Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Jan Stanisław Smalewski - W sowieckich obozach śmierci (4)

$
0
0

Ja Stanisław Smalewski


W sowieckich obozach śmierci

Przyjaźń z bandziorem

 

Pod koniec szóstego dnia choroby, kiedy Antoni Rymsza – po odstaniu kolejki do ustępu – wrócił do sanitarnego namiotu, przysiadł się do niego przystojny, młody Irańczyk. W grupie podróżujących z nim wcześniej żołnierzy, nie było go.

– Słyszałem od Grigorija, że jesteś Polakiem – zwrócił się do niego po rosyjsku.

– Dobrze słyszałeś – przyznał Anton. Chłopak najpierw oświadczył, że wolałby rozmawiać z nim w bardziej przyjaznych warunkach, ale skoro już tak się stało – pokazał ręką na znak czerwonego krzyża nad wejściem – ma nadzieję, że on wykaraska się z tego cholerstwa. A tak w ogóle, to chciał mu powiedzieć, że ma dla Polaków wiele szacunku za to, że walczyli z Sowietami.

– Gdyby na świecie więcej było takich ludzi jak ty, nie doszłoby do umocnienia się tego barbarzyńskiego imperium – powiedział z przekonaniem.

To było miłe, usłyszeć pochwałę pod adresem narodu, którego jest się synem. Tym bardziej łaskotało serce, gdy mówił to ktoś, kto przemawiał w języku nieprzyjaciół.

– Miło mi to słyszeć – przyznał Rymsza. Irańczyk ciągnął dalej.

– Kapitan miał rację, nazywając cię wielkim synem polskiego narodu. Jak masz na imię? Chciałbym mówić ci po imieniu.

– Antoni. Ormianie mówią na mnie Anton – wyjaśnił.

 – Dziwne imię, nie podoba mi się. A nazwisko? Może ładniejsze masz nazwisko?

– Nazywam się Rymsza. A ty jak się nazywasz?

– Rymsza? To wspaniałe nazwisko. Brzmi dużo lepiej niż twoje śmieszne imię. Mogę mówić ci po nazwisku?

– Skoro tak będzie ci wygodniej – zgadzając się, Antoni ponowił pytanie o nazwisko przybysza, który dotąd nie przedstawił się.

– Mój ojciec nazywał się Dżawad. Tursun zade ogły Dżawad.

– Śmieszyło cię moje imię, a twoje jest jeszcze dziwniejsze. I takie długie – zauważył Antoni.

– To nie imię podałem ci przed nazwiskiem, tylko tytuł oznaczający pochodzenie książęce. Po ojcu, jak wszyscy, jestem Dżawadow, a na imię mam Ali. Wolisz mi mówić po imieniu, czy też chcesz zwracać się do mnie po nazwisku?

– Twoje nazwisko jest bardzo ładne i ten tytuł także, ale imię najbardziej mi pasuje do ciebie. Jest ładne i krótkie. Będę zwracał się do ciebie przez Ali, dobrze?

Na tę propozycję Ali Dżawadow podał dłoń Antoniemu i uśmiechnął się. Antoni przez chwilę przyglądał mu się z uwagą.

– Masz ładne ubranie, Ali. Dziwię się, że pozwolili ci go zatrzymać. Powiedz, byłeś może jakimś ważnym politykiem?

– Nie, z politykami nie miałem nigdy nic wspólnego. Brzydzę się polityką – wyznał zagadnięty. – Ty wiesz, Rymsza, co w Związku Radzieckim oznacza bycie politykiem? Politycy to zdrajcy, ludzie niegodni tego miana. – Ali widząc po oczach Rymszy, że jego wypowiedź wzbudziła w nim zdziwienie, wyjaśnił: - Ja mówię o zawodowych politykach, a nie o takich jak ty. Wielu spośród was zostało skrzywdzonych wciągnięciem pod paragraf 58.

– Mimo to wolę uchodzić tutaj za politycznego, niż za kryminalistę. A jak wiesz, innych podziałów nie ma. Chyba zgodzisz się ze mną? – spytał Antoni.

– A widziałeś, ilu tu w Wanino jest błatnych? – Ali odpowiedział pytaniem.

– Tak, kilkuset.

– No właśnie – przyznał Ali. – Czy warto zatem zajmować się polityką, skoro za jej uprawianie można trafić w to samo miejsce, co za zabicie człowieka?

Słuszne spostrzeżenie. Ma chłopak głowę – pomyślał Antoni. – Co przeto zrobił, że znalazł się w tym parszywym miejscu obok niego?

– Powiedz Rymsza, obserwowałeś błatnych, znasz ich?

Antoni wzruszył ramionami. Pytanie wydawało się nie tyle trudne, co absurdalne; dlaczego miałby ich znać?

– Czemu pytasz?

– Bo chciałem usłyszeć, jak ty, żołnierz – Ali zawahał się, dodając po chwili – i polityk, zapatrujesz się na taki element? Zastanawiałeś się, dlaczego jest ich tak dużo?

– Nie znam ich i nie obserwowałem – przyznał. – Myślę jednak, że są to ludzie straceni dla społeczeństwa. Nieprzydatni, rozumiesz?

Ali wpatrywał się w niego z uwagą. W jego wzroku pojawiło się coś niezwykłego, coś czego nie mógł odgadnąć. Wydawało mu się, że nie takiej oczekiwał odpowiedzi.

– Uważasz, że jest ich za dużo? – w oczach Antoniego pojawiło się wyczekiwanie, ale Ali milczał. – Dużo, czy mało, powinni być odizolowani od społeczeństwa – dokończył swą myśl.

– Rozumiem zatem, że podzielasz decyzję władzy radzieckiej zesłania ich tutaj?

– Właściwie, Ali, to nie takie proste.

– Dlaczego?

– Bo kiedy się nad tym zastanowić?.. Czy pytając mnie o zdanie, nie oczekiwałeś potwierdzenia? Bo czy łagry to coś ludzkiego?

Ali uśmiechał się tajemniczo. I milczał.

– Bo widzisz. Jak rośnie jabłoń – kontynuował Rymsza – która rodzi chore, robaczywe owoce, to kto jest winien? Dla mnie jest to wina Związku Radzieckiego.

– Powiadasz Związku Radzieckiego? – ucieszył się Ali.

– Bo on jako gospodarz, zamiast zadbać o to, żeby drzewa nie chorowały i nie rodziły robaczywych jabłek, znęca się nad owocami. To nie jabłka, tylko chore jabłonie powinny być wykarczowane. Zgadzasz się ze mną?

– Rymsza, jaki ty mądry człowiek?! – zachwycił się Ali.

– Więc według ciebie, to władza radziecka ponosi winę za to, że wśród nas są tacy ludzie? – Mimo iż rozmowa z Alim odwróciła na krótko jego uwagę od nękającej go dolegliwości, jego żołądek gwałtownie przypomniał mu o nich.

– Dobrze mi z tobą rozmawia się Ali, ale... – Antoni złapał się za brzuch. – Muszę biec do wychodka. – Gdy podnosił się z nar, Ali zauważył: - Współczuję ci, a swoją drogą, dziwię się, że ty, taki mądry człowiek tak głupio dałeś się im nabrać.

– Myślisz o słanniku?

– No pewnie. Nikt wcześniej nie powiedział ci, że wywołuje sraczkę?

Gdy Antoni dobiegł do kolejki przy ustępie, podszedł do niego więzień, który widział, jak rozmawia z Dżawadowem.

– Tyś polityczny, prawda? – upewnił się najpierw.

– Tak, a dlaczego pytasz?

– Czto ty abałdieł? Czyś ty zgłupiał? Ty wiesz, z kim rozmawiasz?

– Z kim? – wystraszył się Antoni.

– Przecież to herszt bandytów i złodziei. Nazywa się Dżawadow. Tutaj – wskazał na teren zony – wszystko zależy od niego. Narazisz się takiemu i po tobie – wykonał dłonią charakterystyczny gest dławiący gardło.

– Mówisz prawdę?! On był taki... – Rymsza chciał powiedzieć nieznajomemu, że wydawał mu się inteligentny lub coś w tym rodzaju, ale zanim znalazł w myślach stosowne określenie, więzień, który go ostrzegł, oddalił się w pośpiechu.

Stojąc w kolejce, w myślach analizował wszystko, o czym rozmawiali. Chyba żadnym słowem nie naraził się Alemu? Wręcz przeciwnie. Jego wywód o kryminalistach spodobał mu się.

 

Lato dobiegało końca. W buchcie Wanino noce były zimne, a dnie rozpoczynały się porannymi przymrozkami. Krwawa biegunka spowodowała poważne osłabienie jego organizmu; wciąż mu było zimno, targały nim dreszcze. Stojąc w kolejce do ustępu i rozmyślając o tym, co usłyszał od nieznajomego, że Dżawadow jest hersztem bandytów i złodziei, po raz pierwszy od kilku dni poczuł przypływ gorąca. Czy to ze strachu? Przecież nie miał się czego obawiać. Ali zainteresował się nim z innych pobudek; powiedział przecież, że... jest dla niego wielkim synem polskiego narodu.

Gdyby wiedział, z kim rozmawia, inaczej zapewne pokierowałby tą rozmową. Bo, czy może satysfakcjonować pochwała od jakiegoś super bandziora? Lepiej by było, żeby nie spotkał się z nim, ale skoro już się stało... Dobrze, że został o tym uprzedzony, będzie unikał Dżawadowa.

Jego pragnienie nie spełniło się jednak. Gdy wracał z ustępu, Ali wyszedł mu naprzeciw. Uśmiechał się.

– Co masz taką kwaśną minę, Rymsza? Tobie potrzeba jedzenia, a nie do sracza. Żeby srać, trzeba najpierw się najeść, rozumiesz?

– Masz rację, Ali. Jeść się chce, ale co zrobić, jak nie ma co jeść? – potwierdził, chociaż tak naprawdę całą uwagę jego zaprzątały teraz myśli, jak wybrnąć z tematu dotyczącego błatnych, gdyby Dżawadow do niego powrócił. Tymczasem Ali zaproponował:

– Chodź ze mną, Rymsza, nakarmię cię.

Teraz, gdy już wiedział, z kim ma do czynienia, bez trudu w jego głosie odczytał specyficzną szorstkość. Ali ruszył przodem, on bez słowa podążał za nim. Szli w stronę kuchni.

– Co nic nie mówisz? Rozmawialiśmy o kryminalistach – przypomniał mu Ali.

– O kryminalistach? No tak, zapomniałem – kłamiąc, Antoni próbował sobie dodać odwagi. – Co tu na ten temat dużo mówić, Ali, sam wiesz, jak jest. Jak matka urodzi dziecko, to chciałaby, żeby wyrosło na pociechę rodzicom. Dobrze mówię?

– Mówisz prawdę, Rymsza.

– No widzisz, zgadzasz się ze mną. A czy to nie prawda, że rodzice chcą swoje dziecko wychować tak, by nie przynosiło im wstydu? By przynosiło korzyść nie tylko im, ale i społeczeństwu?

– To prawda, Rymsza. Nie mylisz się.

– A czy z młodym człowiekiem nie jest tak, że takim staje się, jakim wychowają go rodzice i jakim wychowa go państwo?

– Państwo też? – zdziwił się Dżawadow.

– Pewnie że tak. Pomagając rodzicom. Zapewniając im odpowiednie warunki, a także poprzez swoje instytucje. Bo jeśli państwo usiłuje w wychowaniu zastąpić rodziców, to i cała odpowiedzialność przechodzi na państwo, zgadzasz się ze mną Ali? – Uzyskując kolejne potwierdzenia, Antoni przekonywał się, że nie naraża się swoimi opiniami Dżawadowowi.

– Dobrze mówisz, Rymsza – Ali pochwalił go nawet.

– Bo skoro Związek Radziecki odbiera dzieci od matek, czyniąc z nich stalinowskie wnuczęta, komsomolców i młodocianych partyjniaków, skoro od maleńkości karmi je kłamstwem i obłudą, no to kto ponosi winę za to, że w społeczeństwie jest tylu nie przydatnych, nieczułych na ludzką krzywdę i nie wrażliwych na zło, ludzi? Kto jest winien, że część z nich nie potrafi znaleźć sobie miejsca w społeczeństwie, że ludzie ci kradną, mordują?

Ali zamyślił się. – Ty masz rację, jesteś mądry, Rymsza. A wiesz, dlaczego cię o to zapytałem?

– Myślę, że tak po prostu, z ciekawości – skłamał. Pochwały Alego spowodowały, że wcześniej odczuwany strach przed kryminalistą minął.

– Nie, Rymsza. Tym razem mylisz się – stanowczo oświadczył Ali.

– Niee? – Antoni udał zdziwienie. Na twarzy Alego pojawił się nieprzyjemny grymas, a jego oczy stały się jeszcze bardziej czarne i błyszczące.

– Ja jestem bandziorem, Rymsza. – Powiedział to ze spokojem równym wyjaśnieniu, że jest dla otoczenia kimś normalnym, co przecież prawdą nie było. Antoni milczał przez chwilę, szukając w głowie pilnie rady, jak powinien na to zareagować. Gdyby został zaskoczony, powinno go to wyznanie zdziwić.

– Ty żartujesz sobie ze mnie, Ali? – próbował sprzeciwić się losowi, jakby brak zgody na tę prawdę miał zwolnić go od odpowiedzialności, że zadaje się z kryminalistą.

– Nie jestem żadnym politykiem, o co mnie podejrzewałeś. Jestem hersztem wszystkich znajdujących się tutaj błatnych, rozumiesz Rymsza? – wyjaśnił Dżawadow.

Po tym wyznaniu Dżawadowa, Antoni poczuł, że też potrzebuje usprawiedliwienia; przed samym sobą, iż zadaje się z kryminalistą. W jego przeświadczeniu kryminalista to naprawdę człowiek, którym należy się brzydzić.

Boże, gdybym wcześniej wiedział, że rozmawiam z Błatnym, inaczej pokierowałbym tą rozmową – pomyślał. Ale zaraz po tym przyszło zwątpienie. – Czyż nie usprawiedliwiał tego faktu właśnie dlatego, że podświadomie czuł i rozumiał, że człowiek nie zawsze z własnej winy staje się przestępcą?

– Ja nie żartuję, Rymsza – tłumaczył Dżawadow. – Ja zabiłem czternastu ludzi. Nikt z tutejszych bandziorów nie ma takiego konta jak ja.

O Matuchno Przenajświętsza, jest gorzej, niż mógł oczekiwać – podana przez Alego liczba poraziła go zupełnie. Zawirowało mu
w głowie; po raz pierwszy nie z powodu dolegliwości żołądkowych, ale wyznania, jakie usłyszał od bandziora.

– Ale ty zapewne jesteś lepszy ode mnie? – kontynuował Ali. – Przyznaj się, ilu Ruskich wyprawiłeś na tamten świat?

To niespodziewane, aczkolwiek zrozumiałe w ustach bandziora pytanie, otrzeźwiło go.

– Ali?! Co to za porównanie? To zupełnie nie to samo zabić kogoś w walce, co zamordować z niskich pobudek, na przykład dla pieniędzy! – Rymsza był autentycznie wzburzony. – No nie! Jak mogło mu to przyjść do głowy, żeby jego, partyzanckiego dowódcę porównać ze sobą: złodziejem i bandytą?!

– Chyba masz rację, Rymsza – zauważył swój błąd Ali. Chociaż ja zabijałem nie tylko dla pieniędzy. Kiedyś w Iranie byłem porządnym człowiekiem. Mając ojca na wysokim stanowisku, nie musiałem kraść, ani zabijać. Wszystko zaczęło się dopiero po ucieczce do Związku Radzieckiego. Ty dobrze mówiłeś o jego winach wobec obywateli.

– A kim był twój ojciec? – przerwał mu Antoni. – Skoro dobrze ci było przy nim, dlaczego uciekłeś? Z Iranu do Związku Radzieckiego..? – wzruszył ramionami, jakby nie mógł pojąć, że można uciec z przysłowiowego deszczu pod rynnę.

– Mój ojciec był przewodniczącym Medżlisu. W Iranie otrzymałem porządne wykształcenie, a potem... – Ali zamyślił się. – To długa historia. Opowiem ci ją innym razem.

– Innym razem? – z przestrachem pomyślał Antoni. – Mieliby tę znajomość kontynuować? – Z drugiej strony nie codziennie spotyka się kogoś takiego, kto... otrzymując solidne wykształcenie, zabija czternastu ludzi.

– Czy ta historia miała wpływ na to, że zacząłeś zabijać? – zapytał Dżawadowa.

– Tak, Rymsza. Uwierzyłem, że w komunizmie ludzie są równi. Mimo iż sam należałem do szlacheckiego rodu, podobało mi się, że człowiek nie może wyzyskiwać drugiego człowieka. Takie szczytne hasła przecież głosił ZSRR.

No i widzisz – kontynuował Ali. – A potem, tam gdzie się znalazłem, okazało się, że to demagogia, było zupełnie inaczej. Sekretarze partii mieli wszystko, a ich członkowie przymierali głodem. A przecież to byli tacy sami ludzie. Skoro tak, to dlaczego nosili futra z białych soboli? Praktyka nie zgadzała mi się z teorią, rozumiesz, Rymsza?

Tak, wszystko zaczęło się od tych soboli – ciężko westchnął Ali. Czyżby mimo takiego konta wskazującego na wyjątkowe zwyrodnienie, dręczyło go sumienie?

– Od soboli? – powtórzył jakby od niechcenia Rymsza.

– Tak, od soboli. Zdjąłem je jednemu takiemu, który potem nasłał na mnie milicję. Pobili mnie. No to ja odwiedziłem potem go raz jeszcze. Rozumiesz?.. I musiałem uciekać.

Dwa następne morderstwa też dotknęły sekretarzy; to była zemsta za poniżanie przez nich ludzi. A potem... musiałem się ukrywać. A jak się ukrywałem, nie miałem z czego żyć. Zacząłem zabijać dla pieniędzy.

Ta szczerość poraziła Antoniego. O ile z początku był skłonny przyznać, że rozumie Alego, w tym momencie poczuł ponowny żal do siebie, że spotkał na swej drodze człowieka, który teraz zdradza mu takie okropne tajemnice. Tymczasem Ali Dżawadow rozpoczął przed nim swoją niesamowitą spowiedź. Spowiadał się z zabójstw, wyrzucając je z siebie po kolei.

Antoni nie mógł pojąć, po co to robi? Czy chce jego zrozumienia, czy opowiada mu to wszystko tylko po to, by ten poczuł do niego respekt jako do bandyty; do człowieka, który kiedyś był dobry, a teraz nie liczy się z nikim i niczym? Chce mu zaimponować?

– ...Powiedz Rymsza, jak mogłem dobrze żyć, skoro nie mogłem pracować?

– Nie mogłeś pracować?! – Antoni z niedowierzaniem spojrzał mu w oczy.

– Ja nie potrafiłem pracować – wyznał Ali. – A zresztą, po co miałem pracować, jak mogłem ukraść? Wiesz, najpierw brałem niczyje,
a potem od tych, co mieli dużo. A później... później przestało to dla mnie mieć jakiekolwiek znaczenie. Brałem to, co chciałem mieć. Stałem się zwyrodnialcem, Rymsza.

Jednak skrucha? Tylko, że ja nie jestem księdzem. Zresztą nawet ksiądz nie dałby rozgrzeszenia za tyle grzechów – pomyślał Antoni
i jakby od niechcenia wtrącił: Nie zabijaj, to jest jedno z dziesięciu przykazań bożych, Ali.

Dżawadow nie zareagował, ciągnąc swą opowieść dalej. Tymczasem zbliżali się do stołówki. Myśl, że będzie tam można dostać do zjedzenia cokolwiek, na chwilę przeniosła Antoniego Rymszę w inną rzeczywistość. Jeść. To było jedyne jego marzenie, ale... czy kiedykolwiek zabiłby dla niego drugiego człowieka? Nie, Ali Dżawadow był wyjątkowym zwyrodnialcem...

Ali już nie odgrywał pozytywnego bohatera. Jakby przestało mu na tym zależeć. Język jego zmienił się, momentami stał się wulgarny. Wyciągał z pamięci swoje kolejne morderstwa, jakby wybierał z popielnika gruszki ulęgałki.

– Następnym był listonosz. Wiedziałem, że tego dnia miał będzie przy sobie dużą gotówkę. Czekałem na niego pod wioską przy dużej kępie krzaków. On niczego złego nie spodziewał się, znał mnie przecież. Nie wiedział, że zamordowałem już kilka osób. Wtedy miałem przy sobie łom. Uderzyłem go tak mocno, że jego czaszka rozsypała się jak dojrzała dynia...

– Dość, Ali!! – nie wytrzymał Antoni. Opanowując nieprzyjemne odruchy ciała, spojrzał prosto w oczy bandycie. – Dość! Rozumiesz?! Ja nie chcę tego słuchać!

– Rozumiem. W porządku – Ali przyznał z pokorą. – A ja byłem przekonany, że ty jesteś twardziel, Rymsza. Że w rewanżu opowiesz mi, jak mordowałeś Ruskich.

– Już ci, Ali mówiłem, że ja nikogo nie zamordowałem! Zabić kogoś w walce, to nie to samo, co zamordować. Tak świat został głupio ustawiony, że na wojnie walczy się z wrogiem; albo ty, albo on, innego wyjścia nie ma. I ja nie chcę o tym opowiadać. Dla mnie człowiek, który z zimną krwią morduje drugiego człowieka, nie godzien jest szacunku! To człowiek bez sumienia i bez wnętrza. Tak jest u normalnych ludzi, wiesz Ali? – Uf, ulżyło mu. Wreszcie zdobył się na pełną odwagę i wyrzucił to z siebie.

– Ale ty mnie usprawiedliwiłeś. Powiedziałeś przecież, że to nie moja wina, że taki jestem? – Ali z pokorą patrzył mu w oczy i czekał.

– Tak, usprawiedliwiłem, ogólnie, gdy nie znałem tych wszystkich twoich występków i nie wiedziałem, z jakim okrucieństwem mordowałeś swoje ofiary. Usprawiedliwiłem, bo pomyślałem, że czujesz skruchę. – Powiedział to jak ich brygadowy kapelan ksiądz „Ignacy”, który kiedyś w partyzantce przemawiał do nich podczas niedzielnych nabożeństw.

– Ja niczego nie żałuję, Rymsza, niczego. Wiem, że jesteś mądry człowiek i mądrze mówisz, i nawet może chciałbym, żeby tak było, ale nie potrafię znaleźć jakiejś tam, jak mówisz, skruchy. Nie potrafię, rozumiesz?..

Podeszli pod drzwi stołówki, Ali otworzył je i pociągnął Rymszę za rękaw, wypychając przed siebie. Kierował go w stronę długiego, prowizorycznego stołu z drewnianych drągów, przy którym czekało kilka osób. Na widok Dżawadowa mężczyźni w pośpiechu oddalili się
w głąb pomieszczenia. Chwilę po tym pojawił się niepozorny, skośnooki mężczyzna – jeden z obsługujących tam kucharzy, Japończyk. Kucharz niósł na dużej metalowej tacy kilkanaście różnej wielkości talerzy z potrawami. Dżawadow gestem dłoni zatrzymał Japończyka i kazał mu podejść. Na widok potraw Antoni poczuł gwałtowny przypływ śliny i błogie omdlenie. Nie stracił jednak świadomości. To była tylko chwilowa słabość spowodowana głodem i... myślą, że Ali nie kłamał
i naprawdę przyprowadził go tam, aby mógł się najeść.

– Sato Seiti, postaw cztery miski przed nim – Ali pokazał na Rymszę. – W pierwszym momencie Japończyk zamarł w bezruchu,
a jego twarz jakby wydłużyła się. Chwilę później pojawił się na niej sztuczny grymas przypominający uśmiech. Sati wykonał polecenie.
– I jedną miskę przede mną – nakazał mu Ali.

– Ali, a skąd on weźmie porcje dla innych więźniów? Jak mu braknie, będzie miał kłopot. Inni, to znaczy tacy ludzie jak ja, nie dostaną jedzenia, będą głodni i będą mi to mieli za złe.

Ali Dżawadow spojrzał na Rymszę z szacunkiem i... wyciągając rękę, zatrzymał kucharza. – Sati Seito zabierz te miski z powrotem. Zanieś je tam, dokąd je niosłeś i wróć do nas, zrozumiałeś?

Antoni był zaskoczony, kucharz chyba jeszcze bardziej. Zaniósł jednak miski w drugi koniec stołówki, rozdał jedzenie oczekującym na nie więźniom i wrócił do Alego. Kłaniając się bardzo nisko, pozostał
w ukłonie, aż do otrzymania kolejnej informacji. Ali nie krępując się nikogo, mówił bardzo głośno i wyraźnie: Pójdź do kucharzy Sato
i powiedz im, że Ali Dżawadow polecił, żeby natychmiast dali ci dziesięć misek jedzenia. Przynieś je tutaj, rozumiesz?!

– Tak toczno, gaspadin – odparł po rosyjsku Japończyk i natychmiast podążył na kuchenne zaplecze.

– Ali, co ty robisz? Na co nam dwadzieścia misek strawy? – zaniepokoił się Antoni.

– Cicho bądź, Rymsza. Zjesz ile będziesz mógł – z dumą odparł Ali. – Antoni nie mógł uwierzyć własnym oczom. Naprawdę kucharze dadzą mu dzisięć misek jedzenia?

W jego ocenie minęło dużo mniej czasu, niż potrzeba było na przygotowanie takiej ilości pokarmu i ustawienie na dwóch dużych tacach dziesięciu misek. Sato Seiti aż przygiął się od tego ładunku.

Parujące gorącem zupy w kilka sekund znalazły się na stole przed nimi. Japończyk ustawił je i pochylony w swym charakterystycznym ukłonie przed Alim, czekał, aż ten pozwoli mu odejść.

Ali podsunął Rymszy pod sam nos jedną z misek i z dumą nakazał: – Jedz. Niech ci będzie na zdrowie, Rymsza.

Zupa była gęsta i dobra. Dietetyczna owsianka bez okrasy. Taka, jakiej było mu potrzeba, zważywszy na nękającą go biegunkę.

Gdy kończył drugą miskę, Ali wciąż jeszcze czekał. Antoni podniósł głowę, a wtedy on uśmiechnął się. – Smakuje? – zapytał. Jego głos był znów łagodny. Taki jak wówczas, gdy rozmawiali po raz pierwszy, gdy przyszedł do niego, uznając go za... herszta polskich partyzantów.

– Tego mi było trzeba – przyznał Antoni. – Dopiero teraz, Dżawadow z zadowoleniem na twarzy przysunął sobie jedną
z misek i zaczął jeść.

– Jak taki człowiek, o tak inteligentnej twarzy i spojrzeniu, może być takim zwyrodnialcem? – raz jeszcze pomyślał o nim Antoni Rymsza.

Ali, przerywając jedzenie, z uśmiechem podsunął mu trzecią miskę. – Nie krępuj się, Rymsza, jedz. – I taki człowiek mógł naprawdę zamordować tylu ludzi?..

Antoni zjadł cztery miski owsianki i podziękował.

– Uratowałem ci życie, Rymsza – z zadowoleniem zauważył Dżawadow.

 



Jadwiga Śmigiera - Dwa kresowe miasta

$
0
0

Jadwiga Śmigiera


Dwa kresowe miasta


I. Stolica Polesia

Kijowski mnich Nestor umieścił Pińsk w swojej kronice już w 1097 roku. Jednakże zapiski znalezione w prawosławnym monastyrze na przedmieściu Pińska, pozwalają sądzić, że gród istniał już za Włodzimierza Wielkiego, czyli w końcu X wieku. Ale to data 1097 jest oficjalnie uważana za datę założenia miasta.

Średniowiecze Pińska jest trudne do odtworzenia. Pewnym jest natomiast, że miasto datuje swój rozwój od przywileju Zygmunta Starego, który ofiarował je królowej Bonie. Ona to właśnie przeprowadziła w mieście szereg reform administracyjnych i gospodarczych.

W wieku XVI Pińsk był dużym miastem z drewnianym zamkiem, 16-ma cerkwiami prawosławnymi, kościołem z klasztorem i synagogą. Splendorem w Wielkim Księstwie Litewskim ustępował tylko stolicy – Wilnu i płacił do skarbu państwa takie same podatki jak Połock, Grodno i Kijów.

Miasto słynęło ze swoich mistrzów: rusznikarza Waśki Bakunowicza, rzeźbiarza Annaniusza i malarza Nawosza.

Najbardziej znanym wyrobem pińskim tamtej epoki były wyroby ze specjalnie wyrobionej skóry koziej na wzór safianu, zwanej „usmija”.

W 1581 roku król Stefan Batory nadał Pińskowi prawa magdeburskie i zatwierdził herb miasta – na czerwonym polu złoty łuk ze strzałą.

W XVII wieku w Pińsku powstało wiele murowanych budowli. Z polecenia starosty Albrechta Stanisława Radziwiłła wzniesiono klasztor jezuicki z kolegium i majestatycznym /najwyższym w Wielkim Księstwie Litewskim/ kościołem św. Stanisława. Uczniem tego kolegium był m.inn. Adam Naruszewicz. Potem wzniesiono Wielką Synagogę, karoliński zamek Wiśniowieckich, zespoły klasztorne franciszkanów, dominikanów i bernardynów.

Staraniem sławnych: miecznika Mateusza Butrymowicza – starosty pińskiego i sędziego grodzkiego oraz hetmana Michała Kazimierza Ogińskiego - zostały wytyczone Kanały – Królewski /Dniepr-Bug/ i Ogińskiego, co zwiększyło znaczenie Pińska jako bazy przeładunkowej towarów. Widząc niewątpliwe sukcesy mieszkańców w handlu solą, Józef Kraszewski porównał Pińsk do siwowłosego starca siedzącego na workach z solą u zbiegu rzek i kanałów i mocno trzymającego w rękach sakwę pełną pieniędzy.

Mijały wieki. Miasto płonęło, obracało się w ruinę, ale też się z tej ruiny podnosiło.

Potem wybuchła I wojna światowa i w styczniu 1919 r. do opuszczonego przez Niemców Pińska weszła Armia Czerwona. W kwietniu tego samego roku utworzono słynną Flotyllę Pińską, która stała się częścią polskiej Marynarki Wojennej. Odegrała ona wielką rolę w późniejszych walkach, rozbijając radziecką Flotyllę Dnieprzańską w bitwie pod Czarnobylem.

Po podpisaniu pokoju ryskiego w marcu 1921 r. w części Polesia przyznanego Polsce rozpoczęto organizację władz. Powstało województwo poleskie, największe z województw II Rzeczypospolitej.

A na stolicę wybrano Pińsk. Jednakże wielki pożar, który wybuchnął wkrótce w mieście i zniszczył 1/3 zabudowań – spowodował, że stolicę przeniesiono do Brześcia. Tym samym Pińsk spadł do rangi miasta powiatowego.

Międzywojenny Pińsk odzyskał jednak rolę wielkiego węzła dróg wodnych. Sercem Pińska była ożywiona przystań nad Piną, oraz pobliski plac targowy przed kościołem jezuickim. Pińskie targi także odzyskały dawny blask. Pięknie o nich pisał Józef I .Kraszewski, a także związany z tym miastem słynny torfoznawca prof. Stanisław Tołpa.

Druga wojna w Pińsku rozpoczęła się niemieckim nalotem 9 września.

 A 17 września nastąpił niespodziewany atak Armii Czerwonej.

W 1953 r. najsłynniejszy w Pińsku kościół został wysadzony w powietrze. Pozostało tylko stojące przy nim Kolegium Jezuickie, w którym znajduje się obecnie Muzeum Polesia Białoruskiego. W muzeum tym znajduje się drewniany rower, a także wiele innych niezmiernie ciekawych eksponatów związanych z życiem codziennym mieszkańców tej ziemi czyli Poleszuków. W krypcie tego muzeum znajdują się szczątki jezuickiego mnicha św. Andrzeja Boboli, który w tym mieście został zamordowany przez kozaków.

Pozostał na szczęście w Pińsku przepiękny klasztor i kościół Franciszkanów, mieszczący w swoich murach m. inn. wartościowe płótno A. Romera „Pińska Madonna”. W klasztorze znajduje się reaktywowane po latach Seminarium Duchowne im. Tomasza z Akwinu.

W mieście pozostało trochę śladów polskości. Istnieje też do dziś słynne męskie Gimnazjum Polskie. Ukończyło go wiele znanych osób.

Gdy podeszliśmy do budynku gimnazjum jeden ze starszych panów, uczestników naszej wycieczki bardzo się wzruszył. Okazało się, że urodził się w Pińsku i właśnie do tego gimnazjum uczęszczał. Musieliśmy otoczyć szczególną opieką tego pana, bo był już w bardzo podeszłym wieku a nie przypuszczał, że widok jego „starej budy” tak go rozczuli.

Na wielu słupach i starych budynkach na jednej z głównych ulic miasta /była to ul. Lenina, mimo że był to rok 2007/ widać było wyzierające spod tynków polskie napisy. Na tej samej ulicy znajduje się też bardzo stara restauracja pod nazwą „Szlachta Pińska”. Zajrzeliśmy do niej z zainteresowaniem.

Ale Pińsk to przede wszystkim rzeka Pina, a także większa Prypeć. Trudno opisać ich urodę, są właściwie całkowicie dzikie.

Płynęliśmy statkiem po Pinie i Prypeci. Brzegi były całkiem dzikie, nie widać było żadnych domów, słupów telegraficznych, żadnych oznak cywilizacji. Była całkowita cisza i mnóstwo zieleni. Czuliśmy jakbyśmy się przenieśli w poprzednie wieki.

W Pińsku urodził się i spędził 8 pierwszych lat życia Ryszard Kapuściński. Na domu jego dzieciństwa na dawnej ul. Błotnej jest zamieszczona tabliczka informująca o tym.

Swoje wspomnienia z dzieciństwa w Pińsku zawarł Ryszard Kapuściński w książce „Imperium”.

A w czasie retrospektywnej wizyty w tym mieście na parę lat przed śmiercią słynny reporter  podobno zaczepiał ludzi starszych i pytał czy może byli uczniami jego rodziców i czy pamiętają go jako małego chłopca.

Chciał wrócić do tego miasta aby napisać książkę tylko o nim.

Ale już nie zdążył.

————————————————————————————

II. Drohobycz

„ W te noce przedwiosenne, dzikie i rozprzestrzenione, nakryte ogromnymi niebami, jeszcze surowymi i bez woni, prowadzącymi wśród wertepów i  rozłogów powietrznych w gwiezdne bezdroża – ojciec zabierał  mnie ze sobą do małej restauracji ogrodowej, zamkniętej między tylnimi murami ostatnich domów rynku. Szliśmy w mokrym świetle latarń, brzęczących w podmuchach wiatru, na przełaj przez wielki sklepiony plac rynku, samotni, przywaleni ogromem labiryntów powietrznych, zagubieni i zdezorientowani w pustych przestrzeniach atmosfery.”

„W ogrodzie restauracyjnym ścieżki były wyżwirowane. Dwie latarnie na słupach syczały w zamyśleniu. Panowie w czarnych tużurkach siedzieli, po dwóch – po trzech, zgarbieni nad biało nakrytymi stolikami, zapatrzeni bezmyślnie w lśniące talerze. Siedząc tak, obliczali w duchu ciągi i posunięcia na wielkiej czarnej szachownicy nieba, widzieli w duchu wśród gwiazd przeskakujące konie i stracone figury i konstelacje wstępujące natychmiast na ich miejsce.”

Któż mógł tak obrazowo i sugestywnie pisać?. Oczywiście Bruno Schulz w „Sklepach cynamonowych” i Sanatorium pod klepsydrą”.

Drohobycza nie było w planie wycieczki po Ukrainie Zachodniej. Ale gdy wracając z Truskawca zauważyliśmy tablicę informującą, że do Drohobycza nie jest daleko, namówiliśmy pana Tadzia, naszego pilota aby nam to miasto pokazał.

Z tego niewielkiego, galicyjskiego miasteczka pochodzi lub jest z nim związanych wiele bardzo znanych osób, m.in. Artur Grottger,  Iwan Franko,  Kazimierz Wierzyński, hetman wielki koronny Wacław Rzewuski, twórca szczawnickiego uzdrowiska Józef Szalay,  malarze Maurycy i Leopold Gotlieb i wielu innych.

Nikt jednak nie rozsławił tego miasta tak jak polski pisarz i rysownik żydowskiego pochodzenia Bruno Schulz.

Drohobycz roku 1892, czyli wtedy gdy urodził się w nim Bruno Schulz był niedużą, kresową mieściną. Na pocztówkach i zdjęciach z końca XIX wieku widać niewielkie parterowe domki. Tylko w centrum górowała nad miastem bryła ceglanej, gotyckiej fary wraz z dzwonnicą, a także okazały ratusz.

Miasto to jest jednym z niewielu miast II Rzeczpospolitej, które nie zostały zniszczone w czasie II wojny światowej.

Gotycka fara znajdująca się centrum miasta została ufundowana w roku 1392 przez króla Władysława Jagiełłę. Ten sam król nadał miastu  w 1422r. prawa magdeburskie.

Zwiedzaliśmy ten olbrzymi, surowy kościół. Z jego południowej strony znajduje się piękny gotycki portal, ozdobiony herbami Drohobycza i polskim orłem. A wewnętrzne ściany pokrywa  XVIII wieczna polichromia, przedstawiająca m. inn. nadanie praw miastu przez króla polskiego. Obok fary znajduje się wieża-dzwonnica. Jest ona częścią obwarowań, bowiem fara pełniła kiedyś funkcje obronne. Miasto nie posiadało bowiem nigdy murów obronnych.

Piękny jest Drohobycz XIX- wieczny. Zachowało się w mieście wiele zabytkowych, eklektycznych willi, należących kiedyś do naftowych potentatów. Przecież w Drohobyczu do wybuchu II wojny działało 5 rafinerii naftowych.

Podeszliśmy do ul. Floriańskiej gdzie stoi dom, w którym Bruno Schulz mieszkał do czasów II wojny światowej. Informuje o tym niewielka tabliczka.

Domu przy rynku, w którym mieścił się sklep bławatny ojca Bruna już dawno nie ma. To ten właśnie sklep opisał przepięknie Schulz w „Sklepach cynamonowych”.

Spacerując po Drohobyczu szukaliśmy też słynnej Ulicy Krokodyli ze „Sklepów Cynamonowych”:

„Pseudoamerykanizm zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujną lecz pustą i bezbarwną  wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalności. Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje wielkomiejskich urządzeń”.

Ale nie znaleźliśmy jej. I to chyba dobrze. Przedstawiała przecież katastroficzną wizję rzeczywistości zdegenerowanej i przerażającej.

W mieście rozsławionym przez Bruno Schulza byliśmy w sierpniu 2006 roku. Wracaliśmy z niego zamyśleni i z urywkami „Sklepów cynamonowych” w pamięci.



PIOTR PROKOPIAK - CZYSTE ŹRÓDŁA KAZIMIERZA RATONIA

$
0
0

PIOTR PROKOPIAK


CZYSTE ŹRÓDŁA KAZIMIERZA RATONIA

 


Wy którzy nigdy słuchać mnie nie chcecie

Opuśćcie czoła gdy umierać zacznę

We wrotach grobu wszystko wam przebaczę

Nawet te rany które nie chcą zasnąć

 

Wy którzy nigdzie widzieć mnie nie chcecie

Otwórzcie oczy gdy odchodzić zacznę

Bo pozostawiam źródła takie czyste

Że tylko w śmierci pojmiecie ich jasność

 

(Z cyklu: „Pieśni Północne”)

 

 

            Nie pamiętam dokładnie kiedy zachłysnąłem się poezją Kazimierza Ratonia. Mogło to być na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ale w tej kwestii moja zdolność do retrospekcji złośliwie zawodzi. Pewnym jest, że te kilka wierszy (pochodzących z różnych źródeł) na tyle mnie rozpaliło, że zacząłem szukać jego książek w bibliotekach. Najczęściej jednak napotykałem rozdziawione buzie pracownic tych szacownych instytucji. Nikt w moim otoczeniu, zupełnie nikt, nie wiedział kto zacz, ten Ratoń. Nie potrafiono mi nawet udzielić informacji, czy rzeczony poeta w ogóle żyje, skąd pochodzi itp. To jeszcze bardziej podsyciło moją ciekawość. Młodszemu pokoleniu wyjaśnię, że na tamten czas, „bóg google” nie objawił się jeszcze światu. Zostałem więc z garstką wierszy przepisanych w brulionie. Ich surowa wymowa magnetyzowała, a ponieważ od zawsze byłem mrocznym chłopcem, wyjątkowo do mnie przemówiła. Podświadomie czułem, że ta przesycona chorobliwym fatalizmem poezja nie jest owocem znudzonego życiem natchnionego frustrata. Musiałem poczekać dwa lata, kiedy pewna młoda studentka polonistyki przyjechała z „wielkiego świata”, by spędzić wakacje w moim... małym... prowincjonalnym. W trakcie rozmowy od niechcenia padło magiczne hasło: „Ratoń”. Lekko skonfundowany swoją niewiedzą wypytałem co o nim wie. I dowiedziałem się... że moja egzaltacja jest próżna, bo choć Ratoń dorobił się miana „poety wyklętego”, ale to postać straszna, pogrążony w alkoholizmie abnegat, zmarły „na własne życzenie” w jakiejś norze... i co najważniejsze, brzydko pisał o kobietach. Dopowiedziawszy jeszcze kilka „pikantnych” szczegółów (charakterystycznych dla powierzchownej interpretacji życia tego poety) obiecała podesłać coś po powrocie do Warszawy. Nie udało jej się sprawić bym zaniechał obcowania z wierszami Kazimierza Ratonia, czego dowodem jest m.in. niniejszy tekst. Po latach odpowiedziałbym koleżance słowami autora „Pieśni Północnych” : kobiety nie będą mnie sądzić.

            Przez następne dwie dekady moja wiedza o poecie z Sosnowca znacznie się pogłębiła i choć nie zostałem ratoniologiem, to kontakt z jego twórczością wciąż mnie fascynuje. Pojawiły się nowe publikacje (ostatnio „Dziennik. Prozy. Teksty krytyczne”), a i przestrzeń internetowa serwuje od czasu do czasu jakąś informację. Wciąż jednak tego jest za mało, jakby słowa poety: nigdy słuchać mnie nie chcecie, stały się jakimś ponurym memento, nawet wtedy, gdy już nie przeszkadza świętopoetopatetycznym jego fizyczność. To prawda, ma Kazimierz Ratoń „swój” konkurs o randze ogólnopolskiej, jednak coś mi tu nie pasuje... a w głowie kolebie się zdanie: „wszyscy czekaliśmy na jego śmierć''. Wstydliwa aura wciąż otacza tego nieszczęśliwego człowieka (Wy którzy nigdzie widzieć mnie nie chcecie). To jakby „poeci cierpienia prawdziwego” nie mieli racji bytu w środowisku, które z natury jest predestynowane do wrażliwości i pochylenia nad dramatem drugiego człowieka. Jan Z. Brudnicki konstatuje „teraz również nie brakuje Ratoni”. Gdzież więc są? Idąc ulicami naszych miast uważnie się rozglądam, obserwuję światek zabiedzonych kloszardów, traktowanych jak śmiecie przez pośpieszny tłum, przez... Straż Miejską. Być może gdzieś na jakiejś melinie rodzi się poezja. Co by się stało, gdyby na jednym z licznych konkursów poetyckich zjawił się... osobnik cuchnący denaturatem w brudnym i obszarpanym odzieniu, sączący w toalecie salicyl (mimowolne skojarzenie z ubóstwianym Wojaczkiem). Jak zostałby potraktowany przez uperfumowane i  „natchnione” towarzystwo? Iluż by miało satysfakcję że taki „Kazio bełkoce”, poeta, a stał się ohydnym pasożytem żebrzącym o łyk ulgi. Jak postąpił bym ja, widząc Ratonia „w pełnej krasie”? - zapytam gwoli sprawiedliwości. Pomimo, że liznąłem nieco teologii i filozofii, wyznaję wyższość ducha nad ciałem, chlubię się tzw. wrażliwością socjalistyczną, czy nie...? Sama wątpliwość mnie przeraża. Zagłuszam ją datkami (jak mam) dla kolegów szkolnych, którzy polegli, stając się podbiedronkowymi koneserami tanich trunków. Kilka razy usłyszałem przyganę: „ty nie wchodź w takie towarzystwo”. Jakby podanie ręki, wymiana kilku słów z nieco odmiennym człowiekiem degradowało mnie w oczach „porządnych i sprawiedliwych”, rzekomych chrześcijan, których mistrz włóczący się po Judei preferował komitywę z pijakami i paniami sprzedającymi swoje wdzięki. Jest tylko jedno dobro na tym świecie: zrozumieć nieszczęście innych – brzmi jedna z sentencji Ratonia,  przywodząca zaraz na myśl passus z Talmudu: nie osądzaj bliźniego, dopóki nie znajdziesz się w takiej samej sytuacji co on (cytat z pamięci). Nie wiadomo komu jaki los pisany. Być może w przyszłości sam zasilę szeregi  śmiejących się trupów.

           

Widzę twoją twarz
jest coraz bardziej czarna

jest coraz bardziej zaropiała
widzę ją nieprzerwanie
widzę jak gnije
widzę jak umiera
nie mogę na nią patrzeć
nie mogę a muszę patrzeć

bo to ja jestem
to jest taka moja twarz
to jest twarz wszystkich

 

            Rodzimy się z góry skazani na porażkę, zainfekowani wirusem postępującej choroby, której konsekwencją jest rozkład – rozczłonkowanie ducha z ciałem. Wyjątkową tego świadomość miał Kazimierz Ratoń. Destrukcja jego organizmu posuwała się w sposób błyskawiczny. Nękany „wszystkimi chorobami świata” zalewał ból najbardziej podłymi alkoholami, co pogłębiało odosobnienie i niechęć otoczenia. Otoczenia, które jak on, znajdowało się w stanie rozkładu, choć może sam proces nie przybiegał tak dramatycznie.

 

Przynieśli mnie do trupiarni

powiedzieli oto miejsce życia

powiedzieli oto są ludzie żywi

 

            Choroby, izolacja, przeraźliwa samotność rozrywająca czaszkę, aż do buntu wyrażanego w  bezpośredni, radykalny sposób. Paranoiczna skłonność do negacji to z pewnością mechanizm obronny poety, choć mający jak najbardziej intelektualne podstawy. Podobnie ma się rzecz z jego stosunkiem do kobiet. Błędem jest uznanie „łazika z Emilii Plater” za szowinistę męskiego. Znamienna jest historia miłości Ratonia do Francuzki polskiego pochodzenia, która zamierzała pisać doktorat o życiu... kloszardów. Cóż za ironia i kpina losu! Niestety, w jego przypadku mogła to być jedynie miłość nieszczęśliwa. Kochałem każdą kobietę, tak jak kocha się (...) Boga. Ciekawe jest wyznanie poety zawarte w dzienniku: Kochałem swoją matkę. Jej wspomnienie wywołuje łzy w moich oczach. Ciekawe o tyle, że bardzo szybko zerwał jakiekolwiek kontakty z matką i w ogóle z całą rodziną. Tak, Kto nie cierpi nie pozna miłości autor „Zamiast creda” poznał miłość, lecz NIGDY jej nie zaznał. Nie znam innej miłości, prócz tej, która jest nieodwzajemniona. Ale muszę się z tym pogodzić. „Ale muszę”, cóż za straszne wyznanie. Można się tylko domyślać jak brakowało mu czułego dotyku, gdy dogorywał w obskurnym lokum spełniającym rolę mieszkania.

 

            Połamane ubogie zabawki z mojego dzieciństwa...Z jakim wzruszeniem je wspominam.

 

            Jestem przekonany, iż w tej zniszczonej powłoce nadal kwiliło małe dziecko. Za każdym stoi jakaś historia. Ratoń nie był degeneratem, jak to niektórzy twierdzą, przesadnie eksponując jego wady, zmagania z „nieposłusznym” ciałem... z napojami wyskokowymi. Alkoholizm - inaczej choroba ludzi wrażliwych, budząca nieraz większą odrazę niż trąd. Dla cierpiącego na najróżniejsze schorzenia zawsze znajdzie się odrobina współczucia, ale nigdy dla alkoholika. Nikt, kto się nie otarł o alkoholizm, nie pojmie natury i źródeł tej przypadłości. On nie wie jak to jest, gdy czaszkę przewierca zajadły świder niepokoju, gdy wszystko czarnieje i widzi się zachmurzone niebo w środku dnia. Objawy somatyczne są równie dotkliwe. Napięte mięśnie, arytmia serca, uczucie rwanych przez rottweilery żył...  Na owe przykre doznania alkoholik ma jedno remedium, najłatwiej dostępne, najszybciej przynoszące ulgę... aż do następnych oznak trzeźwienia. Nie można winić człowieka za chęć pomocy samemu sobie, gorzej, gdy znajdzie się w paranoicznym kręgu z którego nie sposób wyskoczyć. Ratoń się poddał i zaprawdę: trudno się temu dziwić, skoro był tak przetrawiony przez choroby rujnujące jego ciało, począwszy od wczesnych lat młodości.  Jest tylko jedno dobro na tym świecie: zrozumieć nieszczęście innych – pozwolę sobie jeszcze raz zacytować. Zrozumieć dramat  Kazimierza Ratonia, to zrozumieć jego twórczość, to poznać jej... piękno. Jakże wielu poprzestaje na faryzejskim oburzeniu. Jakże często czytając publicznie jego wiersze, słyszałem docinki cieknące z wydymanych ust. Zazwyczaj autorami tego typu uwag są twórcy, których poetyka i wrażliwość oscyluje pomiędzy pierwszymi oznakami wiosny a motylkami migotającymi nad  kolorową łąką. Nie wiem, może jestem zbyt wymagający. Nawiasem mówiąc, jakoś nikogo nie bulwersują nowotestamentowe dywagacje o „umieraniu dla świata”, albo adorowanie wizerunku człowieka włącznie z  narzędziem tortur na którym został zamęczony.

            W chwilach kryzysu wierzący modlili się Psalmami Dawida, lamentacjami Hioba (ofiary rozgrywki Jahwe z szatanem), prorockimi jeremiadami, czy też malkontenctwem Koheleta. Dla mnie wiersze Ratonia są formą modlitewnika, którym się można posłużyć, gdy braknie słów własnych, gdy ból nie mieści się w życiu (określenie Pablo Nerudy). Nie chcę, aby ten tekst postrzegano jako swojego rodzaju apoteozę. Poeta z Emilii Plater nie był ideałem w sensie społecznym. Był taki sam jak każdy z nas! Marzy mi się jedynie, aby stał się równie popularny jak Stachura czy Wojaczek, ponieważ tzw. „życiopisanie” w jego wykonaniu osiągnęło pełny wymiar. Poezja to nie oderwana od życia spekulacja słowna.  Zgodzę się z Jarosławem Nowosadem że Ratoń „nie był poetą przeklętym (vel wyklętym – dop. mój), był poetą w przeklętym położeniu”.  Jego obnażenie (i autentyczność przy tym) poraża, ponieważ zawstydza... Gdyby nasze sumienia mogły wydzielać zapach, świat zionąłby ohydnym odorem, tak że ptaki spadałyby z drzew. Smród denaturatu przy tym, to zaledwie niemiły zapaszek.

 

            Jedyną dostępną mi dziś wolnością jest myśl, że mogę przybliżyć godzinę śmierci.

 

            Nietzsche napisał, że taka myśl nie jednemu uratowała życie. Nie wiem jak to się miało do Kazimierza Ratonia. Faktem jest, że nigdy nie zdecydował się na dramatyczne przerwanie linii życia. Tym również nie mieści się w ciasnej definicji „poety przeklętego”. To świat jest przeklęty, ponieważ jest obojętny na los wielkich artystów, bo zapomina o nich i do tego jeszcze gani. Niewątpliwe sukcesy literackie Ratonia (kiedy był jeszcze formie) oglądane przez pryzmat upadku są bezwzględnie niwelowane.

 

            Toteż wracajmy do poezji. A ta wszak nie zna nic gorszego ponad nijakość i leniwe beczenie baraniej (banalnej – dop. mój)  trzody.

 

            Chwała Janowi Z. Brudnickiemu za podjęcie trudu ocalenia sukcesji literackiej autora „Creda”. Zachowane po nim prozy czy też teksty krytyczne są świadectwem istnienia „innego” Ratonia. Bo kogo nie poruszą wysublimowane „Notatki podróżne” , „Powroty i nadzieje” albo utkane z perełek sentencje dziennika.

            No właśnie kogo?

            Pomimo całej niezbyt miłej otoczki, Kazimierz Ratoń pozostawia po sobie czyste źródła. Czyste i świeże! Czy rzeczywiście dopiero w śmierci pojmiemy ich jasność? Jeden z najciekawszych polskich poetów XX wieku odchodził mając otwarte oczy. Chcę wierzyć, że gościła w nich błękitna ulga... nareszcie odpocznienia.

 

            Powyższy tekst pisałem w czasie dla mnie szczególnym. Po ponad dwudziestu latach fascynacji twórczością Kazimierza Ratonia, stałem się jakby jego „rówieśnikiem”. Kiedy go odnaleziono 14 stycznia 1983 roku, miał zaledwie niecałe dwa miesiące do czterdziestych pierwszych urodzin. Tak się składa, że 14 stycznia tego roku jestem w podobnej sytuacji, ponieważ obaj rodzeni jesteśmy w marcu. Przypadek to, czy nie...

 

--------------------------------------------------------------------

Źródła:

Kazimierz Ratoń „Poezje” Oficyna 21 (Warszawa 2002)

Kazimierz Ratoń „Dziennik. Prozy. Teksty krytyczne” Instytut Mikołowski (Mikołów 2012)

 

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (8)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (8)

 

Aleksander GierymskiWraca Pan do domu, do wydawnictwa, w którym pozostał Jarek Markiewicz. Zawsze kiedy o nim mówimy, trudno mi sobie wyobrazić go jako organizatora tego przedsięwzięcia. Ponieważ znałem Jarka bez mała pięćdziesiąt lat , zawsze jawił mi się jako człowiek delikatny, poeta, który nie zawsze potrafi sobie poradzić z rzeczywistością. Jest ona dla niego zbyt trudna, często brutalna. Może zatem, co się w tym czasie działo w wydawnictwie?

 

Mam wrażenie, panie Bohdanie, że jednak niezbyt dobrze znał pan Jarka. To nie była mimoza, eteryczny poeta żyjący w chmurach. Z rzeczywistością w PRL-u radził sobie całkiem dobrze – gorzej było potem w III RP – być może dlatego, że nie miał wielkich potrzeb, że umiał je ograniczać? Miał swój świat, w którym żył, świat, w moim odczuciu dosyć hermetyczny, miał grono swoich przyjaciół ale też normalne oczekiwania od życia. Czasami bardzo śmieszne. Jarek na przykład marzył aby sobie kupić nowy samochód. Nowy, fabrycznie nowy, z czystymi siedzeniami, tapicerką, z zerowym przebiegiem. Ale w PRL-u pozostając przy tematyce automobilowej, ten subtelny poeta, mając dizla, którego w zimie trudno było uruchomić, potrafił podłączyć się do słupa z elektrycznością. Nie do drutów na górze ale do skrzynki na dole w betonowym słupie. Mnie by w ogóle nie przyszło to do głowy. I takich pomysłów Jarek miał tysiące. Podam też drugi przykład. Jarek w grudniu ’82 roku kompletnie nie wiedział jak się naświetla blachy-matryce. Ponieważ mieliśmy jakiś kłopot z blachami okładkowymi, a Jarek był świetnym, naprawdę świetnym fotografem, szybko opanował technikę naświetlania i gdzieś od połowy ’84 roku wszystkie blachy do okładek robił sam.

Więc nie było tak, że był złym organizatorem. Oczywiście w znacznie mniejszym stopniu potrafił kierować ludźmi, rzadko kiedy – choć czasami mu się to zdarzało – potrafił użyć „grubszego” słowa, nawet w sytuacjach tego wymagających, pewnie nie potrafiłby nikogo usunąć z wydawnictwa. Ale tego nie musiał robić. Problemem Jarka były raczej jego nawyki życiowe, to, że zaczynał dzień koło trzeciej po południu. Często robiłem więc za budzik, podrywałem go na nogi…

 

Mieliście Panowie jakiś podział ról przy ustalaniu programu wydawniczego?

 

Nawet bardzo, bardzo wyraźny i dosyć – z perspektywy czasu – oczywisty. Ja się nie wtrącałem Jarkowi w Warszawską Niezależną Oficynę Malarzy i Poetów, jednym słowem w poezję, Jarek raczej nie wtrącał mi się w prozę i historię. Niczego, oczywiście, żeśmy nie ustalali, tak po prostu było…

 

Poznał Pan w tym czasie ogromna ilość pisarzy, wszedł Pan w to środowisko…

 

Zacząłem w nie wchodzić wcześniej, w latach siedemdziesiątych, ale – ma pan rację, to wtedy wszedłem w ten świat, to wtedy poznałem dziesiątki ważnych dla mnie pisarzy, poetów, eseistów. Czasami były to świetne doświadczenia – takie jak opisane wcześniej spotkanie z Basią Sadowską, czasami było wręcz odwrotnie…

 

Miał Pan złe doświadczenia z autorami?

 

Miałem…

 

Chce Pan o tym opowiedzieć?

 

Miałem, powiedziałbym drastycznie złe doświadczenie przede wszystkim z jednym pisarzem…

 

Nazywał się…?

 

Nazywał się Andrzej Szczypiorski. Wydaliśmy jego powieść zatytułowaną „Początek” – w niemieckiej wersji książka znana jako „Piękna pani Seidenman” (Die schöne Frau Seidenman)…

 

Andrzej Szczypiorski… Niezbyt piękna postać…

 

Chyba niewiele osób wiedziało wówczas o jego agenturalnych „dokonaniach”. Znałem za to „Mszę za miasto Arras”, którą wysoko ceniłem. Więc kiedy zadzwonił do mnie Wiesiek Johann, że musimy się spotkać i powiedział podczas tego spotkania, że Szczypiorski chce u nas wydać swoja powieść byłem zadowolony. Spotkałem się z nim, wziąłem maszynopis, błyskawicznie przeczytałem, przy drugim spotkaniu ustaliliśmy warunki, wysokość honorarium – wydawało mi się, że wszystko jest załatwione. Ale dosłownie kilka dni później zadzwonił do mnie Szczypiorski i kategorycznym tonem zażądał kolejnego spotkania. Oświadczył mi, że chciałem go oszukać, że chciałem mu zapłacić za mało, że inne oficyny płacą dużo, dużo więcej. Z trudem powstrzymałem się przed równie brutalną odpowiedzią. Powiedziałem, że nie ma sprawy, że żadne prace przy książce nie zostały jeszcze wykonane, że zwrócę mu maszynopis i niech wyda u innego wydawcy. Uznałem sprawę za zakończoną. Kilka dni później znów telefon i w znacznie łagodniejszej formie prośba o spotkanie. Szczypiorski oświadczył, że on respektuje zawarte umowy i chce abyśmy wydali książkę. Domyślałem się, potem to sprawdziłem u kolegów, podziemnych wydawców, że sondował kto, ile jest gotów zapłacić. Okazało się, że płaciliśmy najwięcej.

 

Książka była sukcesem…

 

Tak. I Szczypiorskiego, i naszym. Problem w tym, że Szczypiorski dalej kłamał. Książkę wydał kilka miesięcy później u Giedrojcia. Jak pewnie Pan wie, ale czytelnicy niekoniecznie, Giedroyc w zasadzie nie wydawał książek których nie był pierwszym edytorem. Więc Szczypiorski zaczął głosić, że książka najpierw miała edycję w Paryżu, potem w podziemiu. Do dzisiaj obowiązuje ta wersja – nawet w Wikipedii. Kiedy wyjechaliśmy w ’89 roku na Zachód i zrobiono z nami wywiad w Wolnej Europie, publicznie, głośno o tym powiedziałem. Jakiś miesiąc później przyszedłem w jakiejś sprawie do Sławka Bieleckiego, a u niego akurat siedział Stefan Kisielewski. Przedstawiłem się, a Kisiel zaczął mi bić brawo. Byłem zdziwiony ale oznajmił, że słuchał tego wywiadu w Wolnej Europie. – Ależ pan mu przy…dolił. Brawo! Autor „Sprzysiężenia” miał fatalną opinie o Szczypiorskim.

 

Ale poznał Pan też innych. I pewnie z nimi miał Pan lepsze doświadczenia. Na przykład Krzysztofa Karaska.

 

Krzysia, mojego do dziś serdecznego przyjaciela – a w jawnie działającym Przedświcie także redaktora znakomitej serii poetyckiej - poznałem u Jarka ale pod koniec lat siedemdziesiątych. Krzysztof, jako Anonim wydał u nas w 1984 roku swój tom zatytułowany „Sceny Grottgera i inne wiersze”.

Poznałem wielu wspaniałych albo ważnych – wtedy lub później - ludzi: Adama Bienia, Bohdana Skaradzińskiego, Ryśka Krynickiego, Józefa Kuśmierka, Czarka Listowskiego, Włodka Boleckiego, Piotrka Mitznera, Tadeusza Nyczka, Kazimierza Orłosia, Zytę Oryszyn, Mariana Terleckiego, Teresę Torańską, Michała Wyszomirskiego, Romana Zimanda, Ryśka Żółtanieckiego, Tadeusza Żukowskiego, wspaniałych tłumaczy: Andrzeja Jagodzińskiego, Piotra Godlewskiego, Eugenię Siemaszkiewicz. Takich ludzi jak Andrzej Jarecki, który co prawda nie drukował u nas ale dostarczał nam jakieś teksty.

 

O każdym z tych ludzi można dziś napisać książkę. Ale zapytam o Adama Bienia, członka władz Polskiego Państwa Podziemnego…

 

Tak o wielu z wymienionych nie tylko można ale trzeba napisać książki… Adam Bień, I Zastępca Delegata Rządu RP i członek Krajowej Rady Ministrów, uczestnik słynnego moskiewskiego Procesu szesnastu… Chyba przez Bohdana Skaradzińskiego dostaliśmy informację, że ma przygotowany maszynopis swoich wspomnień. Rozumie Pan, że zadziałało to na mnie… szukam słowa… no, jak jarzeniówka prosto w oczy. Przeczytałem i… I z jednej strony byłem olśniony, a z drugiej… W książce była wyraźna, powiedziana wprost, diagnoza polskich sojuszów w 1939 roku. Adam Bień – ni mniej, ni więcej – twierdził, że przedwojenna Polska popełniła straszliwy błąd, że trzeba było zawrzeć sojusz z hitlerowskimi Niemcami, że trzeba było iść razem na Sowiety. Taka teza, nawet dziś – proszę sobie przypomnieć wrzawę jaką wywołała książka Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop Beck” czy analogiczne twierdzenia profesora Pawła Wieczorkiewicza – budzi u większości Polaków zgrzytanie zębów. A w roku 1986 nas by po prostu rozszarpano. I to nie tylko oficjalna propaganda.

 

Co Panowie z tym zrobiliście?

 

Najłatwiej byłoby powiedzieć, że za rada Bohdana Skaradzińskiego, który tę książkę przygotowywał do druku, ocenzurowaliśmy książkę. Jeden jedyny raz… Ale, oczywiście, Bień się na to zgodził. Po to zresztą, miedzy innymi, żeśmy we czworo – prócz Jarka i mnie Ania Kalinowska i Bogdan Porowski - pojechali do niego do rodzinnej wsi Osali /dzisiaj Ossala/ w województwie świętokrzyskim…

 

Jakim był człowiekiem?

 

To był już mocno starszy pan. Miał osiemdziesiąt siedem lat. I absolutnie jasny umysł. Świetną pamięć. Wzięliśmy ze sobą przywiezioną z Zachodu albo przez Jarka, albo przez Krzysia Freislera, kamerę VHS. Nagraliśmy parogodzinną rozmowę. Nie wystarczyło nam jednego dnia, musieliśmy nocować w jakimś hotelu robotniczym… Bień opowiadał o Łubiance i Butyrkach, o generale Okulickim „Niedźwiadku” – twierdził, że słyszał jak wyprowadzano ostatniego komendanta Armii Krajowej na rozwałkę – Okulicki siedział w więzieniu piętro niżej, dokładnie pod celą Bienia.

Tak czy siak, Adam Bień był niezwykle ciekawą postacią, uroczym gospodarzem. To jedna z takich wizyt, które zostają w pamięci do końca życia.

 

Obcowanie z żywa historią…

 

Ma pan rację. Za przeproszeniem dotknąłem – także w sensie dosłownym – Polskiego Państwa Podziemnego. Legendy.

 

Mówił Pan, że zrobiliście z tego spotkania nagranie. Co się z nim stało?

 

Przekazaliśmy je na Zachód Mirkowi Chojeckiemu. O ile wiem nigdzie, w żadnym filmie go nie wykorzystał.

 

Nie żal Panu?

 

Żal, ale co mam zrobić…

Jeśli pan pozwoli jeszcze dwa słowa o Andrzeju Jareckim. Pan Andrzej, jeden z twórców legendarnego Studenckiego Teatru Satyryków /na początku lat siedemdziesiątych byłem raz jeden na ich spektaklu/, dramaturg, tłumacz, krytyk teatralny, jak już powiedziałem żadnej swojej książki u nas nie wydał. Ale to dzięki niemu dostaliśmy książkę Macieja Łopuskiego /Andrzej Tarnawa/ zatytułowaną „Proces trwa” – książkę o procesie dowódców polskiej marynarki wojennej, pewnie też jakieś inne teksty, których dziś nie kojarzę już z panem Andrzejem. Chcę o nim wspomnieć, bo był niezwykle delikatnym, ciepłym, sympatycznym człowiekiem odnoszącym się z wielkim uznaniem do naszej pracy… Jakoś głęboko przeżyłem jego śmierć w wypadku samochodowym w 1993 roku w Stanach, gdzie od 1990 roku był radcą kulturalnym naszej ambasady.

 

Jaki był Józef Kuśmierek, legenda polskiego reportażu.

 

Był przeciwieństwem Andrzeja Jareckiego. Niewysoki, za to „rozrośnięty”, rzucający na wszystkie strony kurwami, absolutnie przekonany do swoich racji, z jakimś takim rubasznym humorem… Zawsze się targował o swoje honorarium – i żeby nie było niedomówień, inaczej niż Szczypiorski – robił to wprost, nie naginał, nie ideologizował, mówił, że chce zarobić i tyle. A skoro wydaliśmy mu trzy książki – nie mam wątpliwości, że płaciliśmy najlepiej. No… i jeszcze specyficznie ubrany. Powiedzmy najogólniej… dosyć niechlujnie… Jeździłem do niego do domu, gdzieś przy Wale Miedzeszyńskim /Błota?/…

 

Panie Wacławie, porozmawiajmy chwile o pieniądzach. Temat wstydliwy ale przecież już jakoś omawiany. Polskie podziemie lat osiemdziesiątych było dotowane milionami dolarów z Zachodu…

 

Żadne podziemie nie może pracować bez pieniędzy, to oczywiste… Józef Piłsudski napadał na pociągi z pieniędzmi, „Solidarność” dostawała je z Zachodu…

 

No, to ile tych pieniędzy było na wydawców podziemnych. Kto i na jakich zasadach je dostawał.

 

Musimy rozróżnić dwa okresy – do roku 1985 i później, do Okrągłego Stołu. W tym pierwszym okresie każdy działał na własną rękę, kto, gdzie zdobył jakieś pieniądze – to była jego sprawa i – po prawdzie – nie mam na ten temat żadnej wiedzy. W roku ’85 spotkał się ze mną szef NOW-ej Grzegorz Boguta i powiedział mi, że jest pomysł abyśmy utworzyli Konsorcjum Wydawnictw Niezależnych, strukturę składająca się z największych wydawców mającą koordynować finansową pomoc dla drugoobiegowych wydawców. Do Konsorcjum na początku – prócz NOW-ej i Przedświtu – wszedł także Krąg /Andrzej Rosner/, CDN /Sławek Bielecki/, Wydawnictwo Społeczne KOS /niestety nie pamiętam kto je reprezentował/ i, jako jedyne spoza Warszawy – Oficyna Literacka z Krakowa /Henryk Karkosza/.

 

Jak działało Konsorcjum Wydawnictw Niezależnych?

 

Zasady były dosyć proste. Po pierwsze co rok następowała weryfikacja członków na podstawie ilości wydanych tytułów. I najsłabsze wydawnictwo, to znaczy to, które wydało najmniej wypadało do tzw. drugiej ligi. Na jego miejsce wchodziło inne wydawnictwo, które swoim dorobkiem na to zasługiwało. Przez cały czas w Konsorcjum była NOW-a, Przedświt, CDN i Oficyna Literacka. Okresowo były oficyny Myśl, Pokolenie i Pomost.

Konsorcjum dzieliło spływające z Zachodu pieniądze. Nie pamiętam w jakich proporcjach – zapewne największą część pozostawiało tej pierwszej lidze, a resztę dzielono na mniejsze wydawnictwa, znów na podstawie dorobku…

 

Skąd wiedzieliście kto i co wydaje? Jak Wam się udawało dotrzeć do mniejszych ośrodków?

 

Podzieliliśmy Polskę miedzy siebie, każdy z nas wziął pod „opiekę” jakiś region. Ja na przykład zajmowałem się Lubelszczyzną.

 

Dlaczego akurat Lubelszczyzną?

 

Dlatego, że miałem tam niezłe „wejście” dzięki Włodkowi Blajerskiemu. Spotykałem się z tymi mniejszymi wydawcami, oni składali sprawozdania poparte książkami, a ja dzieliłem pieniądze. Podobnie moi koledzy w innych regionach.

 

Rozumiem, że rozdział pieniędzy to nie była jedyna funkcja Konsorcjum.

 

Oczywiście, że nie – choć, nie warto tego ukrywać – najważniejsza. To tam ustalaliśmy na przykład maksymalne ceny za książki?

 

Maksymalne ceny? Nie działał mechanizm rynkowy?

 

Wie pan, to właśnie miedzy innymi po to dostawaliśmy te pieniądze aby nie windować cen książek, aby jak najwięcej osób było na nie stać. Ustalaliśmy ile maksymalnie może kosztować cena strony w danym formacie książki. Mnożąc to przez ilość stron mieliśmy maksymalną cenę książki. Cenę drukowaną na książce.

 

Przestrzegano tego?

 

Nie zawsze. Pamiętam na przykład moją kłótnie w tej sprawie z Pawłem Mikłaszem, szefem Myśli – jak się okazało po latach agentem SB. Nie jedynym zresztą w Konsorcjum.

Spotykaliśmy się też aby zdecydować o tytułach „solidarnościowych”, które mieliśmy obowiązek drukować – o ile pamiętam musieliśmy raz do roku wydrukować jakiś dokument Solidarności. My na przykład wydaliśmy „Posiedzenie w dniach 22-23 X 1981 Komisja Krajowa NSZZ ‘Solidarność’”, obszerna liczącą 225 stron książkę. Oprócz tego zajmowaliśmy się prawami autorskimi, honorariami dl autorów, finansowaliśmy przedsięwzięcia korzystne dla wszystkich – na przykład produkcję małych gilotyn, prace informatyków nad stworzeniem systemu składu książek…

 

Ale chyba jeszcze nie mieliście profesjonalnych komputerów… Wtedy nie miała ich nawet polska armia…

 

Komputerów nie mieliśmy ale ci nasi informatycy, zresztą amatorzy, na przykład Michał Dadlez, biofizyk, dziś profesor – potrafili wyczarować cuda. Taki zabawki jak Commodore 64 podłączało się do elektronicznej maszyny do pisania IBM i można było zrobić tym skład ksiązki – z tego, co pamiętam najtańsza wówczas maszyna do składu książek kosztowała na Zachodzie dziesięć tysięcy marek, dla nas wówczas ogromne, gigantyczne pieniądze. Oczywiście te nasze zabawki nie pozwalały na szybka pracę, pojemność tych komputerków była śmieszna, jednorazowo można było załadować trzy strony tekstu ale… ale osiągnęliśmy zamierzony efekt i to było ważne…

 

Byliście w swoich decyzjach zgodni. Zapadały te decyzje w Konsorcjum na zasadzie konsensusu, głosowań?

 

Wie pan… Do pewnych ludzi ma się większe, do innych mniejsze zaufanie. Mśsmy się wszyscy znali od lat, ale… ale od pierwszego dnia było oczywiste, ze na przykład my ze Sławkiem Bieleckim będziemy po jednej stronie, a Grzesiek Boguta z Heńkiem Karkoszą po drugiej. Często tak jak my głosował Maciek Zalewski i Marek Krawczyk. Ale nie zawsze.

 

Co Was różniło, przecież robiliście dokładnie to samo?

 

I tak, i nie. Myśmy ze Sławkiem od początku, od pierwszego posiedzenia Konsorcjum, nie godzili się aby decyzje go dotyczące zapadały gdzie indziej, w tak zwanym „drugim pokoju”. Aby decydowały układy towarzyskie, koterie, powiązania. Nie zawsze udawało nam się przeforsować nasze opinie.

 

Panie Wacławie, czy ktoś sprawował kontrolę nad wydatkami Konsorcjum, nad rozdziałem tych, zapewne znacznych środków, czy były jakieś rozliczenia?

 

Tak. Nasze sprawozdanie finansowe co roku było przyjmowane przez Społeczną Radę Wydawnictw Niezależnych. Działali w niej m.in. Teresa Bogucka, Andrzej Drawicz, Kazimierz Dziewanowski, Jan Kielanowski, Wiktor Kulerski, Zofia Kuratowska, Tomasz Strzembosz, Klemens Szaniawski. Z tego, co pamiętam nigdy nie było większych problemów z rozliczeniem pieniędzy. Ale też muszę uczciwie powiedzieć: nigdy w żaden sposób ludzie Przedświtu nie uczestniczyli w przepływie pieniędzy z Zachodu do Polski, więc po prawdzie nie potrafię powiedzieć ile tych pieniędzy tam zgromadzono i ile z nich dotarło do Konsorcjum. I wiem, że te pieniądze niewątpliwie pomogły podziemnemu ruchowi wydawniczemu. Jeśli przypomni pan sobie drugą połowę lat osiemdziesiątych, to uświadomi pan sobie, że podziemna działalność związkowa w tym czasie dosyć szybko zamierała, że jedynym widocznym objawem działalności podziemia był drugi obieg wydawniczy. I zwłaszcza w tych mniejszych ośrodkach była to działalność niezmiernie ważna, ogniskująca wokół siebie tych, którzy nie godzili się na istniejący porządek.

I, w tym miejscu, chcę też bardzo, bardzo podziękować Irenie Lasocie, która tę pomoc dla nas na Zachodzie organizowała.

 

Przez cały okres swojego „konspirowania” nie mógł Pan wyjeżdżać z Polski. Ale w roku ’89 „spuszczono” Pana ze smyczy…

 

To prawda, po raz ostatni wyjechałem z Polski w roku 1979, potem skreślono mi nawet pieczątkę w dowodzie osobistym uprawniającą do podróży po tak zwanych demoludach. Ale to niepełna prawda, w roku 82 w więzieniu w Białołęce proponowano mi wyjazd z Polski na stałe. Tym, którzy mi oferowali tę podróż w jedną stronę, poradziłem aby sami wyjechali, najlepiej na wschód. W każdym razie regularnie, każdego roku składałem podania o paszport, z reguły na wyjazd do Danii, gdzie od 1977 roku mieszka moja siostra. Za każdym razem dostawałem odmowę z uzasadnieniem „z innych ważnych względów społecznych”.

Mniej więcej od roku ’85 także Jarek przestał wyjeżdżać, bezpieka wiedziała o nim już zbyt dużo, kiedyś władował się w jakąś drukarnię, która udawała podziemną, a tak naprawdę była… – jak by tu powiedzieć…? Prywatną inicjatywą ubeków, którzy dorabiali na boku? Chyba tak. I ta drukarnia została wykryta przez bezpiekę, która nie wiedziała, że to ich koledzy… Przystawiono Jarkowi spluwę do głowy. Ale nie bardzo mogli tamtych zamknąć. A jak nie mogli tamtych, to i Jarka nie mogli. Zatrzymali Jarka na 48 godzin, zrobili rewizję w mieszkaniu, Jarek podczas tego przesłuchania zasnął… Chyba potraktowano Jarka jako absolutnego czubka, ale tak czy siak już nie mógł wyjeżdżać.

W roku ’89 obaj, chyba w lutym złożyliśmy podania o paszporty. Przychodzę do Urzędu Paszportowego na Kruczej w wyznaczonym terminie, odstałem swoje, dochodzę do okienka, a siedząca tam dama najpierw długo gapi się w moje papiery, a potem oznajmia mi: „panie Holewiński, w pańskiej sprawie nie ma jeszcze decyzji. Proszę przyjść za dwa tygodnie”. Przychodzę za dwa tygodnie i słyszę dokładnie to samo: „panie Holewiński, w pańskiej sprawie nie ma jeszcze decyzji. Proszę przyjść za dwa tygodnie”. Kiedy przyszedłem po raz trzeci i po raz trzeci usłyszałem tę samą formułę, powiedziałem nie. Zażądałem widzenia z naczelnikiem wydziału paszportowego. Zaprowadzono mnie do niego. Pytam się o co chodzi? – Wie pan – powiada naczelnik – na dzień dzisiejszy mógłbym panu wydać tylko decyzję negatywną, ale… Nie pozwoliłem mu dokończyć. – Niech pan wydaje negatywną. Wtedy będę mógł się odwołać… No i wydali mi negatywną… Jarek miał dokładnie taką samą przygodę. Uznaliśmy, że musimy wymyślić coś, co ich zaskoczy, jakieś niestandardowe działanie. No i Jarek wymyślił abyśmy napisali na adres MSW depesze do Kiszczaka. Każdy swoją…

 

Wyobrażam sobie minę kobiety na poczcie przyjmującej telegram…

 

Minę miała faktycznie niebywałą, rozdziawiła usta. Ale ważniejsze było to, co napisałem…. To był prawdziwy coming out. Mój list brzmiał mniej więcej tak:

Szanowny Panie, Pańscy podwładni – i słusznie – uważają, że kieruję jednym z największych wydawnictw podziemnych, Wydawnictwem Przedświt. Prawo do nieskrępowanych lektur jest jednym z podstawowych i niezbywalnych praw człowieka. Nie widzę w mojej działalności nie tylko niczego złego, raczej odwrotnie, jestem ze swojej działalności dumny. Pańscy podwładni, z powodu mojej postawy, od dziesięciu lat odmawiają wydania mi paszportu. Żądam aby mi go natychmiast wydano.

Podpisałem się pod tym i uznałem sprawę za załatwioną. Dokładnie tak samo zrobił Jarek. Ale, ku naszemu zdumieniu, po tygodniu mieliśmy już paszporty…

 

To już był czas, gdy przygotowywano Okrągły Stół. Stąd pewnie ta decyzja…

 

Pewnie tak, ale myśmy o tym nie wiedzieli. Co więcej, uznaliśmy, że skoro dali, to mogą też zaraz zabrać. I że trzeba natychmiast ruszać w świat. Problem był taki, że nie mieliśmy żadnych wiz. W Europie było jedno miejsce, gdzie można było się udać bez nich – Berlin Zachodni. Spakowaliśmy się błyskawicznie i ruszyliśmy do Niemiec. Na granicy dokładnie nas przeszukano. W Berlinie czekał na nas, mieszkający tam nasz współpracownik, Krzysztof Kreisler. Krzyś był w niezłym nastroju, zakochany w jakiejś dziwnej, młodej panience z Polski, a w jego pracowni była gromada ludzi – z Litwy, Ukrainy. Zadziwiające towarzystwo.

 

Berlin to nie było zbyt znaczące środowisko polskiej emigracji…

 

Ono może i było znaczące ale myśmy niewiele osób tam znali. Spotkaliśmy się z zaprzyjaźnionym z Jarkiem od lat malarzem Wiesławem Sadurskim, z kilkoma jeszcze osobami, jakąś pisarką emigracyjną i wielkim przyjacielem Polski i Polaków, profesorem Bohdanem Osadczukiem. Ale, oczywiście – Berlin ciekawy sam w sobie – nic albo niewiele nam dawał w sensie korzyści dla Przedświtu. Któregoś dnia Krzyś oznajmił: zostawiacie swój samochód, wsiadamy w mój i jedziemy do Paryża.

- Krzysiu, przecież my nie mamy francuskich wiz – bąknąłem.

Trzeba pamiętać, że to nie był czas Schengen, pomiędzy wszystkimi krajami w Europie były normalne granice.

- A kto nas będzie kontrolował. Na granicy nam machną i pojedziemy – Krzyś albo nie miał, albo przed nami udawał, że nie ma wątpliwości.

Ani Jarkowi, ani mnie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Telefon do naszego autora, Michała Wyszomirskiego mieszkającego w Paryżu i… i w drogę. Pojechaliśmy na Saarbrucken. Czym bliżej granicy niemiecko-francuskiej, tym więcej było w nas wątpliwości. Kiedy zobaczyliśmy przejście graniczne i szlabany, poprosiliśmy Freislera aby się zatrzymał..

- Jedź, Krzysiu, czekaj na nas za przejściem, jakoś tam dotrzemy.

Krzysiek wzruszył ramionami, ale widząc nasze miny, postanowił nie dyskutować. Pojechał, a my… No cóż, trafiliśmy na cmentarz. Na granicy był cmentarz! Po jednej stronie niemiecki, po drugiej francuski. Dzieliła go wysoka pewnie na trzy metry metalowa siatka. Ale po przejściu dwustu, trzystu, no góra pięciuset metrów znaleźliśmy w tym ogrodzeniu dziurę. W ciągu kilku sekund byliśmy obaj we Francji… Bez trudu odszukaliśmy czekającego na nas w swoim ogromnym Peugeocie Krzysia. Wyprzedzając trochę tę opowieść powiem, że wróciliśmy dokładnie w taki sam sposób. Tyle, że już bez nerwów, znaliśmy „tajemne”, cmentarne przejście.

 

Paryż… Europejska stolica rozrywki…

 

Nie pojechaliśmy tam szukać rozrywek. W nocy dojechaliśmy do Paryża, zamieszkaliśmy w maleńkim mieszkaniu Michała Wyszomirskiego i jego żony na Montmartrze. Mieszkanie było chyba na szóstym piętrze, wchodziło się po krętych, bardzo wąskich schodach i miało pewnie ze trzydzieści metrów. Ale było bardzo wysokie i żona Michała, piękna zresztą kobieta, architekt – urządziła to mieszkanie w sposób niezwykły. Było tam piętro, lodówka gdzieś wisiała, spania też były jakoś niezwykle poukładane. Nigdy wcześniej, a i później nie widziałem mieszkania, w którym każdy centymetr powierzchni byłby tak sensownie wykorzystany…

 

Ile czasu spędziliście w tym Paryżu?

 

Chyba tydzień. Ale to był czas wypełniony co do minuty. W ciągu tych siedmiu dni mieliśmy chyba ze czterdzieści spotkań. Jedyny oddech to był parogodzinny spacer z moją znajomą, która mieszkała u Jacka Winklera, jednego z czterech Polaków walczących z Sowietami w Afganistanie i wizyta w Wersalu u mojego „herbatnika” z celi w okresie internowania, Mietka Grudzińskiego. To było świetne spotkanie po latach…

 

Byliście Panowie w Maison Laffitte?

 

Tak, oczywiście. Byliśmy tam nie tylko zresztą w celach, powiedzmy ściśle zawodowych, wydawniczych. Sławek Bielecki prosił mnie abym Giedrojciowi zreferował jego pomysł Porozumienia Ponad Podziałami, organizacji skupiającej ludzi opozycji ale z bardzo odległych od siebie pozycji.

 

Jaki był „Książę”…

 

Spokojny, skupiony, bardzo uważny i dociekliwy w swoich pytaniach. Interesował się szczegółami, dopytywał o sytuację w kraju, także o nasze książki, chyba szczególnie – co oczywiste - był zainteresowany pracą Bohdana Skaradzińskiego /Kazimierz Podlaski/ „Białorusini-Litwini-Ukraińcy. Nasi wrogowie - czy bracia?”. W całej, parogodzinnej rozmowie uczestniczyła też Zofia Hertzowi. Wyjechaliśmy z Kultury obładowani książkami…

 

Z kim Panowie się poza tym widzieli…

 

Najważniejsze było spotkanie z Mirkiem Chojeckim. Szybko ustalił, że będą na nas w Berlinie czekały dwa duże offsety. Zepsute ale dające się naprawić. Nie pamiętam wielu nazwisk, na pewno widzieliśmy się z Andrzejem Mietkowskim, Sewkiem Blumsztajnem, z Aleksandrem Smolarem. Ale tych spotkań było strasznie, strasznie dużo. Tak dużo, że nie zobaczyłem nie tylko Luwru ale też żadnego innego muzeum.

 

Po tygodniu wróciliście do Berlina?

 

Nie, najpierw pojechaliśmy do Monachium, do Wolnej Europy. To już była całkowita „jawniocha”. Józef Ptaczek zrobił z nami wywiad, w którym przedstawiał nas jako „kierowników” podziemnego wydawnictwa Przedświt.

Długo rozmawialiśmy z Włodzimierzem Odojewskim. Obaj mieliśmy wrażenie, że ten znakomity pisarz nie jest tam szczęśliwy, chyba nawet otwartym tekstem mówił, że chciałby już skończyć pracę w Wolnej Europie.

Mieliśmy się też w tym Monachium spotkać z Jackiem Kaczmarskim ale… ale nikt w Wolnej Europie nie potrafił go zlokalizować. Jacek pił. Bardzo dużo pił, nie pojawiał się w pracy…

 

Wróciliście Panowie do Berlina, gdzie czekały na Was , jak Pan powiedział, dwa duże offsety. Jak to przewieźć do kraju.

 

Też się nad tym zastanawialiśmy. My wciąż nie mieliśmy pewności czy te zmiany, do których miało dojść, o których się już mówiło, ale przecież nic – przynajmniej formalnie, przynajmniej dla nas – nie było oczywiste, czy one się nie załamią. Postanowiliśmy zaryzykować i kupić ciężarówkę, którą przywieziemy ten sprzęt do Polski.

 

Stać Was było na kupno ciężarówki?

 

Oczywiście, że nie było stać. Czekaliśmy więc na okazję. Codziennie o 6 rano kupowałem gazetę z ogłoszeniami i wreszcie wypatrzyłem okazję. Mercedes miał kilkanaście lat, nawet w Polsce, przecież jeszcze nie tak zmotoryzowanej jak kilkanaście lat później, uchodziłby za samochód leciwy. No ale jeździł i był tani. Obejrzał go Krzysiek Freisler, który był zawodowym kierowcą i znał się na samochodach jak mało kto i zdecydował, że kupujemy.

Załadowaliśmy te maszyny na pakę ale na granicy okazało się, że nie możemy wyjechać – to znaczy Jarek z prowadzącym ciężarówkę Krzysiem, ja prowadziłem samochód Jarka. Mercedesowi skończył się TÜV, badanie techniczne. Trzeba było wrócić. Nie wiem dlaczego ale ja przejechałem granicę, miałem cały samochód nielegalnych do tej pory książek. NRD-owcy przewalili całe auto ale niczego nie zabrali, Polaków już to nie interesowało. Tak czy siak, przejechałem granicę, przespałem noc, poczekałem na Jarka i Krzysia do południa, a potem, zgodnie z umową ruszyłem do Warszawy. Oni przejechali granicę kolejnego dnia, jechali w nocy, postanowili dojechać do Jarka rodziców, którzy mieszkali koło Krośniewic. Ale na całej tej trasie nie było ani jednej czynnej stacji benzynowej. No i gdzieś im tej benzyny zabrakło. Szczęśliwie w jakimś przydrożnym domu ktoś miał telefon i pozwolił im z niego skorzystać. Przyjechał brat Jarka z benzyną.

 

Jeśli dobrze liczę wróciliście w kwietniu ’89 roku.

 

Tak, to był kwiecień i wszystko się zmieniało. Trwał Okrągły Stół, ale też rynek wydawniczy miał się za chwilę gwałtownie zmienić. Nagle nam, podziemnym wydawcom, zaproponowano udział w Targach Książki w Pałacu Kultury…

 

W jaki sposób się to odbyło?

 

Nie wiem, jak to wyglądało z innymi wydawcami, kto z nimi rozmawiał. Ze mną skontaktował się Andrzej Kurtz, dyrektor Wydawnictwa Literackiego, partyjny aparatczyk, który zasłynął wydaniem w swoim wydawnictwie „okrojonego” Gombrowicza bez zgody właścicielki praw autorskich, Rity Gombrowicz. Szybko porozumieliśmy się w tej sprawie z innymi podziemnymi wydawcami. Byliśmy gotowi na normalność. A przynajmniej tak nam się wydawało.

Andrzej Walter - Polsko … (bajka na dobranoc)

$
0
0

Andrzej Walter

 

 

Polsko …

Ile Cię trzeba cenić

Ten tylko się dowie

… (bajka na dobranoc)

 

 


Zdzisław Beksiński

   Podobno żyjemy w dwóch różnych Polskach. Polska dzieli się na ciemnogród i Polskę nowoczesną. Ja (wraz z kilkoma kolegami z portalu pisarze.pl) oczywiście należę do Ciemnogrodu, rodem wprost z wieków średnich … a jakże – ciemnych. Mrocznych i żałosnych w swych kazamatach człowieka tępego, prymitywnego i – rzecz jasna – moherowego. Mój moher ma smak obskurantyzmu oraz wymiar guślarski. Utrwalam wstecznictwo i zabobon. Należy mnie poddać asocjacyjnej resocjalizacji, utylizacji, degradacji oraz wykluczyć z tamtej Polski – Polski nowoczesnych, postępowych; tygrysa Europy. Polski przeżywającej swój najlepszy okres w dziejach. Polski umytej, uczesanej, wykształconej i z dużych, miejskich ośrodków…

  

   Należy mnie wykreślić z list obywatelskich w ramach demokratycznych działań ludu pracującego miast i wsi. W ramach oczyszczania z czynników destrukcyjnych i szkodzących państwu, jakże prężnie kwitnącemu na chwałę społeczeństwa i ludzi, którzy wciąż są coraz bogatsi, mądrzejsi i stają się światłym ogniwem nowoczesnej, wyzwolonej z więzów przesądu – europejskiej ludzkości. Nagradzani i znani ( ach, to przecież też ważny argument… „znaności”) literaci z celebrowanej półki mogą i muszą, w ramach tego zachwytu tylko zakrzyknąć –

            

„pierdol się Polsko” *

 

   Jakież to urocze i wykwintne, i wyrażające odczucia tej zdrowej tkanki społecznej nadwiślańskiego kraju. Nikt specjalnie nie zgani takiego – jakże polskiego – literata, prozaika i geniusza w jednym. Nikt nie skrytykuje użytego języka. I nikt w ogóle się nawet nie skrzywi. Jako postępowcy mamy przecież sympatię, empatię, tolerancję i przecież – on nie chciał wcale źle. To była estetyczna prowokacja, okrzyk atawistyczny, ludyczny, wyrażający sprzeciw brakowi tego fantastycznego postępu. Po co robić z igły widły? Awans społeczny nam się udał? No przecież. Zatem zostawmy ten niewinny żart. To tylko emocje. Światłym i znanym wolno użyć takich form i figur retorycznych. To nie było wcale obraźliwe, tylko wam się wydawało. To przecież jest świetny pisarz. Książka jego – genialna, a sława jego na was i wasze dziatki spłynie…

 

   „Polsko – pierdol się do woli”. Gdzie chcesz, z kim chcesz, … no ba, jak chcesz. I ile razy chcesz. Państwo nie słyszeli? Ach, jaka szkoda. To był taki fejsowy event. W tamtej Polsce „nie mówili”? No tak. To tylko w tej dziwnej, prawicowej Polsce mówili. Jakiś oszołom wygrzebał to na fejsie i puścił w ten zatęchły, prawicowy eter. A Fe. Tam się właśnie mówi o takich drobnostkach. Jacy oni – w tamtej ciemnogrodzkiej Polsce – mali. Małostkowi wręcz. Tylko by się czepiali, podjudzali, szczuli. Tylko by lustrowali, analizowali, bredzili, wymyślali i tak w ogóle nikt z nich niczego nie rozumie. Czego ci ludzie chcą? Emerytur? To niech sobie zarobią. Wolności? Przecież wolność mamy. Właśnie wolność wypowiedzi. I w ramach tej wolności – Polsko !!! … no nie będę już się powtarzał, choć aż korci, aby się wam utrwaliło. Co Polska powinna zrobić.

   Żyjemy w dwóch różnych Polskach. My w ogóle zbyt często używamy tego słowa. Słowa Polska. Przecież to można jakoś inaczej. Jakoś tak nie monumentalnie, prościej, zwyczajniej. Przecież to grozi szowinizmem, jakobinizmem, truizmem i … patriotyzmem. Prowadzi do przemocy i piekła konfliktu. Ciemnogród. Po prostu ciemnogród ciemności i przeszłości. A my tu Halloween robimy. A my tu żyły wypruwamy budując kapitalizm z ludzką twarzą. Cegiełki drukujemy, serduszka. Na biednych, na dzieci, na szkoły, na rząd. Oj, nie. Na rząd nie. Rząd się sam wyżywi.

 

   Zatem droga i Kochana Polsko. Nie ma już cenzury. Wszystko wolno. Jak się ma za co to kupić. I wszystko też można kupić. A czego się kupić nie da? To my nie potrzebujemy. My dziękujemy. Jest cudnie. Jest miło. Nigdy jeszcze tak nie było.

 

   A ten nasz – ich –wasz – ciemnogród. Wyedukujemy. Chyba już mi się plącze. Kto jest kim. Jak i dlaczego. My i oni? Znałem to do roku 1989. Potem miało być inaczej. Stało się jednak tak, że część z nas przeszła do nich, część z nich podzieliła się dostępem do kont szwajcarskich, a może i do wielu innych kont, część z nas została w tej Polsce, która ma się ….

   No właśnie.

 

   Kiedy wracam do domu, siadam z Żoną przy stole, zapalamy świece, otwieramy wino. Dzielimy się refleksją i dniem. Zastanawiamy się, w której my Polsce żyjemy? Nie włączamy telewizora. Przecież nie ma tam nic godnego uwagi. Zakupy robimy w sklepiku za rogiem. A jutro – w niedzielę – pójdziemy na mszę świętą. Czarni znów nam namącą w głowach. Zastanawiamy się jak długo jeszcze dadzą nam tu żyć. Może wkrótce powiedzą – księża na Księżyc, a ci, którzy tam chodzą nich sobie naszyją jakiś znaczek, aby nie psuć zdrowej tkanki społeczeństwa. Bo przecież wiedzą, co tam się wyprawia. Oj, oni dobrze wiedzą, co na tych plebaniach, parafiach się wyprawia. Ostatnio, kiedy wchodziliśmy rano w niedzielę do kościoła (stoi tu już marne 750 lat) jakiś młody (podpity jeszcze sobotnio) człowiek przechodząc obok powiedział do towarzyszącej mu dziewczyny z niesmakiem:

- zburzyłbym tę budę …

 

   Zastanowiłem się, że ten człowiek wkrótce dorośnie. Wystartuje w wyborach parlamentarnych i … zburzy tę budę. Ja chyba za dużo myślę i za wiele wymyślam. Nie? Tylko czy taka opcja absolutnie nie wchodzi w grę? Ten człowiek, młody, elegancki, nie jakiś element … Trochę się zabawił. Trochę, być może, zbyt długo, lecz od czegóż młodość. Żywioł. Imprezy. Trzeba się bawić. Chwytać życie za bary i cieszyć się chwilą. Po cóż nam takie budy?

 

   Kończąc ten bełkot frustrata z ciemnogrodu chciałbym przeprosić, jeśli ktoś poczuł się urażony językiem. Przeprosić, że jeszcze tu żyję z wami, nowoczesnymi europejczykami. Wybaczcie. Jestem tak trochę z tamtej Polski, którą gardzicie, która tylko jakieś znicze zapala, jakimś Mickiewiczem truje, jakąś historię przywołuje i jakąś histerię czyni. Lament i zgrzytanie zębów. Dzielimy włos na czworo i dopatrujemy się tego, czego nie ma. Ja jestem słabym człowiekiem. Nie lubię konfliktu i kłótni. Przepraszam. Chciałbym, i owszem, nazwać kilka sprawa po imieniu, powiedzieć co myślę i czuję, ale w tej mojej starodawnej Polsce jest jakoś tak ciemno, szaro i brzydko. Taki dizajn panuje. Z „tamtej” epoki. Wy tacy unowocześnieni, a ja o jakichś uczuciach, wiarach, nadziejach i miłościach…

 

   Tak, wiem. Wy wierzycie we wszystko co usłyszycie. Macie pozytywny stosunek do świata i rzeczywistości, macie dobre intencje, macie fury, skóry i komóry – my mamy złe instynkty, wy macie wizje, idee rozwoju i czynienia świata lepszym. My chcemy go uczynić tylko gorszym. Kulawym. Zaburzyć wasze dobre samopoczucie. Przepraszam. Naprawdę.

 

   I kończąc – po raz drugi – zastanawiam się, co będzie dalej. Czy w tych dwóch różnych Polskach usiądziemy jeszcze przy jednym stole; czy zrozumiemy się nawzajem; czy nasz system wartości będzie jakkolwiek w stanie się zazębić, nałożyć, zbliżyć? Czy to może się w ogóle jeszcze udać? Przecież nie dość, że żyjemy w tych dwóch różnych Polskach, to mówimy różnymi językami. Te języki tworzą niby te same słowa, ale znaczą co innego. To inaczej pojęta wolność, inaczej pojęta równość i inne braterstwo. Bogowie też jakby inni. A jeden Bóg, to już w ogóle anachronizm.

 

   Tak tu teraz jest. Dziwnie i nieswojo. Co począć?

Usiąść? Płakać? Zgasić światło? Doprawdy dojmująco to brzmi, ale nie wiem. Moja Polska poszła się ------ i teraz stoi naga, tanio sprzedana, dumna. Jakaś tak nieforemna. Nie będzie się już chyba bronić. Przyjmie: nowe prawo. Prawo dżungli. Nowe reguły gry, nowe wyzwania na nowe jutro.

 

   Pokochaj mnie jeszcze raz … Polsko …

Kończąc (po raz trzeci), wracam do ciemnogrodu i mówię wam – dobranoc.

 

Andrzej Walter

 

  

___________________________________________________________________

* cyt. "-pierdol się Polsko" - tak skomentował na portalu facebook decyzję Sądu Najwyższego o odmowie uznania Ślązaków za narodowość

pisarz SzczepanTwardoch
(...) !

 

Marian Kałuski - Juliusz Słowacki i Lwów

$
0
0

Marian Kałuski


Juliusz Słowacki i Lwów

 

Chociaż wybitny poeta polski, zaliczany do trójki polskich wieszczy, Juliusz Słowacki (1809 – 1849 Paryż), pochodzący z Krzemieńca na Wołyniu i związany z Wilnem, nigdy nie był we Lwowie, istniały inne powiązania między nim a wiernym miastem Rzeczypospolitej – Lwowem. 


Otóż po śmierci Juliusza Słowackiego, jego matka - Salomea oddała do polskiego Zakładu Narodowego im. Ossolińskich (Ossolineum) we Lwowie zebrane rękopisy poety i tutaj one pozostały do II wojny światowej, podczas której niektóre z nich zniszczyli okupanci sowieccy i niemieccy. Te zachowane dla potomnych są dzisiaj rozproszone; większość jest w Ossolineum, które po wojnie częściowo zostało przeniesione do Wrocławia. Jeden rękopis Słowackiego, który należał do zbiorów lwowskich, a po wojnie uchodził za zaginiony – Dziennik podróży na wschód odnalazł w 2011 roku w Rosyjskiej Bibliotece Państwowej dr Henryk Głębocki, historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Rękopis dopiero w 2001 roku został włączony do katalogu rosyjskiej biblioteki. Nie wiadomo co się z nim wcześniej działo (IAR 26.9.2011).  


To Lwów rozpalił pierwsze ognisko kultu poety na ziemiach polskich i dzierżył prym w tym kulcie aż do końca dziejów polskiego Lwowa w 1945 roku. Lwowska spuścizna rękopiśmienna poety posłużyła do badań nad jego twórczością, torując jego prochom drogę do krypty na Wawelu w Krakowie w 1927 roku, gdzie spoczęły w Krypcie Wieszczów obok prochów Adama Mickiewicza. Teatr polski (Teatr Skarbkowski) we Lwowie zapoczątkował wystawianie dramatów Juliusza Słowackiego na ziemiach polskich, wystawiając 7 marca 1862 roku Balladynę i w tym samym roku Marię Stuart, a 23 czerwca 1863 roku Lille Wenedę. Wkrótce potem ze Lwowa w 1866 roku poszła w świat pierwsza książka - monografia o Słowackim – Juliusz Słowacki. Jego życie i dzieła w stosunku do współczesnej epoki (t. 1-2, wyd. rozsz. t. 1-3 1881) pióra badacza literatury polskiej, profesora i rektora Uniwersytetu Lwowskiego Antoniego Małeckiego, który jednocześnie wydał także we Lwowie w trzech tomach Pisma pośmiertne Słowackiego (wznowione w 1883), w których ukazały się pierwodruki jego kilku utworów, jak np. HorsztyńskiFantazyZłota czaszkaBeniowskiKról-Duch. Od tej pory dzieła Słowackiego były drukowane we Lwowie po 1939 rok. Tutaj w 1909 roku, z okazji setnej rocznicy urodzin Słowackiego, ukazała się nowa biografia poety i dramaturga pt. W setną rocznicę urodzin - Juliusz Słowacki : żywot i wybór pism Konstantego Wojciechowskiego, 3-tomowa Księga pamiątkowa ku uczczeniu Juliusza Słowackiego, a Bronisław Gubrynowicz i Wiktor Hahn wydali w 10 tomach  Dzieła wieszcza.


Wielkim badaczem twórczości Juliusza Słowackiego był urodzony we Lwowie Juliusz Kleiner (1886 – 1957 Kraków), w latach 1920-39 profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, gdzie kierował Oddziałem Filologii Polskiej Nowszej Zakładu Filologii Polskiej. W 1906 roku ukazała się w czasopiśmie „Biblioteka Warszawska” pierwsza jego rozprawa w ogóle i o Słowackim pt. Patriotyzm Słowackiego. W 1910 roku wyszła jego pierwsza książka Studia o Słowackim. Chociaż jego zainteresowania naukowe obejmowały wszystkich trzech wieszczów polskiej epoki romantyzmu, którym poświęcił monografie, jednak najwięcej czasu poświęcał badaniom nad twórczością Słowackiego. Owocem tego jest wielka monografia o Słowackim: tom pierwszy pt. Twórczość młodzieńcza (1919), tom drugi pt. Od Balladyny do Lilli Wenedy (1920), tom trzeci pt. Okres Beniowskiego (1923), tom czwarty pt. Poeta mistyk(1927). Inaugurację roku akademickiego na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie 24 października 1921 roku rozpoczął wykład prof. Kleinera Realizm i mistyka w twórczości Słowackiego.


Z kolei wielkim miłośnikiem twórczości literackiej Juliusza Słowackiego był pochodzący z Wileńszczyzny i Wilna, ale także blisko związany ze Lwowem pracą niepodległościową marszałek Józef Piłsudski. Podczas pobytu we Lwowie 22 listopada 1920 roku z okazji drugiej rocznicy wyzwolenia arcypolskiego miasta z rąk ukraińskich intruzów, w ramach bogatego programu uroczystości, specjalnie dla Marszałka w Teatrze Wielkim wystawiono I akt Kordiana Juliusza Słowackiego. Z kolei z okazji zawsze obchodzonych uroczyście w całej Polsce imienin Józefa Piłsudskiego, 19 marca 1927 roku Teatr Wielki wystawił dramat Horsztyński. Piłsudski przyczynił się do sprowadzenia z Paryża do Krakowa w 1927 roku prochów Juliusza Słowackiego i do pochówku ich w katedrze wawelskiej. Do uroczystości tych włączył się także Lwów. W mieście zawsze wiernym Rzeczypospolitej zainaugurowało je 16 czerwca 1927 otwarcie w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich wystawy pamiątkowej po Juliuszu Słowackim. 18 czerwca w sali Unii Lubelskiej Uniwersytetu Jana Kazimierza  odbyło się uroczyste posiedzenie Wydziału Filologicznego Lwowskiego Towarzystwa Naukowego na którym odczyt Prometeizm w Królu-Duchu wygłosił J.G. Pawlikowski. Natomiast 19 czerwca w ratuszu otwarto Tydzień Juliusza Słowackiego uroczystą akademią z przemówieniami Juliusza Kleinera i Stefana Kawyna oraz występami Chóru Akademickiego oraz aktorów Wandy Siemaszkowej i Janusza Strachockiego. Podjęto decyzję o budowie pomnika J. Słowackiego we Lwowie. 24 czerwca Polskie Towarzystwo Muzyczne oraz Kasyno i Koło Literacko-Artystyczne zorganizowały uroczysty wieczór ku czci J. Słowackiego. Zasłużona szkoła polska na Zamarstynowie dostała imię Juliusza Słowackiego.


Z okazji krakowskiego pogrzebu J. Słowackiego, który miał miejsce w Krakowie 28 czerwca 1927 roku, odprawiono nabożeństwa żałobne w katedrach: rzymskokatolickiej, polsko-ormiańskiej i grekokatolickiej oraz w kościele ewangelickim, w cerkwi prawosławnej św. Jerzego i w synagodze postępowej. W godzinach 9.30-12, podczas uroczystości złożenia prochów Słowackiego na Wawelu, na zarządzenie prezydenta miasta Lwowa Józefa Neumanna zamknięto w mieście wszystkie sklepy, warsztaty i inne przedsiębiorstwa. O godz. 19 na balkonie Teatru Wielkiego odbył się koncert muzyki wojskowej i chóru Teatrów Miejskich, o godz. 19.30 rozpoczęła się uroczysta premiera dramatu Słowackiego Księdz Marek w reżyserii J. Strachockiego. Przed teatrem, na placu, gdzie wmurowano kamień węgielny pod pomnik Słowackiego, zapalono znicz, przy którym zaciągnięta została warta honorowa. Następnego dnia rozpoczęła się zbiórka uliczna na budowę pomnika J. Słowackiego, Teatr Wielki wystawił dramaty Słowackiego Horsztyński Księdz Marek, a Teatr Nowości fragmenty BeniowskiegoBalladyny i Złotej czaszki  (A. Biedrzycka). 90-tą rocznicę śmierci Juliusza Słowackiego uczcił Lwów odprawieniem 3 kwietnia 1939 roku uroczystego nabożeństwa żałobnego w katedrze rzymskokatolickiej.


W repertuarze teatrów lwowskich zawsze były dramaty Juliusza Słowackiego. Do poprzednio wspomnianych jego dramatów, które po raz pierwszy zostały wystawione we Polsce  - w teatrze polskim we Lwowie, doszedł w 1910 roku dramat Zawisza Czarny. Z innych przedstawień wymieńmy najważniejsze z lat międzywojennych: 29 stycznia 1920 r. premiera Fantazego w reżyserii M. Tarasiewicza w Teatrze Wielkim; 14 lipca 1926 r. słynny nowatorski Teatr „Reduta” z Wilna Juliusza Osterwy wystawił przed kościołem dominikanów Księcia Niezłomnego; na rozpoczęcie  nowego sezonu w Teatrze Wielkim wystawiono Księcia Niezłomnego w reżyserii Juliusza Osterwy; 11 listopada 1927 r. z okazji święta Niepodległości i 22 listopada z okazji dziewiątej rocznicy oswobodzenia arcypolskiego Lwowa z rąk nacjonalistycznych intruzów ukraińskich Teatr Wielki wystawił ponownie dramat Książę Niezłomny; 29 listopada 1930 r. z okazji setnej rocznicy wybuch Powstania Listopadowego odbyła się w Teatrze Wielkim głośna po dziś dzień i upamiętniona w dziejach teatru polskiego premiera Kordiana w reżyserii Leona Schillera; 9 czerwca 1932 r. w Teatrze Wielkim premiera Snu srebrnego Salomei w reżyserii L. Schillera i scenografii A. Pronaszki; 11 października 1932 r. w Teatrze Wielkim premiera Samuela Zborowskiego w reżyserii W. Radulskiego i scenografii A. Pronaszki; 11 listopada 1932 r. z okazji święta Niepodległości galowe przedstawienie Samuela Zborowskiego w Teatrze Wielkim.


15 stycznia 1930 roku została uruchomiona we Lwowie rozgłośnia Polskiego Radia. Także i tu trafiła twórczość Juliusza Słowackiego. 19 marca 1935 roku rozgłośnia lwowska Polskiego Radia nadała fragmenty Kordiana w radiofonizacji W. Horzycy i W. Radulskiego i w reżyserii Radulskiego; 11 listopada 1935 roku fragment słuchowiska Horsztyński w opracowaniu i reżyserii Bronisława Dąbrowskiego; 16 stycznia 1938 roku słuchowisko Zawisza Czarny w radiofonizacji Juliusza Kleinera.


 Juliusz Słowacki na zawsze jest związany z polskim Lwowem.  

 

Євген Баран - Zdrada Euromajdanu

$
0
0

Євген Баран

 

Zdrada Euromajdanu

 

 

Przegraliśmy, spodziewając się jakichkolwiek politycznych zmian. Widać taki nasz los. Po 22. latach od uzyskania niepodległości, nie powstała jeszcze u nas formacja elity politycznej. Ani też nie ukształtował się system „władza – opozycja”. Żadna gałąź władzy z całych dwu ostatnich dziesięcioleci nie wyszła poza ramy „tymczasowych faworytów”, nie wyszła poza granicę lumpenproletariackiej zasady „zagrabiaj – zagrabione”. Kogo można winić? Siebie. I tylko siebie.

Przegraliśmy. Przegraliśmy Ideę Państwa-Marzeń. Szkoda, bo w całej starej Europie i jeszcze starszej Azji – pozostajemy wiecznymi dziećmi. Wiecznymi romantykami.

Szczególnie neguję tak zwaną opozycję. Jej nigdy nie było. Ale pozostała nadzieja. Dzięki wydarzeniom z 2004 roku wyzbyliśmy się sentymentu do władzy. Zdaje się, że też do opozycji. Mimo to pozwalamy przypadkowym ludziom, obieżyświatom – awanturnikom (poszukiwaczom przygód) manipulować naszą świadomością i naszym poszukiwaniem politycznego wyboru.

Całymi dniami dziwi się rosyjski program telewizyjny, w którym Wladimir Sołowjow wypytuje Dmitra Kisielowa czemu Ukraińcy wystąpili przeciw Janukowyczowi i dlaczego tak aktywnie popierają europejski kierunek. Kisielow kręci jak na karuzeli, nie chce zbyt łgać, ale i prawdy nie ma prawa wskazywać, dlatego też kręci jak bąk – niby jest powód a niby nie ma. Ale oto ocena Kisielowa ukraińskiej opozycji zasługuje na uwagę: Tiahnybok – brązowa dżuma, ukraiński faszysta. Jaceniuk – polityczne nieporozumienie; Kliczko – amerykański projekt (umowa) z drużyną odpadów (w oryginale „śmieciowa drużyna”). Jedynym politykiem, który może scalić poważną opozycję wobec Janukowycza jest Julia Tymoszenko, najgorszy europejski premier w czasach europejskiego kryzysu, „złodziej i awanturnik” ale najbardziej charyzmatyczny współczesny ukraiński polityk.

To cała najmądrzejsza ocena ukraińskiej opozycji, jaka mnie ostatnio nachodzi, choć nieco wyolbrzymiona co do oceny roli Tiahnyboka i jego politycznej siły i pomniejszona co do roli Jaceniuka i Kliczki. Ona pokazuje dlaczego naszym prezydentem jest Janukowycz. Ona wyjaśnia dlaczego naszym prezydentem po 2015 roku pozostanie Janukowycz.

Obecne ukraińskie wystąpienia – protesty są niczym innym jak grą pod Janukowycza. Żadnego nowego politycznego nazwiska nie zobaczyliśmy. Jego też nie mogło być. Sami swoi zebrali się ze swoimi.

Kogo zobaczyłem na wiecu w sławnym Iwano-Frankiwsku? Żadnej nowej twarzy. Wystąpili ci sami ludzie, którzy zaprzepaścili ukraińską niezależność 1991 roku, zaprzepaścili oczekiwania niepodległościowe 1991 roku; ci, którzy zaprzepaścili „pomarańczowy” sprzeciw 2004 roku, a ich opozycyjność okazała się korytarzem do państwowego koryta i znalezieniem się w politycznym targu i wokół targu.

Co ja odczuwałem na wiecu? Popularną dziecięcą układankę: „kto nie skacze, ten moskal!” i niby to uosobienia europejskich projektów: „Ukraina to Europa”, co przy szybkim powtarzaniu zlewało się z bardziej zrozumiałym – Ukraina – ta… opa… Słyszałem apele o wyjazd do Kijowa, ale w jakim celu? Nie poddając się prowokacji i dotrzymując pokojowych warunków. Po cóż wtedy w ogóle jechać?

Pokojowych zachowań od kogo oczekiwać? Od ludzi, którzy wydali przestępczy nakaz Berkutowi rozpędzenia protestujących, a potem „zdjęli” i samych „berkutowców”. Więc od kogo oczekiwać, wymagać? I wtedy kiedy rozlegają się apele do impeachmentu Prezydenta i dymisji Rządu – Prezydent o wyglądzie męczennika udziela wywiadu telewizyjnego, w którym potępia prowokacje i prowokatorów, i apeluje o ich ujawnienie. Nie zdziwię się, gdy następnego dnia uda się w zagraniczną delegację, a podczas jego nieobecności już nie będą pałować protestujących, a dławić czołgami. Janukowycz wróci  za tydzień i wspierał będzie… manifestujących. Azarow przybędzie do Rady Najwyższej z przeprosinami, ale nie zrezygnuje ze swojego stanowiska. Szufrycz skomentuje: „My nie zagłosujemy przeciw rządowi”. Kolesniczenko nazwie protestujących „wyrzutkami”, a opozycja zaapeluje – nie dajcie się sprowokować…

Szkoda mi młodego pokolenia, które po raz kolejny przeżywa zdradzenie przez ludzi, jakim nie można byłoby powierzyć nawet wiejskie gospodarstwo, a oni dorwali się do roli narodowych czy politycznych przewodników. A ponieważ teraz ekstremistów nie znajdziesz to i wszystkie protesty zakończą się nawet bezkrwawo, krew była i jej nie dowierzali – zakończą się wielką hańbą pod hasłami „politycznego pojednania”, pozostanie jedynie indywidualne wrastanie w przestrzeń Europy – nie przez kolejną zarobkową formę emigracji, a przez wrastanie w indywidualną przestrzeń wolności. Droga skomplikowana, ale najmniej zawodna. Tu przynajmniej nikt cię nie zdradzi i nie podpuści. I tylko ty sam możesz stać się takim, jakich brakuje we współczesnej Ukrainie – z wolną osobowością, która nie poddaje się politycznym manipulacjom i prowokacjom, i zdolna jest obronić swoją przestrzeń wolności. Z pewnością to droga Skoworody1. Przynajmniej to wybór Człowieka, w Człowieku i dla Człowieka. Inny wybór to daremna strata energii i sił. Zwłaszcza w ukraińskim wariancie rzekomych poszukiwań politycznego wyboru. Szczególnie, kiedy nie istnieje polityczna opozycja, a wszechwładna „prostytucja”, która nazywa siebie opozycją – no, dalej wychodźmy na Majdany…

 

Przekład z ukraińskiego

Kazimierz Burnat

 

 

 

1 Grigorij Sawwicz Skoworoda (1722-1794) rosyjski i ukraiński filozof, nauczyciel i poeta. Wędrował po Ukrainie i opowiadał lub śpiewał własne utwory we wsiach, miastach, placach przycerkiewnych, jarmarkach.

 

 

Євген Баран – krytyk, literaturoznawca, eseista, autor dwunastu książek zawierających zbiory tekstów krytycznoliterackich i esejów. Docent katedry literatury ukraińskiej Przykarpackiego Narodowego Uniwersytetu. Prezes oddziału Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy w Iwano-Frankiwsku.

 

Krzysztof Lubczyński rozmawia z profesorem Andrzejem Szwarcem o Powstaniu Styczniowym

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z profesorem Andrzejem Szwarcem  o Powstaniu Styczniowym

 

Historia Powstania Styczniowego ma swoją warstwę walki militarnej, bohaterską i tyrtejską, ale ma też warstwę społeczno-ideową i jej rozlegle konsekwencje. Jakie przede wszystkim?


- Klęska Powstania Styczniowego odcisnęła piętno  na pokoleniu, które wzięło w nim udział i na pokoleniu trochę młodszym. W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XIX wieku pojawiały się liczne głosy krytyczne, że ofiara była daremna, a to co się stało, było dla narodu niekorzystne i w kraju i na emigracji. Fakt, że jego klęska spowodowała na długie lata zepchnięcie na daleki plan europejski sprawy polskiej, choć miała na to wpływ także klęska Francji wojnie z Prusami w 1871 roku i gry europejskich mocarstw. Warszawscy pozytywiści i krakowscy „Stańczycy” swoje koncepcje polityczne budowali w opozycji do tego, co nazywali romantyzmem politycznym. Jednak pokolenie lat dziewięćdziesiątych XIX wieku nawiązalo do tradycji heroicznej, do niepodległościowego impulsu, krytykując „Stańczyków” i pozytywistów za to, że zrezygnowali z niepodległości. Obóz niepodległościowy skupiony wokół Piłsudskiego, demokraci galicyjscy i lewica patriotyczna mówili, że negatywna ocena Powstania Styczniowego wpływa na spadek aspiracji politycznych narodu polskiego, powodując godzenie się z niewolą. W 50 rocznicę Powstania, w 1913 roku, widać już zmianę obrazu Powstania, oddawanie mu hołdu i nawiązywanie do tradycji Czerwonych.


Czy podział na Czerwonych i Białych był głównie polityczno-temperamentalny czy też miał istotne tło społeczne, związane z różnicami klasowymi?


- Te różnice były, choć zostały wyolbrzymione. I na prawicy i na lewicy zagadnienia społeczne były żywe od lat po 1830 roku, także  na emigracji po Powstaniu Listopadowym. I radykałowie i umiarkowani demokraci wysuwali w Towarzystwie Demokratycznym Polskim hasło „uobywatelnienia” ludu, krytykując, w dużej mierze słusznie, egoizm części elit, zarzucając im, że godzą się na niewolę narodową w imię interesów klasowych. Z drugiej strony  czynny był w Paryżu krąg konserwatystów skupionych wokół księcia Adama Czartoryskiego, którzy z niepodległości nie rezygnowali, licząc na wojnę europejską, która ponownie wyniesie na pierwszy plan sprawę polską. Ostre, zażarte dyskusje trwały przez trzydzieści lat i to one antycypowały podział na Białych i Czerwonych, który zaznacza się w okresie poprzedzającym powstanie, w okresie manifestacji religijno-patriotycznych i tworzenia podziemnego państwa polskiego oraz już w okresie powstańczych walk partyzanckich. To były „Dwie drogi”, że nawiążę do tytułu książki Pawła Jasienicy. Były też jednak podobieństwa i elementy integrujące, przede wszystkim wspólny wróg, bo i Biali i Czerwoni żywili wielką niechęć do Moskala. Gdy na progu wiosny, w końcu lutego 1863 roku, Biali przystąpili do powstania, to przecież dlatego, że jednak cel generalny był wspólny.


W jakim stopniu powstańczy dekret uwłaszczeniowy z 22 stycznia 1863 roku udawało się realnie wprowadzać w życie? I dlaczego car uwłaszczył chłopów dopiero ponad rok później, w marcu 1864 roku. Skąd wybór tego terminu?


- Gdy dekret powstańczy, wraz z wezwaniem do walki, został opublikowany, wierzono, że uda się szybko i na trwałe opanować jakiś obszar kraju. Rząd Narodowy miał się objawić w Płocku. Liczono, że administracja powstańcza będzie działać w sposób jawny i ciągły. Jednak tak się  nie stało i powstanie przekształciło się w serię ponad dwustu bitew i potyczek rozegranych w ciągu kilkunastu miesięcy. Poszczególne obszary, wsie i miasteczka przechodziły z rąk do rąk, więc tego dekretu nie sposób było wykonać w pełni i konsekwentnie. W literaturze pisze się, że niektórzy dowódcy powstańczy realizowali dekret uwłaszczeniowy gorliwie, a inni mniej. Jednak żaden z nich nie działał, przez czas dłuższy niż kilka dni, w jednym miejscu i nie miał jako partnera jawnej powstańczej administracji, która by to wszystko wykonywała i przydzielała ziemię chłopom, czy – jak się wtedy mówiło – włościanom. Uwłaszczenie carskie przyszło z opóźnieniem między innymi dlatego - jak myślę - że chciano uniknąć kopiowania postanowień Rządu Narodowego. Widzi się ten dekret czasem jako gwóźdź do trumny powstania, bo chłopi mieli by jakoby nie być już zainteresowani udziałem w walce. Nie wytrzymuje to krytyki. Na początku marca 1864 roku powstanie już bowiem de facto upadło, a w istniejących oddziałach, nielicznych i na ogół już tylko się ukrywających, chłopów było całkiem sporo. Od powstania odżegnuje się natomiast ziemiaństwo, bardzo wyczerpane konfiskatami i represjami. Książę Adam Czartoryski kończy swoją misję jako reprezentant dyplomatyczny powstania w zachodniej Europie, widząc brak szans na poparcie ze strony Francji czy Anglii. Uwłaszczenie carskie zmierzało do uznania przez chłopów monarchy rosyjskiego za ich dobroczyńcę i w tamtych warunkach wchodziło w życie  bardzo powoli.


Czy chodziło głównie o zadanie moralnego ciosu szlachcie czy wynikało to też z przekonania o nieuchronności takiej przemiany na ówczesnym etapie rozwoju społecznego?


- Z pewnością i jedno i drugie. Koła rządzące Rosją uznały, że to szlachta i duchowieństwo są najbardziej winne i godne najbardziej surowej kary, odizolowania ich od wpływu na lud, który przecież nie miał jeszcze nowoczesnej świadomości narodowej. Sytuacja była podobna do tej w zaborze pruskim, gdzie Bismarck powiedział wyraźnie, że z tego ludu „da się zrobić Prusaków”. W Petersburgu uznano, że nawet jeśli z ludu polskiego nie da się od razu zrobić Rosjan, to przynajmniej wiernych i wdzięcznych poddanych cara. Stąd uwłaszczenie w Królestwie Polskim jest bardziej radykalne niż w rdzennym Cesarstwie Rosyjskim. Ziemię nadano wszystkim bezrolnym, nie tylko tym, którzy zgodnie z oczekiwaniem Rządu Narodowego wzięli udział w walce. Rosyjscy komisarze włościańscy wiele sporów rozstrzygali na korzyść chłopów, indemnizacja czyli odszkodowanie dla ziemian było mniejsze niż w innych zaborach. Wyraźna też była akcja nacjonalistycznej publicystyki rosyjskiej z Michaiłem Katkowem na czele. Nie ukrywała ona chęci ugodzenia w polskie elity, którym zarzucano postawę Konradów Wallenrodów. To przypomnienie poematu Mickiewicza w rosyjskiej publicystyce było bardzo symptomatyczne. Z punktu widzenia Petersburga uznano, że mają do czynienia ze zdrajcami. Bowiem duża część Polaków służąca w carskiej armii w randze oficerskiej czy w roli urzędników, jak Romuald Traugutt, Zygmunt Padlewski, Ludwik Narbutt czy Jarosław Dąbrowski, na dźwięk powstańczej trąbki, przeszła na druga stronę. Z tego punktu widzenia, to Polacy są zdrajcami zasługującymi na represje i nieufność.


Jak była wtedy realna sytuacja warstwy chłopskiej?


- Bardzo skomplikowana, choć my ją sobie wyobrażamy z perspektywy czasu jako jednolitą, według reguły odwróconej lunety. Byli przecież chłopi-gospodarze, użytkownicy jakichś areałów, którzy mieli je teraz otrzymać na własność, ale byli też bezrolni czy parobkowie, co najmniej kilkanaście procent, którzy mieli otrzymać po trzy morgi ziemi z dóbr narodowych, jeśli wezmą udział w walce. Był też szereg innych kategorii chłopów, w różny sposób uzależnionych od dworu, czynszowników chociażby. W trakcie realizacji była przecież reforma polegająca na oczynszowaniu z urzędu, bez dania chłopom ziemi. Na zachodnich kresach Królestwa Polskiego ponad dziewięćdziesiąt procent chłopów już było oczynszowanych, nie odrabiało pańszczyzny, choć w powiecie hrubieszowskim były odwrotne proporcje. Z uwłaszczeniem powstańczym inaczej było na wsiach położonych blisko większych miast, gdzie stacjonowały silne garnizony rosyjskie, a inaczej w okolicach Puszczy Białowieskiej, gdzie wojsko zapuszczało się niechętnie.


Czy Rząd Narodowy dawał wyraz ocenie procesu uwłaszczenia?


- Romuald Traugutt uznał, iż te dekrety są wykonywane zbyt mało gorliwie. Wydał postanowienie grożące nawet śmiercią tym, którzy by się sprzeciwiali rozdawaniu chłopom ziemi, rezygnacji z czynszów i danin. Było już jednak za późno.


Ważnym wątkiem duchowo-artystycznego obrazu Powstania Styczniowego, uwydatnionym szczególnie mocno i gorzko w „Wiernej rzece” Stefana Żeromskiego, jest obraz chłopów masakrujących powstańca czy chłopów obdzierających poległych powstańców czy rannych z odzienia. Czy ten obraz był reprezentatywny czy raczej rzadki?


- To kolejne pytanie, na które nie można odpowiedzieć jednoznacznie. Nietrudno wskazać przykłady bierności, przypadki donoszenia do władz carskich na powstańców, czy sceny takie jak u Żeromskiego, obdzierania trupów powstańczych lub rannych na pobojowiskach. Można też jednak pokazać przykłady wstępowania chłopów do oddziałów powstańczych i to u schyłku trwania zrywu. Na Lubelszczyźnie i Kielecczyźnie udział ochotników-chłopów jest znaczący. Pojawili się też pierwsi plebejscy dowódcy. Postawa chłopów zależała w dużej mierze od zachowania wojsk rosyjskich i postawy dworów. Jeśli były w stosunku do chłopów szczególnie brutalne czy nieprzychylne, to zachęcało ich do wstępowania do oddziałów powstańczych. Inna była sytuacja gospodarza, użytkownika ziemi, mającego do wyżywienia liczną rodzinę, a inna młodego parobka, nie mającego nic do stracenia. Ten  mógł marzyć choćby o przyodziewku i strawie, które mu przysługiwały w oddziale czy o niewielkim żołdzie, który płacił już pierwszy dyktator Powstania, Marian Langiewicz. Mógł też liczyć na łupy po zabitych Rosjanach, które z nędzarza sprzedającego swoją pracę za parę groszy uczyniły by go właścicielem jakiegoś dobytku. O tym prawie się nie mówi, nie ma tego nawet u Żeromskiego, ale społeczna wyobraźnia wsparta pewnymi pamiętnikami dowódców powstańczych poświadcza, że tak bywało. Bywali jednak i tacy, którzy uchylali się od wojskowego poboru powstańczego, który przeprowadzali dowódcy po wejściu do wsi, odczytaniu dekretu, zrzuceniu carskiego orła i zawieszeniu polskich znaków narodowych. Nie wszyscy powstańcy chłopscy byli ochotnikami i gdy stawali później przed carskimi komisjami śledczymi, to twierdzili, że zostali wcieleni do oddziału powstańczego siłą. Dezercja z oddziałów powstańczych była znaczna.


Powstanie Styczniowe wybuchło 17 lat po słynnej rabacji Jakuba Szeli i rzezi galicyjskiej 1846 roku. Czy w dokumentach władz i w powstańczej publicystyce są jakieś ślady obaw przed powtórzeniem się tamtych zdarzeń?


- W 1861 rozpoczęły się niepokoje na wsi w Krolestwie na wieść o uwłaszczeniu chłopów w Rosji. Były one pacyfikowane przez wojsko i policję rosyjską, zdarzało się, że wzywane na pomoc przez niektórych ziemian zagrożonych rozruchami. Trzeba jednak powiedzieć, że choć chłopi nie mieli nowoczesnej świadomości narodowej, to jednak mieli poczucie przynależności do tego samego narodu co szlachta, kler czy nauczyciele wiejscy. A Moskal był naprawdę niepopularny, także dlatego, że ściągał wysokie podatki i brał na 25 lat do wojska. Poza tym chłopi byli religijni i Moskal to był dla nich heretyk, człowiek obcy wyznaniowo. Tak więc wdzięczności chłopów za uwłaszczenie w stosunku do Petersburga było niewiele. Kiedy szereg lat po powstaniu, w latach osiemdziesiątych, na Wałach Jasnogórskich w Częstochowie wzniesiono kilkumetrowy pomnik cara Aleksandra II z napisem, że ów monarcha był dobroczyńcą ludu, bo go uwłaszczył, chłopów przybywających w pielgrzymkach na ogół to irytowało.


Obraz okresu przedpowstańczego i powstania, to także sceny wdzierania się wojska i żandarmerii rosyjskiej do kościołów, zamykania ich w rezultacie mszy patriotycznych. To jednak także wizerunek biskupa wrogiego powstaniu i jednemu z dowódców powstańczego oddziału, księdzu Brzósce, zawarty w głosnej swego czasu powieści Marii Jehanne-Wielopolskiej „Kryjaki”. Jak powstanie wyglądało z tego punktu widzenia?


- Kościół odzwierciedlał społeczne i polityczne podziały. Zdarzali się biskupi o wyraźnie ugodowej postawie, jak Wincenty Popiel czy Konstanty Łubieński. Zdarzali się tacy jak Zygmunt Feliński, którzy próbowali lawirować między władzą rosyjską a samozwańczą w końcu powstańczą. W niższym duchowieństwie dużo było postaw ewidentnie propowstańczych, niejednokrotnie nawet radykalnie „czerwonych”. Mam na myśli nie tylko kapelanów powstańczych jak Agrypin Konarski, ale także księży dowódców, jak - na Litwie - ksiądz Antoni Mackiewicz, czy - na Podlasiu - ksiądz Brzóska, którzy zapłacili życiem. Wielu wspomagało powstanie na rozmaite sposoby. Z punktu widzenia caratu duchowieństwo katolickie było wrogiem nieprzejednanym. Zesłano do Rosji nawet ugodowych biskupów jak Popiel czy Łubieński. Obca władza dużo zrobiła dla jednolitości postawy duchowieństwa wobec niej.


O Powstaniu Styczniowym pisano często w publicystyce, że było ono początkiem końca Polski szlacheckiej i dało początek narodzinom polskiej inteligencji, wywodzącej się ze szlachty zrujnowanej w wyniku popowstańczych konfiskat majątkowych…


- Ten stan rzeczy padł na podatny grunt w postaci rodzących się idei pozytywistycznych, pracy organicznej. Wskazywały one, że można trudzić się dla ojczyzny nie tylko na polu bitwy, ale także w codziennej pracy, nauce i szerzeniu oświaty. Trafiało to zwłaszcza do części młodej generacji i w ogóle do części ziemiaństwa oraz zamożnego mieszczaństwa. Dawało ono pieniądze na różne instytucje, takie jak Muzeum Przemysłu i Rolnictwa w Warszawie czy na rozmaite stowarzyszenia i organizacje oświatowe, mocno skądinąd krępowane przez administrację rosyjską, działającą wtedy w nacjonalistycznym duchu wynarodowienia Polaków. W szeregach inteligencji zachodzą wtedy interesujące procesy. Jej część ląduje od lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych na bruku. Absolwenci rozmaitych szkół nie mogą znaleźć pracy, zasilając szeregi inteligenckiego proletariatu, zarabiającego na życie dorywczymi pracami, choćby korepetycjami i próbującego zaczepić się w sektorze prywatnym. Rodziło to w nich frustrację i nienawiść we stosunku do carskiej władzy, motywowaną nie tylko patriotycznie ale także przez pryzmat osobistej sytuacji ekonomicznej. To właśnie te kręgi dostarczą działaczy i zwolenników dwóch antagonistycznych obozów politycznych, które zaczęły się tworzyć pod koniec lat osiemdziesiątych - socjalistycznemu i narodowo-demokratycznemu, czy jak wtedy mówiono: wszechpolskiemu. Oba te ruchy u swych początków były zarówno antyrosyjskie, jak społecznie radykalne, choć obóz wszechpolski w 1905 roku zaczął zmieniać front. Konserwatywna, nacjonalistyczna, reakcyjna polityka caratu hodowała sobie wrogów w samej Rosji i zaczęła rusyfikować nawet spokojnych Finów, a co dopiero mówić o ziemiach polskich. Doprowadziło to do powstania anarchistycznych partii oporu, dokonujących zamachów na rosyjskich dygnitarzy i konferujących w Paryżu z Organizacją Bojową PPS Piłsudskiego.


Co można uznać za najważniejsze dziedzictwo Powstania Styczniowego?


- Z tym wiąże się kwestia moim zdaniem nie dość akcentowana, także podczas obecnych obchodów. Jest nim wizja państwa i społeczeństwa, państwa demokratycznego a społeczeństwa solidarnego, państwa ludzi równych. W tym kontekście uwłaszczenie chłopów było jednym z działań, które miały doprowadzić do państwa, które po części, na krótko, udało się zbudować. Państwo podziemne, „tajemne”, jak wtedy mówiono, Rząd Narodowy, miały charakter republikański, obywatelski. Rzecz jak na owe czasy niezmiernie nowoczesna, w tej Europie środkowo-wschodniej, monarchicznej, konserwatywnej, pełnej przeżytków feudalizmu i z wyraźnie akcentowaną pozycją tradycyjnych elit społecznych. Wszakże spora część tych elit godziła się na tę zmianę. Rozumiano, że na stanowiskach w państwie podziemnym są ludzie mieszczańskiego, plebejskiego pochodzenia, że już minęły czasy, kiedy jedynie śmietanka szlachecka, arystokracja nadawała ton. Te elementy wizji państwa są rozsiane po rozmaitych manifestach, odezwach, wypowiedziach kolejnych ekip Rządu Narodowego, i tych Czerwonych i tych Białych. Skoro zatem słusznie czcimy Konstytucję Trzeciego Maja jako ważną część dziedzictwa, które warto kultywować, skoro uważamy, że była to próba modernizacji ówczesnego ustroju Polski, to dlaczego z podobną konsekwencją nie pokazujemy tej wizji modernizacji w dokumentach Powstania Styczniowego?


Dziękuję za rozmowę.

----

Andrzej Szwarc (ur.1951 r.) - historyk, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego (Instytut Historyczny). Wykłada również w Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku na Wydziale Historycznym.

Magisterium (1973), doktorat (1978), habilitacja (1991), Zatrudniony w Instytucie Historycznym UW od 1973 kolejno jako doktorant, starszy asystent, adiunkt od 1979, profesor nadzwyczajny od1995. Kierownik Studium Zaocznego Historii w latach 1993-2002. Członek Komisji Historii Kobiet Komitetu Nauk Historycznych PAN. Członek redakcji Przeglądu Historycznego od 1974, Przewodniczący Rady Naukowej Archiwum UW 1996-1999, od 2004 koordynator Zespołu Badawczego Historii Społecznej Polski XX i XX wieku. Członek Komitetu Głównego Olimpiady Historycznej.

Zainteresowania naukowehistoria społeczna Polski i powszechna w XIX-XX w.; historia kobiet, polskiej myśli politycznej i relacje polsko-rosyjskie w XIX i początkach XX w.

Bibliografia - najważniejsze publikacje

Od Wielopolskiego do Stronnictwa Polityki Realnej: zwolennicy ugody z Rosją, ich poglądy i próby działalności politycznej (1864-1905), Wydział Historyczny UW, Warszawa 1990

·         Pod obcą władzą: 1795-1864, Warszawa 1997

·         100 postaci, które tworzyły historię Polski (wraz z: Paweł Wieczorkiewicz i Marek Urbański), Warszawa 2002

·         Unifikacja za wszelką cenę. Sprawy polskie w polityce rosyjskiej na przełomie XIX i XX wieku (wraz z: Paweł Wieczorkiewicz), Warszawa 2002

·         Od Mieszka I do Jana Pawła II. Kompaktowa historia Polski (współautor, 58 mini-wykładów z historii Polski w latach 1795-1905), Warszawa 2005

·         Kto rządził Polską? (wraz z: Paweł Wieczorkiewicz i Marek Urbański), Warszawa 2007ISBN 9788373118676

·         ( za Wikipedią)


Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (9)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (9)

 

Aleksander Gierymski

Ten znamienity rok '89 wpisany już w naszą historię, zawocował także legalizacją podziemnych witryn wydawniczych. Wiele z nich upadło, inne w takiej czy innej formie przetrwały, zmieniły nazwę... Wasza podzieliła się na dwa wydawnictwa, ale zanim o tym powiemy, chcę Pana poprosić o  opowiedzenie o działającej wewnątrz Przedświtu Witrynie Malarzy i Poetów. Zapewne nazwa wzorowała się na znamienitej oficynie londyńskiej, która tyle dobrego zrobiła dla polskiej, emigracyjnej inteligencji twórczej.

 

Warszawska Niezależna Oficyna Poetów i Malarzy była w sposób oczywisty nawiązaniem do oficyny londyńskiej. Nazwa „przystosował” do naszych realiów Jarek i po latach myślę sobie, że trochę zaspokoił tym swoje ambicje – ja dałem nazwę wydawnictwu, on najważniejszej serii poetyckiej podziemia.

Oczywiście nie tylko nazwą chcieliśmy nawiązać do Oficyny Poetów i Malarzy. Marzyło nam się – i po części udało się to zrealizować – że będą to tomiki wydane, oczywiście jak na warunki podziemia, w sposób szczególny. Będą miały ilustracje, stąd malarze, ale i poeksperymentujemy z formatami, z papierem na którym drukujemy, z czcionkami, z farbami. Jak dziś patrzę na niektóre tomy, na przykład na książki Rysia Krynickiego, Basi Sadowskiej, Antka Pawlaka, Jarosława Marka Rymkiewicza to są to naprawdę podziemne „wybryki”. Nie znam innych wydawców, którzy by się tak do poezji przyłożyli.

 

Ile wyszło tych tomów?

 

Jeśli dobrze liczę dwadzieścia pięć. Nie pamiętam już w której książce eksperymentowaliśmy z papierem. W jednym tomie wykorzystaliśmy chyba ze sześć różnych gatunków papieru – jakieś kolory, papier pakowy, w kratkę. Mieliśmy z tym duże kłopoty, no bo – niby można było gdzieś załatwić papier pakowy ale trzeba go było pociąć do odpowiedniego formatu, papier się oczywiście zawijał, był śliski, drukarze nas klęli…

 

Autorzy sami się do Was zgłaszali czy komuś zaproponowaliście druk jego wierszy?

 

Nie przypominam sobie abyśmy za kimś chodzili. W serii wyszła książeczka Marka Nowakowskiego – tom jego próz poetyckich zatytułowany „Rachunek” – i być może Markowi sami żeśmy zaproponowali druk. Ale, wie pan, pozycja Jarka w polskiej poezji była na tyle znacząca, że raczej musieliśmy odmawiać druku niż poszukiwać autorów. Krzysztof Karasek /Anonim/, Basia Sadowska, Tomek Jastrun, Rysiek Krynicki, Ewa Lipska, Piotrek Mitzner, Grzegorz Musiał, Wacław Oszajca, Antek Pawlak, Piotr Szewc, Jerzy Zagórski, Anka Kowalska, Leszek Szaruga – przecież to są albo wielkie, albo przynajmniej znaczące nazwiska polskiej literatury. Byli tez debiutanci: Ryszard Holzer /Marek Mayer/, Kamil Sipowicz, Rysiek Żółtaniecki, Marek Czuku. Był Grzegorz Białkowski /Antoni Szymanek/, były rektor Uniwersytetu Warszawskiego, był emigrant Michał Wyszomirski…

 

To faktycznie paleta niezwykła. Jak Pan wcześniej mówił – podział był jasny, za poezję odpowiadał Jarek Markiewicz.

 

Tak, bez dwu zdań, to było ukochane dziecko Jarka. Oczywiście każdą książkę ze mną konsultował ale nie pamiętam abym kiedykolwiek kontestował jego pomysły. Ale warto pamiętać na przykład o Słoniu, Wieśku Bielińskim, który „pieścił” te tomiki, bardzo dbał o ich wygląd.

 

Wracajmy do wcześniejszego pytania. Jest rok ’89 i… i powstają dwa działające legalnie Przedświty… Rozstajecie się z Jarkiem. Dlaczego?

 

Nie, nie w roku ’89 powstał jeden działający legalnie Przedświt. Ale po kolei. Jak już mówiłem, w maju tego roku wydawnictwa podziemne po raz pierwszy mogą oficjalnie wystawić swoje książki na Międzynarodowych Targach Książki w Pałacu Kultury. Mamy swoje stoiska, wzbudzamy sensację, walą do nas tłumy ludzi sporo książek sprzedajemy. Któregoś dnia, podczas targów przychodzi do mnie dziennikarka, nie jestem tego pewien ale chyba nieistniejącego już Kuriera. Robi ze mną wywiad. Zadaje mi pytania tytułując mnie szefem Przedświtu. Wywiad ukazuje się następnego dnia i… i wywołuje w Jarku wściekłość…

 

Wywiad?

 

Nie wywiad ale to, że nie powiedziałem, że i Jarek jest szefem. Dziś myślę, że to mój błąd, że powinienem był to powiedzieć. Gdzieś tam, bardzo mocno zostało dotknięte ego mojego przyjaciela.

 

To był jedyny powód Waszego rozstania? Wydaje się banalny…

 

Pozornie jedyny. Ale może się mylę, może było tak, że materiał uległ zmęczeniu, że po prostu musieliśmy się rozstać. Wie pan, sześć i pół roku, w czasie których – poza moją odsiadką – praktycznie spędzaliśmy każdy dzień ze sobą. Wiele godzin. Także wakacje. W gruncie rzeczy znaliśmy każdy swój gest, wiedzieliśmy jak kto się zachowa, nawet słowa jakie wypowie.

 

Rozstaliście się w gniewie?

 

Chyba tak, chyba tak trzeba powiedzieć. Byłem młody, zapalczywy, nie widziałem powodu aby przepraszać za ten wywiad, w którym – po prawdzie – przecież nie ja nabroiłem. Jarek oznajmił, że się rozstajemy, ja kiwnąłem głową, uznałem, że nie warto niczego sklejać, że czas najwyższy aby każdy z nas poszedł swoją drogą.

Ale wydaje mi się, że był też powód znacznie poważniejszy, choć początkowo przez żadnego z nas nie podnoszony. Mianowicie sprawa legalizacji wydawnictwa, wyjścia na powierzchnię. Ja i większość kolegów uważaliśmy, że należy natychmiast rejestrować firmę i podjąć próbę jawnej działalności, Jarek, że jest na to zdecydowanie przedwcześnie.

 

Legalizuje Pan wydawnictwo…

 

Tak, tuż po wakacjach, we wrześniu ’89 roku Przedświt zaczyna działać legalnie. Jarek dalej działa w podziemiu, choć trudno to nazwać podziemiem. Dla spokoju, dla odróżnienia naszych wydawnictw daję inne logo na książkach.

 

Ale przecież powstaje też drugi legalnie działający Przedświt. Nie stwarza to komplikacji?

 

Jarek w roku ’90 rejestruje Fundację Przedświt. Komplikacji raczej nie było, może kilka razy ktoś  pomylił adres, posłał fakturę nie tam, gdzie trzeba. Ale generalnie nie było problemu.

Musze też od razu dopowiedzieć: rozstaliśmy się z Jarkiem niedobrze, ale… szybko za sobą zatęskniliśmy, szybko nasze relacje zaczęły się normalizować i, choć nigdy nie były już takie jak przez całą dekadę lat osiemdziesiątych, to jednak bywaliśmy u siebie, często gadaliśmy, dzwoniliśmy, Jarek recenzował moje książki, prowadził któryś mój wieczór, radziliśmy się w najtrudniejszych, najbardziej osobistych sprawach. Potem, czternaście lat temu, umierała Ela „Promyk”, Jarka żona, a moja cioteczna siostra – bodaj w 1986 roku po zatrzymaniu Jarka i rewizji w ich domu pękł jej tętniak na mózgu, uratowała ją operacja, teraz zrobił się i pękł po raz kolejny. Opiekowaliśmy się nią w szpitalu, leżała przez kilka tygodni nieprzytomna. Chodziliśmy z moją żoną ją myć, przewijać, masować. Ela umarła,  został sam z sześcioletnim Jeremiaszem. Znów byliśmy blisko. No i akt ostatni: to ja w 2010 roku pożegnałem Jarka na cmentarzu, nie tylko w imieniu Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, którego byłem wówczas wiceprezesem, nie tylko w imieniu ludzi Przedświtu, pożegnałem go także jako mego przyjaciela, człowieka, od którego w życiu dużo dostałem, od którego dużo się nauczyłem, któremu sporo zawdzięczam. Nie pamiętam słów, które wypowiadałem, wiem natomiast, że często mi go brakuje. Trochę widzę Jarka w jego dwudziestoletnim dziś synu, wysokim, wyższym i ode mnie, i od ojca Jeremiaszu, jeszcze chłopcu, ale już wkraczającym w dorosłe życie.

 

Zarejestrował Pan wydawnictwo i zaczął Pan…

 

No, z tym zaczął jest pewien problem… W roku ’89, inaczej niż pewnie już dwa lata później, wciąż był problem z papierem. Żadna drukarnia nie miała go tyle aby bez problemu przyjąć zamówienie. To wciąż było kombinowanie i szukanie dojść. Ale był też znacznie poważniejszy problem. W tym czasie działała w Polsce cenzura, a premier Mazowiecki wcale nie chciał jej zlikwidować. No i mamy problem…

 

Rozumiem, że zaniósł Pan jakąś książkę do cenzury…

 

Chcąc wydawać legalnie musiałem to zrobić…

 

Jaka to była książka?

 

„Koszmar niewolnictwa” profesora Andrzeja Józefa Kamińskiego. To była książka praktycznie naukowa, analiza porównawcza obozów niemieckich i sowieckich.

 

Groźna, niebezpieczna. Jaką część zakwestionowano, bo rozumiem, że tak się stało.

 

Ma pan rację i groźna, i niebezpieczna. Zakwestionowano nie jakiś fragment. Zakwestionowano całość. Książka nie miała prawa się ukazać.

 

Jesienią ’89 roku? Cała książka?

 

Dokładnie tak. Decyzję otrzymaliśmy 30 października ’89 roku. Mam wrażenie, że dla naszych czytelników ciekawym będzie uzasadnienie tej decyzji. Oto ono:

„ Książka A.J. Kamińskiego pt. „Koszmar niewolnictwa”, napisana i wydana w RFN w 1981 roku poddaje analizie systemy totalitarne jako formy władania koncentracyjnego, czyniąc to na przykładzie Niemiec faszystowskich i Związku Radzieckiego. Autor wskazuje na wiele zasadniczych wspólnych obu systemom właściwości /stałe zagrożenie jednostki przez siły terroru – Gestapo, GPU, KGB, obozy koncentracyjne jako jedyna możliwość rządzenia narodem wbrew jego woli, oraz rezerwuary niewolniczej siły roboczej/, stawia znak równości miedzy państwem faszystowskim, a państwowością radziecką po czasy autorowi współczesne. Co więcej, praktyki koncentracyjne hitleryzmu są – zdaniem piszącego – tylko zapożyczeniem tego, co po rewolucji wprowadzał do radzieckiego życia społecznego Lenin i Trocki.

Drugą cecha różniącą rzeczywistość faszystowską od radzieckiej jest to, że koncentracyjny system faszystowski znikł w 1945 r., natomiast radzieckie kacety – twierdzi autor – są nadal częścią współczesności

 

REKAPITULACJA

1/ Przeprowadzona w książce analiza systemów totalitarnych w sposób szczególny relatywizuje rozmiar i grozę zbrodni hitlerowskich umieszczając je w rozlegle zarysowanym i stosownie przykrojonym tle historii Związku Radzieckiego;

2/ Zabieg powyższy, jak też próba przypisania faszystowskich praktyk koncentracyjnych Związkowi Radzieckiemu po współczesność, stanowi nadużycie o ważkich konsekwencjach politycznych.

 

Zgoda Urzędu na rozpowszechnianie książki o intencjach politycznych, o których wyżej, oznaczałaby, iż polskie władze państwowe podzielają zamieszczone w niej opinie i sądy. One zaś w sposób oczywisty obrażają pozostające w sojuszu z Polską Państwo Radzieckie.

Tym samym publikacja godzi w konstytucyjną zasadę umacniania przyjaźni i współpracy ze Związkiem Radzieckim i spełnia dyspozycję pkt. 3 art. 2 Ustawy o kontroli.

 

Od niniejszej decyzji przysługuje prawo wniesienia odwołania do Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk w Warszawie, ul. Mysia 5, w terminie 7-u dni od jej doręczenia.

 

Podpis: Dyrektor Zespołu Publikacji Nieperiodycznych mgr. Zbigniew Faliński”

 

Uff „Zgoda Urzędu na rozpowszechnianie książki o intencjach politycznych, o których wyżej, oznaczałaby, iż polskie władze państwowe podzielają zamieszczone w niej opinie i sądy:.. Jaka była dalsza historia książki? Rozumiem, że się Pan odwołał od tej decyzji.

 

Oczywiście. W wyznaczonym terminie się odwołaliśmy, a 7 grudnia otrzymaliśmy pismo z Głównego Urzędu, ze zwrócili się „o wydanie opinii w sprawie treści książki Andrzeja Józefa Kamińskiego Pt. ‘Koszmar niewolnictwa’”do… do Ministerstwa Spraw Zagranicznych…

 

Kafka… Ministrem był wówczas Krzysztof Skubiszewski…

 

Bliski kolega zmarłego w 1985 roku autora.

 

Rozumiem, ze MSZ nie miał wątpliwości

 

No, właśnie nie miał. MSZ-t sprytnie umył ręce pisząc w odpowiedzi, że „opiniowanie materiałów pod katem dopuszczalności ich rozpowszechniania nie miesci się w zakresie działania urzedu MSZ”. Główny Urząd 12 stycznia 1990 roku postanowił więc utrzymać w mocy decyzję Okręgowego Urzędu. Dalej więc nie mogliśmy wydać książki.

 

Odpuścił Pan?

 

Panie Bohdanie, ja nie po to „wychodziłem na powierzchnię” aby ktokolwiek zakazywał mi wydawania książek. To nie miałoby dla mnie najmniejszego sensu. Skierowaliśmy sprawę do Naczelnego Sądu Administracyjnego i 15 lutego 1990 roku zapadł wyrok. Korzystny dla nas, bo… 29 grudnia 1989 zmieniono Konstytucję. Sąd stwierdził, że „ W rezultacie ostatniej nowelizacji Konstytucji nie można już od 31 grudnia 1989 r. orzekać zakazu rozpowszechniania publikacji z powodu treści godzących w konstytucyjne zasady polityki zagranicznej Polski, bo takich wyodrębnionych zasad w Konstytucji już nie ma”…

 

Jednym słowem, gdyby nie zmiana Konstytucji, dalej by Pan nie mógł wydać książki. Strasznie groźny ten Andrzej Kamiński. Kim on był?

 

Urodził się w 1921 roku, walczył jako ochotnik w kampanii wrześniowej, potem w AK – ze względu na żydowskie pochodzenie zmienił nazwisko na panieńskie matki /ojciec nazywał się Szper/, w 1944 aresztowany, katowany przez Gestapo, potem obóz koncentracyjny Groß-Rosen. W PRL-u studia prawnicze, potem doktorat i habilitacja z historii. Wykładał na Uniwersytecie Poznańskim i Warszawskim. W 1973 zmuszono go do wyjazdu z Polski – kolejnych jego pięć książek nie mogło się ukazać drukiem. Między innymi biografia Willego Brandta. Osiedlili się z żoną w RFN. W 1977 został profesorem Bergische Universität w Wuppertalu. Zmarł, jak już mówiłem w 1985 roku. Był autorem wielu książek i artykułów naukowych.

 

Wkrótce cenzura została zlikwidowana, ale nie zlikwidowano trudności z papierem. O ile mnie pamięć nie myli w resorcie kultury przydzielano go według sobie tylko znanego klucza, jedni dostali, inni nie. Znany jest mi przypadek kiedy mały wydawca wpadł na genialny pomysł wydawania lektur szkolnych jako bryki. Te bryki czynił mu jeden z bardzie znanych polskich krytyków literackich. Inni na wartościowe dzieła literackie nie dostawali, oni tak, mieli go w takiej ilości jak chcieli. Później okazało się, że jeden z nich jest na liście Bronisława Wildsteina jako poważny współpracownik SB. Stara sprawa, przyschła, jak wiele innych. Jak Pan sobie radził w tym okresie i do kiedy starczyło Panu sił, na prowadzenie działalności gospodarczej w ten najnowszej, kapitalistycznej rzeczywistości.

 

Wie Pan, ja jestem uparty, więc wydawaliśmy książki przez dwanaście lat, aż do roku 2001. Trudności z papierem nie trwały długo. Faktem jest, że w ’89 i ’90 to był problem. Jeździłem po całej Polsce i szukałem tych, którzy mają papier. I znajdowałem. Często były to jakieś małe drukarnie, miały kiepski papier ale… ale ważne, że książka mogła się ukazać…

 

Ze swojej działalności, podziemnej, potem legalnej wyniósł Pan wiele przyjaźni – nie tylko literackich. Możemy teraz o nich porozmawiać?

 

Możemy, ale uprzedzam – choć opowiem chyba tylko o czterech osobach: Krzysztofie Karasku, Krzysztofie Mętraku, Lechu Budreckim i Pawle Wieczorkiewiczu, że to zajmie sporo miejsca…

 

Zacznijmy więc od Karaska. Kiedy Pan go poznał?

 

Dawno, bardzo dawno. Myślę, że był to rok ’79. Chyba u Jarka Markiewicza, ale mogło tez być tak, że poznałem go przez Tomka Burka. Mój przyjaciel, choć o pokolenie ode mnie starszy /jest z ’37 roku/, był wówczas znacznie młodszy niż ja dzisiaj. Krzysiek… mocny facet, znakomity poeta, eseista człowiek znający wszystkich w środowisku literackim, z przeszłością sportową, mało kto wie, że Krzysztof ukończył nie żadną polonistykę czy filozofię /choć tę studiował/ ale AWF, a w młodości był lekkoatletą – skakał o tyczce, potem latał na szybowcach, był nawet chyba instruktorem, dużo pijący – zawsze się śmieję, że gdybym wypił jedną dziesiątą tego, co on, od lat leżałbym na cmentarzu – z ogromna wiedzą także w dziedzinie malarstwa, muzyki klasycznej. Generalnie ktoś, z kim znajomość daje ci ogromnie, ogromnie dużo.

Spotykaliśmy się z Krzysiem często, myślę, że szybko przypadliśmy sobie do gustu, szybko zaczął bywać w naszym mieszkaniu. Jak już wcześniej pisałem, był naszym autorem w podziemnym Przedświcie. Wydał swój tom jako Anonim. Nie wiem, nigdy o to Krzysia nie pytałem, dlaczego nie wydał tej książki pod nazwiskiem. Pewnie dlatego, że miał etat w Literaturze. Ale Krzysztof to przede wszystkim znakomity poeta, pewnie jeden z najważniejszych poetów nie tylko Nowej Fali ale i ostatniego czterdziestolecia. A poza tym „gadacz” niezwykły – najczęściej zresztą dominujący resztę uczestników rozmowy – zawsze ze swoim zdaniem, broniący go zażarcie, czasami do tego stopnia, że naubliża przeciwnikowi albo się obrazi. Trzeba Krzysia znać, aby wiedzieć, gdzie są jego czułe punkty, odciski, na które nie wolno wchodzić.

Kiedy zarejestrowaliśmy legalny Przedświt zaproponowałem Krzysiowi redagowanie Serii Poetyckiej Przedświtu. I był redaktorem niezwykłym. Kogo myśmy w tej serii nie mieli: Jarek Mikołajewski, Gienio Tkaczyszyn-Dycki, Józek Kurylak, Karol Maliszewski, Jurek Górzański, Bożena Ptak, Selim Chazbijewicz, Staszek Dłuski, Dariusz Bugalski, Michał Wójcikiewicz, Maciej Mielecki, Mirek Woźniak, Piotr Matywiecki, Andrzej Piotrowski, Andrzej Sosnowski, Tadeusz Pióro, Kazimierz Brakoniecki, Maciek Cisło. Wymieniłem tylko część nazwisk. Ale to przecież nazwiska znaczące ogromnie, ogromnie dużo w polskiej literaturze. Większość z nich to byli ludzie, którzy dopiero startowali w literaturze, część to po prostu debiutanci. Krzysztof ma wspaniałego nosa do wyszukiwania talentów. I do podawania im pomocnej dłoni. Redagował, układał każdy tom, doradzał, odrzucał część wierszy, czasami proponował ich przeróbki. I ci młodzi zawsze dobrze na tym wychodzili.

 

Ale Karasek był też chyba autorem „naziemnego” Przedświtu.

 

Tak, w roku 1993 wydaliśmy, w moim odczuciu świetny tom jego esejów Autopsychografia.

 

W którymś z wywiadów mówił Pan, że sporo Pan zawdzięcza Karaskowi jeśli chodzi o malarstwo, o jego „czytanie”, rozumienie, postrzeganie…

 

 

To prawda. Z Krzysztofem odbyliśmy trzy podróże zagraniczne i każda z nich miała jakiś akcent malarski. Pierwszą odbyliśmy w październiku roku ‘90. To był Frankfurt i Targi Książki, gdzie Przedświt miał swoje stoisko. Po prawdzie niewiele nas te targi obchodziły. Owszem, ciekawe, do zobaczenia, ale ile tam można spędzać czasu. Znacznie ciekawszym było zobaczenie zbiorów malarstwa w muzeum miejskim. Swoją droga chciałbym aby nasze Muzeum Narodowe miało takie zbiory jak tamto. Ale opowiadam o tym z innego powodu. Oprócz tego, co było stała ekspozycją, była też tam wystawa barokowego malarstwa chyba z Wenecji. Chodziliśmy po salach i Karasek, a stał w takiej odległości, że nie mógł widzieć podpisów po kolei wymianie autorów obrazów. Wydało mi się to tak nieprawdopodobne, że zacząłem sprawdzać. Za pierwszym razem strzał w dziesiątkę. Myślę sobie trafił, za drugim… no też miał szczęście, ale przy dziesiątym, dwudziestym wciąż to samo. Nigdy wcześniej nie był w tym muzeum, nie znał tych malowideł. To znaczy inaczej, część z nich znał z albumów, reprodukcji, zdjęć. Inne rozpoznawał po ręce malarza, stylu, tematyce. I tak było nie tylko z tymi Włochami, rozpoznawał tak też Małych Holendrów. Pomylił się może pięć, może sześć razy na sto? dwieście? obrazów.

 

Niezwykłe.

 

Tak, to jest niezwykłe. Krzysiek twierdzi, że miał dwu nauczycieli malarstwa. Śmieszne, że żaden z nich nie był malarzem, dwóch Zbyszków: Bieńkowskiego i Herberta. Ale trzeba tez pamiętać, że wychował się w domu, w którym malarstwo było rzeczą oczywistą – ojciec Krzysia był malarzem.

 

Druga Panów podróż?

 

W następnym, 1991 roku, pojechaliśmy na kilka dni we trzech, bo oprócz nas był tez Tomek Burek, na zaproszenie Instytutu Polskiego w Pradze, do tego miasta. Byłem w Pradze pierwszy raz, Krzysiek mnie po nim oprowadzał, pokazywał to, co ciekawe, warte uwagi. Któregoś dnia – byliśmy tylko we dwu, Tomek gdzieś poszedł sam, Krzysiek zaciągnął mnie do Zlatego Tigra, legendarnej praskiej piwiarni. – Chodź – powiada – to knajpa, w której popija Hrabal. Trzeba wiedzieć, że dosłownie dwa, trzy miesiące wcześniej wydaliśmy „Zaczarowany flet” w znakomitym tłumaczeniu Andrzeja Czcibora-Piotrowskiego. – Może go spotkamy – dodał, a mnie nie trzeba było dłużej zachęcać.

Zlaty Tigr to piwiarnia, która ma, w każdym razie wówczas miała, dwie sale – pierwszą ogromną, w której stały ciągnące się przez całe pomieszczenie stoły, przy których siedzieli zwykli goście i drugą malutką, zarezerwowaną tylko dla Hrabala i jego kumpli…

 

Jak rozumiem, opowiada Pan tę historię dlatego, że pojawił się Hrabal.

 

Ma pan rację. Siedzieliśmy może od pół godziny, piliśmy piwo z ogromnych kufli i nagle w drzwiach pojawił się autor „Pociągów pod specjalnym nadzorem”. Krzysiek poderwał się na równe nogi i mówi: chodź, przedstawię cię Hrabalowi. Podeszliśmy i… i mieliśmy niezwykłą rozmowę. Karasek mnie przedstawił mówiąc, że jestem polskim wydawcą Hrabala. Ten zapytał jaką książkę wydałem. Odpowiedziałem, na co Hraba wzniósł do góry pięść i wykrzyknął: Niech żyje Polska, niech żyje Solidarność, po czym odwrócił się i podreptał do swojej salki. Wspominam to komiczne spotkanie z ogromnym sentymentem. Było jak perełka z opowiadań wielkiego czeskiego pisarza.

Tam w Pradze, w Galerii Narodowej zobaczyłem wspaniały obraz jednego z moich ukochanych malarzy El Greca. W mojej pamięci pozostał jako mały obraz przedstawiający twarz Chrystusa. W zeszłym roku, będąc w Pradze, poszedłem zobaczyć go po raz kolejny. Wcale nie jest mały. Uświadomiłem sobie wówczas, że Karasek ma znacznie lepszą pamięć ode mnie.

 

A trzecia Panów podróż?          

 

Wiedeń kilka lat później. Nasi, to znaczy mojej żony i moi, znajomi zaoferowali nam podczas wakacji swój dom w Wiedniu. Wyjeżdżali na wakacje i mieliśmy na dwa tygodnie wspaniałą willę z przeszklonym całym frontonem, na ogromnej skarpie tuż przy Dunaju, do własnej dyspozycji. Zabraliśmy Krzysia, potem zresztą przyjechała jeszcze trójka naszych przyjaciół. Odbywaliśmy z Krzysiem prawdziwe pielgrzymki do Kunsthistorische Museum, do Akademii, do Albertiny, do Schönbrunnu. I znów, jak we Frankfurcie Krzysiek był dla nas przewodnikiem po zbiorach malarstwa. To tam, w Wiedniu zobaczyłem po raz pierwszy wielkość Jacoba Jordaensa, który stał się kilkanaście lat później bohaterem jednej z moich powieści.

Ale przez chwilę zobaczyłem też tam innego Krzysia. W którymś z zatłoczonych wiedeńskich ogrodów, gdzie przez chwile postanowiliśmy odpocząć na ławkach, ni z tego, ni z owego pojawił się jakiś zespół muzyczny. Zaczęli wygrywać skoczna muzykę ludową. Jakaś para obcokrajowców rzuciła się do tańca. Karasek nie czekał ani chwili. Był kolejnym. Za chwilę i nas poderwał i wszyscy wymachiwaliśmy nogami…

 

Karasek jest trwały, niezniszczalny, nieśmiertelny…

 

Ma Pan rację. I niech taki pozostanie jak najdłużej. Jest dla mnie bardzo, bardzo ważny.


Z notatnika kresowego Mariana Kałuskiego – Eliza Orzeszkowa w Grodnie

$
0
0

Z notatnika kresowego Mariana Kałuskiego


Eliza Orzeszkowa w Grodnie

 

18 maja 1910 roku zmarła w Grodnie, mieszkająca tam od 1870 roku, popularna po dzień dzisiejszy
powieściopisarka polska Eliza Orzeszkowa. Pogrzeb jej odbył się 23 maja przy udziale około 15 tysięcy osób. Nawet Żydzi grodzieńscy zamknęli sklepy tego dnia. Władze rosyjskie starały się usilnie aby pogrzeb nie stał się polską manifestacją patriotyczną. Zabroniono młodzieży brania udziału w pogrzebie, a nawet siłą usuwano tych, którzy jakoś wkręcili się w tłum. W farze przyjaciel i spowiednik pisarki ks. Stanisław Miłkowski wygłosił płomienne kazanie przy trumnie zmarłej. Jeden z żałobnych mówców, także pisarz i krytyk Józef Kotarbiński z Warszawy, podsumowując życie, działalność społeczną i literacką wielkiej pisarki, użył nad trumną znamiennych słów: „Ona była żywą mądrością i czującym sercem całej epoki...”. Eliza Orzeszkowa jest pochowana na katolickim cmentarzu parafialnym 

(zwanym farnym) w Grodnie. 

 

Dwa polskie filmy „Nad Niemnem”

 

„Nad Niemnem” to głośna czy wręcz słynna i bardzo popularna powieść pozytywistyczna Elizy Orzeszkowej, którą pisała w Grodnie w latach 1885-86. Drukował ją w odcinkach warszawski „Tygodnik Ilustrowany” w 1887 roku, a wydanie książkowe ukazało się również w Warszawie w 1888 roku, na 25 rocznicę Powstania Styczniowego. Powieść ma charakter eposu i nawiązuje do tradycji „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza (S. Brzozowski nazwał Orzeszkową „młodszą siostrą Mickiewicza”). Akcja powieści toczy się na Grodzieńszczyźnie (wesele Elżuni w powieści jest inspirowane rzeczywistym weselem, na którym jednym z gości była Orzeszkowa) w okresie lata 1886 roku i ma wątek patriotyczno-społeczny. Powieść nawiązuje bowiem do Powstania Styczniowego 1863, które w zasadzie jest istotnym jej motywem, wprowadzonym do powieści poprzez motyw Mogiły - uroczyska w lesie, na którym zginęło 40 powstańców. Utwór jest jednak nie tylko przypomnieniem i uczczeniem wielkiego narodowego zrywu-wydarzenia, ale przynosi również refleksje związane z popowstaniową rzeczywistością, podejmując trudny temat zachowania narodowej tożsamości, mimo klęski i pogrzebania nadziei na szybką realizację niepodległościowych marzeń. Powieść była niemal powszechnie uznana za arcydzieło, zarówno przez współczesnych, jak i potomnych. W przeróbkach scenicznych wystawiano ją w teatrach polskich. W 1905 roku Eliza Orzeszkowa wraz z Henrykiem Sienkiewiczem i Lwem Tołstojem została nominowana do literackiej nagrody Nobla (otrzymał ją Sienkiewicz). Powieść „Nad Niemnem” została przetłumaczona na języki: białoruski (2003), bułgarski, czeski (1894, nowe tłumaczenie 1974), litewski (1958), łotewski, rosyjski, serbo-chorwacki, słowacki, szwedzki (1897), węgierski. Powieść była dwa razy ekranizowana w Polsce: w 1939 i 1987 roku.

 

Pierwszej ekranizacji „Nad Niemnem” dokonali przed samą wojną Wanda Jakubowska i Karol Sokołowski. Role Justyny i Jana odtwarzali aktorzy tej miary, co Elżbieta Barszczewska i Jerzy Picheleski; a w filmie grali także takie gwiazdy ówczesnego teatru i filmu polskiego jak: Mieczysława Ćwiklińska, Jerzy Kreczmar i Stanisława Wysocka. Grodzieńszczyzna była wówczas polska i niektóre sceny były tam nakręcane. Premiera filmu miała się odbyć 5 września 1939 roku. Wojna polsko-niemiecka, która wybuchła 1 września tego roku, nie tylko temu przeszkodziła, ale także jedyny negatyw tego filmu spalił się w czasie oblężenia Warszawy w 1939 roku.

 

Ponownie po nadniemeński epos sięgnął w 1985 roku reżyser Zbigniew Kuźmiński. Scenariusz filmu napisał Kazimierz Radowicz. W głównych rolach wystąpili z powodzeniem młodzi aktorzy: Iwona Pawlak w roli Justyny oraz Adam Marjański w roli Janka. Dlatego, że Niemen nie płynie dziś (po 1945 roku) przez polskie ziemie, za plenery nadniemeńskie posłużyły rzeka Bug (zamiast Niemna) oraz ziemia podlaska - głównie okolice Drohiczyna, a więc ziemia granicząca z Grodzieńszczyzną. Zaścianka Butrymowiczów musieli szukać filmowcy w Koźlach pod Białymstokiem, a na siedzibę Korczyńskich wybrany został pięknie odrestaurowany dwór w Turowej Woli koło Rawy Mazowieckiej.

Film wszedł na ekrany w 1987 roku, a więc w setną rocznicę ukazania się powieści. Urzeka on nastrojem pogody, serdeczności i ciepła oraz grą bohaterów filmu. Ludzi przyciągała do kin także jego tematyka kresowa – ten utracony przez nas tak polski raj (Grodzieńszczyzna pomimo wypędzenia z niej ponad 100 tysięcy Polaków po 1945 roku, ciągle jest krajem bardzo polskim). Toteż film bił rekordy powodzenia. W ciągu pierwszych kilku lat obejrzało go ponad 7 milionów osób. Otrzymał on i jego twórcy także sześć nagród, m.in. Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki I stopnia, a popołudniówka warszawska „Express Wieczorny” przyznała reżyserowi nagrodę „Złoty Express 87”.  

 

Wacław Holewiński rozmawiał z Andrzejem Makowieckim autorem książki o warszawskich kawiarniach literackich

$
0
0

Wacław Holewiński rozmawiał z Andrzejem Makowieckim autorem książki o warszawskich kawiarniach literackich

 

Bruno SchulzPanie Profesorze, warszawskie kawiarnie literackie ludziom mojego pokolenia – ale przecież także tym starszym, kojarzą się w najlepszym wypadku z przedwojenną Ziemiańska, a po wojnie ze stolikiem na Wiejskiej, w Czytelniku. Ale przecież historia kawiarni literackich jest znacznie dłuższa… Co więcej, w tamtych czasach nawet nazwa była inna. Bo przecież były to… mleczarnie…

 

Nazwa „mleczarnia” wydaje się dziś nieco  dziwna, ale jest całkiem właściwa ze względu na  menu takiego lokalu w czasach Młodej Polski. Dodajmy od razu,  że chociaż wielu badaczy wskazuje na  kawiarnie  romantyczne jako na kawiarnie  literackie, faktyczny początek zjawiska to późne  lata XIX wieku, czasy Młodej Polski. Tak więc zarówno w Nadświdrzańskiej jak Udziałowej można było dostać  produkty mleczne: mleko słodkie i kwaśne, twarogi, kefiry a także kawę, która na przełomie wieków najczęściej była kawą białą -  ze śmietanką lub mlekiem. Nadświdrzańska właśnie produktom mlecznym zawdzięczała swoją sławę. Ale to nie oznacza, że tylko mleko i jego pochodne dominowały w tych lokalach. W Udziałowej obok ciastek były tzw. krótkie dania gorące ( słynne parówki), obok mleka były tu także napoje alkoholowe:  koniaki. likiery itp. Z kolei dziś powszechnie używana nazwa „kawiarnia” jest bardzo dawna. Używali jej np. Mickiewicz  i Kraszewski,  była w powszechnym użyciu w epoce romantycznej ( w której np. w Honoratce  historycy kultury chcieliby widzieć początki kawiarni  artystycznych). Ale po młodopolskich „mleczarniach” przyszła nazewnicza pora na „cukiernie”  - takie określenie dominuje w dwudziestoleciu międzywojennym ( słynna Ziemiańska jest przecież „cukiernią” , choć w tym samym czasie Fogg śpiewa „ w maleńkiej cichej tej kawiarence”). 

 

Regułą kawiarni literackich było to, że miały one swego lidera, kogoś, wokół kogo ogniskowali się pozostali bywalcy, kogoś kto był moderatorem rozmów. Ten najsłynniejszy w końcu XIX wieku i początkach XX to Franc Fiszer. Ale przecież nie tylko on…

 

Aby „stolik” nie przekształcił się w dyskusyjny chaos, ktoś musi koordynować indywidualne ekspresje. W młodopolskiej kawiarni  U Miki nieformalną Akademią Literatury zawiadywał Edward Słoński, w Udziałowej  w centrum zainteresowania  był aktualny stolik Franza Fiszera. Przy stoliku skamandryckim w  Ziemiańskiej nieformalnym „królem” ( choć nie  osobnikiem przyciągającym spojrzenia  snobów)  był redaktor „Skamandra” i „Wiadomości Literackich” – Mieczysław Grydzewski, zaś stróżem porządku – Jan Lechoń, przy stoliku Gombrowicza królował sam Mistrz, zaś jego „szambelanem” był Stefan Otwinowski. Po wojnie,  przy stoliku w Ujazdowskiej mistrzem ceremonii stolikowej był oczywiście Antoni Słonimski, z kolei najważniejszym dysponentem stolika w Czytelniku i moderatorem rozmowy był Tadeusz Konwicki.  

 

 

Najsłynniejszą kawiarnią literacką II Rzeczpospolitej była Ziemiańska. Uściślijmy, Mała Ziemiańska, na Mazowieckiej. W tejże Ziemiańskiej z kolei najsłynniejszy był stolik skamandrytów. Ale przecież były też inne…

 

Ziemiańska w powszechnej świadomości istnieje najczęściej z „półpięterkiem” i usytuowanym na nim stolikiem skamandrytów. Taki stan rzeczy istnieje jednak dopiero od roku 1927 i remontu lokalu. A przecież cukiernia o tej nazwie egzystuje od czasów I wojny światowej ( powstała za czasu okupacji niemieckiej Warszawy) i od dawna skupia środowisko literacko-artystyczne. Pierwszy „stolik skamandrytów”  pojawił się na parterze ( piętra i półpiętra jeszcze nie było) grubo przed rokiem 1927. Jednak dopiero stolik na półpięterku ( najpierw zwany stolikiem „ Cyrulika Warszawskiego” dopiero potem „skamandryckim”) stał się obiektem podziwu, zazdrości,  a także niechęci lub zawiści. Wyniesiony nad poziom parteru zdawał się  sygnalizować miejsce skamandrytów w hierarchii literackiej dwudziestolecia. Niżej zaś, na parterze gromadzili się reprezentanci „gorszych” ( czytaj – mniej rozreklamowanych ) ugrupowań literackich.  Był tu np. stolik kwadrygantów, przy którym zasiadali Dobrowolski, Słobodnik, Saliński, Szenwald, przez jakiś czas pojawiał się tutaj Gałczyński. Po roku 1933 pojawił się „stolik Gombrowicza” ( z Otwinowskim, Ginczanką, Śpiewakiem i licznymi „przysiadaczami”, których skład ulegał dość częstym modyfikacjom, ponieważ przebywanie z autorem Ferdydurke miało zawsze atmosferę psychodramy).

 

 

Kawiarnie literackie to nazwa umowna, najczęściej był to jeden lub kilka stolików zajmowanych przez literatów. Ale klimat tych kawiarni tworzyli przecież nie tylko pisarze, także reżyserzy, aktorzy, dziennikarze, malarze, architekci.

 

Tu warto znowu posłużyć się Ziemiańską jako ilustracją „multidyscyplinarnego” charakteru kawiarni  literacko- artystycznej.  Przecież w tej cukierni istniał  obwarowany

zakazem dostępu dla zwykłych „zjadaczy chleba” ( o czym informował stosowny napis)  stolik plastyków, przy którym można było spotkać Tadeusza Gronowskiego, Henryka Kunę, Kazimierza Lasockiego i wielu słynnych malarzy, rzeźbiarzy i grafików, a także znanych architektów np. Jerzego Gelbarda – koniecznie z żona Izabelą    ( późniejszą Czajką-Stachowicz). Był tu także stolik ludzi kinematografu , przy którym można było spotkąć głośnych reżyserów np. Henryka Szaro lub Józefa Lejtesa. W IPS-ie liczebnie nad literatami przeważali plastycy ( ostatecznie pawilon był ich własnością). W  PIW-ie stałym gościem był plastyk i profesor ASP, Henryk Tomaszewski, artystyczny charakter Czytelnika  uformowali filmowcy ( m.in. Jerzy Kawalerowicz, Jan Rybkowski i Kazimierz Kutz), w latach „stolika Konwickiego” zawsze można było tu zastać Gustawa Holoubka. Z kolei stałymi gośćmi przy stoliku Słonimskiego w Ujazdowskiej byli  Erwin Axer i Roman Jasiński. „Współudział” wszelkich zawodów artystycznych w tworzeniu klimatu kawiarni  literackiej ( stosowniej byłoby  powiedzieć „literacko-artystycznej”) jest ogromny i niezastąpiony. 

 

II Rzeczpospolita to nie tylko Ziemiańska. Co więcej, mody które przychodziły i odchodziły, czyniły co i rusz, któryś z lokali tym pierwszym. Ale skład osobowy powodujący, że lokal mógł być uznany za „pisarski” z reguły był ten sam, a w każdym razie ulegał niewielkim modyfikacjom. Proszę powiedzieć parę słów o innych kawiarniach literackich.

 

W tzw. świadomości potocznej istnieje w dwudziestoleciu międzywojennym przede wszystkim  ( albo wyłącznie ) Ziemiańska. Ale w latach trzydziestych pojawia wielce groźna konkurencja, zaś sama Ziemiańska  się „deklasuje”, przestaje zajmować pierwsze miejsce na liście kawiarni, w których „wypada” bywać, by zasłużyć na przynależność do warszawskiej elity kulturalnej ( może raczej należało by powiedzieć do „snobistycznej elity”). Najpierw widać odpływ klienteli do IPS-u ( kawiarni  w pawilonie Instytutu Propagandy Sztuki przy Królewskiej). Bywali tam często skamandryci, równocześnie zachowując swój „służbowy” stolik w Ziemiańskiej, bywał Franc Fiszer i większość bywalców kawiarni  przy Mazowieckiej. Potem „wszyscy” bywali w SiM-ie ( Sztuka i Moda), także przy Królewskiej, tylko w głębi posesji. Snobów pociągały SiM-owskie pokazy mody i wystawy psów rasowych, ale było tu także wiele działań stricte artystycznych. Na końcu „kawiarnianej listy dwudziestolecia” jest Zodiak przy Traugutta, ze „stolikiem Gombrowicza”. Wszystkie te kawiarnie  zmiotła wojna i powstanie warszawskie. 

 

W moim pierwszym pytaniu zaznaczyłem, iż w PRL-u jedyna kawiarnia, która pozostaje w świadomości ogółu jako ta „literacka” to Czytelnik. Ale wcześniej była przecież niewielka kawiarenka PIW-u, była Ujazdowska ze stolikiem Słonimskiego… Wszystkie te kawiarnie odgrywały specyficzną rolę, we wszystkich „knuto”, to tam pokazywano sobie fragmenty utworów zakwestionowane przez cenzurę, to tam wreszcie dogrywano szczegóły słynnych listów protestacyjnych…

 

     Wszystkie kawiarnie  PRL-u zasługują na miano „mateczników opozycji”. Kawiarnia literacka, a także zwykła kawiarnia,  od czasów romantycznych ( w całej chyba Europie) jest przestrzenią wolności i sprzeciwu wobec władzy. Romantyczna Honoratka skupiała spiskowców przedlistopadowych, w młodopolskiej Miki zbierali się PPS-owcy z późniejszej Frakcji Rewolucyjnej przed rewolucją 1905-1907. W PRL-u, wobec niemożności ustanowienia legalnej opozycji, odnowiła się rola kawiarni  z czasów zaborowych. Można by zaryzykować twierdzenie, że w literackich kawiarniach tego czasu było znacznie więcej polityki niż literatury – przecież kpiny z cenzury należą bardziej do tematyki politycznej, niż literackiej, wieści o represjach wobec środowiska podobnie. Ponieważ zaś tzw. władza bardzo zważała na zachowanie „inżynierów dusz” , więc mogło się zdarzyć , że w kawiarni  literackiej było więcej  funkcjonariuszy SB, niż literatów ( kawiarni PIW-u, ze względu na jej niewielkie rozmiary, taka sytuacja groziła najbardziej).

 

Dziękuję za rozmowę

 


wydawca: Iskry

miejsce wydania: Warszawa

data wydania: wrzesień 2013

nr wydania: I 

ISBN: 978-83-244-0326-4

EAN: 9788324403264

liczba stron: 264

kategoria: historia/varsaviana 

opracowanie graficzne: Andrzej Barecki

format: 170 x 240 mm

oprawa: twarda z obwolutą



Krzysztof Lubczyński rozmawia z reżyserem BOHDANEM PORĘBĄ

$
0
0

BOHDAN PORĘBA (1934-2014)

 

 Krzysztof Lubczyński rozmawia z reżyserem BOHDANEM PORĘBĄ (wywiad przeprowadzony w 2006 roku)

 

 


Niewielu jest chyba reżyserów, którzy w tak silnym stopniu jak Pan zrośnięci są z tematyką swojej twórczości, nieomal z nią utożsamieni, nade wszystko ideowo. Wydaje mi się, że nawet Andrzeja Wajdy, Jerzego Antczaka czy Kazimierza Kutza dotyczy to w mniejszym stopniu niż Pana, nie mówiąc już o Jerzym Kawalerowiczu, którego dzieła są jednak utworami zdystansowanego artysty. Co Pan o tym sądzi?

 

- Jestem głęboko przeświadczony, że jeśli ktoś podchodzi do spraw sztuki, kultury w sposób poważny, to w jakimś stopniu na ekranie dokumentuje siebie. Nie może powstać film niekomercyjny, który nie odkrywa pewnej prawdy o jej bohaterze.

 

I jaka jest Pana prawda?

 

- Ja jestem urodzony w Wilnie, co ma swoje znaczenie, bo to było miasto bardzo specyficzne, miasto romantyków. Mój ojciec, z pochodzenia góral spod Nowego Sącza, był żołnierzem Legionów, oficerem I Brygady, a potem Armii Krajowej. Matka wywodziła się ze szlachty, ale w skutek przeżytej biedy miała silne wyczulenie na kwestie sprawiedliwości społecznej. Była typową, kresową, przenikniętą patriotyzmem polską nauczycielką. Moje dzieciństwo było wojenne, wiedziałem że w mojej kamienicy jest konspiracyjny skład broni. Pamiętam partyzanckie pieśni z ognisk, w których uczestniczyłem jako dziecko, bo majątek mojego wuja służył jako schronienie dla akowskich komend. Omal nie zostałem rozstrzelany przez partyzantów sowieckich, a prawdopodobnie raczej rabusiów z czerwonymi gwiazdami. Staliśmy już z matką „pod stienką” i w ostatniej chwili uratowali nas polscy partyzanci sprowadzeni przez wuja. Wilno było miastem frontowym, a jednocześnie tworzyła się prosowiecka i proniemiecka Litwa. Z takim bagażem pojawiłem się w Polsce, w Toruniu, jako jedenastolatek, w maju 1945 roku. Było to jeszcze miasto wojenne, pełne żołnierzy radzieckich. Nawiasem mówiąc radzieckiej lekarce wojennej zawdzięczam życie, bo w chorobie dostałem od niej penicylinę. Po upływie pół roku przenieśliśmy się z rodziną do Bydgoszczy, gdzie zdałem maturę w liceum, w którym był jeszcze powiew przedwojennej szkoły. Jednym z moich kolegów był Jurek Hoffman, a po latach skończył ją też Radosław Sikorski. Jurek Hoffman przyjeżdżał później na wakacje do Bydgoszczy i zadawał szyku aparatem fotograficznym jako filmowiec. Postanowiłem i ja zostać filmowcem. Pierwotnie miałem pojechać na studia do Moskwy, ale po tym jak złożyłem podanie, po mojej kamienicy zaczęli kręcić się dziwni panowie i do Moskwy nie pojechałem. Oczywiście chodziło o przeszłość ojca. Zdecydowałem się więc na szkołę filmową w Łodzi i dostałem się do niej.

 

Znalazł Pan tam jakieś wsparcie?

 

- Zwrócił na mnie uwagę Antoni Bohdziewicz, który był wilnianinem i miał dla wilnian miękkie serce. Z profesorów dobrze wspominam też profesor Stefanię Skwarczyńską od literatury i dramatu. Czas moich studiów, lata 1951-1956 to był czas wzlotu, szczytu i zaniku stalinizmu. Pamiętam moich kolegów w czerwonych krawatach i czas przemian chruszczowowskich po śmierci Stalina. Mój kolega Zbyszek Chmielewski, były akowiec, który brał udział w słynnym AK-owskim szturmie na Wilno, w akcji „Ostra Brama” i który był wywieziony na „białe niedźwiedzie”, w szkole filmowej stał się żarliwym ZMP-owcem. Pamiętam jak po ujawnieniu rewelacji na XX zjeździe KPZR, przewodniczący ZMP zwyczajnie zwariował. Zamknął się w rektoracie i zaczął wydzwaniać, że jest otoczony przez kontrrewolucję.

 

W 1963 roku zrealizował Pan film „Daleka jest droga”. Zestawiając temat filmu i czas, w którym powstał, aż dziw że w ogóle dało się go nakręcić. W tamtych warunkach można go było przecież potraktować jako gloryfikację polskich sił zbrojnych na Zachodzie, podległych przecież wrogiemu Polsce Ludowej Londynowi…

 

- No i spotkało mnie po tym filmie sześć lat absencji. To, że znalazłem się na cenzurowanym, ujawniło się podczas przygotowań do realizacji mojego kolejnego filmu, „Przerwanego lotu”. Wezwał mnie ówczesny szef kinematografii, Tadeusz Zaorski i próbował mi to przekazać ogródkami. Powiedział, że to pierwsza współprodukcja polsko-radziecka i wymaga bardziej doświadczonego reżysera niż ja. Po „Daleka jest droga” taka kwalifikacja zaskoczyła mnie. Zaprzeczył jednak, gdy zapytałem czy to wynik złej oceny mojej pracy i zaproponował, bym pracował przy „Przerwanym locie” jako drugi reżyser przy Leonardzie Buczkowskim. Udałem się do Tadeusza Konwickiego z prośbą, by spowodował aby nie dano mi tej drugiej reżyserii. Powiedziałem, że szanuje pana Buczkowskiego, ale nie chcę już w tej realizacji uczestniczyć.

 

Co Pan przez te kilka lat robił?

 

- Zająłem się reżyserią teatralną. Zrealizowałem w różnych teatrach kilkanaście spektakli i miałem dobre recenzje. Jednak w pewnym momencie zażądano ode mnie, abym zdał egzamin z reżyserii teatralnej. Trwało to przez pewien czas, a w tym czasie płacono mi najniższe możliwe stawki. Stanąłem więc w obliczu niedostatku, niemożności utrzymania rodziny. Zastanawiałem się, dlaczego ja, ceniony już przecież reżyser, mam w młodym wieku ponieść śmierć zawodową. W końcu przyszedł rok 1968 i ukazała się książka Zbigniewa Załuskiego, „Siedem polskich grzechów głównych”. Była to rehabilitacja mitów polskich i sensu polskiego wysiłku zbrojnego. Załuski przekonywał w niej, że krew polska, gdziekolwiek przelana, jest jednakowej wartości. Coś się otwierało. W 1969 roku wstąpiłem do partii, na fali wiary w biało-czerwony nurt, a poza tym dlatego, że upadli moi prześladowcy winni sześciu lat mego bezrobocia - Ford, Jakubowska, Bossak, a ja mogłem wrócić do pracy. Niektórzy widzieli w dokonującym się procesie politycznym przejawy antysemityzmu. Nie widziałem go w tym. Dla mnie była to pierwsza dekomunizacja, bo padła wtedy w Polsce agentura Berii. Na początek szybko zrobiłem telewizyjny serial historyczny dla młodzieży, z czasów króla Łokietka, „Gniewko syn rybaka”, z Markiem Perepeczko, według powieści Aliny Korty, po czym wyszedłem ze scenariuszem „Hubala”. I wtedy nastąpił prawdziwy bój o Hubala. Wcześniej przymierzali się do tego tematu Petelski i Wajda. Powstał scenariusz Jana Józefa Szczepańskiego p.t. „Szalony major”, czyli pod  tytułem niemieckim, to znaczy nawiązującym do tego, jak Hubala określali Niemcy. Film powstał w zespole „Panorama" Jerzego Passendorfera, w którym kierownikiem literackim był Jerzy Stefan Stawiński. I to właśnie on sprzeciwił się obsadzeniu Ryszarda Filipskiego w tytułowej roli i nawet napisał do mnie pismo w tej sprawie. Chodziło o działalność Filipskiego w teatrze „RF”. Atmosfera przy realizacji tego filmu była wroga, także na planie. Była to atmosfera sabotażu. Ktoś na drzwiach wytwórni umieścił napis „UBAL”, na zimowy plan do lasu nie dosyłano ciepłej zupy, żeby sprowokować bunt ekipy. Wanda Wasilewska nazwała Hubala „pierwszym ludowym partyzantem” podczas II wojny światowej, ale Hubal był niewygodny dla wszystkich możliwych stron. Był też nie lubiany przez emigrację londyńską, paryską. Powstała nawet książka „W cieniu majora Hubala”, której jestem jednym z negatywnych bohaterów. Ta książka wszystkim, co dotknęli tematu Hubala, zarzucała  służalstwo wobec reżimu w Polsce. Wańkowiczowi też. Hubala uważano za warchoła, który nie podporządkował się rozkazom dowództwa. Ten film był niewygodny dla wielu. Jan Józef Szczepański, scenarzysta wycofał swoje nazwisko z czołówki „Hubala”, bo nie zgodziłem się zrealizować trzech jego punktów, zawartych w scenariuszu: że hubalczycy rozstrzeliwali pierwszych jeńców niemieckich, że Hubal spał ze swoją łączniczką i że zginął w szarży, jak powinien zginąć każdy głupi polski ułan. Początkowo wziąłem scenariusz z całym dobrodziejstwem inwentarza, ale potem wysłuchałem hubalczyków i wyrobiłem sobie odmienne zdanie. Wręcz otoczyłem się hubalczykami. Pamiętam piękną sytuację jaką przeżyłem w atelier w Łodzi. Dostałem informację, że będę miał gościa. Okazała się nim pani, która była ostatnią bliską sercu osobą dla Hubala ( Hubal żył w separacji z żoną), z którą spędził drugą część dnia podczas pamiętnego pobytu w dowództwie w Warszawie. Na planie, przed próbą, panowało zwykłe rozprzężenie. Pani ta pyta mnie: „A gdzie jest ten pan, co gra Henryka?". Pokazałem jej Filipskiego. Pokręciła przecząco głową: „Nie proszę pana, nie, to nie ma z nim nic wspólnego, przykro mi, ale pomylił się pan”. Zaczęła się próba, włączono światła, Filipski wyprostował się, oko mu błysnęło, zagrał scenę. I wtedy ta pani powiedziała do mnie: „Bardzo przepraszam, to jest Henryk, tylko że ja go pamiętałam jako bardzo przystojnego oficera, ale w tych lasach, ta broda, zmienił się”. Po premierze film został odsądzony od czci i wiary przez  K.T. Toeplitza, natomiast widzowie przyjęli film wspaniale. Nie chciałem robić filmów pustych myślowo, polegających na poszukiwaniach formalnych, różnych „Lelouchów”, ale chciałem się wpisać w nurt, w ciąg kultury polskiej od Mickiewicza, Słowackiego, Norwida. Nie chciałem wchodzić w nurt kina kosmopolitycznego. Z tej drogi nie schodziłem i nie chcę schodzić. I do dziś jest zapis na moje nazwisko.

 

Jak Pan ocenia ten czas jako fragment historii polskiego kina?

 

- To był osobliwy okres. Zachłyśnięcie się nową falą, przewaga pustej formy nad treścią, myślenie tylko o tym, by filmy podobały się na zagranicznych festiwalach, kosmopolityzm. Środowisko filmowe było w stanie antynomii. Rozdarte pomiędzy życiem pośród narodu o pewnej tradycji a wyobcowaniem z niego. Paradoks polegał na tym, że niektórzy spośród tych, którzy mi zarzucali flirt z władzą byli w partii, gdy „wrogom ludu” wyrywano paznokcie na Koszykowej i w innych kazamatach, podczas gdy ja wtedy w partii nie byłem. Owocem tej atmosfery było choćby „Wszystko na sprzedaż” Wajdy. Ja się festiwalami nie interesowałem. Chciałem wpisać się w nurt tradycji duchowej narodu. Gierek to do pewnego stopnia czuł. W 1978 roku 60-lecie odzyskania niepodległości było już oficjalnie uczczone. To w tej atmosferze mogłem zrobić film „Polonia Restituta”.

 

Pan chciał idealizować naród polski? Pokazywać historię jak w czytankach dla dzieci i młodzieży?

 

- Nie, tylko uważałem i uważam, że gryźć go za jego wady i winy ma prawo ten kto ten naród bardzo kocha. Tak jak Lusia Ogińska, której sztukę „Zmartwychwstanie” wystawiłem w 2005 roku w Sali Kongresowej Pałacu Kultury, nawiasem mówiąc dzięki wsparciu Samoobrony. To widowisko nawiązywało i do „Wesela” Wyspiańskiego i do romantyków. Udało się jednak wystawić je tylko raz. Na kolejne spektakle pieniądze się nie znalazły. A dziś toczy się gra o to, by nasz naród nie był w Europie drugorzędny, a mnie w tej grze nie ma.

 

W marcu 1981 roku stało się głośno o wiecu pod gmachem byłego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego u zbiegu Koszykowej i Alei Ujazdowskich. Odegrał w nim Pan istotną rolę…

 

- Wiec odbył się 8 marca. Przemawiałem na nim. Wzięli w nim udział byli więźniowie MBP, ludzie którzy w okresie stalinowskiego terroru mieli wyroki śmierci, m.in. dr historii, b. wysoki oficer AK w okręgu łódzkim i kieleckim Zygmunt „Walter” Janke, przedwojenny działacz Stronnictwa Narodowego Kazimierz Studentowicz, generał Stanisław Skalski, a także Wit Gawrak, człowiek lewicy, żołnierz Czerwonych Kosynierów, skazany na śmierć przez stalinowski sąd, który w kazamatach Koszykowej napisał wiersz zatytułowany: „Zdrajcom z Komitetu Centralnego PZPR poświęcam ten wiersz”. Nazajutrz, w reakcji na to zdarzenie, naczelny redaktor „Polityki” Mieczysław Franciszek Rakowski i naczelny „Życia Warszawy” Jerzy Wójcik napisali i opublikowali protest „przeciw ekscesom antysemickim na ulicach Warszawy”, podpisany m.in. przez Ochaba, Morawskiego, Matwina, Turlejską, Żółkiewskiego, same orły stalinizmu. Z nas tymczasem zrobili komunistyczną jaczejkę. Cóż za ironia historii! A przecież to Konwicki, akowiec, który wyrwał się z okrążenia przez sowieckie czołgi pod Wilnem napisał „Rojsty” paszkwil na własną partyzantkę. To Janusz Wilhelmi, który był w Narodowych Siłach Zbrojnych zajął potem restrykcyjną postawę wobec kultury. To Roman Bratny b. członek komórki antysowieckiego wywiadu AK zajął później taką postawę, jaką zajął. Gdzie tkwi tajemnica? Myślę, że złamano im w śledztwie kręgosłupy. Rozumiem młodych chłopów z zabitych deskami wsi, których uwiódł nowy ustrój, bo upoiły ich możliwości awansu, nauki. Zamiast być fornalami szli na studia, awansowali społecznie, ale postawę intelektualistów, inteligentów trzeba inaczej oceniać.

 

Nie było podczas tego wiecu akcentów antysemickich?

 

- Nie było. Ale dam panu pewien fakt do przemyślenia. Był taki reżyser, który zadebiutował przed wojną fabularnym filmem „Czarne diamenty”, Stanisław Gabrielski. Otóż przed wojną, Józef Lejtes, jeden z reżyserskich koryfeuszy lat trzydziestych, powiedział mu bez ogródek, że dla nich obu nie ma miejsca w polskiej kinematografii. Po wojnie Gabrielski niemal to samo usłyszał od Aleksandra Forda. I wyemigrował. To samo spotkało Jerzego Antczaka, być może najwybitniejszego polskiego reżysera. Został zmuszony do emigracji. Nie pasował. Także dla mnie z takimi poglądami nie ma miejsca w zawodzie.

 

Podczas wspomnianego wiecu zainstalowaliście na ścianie budynku tymczasową tablicę pamięci ofiar represji. Były na niej sformułowania mówiące o „ofiarach syjonistycznych prześladowań”. To jednak sugestia antysemicka…

 

- Nie zgadzam się, że antysemicka. Ja nie jestem antysemitą. Mój ojciec nauczył mnie, że nieważne kim jest człowiek, Żydem, Polakiem, Rosjaninem, Francuzem, byle był porządnym człowiekiem. A naszą tablicę oczywiście usunięto. Dziś jest tam inna tablica. Po to, by nie mogło być naszej.

 

 Niech Pan opowie o zespole filmowym „Profil”…

 

- Zespół „Profil” powstał jako próba zrównoważenia w polskiej kinematografii i szerzej, w kulturze, wpływów dalekich od tradycji polskiej kultury narodowej. Jego powstanie było przyjęte z wielką niechęcią, zwłaszcza przez Agnieszkę Holland, największą przeciwniczkę powstania mojego zespołu. Pierwsza próba odebrania mi zespołu miała miejsce w 1981 roku i wyszła z kręgów „Solidarności” kinematografii. Nie pamiętam, kto był jej szefem, jakaś płotka, natomiast wiceprzewodniczącą, która nadała temu ton była Agnieszka Holland, osoba pałająca osobistą nienawiścią do mnie i do wszystkiego, co ja cenię. Za nią stał zespół „X” i Andrzej Wajda. Wtedy na kilka miesięcy zabrano mi zespół. Dokonało się to tak, że zrobiłem zebranie zespołu „Profil”, by ustalić sposób działania na rozpoczynającym się nazajutrz zjeździe Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Na tym zebraniu dwaj koledzy postawili kwestię, czy Poręba musi być kierownikiem zespołu. Sprężyną był tu Królikiewicz, który niesłychanie brzydko się wtedy zachował. Drugiego kolegi nie chcę wymieniać, bo później żałował tego, co powiedział i odwołał to publicznie. To on powiedział, że Agnieszka Holland i Krzysztof Kieślowski oświadczyli mu, że Poręba nie ma żadnych szans na utrzymanie zespołu. Następnego dnia wchodzę na salę zjazdu i widzę, jak Agnieszka Holland woła do Królikiewicza: „Grzesiu, choć do nas i powiedz co się wczoraj działo w „Profilu”! Zespół na kilka miesięcy przejął Królikiewicz i doprowadził go do degrengolady i buntu zespołu, który w końcu uchwali mój powrót. Ujęła się za mną Huta Warszawa i działający w niej Klub „Warszawa 80”, ponieważ moje Stowarzyszenie „Grunwald” miało swoją siedzibę w Hucie. Później zresztą za ten „Grunwald” dostałem „wilczy bilet”. Za to, że pokazałem na szczytach „Solidarności” trockistów. Nigdy natomiast nie było w „Grunwaldzie” antysemityzmu. Oskarżenie o niego, to kłamstwo. Otóż ludzie z Klubu „Warszawa 80” napisali w tej sprawie list do zbliżającego się IX Zjazdu PZPR. Zespół „Profil” trwał do 1998 roku czyli 25 lat. Decyzję likwidacyjną podpisał ówczesny szef kinematografii Tadeusz Ścibor-Rylski, syn Aleksandra, scenarzysty „Człowieka z marmuru”. Tu przypomina mi się rozmowa z kierownikiem Wydziału Kultury KC, który powiedział mi po nominacji na szefa „Profilu”: „Dostajesz ten zespół, by stworzyć w kinematografii kadrę z Polaków”. Byli w nim m.in. Roman Wionczek, Ignacy Gogolewski, Janusz Kidawa, nie mylić z Janem Kidawą-Błońskim. Zabrano mi zespół, bym nie miał gdzie robić filmów. Za to wszystko płacę do dziś wysoką cenę i stałem się symbolem pewnej postawy. Może i dobrze. Prawda zawsze wychodzi na jaw. Szkoda tylko, że lata lecą. Na marginesie: bardzo źle się też stało, że pan Waldemar Dąbrowski, jako szef kinematografii spowodował, że przestał istnieć Komitet Kinematografii, którego byłem członkiem. Inspiracja wyszła od Wajdy i Zanussiego.

 

W publicystyce filmowej bywa i czasem nadal bywa przywoływana antynomia: Wajda-Poręba, Zespół „X” - Zespół „Profil”….

 

 - Fakt, że taka antynomia powstała świadczy chyba o tym, że nie jest ze mną najgorzej. Chcę powiedzieć, że Wajda jest moją fascynacją. Uważam go za wielkiego reżysera, zwłaszcza w kilku filmach, choć zrobił też sporo słabych. Scena z zapalonymi kieliszkami ze spirytusem w „Popiele i diamencie” jest szczytem artystycznej wielkości, w skali światowej sztuki filmowej. Mam natomiast do niego wielką pretensję o finał - o śmierć Maćka Chełmickiego na śmietniku, bo to jest fałsz. Przecież ten film robiony był w czasie, gdy AK-owcy już byli na uniwersytetach i w życiu publicznym. Cudownymi filmami są „Brzezina”, „Ziemia Obiecana”, „Wesele”. Czuję nawet, że łączą mnie z Wajdą niektóre podobne fluidy. Jest jak ja gwałtowny, romantyczny, tyle tylko, że on dał się zaprząc pewnej służbie odzierania polskości z wielkości naszej historii, z jej unikalnego piękna. Miał on też skłonność do wysługiwania się każdej władzy, co jestem mu w stanie udowodnić. W jego debiucie „Pokolenie” jest mowa o wspaniałym, mądrym człowieku z brodą czyli o Marksie. „Lotna” też jest na usługach swojego czasu, czasu „szyderców”, bo pokazuje ułanów zachowujących się jak pełni zwątpienia bohaterowie francuskiego egzystencjalisty Sartre'a, jako ludzi idących do walki z nastrojami straceńczymi, z poczuciem nonsensu. Znam środowisko oficerskie i wiem, że takie ujęcie, to kompletny nonsens. Ono wierzyli w zwycięstwo, a jeśli nawet nie wierzyli,  że im się uda, to wierzyli, że ktoś po nich zwycięży. Szczytowym przykładem tej tendencji jest być może najlepszy film Wajdy, „Ziemia Obiecana”. Wymowa filmu jest całkowitą odwrotnością pierwowzoru Reymonta. W czasach carskich nawet majstrem nie mógł być Polak, co dopiero dyrektorem czy właścicielem fabryki. Jest to więc książka jakby futurystyczna, która wymarza sobie Polaka, Borowieckiego, jako twórcę nowoczesnego przemysłu. Polak Borowiecki, będący w rzekomej przyjaźni z Żydem i Niemcem, wygrywa jako kapitalista i przegrywa moralnie. W filmie Wajdy, z trzech przyjaciół najgorszy jest Polak, a do tego w finale to on nakazuje strzelać rosyjskiej żandarmerii do polskich robotników. Naprawdę trzeba było być wiernym czytelnikiem marksizmu lat pięćdziesiątych, by uwierzyć, że przed polskim właścicielem zaborca padał plackiem. To jest fałsz tego filmu. I nie dziw, że ten film podobał się władzy. Na festiwalu w Moskwie byłem świadkiem rozmowy członka Biura Politycznego KC Jana Szydlaka z —wczesnym szefem radzieckiej kinematografii Filipem Jermaszem na temat nagrody dla tego filmu w Moskwie. Coś im wspólnie w tym filmie odpowiadało. Generalnie w Wajdzie widziałem i widzę więcej walki o to, by być stale na wierzchu niż walki o prawdę. Jednym słowem: Andrzej Wajda stał się symbolem pewnej postawy i ja stałem się symbolem pewnej postawy. Może i dobrze.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

BOHDAN PORĘBA – ur. 5 kwietnia 1934 r. w Wilnie – zmarł 27 stycznia 2014 roku w Warszawie. Absolwent łódzkiej szkoły filmowej. Rozpoczynał jako dokumentalista, m.in. „I dla nas słońce świeci” (1956). W fabule zadebiutował filmem „Lunatycy” (1959). Po filmie „Daleka jest droga” (1963) podejmującym historię polskich sił zbrojnych na Zachodzie w tonie odmiennym od ówczesnej „polityki historycznej”, nie miał przez kilka lat możliwości realizacji kolejnego filmu. Nieczynność zawodową przerwał historycznym serialem telewizyjnym dla młodzieży, „Gniewko, syn rybaka” (1969-70). Jego kolejne filmy to „Prawdzie w oczy” (1970), a następnie największe dzieło, „Hubal” (1973). Zrealizował też „Jarosława Dąbrowskiego” (1975), „Gdzie woda czysta i trawa zielona” (1977), „Polonia Restituta” (1980), „Katastrofa w Gibraltarze” (1983), „Zloty pociąg” (1986), „Siwa legenda” (1991). Jako reżyserem był epikiem skoncentrowanym na najnowszej polskiej historii, pokazywanej w duchu radykalnego patriotyzmu. W 2010 powstał film „Prawda, dobro i piękno. Film o Bohdanie Porębie”, w reżyserii Ksawerego Szczepanika, który opowiada o losach Bohdana Poręby. Ukazał się także obszerny wywiad - rzeka z B Porębą p.t. „Obronić Polskość” (red. L. Niekrasz). W okresie przynależności do PZPR związany był z tzw. narodowym nurtem w partii i oskarżany o nacjonalizm oraz antysemityzm, czemu wielokrotnie zaprzeczał. Po 1989 roku wiązał się z różnymi ugrupowaniami politycznymi akcentującymi poglądy o charakterze narodowym.

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (10)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (10)

 

Aleksander GierymskiDrugi z Pańskich przyjaciół, Krzysztof Mętrak.

 

Krzyśka znałem „od zawsze”. Już jako młody chłopak czytałem jego felietony w „Piłce noznej” – od nich zawsze zaczynałem każdy numer, „Sportowcu”, później teksty literackie w „Kulturze”, „Literaturze”, recenzje w „Kulisach”…

Poznaliśmy się jesienią ’89 roku na bankiecie u naszego wspólnego znajomego, Grzegorza Grabskiego. Ledwie na ten bankiet przyszedłem i… i zorientowałem się, że mam robić za gwiazdę… Podziemny wydawca… Za drugą gwiazdę miał robić Mętrak – znany dziennikarz. Chyba zawiedliśmy i gospodarzy i resztę gości. Szybko żeśmy się zgadali i cały wieczór spędziliśmy we czwórkę – prócz nas, także nasze żony.

Kilka dni później Anka i Krzysiek przyszli do nas i było tak, jakbyśmy się znali od lat. Może też dlatego, że jego świat, jego przyjaciele, znajomi, to byli także moi koledzy: Krzysiek Karasek, Jurek Górzański, okazało się – żaden z nas nie wiedział wówczas jaka była jego rola – Jacek Hofman.

 

Jakim człowiekiem był Mętrak, gwiazda przecież nie tylko polskiego felietonu?

 

Krzysztof MętrakTo prawda. Krzysiek był bardzo utalentowany. Był świetnym felietonistą, filmoznawcą, krytykiem literackim, wariatem na punkcie piłki nożnej, na której się znał – dzięki swojej przeszłości piłkarskiej – jak mało kto. Nie mam pojęcia co było jego pierwszą, największą miłością – literatura, film czy futbol?

Jaki był? Przede wszystkim nieśmiały. To nie do uwierzenia ale przy jego ogromnej wiedzy – na widok kamery, mikrofonu, większego zgromadzenia podczas, którego musiał wygłosić jakiś swój tekst – głos zaczynał mu drżeć, był piekielnie zdenerwowany, najchętniej zniknąłby chyba z oczu innych. Za to w kontaktach bezpośrednich był szalenie ciepłym, serdecznym człowiekiem.

 

Dużo pił…

 

To prawda, ale ja bym nie robił z tego problemu, bo nie alkohol stanowił o Krzyśku. Kto w tym środowisku zresztą nie pił. Mam wrażenie, że alkoholem jakoś tłumił tę swoją nadwrażliwość, rozluźniał się, nabierał odwagi..

 

Spotykaliście się często?

 

Tak, nawet bardzo. Poniekąd wynikało to z usytuowania naszego mieszkania w Alejach Ujazdowskich. Miał bardzo blisko z redakcji „Literatury” – więc wpadał, najczęściej niezapowiedziany, co drugi, trzeci dzień. Miał ogromna potrzebę wygadania się. Chyba bardzo nam ufał. To były często rozmowy intymne, dużo mówił o swojej żonie, o młodziutkiej córce Natalii, którą bardzo kochał. Był dowcipny, lubił się śmiać, każdy kto go znał, do końca życia będzie pamiętał to jego „uważasz mi”. Ma też Krzysiek jeszcze inną dla mnie „zasługę”. To przez niego poznałem dwu innych moich przyjaciół: Leszka Budreckiego, o którym opowiem dalej i Darka Skarupińskiego, trenera koszykówki ale jednocześnie przyjaciela pisarzy, reżyserów, aktorów, świetnego znawcę literatury.

 

Podziemie było obecne w Waszych rozmowach?

 

Nie wiem, dlaczego, w Wikipedii napisano, że Krzysiek był związany z opozycja antykomunistyczną. Może dlatego, że napisał słynny wiersz o Januszu Wilhelmim? Nie, Mętrak nie był związany z opozycja – ale, co oczywiste, znał w tym środowisku wszystkich albo prawie wszystkich. Trudno zresztą aby nie znał, jako bardzo, bardzo młody człowiek został przyjęty do ZLP, tej wylęgarni opozycyjnych intelektualistów. Anegdotycznie twierdził, że z czasu jego studiów na Uniwersytecie były tylko trzy „duże głowy” – wszystkie na m: Mencwel, Michnik i Metrak.

Dlaczego Krzysiek nie związał się z opozycją, choć wydawałoby się, że to w jego przypadku naturalna droga? Czasami o tym rozmawialiśmy. Umiał się przyznać. do własnych słabości. Twierdził, że byłby, przez alkohol, łatwym celem dla bezpieki. Miał w związku z tym jakieś wyrzuty sumienia, kompleksy.

 

Joanna Siedlecka w „Kryptonimie ‘Liryka’. Bezpiece wobec literatów” twierdzi, że Mętrak podpisał SB jakiś kwit o współpracy.

 

To prawda. Ale pisze też, że umiał się z tego znakomicie wyplatać. Że miał jedną chwilę słabości, podpisał ale… ale nic więcej. Potrafił przemóc swój strach, obawy i odmówić współpracy. To na niego pisano donosy, charakterystyki, to w nim, jak by na to nie patrzeć, widziano potencjalnego wroga ustroju.

 

Wracajmy do książek.

 

Znał się na nich jak mało kto. Zredagował dla nas tłumaczoną przez jego żonę Ankę Osmólską- Mętrak /dziś Zaorską/ jedną z książek Alberto Moravii. Mam wrażenie, prawie pewność, że wykonał tam gigantyczną, wspaniałą pracę. Znał polski znakomicie, czuł jego niuanse i pułapki.

Czytał nieprawdopodobnie dużo. Był w gronie kilku, kilkunastu osób z mojego środowiska, o których mogę powiedzieć, że żadne nazwisko nie tylko z polskiej, także światowej literatury, nie było mu obce…

 

Jakie były wybory polityczne Pańskiego przyjaciela?

 

Raczej na prawo. Zdziwił się bardzo, gdy spotkaliśmy się na ulicy w dniu wyborów i usłyszał ode mnie, że nie poszedłem głosować na Wałęsę.

 

Nie przyjaźniliście się Panowie zbyt długo. Jak Pan się dowiedział o śmierci Mętraka?

 


Krzysztof KarasekTo prawda, raptem trzy i pół roku. Ale to były intensywne trzy lata, spotykaliśmy się nie tylko u nas, to był cały krąg towarzyski, do którego obaj należeliśmy.

Jak się dowiedziałem? Byłem – nie pamiętam z jakiego powodu – w Gdańsku. Albo u kogoś z moich znajomych, albo, co bardziej prawdopodobne, na dworcu kolejowym usłyszałem jakiś fragment wieczornych Wiadomości lejących się z telewizora. Mówiono o zmarłym, wychwyciłem tylko imię, że był wybitną postacią polskiej literatury, że ostatnio pracował w redakcji „Literatury”. ’93 rok to nie był czas komórek, Internetu. Wracałem do domu, jechałem kilka godzin i ciągle zadawałem sobie pytanie: który” Karasek czy Mętrak? Mętrak czy Karasek?. To było pierwsze pytanie jakie zadałem żonie przekroczywszy próg mieszkania.

 

Krzysztof umarł na zawał.

 

To prawda. I to był pierwszy zawał. Do rangi jakiegoś ponurego żartu urasta informacja, że jego ojciec, profesor Czesław Mętrak przeżył tych zawałów chyba siedem…

Krzysztof umarł, a ja od razu miałem wyrzuty sumienia. Pierwszy taki, że go nie poznałem z Rafałem Ziemkiewiczem, którego bardzo chciał poznać i którego uważał nie tylko za najbardziej utalentowanego młodego publicystę, ale i swojego felietonowego następcę. To o nim mówił, że „najlepiej umie zakręcić zdanie”. Drugi wyrzut spowodowany był dorobkiem Mętraka. Ogromnym, rozproszonym w dziesiątkach czasopism – gazet codziennych, tygodników, miesięczników. We wstępie do wyboru z jego „Dzienników” napisałem:

„Krzysztof był nieśmiały, nieśmiały tak bardzo, że aż zdumiewało to wszystkich, którzy znali jego wiedze, rozległość horyzontów myślowych i intelektualnych pasji. To właśnie ta nieśmiałość w dużej mierze spowodowała, że nie biegał ze swoimi książkami do wydawców.

Na kilka miesięcy przed śmiercią Krzysztofa proponowałem mu wydanie Jego felietonów piłkarskich. Przyjął te propozycję z radością i choć wtedy mi tego nie powiedział, okazało się, że sam od jakiegoś czasu o tym myślał.”.

To zabawne ale za życia ten naprawdę nieprawdopodobnie utalentowany facet wydał raptem trzy książki! Trzy! Pisał Lech Budrecki: „nie przykładał się do prac edytorskich. Sprawiał wrażenie, że to, co pisze, jest jakby poniżej jego możliwości, że to, co w istocie ważne, czeka go jeszcze, że dopiero w oddali majaczy Dzieło. Umarł nim zdążył do niego dotrzeć. Chociaż… Może takim właśnie Dziełem, książka jego życia zostaną rozsypane pisma pośmiertne, niedokończone pomysły, błyski wielkiej inteligencji i wielkiego talentu.”.

Po śmierci wyszło siedem książek Męraka!

 

Miał Pan w tym największy udział…

 

To prawda, przy czterech miałem swój udział. Uznałem za swój moralny obowiązek niedopuszczenie do wyrugowania z pamięci dorobku Krzysztofa.

 

Najpierw był…

 

Najpierw był obszerny tom esejów – 383 strony - w wyborze Lecha Budreckiego zatytułowany „Krytyka – twórczość przekleta”.. Wydaliśmy go w „Przedświcie” w ’95 roku. Tom znakomity. Pomieścił w nim Budrecka teksty Mętraka między innymi o Henryku Sienkiewiczu, Witoldzie Zalewskim, Jerzym Andrzejewskim, Teodorze Parnickim, Bohdanie Czeszce, Marku Hłasce, Stanisławie Grochowiaku, Zbigniewie Bieńkowskim, Arturze Sandauerze, Tadeuszu Konwickim, o wielu, wielu innych. Znalazły się tam też rozważania o bardziej ogólnym charakterze, o krytyce literackiej, o naturze filozofii, o tradycji…

 

Potem była książka sportowa…

 

Raczej piłkarska. W 1997 roku Jacek Gniedziuk dokonał wyboru z jego felietonów zamieszczanych na łamach „Piłki nożnej”. Ksiązka, którą tez wydaliśmy w „Przedświcie”, miała tytuł identyczny z tym, jaki felietony w tygodniku - „Grzejąc ławę”.

 

Te dwie książki to był wstęp do tego, co najtrudniejsze, do „Dzienników”.

 

Ma pan rację. To z wielu względów, ale także konsekwencji, które wywołał druk dwu pierwszych tomów „Dziennika”  było zadanie najtrudniejsze.

We wstępie do pierwszego tomu /1969-1979/ pisałem:

„Dzienniki są książka szczególną w twórczości Mętraka. Szczególną o tyle, że Autor, pisząc je przez ponad dwadzieścia lat – za życia – nie myślał o ich wydaniu, w każdym razie nie w takiej formie. Pytaniem, jakie narzuca się przy ich lekturze, jest to, czy w ogóle można je uznać za dziennik. Wydaje się, że bardziej adekwatnym określeniem byłby raptularz, może szkicownik, notatnik. Bo tekst tu nieobrobiony, często są to dwa, trzy słowa, których znaczenie znał tylko Autor. Są tu fragmenty powieści, opinie o ludziach – często skrajnie nieprzyjemne, których, co oczywiste, w tej postaci Mętrak by nie opublikował. Nazwę tę jednak postanowiliśmy zachować, bo tak zatytułował swe notatki Autor.”. I dalej: „Poproszony przez wdowę po Autorze i wydawcę o przygotowanie książki stanąłem przed nie lada problemem. Mogłem albo przedstawić tekst w postaci oryginalnej, ograniczając swą pracę do wyboru tych zapisków, które – przynajmniej dla części Czytelników przy niewielkiej mej pomocy, głównie w postaci rozszyfrowania niektórych nazwisk – będą zrozumiałe, bądź też skrupulatnie redagować tekst z wyjaśnianiem zjawisk, tła, okoliczności, dowcipów, kontekstów towarzyskich – co w gruncie rzeczy byłoby tworzeniem całkowicie nowej książki. Wraz z wdową po Krzysztofie Mętraku panią Osmólską-Mętrak oraz jego najbliższymi przyjaciółmi Jerzym Górzańskim i Krzysztofem Karaskiem zdecydowaliśmy się na pierwszy wariant.”. I jeszcze: „’Dzienniki’ Krzysztofa Metryka składają się z trzech gęsto zapisanych zeszytów oraz sześciu teczek z luźnymi kartkami.”.

Nie bez kozery zacytowałem fragment mojego wstępu do „Dzienników”. Bo… bo to jednak nie cała prawda. Te zeszyty, teczki… To był proszek… Zrobienie z tego książki wymagało ogromnej pracy. Czasami musiałem  dopisać - oczywiste ale jednak ich nie było – słowa aby zdanie nabrało jakiegoś sensu, czasami wyrzucać coś, co sens zdania burzyło albo tworzyło zbitkę pojęciową trudną do ogarnięcia. Mam jednak stuprocentową pewność, że zachowałem układ i sens wypowiedzi, który Mętrak by zaakceptował.

 

Panie Wacławie, w „Iskrach” wyszły dwa tomy „Dzienników”…

 

Tak, tak, wiem o co pan chce zapytać. Pierwszy tom ukazał się w roku 1997, drugi obejmujący lata 1979-1983 rok później. Przygotowałem także tom trzeci, który nigdy się nie ukazał.

 

Nie tylko ja nie potrafię tego zrozumieć…

 

I chciałby pan abym to wyjaśnił… Sam mam z tym kłopot. Najpierw była to kwestia rodziców Krzysztofa, którzy – choć nie byli spadkobiercami praw autorskich – bardzo mocno przeciwstawiali się drukowi „Dzienników”. Do tego stopnia, że któregoś dnia do szefa „Iskier” przyszedł ojciec Krzysztofa, pan profesor Czesław Mętrak i oznajmił /mam nadzieję, że pamięć mnie nie myli i cytuję dokładnie/: Wie pan, jestem po siedmiu zawałach, jeśli pan chce abym miał ósmy, to niech pan drukuje…

 

Niezbyt ładny szantaż…

 

No, niezbyt.

 

Ale to przecież wdowa miała prawa do spuścizny po Mętraku.

 

Tak, ale, zwyczajnie po ludzku, trzeba zrozumieć, ze ten nacisk ze strony teściów był ogromny, że Anka chciała aby jej i jej córki stosunki z teściami, dziadkami były poprawne.

 

Ale o co w tym chodziło?

 

Wydaje mi się, że rodzicom nie była w smak otwartość Krzysztofa, przyznawanie się przez syna do słabości, niezbyt dobra opinia o bracie. To dla mnie kompletnie bez sensu, bo w „Dziennikach” są na przykład sceny, zapisy przepięknej miłości do matki.

Była też druga sprawa, która zaważyła na tym, że i po śmierci rodziców Krzysztofa Anka nie zgodziła się na druk trzeciego, wydaje się, że najważniejszego z tomów „Dziennika”…

 

To, jak się domyślam, głośna swego czasu, sprawa oskarżenia Mętraka o antysemityzm…

 

Wie pan, jeszcze dziś, gdy przypominam sobie tę sprawę, dostaję drgawek. Można było Krzyśka oskarżyć o wszystko: że był pijakiem, tchórzem ale o antysemityzm? To nie tylko podłe ale i absurdalne. Krzysiek był raczej – i mówię to z pełną odpowiedzialnością – filosemitą, człowiekiem, który miał w tym kręgu masę znajomych, przyjaciół.

 

To oskarżenie pojawiło się na łamach „Gazety Wyborczej” – wypunktowano jedno zdanie z II tomu.

 

Nie pamiętam już do kogo się odnoszące /Michał Komar?/, w który Mętrak pisze o strachu i szybkim wypuszczeniu tej osoby z obozu internowanych używając faktycznie niezbyt eleganckiej formuły „ten mały Żydek”. Ale jeśli był to Komar, to w innym miejscu pisze Krzysztof o nim „mój przyjaciel”. To piramidalne głupstwo na szczęście spotkało się z szybką reakcją przyjaciół Mętraka. Jarek Mikołajewski zorganizował grupę najbliższych Krzysztofowi, którzy napisali piękny list w jego obronie.

 

Ciągle nie rozumiem dlaczego nie pojawił się III tom „Dziennika”.

 

Panie Bohdanie, niech mnie pan nie ciągnie za język. W moim odczuciu – ale to tylko moje podejrzenie, może niesłuszne – Anka, która wyszła parę lat po śmierci Krzysztofa za mąż za Janusza Zaorskiego broni w ten sposób obecności i męża i własnej w mainstreamie. To, co mogłem – zrobiłem, przygotowałem III tom. Wydawca był gotowy w każdej chwili książkę wydać /zresztą – zachował się absolutnie przyzwoicie, wypłacił mi, dla jasności – niezbyt wielkie, ale jednak – honorarium/, poniósł określone koszty, zbudował pierwszymi dwoma tomami sieć czytelników… Nie przeskoczymy tego.

 

Przykre…

 

Przykre…

 

Trzeci z pisarzy, pańskich przyjaciół - Lech Budrecki. Najstarszy z tego grona i chyba go Pan poznał najpóźniej.

 

Lech BudreckiTo prawda. I najstarszy, i poznałem go najpóźniej. Jeśli pan pozwoli nie będę wyważał otwartych drzwi. O Leszku w roku 2007 napisałem - dla kwartalnika literackiego „Wyspa” /nr 4, grudzień 2007/ - wspomnienie zatytułowane „Bywają tacy, którzy wiedzą wszystko… Lech Budrecka /1930-2004/”. Przytoczę je tu w całości:

 

Pisanie o Leszku w czasie przeszłym… Jakieś obrazy wydobywane z pamięci… To przecież tak ni8edawno, trzy i pół roku temu… Kościół jezuitów na Rakowieckiej, garstka żegnających go przyjaciół… Nie jedziemy na cmentarz. Kremacja, prochy zostaną złożone do grobu rodzinnego Basi, bodaj w Gliwicach.

 

Obrazek pierwszy. Szukam kogoś do redagowania w „naziemnym” już „Przedświcie” Biblioteki Amerykańskiej, serii, która ma Polakom pokazać to, co w literaturze amerykańskiej nowe, nieznane, warte odkrycia. Krzysztof Mętrak przyprowadza w Aleje starszego pana /takim mi się wówczas wydał/ o pogodnej twarzy, delikatnym uśmiechu. Miałem wrażenie, że Leszek wstydzi się swojej wiedzy /a może wstydził się naszej niewiedzy?/ Patrzę na Mętraka, na jego zachwyt każdym słowem Budresia. Gdzieś na osobności szepce mi do ucha: nie ma w Polsce nikogo lepszego, widzisz, widzisz… Jest najlepszy, nie mam co do tego cienia wątpliwości.

 

Obrazek drugi. Siedzimy w przepięknym mieszkaniu Leszka na Słowackiego. Basia, piękna kobieta, na chwile odrywa się od swoich tłumaczeń, stawia przed nami filiżanki z herbatą. Mamy rozmawiać o książce. Zamiast tego, cały wieczór gadamy o futbolu, o wczorajszym meczu Barcelony. Przecież nie ma piękniejszej gry…

 

Obrazek trzeci. Telefon. Przynajmniej raz na dwa tygodnie. Minimum godzina. Zadaję mu sakramentalne pytanie: co dobrego w księgarniach? Budrecka wie wszystko. Nie ma w tej wyliczance specjalnej logiki: literatura piękna, historia, psychologia, socjologia, jakieś wznowienia. I niech pan jeszcze zwróci uwagę… Czasami refleksja, że powinni byli wydać przecież nie to, że jest ważniejsza pozycja autora.

 

Sięgam na chwilę do „Dzienników” Metryka: Budreś – świetnie ułożony aż do szaleństwa, zmienia się, gdy pojawiają się książki. Zgarnia je, wdycha… Pazerny – chce przeczytać >>wszystko<<”.

 

Przychodzi mi do głowy, że gdyby umiał korzystać z komputera, z Internetu, nie odrywałby się od lektury gazet. Czytał każdą: „Wyborczą”, „Trybunę”, „Życie”, jakieś tygodniki, miesięczniki… Czytał pan? Nie czytałem. Ale czasami udawało mi się go czymś zaskoczyć. Bywał zdziwiony.

 

Obrazek czwarty. Znów telefon. Taaaaaaaaaak. Długie, przeciągłe. Oczywiiiiiście. I ten jego śmiech tubalny. Fantastyczny, gdzieś z przepony.

 

Obrazek piąty. Szpital zakaźny na Płockiej. Leszek choruje na płuca. Przychodzę do niego co kilka dni. Najpierw z Krzysztofem Karaskiem, potem już sam. Nigdy wcześniej ale i nigdy później, nie otworzył się tak przede mną. Był załamany chorobą, chyba sądził, że już z tego nie wyjdzie. Nie chciał dla nikogo być kłopotem. Szeptał…

 

Toczymy spór o polskich poetów. Budreś za Miłoszem, ja za Herbertem. Nie ma zgody.

 

Znów u Mętraka: „Lech Budrecki – nurt pretensjonalny, babsko-pederastyczny w naszej prozie: Zofia Nałkowska, Wilhelm Mach /odętość/, Kazimierz Brandys /większe poczucie umiaru, najlepsze opowiadanie „Romantyczność”/. „Góry nad Morzem Czarnym” wtórne. Nałkowska słusznie wypominała Iwaszkiewiczowi niechlujność /tropiła same powtórzenia słów!/”.

Potrafił być w swoich sądach nieprzejednany. Czasami się tylko krzywił. Czasami celnym żartem trafiał w sedno /”Lech Budrecka czytając na głos prozę Władysława Machejka: kurwa mać, czy on rymować nie potrafi?”/.

 

Mając 17 lat, w 1947 roku został członkiem Związku Literatów Polskich. Kogo w tym wieku przyjmowano do ZLP?

 

Jakiś czas temu rozmowa z Basią: wiesz Wacku, mogę jeszcze w życiu spotkać innego mężczyznę, ale… Ale Leszek był oczarowaniem. Krzyczałam do niego z drugiego pokoju: poeta albański z przełomu XIX i XX wieku, cesarz rzymski II wiek naszej ery, barokowy malarz z Gandawy… Nie musiałam sięgać do encyklopedii…

 

Był delikatny – nie w swojej fizyczności – był delikatny w słowach…

 

Obrazek piąty. W Alejach maleńki, dwu-trzyletni Mateusz atakuje Leszka jakimś balonem. Budreś z zachwytem się z nim przekomarza, odbija balon, bierze mojego syna na kolana. Poświęca mu kwadrans, pół godziny, nie zauważa uciekającego czasu. Pewnie bawiłby się z nim do wieczora. Leszek nie ma swoich dzieci. Już po jego śmierci dowiaduję się, że nie chciał mieć…

 

Był gdzieś w głębi duszy lewicowcem. Bliskim przedwojennemu PPS-owi. Głosował na Bugaja. Kpił z Mazowieckiego. Nie próbował przekonywać do swoich wyborów.

 

Zadziwiające przyjaźnie /Janusz Wilhelmi/, rozczarowania, czasami zgroza /Wacław Sadkowski/…

 

Nie chciało mu się pisać. Czasami miałem wrażenie, że znacznie ważniejsze od tego, co napisze było to, co przeczyta. I niewiele po sobie zostawił. W słowniku biobibliograficznym „Współcześni polscy pisarze i badacze literatury” z 1994 roku figuruje dziewięć pozycji Budresia /w tym cztery utwory sceniczne, których był współautorem/. Potem jeszcze wydał u Piotrka Müldnera „Misję”.

 

Robił zadziwiające błędy ortograficzne.

 

Parę ostatnich lat spędzili z Basią w Podkowie Leśnej/Owczarni. Narzekał. Wydawało mu się, że odpłynął z Warszawy. Każdy przyjazd był wyprawą… Ciągle się ze mną umawiał. Ale było nam coraz trudniej. Z Alej, do których miał z Czytelnika dwa kroki, przeniosłem się do Radości…

 

Obrazek szósty: proszę Leszka aby poprowadził mój pierwszy wieczór. Jest zachwycony „Lamentem nad Babilonem”. Mówi o nim z entuzjazmem. Oczywiście, oczywiście. Trzy dni później dzwoni do mnie. Nie mogę, panie Wacławie, nie mogę. Boję się… Nie próbuję dociekać podłoża tych obaw.

 

Oczywiście wiedziałem, że Leszek siedział. Wszyscy wiedzieli. Ale nawet ci, którzy byli z nim blisko, gdy pytałem kiedy? za co?, wzruszali ramionami. Więzienie pozostawia ślad w każdym, mam w tym zakresie swoje własne odczucia. Dla wielu to katharsis. Wypłukuje rdzę, osad, pleśń. Leszek o tym nie mówił prawie z nikim.

 

„Leszek miał zadziwiającą wiedzę, wspaniałe poczucie absurdalnego humoru i ponury życiorys. Po wojnie został gwiazdą młodej literackiej krytyki, ale potem ktoś zastrzelił Stefana Martykę, dziennikarza radiowego zatrudnionego w paskudnej komunistycznej szczekaczce >>Fala 49<<. Aresztowano ponad sto osób i miedzy innymi bardzo delikatnego Leszka. Żeby przyspieszyć śledztwo, brano ich trzy razy dziennie na >>hełm<< czyli elektrowstrząsy. Więc zaczęli naprawdę wariować i umierać. Po paru tygodniach major prowadzący dochodzenie zorientował się, że jak tak dalej pójdzie, to zostanie bez podejrzanych w ogóle i wrócił do metod tradycyjnych. Leszka w końcu zwolniono, ale on się chyba po tym nigdy tak do końca nie podniósł. Pisał erudycyjne eseje i recenzje, ale swój cyniczny humor zachował na rozmowy prywatne” /Janusz Głowacki „Z głowy”/

 

Było w jego życiu więcej tajemnic. Gorzkich.

 

Urodził się w Wilnie, w jego wspomnieniach było to najwspanialsze miasto świata. Wygnańcy często zasklepiają się w swoich wspomnieniach. Warszawę akceptował, miał w niej swoje szlaki, księgarnie, antykwariaty, Czytelnika, dla którego pisywał wewnętrzne recenzje.

 

Bywał rozgoryczony polską rzeczywistością. Ale wolnością potrafił się cieszyć…

 

Obrazek siódmy: sięgam po gazetę. Maleńka notka; umarł Lech Budrecka, pisarz, krytyk literacki, eseista, tłumacz. Nie próbuję powstrzymać łez, które same napływają mi do oczu. Dzwonię do Basi. Był umówiony w Czytelniku z Głowackim – mówi…

 

Obrazek ósmy: Zaduszki w Klubie Księgarza. Przygotowuję ten wieczór, Ewa piecze szarlotkę. Joanna i Janek Gondowiczowie własnym sumptem przygotowują kilkadziesiąt egzemplarzy „Wokalizy”. Dużo ludzi. Słowa…

 

Basia przynosi mi do SPP opowiadania Leszka. W gruncie rzeczy wymuszam na niej aby je przyniosła. Czytam, zastanawiam się ile jest takich świadectw w polskiej literaturze. Data! Data napisania!

 

Nie znoszę tych infantylnych zdrobnień, które serwują nam we wszystkich telewizjach: Jola, Kasia, Adaś… Ale w tym jednym przypadku Budrecka zawsze  jest dla mnie Lesiem. A przecież nigdy nie byliśmy na ty. Był rówieśnikiem moich rodziców /1930/, nie miałbym odwagi… Ale wiedziałem, że jest moim przyjacielem…”

 

Ponieważ dla czytelników może nie być to jasne: poznaliśmy się z Leszkiem na początku 1990 roku. Niebawem minie dziesięć lat od śmierci Leszka. Brakuje mi go. Rozmów z nim, jego śmiechu, wiedzy, dowcipu.

 

Z notatnika kresowego Mariana Kałuskiego

$
0
0

Z notatnika kresowego Mariana Kałuskiego

 

Polscy literaci współcześni – wychowankowie Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie

 


Kościół św. Elżbiety we LwowiePolscy współcześni literaci to ludzie pióra, którzy tworzyli lub tworzą swoje dzieła po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku. Do tego grona spośród wychowanków polskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie należeli 
m.in. następujący literaci, którzy na trwale zapisali się w dziejach polskiej literatury Lwowa i ogólnie polskiej literatury (podane miejsce urodzenia jedynie dla pisarzy urodzonych na Kresach): Stanisław Baczyński (1890 Lwów – 1939), historyk literatury, krytyk literacki, publicysta; Karol Józef Badecki (1886 Lwów – 1953),  historyk literatury polskiej; Stanisław Barącz (1864 Lwów – 1936 Lwów), poeta, tłumacz; Aleksander Baumgardten (1908 – 1980), poeta, prozaik; Ludwik Bernacki (1882 Jaworów – 1939 Lwów), historyk literatury, bibliograf; Henryk Biegeleisen (1855 Tłuste w woj. tarnopolskim – 1934 Lwów), historyk literatury, etnograf, edytor; Wacław Borowy(1890 – 1950), historyk literatury; Aleksander Brueckner (1856 – 1939), historyk literatury, slawista, badacz dziejów języka polskiego; Leopold Buczkowski (1905 Nakwasza k. Brodów – 1989), prozaik; Witold Bunikiewicz (1885 – 1946), prozaik, poeta, komediopisarz, tłumacz; Jadwiga Chudzikowska(1915 Lwów – 1995), prozaik, eseistka; Edward Csato (1915 – 1968), eseista; Antoni Cwojdziński(1896 Brzeżany – 1972), autor popularnych sztuk scenicznych; Anna Ludwika Czerny (1891 Lwów – 1963), poetka, tłumaczka literatury romańskiej; Juliusz German (1880 – 1953), powieściopisarz, dramaturg, pisarz dla dzieci, poeta; Franciszek Gil (1917 – 1960), eseista; Marcelina Grabowska(1912 Lwów – 1986), prozaik, autorka sztuk scenicznych; Antoni Gronowicz (1913 Rudnia k. Lwowa – 1985), poeta, prozaik, autor książek w języku angielskim; Wiktor Hahn (1871 – 1959), historyk literatury, edytor; Mieczysław Hartleb (1895 Zbaraż – 1935), historyk literatury; Marian Hemar(1901 Lwów - 1972), poeta, satyryk, tłumacz literatury niemieckiej, francuskiej i angielskiej; Tadeusz Hollender (1910 – 1943), poeta, tłumacz, satyryk; Jerzy Hordyński (1919 - 1998), poeta; Artur Hutnikiewicz (1916 Lwów – 2005), historyk i teoretyk Stanisław Lemliteratury; Roman Ingarden (1893 – 1970), filozof, teoretyk literatury; Karol Irzykowski (1873 – 1944), krytyk literacki, prozaik, dramaturg: Marian Jakubiec (1910 Hinowice k. Brzeżan – 1998), pisarz, literaturoznawca, historyk literatur słowiańskich; Jan Janów (1888 Moszkowce nad Dniestrem – 1952), slawista; Czesław Janczarski(1911 Hruszwica k. Równego – 1971), poeta, autor utworów dla dzieci i młodzieży; Jan Nikodem Jaroń (1881 – 1922), śląski poeta i dramatopisarz; Edwin Jędrkiewicz (1889 – 1971), poeta, prozaik, dramaturg, tłumacz łacińskich dzieł pisarzy polskich; Ludwik Kamykowski (1891 – 1944), historyk literatury; Zygmunt Kawecki (1876 – 1955), dramatopisarz; Stefan Kawyn (1904 Lwów – 1968), historyk literatury; Zygmunt Kisielewski (1882 – 1942), powieściopisarz, nowelista; Juliusz Kleiner(1886 Lwów – 1957), historyk i teoretyk literatury, edytor; Anna Kowalska (1903 Lwów – 1969), prozaik; Władysław Kozicki (1879 Jackówce k/.Tłumacza – 1936 Lwów), poeta, dramaturg, powieściopisarz, krytyk literacki; Manfred Kridl (1882 Lwów – 1957), historyk i teoretyk literatury, edytor; Eugeniusz Kucharski (1880 Drohobycz – 1952), historyk i teoretyk literatury; Stanisław Jerzy Lec (1909 Lwów – 1966), poeta, satyryk, tłumacz literatury niemieckiej; Stanisław Lem (1891 Tarnopol – 1965), wydawca, bibliofil, krytyk i historyk literatury; Stanisław Lem (1921 Lwów – 2006), prozaik, eseista, autor sztuk scenicznych, najczęściej tłumaczony współczesny pisarz polski (na 41 języków); Stanisław Łempicki (1886 Kamionka Strumiłowa – 1947), historyk literatury, oświaty i kultury; Kornel Makuszyński (1884 Stryj – 1953), poeta, prozaik, humorysta, autor felietonów oraz utworów dla dzieci i młodzieży; Stanisław Maykowski (1880 – 1961), poeta, krytyk literacki; Mikołaj Mazanowski (1861 – 1944), historyk literatury, krytyk literacki; Stanisław Antoni Mueller (1877 Lwów – 1944), pisarz, krytyk literacki; Ostap Ortwin (1876 Tłumacz k. Stanisławowa – 1942 Lwów), eseista, krytyk literacki i teatralny; Henryk Panas (1912 Lwów – 1985), prozaik, autor sztuk scenicznych; Jan Parandowski (1895 Lwów -1978), prozaik, eseista, tłumacz literatury antycznej i francuskiej, 1936 otrzymał brązowy medal na Olimpiadzie w Berlinie za „Dysk olimpijski”; Teodor Parnicki (1908 - 1988), pisarz, autor powieści historycznych i historyczno-fantastycznych; Michał Pawlikowski (1887 – 1970), poeta, eseista, tłumacz; Jerzy Eugeniusz Płomieński (1893 Kornel MakuszyńskiLwów – 1969), krytyk literacki, eseista; Marian Promiński (1908 Turze k. Starego Sambora – 1971), prozaik, eseista, krytyk literacki, autor sztuk scenicznych, tłumacz literatury anglosaskiej; Irena Przewłocka (1911 Hanaczówka k. Złoczowa – 1991), prozaik; Feliks Przysiecki (1883 Sypnie na Litwie – 1935), poeta; Józef Ruffer (1978 – 1940), poeta, tłumacz literatury włoskiej; Artur Sandauer (1913 Sambor – 1989), prozaik, eseista, krytyk literacki, tłumacz literatury radzieckiej i klasycznej; Leopold Staff (1878 Lwów – 1957), poeta, autor sztuk scenicznych, tłumacz literatury antycznej, francuskiej, niemieckiej,
skandynawskiej i włoskiej; Ludwik Staff (1890 Lwów – 1914), poeta, prozaik; Julian Stryjkowski(1905 Stryj – 1996), prozaik, eseista, tłumacz literatury francuskiej; Władysław Studencki (1910 – 1985), eseista, historyk literatury; Waleria Szalay-Groele (1879 Czernichowce k. Zbaraża – 1957), powieściopisarka dla młodzieży, poetka; Maciej Szukiewicz (1870 – 1943), dramaturg, poeta, tłumacz; Henryk Szyper (1900 Stanisławów – 1949), historyk literatury; Jan Śpiewak (1908 Gołaja Pristań na Ukrainie – 1967), poeta, tłumacz dramatów rosyjskich i bułgarskich;  Ludwik Świeżawski (1906 – 1991), poeta, eseista, prozaik, krytyk literacki, tłumacz, edytor; Wit Tarnawski (1894 Smodna k. Kosowa Huculskiego – 1988), pisarz, krytyk literacki, znawca twórczości Józefa Korzeniowskiego-Conrada;  Stanisław Wasylewski (1885 Stanisławów – 1953), eseista, prozaik, krytyk literacki, tłumacz, edytor; Stefan Wierczyński (1886 Hanowce k. Stryja – 1963), historyk literatury, bibliograf, edytor; Jan Wiktor (1890 – 1967), pisarz; Józef Wittlin (1896 Dmytrów k. Radziechowa – 1976), poeta, prozaik, tłumacz „Odysei” i literatury niemieckiej; Andrzej Wydrzyński (1921 Czarnokoniecka Wola k. Husiatyna – 1992), prozaik, autor sztuk scenicznych; Jan Wyka (1902 Zaleszczyki – 1992), poeta, prozaik; Ferdynand Jan Zamojski (1914 Stanisławów – 1984), prozaik; Henryk Zbierzchowski (1881 Lwów – 1942), prozaik, dramaturg, poeta; Mirosław Żuławski (1913 – 1995), pisarz. 

Imponująca to lista, która dodatkowo potwierdza polskość Lwowa i jego wielką rolę w dziejach literatury polskiej.

Kornel Ujejski i słynny Chorał

Kornel UjejskiFundamentem sławy Kornela Ujejskiego u współczesnych i potomnych był i jest poemat liryczny Maraton, który po raz pierwszy odczytany został na wieczorze literackim w lwowskim salonie A. Kołodzińskiego w 1845 roku i prawdopodobnie wkrótce potem na zebraniu Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie. Maraton został napisany rok wcześniej w pod lwowskiej wsi Dawidów, dzierżawionej przez ojca Kornela. Zwycięstwo garstki Greków z najeźdźcą perskim pod Maratonem w 490 r. przed Chrystusem ukazana jest w nim jako zwycięstwo patriotyzmu, umiłowania wolności, godności narodowej i bohaterskiej woli walki ludu greckiego; stanowi wezwanie do wiary w triumf wartości moralnych nad materialną przemocą, w sens heroicznej ofiary. Poemat przyjęty entuzjastycznie przez uczestników zebrania w Ossolineum, krążył najpierw w odpisach, a w 1847 roku ukazał się w druku w „Bibliotece Naukowej Zakładu im. Ossolińskich”. Wielokrotnie wznawiany, wszedł do wypisów szkolnych i znany jest przez to wszystkim uczniom polskim, których uczył i uczy miłości ojczyzny.

Kornel Ujejski urodził się 12 września 1823 roku we wsi Beremiany w powiecie czortkowskim (woj. tarnopolskie, od 1945 r. Ukraina). Do szkół chodził w pobliskim Buczaczu. Usamodzielniwszy się zamieszkał w Lubszy w powiecie brzeżańskim (woj. tarnopolskie), gdzie powstał w 1846 roku cykl jego liryków zatytułowany Skargi Jeremiasza, cieszący się również wielką popularnością. W tymże samym roku Ujejski odwiedził w Zboiskach pod Lwowem swego przyjaciela, Józefa Nikorowicza, który zagrał mu świeżo skomponowany przez siebie utwór muzyczny – chorał. „Do głębi wzruszony – wyznał Ujejski – uniosłem tę muzykę w uchu i w duszy i jeszcze tego samego dnia napisałem do niej słowa”. Tak powstał ów słynny Chorał zaczynający się od słów „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej...”, który z głośników rozbrzmiewał w całej powstańczej Warszawie w 1944 roku. W roku 1858 Ujejski wziął w dzierżawę wieś Zubrzę pod Lwowem, gdzie gospodarował do 1880 roku. Tam napisał słynny cykl Listów spod Lwowa ogłoszony w 1860 roku oraz wiele wierszy, które wydał we Lwowie w kilku tomach. W 1893 roku społeczeństwo lwowskie uczciło siedemdziesiątą rocznicę urodzin poety uroczystym obchodem jubileuszowym. Ostatnie lata życia mieszkał Ujejski u syna w Pawłowie w pow. Złoczowskim (woj. tarnopolskie), gdzie zmarł 19 września 1897 roku i gdzie został pochowany.  

 

Jan Stanisław Smalewski - Minął tydzień

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski


Minął tydzień

Dokąd zmierzasz świecie?

 

Teofil Ociepka            Zauważmy najpierw, że minął styczeń. – Boże, jak ten czas leci, prawda? W połowie miesiąca zauważyła nas wreszcie zima, a Lubelszczyzna doznała jej srogiego kaprysu śnieżyc i zamieci.

Zima, zimą, ma prawo dokuczyć, ale żeby zaraz kpić sobie z niej, albo jeszcze gorzej, kpić z tych, którym zrobiła kuku? To tylko potrafią nasi politycy. Bardzo szybko nowa pani wicepremier Elżbieta Bieńkowska wpisała się do annałów ciekawych wypowiedzi swoich poprzedników, którzy już w jakiś szczególny sposób tam zaistnieli, kpiąc z polskiego klimatu: powodzi, huraganów, klęsk żywiołowych. – Sorry, taki mamy klimat.

A ja dodam: Sorry, takich mamy polityków. Już o tym wiemy.

            Nasze przejściowe ochłodzenie to na razie pikuś w porównaniu z tym, co przeżywają Ukraińcy. Im srogie styczniowe mrozy nie przeszkodziły w kontynuacji narodowej rewolucji (tak – nowej formy współczesnej narodowej rewolucji - jak sądzę), która przeciwstawia się nieudacznym rządom demokratycznie wybranych władz, w tym prezydentowi. Rewolucji przeciwko biedzie, społecznej nierówności, oligarchicznym rządom wybrańców bogacących się kosztem narodu i odcinających mu drogę do wolnej Europy.

            Historyczny już Majdan wpisuje się na naszych oczach w nową sytuację na wschodzie Europy, nie dając odpowiedzi, czym to wszystko się skończy. Odpowiedź jest trudna nie tylko dla mnie, także dla ekspertów, dla polityków i tej części świata, którą ona interesuje ze względów choćby politycznych, czy gospodarczych.

A są jeszcze inne względy, choćby narodowościowe, bo wiadomo przecież, że to państwo stabilnym w swych poglądach nie jest. Prawie połowa narodu jest bardziej prorosyjska niż proeuropejska, prawicowi nacjonaliści (w razie swej wygranej) nie ukrywają nawet pokus do rewizji granicy z Polską, twierdząc, że Przemyśl i kilkanaście pobliskich powiatów powinny być ukraińskie. Andrij Tarasenko (Prawy Sektor) gloryfikuje Stepana Banderę, UPA i UON, neguje ludobójstwo popełnione przez Ukraińców na Polakach na Wołyniu.

            Co ponadto pokazał miniony miesiąc na Majdanie? Że możliwe są różne scenariusze rozwiązań, w tym siłowy. O nim jednak także mówi się, że gdyby do niego doszło, nie ustabilizuje sytuacji na Ukrainie na stałe. Janukowycz jest już przegrany, odsuwają się powoli od niego popierający go wcześniej oligarchowie, a to dzieje się z prostej przyczyny. Im też zależy na tym, by ich pieniądze pomnażały biznesy związane z Europą Zachodnią (tam mają swoje konta).

Wypowiadając się przeciwko użyciu siły odsunął się od Janukowycza Rinat Achmatow niegdyś najbogatszy człowiek Ukrainy (patron Janukowycza), odwraca się od niego niegdyś prorosyjski Dmytro Firtasz, a „król czekolady” Petro Poroszenko (były minister spraw zagranicznych) poparł opozycję występując publicznie na Majdanie.

            O liderach ukraińskiej opozycji mogliśmy przeczytać na portalu dwa tygodnie temu. Ja zauważę tylko, o czym nie wszyscy wiedzą, że promowany przez Zachód Kliczko nie wyrósł nagle spod ziemi. Jego przygotowywał do roli przywódcy opozycji nasz b. prezydent Lech Wałęsa, spotykając się z nim regularnie już w roku 2008, o czym osobiście miałem okazję z nim porozmawiać.

            Tak, Polska powinna być zainteresowana tym, by Ukraina ze względu na graniczenie z nami była prozachodnia. Mimo iż dzisiaj nie do końca da się przewidzieć, w jakim kierunku pójdzie cała Europa z Unią włącznie. Problem to trudny, cholernie trudny tym bardziej, że doświadczenia z pomarańczową rewolucją, w których wystąpiliśmy w roli adwokata Ukrainy w Europie, nauczyły nas (nie wszystkich oczywiście – myślę o politykach czyniących zwłaszcza więcej szkody swym hałasem wokół sprawy niż działalnością) powściągliwości. Trudny także dlatego, że w razie przegranej Putina, który inwestuje rosyjskie pieniądze w Ukrainę, grożą nam sankcje gospodarcze w postaci wstrzymania naszego eksportu produktów rolnych, a i być może dostaw rosyjskiego gazu.

            Co do pieniędzy Moskwy, kolejna ciekawostka. Putin na pomoc dla Ukrainy obiecuje czterokrotnie mniej niż wyniosą jego wydatki na olimpiadę zimową w Soczi. Jak doniosły media koszty poniesione na Soczi szacuje się na poziomie 51 mld dolarów, co w odniesieniu do poprzednich olimpiad nie ma sobie równych; najdroższa z dotychczasowych w 1998 r. w Nagano pochłonęła kwotę 10 mld dolarów.

            Soczi? – A propos sportu. Tu znów ciśnie się pytanie: Świecie dokąd zmierzasz? Dokąd zmierza sport coraz wyraźniej uzależniony od polityki i biznesu, lub odwrotnie. Nie będę analizował dziwacznych decyzji światowych federacji sportowych, które z określonych wyżej powodów podejmują decyzje o np. rozgrywkach piłkarskich zimą, czy też na kontynencie, gdzie temperatury sięgają powyżej 40 stopni Celsjusza, ani nie będę dywagował na temat decyzji o zimowej olimpiadzie w Soczi, bo zrobili to już inni. Będę tylko pytał: Czy tak powinno być? Czy naprawdę trudno dostrzec patologie w działaniach ludzi kierujących światowym sportem? Czy nie widzą oni, że swymi działaniami wypaczają szlachetne idee sportowych rywalizacji?

A czy to normalne, że chora na astmę Norweżka Bjergen od lat zażywająca leki, może osiągać takie wyniki na siłowni, na bieżni w wysokich górach w rozrzedzonym powietrzu? Czy to nie jakiś fenomen medyczny?

Czy to normalne, że w niektórych państwach (Korea Płn., Chiny) „hoduje się” sportowców od dziecka pod wyniki na światowych imprezach, nie bacząc wcale na ich późniejsze skutki zdrowotne? Czy to normalne?

 

Pisząc o wydatkach na Soczi, nie mogę także pominąć zagrożeń terrorystycznych. Jestem w tej sytuacji, że robię to ze względów na swój wyjazd literacki w teren w przeddzień jej otwarcia, co zmusza mnie do ostrożności w kwestii najważniejszej: Czy pokazując światu nowe bogate oblicze Rosji, uda się Putinowi zapewnić ochronę i bezpieczeństwo uczestnikom igrzysk zimowych? Czy duża część środków finansowych z omawianej puli przeznaczona na ten cel spełni swoją rolę?

Prawdopodobieństwo, iż dojdzie do prób jakiegokolwiek zamachu terrorystycznego chociażby w obrębie igrzysk, w jakikolwiek sposób naruszający zapowiedzianą pełną ochronę, jest bardzo prawdopodobne chociażby z przekory tych ostatnich. Przekory? – mało powiedziane. W sytuacji rosyjskiego Soczi światowy terroryzm może również – na przekór Putinowi - postawić sobie za cel pokazanie swej siły, lub determinacji.

 

Jedna jeszcze ważna rzecz nie umknęła mojej uwadze. To żądanie, jakie popłynęło od ONZ (komitetu ochrony praw dzieci) skierowane do Watykanu, by pozbył się wszystkich księży pedofili. I nie chodzi tutaj o fakt, że organizacja ta mocy takiej w świetle prawa nie ma. Chodzi o zarysowanie skali problemu, który w ostatnich latach dotknął Kościół. O przerysowanie go, dokopanie instytucji, która we współczesnym świecie stanowi chyba już ostatni bastion walki o szlachectwo dla Człowieka.

Jak to ma się do promocji modnego problemu Gender? Do dewiacyjnych form seksualizmu zastrzelonego niedawno dyktatora Kadafiego, który masowo wykorzystywał dzieci? Jak to ma się do bratobójczych wojen w Afryce Środkowej?... do setek, tysięcy ognisk zła we współczesnym świecie skierowanych przeciwko dzieciom?

Diabeł, Anioł i Człowiek – trzy kolumny na których opiera się świat. Teoretycznie skala zła i dobra dzieli świat na pół. Po której stronie stał Człowiek, wiadomo. Po której stoi współcześnie, coraz bardziej wątpię. Zło szaleje, szerzy się na niespotykaną skalę, Diabeł wygrywa. A Człowiek w tej walce coraz skuteczniej poddaje mu nowe bronie.

Ale zostawmy teorię. Przejdźmy do patologii, jakie miniony tydzień ujawnił w Polsce. I za wzorem ONZ zacznijmy od dzieci. Telewizja pokazała kolejne przypadki odebrania dzieci rodzicom i skierowania ich do ośrodków opiekuńczych, w związku z nieradzeniem sobie życiowo, a tym samym z biedą.

Absurd goni absurd. Te same media co i rusz pokazują, że kolejnym ośrodkom opiekuńczym brakuje pieniędzy na sprawne działanie, na zapewnienie podopiecznym właściwego poziomu opieki. No to jak to jest?, rodzice nie mogą cierpieć niedostatku, a domy społecznej opieki mogą? Jak cierpiąc niedostatek takie domy zrealizują swe powinności wobec przekazanych im dzieci?

Dlaczego w tych kwestiach nic nie robi polski rzecznik praw dziecka? – Martwa instytucja za publiczne pieniądze, która odnotowuje tylko fakty. Która w ogóle nie pomaga rodzinie. Co robi w tych kwestiach pomoc społeczna? – instytucje prawne powołane do tego, by likwidować ogniska biedy. O państwo nie pytam, za obszerny temat.

 

A teraz, obserwując anachronizmy dziejące się w Polsce, chciałbym złożyć donos do prokuratury. Widziałem, jak pewien urzędnik z ministerstwa sprawiedliwości wyniósł na moich oczach z biura cudzą własność: długopis i kilka kartek papieru.

Jezu! Dokąd zmierzasz polski wymiarze sprawiedliwości?! Dopiero co w ubiegłym roku uporano się, dzięki amnestii, z kilkudziesięcioma tysiącami bezmyślnie zamkniętych za kratkami na okres pół roku, roku, pijanymi rowerzystami (prowadzącymi pojazd po puszce piwa), a już nowa afera. Tylko ponad dwieście osób w samej stolicy odsiaduje wyroki nałożone przez sądy za… kradzież batonika za 99 groszy, wafelka za 2,56 zł, znaczka pocztowego i rolki papieru toaletowego, kawałka kiełbasy, butelki alkoholu…

A jeszcze do tego, jak się okazuje, nikt nie ma prawa (nawet naczelnik więzienia) wpłacić kaucji za ukaranego, gdyż za taki gest solidarności ze „złodziejem” sam może pójść siedzieć. To już lepiej oczywiście, żeby polski podatnik utrzymywał go za 1.700 zł miesięcznie w ciepłym więzieniu. - Paranoja, absurd, obłędna paranoja! Gdybym był na miejscu ministra sprawiedliwości, natychmiast podałbym się do dymisji, za głupotę urzędu.

 

Przyglądałem się (z zaangażowanie zresztą) w minionym tygodniu dyskusji na naszym portalowym forum wokół felietonu Marka Jastrzębia. I wiecie co? Momentami czułem się, że w naszym kraju rozgrywa się też niejeden Majdan. W tym przypadku literacki.

Te podziały pół na pół. Te warunkowane chęcią zysku ogniwa (wydawcy, kolporterzy, księgarze) stające naprzeciwko biednych (piszących za darmo) pisarzy i literatów. To błąkanie się po manowcach literatury tych, którzy sobie sami nie radzą (a są wartościowi) i wreszcie to robienie narodowi wody z mózgu, by łatwiej było go odnarodowić, odbrązowić z ideałów i wartości, to nic innego jak Majdan: literacki. A przy okazji i polityczny. Na razie bardzo skromny i nie rokujący większych nadziei na zwycięstwo, ale… niepokorny i buńczuczny wobec rządzących, którzy na patrona współczesnego świata zamiast kultury i mądrości wybrali pieniądz; mamonę ogłupiającą największych mędrców i włodarzy.

 

Dziękuję za uwagę.

 


Maciej A. Zarębski - Ukrzyżowany przez Tymińskiego

$
0
0

Maciej A. Zarębski

 

 

Ukrzyżowany przez Tymińskiego

 

 

Marc Chagall     Moja znajomość z Romanem Samselem, literatem, podróżnikiem i znawcą problematyki iberoamerykańskiej miała początkowo charakter korespondencyjny. Od jakiegoś czasu wymienialiśmy listownie poglądy na literaturę, otaczający świat. Dzięki Wojciechowi Żukrowskiemu, znał moją działalność regionalistyczną w Polsce, kulturotwórczą w Staszowie oraz twórczość literacką. Osobiście poznaliśmy się w kwietniu 1995 roku. Było to na pogrzebie Zygmunta Wójcika, naszego wspólnego znajomego. Roman od początku traktował naszą znajomość bardzo poważnie, a moje pisarstwo wręcz entuzjastycznie. I nie wynikało to z koniunkturalizmu. Po prostu Roman był niezwykle przyjaźnie nastawiony do otaczającego świata i wszelkich pozytywnych jego objawów. Interesował się wszystkim, co przyczyniało się do postępu. Z pewnością wynikało to z obserwacji innych, odmiennych od naszej kultur, czyli widzenia naszej polskiej rzeczywistości z bardziej uniwersalnej perspektywy.Był pisarzem przyjaźnie nastawionym do twórczości literackiej innych. A przede wszystkim literatem czytającym książki napisane przez innych, co w środowisku pisarzy jest rzadkością. I bardzo łagodnym krytykiem. Nigdy nie oceniał twórczości kolegów z perspektywy konkurencji, lecz z pozycji powoli odchodzącego autorytetu, który cieszy się, że może pałeczkę twórczego działania przekazać młodszemu pokoleniu. Jest to w obecnych czasach istotna rzadkość, na którą mogą sobie pozwolić tylko ludzie nietuzinkowi, a do takich z pewnością się zaliczał.

   Oczywiście nie był postacią jednoznaczną, o czym mogłem się przekonać. Niemniej jednak uważam, iż uwikłanie Romana w meandry polityczne lat 60. i 70. ówczesnej rzeczywistości podzielonego na dwa obozy świata, bardziej wynikało u niego z ogromnej woli poznawania odmiennych od polskich realiów, niż z chęci czynienia komukolwiek zła. Ono było niestety konsekwencją jego wyborów, stąd wynikał dramatyzm jego osoby. W okresie kiedy doszło do nawiązania naszych obustronnych kontaktów, Roman był już człowiekiem w pewnym sensie przegranym życiowo oraz bardzo schorowanym.

   Z pewnością czasy, kiedy brylował na salonach literackich oraz był częstym gościem publicystycznych audycji I programu Polskiej Telewizji, dawno minęły; zamknął je walec historii, który po roku 1989 odmienił polską rzeczywistość, skazując wielu prominentów epoki PRL-owskiej na potępienie i niebyt. Teraz podobnym do niego osobom przyszło w samotności wegetować, czekając na nieuchronne przeznaczenie. Ta sytuacja zmuszała poniekąd do przeżywania od nowa swojego życia i oceny dokonywanych w nim nie zawsze trafnych wyborów… Na pewno łatwiej jest oceniać, szczególnie z perspektywy upływającego czasu, niż dokonywać trudnych wyborów.

   A życie Romana było dość skomplikowane, co zresztą nie wynikało wyłącznie z uwarunkowań tamtejszej rzeczywistości, lecz ze złożoności jego napędzanego twórczym niepokojem charakteru. Urodził się w Złoczowie 15 czerwca w roku 1935. Po wojnie studiował na Wydziale Polonistycznym Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Przez  rok (1956-1957)  był redaktorem Polskiego Radia w Bydgoszczy. W latach 1957-1963 pracował w Radiu Katowice, w międzyczasie kończąc studia w Toruniu. Równolegle w latach 1961-1963 współpracował z redakcją dwutygodnika „Poglądy”. W latach 1966-1967 był członkiem redakcji „Współczesności”. „Zasłynął” w tym okresie podpaleniem dekoracji sylwestrowej i w konsekwencji pożarem redakcji, na szczęście ugaszonym w porę. W rezultacie został ochrzczony pi-Romanem, jak pisał we wspomnieniach Piotr Kuncewicz.

W latach 1967-1971 był pracownikiem działu publicystyki kulturalnej I programu Polskiej Telewizji. Od roku 1972 do 1977 współredagował warszawską „Kulturę”. W latach 1972-87 wiele  podróżował po świecie, głównie do krajów Ameryki Łacińskiej; pełniąc w latach 1977 -1981 funkcję stałego współpracownika „Trybuny Ludu”. Od roku 1982 do 1984 był redaktorem naczelnym Działu Literackiego Polskiego Radia, a w latach 1984-1988 publikował w dzienniku „Rzeczpospolita”. Bywał w  Kolumbii, Hondurasie, Salwadorze, Kostaryce. W Nikaragui pełnił funkcję korespondenta wojennego, a w Peru na Pontyfikalnym Uniwersytecie Katolickim i Uniwersytecie San Marcos w Limie wykładał przez dwa lata (1986-1987) historię literatury polskiej. Podróżował także po terenach wschodniej Kanady i północnych stanach USA. Tematyka jego wielu reportaży nawiązuje do przeżyć podróżniczych. Do najbardziej znanych należą takie pozycje jak: „Śmierć w Rio de Janeiro”(1972), „Dotrzeć do bunkra Somozy”(1980), „Ślad człowieka, ślad węża”(1984), „Cyklon nad Nikaraguą”(1986) oraz „W pogoni za dolarem czyli kanadyjska ruletka”(1998), „Pałac gubernatora: nowele amerykańskie”(1999). Debiutował jednak w roku 1961 zbiorem opowiadań zatytułowanych „Teatr ludzi uczciwych”, o tematyce współczesnej. Proza Romana Samsela była wysoko oceniana przez krytyków. Według Janusza Termera, wybitnego znawcy literatury współczesnej: …najlepiej jako pisarz realizował się w opowiadaniach. Ten literacki gatunek najbardziej odpowiadał jego charakterowi pisarskich uzdolnień i naturze człowieka – obserwatora czułego na wszelkie odmiany rzeczywistości i ludzkich zachowań indywidualnych, gdzieś tam w świecie latynoskim podpatrzonych i przetworzonych w krótkie, zwięzłe, żywe i barwne obrazki; pozornie dotyczące tylko spraw drobnych i niepowtarzalnych, kryjących jednak zawsze w sobie ów rozegrany i nieogarniony kosmos wielkich spraw ludzkiej egzystencji.

    Zresztą Roman Samsel wypowiadał się nie tylko w literaturze. Miał także osiągnięcia w twórczości filmowej. W zrealizowanym w roku 1971 filmie „Notatnik brazylijski” oraz w roku 1973 „Spadkobiercach Montezumy” wystąpił z powodzeniem w roli operatora filmowego i autora zdjęć.

   Naszą znajomość niewątpliwie ułatwiały wspólne pasje: podróżnicza, fotograficzna i literacka oraz ciekawość świata i tolerancyjne do niego podejście. Listy napisane przez Romana, szczególnie w latach 2000-2003 są dla mnie cenną pamiątką, stanowiąc zarazem potwierdzenie  początku naszej znajomości.

W liście z dnia 28 lutego 2000 roku napisał:

Serdeczne dzięki za książkę „Ostatni z szesnastu”. Książka jest rewelacyjna i stanowi podstawę do badań nad losem, twórczością i działalnością Adama Bienia. Od dawna interesowała mnie Jego postać jako niezwykłego człowieka, który przetrwał moskiewskie więzienie i wrócił do Polski, aby znowu o nią walczyć. Z książki Pańskiej Adam Bień wyłania się mimo całej wielkości swego losu jako postać kontrowersyjna. I dobrze. Nikt nie jest zupełnie jednoznaczny, nawet najwięksi bohaterowie. I przez to samo są ciekawsi. Zauważa Pan, że Adam Bień godził się na kompromisy, aby móc żyć i działać. Dzięki także za obydwa „Gońce”. Bardzo interesujące. Myślę, że potrafi Pan ze Staszowa stworzyć nowe Ateny. Chętnie będę z Panem współpracował, bo widzę, że ma Pan wielkie zdolności, dużo entuzjazmu i siły.

Z kolei w liście z 12 kwietnia 2000 r. pisał m. in.:

Przysłał mi Pan niezwykłą książkę „Sprawy, ludzie, historia”. Wprost nie mogę nadziwić się Pańskim talentom i wielkiej energii. To Pańska młodość pcha Pana do czynu! Oby tak dalej. W książce, o której piszę, znalazłem ciekawą rozmowę z Zygmuntem Wójcikiem, który był mi bardzo bliski. Przypuszczam, że właśnie na Jego pogrzebie poznałem Pana, a być może w Jego domu. Na pewno w tamtym czasie.

W innym liście, z dnia 12 października 2000 r., nawiązuje do pogrzebu Wojciecha Żukrowskiego: Byłem na pogrzebie Wojciecha Żukrowskiego i także Pana szukałem. Było bardzo dużo żałobników i pewnie minęliśmy się w tłumie. Wielki smutek po odejściu Wojciecha. W dodatku tak niespodziewanie. Byłem z Nim jeszcze umówiony na spotkanie, a tymczasem on zwinął się tak nagle.

12 kwietnia 2001 roku – po udanych spotkaniach w Staszowskim Muzeum z młodzieżą i mieszkańcami Staszowa, które odbyły się 22 marca – pisze do mnie: Drogi Maćku (przeszliśmy na Ty).Dzięki za Twoją i Waszą gościnę. Było wspaniale. Oczywiście przyjadę 24 maja (chodziło o obchody 20-lecia Staszowskiego Towarzystwa Kulturalnego, na które został zaproszony) przyjadę i przygotuję wystąpienie, o które prosisz – „Wielka moc małych miast”.  Pani Marianna (Karpińska) i redaktor Danuta Parol z „Echa Dnia” nie odezwały się. Nie wiem, kiedy będzie audycja, nie otrzymałem publikacji z „Echa”. Tutaj już wspaniała wiosna. Daj znać, kiedy przyjedziesz, żebym mógł Cię powitać.

Druga część listu, bardziej osobista, dotyczy problemów zdrowotnych, z którymi się zmagał.

Oczekiwał ode mnie i żony nie tylko porady lekarskiej, ale także słów pocieszenia i otuchy.

Jego wystąpienie na jubileuszu STK, wygłoszone na sympozjum poświęconym „Szansom małych miasteczek w jednoczącej się Europie” było niezwykle interesujące. Zostało w całości opublikowane w IV tomie „Almanachu Staszowskiego”, wydanym w maju 2003 roku.

W liście napisanym w dniu 3 czerwca 2001 roku Roman nawiązuje do uroczystości jubileuszowych:

Dzięki serdeczne za gościnę podczas uroczystości XX -lecia Towarzystwa, było nadzwyczajne i do dzisiaj wspominam Twoją troskę, jaką nas otoczyłeś (nas gości) i znakomitą organizację.

Wysuwam wniosek, że JEDNOSTKA jest najważniejsza.

Za parę dni w liście z 12 czerwca komentuje imprezę Instytucie Słowackim w Warszawie, podczas której promowałem w obecności m.in. Magdy Vasyarovej ambasador Republiki Słowackiej swoją książkę „Impresje słowackie” (współautor Waldemar Oszczęda).

Myślę, że odniosłeś sukces. Wzbudziłeś zainteresowanie i poparcie p. Ambasador dla swojej działalności na rzecz Słowacji. Teraz na pewno czyta Twoją książkę. Myślę, że możesz ją zaprosić na odczyt do Staszowa – może na jesieni – to jeszcze umocni zadzierzgnięte  więzy porozumienia. W przyszłości może zechce promować Twoje publikacje, a także otoczy Cię opieką i wsparciem. To pewnie nie przyjdzie natychmiast, ale w miarę Twojego działania.

Ciekawy jestem Twojej książki o Ojcu. To bardzo ważne.

Do książki o Tacie, nad którą pracowałem w latach 2000-2001, a promowałem w kieleckim pałacyku Tomasza Zielińskiego 30 listopada 2001 roku (zresztą z udziałem mojej Mamy Julianny, siostry Aleksandry oraz Romka Samsela w roli recenzenta) nawiązał w liście z dnia 22 października 2001 roku pisząc: Czekam na Twoją książkę o Ojcu. Postaram się napisać o moich wrażeniach z lektury.

I dalej o planach  - 15 listopada lecę do Barcelony na sympozjum literackie. Wrócę 18 XI, do Ciebie przyjadę 21 listopada o godz. 17.00 Tytuł spotkania proponuję „Gang kokainowy i inne łajdactwa”. To powinno zainteresować nawet młodzież. Jestem obserwatorem na procesie gangu kokainowego na Bemowie. Chcę Ci zaproponować stroniczkę tekstu na okładkę do „Pokuty” (tu Roman nawiązuje do planów wydania w Bibliotece Staszowskiej książki pod tym tytułem, traktującej o jego relacjach ze Stanem Tymińskim. Ukazała się wiosną następnego roku). 21- 22 listopada Roman złożył wizytę w Zagnańsku i Staszowie. Towarzyszył mu profesor Andrzej Tyszka. Pierwszego dnia zwiedzaliśmy Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku, Strawczyn i pamiątki związane ze Stefanem Żeromskim. Wieczorem przy lampce wina dyskutowaliśmy o mojej książce o Ojcu zatytułowanej „Jeszcze jedno życie”. Następnego dnia Roman  odbył spotkanie z młodzieżą Zespołu Szkół i w Muzeum Ziemi Staszowskiej.  Uczestniczyli w spotkaniu, poza prof. Andrzejem Tyszką, także pisarz Zdzisław Łączkowski i poetka z USA Danuta Kostewicz. Za tydzień Roman przyjechał do Kielc na promocję mojej książki. W sympatycznej recenzji, która ukazała się w kieleckim piśmie „Ikar” napisał: Któż nie odczuwa potrzeby refleksji nad sobą i swoim życiem. Także swoim życiem duchowym, które jest busolą zachowań i weryfikacją pamięci. Refleksję tę znajdzie w książce Macieja A. Zarębskiego „Jeszcze jedno życie”. Całostronicową recenzję kończy słowami Bogactwo szczegółów jest głównym atutem tych wspomnień. W książce poznajemy nie tylko ojca Macieja. Sporo dowiadujemy się o autorze i jego najbliższej rodzinie. Przybliża nam także swoje ambicje i wolę działania. Niezliczona ilość fotografii wzbogaca książkę, pokazując twarze i postacie jej protagonistów.

W liście z dnia 21 stycznia 2002 roku nawiązuje do prac redakcyjnych książki „Pokuta”. - Myślę, że byłoby dobrze w Twoim słowie redakcyjnym wykorzystać list ks. Tischnera. Został jeszcze sam Stan Tymiński. W swoim bardzo długim wywiadzie, który obecnie opublikował w Boże Narodzenie w prasie polonijnej w Kanadzie mówi, że wróci do Polski, kiedy będzie tu potrzebny, aby Ją (tzn. Polskę) naprawić. Jest to tekst krytyczny wobec Polski i skandalizujący, jak zwykle u niego.  Chcę  na ten temat napisać dodatkowo  pół strony, aby uzasadnić podtytuł książki (Stan Tymiński; patriota czy blagier). Uporządkuję także kolejność listów i komentarzy. Komentując mój tekst na okładkę pisze - Twój tekst jest dobry, może trochę ironii by się przydało więcej!

Książka ujrzała światło dzienne pod koniec maja 2002 roku i była prezentowana na III Ogólnopolskich Targach Wydawnictw Regionalnych w Staszowie w dniach 23-25 maja 2002 roku. Roman wziął w nich czynny udział, m.in. w dyskusji poświęconej „Literaturze małych ojczyzn”.  Wypowiadając się na temat globalizacji przestrzegł przed wyolbrzymianiem jej negatywnych skutków. Podkreślił rolę liderów w działalności na rzecz regionu. Powiedział m.in. Tak sobie myślę, że gdyby Zarębskiego nie było, to ta wielotomowa Biblioteka Staszowska, by się chyba rozpadła. On wydał mi książkę „Pokuta” i za to jestem mu wdzięczny.

   Na początku czerwca w Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki Roman Samsel promował inną swoją książkę zatytułowaną „Więźniarka islamu”. Porusza w niej problem sytuacji Polki katoliczki związanej małżeństwem z Syryjczykiem Muzułmaninem. W liście do mnie  napisanym 7 czerwca 2002 roku, Roman poza suchą relacją ze spotkania - było bardzo dużo osób, na pewno sto, w pięknej sali bibliotecznej. Sprzedano ponad 70 książek (po 18 zł) bardzo rygorystycznie liczonych. Nie zapomina o mnie pisząc Rozmawiałem z p. Ewą Chwedeńczuk z MCK, która spotkanie organizowała. Bardzo chętnie powita Cię w tym Centrum Kultury, naturalnie czym prędzej zaproponujesz jej Twój występ, tym lepiej. 

I dzięki jego protekcji mogło dojść tam do spotkania w dniu 10 września 2002 roku, którego tematem była prezentacja Nowości Biblioteki Staszowskiej”. Obok Romka wzięli w niej udział inni autorzy związani z wydawnictwem staszowskim: Jerzy Przeździecki, Leon Janowicz, Andrzej Tyszka, Zdzisław Łączkowski, Stanisław Szwarc Bronikowski, Krzysztof  Szular. W czasie spotkania Roman potwierdził rolę Wojciecha Żukrowskiego w naszym poznaniu. Powiedział m. in. także Maciek zaprosił mnie do Staszowa. Ucieszyłem się, że mogę zobaczyć  inne środowisko, innych ludzi. Ja się tam bardzo dobrze czułem. Tam w Staszowie wydano moją książkę „Pokuta”. W tej książce opisuje swoje ukrzyżowanie jako akt desperacji za przynależność do partii (należał do PZPR w latach 1956-1982). Aktu ukrzyżowania dokonał Stan Tymiński. Nie sądziłem, że zostanie tak szybko wydana. Ona miała pierwszy nakład ponad 20 tys. egzemplarzy i tytuł „Dałem się ukrzyżować”. Bo to jest książka pokutna z elementami religijnymi. Zarówno w pierwszym jak i drugim wydaniu  książki jest motyw „kozła ofiarnego”, czyli katharsis moje, czyli Romana Samsela. W podtytule napisano „Patriota czy blagier”. Oczywiście ja uważam go za blagiera, ale ostateczny wybór należy do czytelnika.  

   Przez następne miesiące nasze kontakty nieco osłabły. Powodem był pogarszający się stan zdrowia Romana. Choroba nowotworowa, pomimo stosowania specjalnie importowanych z Chin leków homeopatycznych (obok pomocy oficjalnej medycyny) postępowała. Od czasu do czasu Roman telefonował. W marcu 2003 roku zadzwonił, że musi położyć się do Szpitala Zakaźnego na ulicy Wolskiej. W kwietniu zatelefonował, że nie ma poprawy, że jest coraz słabszy, że narasta żółtaczka i wodobrzusze. 1 maja 2003 roku z samego rana odebrałem telefon od Romana. Słabnącym głosem powiedział, że zbliża się koniec. Są już przerzuty i  płyn w jamie brzusznej. Bardzo nalegał na przyjazd. Ponieważ nie mogłem z powodu dyżuru żony pojechać natychmiast, umówiłem się na 3 maja. W międzyczasie zatelefonowałem do Krzysia Szulara z propozycją towarzyszenia mi w tym wyjeździe. Przed południem 3 maja (święto Konstytucji) wyruszamy z tą misją specjalną. Po dwóch godzinach jazdy jesteśmy w Warszawie, parkujemy przed szpitalem na Wolskiej. Bez trudu odnajdujemy separatkę, w której leży Roman. Wygląda źle. Z trudem oddycha, jest żółty i obrzęknięty. Spełniamy wszystkie jego zachcianki, prosi o zakup ulubionych ciastek oraz kabanosów. Ale po ich dostarczeniu nie wykazuje żądnego zainteresowania. Widać, że jego dni, a może nawet godziny, są policzone. Rozmawiam z lekarzem dyżurnym, który potwierdza diagnozę. Proszę Romana, aby wpisał dedykację do książki „Pokuta”. Prosi o wykonanie telefonu do znajomych: Ewy Kreczmar, Zygmunta Broniarka i Zdzisia Łączkowskiego. Udaje się nam połączenie jedynie z Zygmuntem Broniarkiem, z którym wymienia zaledwie pozdrowienia. Wpisuje jeszcze na moją prośbę dedykację w książce „Pokuta”. Żegnamy się i mamy świadomość, że to już pożegnanie ostatnie. Wracamy w fatalnym nastroju do Kielc. Teraz zostaje tylko oczekiwanie na złą niestety wiadomość. 7 maja po południu otrzymuję tę hiobową wieść. Dzwoni lekarz dyżurny z informacją, iż Romek odszedł dziś rano. Ostatnie dwa dni praktycznie był w śpiączce i chyba nie cierpiał. Dobre i to.

    Na pogrzeb do Małkini w dniu 10 maja jadę w towarzystwie Wiesia Kota, z odległego o 500 km Lewina Brzeskiego, gdzie uczestniczyliśmy w Warsztatach Literackich organizowanych przez Mariana Kosińskiego. W ostatnim pożegnaniu Romana wzięła udział kilkudziesięcioosobowa delegacja jego kolegów i sympatyków z Warszawy z Romualdem Karasiem oraz byłym ambasadorem Polski w Meksyku Marianem Sobieskim. Mszę celebrował proboszcz ks. kanonik Radzisław Ambroziak. Na cmentarzu Romana pożegnał Romuald Karaś, podkreślając tragizm i złożoność postaci zmarłego, a także jego olbrzymie zaangażowanie w życie współczesnego świata.

Fragment mającej się wkrótce ukazać wspomnieniowej książki prezesa Świętokrzyskiego Towarzystwa Regionalnego Macieja A. Zarębskiego Kolaże pamięci.

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (11)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (11)

 

Aleksander Gierymski

Kolejny z Pańskich przyjaciół – tym razem nie literat, profesor Paweł Wieczorkiewicz. Tradycyjnie może, niech Pan powie jak żeście się poznali.

 

To był 2001 rok. Trochę nie wiedziałem co ze sobą zrobić, zamykaliśmy wydawnictwo – chyba z mojej winy, chciałem wydawać tylko dobre, trudne książki, a ta przestrzeń czytelnicza była wąska i wciąż się kurczyła – wpadłem więc na pomysł, że zrealizuję swoje marzenia historyczne. Wcześniej, o czym może później, uznałem, że już nigdy nikt mi nie powie, że jestem niedokształconym prawnikiem, zrobiłem aplikację. Wymyśliłem, że zrobię doktorat z historii. Poszedłem więc do Wieczorkiewicza…

 

Ot, tak, z ulicy? Nie znał go Pan wcześniej?

 

Nie, nie znałem – choć, oczywiście, znałem niektóre jego książki. Posłuchałem rady Hanki Baltyn i Marka Karpińskiego – jego i moich znajomych - abym do niego poszedł. Więc zastukałem w drzwi i wszedłem do jego gabinetu na Wydziale Historii warszawskiego Uniwersytetu. Przedstawiłem się i powiedziałem, że chciałbym u niego zrobić doktorat.

 

Pewnie się zdziwił.

 

Zdziwił ale mnie nie wyrzucił, pewnie był zbyt dobrze wychowany aby powiedzieć żebym mu nie zawracał głowy. Zapytał: a pan kto? Przedstawiłem się…

 

Nie zdziwiło go, że nie ma Pan studiów historycznych?

 

Nie, to nie była przeszkoda. Kazał mi usiąść i zaczął ze mną rozmawiać. Pytał o czym bym chciał pisać pracę. Powiedziałem – byłem raczej przekonany, że nie wie kto to jest – że o Tadeuszu Danilewiczu. Ale wiedział. Trochę go chyba tym zaskoczyłem ale i dałem pole do manewru. Powiedziałem mu, że to mój stryjeczny dziadek, rodzony brat mojego dziadka. Zaczął sprawdzać moją wiedzę, moją przeszłość. Kiedy doszliśmy do KOR-u widziałem, że zapaliły się w jego oczach lampki…

 

O ile mnie pamięć nie myli, profesor Wieczorkiewicz był na jednym roku z Adamem Michnikiem.

 

Paweł był o dwa lata młodszy od Adama ale chyba poszedł rok wcześniej do szkoły i nie wiem czy byli na jednym roku ale stykali się bardzo często. Przegadaliśmy później o Michniku, o KOR-ze, o całej opozycji wiele, wiele godzin. Tak czy siak po trwającej jakieś półtorej godziny rozmowie, Wieczorkiewicz uznał, że moja wiedza jest na tyle duża, że może mnie przyjąć na swoje studium doktoranckie. Ale uznał, że monografia Danilewicza to zbyt wąski temat, że powinienem pisać o całym narodowym podziemiu.

 

Co Panu dało – poza tym, że miał Pan już co robić - przyjęcie na to seminarium?

 

Wie pan, przede wszystkim myślałem sobie, że może trochę odrobię stracony czas. Wyobrażałem sobie, że w tym wieku, miałem 45 lat, dawno powinienem być po doktoracie, po habilitacji, być może powinienem mieć już profesurę…

 

Zależało Panu na tym? Całe Pana wcześniejsze życie na to nie wskazuje…

 

Czy mi zależało? No, wyobrażałem sobie, że moje życie mogłoby tak przebiegać. Ale to, co było najważniejsze dla mnie wówczas to papier z pieczątką uniwersytecką, że jestem tym doktorantem. Bo dawał mi wstęp do wszystkich archiwów. To na tej możliwości, na dostępie do akt – powstała moja pierwsza książka…

 

Do Pańskiego pisania – choć rozumiem, że nie da się tego oderwać – jeszcze dojdziemy. Jaki był Profesor?

 

Osiem lat starszy ode mnie. Duży – i wysoki, i potężny – mężczyzna. Z łysiną z przodu głowy. Szybko skrócił między nami dystans - chyba jeszcze na tym studium przeszliśmy na ty - zwłaszcza, że po zajęciach woziłem go samochodem do jego domu w Falenicy. Byliśmy niemal sąsiadami. To wtedy mieliśmy czas na zupełnie swobodne gadanie. A Paweł był „gadaczem” jakich mało ale jeszcze bardziej lubił słuchać. Zwłaszcza, gdy ktoś – a ja byłem dla niego kimś takim – mógł mu o czymś, co miało już wartość historyczną, opowiedzieć od środka.

 

Zrobił Pan ten doktorat?

 

Nie, zamiast doktoratu napisałem powieść, a Paweł mógł oznajmić, że z korzyścią i dla polskiej literatury i polskiej nauki historii, Holewiński został pisarzem, a nie naukowcem. Po prawdzie nudziłem się na tych zajęciach, nic mnie tam nie bawiło. Ludzie byli znacznie młodsi ode mnie, z nikim nie nawiązałem żadnych relacji, wydawało mi się, że mają stosunkowo małą wiedzę. Ale może było tak, że na ten obraz przekładała się suma moich doświadczeń życiowych? Tak sobie myślę, że to już był czas, gdy sama historia mnie nie pociągała, że jeśli to bardziej powinny to być jakieś studia interdyscyplinarne, połączenie historii i politologii, może też socjologii. Więc nie zrobiłem doktoratu, za to po roku miałem gotową książkę, którą Paweł – już po wydaniu - bardzo pochwalił. Ale, co ciekawe – dopiero kiedy wyniosłem się z Uniwersytetu – zaczęła się nasza z Pawłem bliższa znajomość…

 

Dlaczego tak się stało? Był jakiś powód?

 

Wie Pan, to są dosyć osobiste sprawy Pawła. Rozstał się z żoną, związał z młodą dziewczyną, Justyną Błażejowską, swoją była studentką. Myślę – ale to tylko spekulacja – że spotkał się z tego powodu z ostracyzmem w wielu miejscach. A ja Justynę polubiłem od pierwszego dnia. Wydała mi się mądrą, dociekliwą osoba. No i nieprzytomnie zakochaną w Pawle. Był dla niej niewątpliwym autorytetem naukowym

Zamieszkali w bardzo dziwnym mieszkaniu, w bloku na tyłach kina Muranów. Jak to mieszkanie określić? Suterena? W każdym razie schodziło się schodami tak jak do piwnicy, a okna były w tym lokalu na wysokości moich ramion. Nieduże mieszkanie, dwa małe pokoiki i maleńka kuchnia. To tam, ale też u mnie w domu spotykaliśmy się wiele razy. Paweł wyciągał butelkę whisky i… i gadaliśmy.

 

Szybko zachorował?

 

Nie tak szybko, po paru latach. Złamał rękę – mam wrażenie, że wracając po Sylwestrze u mnie – i za nic nie chciała się goić. Przez kilka lat nosił ja na temblaku. Może, ale to tylko gdybanie, gdyby zdecydował się na amputację… Może żyłby do dziś…

 

Mam przed oczyma wywiad jakiego udzielił chyba TVN-owi, w piżamie…

 

Okropny. Ja to tez pamiętam. Zmanipulowany, wykrojony z całości. Ale to już był etap bardzo ciężkiej choroby Pawła. Wcześniej mieliśmy wspólne pomysły filmowe.

 

Filmowe? Co Panowie mieli wspólnego z filmem?

 

Tak. Wymyśliłem, że chciałbym dla TVP Historia zrobić cykl dwunastu filmów dokumentalnych o Żołnierzach Wyklętych. Zadzwoniłem do Pawła, spotkaliśmy się, przedstawiłem mu mój pomysł i te dwanaście postaci. I chciałem żeby to ze mną zrobił. Zapalił się do tego projektu bardzo. Ale uznał, że najlepiej byłoby od razu mieć do takich filmów reżysera. – Poczekaj, mam pomysł – powiedział. Wystukał numer w komórce. Jakieś czterdzieści minut potem pojawił się w jego mieszkaniu Jurek Zalewski, reżyser może z niezbyt wielkim dorobkiem ale mający „dobre poglądy”. Byli blisko z Wieczorkiewiczem. Jurkowi pomysł też się spodobał ale stwierdził, że on ma podobny – tyle że nie na dokument, a na fabułę…

 

To dla niego napisał Pan scenariusz do „Roja”…

 

Tak, parę dni po tamtym spotkaniu Jurek do mnie zadzwonił z propozycją napisania scenariusza do „W ziemi lepiej słychać”. Ale wracając do Pawła i naszego już pomysłu. Umówiliśmy się z jakimś dyrektorem czy wicedyrektorem TVP Historia. Pojawiliśmy się z projektem, czekaliśmy pół godziny, godzinę, wreszcie sekretarka wydzwoniła pana dyrektora i okazało się… że zapomniał o naszym spotkaniu. Ale nie umówił się z nami na kolejne spotkanie. Potem zaczął do mnie wydzwaniać i przekonywać, że TVP Historia nie ma pieniędzy na własne produkcje… Cała sprawa umarła śmiercią naturalną, żaden z tych filmów nie powstał.

 

Zadam Panu niedyskretne pytanie- zgadzał się Pan z poglądami Profesora?

 

To jest właśnie najśmieszniejsze, ze bardzo często się różniliśmy. W sieci jest gdzieś film z promocji „Nie tknął mnie nikt”. Paweł prowadził ten wieczór. I kłóciliśmy się o Powstanie Styczniowe – dla mnie najważniejsze z polskich powstań, a Wieczorkiewicz… cóż, był absolutnym przeciwnikiem powstań. Kłóciliśmy się o powstanie warszawskie… Ale, wie pan, Paweł był nie tylko naukowcem z ogromną, naprawdę ogromną wiedzą, był też w jakiejś mierze historykiem osobnym, chodzącym własnymi ścieżkami, z dala od innych. Chciał przewartościować polską historię, uważał, że trzeba ją napisać na nowo. Śmiał się z tych, którzy jako inwektywę traktowali slogan o spiskowej teorii dziejów. Cała historia oppiera się na spiskach – twierdził. Miał zła opinię o elitach II Rzeczpospolitej, złą opinię o wysokich dowódcach Armii Krajowej. Za to doceniał profesjonalizm Czeka, Gestapo, a także naszej bezpieki. Nawet w tym, co mówił – nie wiem czy sam do końca był o tym przekonany, ale dopuszczał tę możliwość – o sojuszu z Hitlerem i wspólnym ataku na Sowiety był osobny. Nie twierdził, że to był konieczny wybór, twierdził, że możliwy, a z politycznego punktu widzenia pewnie najbardziej racjonalny. Ale, polska polityka zbyt często opiera się na emocjach – dodawał. Swoją drogą, już zawsze będzie mi kołatać po głowie pomysł jaki wyłuszczył mi na trzy dni przed śmiercią. Paweł umarł w poniedziałek, a ja byłem u niego w piątkowe popołudnie. Był już bardzo słaby, delikatnie uścisnąłem mu dłoń, a i to go zabolało, widziałem skurcz na jego twarzy…

 

Jaki był ten pomysł?

 

Paweł chciał abym z nim napisał książkę.

 

Wspólna powieść?

 

Nie, nie. Wymyślił specyficzną książkę. Historię alternatywną. Polska w sojuszu z Niemcami uderza chyba w 1940 roku – oczywiście nie ma wcześniejszej agresji Hitlera na Polskę - na ZSRR. – Wiesz - mówił Paweł – moi doktoranci przygotują przebieg kampanii, bitwy, miejsca, przebieg frontów. A ty się wcielisz w korespondenta wojennego jednej z polskich gazet… Chyba wiedziałem, że pomysł nie ma szans realizacji ale natychmiast się zgodziłem.

Justyna zabrała mnie do drugiego pokoju, powiedziała, że z Pawłem jest bardzo, bardzo źle… Wie Pan, tę dziewczynę bardzo źle potraktowała rodzina po śmierci Pawła, a była strasznie dzielna. Delikatna, szczupluteńka, pewnie mniej niż pięćdziesiąt kilo, a musiała przez ostatnie miesiące zrobić wszystko, dosłownie wszystko, przy mężczyźnie ważącym stokilkadziesiąt kilo. Podczas pogrzebu stała daleko od pierwszego rzędu.

Miesiąc przed śmiercią został przez Lecha Kaczyńskiego uhonorowany Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za „wybitne osiągnięcia w pracy naukowej i dydaktycznej oraz za zasługi w działalności na rzecz upowszechniania wiedzy o najnowszej historii Polski”. Był z tego odznaczenia bardzo dumny, a należał mu się jak mało komu.

Wie Pan, pisze o Mętraku, Budreckim i Wieczorkiewiczu w czasie przeszłym. A mam poczucie, że każdy z nich jest wciąż we mnie obecny, że od każdego z nich dostałem ogromnie dużo. I każdego z nich mi brakuje…

 

Panie Wacławie, wspomniał Pan kilkakrotnie o swojej aplikacji. Dlaczego poszedł Pan na aplikację prokuratorską, chciał Pan ścigać kryminalistów? Po co Panu to w ogóle było, przecież miał Pan dobrze prosperujące wydawnictwo i mówił, że nie chciał być prawnikiem.

 

To prawda, nie chciałem być, z niczego się nie wycofuję. Ale też mówiłem, że czasami bywam uparty jak osioł. W 1993 roku, jakoś na wiosnę, nasz pracownik pojechał na Ukrainę. Pojechał moim samochodem. Kiedy wracał, ktoś go, już w Polsce stuknął. Nie na tyle mocno aby nie mógł jechać ale jednak miałem pogruchotany cały prawy bok. Pojechałem do warsztatu, mechanik mówi do mnie: - proszę pana, pan mi podpisuje pełnomocnictwo, pana nic dalej nie obchodzi, ja załatwiam wszystko w PZU, pan przyjeżdża za tydzień i zabiera auto. Ucieszyłem się, nigdy nie lubiłem chodzenia po jakichkolwiek urzędach. Przyjeżdżam po tygodniu, a facet mi mówi, że nie odda mi samochodu, chyba że mu zapłacę. Mówię mu, że mieliśmy umowę. Tak, powiada, ale za długo by to trwało. Wkurzyłem się i mówię jeszcze raz, ze ma mi oddać samochód albo jadę do prokuratury i złożę zawiadomienie o popełnieniu przez niego przestępstwa. Wzruszył ramionami i mówi: a jedź se pan. No, to pojechałem, złożyłem to zawiadomienie, nawet podyktowałem prokuratorowi z jakiego paragrafu ma go ścigać. Dzwonię po tygodniu i pytam prokuratora co zrobił w mojej sprawie. Nic nie zrobił – za to zadał mi pytanie: a pan to jest prawnikiem. – Jestem – odpowiedziałem. Na to on: - Z aplikacją? Nie chciałem kłamać, więc zgodnie z prawdą mówię, że nie. – No, to jaki z pana prawnik – uznał, że nie jestem dla niego partnerem w dyskusji. Więc postanowiłem, że nikt mi już więcej nie powie, że jestem kiepskim prawnikiem. Zasiadłem do podręczników. Wie pan, tak naprawdę to ja się musiałem do egzaminu wstępnego wszystkiego nauczyć. Ja byłem czternaście lat po studiach… Na jesieni zdałem i zostałem przyjęty na tak zwaną aplikację etatową…

 

Ale dlaczego na prokuratorską, a nie sędziowską, adwokacką czy notarialną?

 

Bo kiedy podjąłem decyzję było już za późno na inne, a sędziowska jest równoważna z prokuratorską – po każdej z nich można wykonywać oba zawody.

 

Pewnie był Pan jedynym aplikantem w tym wieku.

 

Rzeczywiście. Miałem trzydzieści dziewięć lat. Inni o 10-15 lat mniej. Ale to mi nie przeszkadzało. Zwłaszcza, że w mokotowskiej prokuraturze, do której mnie skierowano spotkałem dwoje prokuratorów, Baśkę Zawadzką i Wojtka Cackę, moich kolegów z roku. Ale to nie oni zostali moimi patronami.

 

W pańskim życiu to pewnie był szczególny czas. Wcześniej tylko przez niespełna rok był Pan na etacie.

 

Szczególny? Powiedziałbym, że najgorszy. Osiem godzin każdego dnia za biurkiem. Nie byłem do tego przyzwyczajony. Całe moje dotychczasowe życie opierało się na wolności, ruchu, na decydowaniu o wszystkim samemu. No i na braku przełozonych. Ta praca była dla mnie udręką, jakimś totalnym udupieniem. Wszyscy tam udawali, że pracują, z szaf wylewały się akta, każdy z prokuratorów miał w referacie po kilkaset spraw i… i nigdy ich nie ubywało. Klepałem jakieś umorzenia, czasami pojechałem na jakąś sekcję zwłok, która kończyła się u mnie torsjami, czasami kogoś przesłuchałem. Owszem zdarzały się też czasami jakieś śmieszne momenty, ale to jednak były tylko epizody.

 

Na przykład?

 

Na przykład wysłano mnie kiedyś do aresztu na Służewcu. Jeden z osadzonych napisał skargę na dzielnicowego, a raczej na treść przeprowadzonego przez niego wywiadu środowiskowego. Policjant napisał, że facet ma zła opinię w miejscu zamieszkania i że pije denaturat. Przyprowadzili mi tego osadzonego, po twarzy widziałem, że policjant nie skłamał. Pytam dlaczego napisał to pismo. – A bo, powiada, on napisał, że piję denaturat. – A pije pan? – pytam. – No, tak – odpowiada menel – ale skąd on może wiedzieć…

Duszno mi było w tej prokuraturze, nic się tam właściwie nie zmieniło po ’89 roku. Większość prokuratorów, choć nie wszyscy, to nie były gwiazdy intelektu. Dawało się rozmawiać może z dwójką, trójką prokuratorów. Większość patrzyła się na mnie jak na raroga. Przyjeżdżałem do pracy samochodem, nie zamierzałem się nikomu podlizywać, może nie okazywałem, że mi nie zależy ale jednak nie ukrywałem swojej przeszłości, tego, że siedziałem w wiezieniu, że mój stosunek do prokuratury i policji jest niezbyt dobry.

Jedyny ciekawszy czas to były raz w tygodniu wykłady w Prokuraturze Wojewódzkiej.

 

Potem poszedł pan w obieg, o którym Pan już opowiadał i spotkał panią prokurator, która Pana wsadzała do aresztu.

 

Ale to był, poza tym jednym spotkaniem, znacznie ciekawszy czas. Przez rok zaliczało się wszystkie wydziały prokuratur i sądów. Zmieniało się te wydziały co dwa tygodnie, sam sobie człowiek to załatwiał. Swoją drogą nikt nad tym nie panował, kompletnie nikt. Sam to przetestowałem – w którymś momencie po prostu wyjechałem sobie na dwa tygodnie w góry.

 

Nikt tego nie zauważył?

 

Nikt. W mojej „macierzystej” jednostce uważali, że jestem w obiegu, ci sprawujący nad nami nadzór z prokuratury wojewódzkiej, że jestem na Mokotowie.

Nie nadużywałem tych możliwości, pokazuję tylko, że – nie wiem czy tak jest do dzisiaj ale podejrzewam, ze to możliwe – tej instytucji daleko do perfekcji…

 

Panie Wacławie, pracował Pan w prokuraturze ale przecież miał Pan też wydawnictwo.

 

Tak. I to wydawnictwo, które wówczas prężnie działało. Wydawaliśmy sporo książek. Wracałem po pracy i siadałem do innej roboty. No, a poza tym w wydawnictwie pracowała moja żona. To ona wówczas przejęła na siebie większość obowiązków. Ale oprócz wydawnictwa i prokuratury pisałem też już wówczas o książkach dla Gazety Polskiej kierowanej przez Piotra Wierzbickiego. Więc pracy miałem sporo.

 

Każda aplikacja kończy się egzaminem.

 

Wcale nie jednym. Najpierw jest pisemny, a potem chyba osiem ustnych zdawanych w ciągu jednego dnia. Ale zanim doszedłem do egzaminów miałem przedziwne spotkanie. Jedna z pań prokurator z mojej „macierzystej”, mokotowskiej jednostki poprosiła mnie na rozmowę i powiedziała, że była w prokuraturze wojewódzkiej na naradzie, na której rozważano mój przypadek…

 

Jaki Pański przypadek?

 

Wie pan, kiedy składałem papiery na aplikację musiałem napisać o moim internowaniu, późniejszym aresztowaniu. Chyba byłem jedynym takim przypadkiem. Nie za bardzo się to podobało. A jak powiedziałem w prokuraturze zmian praktycznie nie było.

 

Co Panu powiedziała ta pani prokurator?

 

Powiedziała dosłownie tak „panie Wacku, niech się pan ratuje, oni chcą pana udupić na egzaminie”.

 

Który to był rok?

 

Końcówka 1995.

 

Co Pan mógł zrobić?

 

Sam się zastanawiałem. Jeśli to była prawda, a nie miałem podstaw żeby sądzić, że nie była, bo niby dlaczego, no to byłem w matni. Ponad dwa lata w plecy. Zadzwoniłem do mojego przyjaciela adwokata. Opowiedziałem mu o tym, czego się dowiedziałem. Znał szefa aplikacji. Pojechał do niego, powiedział mu o tym, że wiemy o tej naradzie.

 

Zaprzeczył?

 

Nie, nie zaprzeczył. Ale nie mogę powiedzieć żeby potraktowano mnie źle na egzaminie. Potraktowano mnie jak wszystkich innych. Najwyraźniej uznano, że nie warto ładować się w szambo.

 

Odszedł Pan z prokuratury w głośnym proteście. W „Życiu Warszawy” ukazał się list-prośba o zwolnienie…

 

Wie pan, czasami czynimy coś na pokaz. Tak było w tym przypadku. Z prokuratury i tak bym odszedł.. Ale uznałem, że przy okazji mogę zrobić coś dobrego. Jednym z prowadzących wykłady podczas mojej aplikacji był prokurator, który prowadził śledztwo w sprawie kłamliwego oświadczenia Kwaśniewskiego dotyczącego jego wykształcenia podczas wyborów prezydenckich. Po elekcji Kwaśniewskiego natychmiast odebrano mu to śledztwo i chwilę później inny prokurator je umorzył. Więc na swojej prośbie o zwolnienie napisałem, że nie chcę pracować w instytucji, w której z powodów politycznych mają miejsce takie numery.

 

Próbowano Pana zatrzymać?

 

Tak. Prokurator wojewódzki, mój kolega z roku poprosił mnie na rozmowę, próbował przekonywać, być może chodziło zresztą - tak dziś myślę – tylko o wycofanie tego mojego pisma. Nie chciano ponownego szumu w tej sprawie. Ale ja nawet przez moment nie rozważałem pozostania w prokuraturze. Za to z rozpędu zapisałem się na uzupełniającą, roczną aplikację radcowską. Odbyłem ją, zdałem jakieś kolokwium połówkowe, ale kiedy po wakacjach ‘97 roku miałem zdawać końcowy egzamin – otrzeźwiałem. Sam sobie zadałem pytanie: po co? Do czego ci to potrzebne? Nie znosiłem tego, nie chciałem być prawnikiem, nużyła mnie ta praca okrutnie…

 

Warto było się tyle męczyć?

 

Wie pan, staram się niczego w życiu nie żałować. Mam zrobioną aplikację, poznałem system wymiaru sprawiedliwości w Polsce od środka, usłyszałem, który z prokuratorów jest łapownikiem /to tylko jeden przypadek, tylko w sprawach wypadków samochodowych zmuszono go do odejścia z prokuratury – jego przekręty były już zbyt głośne – dziś to adwokat o głośnym nazwisku/, zobaczyłem strach mojej patronki w zetknięciu z bandytami z jakiejś mafii ukraińskiej, a na dodatek zaprzyjaźniłem się z Ewą Furtak, moją koleżanką z aplikacji, dziś świetnym sędzią i jej mężem Bogdanem. To bardzo mi bliscy ludzie. Więc może dla tej przyjaźni było warto? To wcale nie tak mało.

 

Czy często działa Pan pod wpływem mało znaczącego impulsu? Historia z samochodem, który spowodował, że zaczął Pan robić aplikacje prokuratorską, Pan wybaczy, z lekka mnie rozśmieszyła, bo uważam, że powody musiały być zgoła poważniejsze. Tak jak całkiem poważne musiały kryć się za likwidacją Przedświtu. W tym czasie działał Pan na granicy trzech światów: prywatnych przedsiębiorców - Przedświt, prokuratury - aplikacja i świata opozycji, z którego znaczna część zdjęła swetry pełne buntu, założyła garnitury i weszła do polityki. Pan wybierał, rozmawiał z sobą, podejmował decyzję. Jaki jest skutek wiemy, wybrał Pan i to z późniejszym powodzeniem literaturę. Ale każdy taki wybór ma swoją psychologię, bo wiemy, że coś w nas umiera, odchodzi bezpowrotnie, coś, co często stanowiło sens naszego życia, radości, trwania, pewnego, ułożonego już jutra...

 

Wie pan, impuls – wbrew pozorom – bardzo często decyduje o naszym życiu. Być może dzisiaj, mając ponad dwadzieścia lat więcej działałbym inaczej, wtedy wydało mi się, że jestem w stanie wszystko ogarnąć, wszystko objąć. I, niezależnie od pańskiego śmiechu, powody były takie, jakie podałem. A może nie? Może gdzieś wewnętrznie wiedziałem, że coś się nieodwołalnie kończy i powinienem mieć jakąś alternatywę? Zmusza mnie pan do sięgania pamięcią bardzo daleko wstecz i wymyślania powodów takiego, a nie innego postępowania, a to chyba nie bardzo ma sens. W każdym razie w roku ’93 wciąż byłem wydawcą, trwało to jeszcze osiem lat, a więc sporo. I w tym czasie przecież nie tylko zrobiłem aplikację, rozpocząłem też doktorat. Więc pewnie szukałem świata alternatywnego. Choć – żeby nie było wątpliwości, wciąż uważam, że bycie wydawcą to najlepszy zawód świata, to ciągłe niespodzianki, odkrycia, to dziesiątki ludzi, których się poznaje, to wycieczki w cudzą wyobraźnię, to radość z każdej wydanej książki, którą zawsze dostrzegasz u autora, a czasami u czytelnika.

Mówi pan o świecie polityki, o moich kolegach z opozycji, którzy weszli w ten świat – z różnych zresztą powodów i z różnym skutkiem. Wie pan, ja po pierwsze zawsze uważałem, że do każdej, absolutnie każdej działalności potrzebne są kompetencje, także do polityki. W swojej wcześniejszej działalności starałem się otaczać ludźmi mądrzejszymi od siebie – nie miałem przecież wątpliwości, że w pewnych działach i Markiewicz, i później Karasek czy Budrecka są lepsi ode mnie. Nie czyniło to żadnej ujmy na moim honorze, wręcz odwrotnie, czułem się dumny, że są przy mnie, że chcą ze mną robić coś fajnego. A polityka? Zawsze się nią interesowałem ale – tak sądzę – nigdy nie byłbym dobrym politykiem. Moje wybory są tylko moimi, chyba nie jest łatwo mną kierować, narzucać swoje zdanie, swoją opinie. Pewnie gdybym bardzo chciał, gdybym bardzo się starał mógłbym wejść w te politykę, to dosyć prawdopodobne, że mógłbym być posłem… Wiele lat później, w roku 2004, kilka dni po śmierci Jacka Kuronia, byliśmy w sporym towarzystwie na bankiecie u Witka Sielewicza. I to wówczas, Wojtek Borowik, oburzony na jakiś artykuł przypominający niezbyt chwalebną część życiorysu – tego z lat pięćdziesiątych – Kuronia, patetycznie zawołał, pamiętam to jak dziś: „bo my wszyscy przecież z niego, z Jacka”. I nikt nie protestował. Ja jeden pokręciłem głowa: może wy wszyscy, ja nie – oznajmiłem, wywołując, co tu kryć, konsternację. Więc z takim facetem jak ja, nie bardzo daje się robić politykę. Jeszcze ileś lat później zaproponowano mi bycie radnym i to z miejsca „biorącego” – z innej już partii, pewnie mi bliższej – ale natychmiast odmówiłem. Moje drogi z KOR-em, w każdym razie z tym jego lewym skrzydłem, rozchodziły się już na początku lat osiemdziesiątych w tempie bardzo szybkim. To nie znaczy oczywiście, że nie ma tam ludzi, których cenię, szanuję – nie. Są i tacy. Ale… ale lepiej, że mnie przy nich nie ma.

Wracając do pańskiego pytania. Powody likwidacji Przedświtu w roku 2001 były oczywiście poważne. Od mojej żony usłyszałem, że musimy zamknąć firmę, bo inaczej stracimy wszystkie pieniądze. Może zresztą wynikało to też z tego, że zaproponowano jej dobrą pracę w wielkim, międzynarodowym koncernie wydawniczym, że ja poszedłem na to studium doktoranckie, że rysowała się dla mnie inna perspektywa? Ale ma pan rację – zawsze przy takich przewartościowaniach swojego życia coś w nas umiera, odchodzi na zawsze. Zawsze jest to odczuwane jako strata. Tyle, że przecież – w rezultacie, w konsekwencji, ja nie odszedłem daleko. Zmieniłem strony, z wydawcy stałem się autorem. To był przewidywalny i logiczny wybór. Moja mama często wspomina pewną sytuację z roku 1940. Mieszkała wówczas z babcią i bratem w Baranowiczach – dziadek był już aresztowany przez Rosjan. Babci brat mieszkający w Milanówku zaproponował, że przyśle po nią, po jej siostrę i dzieci przewodników, którzy przeprowadzą ich bezpiecznie przez granice między Sowietami, a Generalną Gubernią. Babci siostra zdecydowała się i bezpiecznie wraz z synem przeżyła wojnę. Moja babcia oznajmiła, że nie może zostawić gospodarstwa, domów. No to pojechała wraz z dziećmi na Syberię. I moja mama do dziś twierdzi, że jest gotowa w każdej chwili zostawić wszystko i budować życie od nowa. Przede mną nigdy nie stanęły tak dramatyczne wybory, miałem znacznie łatwiejsze życie. Ale też nigdy się go nie bałem i zawsze wiedziałem, że dam sobie radę.

 

Jadwiga Śmigiera - Piąta stolica

$
0
0

Jadwiga Śmigiera


Piąta stolica        

                                                                                             


Piąta stolica Polski jest najstarszym miastem Mazowsza. Znajduje się też tutaj najstarszy mazowiecki cmentarz rzymsko-katolicki.

Miasto  położone jest  na  Europejskim Szlaku Gotyku Ceglanego.  Szlak ten obejmuje 34 miasta w 7 państwach położonych wokół Morza Bałtyckiego. W Polsce tych miast jest aż 12 i wszystkie są związane z Hanzą, czyli średniowiecznym związkiem handlowych miast Europy Północnej.

Zastanawiam się czy oprócz historyków, mieszkańców tego miasta i zapaleńców, którzy amatorsko interesują się historią polskich miast – wiele osób wie o tym, że Płock też był  stolicą Polski.

Wszyscy wiemy, że pierwszą udokumentowaną stolicą Polski było Gniezno. Jednakże ok. X wieku niektóre ośrodki administracji państwa Piastów zostały przeniesione na Ostrów Tumski do Poznania. Od 1038 roku stolicą Polski był Kraków. A w latach 1079-1138, podczas panowania Władysława I Hermana i Bolesława III Krzywoustego był nią Płock. Pod koniec XIII wieku był nią znowu Poznań, a od początku XVII wieku znowu Kraków. Po II wojnie światowej władza rezydowała w różnych miastach – w Lublinie, Chełmie i Łodzi. A Warszawa stała się oficjalną stolicą Polski dopiero w 1952 roku.

Z Płockiem jestem związana emocjonalnie. Tutaj na rynku przed ratuszem w dniu 14 sierpnia 1999r. spacerowała dookoła podświetlanej fontanny  piękna młoda para. Zjawiskowa dziewczyna miała na sobie długą,  białą sukienkę z trenem, który niosły za nią dwie śliczne i bardzo przejęte  dziewczynki – jej siostrzenice. Obok pięknej dziewczyny szedł przystojny młodzieniec.  Był to mój starszy syn z poślubioną godzinę przedtem dziewczyną – urodzoną w piątej stolicy Polski i mieszkającą tam do czasu wyjazdu na studia do aktualnej stolicy. Ślub też oczywiście był w Płocku, w jednym z zabytkowych kościołów. A wesele -  w jednym z lokali na słynnej ulicy Tumskiej. A państwo młodzi mieli po 22 lata.

Na wznoszącym się  50 metrów ponad lustro Wisły Wzgórzu Tumskim płonęły w czasach przedchrześcijańskich ognie na ołtarzach bogów plemienia Mazowszan. Jak twierdzą naukowcy tu właśnie dokonywano krwawych ofiar na cześć pogańskich bogów. A ofiarami byli prawdopodobnie jeńcy.

Na miejscu pogańskiej świątyni Bolesław Chrobry nakazał wybudować drewniano-ziemny gród. W grodzie tym znajdowała się między innymi murowana kaplica i budynek mieszkalny, tzw. palatium. Budynki te później połączono i rozbudowano. Stały się siedzibą opactwa benedyktynów. Fundamenty tych budowli zachowały się i znajdują się w wykopie archeologicznym wewnątrz gotyckiego, ceglanego zamku na Wzgórzu Tumskim.

W roku 1075 Płock stał się siedzibą biskupstwa.

Następną znaczącą budowlą na Wzgórzu Tumskim był zamek Władysława Hermana. Książę ten objął  władzę w 1079 r. po wygnaniu jego brata Bolesława Śmiałego przez zbuntowanych panów małopolskich. Chociaż zawdzięczał im władzę, to nie przepadał za Krakowem i wybrał na swoją siedzibę Płock. Tu w zamku urodził się jego syn  Bolesław Krzywousty i  tutaj na dziedzińcu zamku został pasowany na rycerza. Pierwszy kronikarz na ziemiach polskich Gall Anonim, który był uczestnikiem pasowania na rycerza młodego Bolesława miał wtedy  powiedzieć następujące słowa: „Aż dotąd była Polska przez wrogów deptana, lecz przez tego chłopczyka będzie do dawnego powrócona  stanu”.

Katedra płocka jest jedną z pięciu największych i najstarszych katedr polskich. Przedtem stała na tym miejscu rotunda preromańska – jej fragmenty można zobaczyć na placu przed katedrą, potem – romański kościół , konsekrowany w 1144r. – pozostały po nim oryginalne głowice romańskie wmurowane w ścianę przylegającego do katedry Muzeum Diecezjalnego. W XIII w. katedra została zniszczona przez pożar, następne zniszczenia miały miejsce w czasie najazdów  Prusów i Litwinów. Z epoki gotyku pozostały przepiękne dwie wieże, potem w epoce renesansu dobudowano kopułę z latarnią.

W katedrze w tzw. Kaplicy Królewskiej znajduje się sarkofag ze szczątkami Władysława Hermana i jego syna Bolesława Krzywoustego. Słynne drzwi płockie, składające się z 26 kwater zostały odlane w brązie w Magdeburgu w 1158 roku, a więc o 20 lat wcześniej niż drzwi gnieźnieńskie. Niestety od 1430 roku drzwi te znajdują się w soborze w Nowogrodzie Wielkim w Rosji. Jest kilka hipotez w jaki sposób i dlaczego tam się znalazły. Te drzwi przez które wchodzi się do katedry są wierną, ale jednak kopią tamtych słynnych.

W salach znajdującego  się tuż obok katedry Muzeum Diecezjalnego znajduje się wiele eksponatów mających wielką wartość historyczną: np. kielich Konrada Mazowieckiego, herma św. Zygmunta i wspaniałe gotyckie monstrancje.

Naprzeciwko Katedry stoi zamek. Ta gotycka budowla wzniesiona przez Kazimierza Wielkiego na miejscu zamku Władysława Hermana była siedzibą książąt mazowieckich do końca XV wieku. Był to już potężny zamek obronny, a właściwie potężna warownia. Niestety w roku 1532 część warowni wraz ze skarpą obsunęła się do Wisły. Najpiękniejsza wieża zamku, nakryta charakterystycznym cebulastym hełmem pełniła kiedyś funkcję katedralnej dzwonnicy, później zmieniła nazwę na Wieżę Zegarową.  Po potopie szwedzkim z  oryginalnego zamku Władysława Hermana pozostały właściwie jedynie mury obronne ale i te rozebrano na początku XIX wieku w czasie pruskich rządów. Natomiast z zamku Kazimierza Wielkiego pozostała wieża szlachecka i wspomniana już wyżej wieża zegarowa.

W murach zamku znajduje się Muzeum Mazowieckie, które kontynuuje tradycje zasłużonej instytucji kultury powstałej z inicjatywy Towarzystwa Naukowego Płockiego w 1821 roku. To właśnie w tym muzeum znajdują się najwspanialsze zbiory secesyjne w Polsce.

W Płocku znajduje się  najstarsza z  istniejących i działających w tym samym miejscu szkół w Polsce – jest to słynna „Małachowianka”. Powstała w XII wieku i była wtedy oczywiście szkołą przykościelną. Historia szkoły jest bardzo długa i ciekawa i doczekała się nie jednej monografii. W najstarszej zachowanej części szkoły utworzono muzeum szkolne, a w przylegającej do szkoły gotyckiej wieży dawnej kolegiaty znajduje się obserwatorium astronomiczne. Jednym z pierwszych wybitnych absolwentów tej szkoły był słynny średniowieczny prawnik Paweł Włodkowic – obrońca interesów Polski w sporze z Krzyżakami. Inni wybitni absolwenci to Ignacy Mościcki, aktor Wincenty Rapacki, socjolog Ludwik Krzywicki, fizyk Jerzy Pniewski, premier III RP – Tadeusz Mazowiecki, podróżnik Tony Halik.

Foto: ChrisiekZ wieży stojącego na odnowionym rynku  ratusza codziennie w samo południe i o godzinie 18-tej grany jest przez trębacza Hejnał Płocki. Wytworny klasycystyczny ratusz został zaprojektowany przez samego Jakuba Kubickiego, tego samego architekta, który jest twórcą warszawskiego Belwederu. Duża atrakcją dla najmłodszych turystów jest ruchoma scena pasowania na rycerza Bolesława Krzywoustego, która odbywa się na wieży ratuszowej tuż po hejnale.

W średniowieczu na środku rynku znajdował się gotycki ratusz, przed którym stał szafot. A na szafocie… niestety… wykonywano kary na skazańcach.

Widok ze Wzgórza Tumskiego na Wisłę i na drugi jej brzeg zawsze zachwycał. Najpierw średniowiecznych władców polskich, którzy się tu osiedlali, potem wszystkich innych mieszkańców piątej stolicy. Zachwyca także ciągle turystów spacerujących na Wzgórzu o każdej porze roku i dnia.

„Płock to dzieje piastowskie… W pewnym okresie dziejów był także stolicą Polski”- powiedział Jan Paweł II w słowie do wiernych w czasie wizyty w tym mieście w dn. 7-8 czerwca 1991 r. Papież  odwiedził wtedy w Katedrze grób Władysława Hermana i jego syna Bolesława Krzywoustego.

Urodzony i mieszkający przez wiele lat w Płocku znany liryk Władysław Broniewski  tak pisał w swoim poemacie „Mazowsze”:

„Mnie ta ziemia od innych droższa,

Ani chcę ani umiem stąd odejść…”


Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (12)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (12)

 

Aleksander GierymskiWydaje mi się, że pan Bóg tworząc człowieka, dając mu wolną wolę, pozwolił na istnienie wielu rzeczywistości. Człowiek tworząc swoją rzeczywistość, cały czas maluje jeden i ten sam obraz, pisze ten sam wiersz i komponuje taką samą muzykę. Ci co ją odbierają mają prawo uważać, że wszystko to jest inne, inaczej się ogląda, inaczej czyta i inaczej słyszy. Pan w 2003 roku wydał swoją pierwszą książkę Lament nad Babilonem, wznowioną zresztą w ubiegłym roku. Książka oparta na losie rodzinnym. Pański stryjeczny dziadek, płk. Tadeusz Danielewicz, komendant NZW jest jednocześnie początkiem nowej, Pańskiej, literackiej rzeczywistości...

 


To chyba nie tak. Moja literacka rzeczywistość, jak był pan łaskaw to określić zaczęła się kilkadziesiąt lat wcześniej – choć już wówczas była związana z Tadeuszem Danilewiczem. I dokładnie to pamiętam. Dużo mówiłem wcześniej o moich historycznych pasjach, a gdzieś ten mój stryjeczny dziadek tkwił jak cierń. Mając czternaście lat pomyślałem, że bardzo chciałbym o nim napisać książkę…

 

W której Pan był klasie?

 

Albo kończyłem podstawówkę, albo właśnie – rodzice wysłali mnie do szkoły rok wcześniej - poszedłem do szkoły średniej. Raczej byłem jeszcze w podstawówce. Problem w tym, że wiedziałem iż brat mojego dziadka był kimś ważnym, może nawet bardzo ważnym w polskiej konspiracji. I że jest powód, dla którego nic o nim nie mogę nigdzie przeczytać. Starałem się, szukałem i jedyna wzmianka jaką znalazłem, to informacja iż był wśród obrońców twierdzy Modlin. Nic więcej, dosłownie nic. A w domu jakieś legendy. Że walczył z Sowietami, że do oddziału w którym był było tez dwóch Rosjan, uciekinierów z niemieckiej niewoli, że oddał ich – mimo że go błagali aby tego nie robił – znajdującemu się w pobliżu oddziałowi partyzantki sowieckiej i że ich zaraz rozstrzelali, że po wojnie przyleciał po niego angielski samolot, który gdzieś tam wylądował i go zabrał, że nie poszedł – inaczej niż Okulicki - na spotkanie z Rosjanami, twierdząc, że ich za dobrze, podobnie jak Niemców zna…

 

W PRL-u nie miał Pan szans na weryfikację tych domowych opowieści.

 

Żadnych. Najmniejszych. Toteż ten pomysł na lata gdzieś się odsunął, choć przez cały czas we mnie siedział.

 

Więc niech Pan opowie co było wcześniej.

 

Wcześniej były, jak już wspominałem wiersze. Nie tak wcześnie, dopiero na studiach. I jakieś próby pisania prozy, jakieś refleksje w postaci quasi-dziennika. Pod koniec 1978 lub na początku 1979 roku próbowaliśmy z Jackiem Gniedziukiem, Adamem Grzeszakiem – obaj byli moimi kolegami z grupy na studiach – Przemkiem Cieślakiem, wówczas studentem polonistyki, na pewno był ktoś jeszcze z polonistyki, próbowaliśmy założyć kolejne podziemne literackie pismo pokoleniowe. W Zapisie drukowali pisarze z wielkimi nazwiskami: Nowakowski, Burek, Brandys, Andrzejewski, Bocheński, Barańczak, Stryjkowski, Konwicki, Orłoś. Młodsi ale jednak też z nazwiskami, które już coś znaczyły – Bierezin, Sułkowski, Pawlak, Szaruga, Filipczak, Anderman, Dominiak – wydawali Puls. My chcieliśmy być tymi najmłodszymi, dopiero wchodzącymi w świat literatury…

 

Udało Wam się wyjść poza plany?

 

Tak. Przygotowaliśmy pierwszy numer. Do dziś pamiętam opowiadanie Adama Grzeszaka, o żołnierzach sowieckich stacjonujących w Polsce, siedzących w wagonach na stacji w Mińsku Mazowieckim przed powrotem do ojczyzny. Jacek Gniedziuk napisał jakąś błyskotliwą recenzję, ja dałem swoje wiersze i recenzję – nie pamiętam jakiego autora, chyba Trifonowa i pamiętam, że bardzo chwaliłem przekład Ziemowita Redeckiego…

 

Znakomity tłumacz, miedzy innymi „Powieści teatralnej” Bułhakowa…

 

Tak, ale ja go chwaliłem nie za Bułhakowa. To był gruby numer, pewnie miał ze 150-200 stron. Byliśmy bardzo dumni z naszej pracy i pewni, że przed wszystkimi z nas rysuje się znakomita przyszłość literacka.

 

I – jak się domyślam – kubeł zimnej wody na głowy.

 

Dokładnie tak. Daliśmy ten numer do przeczytania Adamowi Michnikowi. Nie jestem pewien czy przeczytał – w każdym razie uznał, że nie warto tego drukować. Pospuszczaliśmy głowy jak obite psiaki. I – generalnie – wszyscy się z tym pogodzili. Skoro nie warto, znaczy, że nie warto.

 

Nie jest Pan pewien czy Michnik przeczytał. Skąd takie podejrzenie? Może faktycznie nie było warto…

 

Może… Ale wie pan tak sobie myślę, że… że nikt poza nami nie widział potrzeby takiego pisma. W Nowej wszyscy mieli pełno roboty, a tu jeszcze jacyś anonimowi gówniarze z kolejnym pismem…

 

Odpuścili koledzy, żaden z nich nie zrobił kariery literackiej. A Pan? Pan też odpuścił?

 

To prawda, żaden. Najzdolniejszy z moich kolegów, Jacek Gniedziuk – facet, któremu drukowano każdy tekst, który napisał, filmowy, krytycznoliteracki, piłkarski, jest radca prawnym, Adam Grzeszak dziennikarzem „Polityki”, Przemek Cieślak, drukował jakieś teksty krytyczne, był wydawcą – to on kilka lat temu przypomniał szerszej publiczności twórczość Władysława Zambrzyckiego, zwłaszcza znakomitą Kwaterę bożych pomyleńców - antykwariuszem, zmarł w biedzie w maju 2012 roku. Ja na kilka lat też odpuściłem. Jesienią roku ‘80, mając własny powielacz, mogłem więcej. Z moimi kolegami, wówczas studentami psychologii, Witkiem Horwathem, Januszem Iskrą, Wojtkiem Wareckim – może był ktoś jeszcze – zaczęliśmy wydawać pismo „Stopień swobody”. Tam znów były moje wiersze, ale też jakieś teksty publicystyczne odnoszące się do sytuacji politycznej. Pamiętam jakieś ostre dyskusje po moim tekście, w którym – to już było w czasach, gdy premierem był Jaruzelski – kpiąco domagałem się aby mianował kolejnych generałów na ministrów.

 

Proroczo.

 

Niestety.

 

Ile numerów tego pisma wypuściliście?

 

Niech mnie pan zabije, nie pamiętam. Kilka, ale ile – zupełnie nie wiem. Ale jest w zbiorach Ośrodka Karta. Tym razem okazało się, że nie tylko ja zaistniałem w literaturze. Także Witek Horwath – dziś autor kilku – w moim odczuciu niezbyt dobrych - powieści, zbiorów opowiadań, ale przede wszystkim utalentowany scenarzysta filmów fabularnych i seriali. /„Ekstradycja”, „Klan”, „Na Wspólnej”/.

 

No, dobrze. Wychodzi Pan w 1982 roku z więzienia, wiadomo już, że nie wydadzą Panu tomu poetyckiego w Czytelniku. Kończy Pan z pisaniem?

 

Tak. W zasadzie tak. To znaczy, od czasu do czasu, coś tam sobie piszę. Ale nie ma to dla mnie szczególnego znaczenia. Znacznie ważniejsze jest dla mnie wydawanie książek. Dobrze się czuję w roli – tak trzeba to chyba dzisiaj określić – managera wydawnictwa, redaktora. I trwa to wiele lat. W podziemiu, a potem w legalnie działającym „Przedświcie”. Ale też ta praca daje mi pewność, że mogę pisać nie gorzej, czasami jestem wręcz pewien, że lepiej, niż ci, których wydaję.

 

Budzi się Pan z tego literackiego letargu w roku…?

 

Chyba  w 2000…

 

Zaczyna Pan pisać powieść o Danilewiczu…

 

Nie, jeszcze nie. Zaczynam pisać powieść dla dzieci…

 

O tym Pan wcześniej nie wspominał…

 

Chciałem napisać powieść dla mojego dziewięcioletniego wówczas syna. Miało być na wesoło, a przy okazji z postaciami naszych przyjaciół, których znał.

 

Napisał Pan tę powieść?

 

Napisałem szybko i, jak to się mówi, na luzie pewnie ze 150 stron. I nagle się zorientowałem, że fragmentami to nie jest powieść dla dzieci, w każdym razie nie dla dzieci w wieku mojego syna. Z prostego powodu – zacząłem tam wplątywać postaci z innych, znanych utworów literackich, choćby z „Hrabiego Monte Christo”, ale też ze znacznie – może nie poważniejszych, ale na pewno trudniejszych. Żaden albo prawie żaden, nawet oczytany, dziewięciolatek nie miał prawa ich znać.

 

Co pan zrobił z tą powieścią?

 

Nic, gdzieś sobie w moim domu leży. Jako ciekawostkę dodam, że Dorota Cielić wydrukowała w „Dialogu” jej mały fragment.

 

Dobijemy wreszcie do „Lamentu nad Babilonem”?

 

Tak, to już wreszcie jest ten czas. Jak wcześniej mówiłem, w 2001 roku znalazłem się na studium doktoranckim na wydziale historii Uniwersytetu Warszawskiego. Zacząłem grzebać w archiwach, weryfikować rodzinne legendy.

 

Ile z nich było prawdziwych?

 

Wydaje mi się, że niewiele. Ale wszystkich nie byłem w stanie sprawdzić. Wykonałem kawał solidnej pracy ale… ale tych materiałów nie ma za dużo, choć oczywiście moja kwerenda dała pewne efekty. Pisałem do archiwów wojskowych Austrii, Wielkiej Brytanii, w tej drugiej także do MSZ-tu, sprawdziłem archiwa IPN-u, Centralnego Archiwum Wojskowego, dotarłem – to zresztą śmieszne, napisałem list do ówczesnego posła Macieja Giertycha, ojca Romana i on mi dał namiar – do jakiejś kobiety mieszkającej kilka kilometrów ode mnie, która znała Tadeusza Danilewicza z okresu jego francuskiej emigracji, zadałem, żyjącej jeszcze wówczas córce, sporo pytań… No i słuchałem mojej mamy, która znała stryja z czasów przedwojennych – bywał często u moich dziadków – jak i powojennych. Raz jeden, w roku 1964 dostała paszport i przez kilka tygodni była u obu stryjów mieszkających w Huddersfield w Anglii.

 

Miał być doktorat, wyszła powieść. Jak do tego doszło?

 

Wie pan, w pracy naukowej – przynajmniej ja tak to rozumiem – nie ma miejsca na konfabulację. A ja się zorientowałem, że nie rozstrzygnę wszystkich zagadek życia mego stryjecznego dziadka.

Początkowo te moje prace posuwały się niejako równolegle, potem wiedziałem już, że to nie może być doktorat. Zacząłem wypełniać luki swoja fantazją.

 

A kiedy Pan już wypełnił…

 

Nie, nie, w którymś momencie Zbyszek Dominiak, mój kumpel jeszcze z okresu podziemia, a wówczas członek redakcji łódzkiego „Tygla Kultury”, gdy mu powiedziałem, że pisze powieść, poprosił abym mu pokazał jakiś fragment. Dałem mu, a on natychmiast postanowił drukować.

 

Kiedy to było?

 

Znów, niech mnie pan zabije ale nie pamiętam. Myślę, że w 2002 roku. Śmieszne jest to, że zaraz po opublikowaniu tych fragmentów zadzwonił do mnie, zupełnie mi wówczas nieznany facet z Łodzi, Piotr Werner i zaproponował abyśmy na podstawie powieści pisali scenariusz do filmu fabularnego. Strasznie się zdziwił, gdy mu powiedziałem, że ja nie napisałem jeszcze nawet połowy. Ale obiecałem mu, że jak napisze to się odezwę.

 

Napisaliście Panowie ten scenariusz?

 

Napisaliśmy jakieś próbki. Piotrek jest zawodowcem, to facet po reżyserii w łódzkiej filmówce. Teraz się upiera aby robić film o mnie. Swoją drogą dokładnie rok temu na łamach „Polska The Times” ukazała się ściągawka dla polskich filmowców pióra Bożydara Brakonieckiego z dziesiątką książek, po które powinni sięgnąć chcąc zrobić dobry film o Polsce. „Lament…” znalazł się obok utworów Rembeka, Zyszewskiego, Kisielewskiego, Singera, Mackiewicza, Hłaski, Konwickiego, Rylskiego i Rymkiewicza. Poczułem się dumny.

Wracając do pisania. Napisałem połowę i jakoś mnie to znudziło, zmęczyło… Odłożyłem, siadłem pewnie po sześciu, siedmiu miesiącach i w ciągu dwu-trzech miesięcy skończyłem.

 

No ale jeszcze musiała ta książka wyjść. Rozumiem, że ze względu na temat, Narodowe Siły Zbrojne, powojenne podziemie narodowe, wcale nie było oczywiste, że łatwo Pan znajdzie wydawcę.

 

Zadziwię pana. To się okazało naprawdę łatwe. Moja żona wracała samolotem z targów ksiązki we Frankfurcie. Obok niej siedziała Dorota Malinowska, dyrektorująca w Prószyńskim. Nie znały się wcześniej, zaczęły rozmawiać, Ewa powiedziała o mojej książce. Dorota poprosiła aby ją przysłać. Tak zrobiliśmy. Wysłałem ją do jeszcze dwu wydawnictw. I zabawne, że z tych trzech dwa, w których nikogo nie znaliśmy, odpowiedziały bardzo szybko, a trzecie WAB, w którym znałem dwóch właścicieli… nawet nie powiedzieli abym ich pocałował w nos…

Prószyński bardzo szybko zaprosił mnie na rozmowę, kilka dni później dostałem tez informację z najbardziej prestiżowego wydawnictwa katolickiego w Polsce. Ale byłem już po słowie z Prószyńskim. To była zresztą zabawna rozmowa. Usiadła ze mną Dorota i jej mąż – wówczas jeszcze nie polityk, a prezes zarządu, Rafał Grupiński. I pamiętam, że zadali mi pytanie kiedy ostatni raz przeczytałem tę swoja powieść. Rozbawiło mnie to pytanie. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że nigdy jej nie czytałem…

 

Daje Pan bardzo zły przykład debiutantom, wie Pan o tym?

 

Bardzo. Ale, co mam powiedzieć, tak było. Zadziwiłem Grupińskich. Ale wie pan, to nie jest do końca tak, że pisałem i w ogóle nie czytałem. Czasami – i dzięki Bogu - się cofałem. Dostrzegłem jak bardzo zawodna jest pamięć. Któregoś razu dostrzegłem, że rozdział, który napisałem już istnieje kilkadziesiąt stron wcześniej.

 

Powtórzył Pan istniejący rozdział? Zaczynając prace nie ma Pan planu, jakiejś rozpiski, pomysłu na całość?

 

Tak powtórzyłem istniejący rozdział. I to prawie takimi samymi słowami. To było zupełnie niezwykłe. A odnosząc się do pańskiego pytania… Cóż… Wie pan, ja bym chyba umarł z nudów, gdybym miał w całości głowie książkę, która chce napisać. Żadnego planu. Siadam i pisze. Po prostu.

 

Pierwszy raz ktoś miał pracować z Pańskim tekstem. Bardzo Panu „pociachano” książkę?

 

Prawie w ogóle. Chyba nawet ja sam byłem tym zdziwiony. Janek Koźbiel powstawiał trochę przecinków, parę razy zaproponował zmianę szyku zdań, wyrzucił jakieś powtórzenia… Tak zresztą było też ze wszystkimi moimi późniejszymi książkami. To pewnie w dużej mierze zasługa mojej mamy, która od wczesnego, bardzo wczesnego dzieciństwa, zwracała uwagę na poprawną polszczyznę w moich ustach. Zdania mi się jakoś układają.

 

Książka ukazała się w 2003 roku i wywołała spore poruszenie…

 

Wie pan, nie mam w tym wielkiego rozeznania, ale mam wrażenie, że to była pierwsza powieść o Żołnierzach Wyklętych. Pierwsza, która burzyła PRL-owskie stereotypy. Zamiast krwawych bandziorów pokazywała ludzi bezgranicznie oddanych Polsce. Ludzi, którzy byli gotowi dla niej na największe poświecenia, ludzi ideowych. Ale i przegranych. Z góry przegranych. A czy wywołała spore poruszenie? Dostała w 2003 roku Warszawską Premierę Literacką, potem, w 2004 roku wyróżnienie w Nagrodzie imienia Józefa Mackiewicza. Dobrze się sprzedała i po paru latach trudno ją było kupić nawet na Allegro. Okazała się książka na tyle ważną, że profesor Maciej Urbanowski i Rafał Ziemkiewicz w ankiecie Tygodnika Solidarność na dziesięć najlepszych książek dwudziestolecia znaleźli dla niej miejsce na swoich listach. Mam wrażenie, że choć trochę przeorała świadomość – przynajmniej niektórych.

 

Ta książka, przecież powieść, napisana jest w sposób specyficzny. Wplótł Pan w nią autentyczne dokumenty.

 

Tak, to prawda. Bo i mój bohater, to postać autentyczna. Chciałem aby to poczuł, aby w jakiś sposób miał z nim bezpośredni kontakt. Zresztą w drugim wydaniu, które ukazało się w 2013 roku poszedłem jeszcze dalej. Do ksiązki dołączyliśmy sporo zdjęć i posłowie/życiorys napisany przez wnuczkę – Marię Panenkę. Ale wciąż podkreślam, to nie jest książka biograficzna, żaden przewodnik po życiu pierwszego Komendanta Głównego Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. To moje wyobrażenie o jego życiu, jego motywacjach, uczuciach, moje widzenie przeszłości, historii.

Ale wrócę jeszcze do Pańskiego poprzedniego pytania. Nie mam wątpliwości, ze miedzy 2003 rokiem gdy ukazał się „Lament…”, a 2012, gdy wyszło „Opowiem ci o wolności” to po prostu niebo, a ziemia. Nie ma co ukrywać, że ustanowienie przez Prezydenta Kaczyńskiego święta Narodowego Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, te dziesiątki społecznych inicjatyw 1 marca, imprez, szkolnych uroczystości, konkursów, grupy rekonstrukcyjne odtwarzające ich akcje, że to wszystko budzi nadzieję iż dokonania tych fantastycznych ludzi nie poszły na marne. Że młodzi ludzie, wbrew kilkudziesięcioletniej indoktrynacji, odnajdują wzorce, postawy, z którymi chcą się identyfikować. I robi mi się cieplej na sercu, że dołożyłem do tego małą cegiełkę.

 

Ta sama techniką napisał Pan powieść o innym Danilewiczu. O Wincentym.

 

To prawda. „Choćbym mówił językiem ludzi i aniołów” to opowieść o moim dziadku, młodszym bracie Tadeusza Danilewicza, Wincentym. Tak naprawdę chciałem napisać czworoksiąg. W zamierzeniu miałem napisanie też o kolejnych braciach – Franciszku i Michale…

 

Ale Pan nie napisał, choć ten zamiar wypunktował na okładce książki o Wincentym… Co się stało? Zabrakło Panu informacji, pomysłów?

 

Nic z tych rzeczy. „Choćbym mówił językiem ludzi i aniołów” w całości przeczytano w radio. Książki słuchała cała rodzina – ta bliższa i dalsza. Wszyscy chwalili. Kiedy zacząłem zbierać materiały do książki o Michale, moja mama zadzwoniła do jego dzieci aby mnie z nimi umówić i wtedy… No, cóż, usłyszała, że żadnych dokumentów mi nie pokażą i że w zasadzie to oni sobie nie życzą…

 

Dlaczego?

 

Sam się zastanawiam. Moje powieści o Danilewiczach to nie są laurki. Bo też nie byli to faceci nijacy. Każdy z nich był mocną osobowością, mieli na sumieniu różne grzechy. I tego nie warto ukrywać. Pisarz ma zawsze w takich sytuacjach do wyboru – stworzyć piękną postać bez wad, w którą nikt nie uwierzy i kogoś z przywarami, błądzącego ale realnego. W przypadku Michała, takie mam podejrzenie sprawa jest złożona. Przypuszczam, że chodzi o czas wojny. Jak pan zapewne wie, w dawnym województwie lwowskim, stanisławowskim, tarnopolskim prócz Polaków, Ukraińców, Żydów mieszkali też osiedleni tam od wielu pokoleń Niemcy. Michał Danilewicz ożenił się z taką Niemką. Wie Pan z czym się to wiązało po wkroczeniu na te tereny armii niemieckiej?

 

Z określeniem narodowym?

 

Dokładnie. Rzeczą naturalną było podpisanie nie volks- ale reichslisty. Bo niby jaka miała podpisać rodowita Niemka, której rodzice, dziadkowie, pradziadkowie byli Niemcami. Wraz z nią taką listę podpisywał małżonek. I teraz niech pan zestawi dwu braci – jeden, szycha, figura w podziemiu, a drugi z reichslistą. Swoją drogą moja stryjeczna babka, żona Michała zapłaciła za swoje pochodzenie ogromną cenę. Sowieci na jej oczach rozstrzelali jej ojca tylko za to, że był we wsi sołtysem… Więc myślę, ale głowy sobie za to nie dam uciąć, że o to chodziło. Bo poza tym, Michał był uroczym, miłym człowiekiem.

 

A czwarty brat, Franciszek?

 

Najmłodszy i być może najciekawszy z nich wszystkich. Urodzony w 1909 roku, przez chwilę prawdziwy lwowski batiar, potem świetny muzyk, saksofonista w Filharmonii Lwowskiej, mason, wtrącony do więzienia przez Sowietów zaraz po wkroczeniu do Lwowa i wyciągnięty z niego przez rosyjskich masonów! To zupełnie niezwykłe – rosyjscy masoni w Sowietach. Dookoła czystki, rozstrzeliwanie setek tysięcy ludzi, a oni ze swoimi kontaktami, koneksjami, wyciągają Franka z Brygidek…

 

Co się z nim działo w czasie wojny?

 

Wrócił do Filharmonii i koncertował z nią w całych Sowietach. Ale było coraz gorzej – chyba tych artystów Stalin jednak postanowił ukatrupić, dostawali coraz mniejsze porcje, tak że kiedy dotarł do armii Andersa był już cieniem człowieka.

 

Przeszedł całą drogę II Korpusu?

 

Tak. Spotkali się tam zresztą z moim dziadkiem. Po wojnie wylądował w Anglii, gdzie został… bigamistą?

 

Bigamistą? Chyba faktycznie był najciekawszy z całej rodziny.

 

Przed wojną sowiecko-niemiecką jakaś znajoma lwowska Żydówka namówiła go aby wzięli fikcyjny ślub. Chyba zabezpieczała się na przyszłość, na możność powrotu do Polski. W każdym razie ślub miał być tylko papierkiem i na każde żądanie Franka miała mu dać rozwód. Kiedy Franek był już w Anglii postanowił ożenić się z Francuska, Chorwatką – to tez ciekawe – podającą się za Polkę, siedziała w jakimś obozie koncentracyjnym razem z Polskami, nauczyła się naszego języka i dalej chciała już uchodzić za naszą rodaczkę  - i w ogóle nie pamiętał o tym, że jest żonaty. Wziął z nią ślub, a potem wyszło na jaw, że ma już inną żonę. Kiedy doszło co do czego, jego pierwsza „ślubna” mieszkająca już w PRL-u, oznajmiła, że nie zamierza się rozwodzić.

 

Jak to się skończyło?

 

Ktoś z rodziny, chyba syn którejś z sióstr Franka – więc i mojego dziadka - prawnik, przeprowadził jednak ten rozwód, poopłacał kogo trzeba i sprawę udało się zatuszować.

W Huddersfield Franek w latach pięćdziesiątych, przynajmniej w sensie formalnym, wziął pod opiekę najstarszego z braci, Tadeusza. Musiał podpisać oświadczenie, że bierze go na utrzymanie. Ten drugi zaś, że nie będzie prowadził żadnej działalności politycznej. Franek, najmłodszy z braci, chorował na płuca, lekarze szybko po wojnie zabronili mu grać, zmarł z nich najwcześniej, już w 1969 roku.

Raz jeden, bodaj w 1963 roku, miałem wówczas siedem lat, widziałem Franka. Był w Polsce, przywiózł ze sobą wspaniały srebrny saksofon. Przez jakiś czas był w naszym mieszkaniu, a ja, gdy nikogo nie było, wkładałem w instrument ustnik i próbowałem, z marnym oczywiście skutkiem, weń dmuchać.

 

Chyba żal, że Pan tych dwu braci nie opisał. Zwłaszcza ten drugi miał faktycznie życie godne powieści.

 

To prawda, żal. W przypadku Michała nie chcę się sprzeciwiać woli rodziny. Mogłem pisać jak chciałem o moim dziadku. To było wyłącznie moje widzenie i wiedziałem, że znajdę akceptację mojej mamy. W przypadku Tadeusza było to o tyle proste, że to jednak postać historyczna. Ważna postać historyczna. Na temat Franka nie mam żadnych dokumentów. Być może, gdybym pojechał do Anglii – to wciąż się może zdarzyć, spędził godziny na gadaniu z Małgosią i Krzysztofem, jego dziećmi, coś by z tego wyszło. Ale i to nie jest pewne. W zeszłym roku mieliśmy spotkanie i okazało się, że ja wiedziałem, że był masonem, a jego syn zupełnie nie wiedział. Problem z dziećmi Franka polega też na tym, że choć mówią po polsku, to jednak nie czytają w naszym języku.

No i było jeszcze sześć sióstr. One też były ciekawe. Ale życia by mi nie starczyło na opis wszystkich Danilewiczów.

Krzysztof Lubczyński rozmawia z KRZYSZTOFEM LANGIEM

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z KRZYSZTOFEM LANGIEM



W 1995 roku nakręcił Pan bardzo dobry film „Prowokator”. To utwór w poetyce sensacyjno-politycznej, którego akcja rozgrywa się w okresie rewolucyjnego wrzenia na początku XX wieku, a przy tym dotykający ówczesnych zagadnień moralno-kulturowych, czasu przełomu modernistycznego na ziemiach polskich. Polskie kino dotykało takich obszarów, choćby Edward Żebrowski czy Jacek Koprowicz. Miałby Pan ochotę wrócić do pokrewnej problematyki?


- Miałbym, ale co z tego, skoro na takie filmy nie ma obecnie pieniędzy. I nie wiem czy będą kiedykolwiek. Bezwzględnie rządzi reguła pokupności tematu, czyli oglądalność, a nie najwyższa nawet waga intelektualna czy kulturowa tematu. Dziś do przeszłości tak odległej producenci niechętnie sięgają. Wydaje im się chyba za odległa, a przez to trudna do zrozumienia dla szerszej widowni. Jeśli już się dotyka przeszłości, to okresu wojennego i powojennego, jednak też są to raczej preteksty do podejmowania rozmaitych zagadnień uniwersalnych, a nie do kształtu przeszłości jako takiej. Tymczasem rzeczywiście w problematyce typowej dla przełomu wieków XIX i XX jest pasjonujący ładunek intelektualny i estetyczny. Szczęśliwie w tej całej sytuacji zdarzają się wyłomy i jest szansa, że wezmę udział w kręceniu serialu o ostatnim królu Polski Stanisławie Auguście Poniatowskim. Podejrzewam, że producentów zainspirowało powodzenie historycznych seriali BBC, na przykład o Tudorach.


Chyba od ponad dwudziestu nie nakręcono w Polsce serialu dotyczącego historii dawnej. Zaczynał Pan jako asystent reżyserów Piotra Andrejewa przy filmie „Klincz” i Tadeusza Chmielewskiego przy „Wiernej rzece”. Co Panu dały te doświadczenia?


- „Klincz” dał mi możliwość wniknięcia w skromne inscenizacyjnie, kameralne kino społeczne, w mały realizm. Z kolei przy „Wiernej rzeka”, jako dużym przedsięwzięciu, sporo dowiedziałem się o tego rodzaju produkcji, plenerowej z dużą liczbą statystów. Ta wiedza już na stałe mi procentuje. Myślę, że odmienność obu wspomnianych produkcji sprawiła, że zawsze szukałem zróżnicowanej tematyki, nie zamykałem się w jakiejś jednej przestrzeni tematycznej. Tę wielogatunkowość chyba w moich filmach widać.


Zrealizował Pan też blisko trzydzieści filmów dokumentalnych o zróżnicowanej problematyce, m.in. o Kabarecie pod Egidą, o niebanalnym solidarnościowym działaczu Janie Narożniaku, o Paryżu Władysława Lubomirskiego, Lisowczykach, Powstaniu Warszawskim czy o klątwie skarbu Inków. Skąd wybór dokumentu?


- Po prostu bardzo lubię ten gatunek. Poza wszystkim pozwala on podjąć tematy, na które w kinie fabularnym nie ma szans. Trochę pomógł mi przypadek, gdy w stanie wojennym produkcja fabularna uległa radykalnym ograniczeniom, spowodowanym czynnikami politycznymi, ale także choćby aktorskim bojkotem.


Otarł się Pan też o teatr żywy, co prawda zaledwie kilka razy na przestrzeni trzydziestu lat, po raz pierwszy wystawiając sztukę Iredyńskiego „Głosy” w 1979 roku, a ostatnio w 2010 „Kobietę w czerni” Malatratta. Dlaczego nie poświecił się Pan bardziej teatrowi?


- Odpowiedź jest prosta – mojemu temperamentowi bardziej odpowiada film i telewizja. Co nie znaczy, że nie cenię teatru, bo inaczej od czasu do czasu bym do niego nie wracał. Teatr, to dobra lekcja formy, trzeba tu i teraz zaplanować, który aktor i jak na scenę wchodzi i z  niej schodzi. Tego brakuje przy pracy w filmie i telewizji, gdzie pracuje się kawałkami, zaczynając nieraz od końca, a kończąc na początku, dopiero w montażu układając narrację linearną. W teatrze wszystko od razu musi grać. Już na próbie generalnej.


W Teatrze Telewizji pracuje Pan już od 27 lat. Co ceni Pan w tej formie?


- Choćby  większą mimo wszystko niż gdzie indziej szansę realizacji wielkiej klasyki. Szkoda, że na takie realizacje jak „Książę Homburga” von Kleista z Gustawem Holoubkiem, który zrealizowałem w 1993 roku czy „Chorego z urojenia” Moliera trzy lata później, tak trudno teraz o pieniądze. Takie teksty dają możliwość rozmachu i realizacyjnego i artystycznego. Teatr Telewizji daje ciekawe możliwości, odrębne niż w filmie i niż w teatrze żywym. Daje też możliwości zabawy formą, dużo większe niż w filmie kinowym i inne niż w teatrze żywym. Ja w moje pracy najbardziej cenię właśnie formę. Nie psychologizowanie i moralizowanie jest dla mnie w sztuce najciekawsze, ale forma, umiejętność stworzenia ciekawego świata, rządzącego się swoimi prawami. 


Taką możliwość zabawy formą dał Panu niespodziewanie Teatr „Kobra”. Po przeszło ćwierć wieku od ostatniej realizacji pojawi się w Pana reżyserii na ekranach Telewizji Polskiej. Zabawa formą?


- Trochę tak, trochę nie. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych czwartkowe widowiska kryminalne przyciągały wielomilionową widownię. Ulice Polski w tym czasie pustoszały. O ile pamiętam, ostatnie, nieliczne „Kobry” pojawiły się w latach osiemdziesiątych. Historia „Kobry” i jej odbioru, to historia pewnego fenomenu, który był zresztą możliwy tylko w tamtych czasach, gdy w Polsce był najpierw jeden a potem dwa programy telewizyjne, a oferta kinowa dużo skromniejsza, nie mówiąc już o braku Internetu. To temat na książkę, jako że film dokumentalny o „Kobrze” już powstał. W widowiskach sygnowanych charakterystycznym motywem z wijącej  się kobry autorstwa Eryka Lipińskiego i niezapomnianą melodyjką pochodzącą z kompozycji Francisa Poulenca grali wybitni aktorzy, realizowano je według tekstów autorów polskich i obcych, najczęściej angielskich. Czasem były to inscenizacje popularnych kryminałów kieszonkowych z kluczykiem lub jamnikiem. „Kobry” realizowali świetni reżyserzy, a przewinął się przez nie kwiat aktorstwa polskiego. Ja się okazało, ta „Kobra” do  nie wraca. Wprawdzie nigdy nie zrealizowałem „Kobry” w telewizji, ale zrobiłem ją kiedyś na scenie żywej. Była to wspomniana „Kobieta w czerni” w Fabryce Trzciny na Pradze. 


Pierwsze „Kobry” telewizyjne realizowano na żywo i tym razem też będzie na żywo…


 - Tak, będzie to nawiązanie do początków cyklu, a poza tym w telewizji uznano, że nadawanie widowiska tu i teraz zwiększa magię widowiska i przyciąga większą widownię. Między aktami będzie wstawka filmowa. Co prawda „Kobry” na żywo były czarno-białe, ale my zastosujemy kolor, który pojawił się w telewizji polskiej na początku lat siedemdziesiątych. Także charakterystyczne logo „Kobry” z wijącą się i „puszczającą oko” kobrą, będzie kolorowe. Nie będziemy nadmiernie nawiązywać do najstarszych postaci „Kobry”, bo jednak nie robimy widowiska dla amatorów telewizyjnych smaczków z archiwum, ale dla współczesnej widowni. Wybrałem „Dawne grzeszki”, sztukę dwuaktową angielskiego autora Rogera Mortimera Smitha, tekst moim i nie tylko moim zdaniem świetny, kameralny, na niewielką obsadę, lekko napisany, który autor nazwał komedio-thrillerem, więc będzie trochę strachów, trochę śmiechów. Będą tu też pewne podteksty klasowe charakterystyczne dla społeczeństwa angielskiego. Znajdzie to odzwierciedlenie w języku postaci. Nie jest to proste, ponieważ w polskim języku nie ma aż tak jaskrawych podziałów i nie będzie łatwo o odpowiedniki.

 

Nawiąże Pan do stylistyki dawnej „Kobry”?


- Poniekąd tak, choć będę starał się zrobić to środkami nieco bardziej filmowymi niż ściśle teatralnymi. Zresztą uważni widzowie „Kobry” , a zwłaszcza jej miłośnicy na pewno pamiętają, że ewoluowała ona od widowiska zamkniętego w dekoracjach z tekstury i gipsu w studiu poprzez widowiska wychodzące w plenery, aż do prawie całkowicie filmowych.


Czy konwencja kostiumowa i scenograficzna będzie nawiązaniem do lat sześćdziesiątych?


– Tak, to będzie specyficznym smaczkiem. Tak będą ubrani bohaterowie, choć akcja sztuki będzie usytuowana współcześnie. Będziemy też szukali odpowiednich rekwizytów, ale nie będziemy popadali nadmiernie w styl retro. Rzecz będzie zrobiona trochę z przymrużeniem oka, z angielską ironią, tak zresztą jak robione były tamte „Kobry” sprzed lat. Były zresztą widowiska na bardziej poważnie, jak choćby „Szal” czy „Melissa” i były z założenia komediowe jak „Arszenik i stare koronki”. Zachowujemy też oczywiście pewien sposób pokazywania angielskości charakterystyczny dla dawnych „Kóbr”, też z lekkim przymrużeniem oka.


Tematyka i poetyka sensacyjno kryminalna pasjonuje Pana szczególnie?


- Tak, lubię ten gatunek, a poza tym poprzez niego można pokazać dużo więcej niż tylko intrygę kryminalną. Można pokazać kawałek życia społecznego, mechanizmy psychologiczne i inne rzeczy. Kryminał to gatunek pojemny. Nieprzypadkowo dla żartu zagrałem reżysera bronka Kornackiego w jednym z odcinków serialu „Wydział zabójstw”. Taką modę pojawiania się reżyserów w epizodach własnych filmów zapoczątkował mistrz kryminalnego suspensu, Alfred Hitchcock.


Dziękuję za rozmowę.


Krzysztof Lang - ur. 2 czerwca 1950 w Warszawie - reżyser i scenarzysta. Absolwent chemii na Uniwersytecie Warszawskim oraz Wydziału Filmowo-Telewizyjnego na Uniwersytecie Śląskim. Zajmuje się filmem fabularnym, dokumentalnym, krótkometrażowym i historycznym. Wyreżyserował szereg spektakli Teatru Telewizji. Zrealizował także filmy „Remis” (1984), „Papierowe małżeństwo” (1991) – Nagroda Srebrne Grona, Łagów 1992), „Strefa ciszy” (2000), „Miłość na wybiegu” (2009), „Śniadanie do łóżka” (2010). Realizował też odcinki m.in. seriali „Fala zbrodni”, „Wydział zabójstw”, „Magda M”, „Komisarz Alex”. W teatrze Telewizji debiutował „Natalią” W. Briusowa (1986), a zrealizował też m.in. „Półświatek” A. Dumasa (1997), „Kram z piosenkami” L. Schillera (1997) „Branda” H. Ibsena (1999), „Pierwszy września” W. Bieńko (2007), „Tajnego współpracownika” C. Harasimowicza (2011). W teatrze żywym m. in. „Korowód” A. Schnitzlera (1995).

 

Viewing all 786 articles
Browse latest View live