicie odbudowane, a następnie należąc do Ligi Lombardzkiej, walnie przyczyniło się do pokonania Fryderyka. Jako niezależne księstwo, w ciągu dwu stuleci pod rządami rodu Viscontich, Mediolan zyskał pierwszorzędne znaczenie w północnej Italii – obok Wenecji i Genui. Rozwinęło się tu rzemiosło i handel. Od połowy XV wieku panował tu ród Sforzów, który również dbał o gospodarczy rozwój księstwa, a także popierał sztukę. Po śmierci Lodovico di Sforza – ostatniego z rodu, w pierwszej połowie XVI w. Mediolan opanowali Hiszpanie, a po wojnie sukcesyjnej hiszpańskiej – Austriacy. Po zajęciu północnych Włoch przez Napoleona miasto zostało stolicą Republiki Cisalpińskiej, a potem Włoskiej, by w 1859 r. znaleźć się w składzie Królestwa Zjednoczonych Włoch.

Miasto siedmiu uniwersytetów, trzech portów lotniczych i największego studia telewizyjnego w Europie.

Miasto wielu wspaniałych muzeów i zabytkowych kościołów.

Miasto niesamowicie hałaśliwe, w którym znajdują się jednak małe oazy ciszy i spokoju.

Zimą często zamglone, a latem pełne komarów. Jest to związane z tym, że usytuowane jest między czterema dużymi rzekami.

-------------------------------------------------------------------------------------------------

W stolicy Lombardii odbędzie się w 2015 roku Światowa Wystawa Expo.

Roman Soroczyński TEATRALNE DYSKUSJE

$
0
0

Roman Soroczyński



TEATRALNE DYSKUSJE


 

Mam wrażenie, że niemal od początku istnienia teatru toczą się w nim spory o to, jak ma pokazywać świat. W teatrze starożytnej Grecji komedia powstała jako opozycja do tragedii. Narodzona w XIX wieku operetka dosyć długo nie była akceptowana przez zwolenników jej starszej siostry, opery.

Powyższe przykłady nie wyczerpują, oczywiście, podziałów występujących w świecie teatralnym i wokół niego. Intrygujące jest pytanie, jak teatr ma pokazywać rzeczywistość: za pomocą metafor, wizji i niedopowiedzeń czy realistycznie? Już Jerzy Szaniawski w „Dwóch teatrach”, które powstały w 1945 roku, przedstawiał dwie wizje: Małe Zwierciadło było teatrem pragmatycznym, ukazującym fakty, zaś Teatr Snów skupiał się na wewnętrznych doznaniach, ideach i marzeniach. Autor opowiada się za połączeniem obydwu teatrów.

Drugi rodzaj sporu dotyczy „techniki”: jak aktorzy mają wypowiadać słowa na scenie? Podczas rozmowy z dyrektorem pewnego teatru usłyszałem, że aktorzy powinni mówić tak, jak mówi się w życiu: nie zwracając uwagi na dykcję, wręcz przez zaciśnięte zęby. Tak się złożyło, że wkrótce po naszej rozmowie ów teatr przyjechał na Warszawskie Spotkania Teatralne. Siedziałem blisko sceny, a mimo tego niewiele słyszałem i rozumiałem z tego, co mówili aktorzy. Z kolei są w Polsce teatry, w których widać duży wkład w pracę nad dykcją aktorów. Na szczególne wyróżnienie w tym względzie zasługuje, moim zdaniem, warszawski Teatr Polski.

Kiedy ktoś z rodziny przyjeżdża do mnie, staram się „katować” go spektaklem teatralnym. Nie byłem specjalnie zdziwiony, kiedy jeden z moich potencjalnych gości zastrzegł, że chciałby pójść na coś lekkiego, śmiesznego i nie zmuszającego do myślenia. Niestety, mam wrażenie, iż większość naszego społeczeństwa woli tego typu spektakle. Nie jest moim celem przeciwstawianie teatru rozrywkowego teatrowi poważnemu. Sam lubię chodzić na komedie – tym bardziej, że wiele spośród nich „uczy bawiąc”.

Nawet w statecznym, będącym ostoją sztuki klasycznej, Krakowie jeszcze niedawno toczył się spór, czy miasto ma inwestować spore kwoty w teatr Variete. Przeciwnicy inwestycji argumentowali, że niektóre z krakowskich teatrów mają już w swoim repertuarze spektakle rozrywkowe. Wszystko wskazuje jednak na to, że uroczyste otwarcie teatru nastąpi jeszcze w bieżącym roku.

Z drugiej strony to właśnie w Krakowie, w Teatrze Groteska, zainaugurowano kampanię społeczną pod hasłem KONTRREWOLUCJA KULTURALNA. Celem kampanii jest – jak czytamy na stronie www.kkrewolucja.pl – uświadomienie społeczeństwu, że „KULTURA nie jest zbędnym luksusem, ale wyróżnikiem, a wręcz obowiązkiem każdego człowieka cywilizowanego”.

Ośmielam się sądzić, że doskonale w spór kultury wysokiej z kulturą masową wpisują się przedsięwzięcia wspomnianego już Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana. Świadomie używam słowa „przedsięwzięcia”, gdyż nie chodzi tu tylko spektakle. Niemal każdej premierze teatru, który w 2013 roku obchodził stulecie istnienia, towarzyszyło forum dyskusyjne, poświęcone sprawom ważnym dla naszego narodu. Podczas tych spotkań dyskutowano między innymi o demokracji, patriotyzmie i postawach obywatelskich.  Większość repertuaru stanowiły utwory klasyczne.

Działalność Teatru Polskiego została zainaugurowana 29 stycznia 1913 roku premierą „Irydiona” Zygmunta Krasińskiego. Sto lat później, również 29 stycznia, miała miejsce kolejna premiera tego spektaklu. Okazało się, że przez ten czas utwór zachował swoje uniwersalne treści: „pytanie o potrzebę działania, o wartość jednostkowego czynu wobec nieuchronnego biegu dziejów, o wartość poświęcenia, które jest wynikiem buntu, a nie moralności” (cyt. za www.teatrpolski.waw.pl).

„Quo vadis słowami Sienkiewicza, Eliota, Audena i innych” wykracza poza tematykę polską. Tytułowe pytanie jest zadawane zarówno światu, którego integralną częścią stało się zło, jak i Europie, która odrzuciła Dekalog. Mimo tak apokaliptycznej tezy w spektaklu pojawia się wizja nadziei: rosnące niebezpieczeństwo niesie za sobą wzrost nadziei.

„Odprawa posłów greckich” Jana Kochanowskiego stała się okazją do prezentacji królewskiego języka autora. Młodzi aktorzy, dzięki wspomnianej wyżej pracy nad dykcją, znakomicie sobie poradzili ze stosowaniem białego wiersza epoki renesansu. Uważam, że ten spektakl powinni obejrzeć wszyscy polscy politycy: zaczerpnięta z „Iliady” i nasycona polskimi realiami tematyka nic nie straciła na aktualności.

Niektórzy historycy i krytycy teatralni uważają, że ideowym następcą Jana Kochanowskiego był Stanisław Wyspiański. W utworze „Bolesław Śmiały”, którego premiera miała miejsce na zakończenie obchodów 100-lecia Teatru Polskiego, porusza on inną, ważną z punktu funkcjonowania państwa, kwestię: powiązań i rozdzielności władzy świeckiej i kościelnej. Nie trzeba chyba wspominać, że temat ten jest aktualny również dzisiaj.

W roku jubileuszowym Teatr Polski sięgał nie tylko do klasyki. Wśród autorów utworów, których premiery miały w tym czasie miejsce, istotną rolę odegrali współcześni autorzy. Bardzo ważnym wydarzeniem była premiera spektaklu „Karnawał, czyli pierwsza żona Adama”, który był ostatnim utworem Sławomira Mrożka. Pewien, modny ostatnio, reżyser powiedział w jednym z wywiadów, że nie mógłby wystawiać spektakli Mrożka; gdyby ktoś kazał mu wystawiać sztukę tego autora, wolałby pojechać do innego kraju sprzątać ulice. Nie będę wymieniał nazwiska tego pana, gdyż sądzę, że niedługo zostanie on zapomniany. Tymczasem Sławomir Mrożek, po 13-letniej przerwie, wrócił na polską scenę w wielkim stylu. We właściwy sobie, humorystyczny sposób, autor ukazał, jak rozmowy między bohaterami spektaklu, a zwłaszcza pojawiające się w nich podteksty, służą wzajemnemu poznawaniu, zdobywaniu wiedzy i umiejętności, które niekoniecznie mają służyć dobrym celom. Szkoda, że dwa miesiące po premierze spektaklu wybitny Autor przekroczył bramy wieczności.

Z kolei „Listy na wyczerpanym papierze” – to nie tylko muzyczna prezentacja korespondencji między Agnieszką Osiecką a Jeremim Przyborą. Okazuje się, że w ich twórczości było  wiele tekstów, które były publicznymi wyznaniami tego, co ich łączy i … dzieli. Ot, choćby słynne „Podła” i „Moja dziewuszka nie ma serduszka” z Kabaretu Starszych Panów czy wykonywane niegdyś przez znanych artystów piosenki „Byle nie o miłości”, „Na całych jeziorach – ty” i wiele innych utworów. Dzięki spektaklowi można było dowiedzieć się, w jakich okolicznościach powstawały te i inne teksty, przypomniano widzom różne wydarzenia tamtych lat – zarówno te polityczne, jak i mające miejsce w szarej, codziennej rzeczywistości.

Szacunek wobec tradycji – to nie tylko wystawianie spektakli z repertuaru klasycznego. To również pamięć o wybitnych aktorach. W ramach obchodów stulecia Teatr Polski zorganizował dwa wieczory pod hasłem „Wielcy Teatru Polskiego”. Podczas pierwszego z nich zaprezentowano postać Elżbiety Barszczewskiej, zaś drugi był poświęcony wspomnieniom o zmarłej kilka dni wcześniej Ninie Andrycz.

Świadomie nie wspominałem, kto uczestniczył w poszczególnych wieczorach dyskusyjnych. Były to osoby znane, reprezentujące różne opcje polityczne i nie tylko. Ważne było to, że uczestnicy owych spotkań potrafili – w przeciwieństwie do wielu programów telewizyjnych – kulturalnie rozmawiać ze sobą.

Teatr Groteska również „wynalazł” ciekawą formę spotkań polityków z różnych opcji. Jest nią Reality Shopka Szoł. W lutym 2014 roku zorganizowano ją już po raz czternasty. Nigdy nie udało mi się obejrzeć tego spotkania, jednak z relacji prasowych wiem, że przynajmniej niektórzy polscy politycy potrafią wznieść się na wyżyny intelektualne i… kulturalne.

Obchody stulecia Teatru Polskiego zaowocowały pięknym albumem, którego autorką jest prof. Barbara Osterloff. W czasie wieczoru poświęconego wydawnictwu znany krytyk teatralny, Janusz Majcherek, dowcipnie spuentował, że – na tle wielu innych współczesnych teatrów - Teatr Polski jest teatrem awangardowym: teksty wystawianych utworów nie są zmieniane, w spektaklach nie ma nagości i „realistycznych” scen związanych z ludzką fizjologią.

 

Moim zdaniem, akcje podejmowane przez warszawski Teatr Polski i krakowski Teatr Groteska spełniają trzy ważne, wymieniane przez Kwintyliana, funkcje: delectare, movere, docere (zabawiać, wzruszać, nauczać). Marzy mi się, aby i inne teatry włączyły się w ten nurt.

   

Roman Soroczyński

20.03.2014 r.


Jan Orłowski - Przed kanonizacją

$
0
0

Jan Orłowski

 

Przed kanonizacją Papieża Słowianina.

(Jana Pawła II otwarcie na dialog z prawosławiem i na kulturę rosyjską)


 

                                                               „Nie pozwólcie, aby kultura posiadania i przyjemności

                                                               uśpiła w was sumienie”

 

                                                                       (Z wystąpienia Jana Pawła II na audiencji generalnej

                                                                        w Watykanie w dniu 7 lipca 2002 r.)

                                                                         

                                                                           

        Cały pontyfikat zmarłego 2 kwietnia 2005 roku Jana Pawła II charakteryzowało nieustanne otwarcie na chrześcijański Wschód z myślą i troską o przywrócenie jedności podzielonego Kościoła Chrystusowego. Papież Słowianin nie tylko głosił konieczność jedności Kościoła w obliczu wielkich cywilizacyjnych i moralnych zagrożeń we współczesnym świecie, ale i usilnie realizował w praktyce wytrwały dialog z kościołami wschodnimi, aby budować i przybliżać religijną jedność chrześcijan. Dobitnym wyrazem tych dążeń i pragnień Jana Pawła II były Jego pielgrzymki religijne do następujących krajów obrządku prawosławnego: do Rumunii (7-8 maja 1999), do Gruzji (8-9 listopada 1999), do Grecji (4-5 maja 2001), na Ukrainę (23-27 czerwca 2001) i do Bułgarii (23-26 maja 2002).

        Wiadomo, że gorącym i niespełnionym pragnieniem Jana Pawła II było również odbycie pielgrzymki do prawosławnej Rosji, co po upadku władzy komunistycznej i po rozpadzie ZSRR w roku 1991 mogło wydawać się prawdopodobne. Ale na przeszkodzie stał jednak nieugięty sprzeciw ówczesnego przywódcy Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, patriarchy Moskwy i Wszechrusi Aleksija II (zmarł 5 grudnia 2008 r.). Hierarchowie tej Cerkwi, w tym również następca Aleksija II – patriarcha Cyryl (godność tę pełni on od 27 stycznia 2009 r.), stawiają Kościołowi katolickiemu warunki wstępne, od których uzależniają „spotkanie na szczycie” przywódców obydwu Kościołów. Warunkiem głównym – jak wiadomo – jest rezygnacja przez Kościół katolicki z tak zwanego prozelityzmu, czyli przyjmowania do grona swoich wyznawców wiernych na obszarach, które obejmuje swoją jurysdykcją Rosyjska Cerkiew Prawosławna (w sposób oczywisty oznaczałoby to dyskryminacyjne ograniczenie działalności Kościoła katolickiego w Rosji, na Ukrainie i Białorusi).

        W bardzo licznych wystąpieniach w całym okresie pontyfikatu Jan Paweł II wytrwale wzywał i zachęcał do budowania zrębów jedności chrześcijańskiej Europy. Podczas czwartej pielgrzymki do Polski Papież, zwracając się do wiernych Kościoła wschodniego, tak mówił w homilii wygłoszonej w Przemyślu 2 czerwca 1991 roku:

 

          „[…] Otwierając się z całego serca ku wszystkim wyznawcom Chrystusa, naznaczonym łaską chrztu – otwieramy się w sposób szczególny ku bratnim Kościołom prawosławnym chrześcijańskiego Wschodu. Ufam, że otwarci na racje historyczne, które korzeniami swymi sięgają Kościoła jeszcze nie podzielonego, i na racje moralne istnienia waszej Cerkwi, przyłączą się również do tej naszej radości […]

wspólnie należy budować jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół, niezależnie od przynależności do obrządku”1.

 

        Wzywając Kościoły chrześcijańskie do poszukiwania jedności na drodze ekumenizmu, Jan Paweł niezmiennie głosił, iż „światło Wschodu oświeca Kościół powszechny” (słowa z Listu apostolskiego Orientale lumen). Ze słów tych wynika, że Papież Słowianin bardzo wysoko cenił duchowe wartości, jakie wschodnie chrześcijaństwo wniosło do życia Kościoła powszechnego. W swoim dążeniu do jedności z prawosławnym Wschodem Jan Paweł II odwoływał się do tradycji misyjnej działalności świętych apostołów Cyryla i Metodego oraz do poczucia plemiennego pokrewieństwa narodów słowiańskich. Owo papieskie otwarcie na prawosławny słowiański Wschód znalazło szczególny wyraz w encyklice Slavorum Apostoli (rok 1985) i w Liście apostolskim Orientale lumen ogłoszonym w Watykanie 2 maja 1995 r.

        Jan Paweł II pragnął zbudować porozumienie z chrześcijańskim Wschodem na poszanowaniu wspólnego dziedzictwa wiary, zrozumieniu różnic dzielących obydwa Kościoły i na podstawie „jednoczącej miłości”.

        W wizjach Jana Pawła II jedność podzielonej Europy powinna być budowana na wspólnych chrześcijańskich korzeniach europejskiej cywilizacji. Owo przesłanie swego pontyfikatu wyraził Papież m. in. w przemówieniu powitalnym do uczestników VI Światowego Dnia Młodzieży, które wygłosił w Częstochowie 14 sierpnia 1991 roku. Przesłanie to zawarte jest w następujących słowach Jana Pawła II:

 

        „[…] Trzeba, ażeby to, co przez długie dziesięciolecia było na tym kontynencie rozdzielone przemocą, zbliżyło się do siebie. Ażeby Europa dla dobra całej ludzkiej rodziny szukała na przyszłość jedności, wracając do swych chrześcijańskich korzeni. Te korzenie znajdują się na Zachodzie i na Wschodzie”2.

 

        Działaniom Jana Pawła II przyświecała wizja wielkiej „Europejskiej Wspólnoty Ducha”. Najważniejszą jej ostoję Papież widział – jak wiadomo – we wspólnej chrześcijańskiej tradycji kultury narodów Europy i tak o tym mówił 11 czerwca 1999 roku na połączonym posiedzeniu Sejmu i Senatu Rzeczypospolitej:

 

        „[…] Jakże uboga pozostałaby kultura europejska, gdyby zabrakło w niej chrześcijańskiej inspiracji.

        Dlatego Kościół przestrzega przed redukowaniem wizji zjednoczonej Europy wyłącznie do jej aspektów ekonomicznych, politycznych i przed bezkrytycznym stosunkiem do konsumpcyjnego modelu życia […]3.

 

        Jan Paweł II doskonale rozumiał, że dialog teologiczny – najważniejszy i zarazem najtrudniejszy – nie wystarcza do porozumienia z Rosyjską Cerkwią Prawosławną. Pomocny w tym celu (chociaż jak dowiodły lata następne też za mało skuteczny) mógł się okazywać również dialog polityczny i różne przejawy głębokiego zainteresowania Papieża Słowianina kulturą rosyjską.

        Poczynając od Michaiła Gorbaczowa, który parokrotnie spotykał się z Janem Pawłem II (pierwsza audiencja odbyła się 1 grudnia 1989 roku, druga zaś 18 listopada w następnym roku), przywódcy postsowieckiej Rosji – Borys Jelcyn i Władimir Putin nie omijali Watykanu podczas swoich dyplomatycznych podróży. Prezydentowi Jelcynowi Papież udzielił audiencji w dniu 20 grudnia 1991 r. Obecny prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin był dwukrotnie przyjęty przez Jana Pawła II – pierwszy raz 5 czerwca 2000 roku. Nazajutrz po tym spotkaniu władze Cerkwi prawosławnej wyraziły zadowolenie, że Putin nie zaprosił Papieża do Rosji. Podczas drugiej audiencji, która odbyła się 5 listopada 2003 roku, Putin – jak donosiły wtedy media – miał podobno wyrazić dumę, że Papież jest Słowianinem i poparł ideę jednoczenia chrześcijaństwa. Wtedy też – jak donoszono – miał on ucałować cudowną ikonę Matki Bożej Kazańskiej, którą Jan Paweł II zamierzał w geście dobrej woli zwrócić Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. Sprawa zwrotu owej ikony miała wkrótce swój dalszy ciąg. Wiadomo bowiem, że na audiencji generalnej 25 sierpnia 2004 roku Jan Paweł II uroczyście pożegnał w auli Pawła VI ikonę Matki Bożej Kazańskiej, którą trzy dni później delegacja Watykanu przekazała w Moskwie patriarsze Aleksijowi II. 

        Jak wspomniano, dialog między Kościołem katolickim a prawosławiem w czasach pontyfikatu Jana Pawła II napotykał na liczne przeszkody, które istnieją nadal i nic nie wskazuje na to, że zostaną one przezwyciężone w bliskiej przyszłości. Znacznie łatwiejszy wydawał się zawsze dialog na płaszczyźnie polityki i kultury, w którym pryncypia doktrynalne nie odgrywały już tak ważnej roli.

        Warto pamiętać, że żaden z poprzedników Jana Pawła II na Stolicy Piotrowej nie był tak otwarty na kulturę rosyjską jak właśnie Papież rodem z Polski. Wynikało to oczywiście ze słowiańskiego pochodzenia kardynała Karola Wojtyły, z doświadczeń historycznych oraz położenia geopolitycznego narodu, z którego się wywodził.

        Wybór polskiego kardynała na tron papieski wywołał obawy komunistycznych przywódców ZSRR i Polski o wpływ tego wyboru na rozwój sytuacji wewnętrznej w ojczyźnie nowego Papieża. Wkrótce miało się okazać jak ważne było to wydarzenie. Jeśli jednak ówcześni włodarze Kremla odczuwali niepokój z powodu powierzenia Stolicy Piotrowej duchownemu dostojnikowi z Polski, to niektórzy przedstawiciele emigracji rosyjskiej na Zachodzie z nieskrywanym zadowoleniem powitali wybór Papieża ze słowiańskiego kraju. W końcu października 1978 roku paryska „Kultura” zwróciła się do znanych osobistości z pytaniem o znaczenie wyboru Papieża Polaka dla chrześcijan z Europy Wschodniej. Na ową ankietę „Kultury” odpowiedział m. in. głośny pisarz rosyjski Aleksander Sołżenicyn, który w roku 1974 został aresztowany i deportowany przez władze sowieckie na Zachód „za zdradę ojczyzny” (tak właśnie to wtedy uzasadniano). Autor Archipelagu Gułag tak napisał w swej odpowiedzi:  

 

„Ludzie na Zachodzie w większości zatracili poczucie skali życia i jego istoty.Tę skalę, tę istotę wniesie do Kościoła katolickiego, mam nadzieję, nowy Papież z duchowo silnej Polski, który wyrósł z uciśnionego chrześcijaństwa u siebie w ojczyźnie”4

 

 

        Wybór polskiego kardynała na Stolicę Piotrową z satysfakcją powitali też inni emigracyjni pisarze rosyjscy z kręgu wydawanego w Paryżu kwartalnika „Kontinient”, wśród nich dobrze znani w Polsce Władimir Bukowski, Natalia Gorbaniewska i Władimir Maksimow. Dali temu wyraz w telegramie gratulacyjnym do nowego Papieża.

        Otwarcie Jana Pawła II na kulturę rosyjską potwierdzały liczne spotkania i audiencje udzielane artystom i wybitnym przedstawicielom tej kultury, którzy gościli we Włoszech i w Watykanie. Tego rodzaju kontaktów z kulturą rosyjską było dość dużo w ciągu całego pontyfikatu Papieża z Polski.

        W dniu 28 maja 1983 roku Papież udzielił audiencji uczestnikom rzymskiego kolokwium naukowego na temat „Wiaczesław Iwanow i kultura jego czasów”. Zainteresowanie Jana Pawła II osobą, spuścizną literacką oraz intelektualnym dziedzictwem tego poety i filozofa rosyjskiego staje się w pełni zrozumiałe, jeśli przypomni się koleje życia W. Iwanowa, który po wyjeździe z ZSRR w roku 1924 zamieszkał do końca życia we Włoszech (zmarł w roku 1949). Po dwu latach pobytu na emigracji przeszedł na katolicyzm, a w okresie 1934-1943 wykładał język i literaturę rosyjską w Instytucie Wschodnim w Watykanie.

        Latem 1985 roku Jan Paweł II odbył długą rozmowę z rosyjską intelektualistką i działaczką religijną Iriną Iłowajską-Alberti, która współuczestniczyła w latach następnych w organizacji wielu spotkań Papieża z różnymi osobistościami ze świata nauki i kultury rosyjskiej. Papieska rozmowa z nią dotyczyła sytuacji i warunków działalności Kościoła w ZSRR (znana na Zachodzie i w Polsce I. Iłowajska-Alberti zmarła 7 kwietnia 2000 r.). W grudniu 1985 roku Ojciec Święty przyjął na audiencji inną znaną intelektualistkę rosyjską – Jelenę Bonner, żonę głośnego w owym czasie działacza opozycyjnego, obrońcy praw człowieka i wybitnego uczonego Andrieja Sacharowa, laureata Pokojowej Nagrody Nobla z roku 1975.

        Ważnym krokiem na drodze dialogu politycznego między Watykanem a Rosją sowiecką była audiencja, jakiej Papież w dniu 19 kwietnia 1986 roku udzielił kilkuosobowej delegacji Związku Dziennikarzy Radzieckich. Było to ważne przede wszystkim dla gości ze Wschodu, ponieważ w ZSRR rozpoczynał się właśnie okres proklamowanej przez Michaiła Gorbaczowa „pieriestrojki” i pojawiły się pierwsze oznaki szukania przez władców Kremla prób dialogu ze Stolicą Apostolską. Potwierdziły to późniejsze rosyjskie wizyty w Watykanie. Delegacja dziennikarzy i wydawców z ZSRR była na audiencji u Papieża 30 kwietnia 1988 roku, natomiast   po upływie prawie trzech lat – 7 lutego 1991 roku Ojciec Święty przyjął delegację filmowców radzieckich. Te ówczesne spotkania głowy Kościoła katolickiego z przedstawicielami świata kultury rosyjskiej odbywały się w atmosferze widocznej „odwilży” w życiu politycznym, kulturalnym i religijnym w ZSRR, co kilka lat wcześniej byłoby niemożliwe. Ten znacznie poszerzony margines swobody w rozwoju kultury i w odradzaniu się dławionego przez dziesięciolecia życia religijnego w „czerwonym imperium” wniosła wspomniana już „pieriestrojka” i obchodzone w roku 1988 tysiąclecie chrystianizacji Rusi Kijowskiej.

        Otwarcie Jana Pawła II na kulturę rosyjską realizowało się również podczas Jego spotkań z artystami rosyjskimi, którzy gościli na występach we Włoszech. Te spotkania zapoczątkowane zostały 20 lutego 1988 roku, kiedy to Papież przyjął na audiencji członków znanego Zespołu Pieśni i Tańca Armii Radzieckiej im. Aleksandra Aleksandrowa. W wykonaniu chóru tego zespołu Ojciec Święty wysłuchał kilku pieśni rosyjskich, a następnie mówił o roli muzyki i tańca rosyjskiego w kulturze Europy5. W tym miejscu warto dodać, iż ten dobrze znany również i w Polsce chór zespołu im. A. Aleksandrowa po szesnastu latach wystąpił ponownie w dniu 15 października 2004 roku przed bardzo już schorowanym Janem Pawłem II i oprócz pieśni rosyjskich zaśpiewał dla Papieża po polsku znaną wojenną pieśń patriotyczną Czerwone maki na Monte Cassino.

        Ze spotkań Jana Pawła II z kulturą rosyjską w okresie sprawowania władzy na Kremlu przez Michałia Gorbaczowa warto też wspomnieć o pozdrowieniu, jakie podczas audiencji generalnej w dniu 11 stycznia 1989 roku Papież wygłosił po rosyjsku do goszczących w Rzymie artystów cyrku z Moskwy. W listopadzie owego roku Jan Paweł II zwiedził zorganizowaną w Watykanie wystawę ikon rosyjskich, która miała przypomnieć światu jubileusz tysiąclecia chrztu Rusi. Przemówienie inauguracyjne na otwarciu tej wystawy wygłosił Siergiej Awierincew, wybitny rosyjski historyk, bizantynolog, teoretyk literatury i myśliciel religijny (zmarł w Wiedniu 21 lutego 2004 roku).

         Cztery lata później – 20 stycznia 1993 roku Jan Paweł II przyjął na audiencji Dmitrija Lichaczowa, głośnego humanistę, historyka literatury, znawcę kultury staroruskiej, przewodniczącego Rosyjskiego Funduszu Kultury (zmarł 30 września 1999 r.). Jak widać, znani intelektualiści rosyjscy – Iłowajska-Alberti, Sacharow, Awierincew, Lichaczow i inni byli chętnie przyjmowani przez Jana Pawła II, który cieszył się wśród Rosjan uznaniem i szacunkiem nie tylko jako przywódca Kościoła katolickiego, ale też jako wybitny humanista i autorytet moralny we współczesnym świecie.

        Na liście wybitnych Rosjan, którym w swoim czasie Jan Paweł II udzielił audiencji, znalazł się również wspomniany już wyżej Aleksander Sołżenicyn. Wraz ze swoją żoną Natalią został on przyjęty przez Papieża 16 października 1993 roku (w dniu tym przypadała piętnasta rocznica elekcji kardynała Karola Wojtyły na tron papieski). Ze względu na rozgłos, jakim Sołżenicyn cieszył się na Zachodzie, jego spotkanie z Janem Pawłem II wywołało w świecie duże zainteresowanie i określane było w mediach jako „spotkanie na szczycie”. Ową audiencję Papieża dla Sołżenicyna tak komentował wtedy redaktor Tomasz Wołek na łamach dziennika „Życie Warszawy”:

 

        „Spotkali się dwaj ludzie wybitni. Słowianie: Polak i Rosjanin. Chrześcijanie: następca św. Piotra i żarliwy wyznawca prawosławia. Niewzruszeni obrońcy tradycyjnych wartości etycznych, wspartych na trwałym fundamencie moralnym”6.

 

        Jednak tamto „spotkanie na szczycie” Papieża z Sołżenicynem minęło z czasem bez głębszego śladu w poglądach rosyjskiego pisarza i moralisty. Po triumfalnym powrocie z USA do Rosji po dwudziestu latach wygnania (do Moskwy pisarz przybył 21 lipca 1994) przeszedł on wkrótce na pozycje nacjonalistyczne i – jak stwierdza Grzegorz Przebinda – „w żaden inny sposób nie pogłębił swej wiedzy na temat stosunku Jana Pawła II do Rosji i innych fundamentalnych problemów naszych czasów”7. To dowodzi jak bardzo wyboista i pełna meandrów może być droga każdego dialogu ze stroną rosyjską.  

        Religijne, kulturowe, a także i polityczne problemy Słowiańszczyzny – w tym szczególnie słowiańskiego Wschodu – były ciągle obecne w myśli i nauczaniu Jana Pawła II, zwłaszcza po roku 1985, od czasu ukazania się encykliki Slavorum Apostoli. Zainteresowanie Papieża Słowiańszczyzną Wschodnią wiązało się ze stałym podejmowaniem dialogu ekumenicznego z Cerkwią prawosławną i z obchodami tysiąclecia chrztu Rusi. Kwestie te znalazły wyczerpujące oświetlenie w kilku pracach wybitnego krakowsko-lubelskiego slawisty, prof. Ryszarda Łużnego, głównie zaś w studium Kraje i narody słowiańskie w myśli religijnej Karola Wojtyły – Jana Pawła II8.

        Jan Paweł II cenił głębię duchowości i religijną obrzędowość prawosławia, znał i szanował wielką kulturę rosyjską. W swoich wystąpieniach i pismach wielokrotnie  odwoływał się do wypowiedzi pisarzy (Fiodor Dostojewski, Wiaczesław Iwanow, Władimir Sołowjow) i myślicieli rosyjskich (Paweł Floreński, Siergiej Bułgakow, św. Siergiej z Radonieża). Znając to wielkie otwarcie Papieża Słowianina na duchowe dziedzictwo Rosjan, mimowolnie chce się postawić pytanie: jak w Rosji reagowano na wszystkie Jego gesty dobrej woli? Wiadomo, że wysocy hierarchowie Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej sprzeciwiali się pielgrzymce Jana Pawła II do Rosji, natomiast liczni przedstawiciele niezależnie myślących intelektualistów i twórców kultury często gościli w Watykanie i byli przyjmowani przez Papieża na prywatnych audiencjach (działo się w czasie kiedy reżym sowiecki już na to pozwalał). W tych otwartych na świat środowiskach inteligencji rosyjskiej bardzo wymowna była postawa poetki i tłumaczki Olgi Siedakowej (jako filolog jest ona również pracownikiem naukowym Uniwersytetu Moskiewskiego im. M. Łomonosowa), która uczestniczyła w watykańskich spotkaniach Jana Pawła II z badaczami myśli religijno-filozoficznej Władimira Sołowjowa. Siedakowa wciąż pozostaje pod wielkim wrażeniem, jakie wywarła na niej osobowość Papieża, o którym mówiła: „On był poetą, teologiem, filozofem”. Pisząc o uznaniu i szacunku Jana Pawła II dla kultury rosyjskiej, Olga Siedakowa wspominała w nekrologu opublikowanym po Jego śmierci: „[…] Jak Rosja odpowiedziała na jego miłość i wielkoduszność, gorzko i wstyd o tym myśleć”9.

        A jednak coś drgnęło w zakamieniałych sercach (na szczęście nie wszystkie były i są zakamieniałe). Oto warto w tym momencie przypomnieć doniesienie, jakie 14 października 2011 roku pojawiło się w telegazecie i wiadomościach TVP, że w Moskwie odsłonięto pomnik bł. Jana Pawła II – wprawdzie nie jako Papieża, zwierzchnika Kościoła katolickiego, lecz jako wybitnego humanisty. Niech będzie i tak – na dobry początek. Był to, być może, symptomatyczny prognostyk. To z pewnością była dobra wiadomość przed czekającą nas kanonizacją Wielkiego Papieża.      

          

        P r z y p i s y:

        1 Jan Paweł II, Pielgrzymki do Ojczyzny… Przemówienia, homilie, Wyd. „Znak”, Kraków 1997, s. 590-591.

        2 Tamże, s. 794.

        3 Jan Paweł II, Polska 1999. Przemówienia i homilie, Warszawa (b. r.), s. 111.

        4 Cyt. za: G. Przebinda, Większa Europa. Papież wobec Rosji i Ukrainy. Wyd. „Znak”, Kraków 2001, s. 273. Praca ta jest solidnym źródłem informacji o stosunku Jana Pawła II do wschodnich sąsiadów Polski oraz ich wiary i kultury.

        5 Zob. G. Przebinda, op. cit., s. 288.

        6 T. Wołek, Spotkanie na szczycie, „Życie Warszawy” 1993, nr 244, s. 1.

        7 G. Przebinda, op. cit., s. 122.

        8 Zob. R. Łużny, Myśl słowiańska Jana Pawła II. Zbiór artykułów. Red. Jan Orłowski, Anna Woźniak. Wyd. KUL, Lublin 2008, s. 135-148.

        9 Cyt. za: L. Łucewicz, Pamiat’ o psalmie. Sacrum/profanum w sowriemiennoj russkoj poezji. Wyd. UW, Warszawa 2009, s.257. Słowa te pochodzą z nekrologu autorstwa Siedakowej pt. Totus tuus. Pamiati papy Ioanna Pawła II, który opublikowany został w rosyjskim kwartalniku „Kontinient” (2005, nr 124). Przekład własny – J. O. 

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (17)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (17)

 

Aleksander GierymskiI tak, Panie Wacławie, doszliśmy do tego momentu, w którym musimy porozmawiać o tym, co wewnątrz i o tym, co na zewnątrz. A może o stosunek jednego do drugiego.

Wielki George Bernard Shaw, wśród wielu cudownych myśli, zostawił nam i taką:  "Człowiek rozsądny dostosowuje się do świata. Człowiek nierozsądny usiłuje dostosować świat do siebie. Dlatego wielki postęp dokonuje się dzięki ludziom nierozsądnym". Każdy z nas stawał kiedyś przed takimi wyborami, najtrudniejszymi wyborami życia, kiedy to rozsądek mówił stań, a pragnienie krzyczało - biegnij! Czy często Pana dotykała, lub dotyka ta „cienka, czerwona linia”?

 

Pewnie parę razy mnie dotknęła – pierwszy raz dawno, dawno temu  kiedy na przykład zamiast „pójść” w teatr studencki albo w traktowane serio taternictwo, alpinizm, poszedłem w działalność opozycyjną. Nie wiem czy bym się sprawdził jako taternik ale spróbowałem, miałem taką szansę.Potem przyszło jakieś ostrzeżenie, wezwali mnie na przesłuchanie, posadzili na 48 godzin, znów mogłem zrezygnować, wybrać inną drogę, starać się albo o karierę prawniczą, albo pójść w działalność naukową – nie prawniczą, historyczną. Wszystkie późniejsze wybory były konsekwencją tych wcześniejszych. Z perspektywy czasu myślę, że już za wielu możliwości korekt nie miałem. Więzienie jedno, drugie, jakieś ciągłe przepychanki między strachem, a odwagą – wie pan, to już był mój fach. Taki los, ani lepszy, ani gorszy – i mówię to zupełnie szczerze – od innych. Jakaś ścieżka życia. Szczęśliwie dokonywałem dobrych, uczciwych, przyzwoitych wyborów. W czasach spokojniejszych, po ‘89 roku takim krótkotrwałym dylematem była natychmiastowa – po zdanych egzaminach – rezygnacja z prokuratury ewentualnie sądu, bo te aplikacje są równoważne, a co za tym idzie dosyć spokojnym, w miarę zamożnym życiem, bo – to pewne – gdybym został w prokuraturze lub sądzie, kilka lat później odszedłbym do adwokatury. A potem rezygnacja z wydawnictwa i moje pisanie. Ryzykowne. Przecież nic się nie musiało udać, mogłem być jednym z wielu tysięcy piszących, który – gdzieś tam w głębi duszy jest przekonany, że świat się nie poznał na jego talencie. Mogła być frustracja, zniechęcenie, poczucie odrzucenie. Ale wie pan, ja często mam poczucie, że jestem trochę takim dzieckiem szczęścia, żyję dosyć wygodnie, nigdy nie miałem grosza długów, mam nadzieję, że nikogo specjalnie nie skrzywdziłem, nie choruję. Nie mam wielkiego parcia na sukces – wiem, że nie należy się nim szczególnie ekscytować, tak jak nie należy szczególnie przeżywać porażek. Generalnie los się do mnie uśmiecha i trudno mi mieć do niego pretensje. Może poza moim życiem rodzinnym – to też zaszłości podziemne ale i kwestia charakteru. Pewnie nie jest ze mną łatwo żyć.

Więc tak, zgodnie z definicją Shawa pewnie jestem nierozsądny, nie zabezpieczam sobie przyszłości, nie zastanawiam się jak będzie mi się żyło za dziesięć, piętnaście lat, dzięki temu nierozsądkowi sporo udało mi się w życiu zrobić i pewnie jeszcze sporo się uda. Taką mam przynajmniej nadzieję.

 

Kilka lat temu ustami ministra Boniego rząd ogłosił Pakt Dla Kultury (można do dziś przeczytać go w naszym tygodniku). Jak zwykle prasa uczyniła stosowny szum propagandowy, w kinie Kultura na Krakowskim Przedmieściu ustawił się rząd artystów, celebrytów i twórców aby w promieniach sławy z licznie ustawionych kamer, uczestniczyć w kilkudniowej imprezie. Było tam wielu prezesów stowarzyszeń twórczych w tym także i urzędujący obecnie prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Nieliczne głosy mówiących, że jest to jeszcze jedna, propagandowa hucpa rządu, skutecznie zagłuszali cmokierzy. Także i ci z kręgu towarzyskiego bliskiego Panu. Argumentowano, że rząd raz mówi o zielonej wyspie, by za chwilę twierdzić, że mamy kryzys, aby w kilkanaście godzin później zapewniać o tym, iż jesteśmy najszybciej rozwijającym się krajem w Europie. Według podpisanego paktu, rząd na kulturę miał przeznaczać 1%. I stało się to, co się stało - w następnym roku budżet na kulturę został obniżony. Chcę Panu zadać pytanie, który z prezesów związków twórczych prawidłowo odczytał propagandę rządową i w niej nie uczestniczył?. I jeszcze jedno, czy Pan brał udział w tej szopce i co Pan dziś o tym wszystkim sądzi?

 

Zacznę od końca – szczęśliwie, chyba użył pan właściwego określenia, nie brałem udziału w tej szopce. Od pierwszego dnia, od chwili gdy poznałem założenia i paktu, i ludzi, którzy byli jego inicjatorami nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. Pakt ze strony Stowarzyszenia Pisarzy Polskich podpisał prezes – Sergiusz Sterna Wachowiak, którego lubię i jakoś cenię ale jednocześnie człowiek, w moim najgłębszym przekonaniu, mocno naiwny, wierzący w dobra wolę organizatorów tej hucpy. Będąc wówczas wiceprezesem SPP głośno o tym mówiłem i przestrzegałem przed wchodzeniem w jakikolwiek układ z władzą. I nie chodzi o ten konkretny rząd, nie chodzi o Tuska – choć być może to dla kultury najgorszy z rządów po ’89 roku. Rządy w Polsce mają to do siebie, że najlepiej czują się w błysku fleszy, w świetle kamer. Są gotowe na każdy gest, który doda im jakieś punkty w sondażach albo ustawi jakąś grupę społeczną po ich stronie.

 

Kilka dni temu Rafał Grupiński, szef Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej uznał obecnego ministra kultury za najlepszego ministra w tym resorcie od ćwierćwiecza…

 

Rafał, z którym miałem bardzo dobry kontakt jako z moim wydawcą, jako polityk odleciał. I fruwa, fruwa... Co więcej - zdradzę trochę kuchnię - w poprzedniej kadencji udaliśmy z Sergiuszem Sterną Wachowiakiem do URM-u, w którym pracował wówczas Grupiński interweniować w sprawie dotacji dla SPP. Przy nas wykonał telefon do Zdrojewskiego, umówił się, a potem tak mi sprawę relacjonował: "wiesz, jeszcze nie spotkałem takiego ministra, który jednym uchem przyjmuje twoje wiadomości, a drugim je natychmiast usuwa"... najlepszy minister kultury od 25 lat... Rozdwojenie jaźni, schizofrenia? Nie, polityka.

Nie brałem, jak powiedziałem, udziału w żadnych pracach dotyczących Paktu dla kultury, ale brałem udział w Kongresie Kultury Polskiej w 2009 roku w Krakowie gdzie po raz pierwszy zgłoszono postulat 1% na kulturę w budżecie. Problem w tym, że na tym Kongresie, dla mnie zdumiewającej imprezie, nikt z sali nie mógł zabrać głosu. Nikt! Komitet Organizacyjny arbitralnie przygotował listę prelegentów, panelistów, także listę postulatów.

 

Po co Pan tam pojechał?

 

Dziś sam się dziwię. Może miałem nadzieję, że gdzieś poza salą uda nam się dogadać z ludźmi z innych stowarzyszeń. Ale nie było na to szans, wszystko było dobrze wyreżyserowane, zaplanowane.

Ale kiedy pan pyta o Pakt dla Kultury muszę jednak dodać, że dosyć długo brałem udział w pracach nad projektem nowej ustawy medialnej przygotowywanym przez Obywatelski Komitet Mediów Publicznych, który później, w tym Pakcie znalazł się jako deklaracja, punkt wyjścia do pracy nad nową wersją ustawy medialnej. I też – niestety – mam wrażenie, że byliśmy sterowani przez grupę osób związanych z Maciejem Strzemboszem, Jackiem Żakowskim, Agnieszką Holland.

 

Dlaczego akurat przez nich?

 

Być może wynika to z naszej ignorancji, małej wiedzy, słabego zorganizowania środowiska pisarskiego. A może też z tego powodu, że to środowisko filmowców ma po prostu pieniądze na analizy, na zatrudnienie prawników, etc.

Ale – na dziś i premier i minister kultury z tego 1% łatwo się wytłumaczą. Mają jeszcze czas – przecież ten 1% ma być od 2015 roku. I nie jest to w moim odczuciu data przypadkowa. Ten 1% spadnie przecież na nowy rząd.

 

Rząd malutkiej Litwy przeznacza kilka razy więcej pieniędzy na stypendia literackie niż rząd naszego kraju. Kryteria przyznawania dotacji na cele kulturalne są dla wielu zupełnie nieczytelne, pisma, które należy złożyć do odpowiedniej, anonimowej komisji zagmatwane do tego stopnia, że wyznaczany jest przez MKiDZN drugi termin na ich poprawki a malutki błąd eliminuje nieraz wartościowe inicjatywy już na samym progu starania się o dotacje. Środowiska  twórcze są zatomizowane przez zaszłości historyczne, nie potrafią się porozumieć w podstawowych sprawach, dajmy na to socjalnych swoich członków. Nie mówię już o komisjach zagranicznych i dziesiątkach innych. Wszelkie argumenty za wspólnym działaniem choćby w kilku podstawowych dla egzystencji członków sprawach, wspólnych imprezach są zbywane jak w mocno pokłóconym małżeństwie takim powiedzeniem – a bo wie pan oni kiedyś… Czy widzi Pan w tym jakiś rozsadek, czy jest to całkowity lub częściowy odjazd od rzeczywistości zgodnie z zasadą my sobie oni sobie?

 

Nie ma, panie Bohdanie, między nami zgody. Ale po kolei, od rzeczy najważniejszej. Powiedzmy sobie prawdę – Stowarzyszenie Pisarzy Polskich powstało z jakiegoś powodu. Nie dla widzimisię ale dlatego, ze w roku 1983 władze stanu wojennego rozwiązały legalnie działający Związek Literatów Polskich, a w jego miejsce grupa uzurpatorów, kradnąc nazwę, utworzyła związek, z którym nikt z przyzwoitych pisarzy nie chciał mieć nic wspólnego. Po latach okazało się zresztą, ze większość z tych uzurpatorów była współpracownikami bezpieki, co więcej niektórzy z nich do dziś nie widzą w tym niczego zdrożnego. Więc chciałbym zadać pytanie, pytanie retoryczne: dlaczego mam być w tym samym związku z ludźmi, którzy donosili, krzywdzili moich kolegów pisarzy i nie stać ich do dziś na żadne słowo przeprosin? W moim odczuciu, zanim rozpocznie się jakiekolwiek rozmowy o wspólnych działaniach, należy jednak rozwiązać sprawy przeszłości. Nie ma rozmowy o szczegółach bez załatwienia imponderabiliów.

Druga sprawa. Jak pan wie do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich jest dosyć trudno się dostać, są bardzo jasne, sztywne kryteria. To, co dzieje się w ZLP w tym zakresie woła o pomstę do nieba. Kilka lat temu kiedy wypłynęła sprawa haniebnej przeszłości prawie całego Zarządu Głównego ZLP część ludzi z tego Związku postanowiła z niego wystąpić i przystąpić do SPP, bo przecież – i to dla mnie nigdy nie ulegało wątpliwości – są tam ludzie, zwłaszcza młodzi, bezwzględnie uczciwi. Problem w tym, że jeśli ktoś nie był członkiem ZLP przed jego rozwiązaniem – tacy ludzie według statutu SPP z automatu mogą zostać członkami SPP – musi przejść normalną drogę kwalifikacyjną. I otóż wtedy postanowili przystąpić do SPP członkowie całego oddziału ZLP. Problem w tym, że Komisja Kwalifikacyjna zarekomendowała przyjęcie… dwu osób. Więc drugie moje pytanie: dlaczego mam być w jednym związku z grafomanami? Nie jestem przekonany, że to dobra droga.

Sprawa kolejna, w swoim pytaniu zawarł pan sugestię, że gdyby oba związki potrafiły się dogadać to bylibyśmy bliżej w rozwiązywaniu na przykład spraw socjalnych naszych członków. To zupełne nieporozumienie. Po pierwsze: czy pan wie, że obecny minister kultury, to pierwszy taki przypadek chyba od ’45 roku ani razu nie spotkał się z Prezesem ani SPP, ani – z tego co wiem ZLP. Raz jeden spotkał się z członkami PEN Clubu. Jeden raz na prawie siedem lat. To pokazuje stosunek pana ministra do pisarzy. Po wtóre od dawna pisarze są traktowani jak wytwórcy gwoździ, sprzedawcy mydła, kierowcy taksówek. Nie ma czegoś takiego jak ubezpieczenia dla twórców – zostaliśmy potraktowani na równi z innymi, mamy prowadzić zwykłą działalność gospodarczą i płacić dokładnie takie same stawki. Liczy się kasa, kasa i jeszcze raz kasa. Pisarz czy hydraulik – wpływ do budżetu ma być taki sam. Po trzecie: związki twórcze muszą składać dokładnie takie same jak inne organizacje wnioski o dofinansowanie swoich imprez – czy będą dwa związki pisarzy, czy jeden nic się tu nie zmieni. Nic! Będziemy rywalizować z Fundacją Bęc Zmiana, z inną, która chce srebrną taśmą okleić samolot LOT-u o nazwie /bodaj/ Chopin, z dziesiątkami innych projektów, z których – to jest moje przekonanie potwierdzane praktyką – dla ministerstwa liczy się wyłącznie medialność. Po czwarte: stypendia. Nie bardzo wiem co miałoby się zmienić przy jednym związku. Kryteria ustala ministerstwo i nie mamy nic do gadania.

Bo tak naprawdę, panie Bohdanie to nie związki czy stowarzyszenia twórcze powinny dbać o sprawy materialne swoich członków. To jest rola dla związku zawodowego. W moim odczuciu obejmującego wszystkie zawody twórcze. Jakiś czas temu – pewnie z pięć lat temu, padł pomysł w Zarządzie Głównym stworzenia takiego związku zawodowego. Jasno chce zaznaczyć – nie ja byłem pomysłodawcą. Ale w przeciwieństwie do wielu kolegów mam siłę i energię aby ostro brać się do realizacji takich pomysłów. Wraz z kilkoma kolegami, radcami prawnymi, adwokatami przygotowaliśmy statut takiego związku. Dokument gotowy do rejestracji. I… i koniec. Po paru miesiącach od pomysłu, Zarząd Główny SPP nie był już zainteresowany sprawą.

Poruszmy jeszcze sprawę, która – wiem to z naszych rozmów – bardzo pana boli. Warszawska Jesień Poezji, najstarsza impreza poetycka organizowana w Polsce, która pewnie umrze w tym roku – z braku dotacji – śmiercią naturalną. Wyjaśnijmy sprawę – organizatorem festiwalu, który miał 42 edycje, od zawsze było ZLP. Także to powołane przez władze stanu wojennego. SPP się do tego nie mieszało. Pan nas namawia abyśmy teraz ratowali tę imprezę razem z ZLP w imię wyższych wartości. A ja się pytam, dlaczego mamy to robić? Wie pan, ja mam taką zasadę: robię to, na co mnie stać. Skoro nie można zrobić festiwalu międzynarodowego – robię krajowy. Nie chcą dać pieniędzy na hotele? Przenocujmy uczestników u nas w domu. Nie ma nagród? Trudno, musimy się zadowolić słowem. Nie ma pieniędzy dla organizatorów? Trzeba pracować za darmo. Takie kryteria przyjęliśmy w SPP – w dużej mierze za darmo – wraz z trzema innymi osobami – robimy Biesiady Literackie – nasi goście, jeśli nie są z Warszawy, nocują w naszych domach, z kilkorgiem innych zacząłem w ubiegłym roku robić przegląd filmów o pisarzach „Pisarz też człowiek” – w listopadzie będzie jego druga edycja. SPP prowadzi – tez za darmo szkołę pisania. W Radiu Wnet z Markiem Ławrynowiczem robimy za darmo godzinną audycję literacką. Da się? Da. Więc skoro ZLP zawłaszczyło Warszawską Jesień Poezji – niech ją robi za darmo, być może w skromniejszym wymiarze, inną, może ze zmienionymi kryteriami ale niech nie udaje, że tej imprezy nie da się zrobić. Da się – mamy salę w Domu Literatury, są poeci, którzy chętnie wystąpią. Czego trzeba? Energii i chęci bezinteresownego działania. Po prostu. Jeśli tego nie ma – znaczy, że impreza nie jest potrzebna, ze musi zakończyć swój żywot. Czasami tak bywa. I ja płakać nie będę.

 

Panie Wacławie, ekumenizmu w tym nie ma za wiele. Upadnie, to upadnie. SPP sobie rzepkę skrobie, ZLP sobie siedzi i wierszyki zawija. My cacy, oni be. oni cacy my be. Ludzie, skąd się w przyrodzie bierze takie kur.... zapytał kiedyś Zdzisiek Maklakiewicz w jednym z filmów, nie pamiętam tytułu, ale wiem bo w nim grał Sted. Skąd? Gdyby Pan dostawał listy od starych pisarzy, pisarek, kiedyś znanych, których książki zapewne Pan czytał, listy, w których toczy się dramat ludzi osamotnionych na granicy ubóstwa, nie mających na czynsz, którym wyłączono prąd... Widzi Pan, ja takie listy czasami dostaję do redakcji i proszę mi nie mówić, że jest opieka społeczna, bo ci ludzie nie są raczej tymi, którzy do tego miejsca udadzą się po pomoc. Aktorzy mają swój dom pod Warszawą. To dobrze, że czasami godzą się przyjmować tam członków ZLP i SPP, bez wyjątku na stan wojenny, przynależność partyjną, czy też nie. Mogę o tym pisać, bo nigdy nie zababrałem sobie życiorysu żadnym PZPR-em ani innym dziadostwem, ale mogę też apelować do Waszych sumień, abyście powołali wspólną komisję socjalną, która będzie starała się pomagać ludziom starym, bezbronnym. Jak? Najpierw ją wspólnie powołajcie, zróbcie coś, co będzie ważniejsze od partykularnych interesów obu zwaśnionych organizacji. I tu i tam są ludzie mądrzy i szlachetni i tu i tam są ci którzy latali do PZPR-u i do niego należeli. A co może jest inaczej, Panie Wacławie?

 

Tak, panie Bohdanie, jest kompletnie inaczej. Pan wciąż operuje pojęciami – przepraszam ale musze to Panu wytknąć – PRL-u. Komisja socjalna, proszę mnie dobrze zrozumieć, zgadzam się ze wszystkimi argumentami o potrzebie pomocy starszym pisarzom, którzy nie wyciągną ręki, a pomocy potrzebują – ma sens wówczas, gdy ma możliwości, rzeczywiste możliwości pomocy. Mówiąc wprost: jeśli ma pieniądze. Ani SPP, ani ZLP nie SA w żaden sposób dotowane z budżetu, nie dostają na swoją statutową działalność ani złotówki. Jedyne pieniądze, które otrzymują – a z nimi jeszcze PEN Club – to pieniądze z Fundacji Domu Literatury, fundacji zarządzającej prócz naszej wspólnej siedziby Astorią w Zakopanem i pałacykiem w Oborach. Te pieniądze ledwie, ledwie wystarczają na pensje naszych sekretarek. Reszta idzie na – nie ma co ukrywać konieczne remonty infrastruktury. Więc niby z czego SPP albo ZLP ma pomagać. Ze składek członków? Bez żartów. Składki to jest 10 złotych miesięcznie, przy czym 80 procent naszych, a przypuszczam, że w ZLP jest podobnie, tych składek nie płaci. To zresztą szerszy problem. W obu związkach jest – to nie są ścisłe dane – mniej więcej trzy tysiące osób. Ile z nich wykazuje się jakąkolwiek aktywnością, nawet taka na poziomie przyjścia na imprezy organizowane przez kolegów? Dziesięć procent? Czy Pan wie, że warszawski oddział SPP nie jest w stanie obsadzić wszystkich miejsc, które mu przysługują na Zjeździe SPP? Nie jest bo na warszawskim zjeździe pojawia się trzydzieści, maksimum czterdzieści osób – wszyscy z urzędu zostają delegatami. Wracając do pańskiego pytania – tu nie ma prostej zależności: powołacie wspólną komisję socjalną i będzie lepiej. Nie będzie – z biedy plus biedy nie ma bogactwa. Co więcej nawet połączone związki pisarzy nie dają najmniejszej szansy na to, że – przy obecnych działaniach ministerstwa – że ich wpływ na urzędników będzie lepszy. Nasza SPP-owska komisja socjalna błaga i żebrze – generalnie z marnym skutkiem – o jakieś zapomogi, przygotowuje jakieś paczki świąteczne dla najbardziej potrzebujących i… i tyle. Czasami udaje się coś wywalczyć, częściej nie. Jaka jest recepta? Dopóki rządzący naszym krajem nie zrozumieją, że twórczość to jest jednak szczególny rodzaj działalności, aktywności ludzkiej – działalności, w której efekt najczęściej nie jest przeliczalny na złotówki – będzie tak, jak jest. Możemy oczywiście próbować wpływać na zmianę mentalności rządzących, już o tym pisałem – konieczne do tego jest znacznie szersze porozumienie. Albo związek zawodowy skupiający wszystkie zawody twórcze, albo jakiś rodzaj federacji związków i stowarzyszeń twórczych i wspólne negocjowanie uprawnień i zawodowych, i socjalnych dla wszystkich. Nie ma innej – w moim odczuciu – możliwości. Czy do takiego porozumienia dojdzie? Nie wiem, nie mam na to wpływu, ale i szczególnej nadziei – to rola Zarządu Głównego SPP – a i innych stowarzyszeń.

 

Cudowny Gustaw Herling Grudziński rzekł sobie kiedyś, że konfrontacja marzeń z rzeczywistością wypada zawsze korzystniej dla marzeń. Z tego o czym mówimy wynika zupełnie co innego. Albo Herling Grudziński się pomylił, albo rzeczywistość brutalna niezbyt często skrobała w jego drzwi, a powiedzenie ma sens wtedy, kiedy wyobraźnia kompletnie ignoruje rzeczywistość zastępując ją marzeniami. Z całą pewnością może uszlachetniać to człowieka, wypełniać jego wnętrze tym, co jest w nas najwznioślejsze. To tak w kontekście naszej obecności w życiu publicznym, społecznym w kontekście tego, co się ostatnio dzieje z całą naszą kulturą; bibliotekami, malarzami, pisarzami, domami kultury, powszechną obecnością ludzi sztuki w życiu publicznym. 

Nie odpowiedział Pan na moje pytanie, czy wie Pan kto zignorował zaproszenie do uczestniczenia w hucpie zwanej Pakt Dla Kultury, kto nie dał się nabrać na agitkę polityków? Podpowiem Panu i naszym Czytelnikom - to był Marek Wawrzkiewicz, prezes ZLP. Udało mu się być dwa razy u ministra Zdrojewskiego i rozmowy obu panów nie były kurtuazyjne. To też w nawiązaniu do tego, że prezes SPP Sterna - Wachowiak nie miał tyle szczęścia aby z ministrem odbyć spotkanie, czytaj spotkać się po to, aby każda z stron została przy swoim. A ja, Panie Wacławie, pamiętam czasy, kiedy ministra kultury można było spotkać na obiedzie w ZLP lub wieczorem na wódce w SPATIFIE, usiąść z nim przy stoliku i pogadać o wszystkim.

 

Ja tych czasów, nie byłem przecież wówczas członkiem żadnego stowarzyszenia twórczego, nie pamiętam. A i obiadów w ZLP nie jadałem. Za wódką też nie przepadałem. Jeśli jest tak, jak pan twierdzi, że Wawrzkiewicz nie dał się nabrać na żaden „pakt dla kultury” to uznanie dla jego przenikliwości. Tyle, że… no cóż, ja się tez nie dałem nabrać. Ani on genialny, ani ja, to po prostu trzeźwa ocena sytuacji. Mówi pan, że dwukrotnie przyjął go minister. Czego ma to dowodzić? Większej siły przebicia niż Sterny Wachowiaka, prezesa SPP? Panie Bohdanie, myśmy – mówię myśmy, bo działo się to za mojej kadencji, gdy byłem wiceprezesem Stowarzyszenia - poszli normalną drogą. Zadzwoniliśmy do sekretariatu ministra i poprosiliśmy aby nas przyjął. Okazało się, że Zdrojewski, ten „najlepszy minister kultury od 25 lat” nie ma dla nas czasu. Nie miał przez rok, dwa lata, trzy… Swoją drogą, wie pan kto był dla pisarzy najlepszym ministrem kultury od 25 lat? Pewnie by pan nie zgadł. Dejmek. A wie pan dlaczego? Bo kochał książki, bo czytał ich nieprawdopodobną ilość i miał ogromny szacunek dla ludzi, którzy je tworzyli. Miał za to w pogardzie aktorów i filmowców i… i dla nich zapewnie nie był najlepszym ministrem. To oczywiście jakaś kompletna bzdura, żeby tej czy innej grupie artystów było lepiej lub gorzej z powodu upodobań ministra. Nie wiem w jaki sposób Wawrzkiewicz „załatwił sobie” te spotkania, może miał szczęście, może jakieś dojścia, może Zdrojewski uznał, że jego przyjmie, a Sterny Wachowiaka nie. Nie wiem. Ale jest jednak symptomatyczne to, że przez siedem lat trwania rządu Tuska, jego minister kultury przyjął jednego prezesa dwa razy, a drugiego ani razu, to pokazuje kompletny brak zainteresowania ze strony resortu, którym kieruje sytuacją tego środowiska. I nikt mnie nie przekona, że jest inaczej.

A co do Herlinga, jednego z moich ukochanych pisarzy – rzeczywistość dosyć często i skutecznie skrobała do jego drzwi. Mógłbym na to odpowiedzieć w sposób najprostszy: kiedy umierała moja 94-letnia wówczas babcia, siedziałem przy niej w szpitalu, powiedziała do mnie: synoczek, świat jest taki piękny, jakże chciałoby się jeszcze pożyć. I niezależnie od wszystkiego, od wszystkich strapień, zmartwień, cierpień, niedostatków on jest piękny. Właśnie dlatego, że możemy mieć marzenia.

Panie Bohdanie, był pan na ostatniej  Biesiadzie literackiej, którą prowadzę wraz z Markiem Ławrynowiczem i Piotrem Müldnerem-Nieckowskim, słuchał pan fantastycznych naszych gości Andrzej Brzoski, prof. Małgorzaty Marcjanik, Piotra Matywieckiego. Każdy z tej trójki, a i Piotr Wojciechowski czytający po nich swój felieton, może być ozdoba każdego europejskiego, a i światowego salonu. Nie chcę aby zabrzmiało to jakoś górnolotnie ale dla mnie to są chwile marzeń i szczęścia. To, że mogę znać takich ludzi, mieć z nimi kontakt, słuchać, uczyć się, że sam coś od siebie mogę dać ludziom, którzy nas słuchają.

Czasami sobie myślę, że błąd naszego państwa po ’89 roku to przede wszystkim błąd strategiczny, błąd przy określaniu priorytetów. Nigdy nie zgadzałem się z hasłem, że najpierw gospodarka. Najpierw powinno iść prawo, zaraz za nim gospodarka. I przestrzeganie tego prawa z żelazną konsekwencją. I nie mam wątpliwości, że ludzie kultury – i przecież nie tylko oni – z pokorą jakoś by wytrwali poczekaliby, na lepszy czas. Tyle, że zobaczyli zupełnie inna twarz tego państwa, państwa dla wybranych, swoich, tych lepszych, państwa, które się od nich odwróciło, państwa, które zawiodło nadzieje tych wszystkich, albo prawie wszystkich, którzy poświęcili kawał swego życia dla wywracania porządku, w którym przyszło im żyć za Bieruta, Gomułki, Gierka czy Jaruzelskiego.

 


Andrzej Walter - Skok w ciemność

$
0
0

Andrzej Walter

 

Skok w ciemność

O poezji Jarosława Zielińskiego 

 

 

   Jak się rodzi poezja? Skąd się ona bierze? Gdzie tryska to wyjątkowe źródło źródeł? Dlaczego kiedy umiera poeta – umiera cały świat … Nie wiem. I nie dowiem się. Ani Ty się tego nie dowiesz – drogi Czytelniku.  Ta, najwspanialsza z możliwych odpowiedzi, poezję pozostawia poezją. Pytania pozostawia pytaniom, dla samego smaku ich zadawania, a życie pozostawia życiu. Fatalnie, kiedy młody, zdolny poeta przekracza barierę śmierci. Kiedy tak niecierpliwie czekamy na Jego nowy wiersz i już wiemy, że go nie znajdziemy. Są jednak ludzie na tym świecie, którzy intuicyjnie czują, że poza barierą śmierci też można napisać wiersz. Tylko jak go przeczytać?

 

   Życie jest … jak słowa i linie. Słowa ułożone w linie z wiersza „Zadanie”. Oto zadanie na dzisiejszy wieczór: / zamień na słowa ulotne cienie / daj im nieskończone życie / pośród wąskich rzędów liter / zaklętych w nich lat (…) Poeto – władco z narzędziem słów zdolnych zabijać i stawiać pomniki / Podaj mi na tacy swój nowy wiersz / słowa ułożone w linie – (…) – przecież tylko / wypełniasz swoje zadanie

Warszawa, grudzień 1988

 

   Jarosławowi Zielińskiemu śmierć w okrutny sposób przerwała wypełnianie Jego zadania w środku gorącego i upalnego lata 2012 roku – czytamy w posłowiu do tomu poezji Jarka pod tytułem „Słowa i linie”, a poczynionym przez mojego przyjaciela Stanisława Grabowskiego. „Wcześniej jednak, bo już w szkole podstawowej, zaczął pisać wiersze. To przypadłość, jak twierdził Iredyński, która przytrafia się wielu uczniom. Ci, którzy z niej nie wyrastają, zostają poetami. Należał do nich Jarosław Zieliński. Należymy i my. Nie wyrośliśmy z tej… Przypadłości.  I już zawsze będziemy stawiać to jedno przykre i zasadnicze pytanie, o ten okrutny czas przeszły – i nieodwracalnie dokonany. W dłoniach trzymamy tomik wyjątkowy, jego wyjątkowość potwierdza jego ostatniość. To „Słowa i linie” Jarka Zielińskiego – pamiątka pamiątek – jak pięknie ujął to Piotr Matywiecki we wstępie – „a jeśli Ten Pożegnany pozostawił po sobie poezję, to jej emocjonalna treść staje się znakiem wzmożonym” …

 

   I w wymiarze tych słów czuję ogromny żal, jakąś wielką tęsknotę i potężną pustkę, że więcej tych nigdy  nie napisanych wierszy Jarka nie poznamy, a poznaję i czytam, i przeżywam jedynie te  – bardzo ciekawe, które znalazły się w ograniczonej i zamkniętej przestrzeni tego właśnie tomu. Poeci bowiem są niczym winny szczep. Dojrzewają na południowych stokach Arkadii, aby jesienią zebrać obfity plon mądrości. Winobranie musi nastąpić jak najpóźniej, a szlachetność trunku was zadziwi. Tak się działo i dzieje zawsze. Musimy zatem do poezji Jarka przyłożyć inną miarę. On dopiero wzrastał. I do tego wzrastał pięknie. Można tu przywołać wiersz Piotra Matywieckiego z tomu Widownia, pod którym i my byśmy się z Jarkiem podpisali. Piszę to tak pewnie, gdyż Jarek był prawie moim rówieśnikiem. Byśmy, byśmy … gdzieś, kiedyś, pod gwiazdami …

 

   A wiersz pana Piotra jest bez tytułu i zamyka tom Widownia z 2012 roku

 

* * *

 

wiersze pisałem prosto i otwarcie –

zanim coś powiedziały wysłuchały się same

 

dlatego nie słyszano ich

uważano za zbędne

 

dzisiaj je sprawdzam –

przykładam ucho do słowa

 

abstrakcji nie słychać głoski są bez znaczenia

samotne oddechy chodzą linijkami

 

odwracam wiersze milczeniem do ludzi –

wszystko słychać

 

   Przykładam zatem ucho do słów Jarka. W nich również Wszystko słychać. Życie i miłość, i tęsknotę, która rodzi poezję, tę odwieczną melancholię niespełnienia, ten gnieżdżący się pod skórą żal, to pragnienie dotknięcia niedotykalnego … Wszystko słychać. Samotne oddechy Jarka, outsidera, informatyka, politologa, polonisty, redaktora, wykładowcy … poety.

 

   Czy wiesz, że pewnie się już nigdy

nie spotkamy, nie będziemy znać (…)

Petra, 5 listopada 2003.

 

   Skąd to wiedziałeś Jarku? Skąd ta pewność … A jednak się spotkaliśmy. Wypełniłeś swoje zadanie i słowa ułożyły się w linie …

 

A ja mogę ci tylko dać pustą kartkę

papieru – na której zapiszesz wszystkie pytania

do twojego Boga, te wielkie i te zwykłe

 

Po co mi ta kartka, pytasz, jeśli nie mam

adresu, nie mam znaczka, ani nawet dość siły, by

odnieść ją do skrzynki

 

Cóż, ja też nie potrafię jej wysłać stąd

trzeba udać się w podróż

Mielno, 5 sierpnia 2005

 

   Nasza podróż – ta podróż - jest niejako wspólna. Wnikam w Twoją poezję i czuję twój żal, okruch niepokoju, marzenia o szczęściu i radość piękna. Rankiem … zwykle czuję, / że muszę zrobić / coś by Bóg we mnie uwierzył … Czuję też ogród smutku, nasz trud w otrzymywaniu przepustki do świata, nasze burze oraz tańczące błazny. Jest jakaś jednia naszego pokolenia. Zbieżność odczuwania przy całej różnorodności form i wyrażaniu w odmienny sposób tych samych lęków i pragnień. Tych samych marzeń i oczekiwań. Jednia podobieństwa, komplementarność odczuwania naszych miłości i naszych nadziei. Dylematów wiary i zaułków niepewności.

 

Ukrywaj się …

Kochaj w milczeniu

w cieniu przydrożnych wierzb

(…)

Żyj tak

aby nikt nie poznał twych tajemnic

A gdy nie potrafisz już

utrzymać ciężaru świata

Jest jedno wyjście

skok w ciemność …

lot do gwiazd?

 

   Ileż już było tych skoków w ciemność? Ile lotów do gwiazd. Przy czym po lotach do gwiazd postawiłeś pytajnik. Tylko poeci bowiem patrzą w gwiazdy, nawet ci, którzy wierszy nie piszą. Bo bycie poetą to stan ducha, ekstaza świadomości, a nie poza jakże często i manierycznie przybierana przez wielu piszących. To skazanie się na inny wymiar. Na wieczną odyseję w pewnym rodzaju cierpienia i na przekór życiu czy bólowi, którego nam dostarcza. Bycie poetą to odwieczna potrzeba pochylenia się nad drugim człowiekiem, walka siebie z samym sobą, z własnym egocentryzmem, odczuciem pustki i przypływem pełni. To walka na śmierć i życie oraz o życie poza śmiercią - w do niej zmierzaniu. To jaskrawe obnażanie ran i lizanie ropiejących śladów świata pod prąd własnego istnienia.

 

   Poeta to ja, ja, i ja, ale również świat, który jest zbyt mały, a jednocześnie zbyt ogromny i nazbyt fascynujący. To stan pomieszania spełnianej misji z innym sposobem widzenia rzeczy najmniejszych, najprostszych i najbardziej kruchych. To ciągła podróż w głębinę świadomości oraz poza tę świadomość. Niewiara w czas oraz prawa fizyki. Niewiara w brutalność, siłę i przemoc. Ciągłe szukanie … linii i słów. Rebus. Układanka. Projekcja własnego przemijania oraz intensywne przeżywanie kruszenia się tego świata. Mistyka sensu mieszana z bezsensem oraz podążanie za światłem, aby częstokroć pogrążać się w ciemności. Ten skok w ciemność zawsze jest skokiem ostatnim, ale i nieodrodnie pierwszym. Paradoks pisania zakaził cię Jarosławie mocno. Nieuleczalnie wręcz. Głęboko. Czytam to w tych wierszach i wręcz odczuwam. Namacalnie. Dotykalnie. I bardzo blisko.

 

   Nawet zazdroszczę ci - Jarosławie Zieliński, że mając siedemnaście lat napisałeś taki oto wiersz:

 

Ja

 

A może jestem tylko samotnym wędrowcem

ciemną sylwetką w świetle latarń

I nikt nie ujrzy mnie płaczącego

nad grobem przyjaciela

Nie mam przyjaciół – i nie umiem płakać

 

Jestem głosem waszego świata

waszych myśli …

małym chłopcem zastygłym w biegu

niedorosłym, choć widzącym tak wiele

by bieg stał się wiecznością

 

Wy, którzy chcecie mnie wysłuchać

chcecie mnie odnaleźć

Usłyszeć mnie

ale odnajdziecie tylko siebie

Warszawa. Kwiecień 1987

 

 

   Wydaje mi się, że kiedy maiłem siedemnaście lat nie byłem aż taki mądry. Taki przenikliwy. Nie tworzyłem słów w tak wytrawne linie. Tak teraz odczuwam, a jednocześnie wiem, że dostałem od Boga Poetów więcej szans. Po prostu – wciąż żyję. Moje linie były wówczas bardziej liryczne, naiwne, ogarnięte samotnością i oddaleniem. Może głupsze, albo inaczej skakałem w tą ciemność. Może też to inna ciemność była. Ciemność moich doświadczeń, mojego dzieciństwa… Ty wniknąłeś w świat mocniej. I to się, niestety, potwierdziło. Nadeszło. I jest. Świat zdehumanizowany, który detronizuje człowieka.

 

Wy, którzy władacie młodością: oddajemy wam

duszę i ciało (…)

 

Zgodzę się jednak ze Stanisławem Grabowskim. Nie ma w tych wierszach rozpaczy. Jest tylko smutek. To nawet nie jest ten dzisiejszy smutek, owa żałość nad konającym Bogiem. To smutek niewyjaśniany , odwieczny, przewlekły smutek poety:

 

Smutek

 

Jest smutek wielkiej miłości

i gorzki smutek rozstania

smutek psa węszącego

daleki trop pana

Ale najbardziej boję się

smutku spełnionych marzeń

Tamte – przejdą, zaginą

tyle czasu przede mną

Na cóż jednak życie

gdy smutek spełnionych marzeń

wciśnie się w serce

Złote Piaski, 3 sierpnia 1988

 

 

   To głęboka filozoficzna myśl, potężna refleksja, iż sensem naszego życia nie jest spełnianie marzeń tylko ich posiadanie. Nie jest doznawanie, tylko łaknienie, nie jest doganianie tylko sam bieg… To wielkie i ważne słowa. Mocna prawda o szczęściu, możliwości jego znalezienia oraz całej gamie barw jakie owo szczęście posiada. Takich wierszy w tomie „Słowa i linie” znajdziemy więcej. Trudno ogarnąć i wnikać w całą poezję Jarosława Zielińskiego. Zostawmy część doznań Czytelnikom. W tym miejscu powrócę do zdania, które napisałem na wstępie. Otóż są jednak ludzie na tym świecie, którzy intuicyjnie czują, że poza barierą śmierci też można napisać wiersz. Tylko jak go przeczytać? Otóż można – jeśli się chce – go przeczytać …

 

   Rodzice Jarosława Zielińskiego znaleźli sposób na to czytanie Jego wierszy spoza granicy Życia i Śmierci. Powołali Fundację, która obejmuje patronat nad konkursem poezji. Ma w planie i wiele innych działań. Rzesza ludzi została przez nich zmobilizowana do działań społecznych na rzecz pamięci o Jarosławie, ale i jednocześnie działań dla poetów i Poezji. Słowem - dla nas wszystkich. To po prostu piękne. Muszę ci zatem przekazać – drogi Jarosławie, że księga twoich wierszy nie zamknie się głucho. Twoich słów, które ułożyły się w linie, nie pokryje kurz niebytu. Wesprzesz nowe pokolenia poetów, dodasz im otuchy, uleczysz z osamotnienia. Było warto to wszystko przeżyć. Żyć, aby pisać, i pisać aby żyć. Jest jak w Twoim wierszu Rzeźbiarz … Nie powiem ci nic o początku / ginie w mrokach pamięci – zapisz to, ładnie brzmi …

(…)

Krzywisz się

wiesz, ja może myślę tak jak wtedy

chciałeś to usłyszeć – czyż nie tak …

  

   Nasze pokolenie jest pokoleniem przełomu. Byliśmy tam – a teraz jesteśmy tu. Powoli i tu zaczyna być jak tam. A ja najbardziej boję się … spełnianych marzeń. Boję się ich karlenia, kurczenia, ich degradacji. Dziś coraz trudniej pisać, coraz trudniej publikować, wydawać i nawet żyć, w naszym zagmatwanym literackim świecie. Może właśnie Tobie miało to zostać oszczędzone. My zmagamy się dalej z narastającym absurdem tego Istnienia. Słowa wciąż układają się w linie.

   Pozostało nam jedno. Skok w ciemność, a potem może i lot do gwiazd.

Tym razem już bez - mocno postawionego - znaku zapytania.

 

Andrzej Walter


Marlena Zynger - Hipotezy niezorientowanego czytelnika

$
0
0

Marlena Zynger


Hipotezy niezorientowanego czytelnika


Filip WrocławskiOstatnio na portalu pisarze.pl trafiłam na niezbyt wnikliwą analizę zawartości drugiego numeru nowego kwartalnika literacko-kulturalnego LiryDram. Autorem wypowiedzi jest Pan Andrzej Wołosewicz. Artykuł zatytułowany „UWAGA!!! Nowy kwartalnik!!!!”.

 

Cieszy mnie fakt tak wielkiego zainteresowania Pana Wołosewicza pismem, wdzięczna mu jestem również za bezinteresowną reklamę, jednakże z uwagi na mój ogromny szacunek dla Czytelnika oraz mając na względzie dobre imię kwartalnika, na które pracuje – choć jeszcze nieoficjalnie - wiele osób, postanowiłam odnieść się do kilku punktów wyżej wspomnianej wypowiedzi.

 

Pan Wołosewicz wspomina, że nie wie nic o dystrybucji oraz o  publicznych środkach finansowych. Od kiedy to recenzja jest analizą sytuacji ekonomicznej? Jednak odnosząc się do poruszonej przez niego kwestii – głównie w celu uświadomienia Czytelników - zapewniam go, że środki zdobyte na pismo pochodzą od osób zaangażowanych w dobro kultury narodowej, którzy wierzą w pismo i zaufali jego misji. Dystrybucja również nie jest tajemnicą. Kwartalnik jest dystrybuowany przez salony EMPiK i na spotkaniach promocyjnych LiryDram i Poezji dzisiaj oraz przez zaprzyjaźnione osoby. Zastanawiające jest zatem skąd wziął drugi numer pisma, o którym pisze? Dla mnie znaczy to, co najmniej, że jeden egzemplarz kwartalnika literacko-kulturalnego „LiryDram” ma więcej czytelników niż inne pisma literackie zwrotów, o czym świadczy duże zainteresowanie kwartalnikiem. Ujmując jednak kwestię faktograficznie podkreślę iż pismo jest kolportowane i dostępne poprzez sieć salonów EMPiK, czym może pochwalić się niewiele pism literacko-kulturalnych.

 

Odnośnie zarzutu przytaczania fragmentów utworów poetyckich a nie całych utworów to -  pragnę uświadomić Pana Wołosewicza, a przy okazji wprowadzanych przez niego w błąd Zacnych Czytelników - że prowadzenie kwartalnika winno przebiegać w duchu obowiązującego powszechnie prawa autorskiego, a zgodnie z nim ( Art. 36 ust. 1 pa) autorskie prawa majątkowe gasną dopiero po upływie 70 lat od śmierci twórcy, o czym Pan Krytyk powinien wiedzieć. W tej sytuacji – znowu mając na względzie głównie dobro młodych ludzi, którzy powinni posiadać świadomość dorobku klasyków oraz jak najczęściej z niego czerpać – dopuszczam możliwość druku choćby fragmentów wierszy, mając nadzieję, że będą one stanowić przyczynek do sięgnięcia po całość. Tak też miało miejsce w przypadku druku fragmentów liryk Władysława Broniewskiego (1897-1962).

 

Koncentrując się na kwestiach literackich – pomija on bowiem całkowicie (dosłownie i w przenośni) kwestie kulturalne - Pan Andrzej Wołosewicz zagubił się w labiryncie spraw finansowych. Nie jest bowiem w dobrym tonie zaglądać ludziom w kieszeń a instytucjom w decyzje dotyczące dyspozycji ich środków finansowych. Szczególnie w czasach, kiedy kultura jest tak bardzo okrojona z funduszy, kiedy żaden szanujący się związek literacki, nawet z długą tradycją i dorobkiem jak ZLP ani SPP, nie otrzymuje lub jest dotowany symbolicznie z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, co nie zapewnia środków umożliwiających sfinansowanie choćby ich statutowej działalności.

 

W kwestii artykułu Pani Magdaleny Węgrzynowicz-Plichty „Najnowsze trendy w poezji, czyli pogarda dla artyzmu i liryzmu, że o eufonii nie wspomnę”. Jest on jedynie zacnym wstępem do cyklu artykułów poruszających wspomniany w tytule temat. Wprowadzeniem mającym na celu uporządkowanie i definicję pojęć oraz sformułowanie tez do dyskusji. Wnikliwy czytelnik łatwo może to odczytać, albowiem artykuł nie kończy się żadnymi wnioskami. Kolejne  artykuły - w założeniu autorki - będą odwoływać się do ostatnich piętnastu lat. Tu należałoby wspomnieć, że Pani Magdalena Wegrzynowicz-Plichta ma duże doświadczenie w prowadzeniu grup literackich (formalnych i nieformalnych), a zatem posiada dosyć obszerny materiał analityczny. Jest autorytetem, znanym w wielu środowiskach twórczych.

 

A propos zawężonej do osoby redaktora naczelnego stopki redakcyjnej pisma. Mając świadomość istnienia wszelkiej maści agresorów, furiatów, pieniaczy i awanturników, którzy współcześnie atakują jedynie dla zasady ataku i burzenia nie mając na względzie konstruktywnej współpracy i wymiany myśli, postanowiłam na wstępie drogi redakcyjnej młodego pisma chronić jego Zespół. Oczywiście z myślą, że gdy tylko kwartalnik się rozwinie, to natychmiast pojawią się w stopce nazwiska osób na stałe współpracujących. Tak czynią też obecnie periodyki kształtujące swój program w sposób świadomy i długoterminowy.

 

Co do wyboru i wnikliwej prezentacji sylwetki poety/poetki oraz reasumpcji jego/jej twórczości w kwartalniku. Uważam, że mam do tego prawo. I zgodnie z tym założeniem, w każdym kolejnym numerze pisma będę przedstawiać innego twórcę. W drugim numerze był to Zbigniew Milewski, w trzecim będzie…  I tu zapraszam do zapoznania się z trzecim numerem pisma, które ukaże się najprawdopodobniej na przełomie kwietnia i maja.

Cieszy mnie fakt, że prezentowana sylwetka twórcy wywołuje dyskusje. Moją ambicją było bowiem to, aby pismo prowokowało do twórczego dialogu, inspirując i kreując wartość dodaną.

 

Dopełniając powyższą wypowiedź, pragnę podkreślić, iż intencją jej nie jest odpowiadanie Panu Wołosewiczowi, lecz uświadomienie wprowadzanych w błąd przez Pana Wołosewicza zacnych Czytelników i obserwatorów życia literacko-kulturalnego w naszym kraju oraz za granicą.

 


Krzysztof Lubczyński rozmawia z MARIĄ PAKULNIS

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z  MARIĄ PAKULNIS

 

Pięć lat temu zmarł Pani mąż, wybitny reżyser, intelektualista, także świetny aktor, Krzysztof Zaleski. Teatr Telewizji przypomniał niedawno jedną z Waszych wspólnych realizacji, którą kończył w okresie choroby…


– Śmierć Krzysztofa była smutną cezurą w moim życiu. Łączyło nas uczucie, ale także wspólna pasja teatru. Wspólny okres naszego życia był jednocześnie najbardziej twórczym okresem w naszym życiu artystycznym. W pewnym stopniu byłam aktorką Krzysztofa, uważał mnie za dobre medium do swoich zamysłów, ale myślę, że zdobyłam własną, odrębną pozycję zawodową, więc grałam także w filmach i spektaklach bardzo wielu innych reżyserów. Te ostatnie kilka lat było smutnym okresem, w którym odeszli tacy ludzie, jak choćby Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki, Jerzy Jarocki czy Krzyś Kolberger.Ciąg śmierci zubażających naszą kulturę. Pozostało osamotnienie, smutek, ból, poczucie pustki, poczucie, że coś się skończyło. Natomiast nie mogę narzekać na swoją sytuację zawodową, choć dziś jest w moim zawodzie bardzo ciężko, a możliwość wyboru bardzo ograniczona. Mam jednak za sobą ciężkie życie i jestem zahartowana. Musiałam szybko myśleć o zdobyciu środków utrzymania, dlatego w Giżycku ukończyłam Liceum Pielęgniarskie. I tak się niestety ułożyło, że w najbardziej aktywnym okresie mojego życia aktorskiego nie zgromadziłam oszczędności, zasobów finansowych, które pozwoliły by mi dziś na spokojne życie i zajmowanie się wyłącznie wysoką sztuką. Po pierwsze ani waluta ówczesna nie miała stosownej wartości, po drugie żyło się wtedy z dnia na dzień i nie bardzo myślało o przyszłości, po trzecie na ogół nie myślało się wtedy w kategoriach opłacalności. Jednak od tego czasu prawie wszystko się zmieniło. Dziś nie raz muszę przyjmować propozycje, które nie do końca mnie satysfakcjonują, choć oczywiście mam wewnętrzną granicę estetyczną, którą staram się respektować. Pomaga mi w tym pamięć Krzysztofa i jego gustów artystycznych. Pracuję zawsze solidnie, uczciwie i doceniam to, że mogę dużo pracować. Nie użalam się. Aktorki w moim wieku są w szczególnie trudnej sytuacji, bo dla nich po prostu jest mało ról w tym, co powstaje. Krzysztof był jedną z tych wielkich osobowości, które spotkałam na swojej drodze, które na mnie wpłynęły, wzbogaciły. Miałam do tego szczęście od samego początku, bo debiut filmowy przeżyłam w „Dolinie Issy”, filmie realizowanym w stanie wojennym, owianym legendą miłoszowską, a do tego realizowanym przez Tadeusza Konwickiego i grono wspaniałych aktorów, także najstarszego pokolenia. To w czasie zdjęć do „Doliny Issy” spotkał mnie pierwszy wspaniały komplement ze strony reżysera. Przechodząc obok mnie Konwicki rzucił mimochodem: „Czujesz kamerę”. Konwickiego kocham jako pisarza. Przeczytałam wszystkie jego książki i marzy mi się zagranie głównej postaci w jego powieści „Bohiń”.


Czy litewskie korzenie rodzinne pomogły Pani we wcieleniu się w rolę w tym „litewskim” filmie?


– Bardzo. W moim mazurskim dzieciństwie, które było trudnym, mało radosnym dzieciństwem, żyłam w tej atmosferze, z którą można zetknąć się w kulturze litewskiej lub tworzonej na Litwie. Obecność duchów, upiorów, świata nadrzeczywistego było o dla mnie czymś więcej niż jedynie wytworem wyobraźni, było nieomal realnością. Moja mama wzbudzała we mnie tę atmosferę. Wystarczyło wpatrywać się po zmroku w palący się w piecu ogień, by znaleźć się w innej rzeczywistości. A ileż wrażeń dawała obserwacja zielonego oka starego radia. To było istne oko jakiegoś demona. Takie wrażenia uformowały moją wyobraźnię, więc na planie „Doliny Issy” znalazłam się jakby w moim świecie. Dawna Litwa to kraina duchów, zjaw, upiorów. Nie przypadkiem jest ojczyzną „Dziadów” Mickiewicza. Do dziś żyją we mnie te klimaty i nieraz lubię zabawić się w to dziecko, którym kiedyś byłam.


Wspomniała Pani o wspaniałych artystycznych, aktorskich indywidualnościach, które spotkała Pani na swojej drodze i które Panią uformowały. Kogo jeszcze może Pani wymienić?


– Z wspomnianym Gustawem Holoubkiem zagrałam znanym filmie Janusza Zaorskiego „Jezioro Bodeńskie” i nawet w jednej scenie tańczyliśmy. Byłam też Arielem u jego boku, gdy grał w szekspirowskiej „Burzy” Prospera w Teatrze Ateneum.  Bardzo wpłynęli na mnie moi pedagodzy z warszawskiej szkoły teatralnej: Jan Świderski, Andrzej Łapicki, Tadeusz Łomnicki, a spoza szkoły cudowny Henryk Borowski, którego uwielbiałam i który był jednym z moim pierwszych mentorów w zawodzie. Nie zapomnę emocji, jakich doznawałam będąc w jednym z przedstawień, na scenie, między nim, a Haliną Mikołajską. Nie zapomnę gry u boku Czesława Wołłejko w „Ślubie” Gombrowicza. Imponował mi Erwin Axer, twórca wielkości Teatru Współczesnego w Warszawie. Uwielbiałam Ignacego Gogolewskiego, a moja mama nie pozwalała do siebie mówić, kiedy pojawiał się on na ekranie. Nie zapomnę też momentu, kiedy w widowisku Magdy Umer pojawiłam się na scenie obok Jeremiego Przybory. Nie zapomnę też udziału w spektaklu opartym o twórczość Bułata Okudżawy, kiedy śpiewaliśmy jego utwory a on siedział na widowni. Mogłabym tak długo ciągnąć te wspominki. Moje pokolenie aktorskie było chyba ostatnim, które otarło w pracy o pokolenie tych wspaniałych artystów. Mieli wielką klasę, tymczasem my już jesteśmy trochę spsiali. Nie zapomnę, jak starsza pani, garderobiana z teatru „Ateneum” mówiła do nas młodych o wykwintnych formach bycia dawnych aktorek i porównywała to do naszego pospolitego „chodzenia z siatkami”. Świat się spospolitował. Widać to wszędzie, na każdym kroku. Zacierają się różnice, hierarchie, dawne formy i zasady, także w teatrze.


Czego Pani najbardziej brakuje w dzisiejszym teatrze?


– Właśnie owych wielkich indywidualności, atmosfery odświętności i wielkiego przeżycia. Jako widzowi brakuje mi też dawnego rozmachu i kreatywności scenograficznej. Były czasy, kiedy pierwsze oklaski widowni, po podniesieniu kurtyny, otrzymywał twórca scenografii. Nie zapomnę wspaniałej, powiedziałabym: panoramicznej scenografii do „Księdza Marka” Słowackiego  reżyserii Krzysztofa Zaleskiego w Teatrze Dramatycznym w 1983 roku.


A ja nie zapomnę na przykład imponującej scenografii Mariana Kołodzieja do hanuszkiewiczowskiej inscenizacji „Rewizora” Gogola w Teatrze Narodowym w 1973 roku. I dodajmy, że nie były to wyjątki, ale raczej ówczesna norma w polskich teatrach, także tych tzw. prowincjonalnych…


 – Tak, tymczasem dziś, z braku pieniędzy, panuje ascetyzm posunięty do ostatnich granic. Często w ogóle nie ma scenografii lub jest minimalistyczna. Co prawda teatr, to przede wszystkim aktor i słowo, ale przecież jest też wspaniała polska tradycja sztuki scenograficznej znaczona wielkimi nazwiskami Otto Axera, Józefa Szajny, Kazimierza Wiśniaka, Mariana Kołodzieja i szeregu innych. Ona bardzo wzbogacała teatr. Dziś, na ogół, jest on o scenografię zubożony.


Przypomnijmy pokrótce najważniejsze rysy Pani drogi aktorskiej…


– Po studiach trafiłam na dwa sezony do Teatru Dramatycznego w Słupsku, gdzie trafiłam na bardzo ciekawy, klasyczny repertuar, który przyniósł mi role w „Wacława dziejach” Stefana Garczyńskiego, „Biesach” Dostojewskiego, „Turandot” Gozziego, w „Hamlecie”. Tam też zetknęłam się z ciekawą indywidualnością reżyserską, jaką był Marek Grzesiński, późniejszy znany reżyser oper. A potem trafiłam do Warszawy, do Teatru Współczesnego, od razu do udziału w „Upiorach” Ibsena, przy wspomnianym wspaniałym Henryku Borowskim i Halinie Mikołajskiej. Tam dobrze mi się wiodło, a najbardziej utrwaliło mi się w pamięci widowisko „Mahagonny” do tekstów Bertolta Brechta i Kurta Weila, do ich songów, które także śpiewałam, choć na ogół nie należę do tzw. aktorek śpiewających. Mogłam, bo te songi mają tę cechę, że można je wykonywać „na brudno”.


Ma Pani swoje role „faworytki”?


– Chyba nie, bo ja kocham prawie wszystkie swoje role. Kocham grać, to mój żywioł i nigdy nie jestem pod tym względem nasycona. Mogę jednak wspomnieć o roli w przedstawieniu według tekstu Ingmara Bergmana „Sceny z życia małżeńskiego”, które graliśmy przez jedenaście lat na „Scenie Prezentacje”, dojrzewając i zmieniając się w międzyczasie, co było dla nas wspaniałym doświadczeniem także prywatnym. Bardzo sobie cenie pracę z moimi przyjaciółmi z Poznania, Bożeną Borowską i Mirkiem Kropielnickim, z którymi zrobiliśmy spektakl, także o tematyce małżeńskiej, „Seks dla opornych”. Oboje są wybitnymi artystami, on znakomitym aktorem podziwianym za granicą, ona nas reżyserowała. Tyle że w Warszawie mało kto o nich wie. W ogóle w Poznaniu jest dość liczne grono wspaniałych, chłonnych odbiorców kultury, którzy przyjeżdżają do Warszawy na ciekawe wydarzenia, a potrafią wyskoczyć na weekend do Wiednia, do opery. Rzecz jasna są to ludzie zasobni, nie każdemu są dane takie luksusy, ale godny uznania jest fakt, ze zamożni ludzie w tak szlachetny wydają pieniądze, a  jak wiemy z mediów, nie jest to powszechne zjawisko.


A film, co Pani zaproponował po debiucie w „Dolinie Issy”?


– Mam kilka swoich ulubionych realizacji, choćby wspomniane „Jezioro Bodeńskie” Zaorskiego. Dobrze wspominam „Zygfryda” i „Schodami w dół, schodami w górę” Andrzeja Domalika, „Oszołomienie” Jerzego Sztwiertni czy „Obywatela Piszczyka” Andrzeja Kotkowskiego…


W którym po raz pierwszy zobaczyłem Panią w roli komicznej….


– Dlatego między innymi lubię ten film, że mogłam zagrać taką rolę. A rozbawić publiczność jest moim zdaniem o wiele trudniej niż wzruszyć. Jednak najwspanialszym dla mnie przeżyciem filmowym była praca u Mariusza Trelińskiego i rola Beli Hertz w „Pożegnaniu jesieni” według Witkacego. Film był realizowany z wielkim rozmachem, w dużej części w dekoracjach, jak u Felliniego. Był jeszcze wtedy rozmach w polskim kinie.


Dziękuję za rozmowę.


Maria Pakulnis - ur. 2 lipca 1956 w Giżycku – absolwentka PWST w Warszawie (1979). W latach 1979-1981 aktorka  Teatru Dramatycznego w Słupsku, a następnie w warszawskich teatrach: Współczesnym (1981-1987), Dramatycznym ( 1987-2008). W Teatrze Telewizji m.in. w „Chorobie młodości” F. Brucknera, „Wilku stepowym” H. Hesse, „Łuku triumfalnym” E.M. Remarque’a, „Szkole uczuć” G. Flauberta, „Sprawie Stawrogina” F. Dostojewskiego. Poza rolami filmowymi i teatralnymi widzowie oglądają ją także w telewizyjnych serialach, np. „Na Wspólnej” czy „Ekstradycja”. Świeżo upieczona laureatka Wielkiego Splendora za role w Teatrze Polskiego Radia.

 


Wiesław Łuka - Nie ma jednej drogi do szczęścia

$
0
0

Wiesław Łuka



Nie ma jednej drogi do szczęścia


 

      Odprawy celnej na lotnisku w Singapurze boimy się już przed odprawą na Okęciu. Barbara, ze skromnym wyrazem twarzy informuje, że odwiedziła 78 krajów i dobrze pamięta, czego nie wolno wwozić i używać w najbogatszym, indochińskim mieście-państwie, oddalonym od równika o 137 kilometrów. Liczba zakazów grubo przekracza półtorej setki. Ewa najbardziej się frasuje, że tam nawet na ulicy trzeba długo szukać wydzielonego miejsca z zieloną skrzynką – koszem, przy którym można zapalić papierosa. Słyszymy, że azjatyccy celnicy są nieobliczalni i nigdy nie wiadomo, czy nie natrafimy na takiego, który nie przepuści nawet dwóch półlitrowych, plastikowych (bo lżejsze) flaszek soplicy traktowanej jako krople żołądkowe, co w tropiku jest najskuteczniejszym lekarstwem na wszystko. Natomiast puszczamy mimo uszu przestrogę, że nie ma mowy o przemyceniu do tego indochińskiego raju gumy do żucia; nikt z nas nie jest od niej uzależniony. Jeżeli singapurska policja dopadnie tubylca lub turystę żujących na ulicy, inkasuje mandat w wysokości nawet do 1000 dolarów singapurskich (tylko parę centów mniej wartych od amerykańskich, ale za to bardziej śliskich w dotyku, bo plastikowych o wyraźnie wypłowiałej kolorystyce). Bezwzględne kary dla żwaczy spowodowane zostały przed laty przez wybryki niektórych z nich; zalepiali oni gumą oczka fotokomórek w metrze. 

 

O współczuciu katolikom

 

         Wlaboratoryjnie wypucowanym autokarze, w temperaturze 24 kresek w skali Celsjusza (za oknami dziś, jak prawie okrągły rok, 36 stopni, a wilgotność 87% i żadnej chmurki na niebie) przewodnik Ong w drodze do hotelu wita nas  kilkoma głębokimi ukłonami z rękoma złożonymi jak do modlitwy. Informuje, że jest Singapurczykiem o chińskich korzeniach. Jest z tego dumny, ponieważ Chiny kontynentalne za około 15 lat dorównają Singapurowi w PKB per capita. Ten obecnie wynosi tu 60 tys. USD per capita, co lokuje 5, 5 mln. obywateli na podium trzech najzamożniejszych  społeczeństw świata.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                           Zachwyt nad wyrafinowaniem architektury i czystością apartamentowców strzelających w niebo oraz rozmaitością rzeźb, pagórków, dolinek, oczek wodnych, drzew, krzewów, kwiatów i w ogóle zieleni wzdłuż alei z lotniska do centrum metropolii. Słucham w jednym z wątków powitania o wrażeniach Onga z… Krakowa. Urzekło go przed trzema laty to miasto: „Wy tam  macie wiele kościołów – przyznaje -  a my tu mamy wiele wyznań religijnych i żadnych konfliktów na tym tle”. Parę chwil później: „Terroryzm muzułmański powoduje, że ginie bardzo dużo chrześcijan, czego wam, katolikom współczuję”. Ong w entuzjastycznym tonie informuje, że w Singapurze oficjalnie uznaje się siedem języków ojczystych kilkunastu grup etnicznych, nie licząc kilkunastu dialektów chińskich oraz hinduskich.

 

O przerwanym wątku

 

         W centrum metropolii jej symbol – gigantyczny Merlion (głowa lwa, tułów i ogon ryby). Z paszczy drapieżnika wytryskuje wodny warkocz o sile kilku połączonych strumieni strażackich hydrantów. Przy tej fontannie, w ożywczym pyle wodnym czterdziestolatka Onga nie opuszcza entuzjazm w głosie. Specjalista od zaawansowanych technologii z wykształcenia i przewodnik grup dziennikarskich z zamiłowania identyfikuje poszczególne drapacze chmur. Jest ich kilkadziesiąt na niewielkiej powierzchni, ciągle jeszcze wydzieranej morzu. W wielu z nich decydują się globalne finanse Azji i świata. Nie mamy wyjścia – przyjmujemy na wiarę zapewnienie Onga, że w jednym z nich - OCBC (Overseas Chinese Banking Corporetion)  , nienajpiękniejszym architektonicznie, decydują się losy państewka; to najpotężniejszy bank Azji (określenie przewodnika) z kapitałem 100 bilionów USD. W oddali widać liczne statki na redzie Cieśniny Malakka. Ong twierdzi, że Singapur jest drugą po Szanghaju potęgą przeładunkową świata.

          Przy relaksującym piwie Chińczyk zachwyca się blaskami demokracji singapurskiej o cechach socjalistycznych, czyli skutecznej walki na rzecz dostatku i równości wszystkich obywateli. Symbolem tego są budowane przez państwo mieszkania o średniej wielkości około 100 m2 i przekazywane ludziom „wszystkich ras i wyznań” na wieczyste użytkowanie na lat 99. Opowiada o krótkich, kilkudziesięcioletnich dziejach demokracji (1965 r.). Jej podwaliny – twierdzi – to wolność religijna. Ale i trudne do przyjęcia dla Europejczyka  restrykcyjne prawo – zauważam.  Tak  – przyznaje nieco zmieszany Ong, ale nie rozwijamy wątku, bo nie wypada gospodarzowi czynić afrontu; Azjaci dość trudno znoszą krytykę.

 

O chłostaniu

 

           Wieczorem, po obżarstwie obiadokolacyjnym ze szwedzkiego bufetu,  przed naszym luksusowym hotelem OASIS w feerii świateł i kolorów, zagaduję skośnookiego obywatela w średnim wieku, bardzo porządnie ubranego: dlaczego białą ścierą pucuje szorstką, kamienną ścianę hotelu, na której, co sprawdziłem palcem, nie ma źdźbła kurzu. Odpowiedział dość nerwowo, że dostał karę pracy społecznej za przejechanie rowerem w tunelu dla pieszych. Gdyby był recydywistą, po podobnym wykroczeniu otrzymałby karę chłosty bambusowym kijem. Sąd wziął jednak pod uwagę tę okoliczność łagodzącą, że obywatel jest absolwentem miejscowego Uniwersytetu Technologicznego Nanyang. Czterdziestolatek zdążył mnie jeszcze poinformować, że tu za kilkanaście rodzajów przestępstw grozi kara śmierci; m.in. za „asystowanie przy samobójstwie osoby poniżej lat 18-tu”. A wyroków przez powieszenie (wyłącznie w piątek) wykonuje się tu więcej niż gdziekolwiek na świecie. Niedługo potem w Internecie wyczytałem, że tylko w Arabii Saudyjskiej częściej eliminują „niesfornych” obywateli spośród żyjących.

 

O parciu w pęcherzu

 

      Na  przejściu granicznym z Malezją nerwowość. Malajowie nie wpuszczą żadnego autokaru z Singapuru na swoją stronę, bo nie ma on specjalnych oznaczeń rejestracyjnych, które są pilnie strzeżoną tajemnicą. Zabieramy więc z niego bagaże, żegnamy się z Ongiem i strefę graniczną przechodzimy objuczeni. Słyszymy, że we wzbudzającej zazdrość warszawiaka hali odpraw w Johor Bahru nie można zjeść nawet batona, skorzystać z toalety, nie warto się rozglądać, by nie być podejrzanym o szukanie kamer czy fotoradarów, zanim bagaż główny, podręczny i …ciało, z podniesionymi na rozkaz rękoma, nie zostaną prześwietlone. W Malezji wiedzą, że w Singapurze za przemyt narkotyków grozi kara śmierci, ale wiedzą też, że wyroki eliminacyjne mimo tego zagrożenia są wykonywane, czyli śmiercionośny proceder trwa. Nie do rzadkości należą przypadki nieświadomego przemytu narkotyków w… bagażach Bogu ducha winnych turystów, często leciwych emerytów. Skąd się w ich walizach wzięły „prochy”?  Ano w pokoju hotelowym na przykład sprzątaczka, czy jej męscy współpracownicy (widziałem takich na korytarzach hotelowych) mogli półprzytomnemu z powodu tropiku Polakowi, czy jeszcze mniej przytomnej Amerykance podłożyć „śmiertelny pakuneczek”. Międzynarodowi „żołnierze” mafii narkotykowych z łatwością porozumiewają się ze sobą przez granice i konwojują przypadkowych „kurierów”. W kolejnym hotelu inne sprzątaczki, czy ich męscy współpracownicy, przechwytują trefne przesyłki. Zatem w terminalu Johor Bahru jesteśmy wyjątkowo czujni i nieskorzy, mimo parcia do opróżniania pęcherza w toalecie.

 

O drodze do raju

 

       Dwie godziny jazdy na północ – jedyne miasto kraju, Malakka wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Na początku XVI wieku przybyli tu pierwsi Europejczycy, Portugalczycy, którzy zbudowali faktorię. Nie wiedzieli jeszcze, że arabscy wyznawcy Allaha i jego proroka Mahomenta przekonali tubylców do swojej religii sto lat wcześniej. 60% obywateli dzisiejszej Malezji nie zmieniło wiary.

      Po katolikach zostały na wzgórzu m.in. ruiny kościoła św. Pawła. W cieniu odrapanej ściany siedzi na plastikowym wiadrze czekoladowoskóry, w kowbojskim kapeluszu, obywatel z matki Cejlonki i ojca Kenijczyka. Śpiewa z towarzyszeniem gitary kultowy przebój Luisa Armstronga, Waht a Wonderful World tak, jakby wczoraj, albo rok temu zerwał kontrakt z  renomowanym teatrem operowym, lub wytwórnią płyt. Po kilku minutach przekonuje mnie, że do paryskiej Olimpii, ani do teatru w Kuala Lumpur by nie pojechał nawet, gdyby ktoś chciał go zaangażować za duże pieniądze.  Jest – powiada – „światowym trubadurem”, odkąd przestały go interesować komputery po skończonych studiach informatycznych. Do dziś nie wie, po co kończył uniwersytet w Kenii  - wyznaje. Co prawda, ojciec naciskał, by nie rzucał studiów, ale z sześciorga rodzeństwa najbardziej naciskał na siostrę, by nie przechodziła na wiarę katolicką. Nie opowie, jak trafił do Malakki przez Republikę Południowej Afryki i Australię, bo to zawiła historia, ale wie, dokąd zmierza. Śmieje się: „Chcę się dostać do raju Allaha, w otoczenie rajskich dziewic, które obiecuje swoim wyznawcom prorok Mahomet”. Dlatego porzucił wiarę swojej matki w boga Wisznu. Już nie pielgrzymuje do jego świątyni w Jaskini Batu, bo tam pieją koguty i jest smród (to prawda, sprawdziłem). Wie, że w Europie islam kojarzy się z terroryzmem i Al-Kaidą. Wyciąga z futerału gitary wyraźnie „zaczytaną” książkę, Koran i mówi, że w niej nie ma „wołania o wojnę z niewierzącymi Europejczykami i Amerykanami”.

     Pytam wieczorem w hotelu Furama, już w Kuala Lumpur naszego malezyjskiego przewodnika, Erica o korzeniach także chińskich: - Czy mogą się w przewidywanej przyszłości urzeczywistnić pomysły niektórych polityków parlamentu malezyjskiego, lub urzędników króla (wybierany on jest na pięcioletnią kadencję z grona kilkunastu sułtanów, rządzących prowincjami), by uczynić islam religią państwową? Eric dość emocjonalnie rozwija myśl, o której wspomniał kilka godzin wcześniej w autokarze: Brytyjczycy opuścili Malezję w 1957 roku, ale wcześniej przyczynili się do uchwalenia demokratycznej konstytucji. Ona wyklucza powstanie państwa wyznaniowego. Sułtani i król wiedzą, że „wywyższenie islamu grozi klęską gospodarczą manrachii parlamentarnej”. A wówczas dramatycznie spadną dochody budżetu z handlu ropą naftową, benzyną lotniczą, kauczukiem, olejem palmowym, konfekcją bawełnianą oraz elektroniką. Malezja stara się trzymać z daleka od fundamentalistów islamskich; a zwłaszcza od Al-Kaidy, którą sponsorował mutimiliarder Osama bin Laden – przekonuje Eric. „Ten bogacz w ostatnich latach przed tragiczną śmiercią, co mu się należało, żył w Pakistanie w dużej biedzie, gdy zbankrutował na terrorystach. A Malezja nie zamierza w podobny sposób tracić pozycji jednego z tygrysów gospodarczych Dalekiego Wschodu”. Jest zajęta podnoszeniem wielkości PKB per capita; na razie sięga on zaledwie trzeciej części singapurskiego poziomu.     

 

O podróży poślubnej

 

   Na wyspie Penang, niedaleko jej stolicy, Georgetown cierpimy z powodu żaru w najgorętszym dniu malezyjskiej…zimy, czyli pory suchej, o czym dziś rano przestrzegała telewizja; w cieniu mamy 39 stopni. Zwiedzamy na zboczach wzgórz słyną w Azji, jedyną w świecie farmę owoców tropikalnych. Do naszej grupy dołączyły trzy małżeństwa muzułmańskie. Na Indonezyjczyków w średnim wieku nikt nie zwraca uwagi, bo on mocno brzuchaty i zlany potem, a jej oczy ledwie widać w szparze czarnej burki. Natomiast dwa małżeństwa dwudziestotrzylatków o urodzie filmowej, albo żurnalowej, w strojach  włoskich pokazów mody przykuwają naszą uwagę dużo bardziej niż owoce mango, papayi, gujawy, maracuyi, pomelo, longana i innych razem wziętych.. Dzięki reporterskiej wścibskości, szybko się dowiem, że obie pary to Arabowie Saudyjscy w podróży poślubnej. Uśmiechają się promieniście i pozują do  wspólnego zdjęcia. Dlaczego tu przyjechali? – pytam. Samer informuje, że nie przyjechali, ale przylecieli własnym samolotem. Język mi stanął w gardle… Samer wyjaśnia, że chcieli poznać kraj muzułmański, słynący w  Azji z tego, że tu tylko te kobiety chodzą z zakrytymi twarzami, które chcą, ale prawie wszystkie nie chcą i nie cierpią z tego powodu prześladowań swoich mężczyzn oraz prawa. Dalia, żona Samera potakująco kiwa głową i pokazuje w uśmiechu zęby o bieli świeżego śniegu w słońcu. Dwa kwadranse później jesteśmy częstowani w kawiarni farmy poznanymi owocami sot‘e lub koktajlami z nich. Dowiaduję się, że w ojczyźnie Samera i Dalii kto się urodził muzułmaninem i zechce zmienić wiarę musi się liczyć z „surowym wymiarem sprawiedliwości” prawa islamskiego. A wieczorem w hotelu Tropical Sandy Beach słyszę potwierdzenie przewodnika Erica, że dziecko w łonie matki muzułmanki już jest muzułmaninem, od czego nie ma odwołania. Inaczej być nie może, bo tak stanowią prawo pisane i tradycja. Jeśli Chińczyk pojmie za żonę Malezyjkę, to musi przejść na wiarę proroka Mahometa. Jednak w tym kraju ani dziecko, ani matka nie muszą się obawiać konsekwencji „lekkiego traktowania praktyk religijnych”. Nikt tu nikomu nie mierzy stopnia intensywności wiary. Dlatego ulica malezyjska jest kolorowa i wesoła; również czysta. Dziewczyny mogą same po nich spacerować w obcisłych dżinsach, pokazywać bujne fryzury, a młodzieńcy mogą je swobodnie zaczepiać, zaś swoje wybranki publicznie całować. 

 

O gmeraniu dla podniety

 

     Już Tajlandia, wyspa Krabi z jej kurortem, najsłynniejszym nad Morzem Andamańskim. Deptak zatłoczony, sauna pod gołym niebem, dusząca smażonym olejem i przyprawami z ulicznych rusztów. Obok rzadkich, czystych butików, zapchanych pamiątkarską tandetą, cuchnące rudery, w których setki psów zawsze wyszperają coś dla siebie do jedzenia. Nocą wychodzą na żer szczury, a nierzadko pytony. Uliczne paleniska i skwierczące na rozgrzanych blatach egzotyczne smakołyki przyciągają ryzykanckich wczasowiczów także białej rasy. Tu kolejna doba kończy się o czwartej nad ranem doby następnej. 95% Tajów, to buddyści, więc alkohol mocny i słabszy można kupić w każdym sklepie i pić w każdym oszklonym lokaliku lub przy brudnych stolikach na chodnikach. Dlatego zataczających się tubylców i puszczonych „pawi” pod stolikami nie brakuje. Najwięcej ich w patio pod nazwą Meeting Point, przed którym półnagie dziewczyny i transwestyci (jeden z nich w prawej połowie ciała ubrany jak kobieta, a w lewej jak płeć przeciwna) prawie na siłę wciągają przechodniów do swoich gabinetów rozkoszy; możesz jej doznać za szybą, czyli na oczach gapiów, lub kameralnie, za kotarą. Nastoletni chłopaczkowie również wabią „swoich” amatorów gmerając dla podniety dłonią wokół rozporków. To samo, tylko w zwielokrotnionej postaci i intensywności zobaczymy w Bangkoku, przed licznymi burdelikami okalającymi słynny bazar Patpong.

 

O męskiej rozwiązłości

 

        W drodze nad rozsławioną filmem i przebojem muzycznym rzekę Kwai nasza przewodniczka, Koj, Tajka z dziada pradziada informuje, że jej ojczyzna słynie w Azji z silnie zakorzenionej i powszechnej wiary w system filozoficzno-religijny Buddy. A drugi powód do sławy Tajlandii, to najbardziej rozwiązły styl życia męskiej połowy narodu. Mąż spłodzi żonie troje, pięcioro dzieci (Koj urodziła tylko dwoje) i nadzwyczaj często bez słowa pożegnania odchodzi w poszukiwaniu następnej wybranki. Nie musi martwić się o proces rozwodowy. Rano pokłóci się z żoną, w południe idzie do urzędu i za pół godziny wychodzi z niego rozwiedziony. Nie obawia się o płacenie alimentów, nie ma tu bowiem przepisów nakazujących ojcu współuczestniczyć finansowo w wychowaniu i wykształceniu dzieci. Dlatego Tajki wolą wychodzić za mąż za cudzoziemców – wyznaje przewodniczka - bo oni są wierni. Na wsi rodzice nie mają ciśnienia na kształcenie dzieci, ponieważ się boją, że one po skończeniu szkoły uciekną do miasta, i nie będzie komu pracować na polach ryżu, bawełny, trzciny cukrowej oraz manioku.

      W Bangkoku jest dużo szkół i szpitali – informuje Koj - a we wsiach, na pytanie szefów władzy samorządowej: co budujemy – szkołę, czy szpital? - ludzie na pewno najczęściej odpowiedzą: świątynię buddyjską. Ale Koj zapewnia z dumą w głosie, że Tajlandia, to najsilniejszy kraj Indochin i największy raj dla biznesu - drobni przedsiębiorcy płacą 3% podatku, zaś wielki biznes tylko 10%. Daleko jest jej jednak do poziomu życia obywateli nawet Malezji; tu PKB per capita to tylko10 tys USD.

 

O świętych karaluchach

 

       Spokoju doczesnego obywateli oraz ich szczęścia wiecznego w następnych wcieleniach strzegą na ulicach Bangkoku oraz szosach rozległej monarchii  parlamentarnej setki tysięcy, miliony ołtarzyków poświęconych królowi, albo Buddzie, jego najsławniejszym mnichom i duchom przodków. Tym ostatnim stawia się kapliczki w miejscach, gdzie jutro mają wyrosnąć nowe budowle przemysłowe, czy mieszkalne. Duchy przodków muszą mieć pewność, że inwestorzy oraz obywatele o nich nie zapominają, modlą się do nich o opiekę i składają ofiary w postaci kadzidełek, świec, owoców, innych pokarmów oraz szklanek z wodą. W nocy na ołtarzykach mają raj także karaluchy, ale nie wolno ich zabijać, bo to święte robaczki.

       Obecny król, Rama IX  i  Budda żyją od 1946 roku w bardzo rzadko zakłócanej zgodzie. Rama (lat 87) jest gwarantem jedności narodu, a mnisi buddyjscy są wzorem do naśladowania na drodze do wzbogacania własnej karmy. Wzbogaca się ją poprzez palenie kadzidełek w świątyni, ofiarę w pieniądzu lub naturze oraz uczynki. O karmę należy zabiegać w obecnym wcieleniu, by w kolejnych nie stać się za karę na przykład roślinką, albo drapieżnym zwierzęciem. Każdy Taj i Tajka muszą indywidualnie starać o własną karmę. Mnisi nie modlą się za wiernych, nie organizują im wspólnych nabożeństw, nie sprawują rządu dusz, nie żądają pieniędzy za śluby i pogrzeby, nie zbierają na tacę ofiar (ale skarbonki oraz koszyczki wystawiają w świątyniach), nie katechizują w szkołach, nie wtrącają się do rządów parlamentu, nie głoszą w mediach przewagi prawa boskiego nad stanowionym; w ogóle są nieobecni w mediach. Obywatele nie przestrzegają przykazań autorstwa hierarchii buddyjskiej, tylko podążają ścieżkami Buddy oraz jego najwierniejszych uczniów, bodhisattvów; tych sprzed tysięcy lat i tych późniejszych, którzy osiągnęli oświecenie poprzez dobre uczynki.

 

O wzbogacaniu karmy

 

        Wśród handlowych straganów, w sąsiedztwie polowej kuchni przed najstarszą świątynią Wat Pho – Leżącego Buddy (posąg o długości 18 m. dusi się w ciasnym prostopadłościanie nawy głównej) mnich korzysta z terapii cywilnego masażysty, Muta, który sztuki masażu nauczył się w innej świątyni –Złotego Buddy (trzymetrowy posąg o wadze 5,5 tony szczerego złota).  Terapeuta, uciskając mięśnie karku i szyi duchownego w pomarańczowej tunice, uzyskuje jego zgodę na moją z nim rozmowę. Dowiaduję się, że w Tajlandii każdy chłopiec, czy mężczyzna musi na czas, jaki chce ( to może być tylko jeden dzień) wstąpić do klasztoru. Tam przynajmniej obejrzy świętą księgę Tipi Takę, odetchnie atmosferą medytacji, przekona się, że mnisi nie zabiegają o doczesne dobra materialne, że mogą posiadać tylko tyle, ile dobrowolnie otrzymają od wiernych, wśród których krążą w drugiej połowie każdego dnia. W tych godzinach już nie mogą spożywać posiłków, by uniknąć „zamulenia umysłu” przed nocą, co potem wywołuje niedobre sny. Mnich, jeśli popełni czyn niegodny, może dostać pozwolenie od przełożonego na opuszczenie klasztoru; na przekład z powodu miłości, poślubienia kochanej kobiety i ojcostwa. Gdy jednak po paru latach życie świeckie przestanie mu odpowiadać, może wrócić do stanu duchownego.           

        Pytam nieśmiało, czy cywilnym wyznawcom Buddy trudno, bez wsparcia duchowego mnichów, osiągnąć stan oświecenia?  Słyszę: „Każdemu trudno, tak samo im, jak i nam”. Każdy ten stan osiąga na miarę swego rozumu, sił wewnętrznych oraz woli. Słyszę radę, by za dużo nie myśleć o osiągnięciu  stanu oświecenia, „który w Europie nazywacie szczęściem”. Trzeba natomiast myśleć o wzbogacaniu własnej karmy. Nie ma jednej drogi do szczęścia, zaś szczęściem jest samo podążanie i wzbogacanie, puentuje mnich San. Pytam nieśmiało o ocenę dużej swobody obyczajowej, zwłaszcza młodzieży, z której Tajlandia słynie w świecie. Słyszę zapewnienie mnicha: „Nie mam prawa nikogo osądzać. Ci, którzy żyją paskudnie, sami się grzebią i sami będą cierpieć w następnych wcieleniach” .

          

  Wiesław Łuka   

 

Mirosław Prandota - Komunizm w Królestwie Szwecji

$
0
0

Mirosław Prandota

 

 

 

Znawcy mówią o Szwecji „raj kontrolowany”. Nic tam się nie ukryje przed oczami wszechobecnego urzędu do spraw społecznych. Jeżeli już mieszkasz w Szwecji, miej świadomość, że ściany są ze szkła, przez które wszystko widać. Możesz sobie chodzić na golasa, ale nikogo to nie zainteresuje, bo nagość jest tam rozumiana jako składnik natury. Jeżeli natomiast zechcesz wybić się na indywidualność, przećwicz to raczej w gęstym lesie. Tam akurat nie podpadniesz nikomu.       

 

     

KOMUNIZM W KRÓLESTWIE SZWECJI


 

Nie istnieje drugi taki kraj jak Szwecja, być może wspomnę o tym jeszcze niejeden raz. To oczywiście truizm, bo każde państwo ma własną, charakterystyczną tylko dla siebie osobowość zbiorczą, lecz przecież sami Szwedzi dzielą Europę na Skandynawię i Kontynent, i zawsze da się jakoś uzasadnić ich racje. A zatem spróbujmy!

Od Ystad aż po Kirunę żyje się w myśl zasady nad zasadami: „Bądź praktyczny!” I chyba wierność tej zasadzie sprawiła, że po II wojnie światowej Szwecja konsekwentnie budowała raj. Bez patosu, bez powoływania się na mocarstwową XVII-wieczną historię, bez sojuszów wojskowych i gospodarczych, bez  wzniosłych  tyrad o przyjaźni między narodami i bez niepraktycznych filozoficznych dyskusji na temat aborcji. A przecież jeszcze sto lat temu była to zacofana, ciemna i tonąca w nędzy kraina bez przyszłości. Milion Szwedów wyemigrowało do Ameryki za chlebem, kilkadziesiąt tysięcy rozsypało się po Europie. Wielu z nich podejmowało pracę zarobkową w Polsce, aby wyżywić swoje rodziny.

Przetrzymali wszystko co najgorsze. Opracowali system, który polegał na podporządkowaniu jednostki grupie, na myśleniu kategoriami grupy, na organizacji, w której jeden człowiek jest tylko trybikiem, na podporządkowywaniu wszelkich działań indywidualnych racjom ogółu. Indywidualność i talent jednego człowieka miały służyć nie jemu samemu, ale wszystkim. Dopiero gdy wszyscy wyjdą na tym dobrze, jednostka również ma prawo osiągnąć wysoki standard. Nigdy odwrotnie!

I tak to się stało.

Aż trudno sobie wyobrazić, że taką samą metodę działania i w tym samym czasie lansowali u nas nowi powojenni gospodarze. Ubarwili ją na czerwono i zniechęcili wszystkich.

Szwedzi mieli to szczęście, które nosiło nazwę „neutralność”. Ambicje polityczne mogły w tych warunkach ulec pewnego rodzaju sublimacji, co w praktyce oznaczało mandat na urzeczywistnianie praktycznego myślenia.

Ile ono warte?

Już w roku 1970 ogłoszono wyniki, które wprawiły w zdumienie całą Europę. Średni dochód na jednego mieszkańca Francji wynosił wtedy 2 tysiące dolarów, w RFN 2,5 tysiąca (przez skromność nie wymienię Polski w tej kolekcji tuzów ekonomicznych), natomiast w Szwecji 3,5 tysiąca dolarów. Już wtedy liczba samochodów i telefonów przypadających na porównywalną procentowo liczbę mieszkańców Europy była w Szwecji najwyższa. I, co najważniejsze, nie istniał praktycznie w tym kraju podział na biednych i bogatych. Wszyscy mieli podobne możliwości równania do upatrzonego standardu.

Warto sobie jeszcze raz uświadomić, że dokonało to się dzięki kolektywnej pracy i żelaznej dyscyplinie obowiązującej w tym kolektywie. Presja społecznego oddziaływania na jednostkę była już dziś dla nas niewyobrażalna. Tylko że pod tą presją kryła się potężna motywacja, bo budowało się realizm, a przynajmniej jego materialne formy, a nie soc-realizm i jego utopijne hasła.

 

* * *

Szwecja to kraj chłopów małorolnych, którzy z czasem przenieśli się do miast. Jeżeli komuś wydaje się, że kołchozy są wymysłem przywódców byłego Związku Radzieckiego, to mówi brednie.

Pierwsze kołchozy powstały w Szwecji! Nazywały się wprawdzie inaczej – komuny wiejskie, (po szwedzku: kommun) ale każdy musiał do nich należeć. Działo to się jeszcze w wiekach średnich i wywarło niewątpliwy wpływ na zbiorową mentalność współczesną obywateli. Już wtedy bowiem zaprowadzono w komunie dyscyplinę i organizację, o której nawet nie śniło się w innych krajach europejskich. Kolektyw wybierał swój zarząd, który ingerował nawet w życie rodzinne członków.

Najwyżej notowani byli ci, którzy mieli zdolności organizacyjne oraz umieli współdziałać z innymi. Obywatele posiadający dwie lewe ręce otrzymywali co jakiś czas karę chłosty za swą biologiczną odmienność. Musieli obiecać, że się poprawią i że na zawsze pokochają pracę.

Szwedzki komunizm trwał do końca XVIII wieku. Dał wspaniałe wyniki, zaszczepił bowiem tak zwaną kolektywną mentalność, czyli umiejętność budowania bez kłótni. Jest to ogromna sztuka, o czym świadczy chociażby fakt, że podobna mentalność, mimo podobnej nazwy i towarzyszących jej represji, nie przyjęła się w żadnym innym dwudziestowiecznym kraju (za wyjątkiem, być może, Izraela, gdzie jednak motywem dominującym była alternatywa utraty własnej państwowości).

Dyscyplina, pragmatyzm i racjonalizm – to trzy zasadnicze przykazania obywatela Szwecji. W szwedzkiej frazeologii nie jest dobrze widziane sformułowanie „na to i na to mnie nie stać”. Jeżeli tylko jest określony cel działania, poszukuje się zaraz metody, dzięki której wytyczony cel trzeba osiągnąć. Jeżeli ma się już cel i metodę, to się po prostu działa. Nikt tutaj nie rozczula się i nie leje łez nawet wtedy, gdy obserwator z innego kraju by zapłakał. Skrupuły moralne odpadają. Historia – niby matka wszelkich nauk – nieważna. Funkcjonuje się z myślą o przyszłości.

Gdyby w parlamencie szwedzkim wystąpił ktoś z pomysłem, aby wybudować pomnik martyrologii narodowej w centralnej dzielnicy Sztokholmu, chociażby ku czci wszystkich, którzy z głodu uciekli do Ameryki, pomnik dzieci nienarodzonych (w Szwecji nie ma zakazu aborcji) lub kościół dziękczynienia za uwolnienie się spod okupacji duńskiej w XVII wieku, a nawet za współczesny dobrobyt – posłowie, na co dzień sztywni i racjonalni, pochorowaliby się ze śmiechu.

– A jak to się ma do praktycznego i racjonalnego działania? – zapytaliby zaraz po ustaniu czkawki. – Komu i do czego miałoby to się przydać?

Tradycja narodowa, ideały, archetypy, symbole i tęsknoty mocarstwowe – wszystko to nie umywa się nawet do jednego, ale najważniejszego hasła: pragmatyzm!

Parlament szwedzki zatwierdził bez jednego mrugnięcia okiem (mimo wydziwiania części prasy) pomoc materialną dla polskich powodzian z 1997 roku, natomiast nie jest chętny wydawać dodatkowych pieniędzy na własnych biedaków (naprawdę są tacy!). Powodzianie mieli, w szwedzkim odczuciu, jeden zasadniczy atut: byli bezradni. A ubodzy Szwedzi? Mogą iść na kursy dokształcające, dostaną nawet na to pieniądze, i w ten sposób mogą poprawić własny byt. Byleby zechcieli!

Z pragmatyzmu i racjonalizmu bierze się również i ten fakt, że Szwedzi dysponują mocno ograniczoną ilością miejsc za uniwersyteckimi katedrami filozofii. Filozofia to przecież teoria, a Szwed potrzebuje czystego i jasnego instruktażu. Młodzież gotowa do rozwijania wyobraźni w oparciu o nauki filozoficzne nierzadko wyjeżdża na studia za granicę.

W Szwecji nigdy nie mógłby wywołać emocji znany Polakom problem pod nazwą „Stocznia Gdańska”. Nie przynosi zysku – nie ma o czym mówić! Zamieniliby naszą kolebkę ideologicznego szczęścia na fabrykę lizaków, wytwórnię pieluch, manufakturę z wózkami dziecięcymi, kuźnię z podkówkami, piekarnię, ciastkarnię, jadłodajnię dla ubogich, warsztat z drabinami do piekła, a nawet na park, byleby tylko nie utrzymywać nierentownego molocha. I nie sprzeciwiłby się nikt, bo o przyszłości Szwecji nie decyduje ani historia, ani sentymentalizm, ale pragmatyzm: Co robić? Po co? Jak? Myślenie kategoriami rachunku ekonomicznego nie ma nad sobą żadnych nadrzędnych priorytetów.

Gdy jakaś potężna fabryka nie wytrzymuje konkurencji z Ameryką, Japonią czy Niemcami, dyrekcja zwija manatki. Fabryka butów przemienia się w fabrykę telefonów i koniec. Co z pracownikami, którzy jeszcze do niedawna byli szewcami, a teraz przyszło im stać się prawie elektronikami? Kursy i jeszcze raz kursy. Ludzie kształcą się od nowa i nawet dostają za to pieniądze. Kto zdoła się wykształcić, ten zostaje przyjęty do nowej pracy, ktoś inny szuka czegoś innego, a jeszcze ktoś rozpoczyna swój cykl comiesięcznych pielgrzymek do socjalu. Wszystkie rozwiązania są z góry wyliczone.

Szwedzi byli zawsze gorzej ubrani niż ich polscy rówieśnicy, nawet w szarych latach naszego Peerelu, ale to akurat jest powszechne na Zachodzie. U nas bywa nierzadko, że śpi się w norze, ale na ulicę wychodzi z tej nory panisko prawie że we fraku, bo hasło „zastaw się, a postaw się” funkcjonowało chyba od zawsze. Szwedzi nie wyznają tej reguły z dwóch względów: po pierwsze nauczono ich jednakowości, a po drugie – porządny ubiór przysługuje tylko wapniakom. Kto dobrowolnie zechce jawić się opinii publicznej jako wapniak?

 

* * *

Co kraj, to obyczaj. Szwedzi nie przepadają za swoim najwybitniejszym dramaturgiem, jakim był August Strindberg. Twórca ten eksponował ciemne strony osobowości jednostki. To samo zresztą robił po II wojnie światowej filmowiec Ingmar Bergman. Obydwaj nie zdobyli sobie uznania takiego, na jakie zasłużyli. Szwedom potrzebna była sztuka o kolektywie. Dokładnie taka, jaką tworzył Majakowski, Brecht lub Czechow. Celem teatru szwedzkiego nie powinno być ukazywanie człowieka na fali jego namiętności, lecz uczenie kolektywnego działania. Teatr, jakiego życzyliby sobie Szwedzi, musi mieć funkcję instruktażową, taką, jakiej Polacy z trudem pozbyli się w roku 1956. Uniformizacja i zbiorowe myślenie to jest to!

Gdy jeszcze w latach 90. kupowałem lekarstwo na receptę w aptece, natychmiast moje nazwisko zostało wprowadzone do centralnego komputera. Inna sprawa, że tam już miałem swoją rubrykę od dawna. Kiedy przyjeżdżałem, gdzie mieszkałem, gdzie pracowałem... Niewykluczone również, że – co mówiłem, do kogo i na kogo.

Liczba organizacji społecznych w Szwecji jest dla nas niewyobrażalna.  Psycholog a zarazem  autor  podręczników polsko-szwedzkich, Jacek Kubitsky, mieszkający od lat w Sztokholmie, doliczył się ich aż pięćdziesięciu tysięcy! Od członkostwa w bibliotece wiejskiej po partię rządzącą. Organizacje te są narzędziami standaryzacji oraz unifikacji obywateli. Administracja wie o każdym wszystko, a jeżeli jeszcze czegoś nie wie, to każe sobie wypełnić ankietę, z której dowie się, czego dotychczas nie wiedziała. Władza jest niewidoczna na ulicy, ale władzę się czuje. Gdy ktoś zachowa się, powiedzmy, „po polsku”, a nie daj Boże „po turecku”, czy „po włosku” – skupia na sobie surowe spojrzenia wszystkich obecnych. Zostaje odnotowany w narodowej pamięci kolektywu.

 

* * *

Gdy swego czasu przechadzałem się ulicami Toronto i co jakiś czas wyjmowałem z kieszeni mapę, aby zobaczyć, gdzie jestem, podbiegało natychmiast kilka osób, aż mi było głupio, manifestując swoje „can I help you?” A przecież nie trzymałem tej mapy do góry nogami!

Gdy wyjmowałem mapę w Sztokholmie, nikt nie podchodził, a ja i tak miałem wrażenie, że każdy patrzy i zastanawia się: „czego on szuka i dlaczego”. To nie obsesja. To świadomość miejsca, w którym się przebywa.

Gdy do Urzędu Imigracyjnego złożyłem podanie z prośbą o przedłużenie mi, jeszcze w latach osiemdziesiątych, okresu pobytu o sześć miesięcy, a konkretnie do 30 kwietnia, tego właśnie dnia, czyli równo po sześciu miesiącach, otrzymałem pismo z informacją, że Urząd się nie zgadza. Jest to dyskretny sposób przedłużania pozwolenia z przymrużeniem oka: „Siedź cicho, bądź posłuszny, a dostaniesz swoje, tylko nie mów o tym nikomu”.

Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych zostałem zakwalifikowany do pracy w szpitalu jako, było-nie było, dyplomowany psycholog kliniczny, a kwalifikowała mnie dyrekcja tego szpitala i długo nie mogłem doczekać się potwierdzenia ze strony Urzędu Imigracyjnego, ktoś obeznany z takim stylem działania poradził:

– Napisz do nich. Powiedz, że termin się zbliża. Oni o tym doskonale wiedzą, bo mają cię w komputerze, ale liczą, że zapomnisz albo umrzesz!

Nie pozwoliłem pogrzebać się za życia i miałem rację. Ekspresem dostałem potwierdzenie, czego w normalnym przypadku Urząd nie robi. Moi koledzy, którzy mieli się za super-specjalistów, medyków i psychologów, czekali z nadzieją, że ktoś ich tam doceni, przyśle papiery i tak dalej... nadal czekają.

Ale z drugiej strony faktem jest, że gdy pojawiałem się w wojewódzkim wydziale zatrudnienia, to na mój widok, zaraz po otwarciu drzwi, wstawało zza biurek dwóch, a nawet trzech urzędników. Mimo że nie miałem wielkiej spluwy w ręku! I żaden z nich nie klepał z pamięci, jak w moim rodzinnym kraju, że potrzeba młodych trzydziestoletnich informatyków z czterdziestoletnią praktyką, ale – przez godzinę wertowali papierzyska, aż znaleźli coś, co mi odpowiadało.

Nie  ma tam również takiego zalewu ogłoszeń w rodzaju „zatrudnię kogoś do lat 35”, jak to się dokonało w latach dziewięćdziesiątych u nas. Preferowane jest doświadczenie i zespół przynajmniej dwupokoleniowy, a często również trzypokoleniowy, bo specjaliści mają robotę zaklepaną do końca życia, jeżeli tylko chcą pracować.

Powiedział mi jeszcze w dziewięćdziesiątym siódmym jeden okropnie zadowolony z siebie dyrektor dużej firmy medycznej w Warszawie, że u niego prawie nie ma ludzi powyżej trzydziestki.

– Pracujemy w młodym zespole! – piał ze szczęścia.

Nieostrożnie zapytałem, co będzie, gdy zachoruje na jakiegoś wrednego syfa. Czy sam również będzie leczył się w młodym zespole, czy raczej pójdzie ze swoją chorobą do doświadczonego lekarza?

Spojrzał na mnie jak na pryszcz, a po roku jego firma splajtowała. Jak mi się wydaje, z nadmiaru entuzjazmu do pracy.

 

* * *

Słowo „utlaening” – cudzoziemiec – nosi w sobie pewien akcent głęboko ukrywanej odrębności, wyższości, a czasem nawet pogardy. I wcale nie dlatego, że ktoś jest Polakiem, Hiszpanem czy Anglikiem. Nie! Dlatego, że jego sposób bycia nie pasuje do standardowego zachowania się Szweda. Że nie jest wycięty z komputera. Nie jest zaprogramowany. Że jest osobnikiem z prawem do bycia kimś indywidualnym.

 

* * *

Szwedzi to zawodowi pacyfiści. Niegdysiejsze mocarstwo zbrojne dzisiaj nie akceptuje wojen do tego stopnia, że gdyby tylko się dało, potomkowie tamtego mocarstwa zostaliby światowymi misjonarzami do spraw rozbrojeniowych.

Rzecz w tym, że ich myśliwiec Grippen, wyprodukowany w słynnej fabryce Saab, jest zaliczany do najlepszych maszyn bojowych świata, a handel bronią to jedna z lepiej rozwiniętych gałęzi gospodarki. Swego czasu nasza unowocześniona armia miała do wyboru Grippena i amerykański F-16 z demobilu. Wybraliśmy ten drugi, bo – jak twierdzą osoby dobrze poinformowane – za ten przyjazny gest Amerykanie mnóstwo razy poklepali naszych polityków po plecach, a do umowy sprzedaży dołączyli tysiąc kaset filmowych gratis z Chuckiem Norrisem w roli głównej, czego akurat Szwedzi nie oferowali. Sama radość!

 

* * *

Szwecja jest piękna, bo ma fantastyczną przyrodę, a ludzie stworzyli sobie niemal doskonałą organizację życia na co dzień. Nie jest to jednak wycinek świata budzący respekt pod każdym względem. Postęp techniczny nie szedł tam ręka w rękę z kulturą i sztuką. Miejsce pożądanych wartości humanistycznych zajęła standaryzacja i uniformizacja. Ludzie mają świadomość, że muszą być do siebie podobni, bo tak jest najpraktyczniej i najbezpieczniej. Władze, czy to na szczeblu gminy, państwa, czy biblioteki wiejskiej, nie lubią różnic indywidualnych wśród swoich klientów. Pojedynczy człowiek nie jest traktowany jako pewna wyjątkowa struktura personalna, lecz jako cegiełka lub klocek w pewnej praktycznej budowli.

Było na przykład tak, że mój gospodarz, Erik Larsson, zaprosił mnie na wycieczkę statkiem po jeziorze Immeln. Słońce świeciło, w programie był obiad z czterech dań, więc pojechałem. Chyba ten ostry klimat sprawiał, że w Szwecji byłem zawsze głodny.

Setka Szwedów wyległa na pokład, aby podziwiać... bo ja wiem co? Z kajaka wyglądałoby to ciekawiej. Wszyscy na siłę próbowali nawiązać ze wszystkimi rozmowę. Marnie to wychodziło. W zasadzie tylko Erik, który ma niezwykłe, jak na Szweda, poczucie humoru, potrafił zainteresować sobą większą liczbę osób, ale też na krótko. Odniosłem wrażenie, że ludzie zachowują się jakby byli prowadzeni przez bardzo wymagającego pedagoga. Uprzejmość, duża kultura, uśmiech za uśmiech... ale ducha tam brakowało.

To nie jest wcale złe, bo z takimi ludźmi świetnie się współpracuje, z takimi można zbudować raj, co już się prawie dokonało, ale trudno będzie wykorzystać wszystkie możliwości w tym raju. Frustracja jest chlebem codziennym, ale frustracja wliczona jest w grę, mówi się o niej głośno i zaraz udziela się pierwszej pomocy: Zbliż się do drugiego człowieka!

No to się zbliżyliśmy. Podczas wycieczki statkiem po jeziorze Immeln.

Tak na oko ludzie są blisko ludzi, ale człowiekowi daleko do człowieka...

 

* * * * *

 

Jadwiga Śmigiera - Dwie perły na Białorusi

$
0
0

Jadwiga Śmigiera

 

Dwie perły na Białorusi

 

Te dwie perły to zamki w MIRZE  i NIEŚWIEŻU należące kiedyś do książąt Radziwiłłów. Obydwa zamki są umieszczone na Liście Światowego Dziedzictwa Unesco.

Zamek w Mirze z bliska wygląda trochę nienaturalnie. Nie wiem dlaczego odniosłam na początku wrażenie, że jest makietą. I to taką świeżo pomalowaną. Może dlatego, że stoi bardzo blisko szosy.

A może dlatego, że właśnie skończono go odbudowywać.

Zamek wzniesiono głównie z kamienia i czerwonej cegły. Jego budowę rozpoczął pod koniec XV wieku starosta brzeski i kowieński Jerzy llinicz. Potem zamek przeszedł w ręce Radziwiłłów, którzy przebudowali go w stylu renesansowym. Podwyższyli oni budynek do trzech kondygnacji i zmienili charakter z obronnego na pałacowy. Zamurowano strzelnice, przebito okna i przekształcono 

średniowieczne korony murów. W pierwszej połowie XVII wieku warownie otoczono bastionowymi fortyfikacjami ziemnymi, jednak mimo to w latach 1655 i 1706 zamek został zniszczony przez Szwedów.

Odbudowano go i otoczono przepięknym parkiem w stylu włoskim. Zamek stał się rezydencją wojewody wileńskiego Karola Stanisława Radziwiłła „Panie Kochanku”. Tego samego, który słynął z wystawnych uczt. Tego samego, który był pierwowzorem Horeszki w „Panu Tadeuszu”.

Mówion

o, że był najzamożniejszym magnatem w Rzeczypospolitej w II poł. XVIII w. i jednym z najbogatszych przedstawicieli arystokracji w Europie. Jego majątek obejmował m.in. 16 miast, 683 wsie i 25 wójtostw. Przez jednych był uważany jako pijak i hulaka, skłonny do dzikich wybryków, przez innych jako przykład szlachetności, samarytanin i patriota. Wokół jego postaci narosło wiele legend.

Niezwykle bogaty i wpływowy  cieszył się w związku z tym ogromną popularnością. A swój przydomek „Panie Kochanku” zdobył, ponieważ tak często zwracał się do innych. Pozostał symbolem swojej epoki, czyli typowym Sarmatą.

A o przyjęciach o Radziwiłła „Panie Kochanku” tak pisali pamiętnikarze:

„Barszcz i rosół woń puszczał z mis farfurowych, a na ogromnych półmiskach i jeszcze ogromniejszych blatach, wszystkiego ze srebra, … roznosili wołowinę z chrzanem, flaki z imbirem, kaczki z kaparami, indyki z polewką migdałową, karpie miodem zarumienione, łapy niedźwiedzie z wiśniowym sokiem, chrapy łosie, głowy odyńca…”.

Po Radziwiłłach zamek przejęli Wittgensteinowie i Mirscy. W 1794 roku Mir został zdobyty i spustoszony przez Rosjan. Dalsze zniszczenia przyszły w 1812 roku.

Zamek w Mirze jest budowlą na planie zbliżonym do kwadratu, z czterema basztami w narożach i basztą z bramą wjazdową.

Został odbudowany pieczołowicie. Często w zamku organizowane są koncerty muzyczne i występy znanych wokalistów.

Przepięknie wygląda gdy patrzy się na niego z oddali, z małego, czyściutkiego rynku w miasteczku.

Miasteczko Mir było kiedyś ośrodkiem handlu, a w ciągu wieków osiedlali się tu ludzie różnych narodowości i wyznań. Wymieszanie kultur miało ogromny wpływ na wygląd miasta- w niewielkiej odległości od siebie znajdowały się tu kościół katolicki, cerkiew, synagoga i meczet.

Lokalizacja: miejscowość w obwodzie grodzieńskim, około 175 km. od granicy z Polską i 88 km. od Mińska Białoruskiego.

----------------------------------------------------------------------------------

Zamku w Nieświeżu nie mogliśmy zwiedzać bo był właśnie odbudowywany. Pamiętam, że parę miesięcy przed naszą wycieczką na Białoruś zawaliła się najstarsza bardzo wartościowa ściana zamku. Zaistniała wtedy obawa, że zamek skreślony będzie z listy Unesco. Była to bowiem ściana ze starymi freskami. Potem inna część zamku została celowo zburzona. Mówiło się, że i tak runęłaby, bo konstrukcja była już wcześniej uszkodzona.

Miasto Nieśwież wraz z ratuszem, zamkiem i kościołem zostało założone według koncepcji Michała Krzysztofa Radziwiłła zwanego „Sierotką”.

Zamek w Nieświeżu jest położony w parku założonym w stylu angielskim o powierzchni 1 km kw. Usytuowany jest między dwoma jeziorami a wiedzie do niego piękna aleja. Sześciokątna budowla, której najważniejszą część stanowi trójkondygnacyjny pałac z czterema wieżyczkami na narożach jest niezwykle elegancka. Cały zamek otoczony jest fortyfikacjami bastionowymi z 1583 roku. Były to pierwsze, w pełni wykształcone i nowoczesne fortyfikacje.

Mikołaj Krzysztof zwany „Sierotką”,  powracając z pielgrzymki do Ziemi Świętej odwiedził także Włochy i następnie postanowił wybudować w Nieświeżu świątynię według rzymskiego wzoru – słynnej świątyni Il Gesu. Kościół ten uważany jest za najstarszy przykład architektury barokowej poza Włochami. Po kasacie w 1773 r. zakonu jezuitów świątynię przejęło duchowieństwo diecezjalne. Ten właśnie przepiękny kościół znajduje się  nieopodal zamku. W jego kryptach  spoczywa ponad stu członków rodu radziwiłłowskiego.

Sam Nieśwież to miasto, w którym pod koniec XVI wieku chaos średniowiecznych uliczek zastąpiono układem geometrycznym. Na rynku wzniesiono ratusz, a miasto początkowo otoczono wałami ziemnymi.

W przeciągu długich stuleci zamek w Nieświeżu miał duże strategiczne znaczenie militarne. Tu znajdowały się prywatne wojska Radziwiłłów – niekoronowanych królów Wielkiego Księstwa Litewskiego. W XVII wieku artyleria zamku składała się z ponad stu armat.

W latach 1919-1939 Nieśwież należał do Polski. O zamku nieświeskim głośno było w październiku 1926 roku. Marszałek Józef Piłsudski spotkał się tu z przedstawicielami polskiej arystokracji, manifestując chęć współpracy z kołami ziemiańskimi.

Odbudowa zamku w Nieświeżu po wielkim pożarze jaki miał miejsce w 2002 roku została ukończona w 2012 roku. Uroczyste otwarcie nastąpiło 21 lipca 2012 r. a pierwszym zwiedzającym był prezydent Białorusi. Obecni też byli przedstawiciele rodu Radziwiłłów. W listopadzie tego samego roku odbył się na zamku pierwszy wytworny bal od czasów  Radziwiłłów. Pieniądze, jakie dotychczas wpłynęły mają być przeznaczone na odbudowę zamku Mendoga w Nowogródku.

Zamek w Nieświeżu to jedno z najbardziej tajemniczych i niesamowitych miejsc na Białorusi. To dlatego, że straszy w nim duch. A nie jest to duch byle kogo, bo należy do samej Barbary Radziwiłłówny. Po nieudanych egzorcyzmach przeprowadzanych w obecności króla Zygmunta II Augusta w jednej z komnat zamku  zamieszkał on w nim na stałe. Na podstawie tej legendy napisano nawet w ubiegłych wiekach dramat pt: ”Czarna panna w Nieświeżu”. Cieszy się on dużą popularnością w białoruskich teatrach.

Natomiast otaczający zamek piękny park jest podobno nadal przeszukiwany. Wieść niesie, że został w nim zakopany słynny skarb Radziwiłłów… Stało się to wtedy, gdy w 1812 roku książę Radziwiłł z Nieświeża przeszedł na stronę Napoleona. Kiedy w pośpiechu razem z Francuzami opuszczał Nieśwież nie zdążył zabrać wszystkiego. I do dzisiaj nie wiadomo gdzie jest ten skarb, który oprócz wartościowych klejnotów zawierał podobno bardzo ważne dokumenty Księstwa Litewskiego, począwszy od czasów Władysława Jagiełły..

Lokalizacja: miasto w obwodzie mińskim, nad rzeką Uszą, około 185 km. od granicy z Polską i 95 km. od Mińska Białoruskiego.

 

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Włodzimierzem Pressem

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z WŁODZIMIERZEM PRESSEM


Z informacji zawartej w źródłach wynika, że zadebiutował Pan równo 50 lat temu, w listopadzie 1963 roku, mamy więc jubileusz…


- W „Przygodach dobrego wojaka Szwejka”, w warszawskim praskim Teatrze Ludowym za dyrekcji Jana Kulczyńskiego, gdzie zagrałem cztery role: Agenta, Jurajda, Korporanta i Lejtnanta. To z tego teatru poszedłem na plan serialu „Czterej pancerni i pies”, a kiedy po pięciu kalendarzowych latach zdjęć wróciłem do Ludowego, mieścił się już przy Puławskiej, choć pod tą samą dyrekcją. Potem ten teatr już pod nazwą Nowego przejął Mariusz Dmochowski, a ja poszedłem do Kwadratu na Czackiego, gdzie zaprosił mnie Edward Dziewoński.

Co ciekawe, ten teatr był strukturalnie częścią telewizji i byliśmy etatowymi pracownikami tej instytucji. Spowodowało to później następującą sytuację. W stanie wojennym wyjeżdżałem do Paryża, do mieszkającej tam chorej mamy i ponieważ telewizja była jednostką zmilitaryzowaną, więc musiałem uzyskać zgodę na ten wyjazd w szczególnym trybie. Sporo do tego Paryża wyjeżdżałem, na dłuższe okresy, więc kiedy wracałem, zastawałem innych dyrektorów w moich teatrach. Przez pewien czas, za dyrekcji Zbigniewa Zapasiewicza i Macieja Prusa związany byłem z Dramatycznym, a ostatnim moim teatrem, do emerytury, był pobliski, bo mieszczący się w innym skrzydle Pałacu Kultury, Teatr Studio, gdzie zaangażował mnie Jerzy Grzegorzewski, zanim objął dyrekcję Narodowego.


Co Pana popchnęło do wybrania zawodu aktorskiego?


- Od dziecka lubiłem sobie recytować wiersze na głos.  W szkole podstawowej w Warszawie przy ulicy Bednarskiej prowadziła szkolny teatr polonistka, pani Zembrzuska i tam wystąpiłem w roli księcia w „Księżniczce na ziarnku grochu” według Andersena. Także w liceum recytowałem wiersze mojego ulubionego Tuwima i nawet zdobyłem za to nagrodę na ogólnopolskim konkursie recytatorskim szkół, bodaj w 1958 roku, przed maturą. Było to Liceum Ogólnokształcące nr 34 na dolnym Mokotowie, wtedy im. generała Karola Świerczewskiego, dziś imienia Cervantesa. Chodziłem do jednej klasy między innymi z Feliksem Falkiem i kilkoma przyszłymi wybitnymi uczonymi z dziedziny nauk ścisłych. Moim życiem, jak życiem większości z nas, rządził przypadek. Zilustruję to taką oto opowiastką. Przed realizacją „Faraona”, Jerzy Kawalerowicz zorganizował zdjęcia próbne, co dziś nazywa się castingiem. Zgłosiłem się na nie, a uczestniczący z nich asystent reżysera mrugnął do mnie porozumiewawczo i powiedział: „Do zobaczenia na planie”. Pomyślałem, że on coś wie i że dostanę tę rolę. Muszę powiedzieć, że zapaliłem się, uwierzyłem w to i zacząłem nastawiać się do roli młodego Ramzesa, nawet specjalnie na tę okazję przeczytałem powieść Prusa. Po jakimś jednak czasie dowiedziałem się z prasy, że zdjęcia już trwają i że Ramzesa gra Jerzy Zelnik. Marzenia prysły. Kilka miesięcy później dostałem zaproszenie na zdjęcia próbne do roli Grigorija Saakaszwili w „Czterech pancernych”. Tu nie miałem większej  motywacji. Jednak poszedłem, mimo że od początku byłem sceptyczny. Mentalność młodego sołdata była mi z gruntu obca, charakter serialu też, jako że jestem typem z gruntu obcym sprawom militarnym. Chciałem jednak trochę zarobić, bo wtedy za zdjęcia próbne płacili, a ja cienko prządłem finansowo. Zrobiliśmy z Januszem Gajosem próbną scenę, po której dostałem rolę Grigorija. Moja rólka była mało skomplikowana, a poza tym nawet przez myśl nie przeszło mi, że serial zdobędzie taką popularność. Był taki okres, w którym jeździliśmy czołgiem „Rudy” po kraju i na ulicach witały nas tłumy dzieci i młodzieży.


Wśród jednego z tłumów byłem i ja. Widziałem Pana i trzech pozostałych pancernych na czołgu witanym przez tłum rozgorączkowanych dzieci na ulicach Lublina. Ale zanim się to stało, dostał się Pan do warszawskiej PWST. Kto był dla Pana najważniejszym profesorem?


- Przede wszystkim Aleksander Bardini, u którego zrobiłem dyplom rolą Macheatha w „Operze za trzy grosze” Brechta, Janina Romanówna, Ludwik Sempoliński, Kazimierz Rudzki i młody Zbyszek Zapasiewicz, świetny asystent rektora Jana Kreczmara.


Które z tych doświadczeń teatralnych było dla Pana najciekawsze?


- Chyba jednak w „Kwadracie”, gdzie niespodziewanie zaprosił mnie Edward Dziewoński, wystawiający solidne, dobre teksty komediowe. Tam ponownie, po latach, spotkałem Janusza Gajosa, mojego partnera z „Pancernych”. W „Kwadracie” była miła, niemal rodzinna atmosfera, a poza tym zawsze w sobie czułem nutkę komediową, choć przenikniętą melancholią, coś ze smutnego komizmu. Aczkolwiek w szkole teatralnej i na początku pracy czułem też w sobie rysy amanckie i romantyczne. Jednak ani amantem ani romantykiem na scenie zbyt długo być się nie da.


A których nie miał Pan okazji zaprezentować w rolach…?


- W każdym razie bardzo rzadko. Aktorstwo to profesja, której niespełnienie stale towarzyszy. Nieraz wyobrażamy sobie siebie w pewnym typie ról, uważamy, że mamy takie a nie inne warunki i predyspozycje, a bieg zdarzeń i preferencje reżyserów czy dyrektorów prowadzą nas w zupełnie innym, nieraz zupełnie przeciwnym kierunku.


Wspomniał Pan na początku o Paryżu. Często Pan tam jeździ?


- Mieszkałem tam kilka lat, przedłużywszy sobie urlop, który dał mi Edward Dziewoński. Mam tam siostrę i córkę, która wyszła za mąż i w związku z tym mam tam także wnuki. Pojechałem do Paryża bez znajomości języka, który co prawda później opanowałem, ale nie w takim stopniu, by „dyktować tempo”. Trochę tam pracowałem w zawodzie, borykając się w szukaniu drobnych prac, ale jako aktor mocno czuję się jedynie w języku polskim. I toczę spokojne życie  zawodowe bez „wielkich halo”, ale jestem z tego kontent.


Poza Warszawą, w której Pan żyje i Paryżem, z którym łączą Pana związki rodzinne, trzecie Pan miasto, to miejsce urodzenia, czyli Lwów. Czy tylko miejsce urodzenia?


- Tylko i wyłącznie niestety. Wczesne dzieciństwo spędziłem w Związku Radzieckim, gdzie znalazła się moja mama uciekająca na wschód w ciąży ze mną. Znaleźliśmy się na pewien czas w Moskwie, z którą mamę łączyły koligacje rodzinne, a potem dwa lata spędziłem w domu dziecka w Czekałowsku.


Ma Pan na koncie zawodowym dziesiątki ról, współpracę z licznymi reżyserami. Które doświadczenia uważa Pan za najważniejsze lub najmilej Pan wspomina?


- Trudno mi o tym mówić, bo nigdy  nie przywiązywałem wagi do siebie samego. Mało zajmowałem się własnym losem i nigdy się sobą specjalnie nie przejmowałem. Byłem raczej zakochany w tym, co robią inni. Byłem zawsze wielbicielem naszych, polskich aktorów i bardzo lubię oglądać to, co prezentują. A co do swojej drogi zawodowej, to dziękuję losowi za to, co od niego otrzymałem, choć uważam, że nic gigantycznego w moim zawodzie nie dokonałem. Uważam się po prostu za aktora użytecznego, przydatnego, rzetelnego. Nie mam na swoim koncie wielkich, legendarnych kreacji.


Nie jest Pan egotystą, co częste w zawodzie aktorskim?


- Może trochę jestem, ale mam świadomość tej wady i tłumię ją w sobie. Nie lubię koncentrować się na sobie, a zwłaszcza obciążać sobą innych. Poza tym nigdy nie łaknąłem sukcesu. Nie chciałem być lepszy od innych, a jedynie dobry w tym, co robię. Chciałem, żeby ten, kto pokłada we mnie nadzieje, nie czuł się zawiedziony. Może dlatego poziom mojego sukcesu w zawodzie jest niższy niż można by zakładać, gdyż brakowało mi silnego, wewnętrznego motoru ambicji. W moim zawodzie jest to zapewne wada, ale taki już jestem. Nie chciałem nikogo prześcignąć, ani nikogo krzywdzić. Nigdy nie walczyłem o role, wołałem żeby mi je zaproponowano. To nie leży w mojej naturze. Nigdy nie zieleniałem z zazdrości, gdy inni dostawali większe brawa, choć nie jestem na nie niewrażliwy. Daje mi to zgodę z samym sobą, nie cierpię wewnętrznie na rozbudowane ambicje. Zawsze się boję proponować siebie, bo boję się kompromitacji, tego, że mi się nie uda i ktoś powie: chciałeś, a nie potrafiłeś. Skoro jednak zapytał Pan o ciekawe spotkania zawodowe, to mogę wspomnieć choćby o panu Jerzym Jarockim, który zaprosił mnie do udziału w „Pułapce” Tadeusza Różewicza w roli Franza czyli Kafki i pojechałem do niego do Krakowa na czytaną próbę. Czułem się trochę jak sztubak przepytywany przez profesora, choć spektakl wystawiony we Wrocławiu został dobrze przyjęty. Czułem się zaszczycony współpracą z Jarockim, choć była trudna, jako że był on silną, dominującą indywidualnością. Bardzo też cenię sobie współpracę z Agnieszką Glińską, która uważam za wybitną, inteligentną reżyserkę z miłością do aktorów.


Co jest dla Pana najtrudniejsze w pracy aktorskiej?


- Pamięciowe opanowywanie tekstu. Po pierwsze, w ogóle mam dość słabą pamięć. Po drugie, teksty do ról opanowuje mi się trudno, bo mam skłonność do wmyślania się w każde słowo, nie potrafię zapamiętywać tylko mechanicznie, co podziwiam u niektórych kolegów i koleżanek. Trudne jest to zwłaszcza w tekstach klasycznych, szczególnie rymowanych, gdzie nie można zmienić nawet przecinka. Jednak rutyna w zapamiętywaniu bywa pułapką. W „Teorii snów” Cwojdzińskiego, gdzie grałem profesora, w pewnym momencie uzmysłowiłem sobie, że mówię monolog, który już wypowiedziałem. Uświadomiłem sobie, że jestem w pierwszym akcie, będąc już w drugim. W uszach dudniło mi z emocji, ale jakoś z tego wybrnąłem dzięki mojej partnerce Jolancie Zykun, która zwróciła mi uwagę na pomyłkę, pokazując pewien rekwizyt. Potem od suflerki dowiedziałem się, że nie byłem pierwszym, który się w ten sposób pomylił w tej roli, ale jako pierwszy nie zszedłem z tego powodu ze sceny, żeby zajrzeć do tekstu. Na żywej scenie trzeba być czujnym.


Po wielu latach spotkał się Pan ponownie z Januszem Gajosem…


- Po 45 latach od „Pancernych” i po 32 latach od czasu wspólnej pracy w „Kwadracie”, spotkaliśmy się na scenie dwa lata temu, w Teatrze Narodowym. Gramy we trójkę, z Anną Seniuk w sztuce „Udręka życia” Hanoha Levina, w reżyserii Jana Englerta. Muszę podkreślić, że Janusz dokonał ogromnego skoku w zawodzie, na niezwykłą wysokość. Odnoszę wrażenie, że przełomem była dla niego kreacja w sztuce Stanisława Tyma „Rozmowy przy wycinaniu lasu”. Ogromnie go cenię i cieszyłem się, że mogłem się po latach z nim spotkać. Rozmawiamy bardzo serdecznie, choć nie jesteśmy w jakiejś wielkiej prywatnej zażyłości. Inny „pancerny”, Gustlik, czyli Franciszek Pieczka jest od dziesięcioleci wybitnym aktorem o trwałej renomie. No a Roman Wilhelmi, czyli Olgierd, też wielki aktor, nie żyje już ponad dwadzieścia lat. Ta przygoda z „Pancernymi” była niezwykła i bardzo mile ją wspominam. Serial stał się, jak to się mówi, kultowy, często jest powtarzany, powstały o nim książki i filmy dokumentalne. Wszedł do masowej wyobraźni. Do dziś jestem rozpoznawany jako Grigorij, mimo że osiwiałem, wyłysiałem i nie noszę wąsów ani hełmofonu.


Dziękuję za rozmowę.


Włodzimierz Press - ur. 13 maja 1939 roku we Lwowie. Absolwent warszawskiej PWST (1963). Debiutował w Praskim Teatrze Ludowym. Występował też w teatrach: Kwadrat, Dramatycznym, a od 1992 roku w Teatrze Studio w Warszawie. Debiut filmowy to epizod w „Rozwodów nie będzie” J.S. Stawińskiego (1963). Masową popularność przyniosła mu rola Grigorija w serialu „Czterej pancerni i pies. Zagrał dziesiątki ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych. W teatrze m.in. hrabia Adolf w „Konfederatach barskich” A. Mickiewicza (1964), Lizander w „Śnie nocy letniej” W. Szekspira (1964), Don Luis w „Niewidzialnej kochance” Calderona de la Barca, Dziecko w „Jasełkach moderne” I. Iredyńskiego (1971), Ludmir w „Panu Jowialskim” A. Fredry (1972), Plazmonik w „Bezimiennym dziele” Witkacego (1973), Lafont w „Paryżance” H. Becque’a (1976), Diogenes w „Teatrze czasów Nerona i Seneki” E. Radzińskiego (1987), Oberon w „Śnie nocy letniej” W. Szekspira (1991), Franz w „Pułapce” T. Różewicza (1992), Maldoror w „Snach Lautremonta” (1992). W Teatrze Telewizji m.in. Pelikan w „Dziadach” A. Mickiewicza (1981), Cichosz w „Uciekła mi przepióreczka” S. Żeromskiego (1994), Poeta w „La Boheme” w reż. J. Grzegorzewskiego (1997). W filmie m. in. „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?” St. Barei (1978), „Korczak” A. Wajdy (1990), „Europa, Europa” A. Holland (1990). Grał m.in. w serialach: „Czarne chmury”, „Królewskie sny”, „Boża podszewka”, „M jak miłość”, „Kryminalni”. Dzieciom znany jest jego głos jako kota Sylwestra z bajek z serii „Zwariowane Melodie czy głos Smerfa Łasucha

 

Viewing all 786 articles
Browse latest View live