Ja Stanisław Smalewski
W sowieckich obozach śmierci
Przyjaźń z bandziorem
Pod koniec szóstego dnia choroby, kiedy Antoni Rymsza – po odstaniu kolejki do ustępu – wrócił do sanitarnego namiotu, przysiadł się do niego przystojny, młody Irańczyk. W grupie podróżujących z nim wcześniej żołnierzy, nie było go.
– Słyszałem od Grigorija, że jesteś Polakiem – zwrócił się do niego po rosyjsku.
– Dobrze słyszałeś – przyznał Anton. Chłopak najpierw oświadczył, że wolałby rozmawiać z nim w bardziej przyjaznych warunkach, ale skoro już tak się stało – pokazał ręką na znak czerwonego krzyża nad wejściem – ma nadzieję, że on wykaraska się z tego cholerstwa. A tak w ogóle, to chciał mu powiedzieć, że ma dla Polaków wiele szacunku za to, że walczyli z Sowietami.
– Gdyby na świecie więcej było takich ludzi jak ty, nie doszłoby do umocnienia się tego barbarzyńskiego imperium – powiedział z przekonaniem.
To było miłe, usłyszeć pochwałę pod adresem narodu, którego jest się synem. Tym bardziej łaskotało serce, gdy mówił to ktoś, kto przemawiał w języku nieprzyjaciół.
– Miło mi to słyszeć – przyznał Rymsza. Irańczyk ciągnął dalej.
– Kapitan miał rację, nazywając cię wielkim synem polskiego narodu. Jak masz na imię? Chciałbym mówić ci po imieniu.
– Antoni. Ormianie mówią na mnie Anton – wyjaśnił.
– Dziwne imię, nie podoba mi się. A nazwisko? Może ładniejsze masz nazwisko?
– Nazywam się Rymsza. A ty jak się nazywasz?
– Rymsza? To wspaniałe nazwisko. Brzmi dużo lepiej niż twoje śmieszne imię. Mogę mówić ci po nazwisku?
– Skoro tak będzie ci wygodniej – zgadzając się, Antoni ponowił pytanie o nazwisko przybysza, który dotąd nie przedstawił się.
– Mój ojciec nazywał się Dżawad. Tursun zade ogły Dżawad.
– Śmieszyło cię moje imię, a twoje jest jeszcze dziwniejsze. I takie długie – zauważył Antoni.
– To nie imię podałem ci przed nazwiskiem, tylko tytuł oznaczający pochodzenie książęce. Po ojcu, jak wszyscy, jestem Dżawadow, a na imię mam Ali. Wolisz mi mówić po imieniu, czy też chcesz zwracać się do mnie po nazwisku?
– Twoje nazwisko jest bardzo ładne i ten tytuł także, ale imię najbardziej mi pasuje do ciebie. Jest ładne i krótkie. Będę zwracał się do ciebie przez Ali, dobrze?
Na tę propozycję Ali Dżawadow podał dłoń Antoniemu i uśmiechnął się. Antoni przez chwilę przyglądał mu się z uwagą.
– Masz ładne ubranie, Ali. Dziwię się, że pozwolili ci go zatrzymać. Powiedz, byłeś może jakimś ważnym politykiem?
– Nie, z politykami nie miałem nigdy nic wspólnego. Brzydzę się polityką – wyznał zagadnięty. – Ty wiesz, Rymsza, co w Związku Radzieckim oznacza bycie politykiem? Politycy to zdrajcy, ludzie niegodni tego miana. – Ali widząc po oczach Rymszy, że jego wypowiedź wzbudziła w nim zdziwienie, wyjaśnił: - Ja mówię o zawodowych politykach, a nie o takich jak ty. Wielu spośród was zostało skrzywdzonych wciągnięciem pod paragraf 58.
– Mimo to wolę uchodzić tutaj za politycznego, niż za kryminalistę. A jak wiesz, innych podziałów nie ma. Chyba zgodzisz się ze mną? – spytał Antoni.
– A widziałeś, ilu tu w Wanino jest błatnych? – Ali odpowiedział pytaniem.
– Tak, kilkuset.
– No właśnie – przyznał Ali. – Czy warto zatem zajmować się polityką, skoro za jej uprawianie można trafić w to samo miejsce, co za zabicie człowieka?
Słuszne spostrzeżenie. Ma chłopak głowę – pomyślał Antoni. – Co przeto zrobił, że znalazł się w tym parszywym miejscu obok niego?
– Powiedz Rymsza, obserwowałeś błatnych, znasz ich?
Antoni wzruszył ramionami. Pytanie wydawało się nie tyle trudne, co absurdalne; dlaczego miałby ich znać?
– Czemu pytasz?
– Bo chciałem usłyszeć, jak ty, żołnierz – Ali zawahał się, dodając po chwili – i polityk, zapatrujesz się na taki element? Zastanawiałeś się, dlaczego jest ich tak dużo?
– Nie znam ich i nie obserwowałem – przyznał. – Myślę jednak, że są to ludzie straceni dla społeczeństwa. Nieprzydatni, rozumiesz?
Ali wpatrywał się w niego z uwagą. W jego wzroku pojawiło się coś niezwykłego, coś czego nie mógł odgadnąć. Wydawało mu się, że nie takiej oczekiwał odpowiedzi.
– Uważasz, że jest ich za dużo? – w oczach Antoniego pojawiło się wyczekiwanie, ale Ali milczał. – Dużo, czy mało, powinni być odizolowani od społeczeństwa – dokończył swą myśl.
– Rozumiem zatem, że podzielasz decyzję władzy radzieckiej zesłania ich tutaj?
– Właściwie, Ali, to nie takie proste.
– Dlaczego?
– Bo kiedy się nad tym zastanowić?.. Czy pytając mnie o zdanie, nie oczekiwałeś potwierdzenia? Bo czy łagry to coś ludzkiego?
Ali uśmiechał się tajemniczo. I milczał.
– Bo widzisz. Jak rośnie jabłoń – kontynuował Rymsza – która rodzi chore, robaczywe owoce, to kto jest winien? Dla mnie jest to wina Związku Radzieckiego.
– Powiadasz Związku Radzieckiego? – ucieszył się Ali.
– Bo on jako gospodarz, zamiast zadbać o to, żeby drzewa nie chorowały i nie rodziły robaczywych jabłek, znęca się nad owocami. To nie jabłka, tylko chore jabłonie powinny być wykarczowane. Zgadzasz się ze mną?
– Rymsza, jaki ty mądry człowiek?! – zachwycił się Ali.
– Więc według ciebie, to władza radziecka ponosi winę za to, że wśród nas są tacy ludzie? – Mimo iż rozmowa z Alim odwróciła na krótko jego uwagę od nękającej go dolegliwości, jego żołądek gwałtownie przypomniał mu o nich.
– Dobrze mi z tobą rozmawia się Ali, ale... – Antoni złapał się za brzuch. – Muszę biec do wychodka. – Gdy podnosił się z nar, Ali zauważył: - Współczuję ci, a swoją drogą, dziwię się, że ty, taki mądry człowiek tak głupio dałeś się im nabrać.
– Myślisz o słanniku?
– No pewnie. Nikt wcześniej nie powiedział ci, że wywołuje sraczkę?
Gdy Antoni dobiegł do kolejki przy ustępie, podszedł do niego więzień, który widział, jak rozmawia z Dżawadowem.
– Tyś polityczny, prawda? – upewnił się najpierw.
– Tak, a dlaczego pytasz?
– Czto ty abałdieł? Czyś ty zgłupiał? Ty wiesz, z kim rozmawiasz?
– Z kim? – wystraszył się Antoni.
– Przecież to herszt bandytów i złodziei. Nazywa się Dżawadow. Tutaj – wskazał na teren zony – wszystko zależy od niego. Narazisz się takiemu i po tobie – wykonał dłonią charakterystyczny gest dławiący gardło.
– Mówisz prawdę?! On był taki... – Rymsza chciał powiedzieć nieznajomemu, że wydawał mu się inteligentny lub coś w tym rodzaju, ale zanim znalazł w myślach stosowne określenie, więzień, który go ostrzegł, oddalił się w pośpiechu.
Stojąc w kolejce, w myślach analizował wszystko, o czym rozmawiali. Chyba żadnym słowem nie naraził się Alemu? Wręcz przeciwnie. Jego wywód o kryminalistach spodobał mu się.
Lato dobiegało końca. W buchcie Wanino noce były zimne, a dnie rozpoczynały się porannymi przymrozkami. Krwawa biegunka spowodowała poważne osłabienie jego organizmu; wciąż mu było zimno, targały nim dreszcze. Stojąc w kolejce do ustępu i rozmyślając o tym, co usłyszał od nieznajomego, że Dżawadow jest hersztem bandytów i złodziei, po raz pierwszy od kilku dni poczuł przypływ gorąca. Czy to ze strachu? Przecież nie miał się czego obawiać. Ali zainteresował się nim z innych pobudek; powiedział przecież, że... jest dla niego wielkim synem polskiego narodu.
Gdyby wiedział, z kim rozmawia, inaczej zapewne pokierowałby tą rozmową. Bo, czy może satysfakcjonować pochwała od jakiegoś super bandziora? Lepiej by było, żeby nie spotkał się z nim, ale skoro już się stało... Dobrze, że został o tym uprzedzony, będzie unikał Dżawadowa.
Jego pragnienie nie spełniło się jednak. Gdy wracał z ustępu, Ali wyszedł mu naprzeciw. Uśmiechał się.
– Co masz taką kwaśną minę, Rymsza? Tobie potrzeba jedzenia, a nie do sracza. Żeby srać, trzeba najpierw się najeść, rozumiesz?
– Masz rację, Ali. Jeść się chce, ale co zrobić, jak nie ma co jeść? – potwierdził, chociaż tak naprawdę całą uwagę jego zaprzątały teraz myśli, jak wybrnąć z tematu dotyczącego błatnych, gdyby Dżawadow do niego powrócił. Tymczasem Ali zaproponował:
– Chodź ze mną, Rymsza, nakarmię cię.
Teraz, gdy już wiedział, z kim ma do czynienia, bez trudu w jego głosie odczytał specyficzną szorstkość. Ali ruszył przodem, on bez słowa podążał za nim. Szli w stronę kuchni.
– Co nic nie mówisz? Rozmawialiśmy o kryminalistach – przypomniał mu Ali.
– O kryminalistach? No tak, zapomniałem – kłamiąc, Antoni próbował sobie dodać odwagi. – Co tu na ten temat dużo mówić, Ali, sam wiesz, jak jest. Jak matka urodzi dziecko, to chciałaby, żeby wyrosło na pociechę rodzicom. Dobrze mówię?
– Mówisz prawdę, Rymsza.
– No widzisz, zgadzasz się ze mną. A czy to nie prawda, że rodzice chcą swoje dziecko wychować tak, by nie przynosiło im wstydu? By przynosiło korzyść nie tylko im, ale i społeczeństwu?
– To prawda, Rymsza. Nie mylisz się.
– A czy z młodym człowiekiem nie jest tak, że takim staje się, jakim wychowają go rodzice i jakim wychowa go państwo?
– Państwo też? – zdziwił się Dżawadow.
– Pewnie że tak. Pomagając rodzicom. Zapewniając im odpowiednie warunki, a także poprzez swoje instytucje. Bo jeśli państwo usiłuje w wychowaniu zastąpić rodziców, to i cała odpowiedzialność przechodzi na państwo, zgadzasz się ze mną Ali? – Uzyskując kolejne potwierdzenia, Antoni przekonywał się, że nie naraża się swoimi opiniami Dżawadowowi.
– Dobrze mówisz, Rymsza – Ali pochwalił go nawet.
– Bo skoro Związek Radziecki odbiera dzieci od matek, czyniąc z nich stalinowskie wnuczęta, komsomolców i młodocianych partyjniaków, skoro od maleńkości karmi je kłamstwem i obłudą, no to kto ponosi winę za to, że w społeczeństwie jest tylu nie przydatnych, nieczułych na ludzką krzywdę i nie wrażliwych na zło, ludzi? Kto jest winien, że część z nich nie potrafi znaleźć sobie miejsca w społeczeństwie, że ludzie ci kradną, mordują?
Ali zamyślił się. – Ty masz rację, jesteś mądry, Rymsza. A wiesz, dlaczego cię o to zapytałem?
– Myślę, że tak po prostu, z ciekawości – skłamał. Pochwały Alego spowodowały, że wcześniej odczuwany strach przed kryminalistą minął.
– Nie, Rymsza. Tym razem mylisz się – stanowczo oświadczył Ali.
– Niee? – Antoni udał zdziwienie. Na twarzy Alego pojawił się nieprzyjemny grymas, a jego oczy stały się jeszcze bardziej czarne i błyszczące.
– Ja jestem bandziorem, Rymsza. – Powiedział to ze spokojem równym wyjaśnieniu, że jest dla otoczenia kimś normalnym, co przecież prawdą nie było. Antoni milczał przez chwilę, szukając w głowie pilnie rady, jak powinien na to zareagować. Gdyby został zaskoczony, powinno go to wyznanie zdziwić.
– Ty żartujesz sobie ze mnie, Ali? – próbował sprzeciwić się losowi, jakby brak zgody na tę prawdę miał zwolnić go od odpowiedzialności, że zadaje się z kryminalistą.
– Nie jestem żadnym politykiem, o co mnie podejrzewałeś. Jestem hersztem wszystkich znajdujących się tutaj błatnych, rozumiesz Rymsza? – wyjaśnił Dżawadow.
Po tym wyznaniu Dżawadowa, Antoni poczuł, że też potrzebuje usprawiedliwienia; przed samym sobą, iż zadaje się z kryminalistą. W jego przeświadczeniu kryminalista to naprawdę człowiek, którym należy się brzydzić.
Boże, gdybym wcześniej wiedział, że rozmawiam z Błatnym, inaczej pokierowałbym tą rozmową – pomyślał. Ale zaraz po tym przyszło zwątpienie. – Czyż nie usprawiedliwiał tego faktu właśnie dlatego, że podświadomie czuł i rozumiał, że człowiek nie zawsze z własnej winy staje się przestępcą?
– Ja nie żartuję, Rymsza – tłumaczył Dżawadow. – Ja zabiłem czternastu ludzi. Nikt z tutejszych bandziorów nie ma takiego konta jak ja.
O Matuchno Przenajświętsza, jest gorzej, niż mógł oczekiwać – podana przez Alego liczba poraziła go zupełnie. Zawirowało mu
w głowie; po raz pierwszy nie z powodu dolegliwości żołądkowych, ale wyznania, jakie usłyszał od bandziora.
– Ale ty zapewne jesteś lepszy ode mnie? – kontynuował Ali. – Przyznaj się, ilu Ruskich wyprawiłeś na tamten świat?
To niespodziewane, aczkolwiek zrozumiałe w ustach bandziora pytanie, otrzeźwiło go.
– Ali?! Co to za porównanie? To zupełnie nie to samo zabić kogoś w walce, co zamordować z niskich pobudek, na przykład dla pieniędzy! – Rymsza był autentycznie wzburzony. – No nie! Jak mogło mu to przyjść do głowy, żeby jego, partyzanckiego dowódcę porównać ze sobą: złodziejem i bandytą?!
– Chyba masz rację, Rymsza – zauważył swój błąd Ali. Chociaż ja zabijałem nie tylko dla pieniędzy. Kiedyś w Iranie byłem porządnym człowiekiem. Mając ojca na wysokim stanowisku, nie musiałem kraść, ani zabijać. Wszystko zaczęło się dopiero po ucieczce do Związku Radzieckiego. Ty dobrze mówiłeś o jego winach wobec obywateli.
– A kim był twój ojciec? – przerwał mu Antoni. – Skoro dobrze ci było przy nim, dlaczego uciekłeś? Z Iranu do Związku Radzieckiego..? – wzruszył ramionami, jakby nie mógł pojąć, że można uciec z przysłowiowego deszczu pod rynnę.
– Mój ojciec był przewodniczącym Medżlisu. W Iranie otrzymałem porządne wykształcenie, a potem... – Ali zamyślił się. – To długa historia. Opowiem ci ją innym razem.
– Innym razem? – z przestrachem pomyślał Antoni. – Mieliby tę znajomość kontynuować? – Z drugiej strony nie codziennie spotyka się kogoś takiego, kto... otrzymując solidne wykształcenie, zabija czternastu ludzi.
– Czy ta historia miała wpływ na to, że zacząłeś zabijać? – zapytał Dżawadowa.
– Tak, Rymsza. Uwierzyłem, że w komunizmie ludzie są równi. Mimo iż sam należałem do szlacheckiego rodu, podobało mi się, że człowiek nie może wyzyskiwać drugiego człowieka. Takie szczytne hasła przecież głosił ZSRR.
No i widzisz – kontynuował Ali. – A potem, tam gdzie się znalazłem, okazało się, że to demagogia, było zupełnie inaczej. Sekretarze partii mieli wszystko, a ich członkowie przymierali głodem. A przecież to byli tacy sami ludzie. Skoro tak, to dlaczego nosili futra z białych soboli? Praktyka nie zgadzała mi się z teorią, rozumiesz, Rymsza?
Tak, wszystko zaczęło się od tych soboli – ciężko westchnął Ali. Czyżby mimo takiego konta wskazującego na wyjątkowe zwyrodnienie, dręczyło go sumienie?
– Od soboli? – powtórzył jakby od niechcenia Rymsza.
– Tak, od soboli. Zdjąłem je jednemu takiemu, który potem nasłał na mnie milicję. Pobili mnie. No to ja odwiedziłem potem go raz jeszcze. Rozumiesz?.. I musiałem uciekać.
Dwa następne morderstwa też dotknęły sekretarzy; to była zemsta za poniżanie przez nich ludzi. A potem... musiałem się ukrywać. A jak się ukrywałem, nie miałem z czego żyć. Zacząłem zabijać dla pieniędzy.
Ta szczerość poraziła Antoniego. O ile z początku był skłonny przyznać, że rozumie Alego, w tym momencie poczuł ponowny żal do siebie, że spotkał na swej drodze człowieka, który teraz zdradza mu takie okropne tajemnice. Tymczasem Ali Dżawadow rozpoczął przed nim swoją niesamowitą spowiedź. Spowiadał się z zabójstw, wyrzucając je z siebie po kolei.
Antoni nie mógł pojąć, po co to robi? Czy chce jego zrozumienia, czy opowiada mu to wszystko tylko po to, by ten poczuł do niego respekt jako do bandyty; do człowieka, który kiedyś był dobry, a teraz nie liczy się z nikim i niczym? Chce mu zaimponować?
– ...Powiedz Rymsza, jak mogłem dobrze żyć, skoro nie mogłem pracować?
– Nie mogłeś pracować?! – Antoni z niedowierzaniem spojrzał mu w oczy.
– Ja nie potrafiłem pracować – wyznał Ali. – A zresztą, po co miałem pracować, jak mogłem ukraść? Wiesz, najpierw brałem niczyje,
a potem od tych, co mieli dużo. A później... później przestało to dla mnie mieć jakiekolwiek znaczenie. Brałem to, co chciałem mieć. Stałem się zwyrodnialcem, Rymsza.
Jednak skrucha? Tylko, że ja nie jestem księdzem. Zresztą nawet ksiądz nie dałby rozgrzeszenia za tyle grzechów – pomyślał Antoni
i jakby od niechcenia wtrącił: Nie zabijaj, to jest jedno z dziesięciu przykazań bożych, Ali.
Dżawadow nie zareagował, ciągnąc swą opowieść dalej. Tymczasem zbliżali się do stołówki. Myśl, że będzie tam można dostać do zjedzenia cokolwiek, na chwilę przeniosła Antoniego Rymszę w inną rzeczywistość. Jeść. To było jedyne jego marzenie, ale... czy kiedykolwiek zabiłby dla niego drugiego człowieka? Nie, Ali Dżawadow był wyjątkowym zwyrodnialcem...
Ali już nie odgrywał pozytywnego bohatera. Jakby przestało mu na tym zależeć. Język jego zmienił się, momentami stał się wulgarny. Wyciągał z pamięci swoje kolejne morderstwa, jakby wybierał z popielnika gruszki ulęgałki.
– Następnym był listonosz. Wiedziałem, że tego dnia miał będzie przy sobie dużą gotówkę. Czekałem na niego pod wioską przy dużej kępie krzaków. On niczego złego nie spodziewał się, znał mnie przecież. Nie wiedział, że zamordowałem już kilka osób. Wtedy miałem przy sobie łom. Uderzyłem go tak mocno, że jego czaszka rozsypała się jak dojrzała dynia...
– Dość, Ali!! – nie wytrzymał Antoni. Opanowując nieprzyjemne odruchy ciała, spojrzał prosto w oczy bandycie. – Dość! Rozumiesz?! Ja nie chcę tego słuchać!
– Rozumiem. W porządku – Ali przyznał z pokorą. – A ja byłem przekonany, że ty jesteś twardziel, Rymsza. Że w rewanżu opowiesz mi, jak mordowałeś Ruskich.
– Już ci, Ali mówiłem, że ja nikogo nie zamordowałem! Zabić kogoś w walce, to nie to samo, co zamordować. Tak świat został głupio ustawiony, że na wojnie walczy się z wrogiem; albo ty, albo on, innego wyjścia nie ma. I ja nie chcę o tym opowiadać. Dla mnie człowiek, który z zimną krwią morduje drugiego człowieka, nie godzien jest szacunku! To człowiek bez sumienia i bez wnętrza. Tak jest u normalnych ludzi, wiesz Ali? – Uf, ulżyło mu. Wreszcie zdobył się na pełną odwagę i wyrzucił to z siebie.
– Ale ty mnie usprawiedliwiłeś. Powiedziałeś przecież, że to nie moja wina, że taki jestem? – Ali z pokorą patrzył mu w oczy i czekał.
– Tak, usprawiedliwiłem, ogólnie, gdy nie znałem tych wszystkich twoich występków i nie wiedziałem, z jakim okrucieństwem mordowałeś swoje ofiary. Usprawiedliwiłem, bo pomyślałem, że czujesz skruchę. – Powiedział to jak ich brygadowy kapelan ksiądz „Ignacy”, który kiedyś w partyzantce przemawiał do nich podczas niedzielnych nabożeństw.
– Ja niczego nie żałuję, Rymsza, niczego. Wiem, że jesteś mądry człowiek i mądrze mówisz, i nawet może chciałbym, żeby tak było, ale nie potrafię znaleźć jakiejś tam, jak mówisz, skruchy. Nie potrafię, rozumiesz?..
Podeszli pod drzwi stołówki, Ali otworzył je i pociągnął Rymszę za rękaw, wypychając przed siebie. Kierował go w stronę długiego, prowizorycznego stołu z drewnianych drągów, przy którym czekało kilka osób. Na widok Dżawadowa mężczyźni w pośpiechu oddalili się
w głąb pomieszczenia. Chwilę po tym pojawił się niepozorny, skośnooki mężczyzna – jeden z obsługujących tam kucharzy, Japończyk. Kucharz niósł na dużej metalowej tacy kilkanaście różnej wielkości talerzy z potrawami. Dżawadow gestem dłoni zatrzymał Japończyka i kazał mu podejść. Na widok potraw Antoni poczuł gwałtowny przypływ śliny i błogie omdlenie. Nie stracił jednak świadomości. To była tylko chwilowa słabość spowodowana głodem i... myślą, że Ali nie kłamał
i naprawdę przyprowadził go tam, aby mógł się najeść.
– Sato Seiti, postaw cztery miski przed nim – Ali pokazał na Rymszę. – W pierwszym momencie Japończyk zamarł w bezruchu,
a jego twarz jakby wydłużyła się. Chwilę później pojawił się na niej sztuczny grymas przypominający uśmiech. Sati wykonał polecenie.
– I jedną miskę przede mną – nakazał mu Ali.
– Ali, a skąd on weźmie porcje dla innych więźniów? Jak mu braknie, będzie miał kłopot. Inni, to znaczy tacy ludzie jak ja, nie dostaną jedzenia, będą głodni i będą mi to mieli za złe.
Ali Dżawadow spojrzał na Rymszę z szacunkiem i... wyciągając rękę, zatrzymał kucharza. – Sati Seito zabierz te miski z powrotem. Zanieś je tam, dokąd je niosłeś i wróć do nas, zrozumiałeś?
Antoni był zaskoczony, kucharz chyba jeszcze bardziej. Zaniósł jednak miski w drugi koniec stołówki, rozdał jedzenie oczekującym na nie więźniom i wrócił do Alego. Kłaniając się bardzo nisko, pozostał
w ukłonie, aż do otrzymania kolejnej informacji. Ali nie krępując się nikogo, mówił bardzo głośno i wyraźnie: Pójdź do kucharzy Sato
i powiedz im, że Ali Dżawadow polecił, żeby natychmiast dali ci dziesięć misek jedzenia. Przynieś je tutaj, rozumiesz?!
– Tak toczno, gaspadin – odparł po rosyjsku Japończyk i natychmiast podążył na kuchenne zaplecze.
– Ali, co ty robisz? Na co nam dwadzieścia misek strawy? – zaniepokoił się Antoni.
– Cicho bądź, Rymsza. Zjesz ile będziesz mógł – z dumą odparł Ali. – Antoni nie mógł uwierzyć własnym oczom. Naprawdę kucharze dadzą mu dzisięć misek jedzenia?
W jego ocenie minęło dużo mniej czasu, niż potrzeba było na przygotowanie takiej ilości pokarmu i ustawienie na dwóch dużych tacach dziesięciu misek. Sato Seiti aż przygiął się od tego ładunku.
Parujące gorącem zupy w kilka sekund znalazły się na stole przed nimi. Japończyk ustawił je i pochylony w swym charakterystycznym ukłonie przed Alim, czekał, aż ten pozwoli mu odejść.
Ali podsunął Rymszy pod sam nos jedną z misek i z dumą nakazał: – Jedz. Niech ci będzie na zdrowie, Rymsza.
Zupa była gęsta i dobra. Dietetyczna owsianka bez okrasy. Taka, jakiej było mu potrzeba, zważywszy na nękającą go biegunkę.
Gdy kończył drugą miskę, Ali wciąż jeszcze czekał. Antoni podniósł głowę, a wtedy on uśmiechnął się. – Smakuje? – zapytał. Jego głos był znów łagodny. Taki jak wówczas, gdy rozmawiali po raz pierwszy, gdy przyszedł do niego, uznając go za... herszta polskich partyzantów.
– Tego mi było trzeba – przyznał Antoni. – Dopiero teraz, Dżawadow z zadowoleniem na twarzy przysunął sobie jedną
z misek i zaczął jeść.
– Jak taki człowiek, o tak inteligentnej twarzy i spojrzeniu, może być takim zwyrodnialcem? – raz jeszcze pomyślał o nim Antoni Rymsza.
Ali, przerywając jedzenie, z uśmiechem podsunął mu trzecią miskę. – Nie krępuj się, Rymsza, jedz. – I taki człowiek mógł naprawdę zamordować tylu ludzi?..
Antoni zjadł cztery miski owsianki i podziękował.
– Uratowałem ci życie, Rymsza – z zadowoleniem zauważył Dżawadow.