Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Krzysztof Lubczyński rozmawia z MARIUSZEM URBANKIEM

$
0
0

27 grudnia 2013 roku mija 60 rocznica śmierci Juliana Tuwima (1894 Łódź – 1953 Zakopane)


Krzysztof Lubczyński rozmawia z MARIUSZEM URBANKIEM, autorem książki o Julianie Tuwimie - „Wylękniony bluźnierca”


Dlaczego z wielkiego archipelagu polskiej poezji XX wieku, wybrał Pan jako temat (poza Broniewskim) właśnie Tuwima?


- Tuwim intrygował mnie od lat. W 2004 roku w serii Wydawnictwa Dolnośląskiego „A to Polska właśnie…” opublikowałem już o nim książkę, ale miała zupełnie inny charakter. Kilkaset ilustracji, znacznie mniej tekstu, pozostało poczucie niedosytu. A Tuwim to przecież nie tylko jeden z największych poetów XX wieku, i jeden z najważniejszych w polskiej poezji w ogóle, ale postać wielowymiarowa. Nie tylko reformator poezji, ale i autor wierszy dla dzieci, kabareciarz, autor sztuk teatralnych, wybitny tłumacz i kolekcjoner. No i dla biografa rzecz bardzo ważna: człowiek, który nie uchylał się od życia publicznego. Stanął wobec największych wyzwań, jakie niósł XX wiek: dwóch wojen światowych, dwóch największych totalitaryzmów, jakie stworzyli ludzie, całe życie zmagał się z atakującym go antysemityzmem. Dalece nie wszystko udało mi się w tamtej pierwszej książce napisać. Dlatego chciałem do Tuwima wrócić. Zmierzyć się z nim jeszcze raz, wejść znacznie głębiej w jego życie, spróbować zrozumieć uwikłania, niełatwe wybory… Ta nowa książka to zupełnie inna opowieść o Tuwimie, pełniejsza i głębsza.


Czy jego biografię, życiową i poetycką można uznać za syntetyczne upostaciowanie losu polskiego Żyda, rozdwojonego wewnętrznie poprzez dwie tożsamości, za istotę, kanon sytuacji Żyda w polskiej kulturze?


- Historia Tuwima to historia człowieka, który chciał wyzwolić się z żydostwa ograniczającego go jako twórcę, gettowego, zamykającego w obrębie kultury, która pozwoliła Żydom przez wieki zachować tożsamość, ale nie pozwalała się rozwijać. On czuł się częścią kultury polskiej, w której został przez matkę wychowany (czytała mu od najmłodszych lat wiersze polskich poetów), chciał z niej czerpać i ją współtworzyć, ale było wielu ludzi, którzy mu tego prawa odmawiali. W prasie endeckiej pisano: „Jojne Tuwim”, „żydowski Mickiewicz”, owszem świetny poeta, ale przecież nie Polak, tylko ktoś obcy piszący tylko po polsku! W efekcie on, książę poetów, literacki geniusz, był odrzucony i przez tzw. prawdziwych Polaków i przez „prawdziwych Żydów”, którzy nie mogli mu wybaczyć krytycznych słów pod swoim adresem. Tuwim użył kiedyś słów „ojczyzna-polszczyzna”, bo to właśnie język polski był jego prawdziwą ojczyzną, która nigdy się go nie wyparła.


Czy migotliwość, niebywałe bogactwo poezji Tuwima, fakt, że jest w niej niemal cały "kosmos" ludzkiej i pozaludzkiej problematyki, że każdy może znaleźć w niej coś dla siebie, ergo to najbardziej uniwersalny poeta polski?


- Myślę, że taka diagnoza byłaby krzywdząca dla co najmniej paru innych polskich twórców. Tuwim, jak każdy prawdziwy poeta, był odrębny, bo wielkość polega także na inności, osobności, a przez to jedyności na poetyckim niebie. Dlatego można się słowami wierszy Tuwima buntować przeciw światu, przeciw Bogu, nawet przeciw poezji, można wyznawać nimi miłość i można deklarować nienawiść, ale nie ma potrzeby przeciwstawiać go innym. Poezja nie znosi rankingów.


Tuwim był człowiekiem i poetą bardzo emocjonalnym, a jednocześnie w jego poezji jest ogrom wiedzy. Czy był to według Pan "poeta doctus" czy jednak przede wszystkim irracjonalista i intuicjonista?


- Tuwim był poetą duszy. Nie był tak intelektualny jak Czesław Miłosz, czy Tadeusz Różewicz, to zresztą też powód, że nie zostawił po sobie niemal w ogóle prozy, która na ogół wymaga znacznie większej dyscypliny intelektualnej. Z jednej strony poezja buchała z niego, były okresy, gdy pod wpływem ewidentnego natchnienia pisał bardzo dużo. To był czas młodości, a potem czas „Balu w operze” czy „Kwiatów polskich”. Z drugiej był twórcą bardzo uporządkowanym, dzielącym precyzyjnie czas między poezję i dziesiątki innych, bardzo czasochłonnych zaangażowań. A jeśli mowa o jego wiedzy, to był wielkim mistrzem wiedzy nikomu niepotrzebnej. Antologie poświęcone czarom i czartom, antologia bachiczna, polski słownik pijacki, leksykon metafor księżycowych, biografia grafomana nad grafomany, Sotera Rozmiar Rozbickiego i wiele jeszcze innych prac, ukończonych albo tylko zamierzonych, to przykład wiedzy ogromnej, głębokiej, ale bardzo nieuporządkowanej. Myślę, że Tuwim miał mnóstwo wiadomości, ale tylko na tematy, które go interesowały.


Czy był, Pana zdaniem najbardziej wszechstronnym formalnie poetą polskim XX wieku jako autor "Kwiatów polskich", będących jednocześnie epiką, liryką i satyrą?


- Nie będę tu bardzo oryginalny, bo napisali to przede mną i Lechoń, i Wierzyński i wielu krytyków. „Kwiaty…” są poematem genialnym, wywołującym do dziś dreszcze, ale w części po prostu niedoredagowanym. Są tam fragmenty niepotrzebne, i to właśnie te satyryczne, dziś już nieczytelne i nudne. Kiedy zwietrzały zawarte w nich emocje, okazały się po prostu niedobre. A odpowiadając wprost na pana pytanie, to owszem, formalnie Tuwim był poetą absolutnie wszechstronnym, potrafił napisać wszystko i umiał posługiwać się każdą literacką formą, ale nie zawsze zamieszkiwała w tej formie poezja.


Opowieść o Tuwimie to jednocześnie opowieść o jego epoce. Jakie są Pana zdaniem główne rysy tej epoki widziane poprzez okulary Tuwima?


- Gdyby spojrzeć na życie Tuwima jego oczyma, czy przez jego okulary – czarne!, a na pewno nie różowe –  myślę, że objawiłby się nam świat opresyjny, wrogi ludziom takim jak Tuwim, zmuszanym do nieustannej ucieczki, jeśli nie z kraju i kontynentu, to przynajmniej z ulicy, z otwartej przestrzeni, żeby skryć się przed nienawiścią. Oczywiście to byłaby bardzo subiektywna i mimo wszystko niesprawiedliwa ocena epoki, w której przyszło mu żyć. Bo jednocześnie był człowiekiem niewyobrażalnego sukcesu, cenionym i bardzo bogatym, cieszącym się popularnością telewizyjną w epoce przedtelewizyjnej. Poetą liczonym między największych zarówno przed wojną, jak i po wojnie. Dlatego tak naprawdę ta jego epoka była epoką bardzo niejednoznaczną i wielobarwną. Była w niej i głęboka czerń nazizmu i krwawa czerwień komunizmu, była jaśniejąca wszystkimi barwami neonów, pijana odzyskaną niepodległością Warszawa przedwojenna oraz szara Warszawa powojenna. Ale właśnie dlatego to życie było tak bogate i ciekawe.


Tuwim nie należał do poetów zza biurka, angażował się w egzystencję, nie zawsze najsłuszniej. Czy - jak napisał Lechoń - jego zbawienie jest w jego poezji czy także w jego ludzkim losie? I czy - jak powiedział Hemar - "był ogniem, który go spalił"?


- Był czas, że Tuwim błądził, dobrowolnie złożył ofiarę ze swojej poezji na ołtarzu komunizmu, ale na szczęście jego talent okazał się mądrzejszy i większy niż on sam. On składał daninę z e swoich wierszy rewolucji i partii, ale jego poezja okazała się być niepodległa. Stalinizm próbował dokonać mordu na poezji Tuwima, ale ten mord się nie powiódł. Owszem, po jego śmierci byli ludzie, jak Hemar choćby, którzy oskarżyli go o zdradę, o sprzedanie się komunistom , sprzeniewierzenie przyjaciołom zamordowanym w Katyniu, ale już Lechoń uznał, że Tuwim kochał Polskę może źle i głupio, ale szczerze i naprawdę. A Józef Wittlin napisał wprost: „Był dowodem na istnienie Boga”. Swoim życiem zapłacił za to wysoką cenę.


To nie Mickiewicz, jak głosi powiedzenie o "trafieniu pod strzechy" tak naprawdę trafił tam - choćby przez utwory dla dzieci, popularne powiedzenia i słynne piosenki według jego utworów - lecz właśnie Tuwim, co udowadnia Pan w ostatnim rozdziale?


- Gdyby położyć na wadze wyłącznie poezję, to jednak tryumfowałby Mickiewicz, bo przecież mniej wśród utworów Tuwima dzieł takich jak „Dziady” czy „Pan Tadeusz”, ale to, co było poza czystą poezją, daje przewagę Tuwimowi. Tylko Brzechwa potrafił dorównać mu w twórczości dla dzieci, a po „Lokomotywie”, „Ptasim radiu” i „Słoniu Trąbalskim” nie napisano już nic równie genialnego. Aforyzmy tuwimowskie w rodzaju: „W mowie niektórych ludzi słychać błędy ortograficzne” czy „Ci, którzy przemawiają w imieniu Boga, powinni pokazać listy uwierzytelniające” dorównują tym Stanisława Leca i są w każdej antologii „myśli nieuczesanych”. I tak by można długo wyliczać. Zespół Czerwone Gitary śpiewał kiedyś: „Kto Tuwima wiersz przepisał / Jako własny Tobie wysłał”... Myślę, że dziewczyny do końca świata będą uwodzone słowami poetów, a wiersze Tuwima nadają się do tego, jak mało które…


W tym samym ostatnim rozdziale pokazuje Pan, że szereg motywów także z przedwojennej poezji Tuwima (np. kwestia anarchistycznego buntu, nieokiełznana fantazja poety) nabiera znów aktualności. Czy to sprawia, że znów staje się, współczesny, że mimo upływu 60 lat od jego śmierci jest bardzo bliski klimatowi duchowemu naszej współczesności?


- Przede wszystkim znaczy to, że pewne emocje, lęk przed wykorzystaniem, manipulacją, śmiercią w walce nie w imię idei, ale ideologii, są wieczne, powtarzają się w różnych ustrojach i odmiennych politycznych klimatach. Kiedy wydawało, że wiersze takie jak „Do prostego człowieka”, z frazą „Rżnij karabinem w bruk ulicy” czy „Do generałów” są już skazane na wegetację w opracowaniach językoznawców, zostały na nowo odkryte przez anarchistów, alterglobalistów, pacyfistów. Z punkową muzyką Włochatego czy Buldoga brzmią jak najbardziej gorące współczesne manifesty. Na Przystanku Woodstock tysiące ludzi przed sceną główną skandowały „Bujać – to my, panowie szlachta”. A więc jeśli słowa Tuwima równie dobrze opisują emocje sprzed osiemdziesięciu lat i współczesne, to dowód, że poeta był na te emocje wrażliwy jak najczulszy sejsmograf.


Tuwim funkcjonuje w kanonie lektur szkolnych i omawiany na polonistyce. Jak należy go prezentować młodzieży szkolnej, studentom, jakie jego najważniejsze cechy akcentować?


- Przede wszystkim niczego nie ukrywać. Tuwim w swoich wyborach politycznych błądził, pisał rzeczy niemądre, angażował się głupio, ale to co napisał jest o wiele ważniejsze. Modlitwą z „Kwiatów polskich”: „Lecz nade wszystko - słowom naszym, / Zmienionym chytrze przez krętaczy, / Jedyność przywróć i prawdziwość: / Niech prawo zawsze prawo znaczy, / A sprawiedliwość – sprawiedliwość” będziemy jeszcze długo prosić o normalność w życiu publicznym, nawet jeśli ktoś będzie próbował te słowa zawłaszczyć. Miłość nadal opisujemy słowami „Wspomnienia” i „Tomaszowa”, a „Bal w operze” obnaża zepsucie rządzących już w trzecim ustroju, malując z chirurgiczną precyzją obraz degenerującej się władzy, skorumpowanej, plugawej i skupionej wyłącznie na sobie. Zmieniające się epoki wciąż odkrywają nowego, własnego Tuwima – jak teraz anarchiści i alterglobaliści – a to świadczy, że ta poezja żyje i pulsuje. I to trzeba w Tuwimie pokazywać. Powiem herezję, ale wycyzelowany literacko Tuwim nie ma dziś szans, Tuwim opisujący bardzo współczesne emocje będzie jeszcze długo czytany.


Dziękuję za rozmowę.


Mariusz Urbanek – ur. 1960, dziennikarz, publicysta, pisarz. Obecnie kierownik działu historii i publicystyki miesięcznika „Odra” we Wrocławiu. Zadebiutował esejem historycznym „Polska jest jak obwarzanek” (1988). Autor m.in. opowieści biograficznych: ”Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie” (1991), „Zły Tyrmand” (1992), „Kisiel” (1997), „Kisielewscy. Jan August, Zygmunt, Stefan, Wacek” (2006), „Waldorff. Ostatni baron PRL” (2008), „Broniewski, Wódka, miłość, polityka” (2011), „Brzechwa nie dla dzieci” (2013) i ostatnio – „Tuwim. Wylękniony bluźnierca” (2013).


Rozmowa Leszka Żulińskiego z Cezarym Sikorskim

$
0
0

DRZEWO PARMENIDESA

 

rozmowa Leszka Żulińskiego z Cezarym Sikorskim

 

         – Czarku, najpierw byłeś filozofem-akademikiem, teraz jesteś biznesmenem, a od niedawna także wydawcą. W dodatku pisujesz i publikujesz poezję. Która z tych ról jest dla Ciebie najważniejsza?

 

         – Jest to dla mnie trudne pytanie, bo dotyczy najbardziej osobistych wyborów życiowych, za którymi – jak się domyślasz – znajdują się nie tylko sukcesy, lecz również porażki. Nie chciałbym specjalnie się wybielać, lecz konieczne są pewne uściślenia. Byłem kiedyś filozofem-akademikiem i choć nie pracuję od dawna w środowisku akademickim, nigdy nie pozbyłem się pewnych standardów intelektualnych, które tam właśnie nabyłem. Gdyby nie ta – dla mnie ważna ciągłość – nie mógłbym dziś „po godzinach” zajmować się eseistyką z pogranicza filozofii i teorii literatury (mam tu na myśli cykl o Heideggerze i poezji drukowany w ostatnim roku na łamach „Migotań”), jak również publikować teksty sensu stricte naukowe (jak choćby teks o Heglu w księdze pamiątkowej dedykowanej prof. Janowi Kurowickiemu z okazji jego 70-tych urodzin: Kultura jako problem filozofii. Księga jubileuszowa dedykowana Profesorowi Janowi Kurowickiemu, Wrocław 2013).

 

         – Otóż to, widzę, że wciąż piszesz teksty filozoficzne, że to z Ciebie nie wywietrzało. Czy takie „rozdarcie”, aktywność na zbyt wielu boiskach, to sytuacja „zdrowa”? Może to jakaś dezintegracja, której nie udało Ci się posklejać?

 

         – Można na to spojrzeć humorystycznie i zacytować moich byłych przyjaciół akademików, dla których moje odejście z uczelni było dowodem środowiskowej zdrady, a także kolegów przedsiębiorców, którzy uważają, że pisanie esejów o Rilkem czy Celanie jest zwyczajną stratą czasu. Dodać do tego opinie znajomych poetów, którzy w gruncie rzeczy sądzą, że w tej swojej poezji po prostu się wymądrzam. No i wspomnieć o najbliższych, którzy nie zawsze nadążali za mną i którzy mogli czuć się pokrzywdzeni, nad czym szczególnie dziś boleję. Zatem opierając się na opiniach bliskich i przyjaciół zapewne należałoby uznać, że mam głęboko zdezintegrowaną osobowość i tak naprawdę sam nie wiem, czego chcę.

 

         – No, kokietujesz... Przypomnij sobie teorię „dezintegracji pozytywnej” prof. Kazimierza Dąbrowskiego. Po prostu żyjemy w różnych „imaginariach”. W „rzeczywistości intelektualnej” bądź twórczej taka dezintegracja jest skarbem. W Twoim przypadku tak jest. Udało Ci się z niczego nie rezygnować. Czy są jakieś koszty takiej sytuacji?

 

         Oczywiście, że są i właśnie o nich – bez jakiejkolwiek kokieterii – powiedziałem. To przede wszystkim z lekka lekceważący stosunek do różnych poziomów mojej aktywności ze strony tych, którzy potrafili w pełni oddać się jakiejś jednej dziedzinie. Bo biznesmen, który pisze wiersze jest dla biznesmenów wielce podejrzany, ale jeszcze bardziej podejrzany ten sam przedsiębiorca-poeta dla poetów. No bo właściwie, dlaczego on pisze? W dodatku sam siebie drukuje! Więc ta jego poezja ukazuje się niejako po kumotersku…

         Cóż z tego, iż w obu pierwszych tomikach, tj. w Drodze z Daulis do Delf (2009) oraz w Monadologii stosowanej (2010) znajdują się wiersze, które napisane zostały może nawet w roku 1973, a niektóre tylko nieco później, pod koniec lat 70-tych, albo na początku 80-tych. I że jeśli już mówić o „rozdarciu”, to nie dotyczy ono tylko teraźniejszości, sięga bowiem lat młodzieńczych. Ale to przecież żaden argument. Panuje przecież przekonanie – niedawno usłyszałem je całkiem przypadkiem od Leszka Szarugi – że już samo pisanie poezji i wydawanie poezji jest połączeniem fatalnym.

 

         Moim zdaniem są to zastrzeżenie nieistotne. Ostatecznie liczą się tylko efekty. Twoje pisanie jest oryginalne i toczy się na wysokich „przesłaniach ideowych”. To po prostu dobra, myśląca poezja. Nie rozumiem też, dlaczego nie mógłbyś być wydawcą. W naszej branży takie szablonowe myślenie i „rozdawanie ról” wydaje mi się nieuprawnione...

 

         – A jednak… Równie trudno jak z pisania poezji, przychodzi mi tłumaczyć się z działalności wydawniczej. Moja działalność wydawnicza nie jest przecież „ni z gruszki, ni z pietruszki”, bo jeszcze w trakcie studiów i tuż po ich zakończeniu uczestniczyłem w powstawaniu i prezentowaniu całkiem unikatowego w polskiej tradycji intelektualnej – a dziś może nawet w pewnych środowiskach kultowego – pisma pod nazwą „Colloquia Communia”. Nie chciałbym przeceniać swojego skromnego wkładu w kilku numerach, dlatego wspomnę tu raczej o moich kolegach, dziś szanowanych profesorach, Jacku Raciborskim czy Jerzym Kochanie, którzy o obliczu tego pisma decydowali i od których uczyłem się wydawniczego rzemiosła. Gdzieś tam po drodze, ale jeszcze we Wrocławiu, gdzie kończyłem studia filozoficzne i gdzie zaczynałem „karierę” akademicka, miałem kilkuletnią przygodę z tygodnikiem „Sprawy i Ludzie”, który współredagowałem.

 

         Co więc powodowało, że uciekłeś z tego Gaju Akademosa?

 

         Splot mniej i bardziej niezależnych ode mnie przypadków. Nie chciałbym na nikogo spychać odpowiedzialności za porzucenie uczelni (Uniwersytetu Szczecińskiego), bo to ja i tylko ja tę decyzję ostatecznie podjąłem. Wypada zapytać, czy jej żałuję. Otóż nie ma we mnie tego typu resentymentu. Warto przy okazji powiedzieć, że wbrew stereotypom, bycie przedsiębiorcą jest tylko z pozoru zajęciem prostym. Ci którzy tak sądzą, raczej nie mają żadnych szans w biznesie. Jest to bowiem działalność wymagająca nie tylko instynktownej kreatywności, lecz również solidnego przygotowania teoretycznego i intelektualnego. Sądzę, że to, iż jako przedsiębiorca nie należę do przegranych, świadczy, iż ten konkretny wybór życiowy nie był przypadkowy. A także o tym, że w żadnym stopniu nie zaszkodził memu „zdrowiu”.

 

         Ja postrzegam to prosto: zmieniłeś tylko pracę. Cała reszta jest dalszą realizacją tego, co robiłeś od lat. Ale poetyckie skrzydła kiedy szumiały Ci bardziej: wtedy czy teraz?

 

         Zdecydowanie po 50-tce. Wydaje mi się, że dopiero wtedy dojrzałem intelektualnie i wyraźnie dostrzegłem różnicę między tym, co przychodzi do głowy i tym, co warto powiedzieć. Ale zdecydowała o tym przecież nie tylko chęć podzielenia się wieloletnimi przemyśleniami. Wielką rolę odgrywały emocje, które z nieznanych mi przyczyn znalazły wówczas ujście. No i równie tajemnicza zdolność poukładania tego wszystkiego w poetyckie strofy. Bez skromności – za co z góry przepraszam – przywołam tu przypadek Immanuela Kanta, który do 50-tki był raczej nudnym i niezbyt oryginalnym profesorem Uniwersytetu Królewieckiego i nagle – na przestrzeni kilkunastu lat – eksplodował swoimi wszystkimi Krytykami oraz wieloma innymi, najważniejszymi dla filozofii niemieckiej, dziełami. Ejże, a czy Ciebie nie spotkała podobna poetycka eksplozja? Po latach poetyckiego milczenia, nagle piszesz niezwykle ważne dla kultury polskiej książki poetyckie… Czy to nie jest podobna historia?

 

         Może i podobna... Może jesteśmy gałązkami tego samego drzewa. Ale Ty, moim zdaniem, jesteś bardziej „poeta doctus” niż ja. Masz solidniejszą wiedzę filozoficzną i kulturową. Masz bardziej wyraziste „zakochania” – np. w Rilkem, Eliocie, Borgesie. Myślę, że u mnie jest więcej impulsu, u Ciebie więcej gromadzonego przez lata bagażu intelektualnego. Choć ja nie postrzegam Twoich wierszy jako „sofistycznych”. Ale jeśli już, to ta „sofistyka” jest u Ciebie „rozgrzana” emocjonalnie. W ilu procentach jesteś poeta „doctus”, a w ilu „natus”?

 

         Zaskoczę Ciebie. Nigdy nie dzieliłem tak poezji i sam w sobie nie dostrzegam w ogóle takiego podziału. Dobra poezja jest zawsze zanurzona w intelektualnej tradycji. Znajomość kultury, w tym także nauk ścisłych czy filozofii w niczym poezji nie przeszkadza. Przeciwnie. Co dostrzec można u Eliota czy Rilkego, a bliżej nas u Miłosza czy Herberta. Głębokość przeżycia poetyckiego może – choć nie musi – być adekwatna do głębokości intelektualnych doświadczeń poety. Spójrz zresztą na swoją Totameę… Kiedy rozmawiałem z Teresą Babińską na temat ilustracji do tej pięknej książki, zupełnie poważnie zapytała mnie, czy masz za sobą studia z historii sztuki! Cóż, ja chyba w ogóle nie wierzę w genialnych młodzieńców, którzy w jakimś nieracjonalnym transie wysypują z rękawa wspaniałe wiersze. Sądzę, że wielka poezja powstaje na tysiącach lektur, od których niekiedy odciski się robią na dupie.

 

         Wierzysz w tzw. „przesłanie poezji”? Jeśli już, to jakie bardziej preferujesz: epistemologiczne czy etyczne? Wierzysz w „misję poezji”? Jeśli tak, to w jaką?

 

         Poezja niczego nie nauczy, ani też w żadnej kwestii nie pouczy. Nie dopowie zatem, czego wiedza nie wie, ani nie wskaże dróg słusznych lub przynajmniej pięknych. Siła poezji tkwi w jej całkowitej bezużyteczności. Jest w tym podobna do takiej muzyki, której nie da się zagwizdać przy goleniu, przy której trudno także zatańczyć; muzyki, która tkwi jednak w każdym z nas, choć nie wszyscy ją słyszą. To muzyka w znaczeniu pitagorejskim, co nie znaczy, że możemy jej posłuchać tylko w wymiarze „boskim”. Ma ona swoją ludzką historię. W każdej epoce znajdziemy przecież odpowiednik Sztuki fugi Jana Sebastiana Bacha. Zapis muzycznej frazy, której wcale nie trzeba odtwarzać. Zapis bez modulacji, tempa, bez wskazań instrumentacyjnych. Zapis czystych  muzycznych możliwości łączenia i przeciwstawiania dźwięków.

         Poezja jest w nas podobnie jak taka muzyka. Nie ma więc żadnej misji. Niczemu nie służy. Co najwyżej pomaga mówić, a właściwie rozmawiać. Lecz nie o rozmowę z innymi ludźmi tu chodzi, ale o dialog z językiem. Język jest naszym domem, wyłącznie ludzkim środowiskiem, a jednocześnie geologicznym zapleczem i archeologicznym muzeum, w którym człowiek odnajduje innych i sam staje się człowiekiem. Skala tego procesu zależy tego, jak bardzo uda nam się zbliżyć do języka. Jego obiektywność nie ulega wątpliwości, choć nie potrafimy podać jego ontologicznej charakterystyki. Mówienie do języka spotkać można także w mowie potocznej albo w matematyce teoretycznej. Nie ma więc co wyróżniać tu specjalnie poezji.

 

         Hm, w zasadzie podzielam to zdanie. Poezja sobie, a życie sobie. Rodzi się więc pytanie: a po cholerę ona? Ale może tu powinno paść słowo „katharsis”? Przyznam Ci się do czegoś wstydliwego: do dzisiaj zdarza mi się, że po przeczytaniu jakiegoś wiersza łzy pojawiają mi się w oczach. Ale czy to coś zmienia? A może metajęzyk poezji jest tym dialogiem ze światem i życiem, na jaki w „realu” nie ma miejsca ni czasu? A może ja popełniam błąd logiczny, oczekując od poezji jakichś „realnych skutków”?

 

         Upierałbym się, by wszystkie nasze nieudolne wysiłki docierania do języka, jakim posługuje się świat nazywać jednym określeniem, a mianowicie „mową”, a nie – jak sugerujesz   „metajęzykiem”. Chyba, że chcesz wyróżnić jeszcze coś, co mówi jakoś szczególnie w samej mowie poetyckiej. Nie wydaje mi się to jednak zasadne. Bowiem żadne mówienie poetyckie nie może wnieść niczego do samej poezji. Poeci z reguły nie rozumieją się nawzajem. I nie różnią się pod tym względem od nie-poetów. Poza tym nasze mówienie przyjmuje przecież różne formy. Wymieniłem już wcześniej choćby muzykę czy mowę potoczną. We wszystkich formach mówienia możliwy jest kontakt z językiem, w którym zamyka się równocześnie i „tajemnica” i możliwość „iluminacji”. Ponadto w języku potocznym dostępne jest także „katharsis”, nie mówiąc o wzruszeniu. Zapewne dlatego poezja często korzysta z doświadczenia mowy potocznej. Ale też masz rację, że mówienie poetyckie wyróżnia niezwykłe nasycenie wieloznacznością, a także ogromne nagromadzenie sensów, które poukrywane są w słowach i w ich językowym ustrukturowaniu. Wrażliwość poety na słowo i język wynika jednak z podziału pracy. On mówiąc dostrzega więcej na tej samej zasadzie, jak malarz, który także po to jest wykształcony, by więcej widzieć… Czy to nie dlatego Heidegger zachwycał się frazami poetyckimi Rilkego czy Hölderlina? Przecież to nie szaleństwo tego drugiego rozstrzygało o atrakcyjności poezji. Przeciwnie, jej intelektualna atrakcyjność wynikała z autentyczności i głębokości obrazów poetyckich, które penetrowały świat kultury językowej Hölderlina. Bo to obraz poetycki jest specyficznym dla poezji sposobem mówienia.

 

         Padło z Twoich ust słowo „iluminacja”. Ono bardzo pasuje do kontekstów metafizycznych. W ten „aspekt sprawy” wierzysz, czy raczej racjonalizujesz wszelkie „natchnienie” jako po prostu osobliwy proces psychologiczno-językowy. Jako „lustro obrazów”. Jeśli tak, to rodzi się pytanie o ten mroczny labirynt słów, obrazów i znaczeń, jaki wije się zygzakami w naszych głowach... Da się go wytłumaczyć? Rozwijała się przed laty dziedzina zwana „psychologią aktu twórczego”, ale – z tego co wiem – nic pewnego nie udało się jej ustalić...

 

         Zapytałeś mnie o dwie kwestie, które w istocie łączą się ściśle ze sobą w ten sposób, że nie można jednej zbagatelizować, by skupić się na drugiej. No bo gdy mówi się o „psychologii aktu twórczego”, to siłą rzeczy przywołuje się „duszę” jako przedmiot wszelkiej psychologii. Mówimy zatem o „duszy”, którą często nazywamy nowocześnie „psychiką”. Lecz nazwy niczego nie zmieniają. W obu przypadkach – jak to pięknie uzasadnił Kant – mamy do czynienia raczej z postulatami niżeli z obiektami poznania. Tyle, że te postulaty – choć w poznaniu prowadzą do wielu nierozwiązywalnych sprzeczności – ważne są w naszym życiu praktycznym. Trudno zatem powiedzieć, czy Ty lub ja mamy jakąś psychikę lub duszę, ale raźniej nam jest, gdy założymy, że jednak je posiadamy, bowiem w naszym jednostkowym działaniu pomagają nam zracjonalizować to, co w istocie nie poddaje się objaśnieniom intelektu.

         Nie inaczej z „duszą aktu twórczego”. Dobrze byłoby ją w sobie odnaleźć, bo wówczas zupełnie niez-rozum-iałe działania (i te odtwórcze, i te twórcze) nabrać mogą sensu. Lecz przecież ten sens sami narzucamy post factum zdarzeniom, które nas spotykają i które nas niepokoją.

         Wydaje mi się, że napisałem kilka dziwnych wierszy lub opowieści. Wiem, że w każdym z nich konfrontowałem się z wieloletnimi obsesjami, wątkami niezbywalnymi. Przykładem historia Parmenidesa i jego przybranego syna – Zenona z Elei. Fascynująca możliwość zasygnalizowana przez Diogenesa Lartiosa w Żywotach filozofów, która kilkadziesiąt lat temu przyjęła w mojej wyobraźni formę apokryfu. Pod pretensjonalnym pseudonimem Ezechiel Wuerzenberger pomieściłem go we wspomnianym wyżej piśmie „Coloquia Communia”. Nie mam dziś tego numeru, ale pamiętam tytuł: Otto Brinx i eleaci. Nigdy nie byłem zadowolony z tej publikacji, a po wielu latach ten temat przekształcił się w Bajkę o śmierci Zenona z Elei, która znalazła się w tomiku Droga z Daulis do Delf. Również ta wersja nie spełniła moich oczekiwań. Lecz nie martwi mnie to. Temat zapewne wróci. Choć nigdy nie dowiem się „dlaczego”, z jakiego powodu właśnie ta historia owładnęła moją wyobraźnią. Pewne jest to, że w różny sposób doświadczamy wieloznaczności świata, że kochamy i nienawidzimy, że popełniamy błędy i latami wyrzucamy sobie, że nie zrobiliśmy kiedyś czegoś, co zmieniłoby historię świata lub choćby jego malutkiego fragmentu. Pewne jest, że staramy się zrozumieć, że chcemy wyjaśnić, że szukamy odpowiedzi w książkach i że od czytania w bibliotekach robią nam się żylaki odbytu. I nic, nic poza tym nie potrafimy powiedzieć o nagłej erupcji jakiegoś tematu, poetyckiej frazy, czy dogłębnej bolesności jednego jedynego zdania, które – niczym „kropka” Babla – wchodzi w nasze serce z bezwzględną siłą stalowego ostrza.

         „Iluminacja”? Tak, jest z pewnością naszym udziałem. Gdy przez kilka lat nieustannie pytamy o coś, nagle przychodzi odpowiedź. I może być – choć nie zawsze jest – porażająca. Poraża nas. Czasami jeszcze kilka osób. Niekiedy staje się prawdą pokoleniową. A nawet wykracza poza epoki. Lecz od „iluminacji” do metafizyki daleka droga. Bo nie trzeba mieć duszy, by zajęła się nami „psychologia aktu twórczego” i nie musimy doświadczać Boga, by zbliżyć się do tego, co następuje bezpośrednio „po fizyce” (bo tak tłumaczyć należy nazwę niektórych dzieł Arystotelesa: Τν μετ τ φυσικά, które stało się niezależnym od Arystotelesa określeniem poziomu refleksji).

         Zupełnie inną kwestią jest recepcja „poezji metafizycznej”. Cóż bowiem zawiera ten nurt poetyckiego obrazowania? Czy dotyczy jakiegoś innego – rodem ze Swedenborga – świata? Wątpię, mało jest tak radykalnych poetów metafizycznych jak opisany przez Miłosza w Ziemi Urlo Adam Mickiewicz, który w swoim najradykalniejszym poemacie metafizycznym, tj. w Panu Tadeuszu zobrazował jedyny świat realny – świat duchów. I pozostawił sferze kalekujących wspomnień zmysłowych indywiduów opowieści o tym, jak to bywało „w realu”. Nie… Daleki jestem od takiego dualizmu. Przeciwnie, bliski mi jest spinozjański monizm i monadyzm Leibniza. Zatem – jeden świat, w którym nieustanie mieszają się ze sobą tysiące znaczeń, miliony sensów. I nieosiągalna „głębokość” każdej cząstki, która niczym fraktal ma w sobie nieskończoną ilość kolejnych przybliżeń do podstawy. Do gruntu. Do podglebia. Gdy czujemy to wszystko naraz, musimy polubić i metafizykę, i poezję metafizyczną. Ale co innego lubić i czytać z przyjemnością, a co innego wyrazić zgodę za taką lub inną „szufladkę”.

 

         – Można by chyba to, co mówisz, zmieścić w jednej pigułce, którą jest to słynne zdanie Schopenhauera Świat jest moim wyobrażeniem. A więc wszystko sprowadza się do ego. Stąd zapewne ta nieskończona liczba wizji, poetyk, światoobrazów, emocji, symboli, metafor... Jednak pomimo tego dialog poety z kulturą zastaną toczy się nieustannie. Zamknięci w naszych kokonach wystawiamy peryskopy na zewnątrz. Fascynująca sprawa, no nie? Jak Ty sam siebie postrzegasz na tle poetyckiej tradycji i współczesności?

 

         – Nie ukrywam, że mam z poezją wielki problem. Oto z jednej strony bardzo ją doceniam, a może nawet – za Heideggerem – przeceniam. Lecz z drugiej strony mój kontakt z poezją z reguły obarczony jest uczuciem niedosytu. I nawet wówczas, gdy mam wrażenie spełnienia, budzi się we mnie podejrzenie, iż dzieje się to w sposób niezamierzony, niemalże przez przypadek. Bo przecież – myślę sobie – autor aż tak przebiegły być nie mógł, bo przecież poza jakąś jedną – częstokroć oderwaną – frazą nic nie wskazuje na to, że w tym właśnie miejscu aż tak trafnie mógł się odcisnąć „palec boży”… Takie przeczucia towarzyszą np. lekturze naznaczonych śmiercią późnych liryk Iwaszkiewicza, licznych wierszy Poświatowskiej, w których radość życia jest wręcz prześwietlonym negatywem egzystencjalnej trwogi.

         Nie chodzi mi jednak o jakieś przeintelektualizowanie poezji. Sam nie wiem, jak to się dzieje, że tak skutecznie broni się przed jednowymiarowością poezja Wojaczka i że w niemalże każdym miejscu ujawnia dwoistość poetyckiej realności, która jest lub bywa (bo byt jest jej podglebiem) i zarazem się nic-uje. Przecież nie może to być wyłącznie skutkiem autentyczności oraz intensywności indywidualnych doświadczeń. Tym bardziej, że w przypadku autora Którego nie było jednostkowe doświadczenia podlegały autostymulacji, a często były wręcz „podkręcane”.

 

         – Co zatem decyduje o wielowymiarowości obrazu poetyckiego? Samo zanurzenie w tradycji, świadomość przynależności do określonej grupy czy tendencji?

 

         – Socjologiczna determinacja wypowiedzi poetyckiej wydaje się hipotezą łatwą do obalenia. Bo ileż w bibliotekach zapomnianych książek poetyckich, które napisali poeci świadomi swego miejsca, erudyci o szerokich horyzontach, styliści, którzy każdą frazą wpisywali się w uznawaną przez siebie tradycję? I jak niewiele jest tych tomów, które przetrwały… Lecz czy przetrwały jedynie dzięki graniczącej z szaleństwem wrażliwości takich poetów jak William Blake, czy wręcz nadwrażliwości zdiagnozowanej jak to było w przypadku Hölderlina? Dodajmy do tego jeszcze przypuszczenie, iż każdy czas posiada własną wrażliwość, nadwrażliwość oraz to, co wykracza poza normalność, by dostrzec skalę komplikacji i problemów.

         Zatem łatwiej wymienić niż wytłumaczyć. Miłosz i Rilke za mądrość skrytą w poetyckim obrazie. Herbert i Eliot za porażającą przewrotność poetyckiej frazy. Achmatowa czy Szymborska za lekkość, z jaką mówić można o tym, co najcięższe. Lecz żaden z wymienionych twórców nigdy nie zamieszkał we mnie do końca. Żaden z nich nie wzbudził we mnie takiego przeczucia, że wszystko, co pisał – pisał wyłącznie dla mnie. Wiem, że każdy z nas może przeżyć taką identyfikację. W muzyce wielokrotnie poczułem taką tożsamość z Bachem. Pewnie dlatego należę do wciąż licznego zakonu gouldystów pod wezwaniem Glenna Goulda, bo i jego to nie ominęło. A w poezji? Z całą pewnością wymienić mogę tylko dwóch poetów, którzy potrafili stworzyć wielkie, alternatywne światy, pełne autonomicznych znaczeń, zaludnione przez odrębną rasę ludzi, którym przytrafia się tylko to, co dla tej poezji i z punktu widzenia tej poezji ważne. To Leśmian i Borges.

         Mam wrażenie, że często stawiam przed poezją niepoetyckie zadania, że oczekuję od poezji czegoś, co do niej przychodzi w wielkim trudem: posługiwania się pojęciem, abstrakcyjną kategorią, która agreguje w specyficzny sposób kulturowe doświadczenia, która jednocześnie skraca i powiększa dystans między językiem i mową. W przypadku Leśmiana i Borgesa mamy jednakże do czynienia wręcz z łatwością, z jaką ich bohaterowie kontaktują się z bytami ogólnymi i przeżywają sytuacje archetypowe. Odmienną kwestią jest pytanie o to, na ile obaj wymienieni należą do klasyki, a na ile są nowatorscy i współcześni…

 

         – Fascynująca jest także bliskość Karpowicza i Leśmiana... Kamila Ciesielska pisała: Tymoteusz Karpowicz analizując aspekty śmierci w twórczości Leśmiana nawiązuje do studium zgonu uczuć. Spostrzega śmierć jako zanikającą miłość, a właściwie brak perspektywy na kontynuację uczucia. (...) Śmierć pojawia się w chwili, kiedy podmiot liryczny, nie wyzbywając się miłości, traci dla niej punkt odniesienia. Andrzej Turczyński w podobnym kontekście przypominał niedawno, i to pisząc o Borgesie, idee Platońskie (rzeczywistość zmysłowa nie jest rzeczywistością prawdziwą). W jaki sposób dochodzi do zbieżności między tak oddalonymi w czasie planetami, jak Platon, Leśmian, Karpowicz?

 

         – Wszystko wynika z gruntowności prowadzonego dialogu. Gdy rozmowa, w której się wypowiadamy, sięga najgłębszych podstaw języka, jego archeologii i geologii, wówczas dotykamy tego, co łączy lub tego, co odróżnia w sposób, który – korzystając z pomysłów Leibniza – nazwać można różnicą lub identycznością przedustawną. Ilość pytań, które nasz język nosi w sobie jest przecież ograniczona. Podobnie odpowiedzi, choć jest ich na pewno więcej.

         Weźmy choćby pytanie o wiedzę. Czy jest ona skutkiem poznania, czy istnienia? Powierzchowna znajomość historii filozofii dopuszcza wiele wariantów i modyfikacji tego pytania. Lecz dłuższe studia dowodzą, że albo sytuujemy się z tym pytaniem w tradycji platońskiej, albo arystotelesowskiej. Bo albo nasza wiedza jest modusem naszej egzystencji, albo zagadnieniem korespondencji między tym, co mówimy i tym, o czym mówimy. Czy nie podobnie jest z pytaniem o byt, czyli o to, co istnieje? Tylko z pozoru proste twierdzenie Parmenidesa, iż istnieje tylko to, co jest tożsame z sobą samym, jest pniem, z którego wyrasta nieskończona ilość gałęzi. Ale wszystkie one do tego przecież pnia należą. Gra pojęć „esencji i egzystencji”, „trwania i przemijania”, „powtarzalności i jednorazowości”,” czasu liniowego i kolistego” – wszystko to swego rodzaju praźródła naszych obrazów i wyobrażeń, naukowych i potocznych, a także poetyckich.

         Gdy – jak Leśmian czy Borges – zdajemy sobie z tego sprawę, wówczas kreujemy bohaterów naszej wyobraźni nie wyważając otwartych drzwi. Pierre Menard, autor Don Kichota, jest autentyczny sam w sobie; w tej historii dostrzec można dialog z Platonem, a także z Schopenhauerem, zatem trudno zarzucić Borgesowi, że – konstruując tę intrygę – wykorzystuje aksjomatykę filozoficzną nieświadomie lub wtórnie. Podobnie z traktatem filozoficznym Leśmiana, który opublikowany został pod kokieteryjnym tytułem Dziewczyna. Ta wielowymiarowość rzeczywistości, w której trudno odróżnić byty prymarne od egzystencji akcydentalnych, bo kto w tej balladzie jest ważniejszy: tuzin braci, ich cienie czy owe młoty, które – po odejściu ludzi, jak również ich form pośmiertnych – samoistnie kontynuują walkę o bycie prawdziwe? Te czasy, które nie tyle następują po sobie, co współistnieją, nadając wszystkiemu, co jesteśmy w stanie wypowiedzieć znaczenia mniej lub bardziej podejrzane, bo przecież w każdym z tych czasów ma miejsce degradacja egzystencji i w każdym z nich nigdy dość się nie umiera. No i ta iście heglowska gra istoty i zjawiska, niezwykła dialektyka wyrażona dosadnie w okrzyku Łka, więc jest!, który ujawnia nie tylko tragizm marzeń o dziewczynie, ale także fiasko ontologii dwunastu braci.

 

         – Heh, myślałem, że mi poukładasz w głowie, a tylko mi namieszałeś. Wszystko to sprowadza mi się do puenty „dzieła otwartego”. Do uniwersalnej gry antynomii złączonych ze sobą na śmierć i życie, na reizm i imaginację, na szkiełko, oko, wiarę i czucie...

         Szkoda, że musimy kończyć, więc jeszcze tylko powróćmy do Zaułka Wydawniczego „Pomyłka”… Czy nie jest tak, że swoje wewnętrzne pęknięcia chciałbyś posklejać za pomocą poezji? Czy nie stąd właśnie pomysł Zaułka Wydawniczego „Pomyłka” oraz Twoje, ostatnimi laty intensywne ujawnianie się w roli poety?

 

         – Wewnętrzne pęknięcia… Po pierwsze, te najgłębsze nie dotyczą ani pomieszania ról życiowych, ani sprzeczności między różnymi formami samowiedzy. Po drugie, na wszystkie swoje poczynania, nawet te najdziwniejsze i najbardziej dla mnie samego zaskakujące, patrzę wyłącznie przez pryzmat wewnętrznej dynamiki tych zdarzeń. Jestem zatem wydawcą, ponieważ jest to bliski mi żywioł, który w niezwykły sposób łączy mnie z odmiennymi, a przez to tak fascynującymi, sposobami wypowiadania się. Już tylko to wystarcza, by sięgać po kolejny manuskrypt i próbować zrozumieć, jak ktoś całkiem inny mówi inaczej nie do mnie, raczej do języka.

 

         – A nazwa? Wszystkich intryguje ta „Pomyłka” w nazwie...

 

         Ech… Pozwól, że wreszcie odpowiem jak poeta. Prawie czterdzieści lat temu napisałem wiersz, który w roku 2010 pod tytułem „Do widzenia” znalazł się w tomiku Monadologia stosowana. Wiersz obraca się wokół obrazu, który jako bardzo młody człowiek znalazłem w jednym z traktatów poetyckich Ibn Hazma. Cytat z Ibn Hazma zajmuje prawie 1/3 całego wiersza. Zacytuję go, bo przez te wszystkie lata z jego pomocą identyfikowałem słowo „pomyłka” z obrazem „zaułka bez wyjścia:

 

                   Człowiek ten był bardziej uczony

                   od swego brata, miał lepszą pozycję,

                   a wśród naszych towarzyszy w Bagdadzie

                   nie miał sobie równego. Pewnego dnia

                   szedł ulicą, przy której mieszkał

                   i przypadkiem skręcił w zaułek bez wyjścia.

                   W samym końcu zaułka zobaczył dziewczynę

                   stojącą z zakrytą twarzą. Jest to ulica

                   bez wyjścia –  odezwała się do niego.

 

         Zapytasz: jak to się ma do działalności wydawniczej? Ano jest to typowy „zaułek bez wyjścia” czyli „pomyłka”…

 

         – Stworzyłeś poniekąd nowy model książki poetyckiej. Luksusowej, „wypasionej”. To są edytorskie cacuszka, co zresztą zostało w tym roku dostrzeżone przez jury konkursu edytorskiego Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Niezorientowanym dam taki przykład: najnowszy tomik Zaułka, 15 listów Marka Wawrzkiewicza, zawiera tylko 15 wierszy, ale liczy aż 100 stron. Ta reszta – to „inkrustacja malarska”. Zresztą Twoje Szkice z życia materii martwej. Wyimki z Elegii duinejskich R.M. Rilkego miały tylko 10 utworów, a objętość była ponad 100-stroniowa. Cudeńko! Ale też dlatego tomiki Zaułka są drogie... To Ci nie przeszkadza?

 

         – Nie wydaje mi się, abym robił coś wbrew dominującym tendencjom rozwoju kultury, w których także książka przeżywa rozmaite metamorfozy. Z czym bowiem mamy do czynienia? Z jednej strony na naszych oczach olbrzymieje cała sfera książki masowej, która wypełnia z wolna całą ofertę tzw. księgarń sieciowych. W ramach tej właśnie tendencji rozwija się najtańszy segment wydawniczy, jakim jest dziś produkcja i sprzedaż e-booków. Z drugiej strony (a w jakimś sensie przypomina to historię z płytą winylową i kompaktem) utrzymuje się sfera potrzeb ekskluzywnych, a czasem i wyrafinowanych, do których dziś zalicza się tylko pewien typ książek; i niewykluczone, że z czasem segment ten obejmie wszystko, co drukować się będzie na papierze… By sięgnąć do innej dziedziny – niezadługo z książkami będzie podobnie jak z meblami z litego drewna, które już dziś stanowią promilową część wytwarzanych mebli i które w przyszłości kupować będziemy albo na zamówienie, albo w antykwariatach. Cała reszta to przecież wióry, klej i plastik…

         Pamiętaj, że rozmawiamy nie na temat książek w ogóle, lecz o książkach wydawanych przez Zaułek Wydawniczy „Pomyłka”. A to przecież wyłącznie współczesna poezja, z którą jest całkiem odrębny problem. Otóż w zasadzie poezji – szczególnie współczesnej – nie można przekształcić w towar. Wyjątki (na przykład wysokie nakłady poetów-noblistów) tylko potwierdzają regułę. Dzieje się tak, ponieważ w większości ci, którzy czytają poezję współczesną nie mogą wytworzyć na nią popytu. Bo albo czytają ją zawodowo i dostają ją za darmo, albo w swojej masie pozbawieni są środków, które wykreowałyby popyt w sensie ekonomicznym. Część wydawców radzi sobie korzystając z różnego rodzaju dotacji. Zaułek Wydawniczy „Pomyłka” nie korzysta z dotacji, co oznacza, że cena jednostkowa książki odpowiada jednostkowym kosztom produkcji. Jeśli już produkuje się książkę poetycką z pełną świadomością ekonomicznej porażki, to można pozwolić sobie na wszelkie szaleństwa, przy których „wypasienie” jest raczej oznaką normalności. Rozmawiając na temat tego szaleństwa, często żartuję sobie, że z reguły kwota, za którą nabyć można „wypasioną” książkę, zbliżona jest do ceny 1 kg polędwicy wieprzowej. I gdy to mówię staram się, by mój rozmówca wyobraził sobie osobę, która jest w stanie dokonać znaczącego kulturowo wyboru: zakup książki miast polędwicy… Wbrew pozorom jest to dylemat, który ogniskuje większość problemów kultury współczesnej. Książki Zaułka Wydawniczego „Pomyłka” są adresowane do wąskiej grupy miłośników poezji, której ten straszny dylemat nie dotyczy.

 

         – Dziękuję Ci, Czarku, za tę rozmowę. Sprezentuj mi kilka książek Zaułka, a ja zapraszam Cię na pyszne polędwiczki wieprzowe okraszone szklącą się cebulką... I będziemy rozmawiać dalej...

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim

$
0
0

Bohdan Wrocławski  rozmawia z Wacławem Holewińskim


Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia;
Jest teraz w locie: dojrzałym dokolnym,
Jakim kołują doświadczone orły.

Stanisław Grochowiak



Aleksander Gierymski Zanim przejdziemy do literatury, porozmawiamy o tym, co w życiu dorastającego człowieka staje się ważne: rodzina, szkoła, podwórko, środowisko zewnętrzne, czyli wszystko cegiełka po cegiełce  budujące naszą osobowość, system poznawczy i system wartości. Proszę nam o tym powiedzieć.


Urodziłem się 57 lat temu w rodzinie inteligenckiej – moja mama była najpierw asystentką na uczelni, współtwórczynią najlepszego słownika języka polskiego, słownika Doroszewskiego po urodzeniu dzieci – siostry i mnie - nauczycielką, ojciec naukowcem. Ale proszę mnie nie pytać o szczegóły, w ogóle się na tym nie znam.Ojciec jest doktorem nauk technicznych i zajmował się wagonami kolejowymi. Mama była z Kresów, urodziła się w Baranowiczach, dziadek był osadnikiem wojskowym, mieli spore gospodarstwo w Brzózkach, dwa domy w Baranowiczach – jeden do dziś stoi, widziałem go trzy lata temu. Dziadek zaraz po wkroczeniu Rosjan został aresztowany, sądzono go, po straszliwym śledztwie, biciu, dostał karę śmierci zamienioną potem na 25 lat łagru. Wyszedł z Rosji z armią Andersa, walczył pod Monte Cassino, wrócił do Polski w 46 roku. Babcia wraz z mamą i jej bratem zostali wywiezieni do Kazachstanu w 1940 roku. Spędzili tam sześć lat, wrócili już bez brata mamy, który zmarł tuż przed powrotem, w 46 roku. Dziadkowie ze strony ojca oboje zginęli w czasie wojny, babcia, będąca z wykształcenia filozofem była przez wiele lat nauczycielką /uczyła m.in. w Wolnym Mieście Gdańsku/, w Brzezince, dziadek, inżynier górnik, w czasie wojny kierownik kopalni nafty /w II Rzeczpospolitej pracował w Instytucie Lotnictwa/ w Klimkówce – zastrzelony przez niemieckiego oficera, gdy szedł ostrzec przed obławą swoich kolegów z AK – nie posłuchał zakazu wychodzenia z domów, niezbyt rozsądnie uważał, że jego, kierownika kopalni nikt nie ruszy.

Szkoła… Ważniejsza była ta podstawowa. Poszedłem do niej rok wcześniej. Samo centrum Warszawy – bo i tam mieszkaliśmy - dzieci wyłącznie ze środowiska inteligenckiego. Swoją drogą to niezwykła klasa: Michał Lorenc – kompozytor, Tomasz Dominik – malarz, Grzegorz Dąbkowski – profesor polonistyki, muzykolog, z nimi wszystkimi do dziś się spotykam, przyjaźnię. Są też architekci, lekarze, ekonomiści… Wszyscy byliśmy w harcerstwie, to ono nas w dużej mierze kształtowało, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, wyjeżdżaliśmy na obozy, czasami nawet na dwa w czasie wakacji.

Ojciec, Krzysztof Holewiński parę lat temuNie byłem specjalnie dobrym uczniem, raczej trójkowym. Poza jednym przedmiotem, w którym od zawsze byłem najlepszy – historią. Doszło do tego, że nigdy nie byłem z niego pytany – ani w szkole podstawowej, ani średniej, ani nawet na studiach. Po prostu wpisywano mi piątki…

Szkoła średnia – Technikum Mechaniczne. Zadziwiające? Pewnie tak. Moi rodzice chyba mieli obawy, że nic ze mnie nie będzie i uparli się abym zdobył jakiś zawód. Była to dla mnie niezła katorga ale jakoś przez te pięć lat przebrnąłem. To, co było w tej szkole fantastyczne, to koszykówka, najlepszy, najsilniejszy zespół w lidze juniorów. Ale uczyło się w tej szkole i grało w jej zespole kilku reprezentantów Polski… I to wcale nie juniorskich reprezentacji /Prokop, Raczek/ To zresztą czasy, gdy w Warszawie były cztery zespoły grające w pierwszej lidze i tych chłopaków grających w lidze było kilku. Pamiętam taki wynik z meczu juniorów naszej szkoły – 216:19…

Pytał pan o podwórko – tu nie było żadnych kolegów. Stara kamienica, podwórko studnia, dzieci w różnym wieku, a podwórko za małe aby się na nim bawić. Dziś w tej kamienicy, sprzedanej Włochom, po „wypruciu” z niej wszystkich bebechów, znajdują się luksusowe apartamenty dla obcokrajowców. To, co mnie kształtowało to na pewno rozmowy w domu, od najmniejszego wiedziałem, co to Sybir i Oświęcim. Bardzo, bardzo bliscy byli mi dziadkowie Danilewiczowie, to oni, ich opowieści zaszczepiły we mnie jakąś nutę nostalgii za Wschodem. Ale też od nich dowiedziałem się, że jest w tej rodzinie jakaś tajemnicza postać, starszy brat dziadka, Tadeusz. Nikt szczególnie dużo nie wiedział o jego konspiracyjnej działalności w czasie wojny. Albo inaczej: wiedziano ale raczej w postaci legendy. Wiedziano, że był w Narodowych Siłach Zbrojnych, że był tam wysokiej rangi dowódcą, że po wojnie musiał uciekać przed Sowietami. Ale bez szczegółów. Był też drugi brat dziadka, młodszy – Franek. Muzyk, saksofonista w Filharmonii Lwowskiej i na dokładkę mason. Też cudem ocalony z sowieckiego więzienia. Obaj mieszkali po wojnie w Huddersfield, w Anglii.

Pewnie byłem w młodości i strasznie typowy – sporo czasu spędzałem w towarzystwie moich kolegów, dziewczyn – i strasznie nietypowy. W zasadzie nikt tyle nie czytał co ja. Książki od szóstego roku życia pożerałem taśmowo. Spędzałem nad nimi każdego dnia wiele godzin. To zresztą zostało mi do dziś. Włóczyłem się też sam po mieście. Sam też trafiłem na stadion Legii. Potem już nie opuszczałem przez kilkadziesiąt lat żadnego jej meczu. Na żywo widziałem największe jej gwiazdy: Brychczego, Deyne, Gadochę, Ćmikiewicza, Grotyńskiego. W zasadzie mogę bez problemów wymienić cała jedenastkę z tego czasu.

Ale nie byłem chłopcem ani spokojnym, ani układnym. Raczej nadwrażliwcem, któremu łzy często same napływały do oczu. Wcześnie zacząłem palić papierosy, wcześnie się upiłem – straszne doświadczenie i nauczka, potem zdarzyło mi się to już chyba tylko dwa razy w życiu, wcześnie, bardzo wcześnie miałem dziewczyny…

 

 

Dziewiętnastoletni chłopak kończący Technikum Mechaniczne z zamiłowaniem do historii w jakiś tam sposób zostaje studentem Wydziału Prawa, marzy mu się bycie członkiem palestry warszawskiej... W owym czasie w wielu domach pragnienie rodziców w stosunku do realizacji zawodowego życia dzieci, układało się w takich zawodach jak lekarz lub adwokat. Zatem zaczynają się studia na UW...

 

 

Mama, Lidia Holewińska w młodościZanim odpowiem na to pytanie, muszę jednak parę rzeczy dopowiedzieć. Pierwsza, szalenie istotna. Mniej więcej od piętnastego roku życia miałem nieustający dostęp do książek paryskiej Kultury i innych wydawnictw emigracyjnych. W jaki sposób? To zabawna historia. Moja mama miała ucznia, którego była wychowawczynią. Chłopak niezbyt przykładał się do nauki. Któregoś dnia przyszedł do niej jego ojciec i dosłownie przed mamą ukląkł prosząc aby się zajęła w szczególny sposób jego dzieckiem, a on w zamian zrobi, co tylko będzie chciała. Mama faktycznie pomogła wyprowadzić chłopaka „na ludzi”, a poprosiła właśnie o dostęp do zakazanych książek. Kim był ten mężczyzna? Twierdził, że pułkownikiem Biura Ochrony Rządu. Z perspektywy czasu skłonny jestem jednak uważać, że był wysokiej rangi oficerem Służby Bezpieczeństwa. SB miało swoją bibliotekę z cymeliami. Dostawaliśmy te książki często na dwa dni. Czytało się cała noc, a ja też w szkole. Zresztą – czytałem na wszystkich lekcjach także inne – te dozwolone - książki… Zawsze je miałem w skrytce pod blatem ławki.

Druga sprawa. Dlaczego prawo? Mój ojciec skutecznie zniechęcił mnie już na poziomie szkoły podstawowej do matematyki. Sam będąc w tej dziedzinie fachowcem zmuszał mnie do rozwiązywania dziesiątków zadań. Każdego dnia. Do wyrzygania. Nie znosiłem matematyki i wszystkich nauk ścisłych. Więc, oczywiście, odstawałem w tym zakresie od innych. Jedyny dział matematyki, który polubiłem i na którym się prześlizgałem przez całą szkołę średnia, to rachunek prawdopodobieństwa. No i dobre serce mojej matematyczki, mocno starszej już wtedy pani Ady Jasińskiej, z którą znalazłem wspólny język. Czytaliśmy – ona i ja. Ona podsuwała mnie książki, ja jej. Przyjaźniłem się z nią jeszcze długo po skończeniu szkoły…

Prawdę powiedziawszy do klasy maturalnej bimbałem sobie strasznie. Grałem w brydża, jeździłem w góry, zajmowałem się wszystkim poza nauką. W ostatniej klasie przeżyłem szok – doszło do awantury z moja nauczycielką od historii. Po paru latach nauki – a proszę pamiętać o tym, co napisałem wcześniej, byłem absolutnie z tego przedmiotu najlepszy – zażądała ode mnie zeszytu. Nigdy go nie prowadziłem. I nagle w dzienniku miałem dwóję z historii. Rzecz nie do pomyślenia. Doszło do karczemnej awantury, oświadczyłem dyrektorce szkoły, że zażądam komisyjnego egzaminu jeśli nie będę miał na końcowym świadectwie najwyższej oceny. To byłby chyba w historii szkoły pierwszy taki przypadek. Więc sprawę załagodzono. Miałem tę piątkę na świadectwie, ale poradzono mi abym na maturze zdawał geografię. Tak też się to skończyło.

 

Wrócę jeszcze na chwilę do szkoły podstawowej, bo tam jednak z historią też miałem problem. Ale najpierw to, co miłe: moją nauczycielką historii była pani Zofia Szymońska, przy okazji dyrektorka szkoły. Wspaniały pedagog, kobieta, która we mnie zaszczepiła miłość do tego przedmiotu. Była jednak – co w tym czasie mogło być przekleństwem - Żydówką. W roku ’68 wywalono ją ze szkoły – wyjechała do Szwecji. Na jej miejsce przyszła młoda panienka, bodaj tuż po studiach. W ósmej klasie – nie wiem, co mnie opętało – zażądałem na jej lekcji abyśmy mówili o Katyniu. Panienka zbladła, nie wiedziała co ze mną zrobić. Wymyśliła, że najlepszym sposobem będzie obniżenie mi oceny na koniec szkoły. Wtedy to moja matka zażądała egzaminu komisyjnego. Szybko postawiono mi piątkę…

 

Wracam do decyzji o studiach. Jak napisałem: wiadomo było, że żadne studia politechniczne, ekonomiczne, wszystkie związane z naukami ścisłymi nie wchodzą w grę. Ale i ja już wówczas chyba dorosłem. Ostatnia, piata klasa technikum to jedyny czas w moim życiu kiedy uczyłem się szaleńczo. Wiedziałem, że musze zdać na studia. I to wcale nie ze względu na wojsko – dzięki sprytnej sztuczce miałem w książeczce wojskowej kategorię E – nie nadawałem się do żadnej służby wojskowej. Chciałem studiować historię, prawo– mimo tradycji rodzinnych - nie było moim marzeniem w najmniejszym stopniu. W tej najbliższej rodzinie było od groma prawników, profesorów prawa – mój stryjeczny pradziadek był nawet dziekanem tego wydziału na Uniwersytecie Warszawskim /a jeszcze niedawno Elżbieta Holewińska-Łapińska, stryjeczna siostra mojego ojca była tam profesorem/. Dlaczego więc prawo? Posłuchałem argumentów mamy: co ci dadzą te studia? Chcesz być jak twoja matka, nauczycielem? Nie chciałem – choć parę lat później starałem się o taką pracę i mi jej odmówiono. Uznałem, że na prawie będę miał dużo historii – więc tego, co lubię.

Babcia, Janina HolewińskaJak napisałem uczyłem się szaleńczo. Maturę zdałem na samych piątkach – nie ma co ukrywać, z matematyki wyłącznie dzięki moim kolegom /za to ja im pomagałem przy pracy z polskiego/. Ale i na studia zdałem – jedyny taki przypadek w moim życiu – z najwyższa notą. I to mimo iż na egzamin, chyba jako jedyny przyszedłem bez marynarki za to z włosami prawie do pasa. I jeszcze ciekawostka – chyba miałem szczęście chodzić do klas szczególnych. Prawie wszyscy moi koledzy pokończyli studia – to w technikum była raczej rzadkość /w historii szkoły były tylko dwie takie klasy/. Ale, co więcej duża grupa pokończyła studia humanistyczne: oprócz mnie jeszcze jeden kolega prawo, ktoś bibliotekoznawstwo, ktoś pedagogikę, ktoś geografię…

Dostałem się na studia w 1975 roku. Jeszcze przed egzaminami wręczono nam papier, na którym mieliśmy zaznaczyć kiedy chcemy odbyć praktyki robotnicze. Dzięki mojej dowcipnej siostrze wpisałem, że w ogóle nie chce ich odbyć. I chyba byłem jedyna osobą na roku, a może nawet na wydziale, która ich nie odbyła nie z powodu przypadłości zdrowotnych ale dlatego,,, że nie chciała..

Jak już na tych studiach byłem – uznałem, że muszę odpocząć. Więc znów nie przykładałem się do nauki – zarabiałem pieniądze w spółdzielni studenckiej, statystowałem w filmach. Zarabiałem na tyle dużo, że w moim pokoju zaczęły rosnąć stosy książek, których i wcześniej miałem sporo. Mój brak zaangażowania w naukę rekompensowałem fantastycznym kinem – to wtedy poznałem cudowne filmy Saury, ale pierwsza sesja była koszmarem. Dwa egzaminy w plecy. Nawet nie dlatego, żebym niczego nie umiał. Bo jednak w szaleńczym zrywie tuż przed sesją przysiadłem do nauki – rozsypywałem się jednak nerwowo na egzaminach. Zdałem poprawki bez wielkiego jednak problemu…

 

Zaczął Pan studia w 1975 roku, kilka miesięcy później, w czerwcu 1976 roku wybuchły strajki robotnicze w Radomiu, Ursusie, kilku innych miastach. Zmieniły one Pańskie Zycie. Nie ma Pan odczucia, że mogło się ono potoczyć inaczej?

 

Ludzkie losy to zawsze gra przypadków, wypadkowa wielu zdarzeń, które miały miejsce. Na I roku z grupą znajomych poszliśmy do szefa SZSP na uczelni – wtedy był też działaczem partyjnym, dziś jest ekspertem od prawa konstytucyjnego Sejmu – z propozycją założenia teatru studenckiego. Miał z nami zajęcia więc jakoś go znaliśmy. Popatrzył na nas dziwnie i powiedział, że to niezbyt dobry pomysł. Ale zaproponował nam abyśmy zajęli się ustawianiem krzeseł na mającej się odbyć na Uniwersytecie jakiejś konferencji partyjnej. Nie mieliśmy więcej pytań.

Na początku 1976 roku wyprowadziłem się z domu, zamieszkałem z moja ówczesną dziewczyną, koleżanką z grupy, której rodzice szczęśliwie wyjechali na pół roku do Kanady. W czerwcu ogłoszono podwyżki. Rozpoczęły się strajki w Radomiu i Ursusie. Po wakacjach moje życie zaczęło ulegać zmianie. Gdyby nie propozycja ustawiania tych krzeseł na konferencji partyjnej – być może – tkwiłbym w jakimś teatrze studenckim… W tym sensie, ma pan oczywiście rację. Moje Zycie mogło się potoczyć inaczej.

 

 

Gdy miał pan kilka miesięcy, nastąpił październik 1956 roku. To poza percepcją dziecka, ale przecież nie do zgubienia w okresie dorastania, kiedy w każdym polskim domu mówiono, słuchano Wolnej Europy. Tak tworzyła się świadomość pokolenia buntowników. Jeszcze nie wizjonerów. W roku 1976 ogłoszono podwyżki, iskra padła na beczkę prochu, Ursus, Radom, powolny zjazd całej komunistycznej koncepcji w dół. Wtedy było już wiadomo, że komunizm musi mieć swój koniec i że pokolenie ówczesnych nastolatków  (Pan miał wtedy 20 lat) może odegrać w tym niebagatelną rolę. Powstawały organizacje niepodległościowe „Ruch” ROPCiO, wreszcie KOR, oraz założona przez Andrzeja Szomańskiego, Romualda Szeremietiewa i Leszka Moczulskiego KPN. Powstają niezależne wydawnictwa. Wszystko to nie mogło nie być zauważone przez młodego studenta prawa....

 

Babcia, Aleksandra DanilewiczTak, roku ’56 nie mam prawa pamiętać. Nieźle pamiętam już jednak rok 68 – w końcu wydarzenia marcowe rozgrywały się bardzo niedaleko mojej szkoły /Nowy Świat 21/, a rodzice musieli podpisywać oświadczenia, że zaraz po szkole udamy się do domów. Pamiętam jakieś spotkanie w domu rodziców ze znajomymi i ich wspólne wyjście w kierunku Uniwersytetu – bardzo chciałem iść z nimi ale mi nie pozwolono. Ale to, co najgorsze, to co jakoś tkwi we mnie do dziś, to sprawa mojego ówczesnego przyjaciela, Olesia Latoura. Nagle zniknął, nie wiem skąd dowiedzieliśmy się, że wyjechał z rodzicami – środek roku szkolnego – do jakiegoś sanatorium. Pewnie zresztą było to kłamstwo. Oleś przysyłał do mnie listy z jakiejś Szczawnicy czy Czorsztyna, ja mu odpisywałem. Trwało to pewnie ze dwa miesiące, mam te listy chyba do dziś. Któregoś dnia wracaliśmy dużą grupą ze szkoły i nagle – ten widok mam w oczach do dziś –spostrzegliśmy Olesia idącego z rodzicami. Zobaczył nas i wyrwał się w naszym kierunku ale rodzice go przytrzymali. Kompletnie tego nie rozumiałem… Zamienił z nami kilka słów i całą trójką odeszli. Rodzice Olesia byli naukowcami, nieźle się znali z moimi rodzicami. Jego ojciec był chyba profesorem fizyki, pracował w Świerku, mama była chyba docentem /ale tego nie jestem pewien/. Oboje wywalono z pracy. Pan Latour przez parę miesięcy szukał pracy, potem demonstracyjnie  wysłał swoje zgłoszenie do pracy w MPO. Tam mu tez odmówiono. Całą rodzina wyjechali parę miesięcy później do Szwecji…

 

Niezła lekcja antysemityzmu dla dwunastolatka…

 

Niezła. Bolesna. Po prawdzie to wtedy dowiedziałem się, że Oleś był Żydem. Kompletnie tego nie rozumiałem, ale nawet gdybym rozumiał i tak miałbym to w dupie. Był moim przyjacielem, był jednym z nas i tylko to było istotne. W ogóle nie przychodziło mi do głowy, że można ludzi dzielić ze względu na ich pochodzenie…To faktycznie była pierwsza, chyba dla mnie najważniejsza w życiu lekcja antysemityzmu. Żadnego tam ludowego, polskiego, to była lekcja antysemityzmu państwowego, partyjnego, jakiegoś absurdu totalnego.

 

Potem był grudzień…

 

Dobrze pamiętam grudzień ’70, a zwłaszcza moment kiedy przyszedłem do szkoły – to już była szkoła średnia - w styczniu ’71 roku. Na ścianach bielały miejsca po portretach. Mało kto to pamięta ale wówczas we wszystkich klasach nad tablicami wisiały trzy oprawione w ramki zdjęcia: Gomółki, Cyrankiewicza i Spychalskiego. Nagle zniknęły. Na ich miejscu – to centralne, które zajmował Gomułka – zajął orzeł… Po bokach bielały ściany…

Pewnie jak w każdym domu tak i w moim słuchało się Wolnej Europy. Na jakimś małym tranzystorze, to z niej czerpało się podstawowe informacje. Pamiętam też mojego kolegę, Wiktora Gonczarowa, który zaczął opowiadać o tym, że w Gdańsku na ulice wyjechały czołgi, że strzelano z nich do ludzi…

Pamiętne „pomożecie” Gierka. Ale mnie to już śmieszyło prawie tak samo jak wielogodzinne przemówienia Gomółki. Kto to dziś pamięta. To jakieś straszliwe ględzenie, podawanie ilości kwintali z hektara, coroczne relacje ze żniw, jakieś wizyty w fabrykach…

 

Za Gierka miało się wszystko zmienić…

 

Zmieniło się o tyle, że tym razem wszystko było w jasnych kolorach. Byliśmy – z dnia na dzień – dziewiątą potęga gospodarczą świata. A synonimem dobrobytu stał się mały fiat na przedpłaty. Nie miałem żadnych złudzeń.

Rok ’76… Końcówka pierwszego roku studiów. Mieszkałem u mojej ówczesnej dziewczyny, Magdy Gachowicz. Słuchaliśmy – jakos późno wieczorem przemówienia Jaroszewicza. Podwyżki artykułów spożywczych, a potem komunikat, że stanieją pralki, telewizory, odkurzacze i że średnia po podwyżkach i obniżkach jest bliska zeru. Groteska. Bardzo szybko dowiedzieliśmy się też o strajkach w Radomiu i Ursusie, o ścieżkach zdrowia, o aresztowaniach. Wycofywanie się władz z podwyżek, które kilka dni wcześniej było konieczne, a potem wielki festiwal poparcia dla władzy na stadionach, który, oczywiście, śmieszył mnie niezmiernie. Miałem poczucie jakiejś potwornej teatralizacji życia społecznego. Po wakacjach, chyba już w październiku, wywalony od nas ze studiów kolega, z którym się bardzo zaprzyjaźniłem, poznał mnie z jakimś facetem, który opowiedział nam o organizującej się opozycji. O akcji pomocy więźniom.

 

To był początek zorganizowanej, jawnej opozycji…

 

Dziadek, Jan HolewińskiTak. Kilka dni później na Uniwersytecie pojawiły się pierwsze, przepisywane na maszynie komunikaty Komitetu Obrony Robotników. Czytaliśmy je zachłannie. Ja sam zacząłem je przepisywać i rozdawać. Trudno mi dziś powiedzieć w jaki sposób ale bardzo szybko, na początku ’77 roku wszedłem w działalność opozycyjna. Nie wiem, co było najpierw – czy składanie Biuletynu Informacyjnego KOR-u czy może mój pomysł założenia na Uniwersytecie Biblioteki Niezależnej. Zachęciłem do tego mojego kolegę z roku, Wojtka Borowika /w III RP poseł, aktualnie Prezes Stowarzyszenia Wolnego Słowa/ i poznanego przez Wojtka Jacka Czaputowicz /dziś dr habilitowany, przez parę lat dyrektor Krajowej Szkoły Administracji Publicznej/. Ta biblioteka – poprzez kserowanie prohibitów rozrosła się do sporych rozmiarów. Pobieraliśmy za wypożyczanie książek symboliczne opłaty, które w całości szły na kserowanie i oprawę książek.

Ale nasze życie w tym czasie było też jakimś życiem równoległym. Gdzieś obok działały zadziwiające organizacje, takie na przykład jak SPONZ /Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ/, którego działacze swobodnie wyjeżdżali na Zachód, biura podróży afiliowane przy SZSP, działały Spółdzielnie Studenckie, w których dobrą pracę /a dobra praca polegała na wysokiej stawce i wpisywaniu do książeczki wielokrotności przepracowanych godzin/ można było dostać wyłącznie będąc „wysoko” w SZSP. Pojawiali się też szczególnie utalentowani młodzieńcy, którzy w tym podławym czasie – bicia robotników – wstępowali do PZPR-u. I wszyscy oni mieli się jakoś lepiej od innych. To było dla mnie ciekawe zjawisko ale kompletnie mi obce. Uciekałem od tego jak najdalej.

Pyta Pan o organizacje opozycyjne. Kolejność była inna /oczywiście pomijam „taterników”, bo to inna bajka/. Najpierw był KOR i do niego było mi najbliżej, bo… bo nikogo innego nie było. ROPCiO i KPN powstały później, kiedy ja już bardzo mocno byłem zaangażowany w działalność opozycyjną. Nie potrafię powiedzieć jak to się stało ale bardzo szybko poznałem tzw. „młody” KOR: Mirka Chojeckiego, Janka Lityńskiego, Heńka Wujca, Adama Michnika, Konrada Bielińskiego, trochę starszego Jacka Kuronia, państwa Romaszewskich, Jana Józefa Lipskiego, Antoniego Macierewicza, Ankę Kowalską, także starszych – Jerzego Andrzejewskiego, Anielę Steinsbergowa, profesora Edwarda Lipińskiego. Halinę Mikołajską. To się stało jakoś tak, po prostu. I była nas – współpracowników KOR-u - cała grupa, oprócz Wojtka Borowika jego brat Marek, Przemek Cieślak, bracia Witold I Bogusław Sielewiczowie, Jan Tomasz Lipski spora grupa ludzi z różnych wydziałów, różnych uczelni. Niestety większości z nich już nie pamiętam. Za to szybko zaczęła nas identyfikować bezpieka…

Ale jeśli Pan twierdzi, że po Ursusie i Radomiu wiadomo było, że komunizm musi mieć swój koniec, to ja z cała pewnością tego nie wiedziałem. I nie sadze abym był w tym zakresie bardziej naiwny niż inni. W gruncie rzeczy nie wiedziałem tego do samego końca do 89 roku. W roku ’88, po rozwaleniu strajków w Nowej Hucie – byłem przekonany, że wolności nie tylko ja nie doczekam, że nie doczekaja jej moje wnuki.

 

 

Październik '56 był typowym protestem robotniczym, marzec '68 studenckim, inteligenckim, czerwiec '76 znów robotniczym. Obydwie grupy społeczne szły zawsze oddzielnie. Ale '76 rok coś zmienia, czyni wyłom, na kanwie tych protestów rodzi się myśl, że tylko potężny ruch społeczny robotników i inteligencji może coś zmienić. Zaczyna się rodzić duchowy, często ideowo zróżnicowany  protest z jednym celem - przeprowadzenia gruntownych zmian w kraju i tych politycznych i tych gospodarczych. Podkładką do tego ruchu są liczne organizacje, w tym studenckie. Powstawało dziesiątki wydawnictw poza oficjalnym obiegiem. Prymitywnie odbite kartki krążyły z rąk do rąk, często zamazane, nieczytelne tworzyły wewnętrzny opór społeczny przeciwko dyktaturze komunistycznej. To z licznych uczelni wywodzili się ci, którzy temu nielegalnemu ruchowi nadawali smak i barwę, byli jak drożdże, które znalazły się we właściwym miejscu, aby czynić fermentację i nadawać jej nowy sens. Proszę więcej o wszystkich tych wydawnictwach i ludziach z nimi związanych.

 

To porozumienie wcale nie nastąpiło tak szybko. Ja nawet nie wiem czy ono – poza małymi wysepkami – miało miejsce przed sierpniem roku ’80. Nieufność, zwłaszcza w robotnikach była bardzo, bardzo głęboka. Pamiętam, że - bodaj w roku ’78 - pojechałem do Radomia. W innej zresztą sprawie – ale Heniek Wujec poprosił mnie abym poszedł do jakiejś rodziny robotniczej i zaproponował pomoc prawną w sprawie nie mającej związku, a przynajmniej nie mającej tego związku bezpośrednio, z wydarzeniami czerwca roku ’76. Ci ludzie byli straszliwie zastraszeni. Nie pamiętam jaki efekt przyniosła moja „misja”, pewnie żaden ale widziałem ten strach. Być może dotyczyło to tylko miast, w których urządzono pokazówki, gdzie były pobicia, „ścieżki zdrowia”, masowe zwolnienia z pracy, nieustające groźby. Wydaje się, że rok ’76 to jest „łagodny socjalizm”, rok w którym nie tak jak wcześniej, ani też nie tak jak później, nie strzelało się do ludzi. Ale skala represji była ogromna.

Pyta pan o wydawnictwa podziemne. Wcale nie powstały tak prędko. Najpierw były tylko ulotki, komunikaty KOR-u. Część z nich przepisywałem na maszynie. W wydawnictwach podziemnych – wbrew pozorom – chyba wcale nie najważniejszą sprawa była sprawa druku – choć warto pamiętać, że po pierwsze maszyn poligraficznych, kserografów, innych urządzeń kopiujących było w Polsce szalenie mało, a te które były miały obowiązek – tzn. ci, którzy je obsługiwali, mieli obowiązek rejestrowania każdej wydrukowanej kartki. Najważniejsza była sieć kolportażu. To, po latach, wydaje się nieprawdopodobne, ale w roku 76, 77 wciśnięcie jakiejkolwiek „bibuły” wielu osobom graniczyło z cudem. Często było to kwitowane stwierdzeniem, że to prowokacja. Drugą sprawą – i tę, chyba jako pierwszy nie tylko w Polsce ale i w „obozie”, i to jego najważniejsza zasługa, rozwiązał Mirek Chojecki, wraz z Grześkiem Bogutą, twórca i szef Nowej – największego polskiego wydawnictwa podziemnego. Tą kwestią było uznanie wychodzących w podziemiu książek za towar. Towar, który musi kosztować, towar, który musi dać utrzymanie drukarzom – często ludziom, którzy mieli klasyczny berufsverboten. Ludziom, którzy, co więcej, narażali się nieustająco na więzienie.

Pierwszą publikacją, która, co prawda nie miała jeszcze formy książkowej – były to zszyte kartki maszynopisu, w każdym razie ja to dostałem w takiej formie – było pismo literackie Zapis. Ukazało się ono w styczniu ’77 roku, a na stronie tytułowej były same znane nazwiska:  Jerzy Andrzejewski, Stanisław BarańczakJacek BocheńskiKazimierz BrandysTomasz BurekMarek NowakowskiBarbara Toruńczyk i Wiktor Woroszylski. Książki praktycznie wszystkich – może poza Basią Toruńczyk – znałem oczywiście wcześniej. I – jak dla większości czytelników – zaskoczeniem było, że tak znane osoby miały w swoich szufladach utwory, których nie mogły opublikować. Pamiętam rewelacyjny debiut w tym numerze Jana Komolki. Rewelacyjny! Ten pierwszy numer przyniósł na Uniwersytet chyba mój serdeczny kolega z grupy – Jacek Gniedziuk. To była sensacja, zaczytywaliśmy się i przepisywaliśmy. Sierpień roku ’77 to tak naprawdę początek ruchu wydawniczego w Polsce. Tak więc od rewolty czerwcowej minął ponad rok. W tym samym roku powstało jedno z pierwszych pism podziemnych – Głos, redagowane przez Antoniego Macierewicza. Ale przełom świadomościowy nastąpił chyba dopiero po wydrukowaniu – najpierw przez Aneks na Zachodzie, a potem gdzieś na przełowie 1977 i 1978 roku w kraju przez NOW-ą -„Czarnej księgi cenzury” dokumentu wywiezionego na Zachód przez byłego cenzora Tomasza Strzyżewskiego. To był absolutny wstrząs. Skala cenzury jaka ukazała się z kart tej książki była porażająca. Okazało się, że istnieją nie tylko zapisy na poszczególne osoby ale wręcz na całe sfery życia…

 

Szybko został Pan podziemnym wydawcą.

 

Dziadek, Wincenty Danilewicz w armii AndersaNie tak szybko. Ale może najpierw o tym jak się drukowało. Po pierwsze na powielaczach białkowych. To była mordęga na każdym etapie – począwszy od matryc. Wpisywało się teks, sam to robiłem, na specjalne kalki, które czcionka maszyny przebijała. Katastrofą było zrobienie literówki. Zaklejało się taką „oszybkę” specjalnym płynem, a potem należało utrafić w to samo miejsce. Potem należało znaleźć lokal, w którym możnaby drukować. Maszyny były głośne, jednostajny stukot zawsze mógł dać do myślenia sąsiadom. To przez cały okres podziemia był problem. Potem zdobyć – bo przecież nie można było ot tak, pójść do sklepu i kupić dwieście ryz papieru. Trzeba to było wszystko przewieźć do drukarni. Druk… Farby, spirytus, smród. Co tu dużo kryć, wszystko dookoła było brudne. Zawsze była masa tak zwanych odpadów. Trzeba je było, po skończeniu drukowania, wynieść i wyrzucić gdzieś daleko od drukarni tak aby nikt nie mógł ich skojarzyć z domem, w którym była drukarnia. Potem przewieźć ten towar do składaczy. Proszę to sobie wyobrazić – pokój powiedzmy dwadzieścia metrów w całości wypełniony składkami książek i jedna, dwie, czasami trzy osoby krążące jak w tunelach i składające te wydruki na raz, potem na dwa, dokładające jedną składkę do drugiej, do tej kolejną i jeszcze jedną. Potem trzeba to było zszyć. A żeby zszyć trzeba było mieć specjalne spinacze i zszywki do nich, takie powiedzmy na centymetr, albo i dwa… I jeszcze poobcinać. To nie był szybki proces. Zwłaszcza, że chętnych było naprawdę – przynajmniej w tym początkowym okresie – naprawdę mało… No i najtrudniejsze, rozwieźć te książkę do kolporterów , sprzedać ją i ściągnąć pieniadze.

Wbrew temu, co Pan sugeruje w pytaniu, ludzie tworzący podziemny ruch wydawniczy nie wywodzili się z uczelni, w każdym razie nie ci, którzy go stworzyli, którzy nim kierowali. Oni te uczelnie już pokończyli i najczęściej byli to ludzie, którzy przeszli swoją inicjację opozycyjną w roku ‘68. Wspomniani Boguta i Chojecki byli chyba w trakcie robienia doktoratów, Konrad Bieliński też już był dawno po studiach. O Adamie Michniku nie ma co mówić. Jedyna osobą w kierownictwie NOW-ej w moim wieku był chyba Marek Chimiak

 

(ciąg dalszy nastąpi)

Jadwiga Śmigiera - Zaosie, Nowogródek, Świteź…

$
0
0

Jadwiga Śmigiera

 


Zaosie, Nowogródek, Świteź…



Rankiem przyjechaliśmy do Zaosia.

W akcie urodzenia Adama Mickiewicza nie podano gdzie się urodził. Więc część badaczy uważa, że urodził się w Zaosiu k/Nowogródka, inni twierdzą, że w Nowogródku.

Na obelisku w Zaosiu widnieje napis w języku białoruskim: „Tu w Zaosiu 24 grudnia 1798 roku urodził się wielki poeta Adam Mickiewicz”.

Obawiam się, że mój tekst będzie mało sugestywny i plastyczny. Bo zarówno wtedy, gdy zwiedzaliśmy zespół dworski w dawnym majątku Mickiewiczów, tak i teraz – brak mi słów, aby opisać wyjątkowość tego miejsca.

Wysiadając z autokaru zobaczyliśmy przepiękne łąki z kwitnącymi trawami i chwastami.

Oczywiście przypomniały nam się urywki z Inwokacji:

„Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną,

Do tych pagórków leśnych, do tych pól zielonych,

Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych,

……

A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą,

Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą…”

Potem zerwał się wiatr i trawy zaczęły falować i szumieć.

Weszliśmy na teren folwarku otoczonego ze wszystkich stron pięknymi łąkami. Byliśmy pierwszą  grupą wycieczkową tego dnia. Otwierano dopiero dwór, spichlerz, oborę i stodołę. Żuraw przy studni zaczął skrzypieć, gdy podniosłam do góry drewniane wiadro.

Gdy wchodziliśmy do dworu była całkowita cisza. Dwór zaskoczył nas niesamowitą urodą i jednocześnie skromnością.

Dwie z kilku izb w dworze poświęcone są głównym bohaterom naszego narodowego eposu. Jedna izba to pokój Tadeusza. Druga – to pokoik Zosi.

W małym pokoiku – oparta o poręcz krzesła leżała biała sukienka 14-letniej Zosi Horeszkówny.

Drewniana zabudowa majątku została zniszczona podczas I wojny światowej, gdy Zaosie znajdowało się na pierwszej linii frontu przez prawie trzy lata. Dopiero w 1998 roku, w związku ze zbliżającą się 200 rocznicą  urodzin Wieszcza, dokonano rekonstrukcji wszystkich zabudowań.

W pięknym, piętrowym spichlerzyku miał podobno zwyczaj nocować kilkuletni Adam Mickiewicz, gdy przyjeżdżał w odwiedziny do majątku, który w 1806 r. przejęła rodzina Stypułkowskich. Znajduje się tam mały pokój w którym na biurku leży kopia rękopisu „Ody do młodości”.

Do autokaru wróciliśmy w całkowitej ciszy i z pół-godzinnym opóźnieniem.

Zarówno pilot wycieczki jak i kierowca nie dziwili się nam. Stali i patrzyli w milczeniu na falujące trawy, mimo, że byli już tu wiele razy.

-------------------------------------------------------------------------

Potem pojechaliśmy do Nowogródka.

W 1930 roku w ścianę domu rodzinnego Adama Mickiewicza w Nowogródku wmurowano tablicę z napisem: „Tu w zaraniu życia wznosił skrzydła do lotu Adam Mickiewicz”.

W czerwcu 1941 r. podczas niemieckich nalotów dworek został zniszczony. Odbudowano go i otwarto ponownie w 1955 roku. A w latach 1989-1990 polska firma „Budimex” przywróciła mu pierwotny kształt domku-dworku z gankiem podpartym czterema białymi kolumienkami. W 1992 roku muzealnicy białoruscy wraz z muzealnikami z Muzeum Literatury w Warszawie otworzyli nowa ekspozycję. Kolejna ekspozycja została zrealizowana przez pracowników nowogródzkiego muzeum w maju 2001 r. i jest podzielona na pięć części.


Pierwsza – to pokój braci – Adama i Franciszka Mickiewiczów. Tu m.inn. znajduje się kopia metryki chrztu poety.

Druga – to pokój ojca poety, Mikołaja. Są tu portrety bohaterów narodowych: Tadeusza Kościuszki, Jakuba Jasińskiego, Tadeusza Rejtana.

W dawnym salonie zaprezentowana jest ekspozycja „Adam Mickiewicz w okresie wileńsko-kowieńskim”; a więc lata studenckie i przyjaciele z kręgu filaretów i filomatów. Osobne miejsce zostało poświęcone Maryli Wereszczakównej.

Kolejna sala poświęcona jest pobytowi Mickiewicza w Rosji. Wyeksponowano tu m.inn. pierwsze wydanie Sonetów /Moskwa 1826/ i Konrada Wallenroda /Petersburg 1828/.

Piąta – ostatnia część dotyczy emigracji poety w latach 1829-1855.

Ekspozycję muzeum w Nowogródku wieńczy odlew przepięknego pomnika Adama Mickiewicza znajdującego się w Paryżu i przywiezionego do Nowogródka w 1937 r. Jego twórcą jest wybitny rzeźbiarz francuski Emil Antoni Bourdell.

Nowogródek to bardzo stare miasto. Założone w XII wieku było stolicą udzielnego księstwa. Tu w 1253 roku koronował się władca Litwy Mendog. Zjednoczył on litewskie terytoria plemienne i dołączył do nich Ruś Czarną. Nowogródek był drugą po Kernave stolicą Księstwa Litewskiego. Z zamku Mendoga, wybudowanego w XIV-XVI wieku i wysadzonego w powietrze w wyniku potopu szwedzkiego, do naszych czasów dochowały się jedynie ruiny dwóch wież /Bratnej i Kościelnej/, obwarowania i fosa.  Prawo niemieckie otrzymał Nowogródek w 1444 r. Zawdzięcza je Władysławowi Jagielle, który darzył miasto sentymentem od czasu gdy w nowogródzkiej farze poślubił młodziutką księżniczkę Zofię Holszańską, zwaną Sońką. Kościół ten, będący przykładem sarmackiego stylu barokowego i posiadający cechy fortecy stoi u podnóża góry zamkowej. O zaślubinach króla informuje tablica wmurowana w zewnętrzną ścianę świątyni.

W nowogródzkiej farze został ochrzczony Adam Mickiewicz. W Inwokacji „Pana Tadeusza” uwiecznił on cudowny obraz Matki Boskiej Nowogródzkiej, znajdujący się w bocznej kaplicy.

Byliśmy w muzeum, na ruinach zamku i w nowogródzkiej farze. Spacerowaliśmy po mieście.

---------------------------------------------------------


A wieczorem pojechaliśmy nad Świteź.

W skład naszej wycieczki, organizowanej przez PTTK Oddział Mazowsze wchodzili głównie poloniści i historycy. Więc gdy autokar zatrzymał się przy ścieżce prowadzącej do jeziora wszyscy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, idąc w jego kierunku zaczęli deklamować pierwszą zwrotkę ballady „Świteź”.

„Ktokolwiek będziesz w nowogródzkiej stronie,

 Do Płużyn ciemnego boru

 Wjechawszy, pomnij zatrzymać Twe konie,

 Byś się przypatrzył jezioru”.

A gdy doszliśmy do znajdującego się parę metrów od brzegu słynnego Kamienia Filaretów, na którym jest wypisany ten fragment ballady – to wzruszenie odebrało nam mowę.

Wierzyć mi się nie chciało, że jestem na brzegu Świtezi. A obok mnie dwie bardzo starsze panie to po prostu zalewały się łzami. Potem okazało się, że są siostrami i niedaleko był ich dom rodzinny.

To o tym jeziorze, pochodzący z guberni mińskiej słynny podróżnik Benedykt Dybowski napisał: „Różni się od innych jezior tem, że nie ma ani dopływu ani odpływu naziemnego, a przytem jej woda jest słodka, przyjemna do picia i ma mieć zalety lecznicze. Lud okoliczny upatrywał w tym pewnego rodzaju cudowności, twierdzono, że głębokość wód ma być niewyczerpana, bo Świteź powstała na miejscu zatopionego miasta”.

Jezioro Świteź leży ok. 20 km. na południowy-wschód od Nowogródka i Zaosia. Jest piękne i malownicze. Myślę, że na zawsze zapamiętam teraz tę dziewczynę, która zawarła z młodzieńcem śluby wierności i zawiodła go nad brzeg jeziora i wciągnęła w jego otchłań…..

 „Jakiż to chłopiec piękny i młody?

 Jaka to obok dziewica?

 Brzegami sinej Świteziu wody

 Idą przy świetle księżyca”

 /To  oczywiście „Świtezianka”/

Otchłań jest tu traktowana bardzo umownie, bo jezioro w najgłębszym miejscu ma 13 metrów. Nie jest duże – ma tylko 150 hektarów. Otoczone jest gęstym lasem.

Świteź ma w sobie coś magicznego. Nie mogliśmy i nie chcieliśmy od niej odejść. Doszło nawet do tego, że cała wycieczka zrezygnowała z kolacji. Po to, aby do nocy posiedzieć w ciszy na brzegu tego jeziora.

 Noc była księżycowa i gwiaździsta, więc znowu ktoś zaczął deklamować:

 „Jeżeli nocną przybliżysz się dobą

 I zwrócisz ku wodom lice,

 Gwiazdy przed tobą i gwiazdy pod tobą,

 I dwa obaczysz księżyce”.

 ——————————————————

Chyba nie muszę nikogo zapewniać, że było pięknie, romantycznie, balladowo i… romansowo.


Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (2)

$
0
0

ZAPIS CZASU, czyli tak było…

Bohdan Wrocławski rozmawia z WACŁAWEM HOLEWIŃSKIM  (2)

 

 

Aleksander Gierymski

- Zdaję sobie sprawę, że w tym czasie nie określano precyzyjnie celów politycznych, były one jakby trochę zamglone, ale w świadomości milionów ludzi istniały. Na pewno mówiono o uniezależnieniu  Polski od ZSRR, ucieczki od cenzury. W tle majaczyły bliżej niesprecyzowane żądania ekonomiczne. Była to polityka małych kroków, a przecież, jak mawiał Napoleon Bonaparte: „Wielka polityka to tylko zdrowy rozsądek zastosowany do wielkich rzeczy”. 

 

- Nie mogę opowiadać o celach politycznych narodu, to zbyt ogólne pojęcie, to zresztą zbitka pojęciowa. A ludzie opozycji? Zapewne te cele były bardzo różne. Co więcej były różne w różnym czasie. Mogę opowiadać o moich wyobrażeniach, o tym jakie zmiany wydawały mi się możliwe. Tak więc na pewno przed sierpniem roku 80 nie wyobrażałem sobie, w dającej się określić perspektywie czasowej, pełnej niepodległości Polski. Ale wydawało mi się, że pola niezależności można było poszerzać, robić wyrwy w systemie. Tych inicjatyw było nie tak dużo ale się zdarzały i każda z nich miała swoje znaczenie. Najpierw KOR, potem NOW-a, pisma podziemne, Studenckie Komitety Samoobrony, ROPCiO, Komitet Samoobrony Chłopskiej wreszcie Wolne Związki Zawodowe /najpierw na Śląsku, potem na Wybrzeżu/, KPN, Uniwersytet Latający.

 

- Przełomem było zabójstwo Stanisława Pyjasa w 1977 roku?

 

- Nie wiem czy przełomem. Było niezwykle ważnym, dziś chyba niedocenianym, wydarzeniem. Pokazywało, że system wciąż jest gotów w starciu z rodzącą się opozycją na najbardziej brutalne posunięcia. Ale też to zabójstwo, kłamstwa, matactwa władzy spowodowały ogromną determinację sporej grupy osób, które chciały się temu przeciwstawić, doprowadzić do wyjaśnienia sprawy, ukarania winnych. Dla mnie wiązało się to też z pierwszym kontaktem z bezpieką.

 

- Niech Pan o tym opowie.

 

- Po powstaniu warszawskiego Studenckiego Komitetu Samoobrony, jedno z jego zebrań, to musiała być późna jesień ‘77 roku lub sam początek roku ‘78, odbyło się w moim mieszkaniu. Trochę przypadkowo. Moja ówczesna dziewczyna była koleżanką z klasy Wojciecha Frąckiewicza, jednego z twórców warszawskiego SKS-u. Zapytał czy to zebranie może się odbyć u mnie. Nie miałem nic przeciwko. Było na nim kilkanaście osób. Poza Frąckiewiczem na pewno Teodor Klincewicz /legenda podziemia, z Teosiem znałem się już wcześniej/, Waldemar Maj, Jakub Bułat. Nie brałem w tym zebraniu udziału, to nie była działalność, w którą byłbym zaangażowany. Siedziałem w drugim pokoju, coś tam sobie robiłem. Ale już następnego dnia obudził mnie telefon. Usłyszałem mniej więcej taki tekst:

- Pan Holewiński? Czy może pan do nas przyjść jutro?

- Do nas, czyli do kogo? – rozespany kompletnie nie wiedziałem o co chodzi.

- Do Komendy Stołecznej.

- Ale po co?

- Dowie się pan na miejscu.

- Jutro nie – próbowałem zyskać na czasie.

- To kiedy? – mężczyzna nie ustępował.

- Ale pan wie, że ja o tym poinformuję inne osoby.

- To znaczy kogo? – ubek był chyba zdziwiony tym, co powiedziałem.

- Michnika – wypaliłem z grubej rury.

Chwilę trwało zanim mój rozmówca przetrawił tę informację. I chyba nie do końca w nią  uwierzył.

- To co, pojutrze? O 11. W Pałacu Mostowskich. Na dole przy przepustkach

- Dobrze – powiedziałem.

Rozłączyłem się i natychmiast zadzwoniłem do Adama pytając co mam zrobić. Gdyby mi powiedział abym nie szedł – pewnie bym nie poszedł. Ale usłyszałem, że mam iść, bo inaczej zgarną mnie z domu, zamkną na 48 godzin. Nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Pierwsze spotkanie z bezpieką - nerwy, strach, układanie sobie w myślach tego, co się ma powiedzieć.

 

- Jak wyglądało to spotkanie?

 

- Zeszli po mnie do biura przepustek, zaprowadzili na piętro, posadzili na ławce przed pokojem, w którym mieli mnie przesłuchiwać i zniknęli. Siedziałem 15 minut, pół godziny, godzinę. Jeszcze wówczas nie wiedziałem, że to stała metoda aby „pacjent” się denerwował, kruszył, miękł…

Wie pan, z jednej strony ja się bałem, z drugiej oni mieli świadomość, że będą rozmawiali z kimś kto ma jednak pojęcie o prawie. Zaczęli od pytania dlaczego zorganizowałem u siebie spotkanie SKS-u. To było dosyć śmieszne, nierealne. Powiedziałem, że niczego nie organizowałem, że przyszło do mnie paru kolegów, że gadaliśmy, coś tam popijaliśmy. Oczywiście – natychmiast przyszło mi do głowy, że ktoś w tym SKS-ie musiał donieść. Ale tak przecież być nie musiało. Najpewniej ktoś z nich miał „ogona”, za kimś do mnie przyszli. Potem zaczęli wypytywać o moich rodziców. Nie mieszkałem z nimi od końca I roku studiów. Zostawili mi mieszkanie, sami kupili mały dom w Radości /z dożywociem pani, która im ten dom sprzedała/. Oświadczyłem, że jestem skłócony z rodzicami i nie utrzymuję z nimi kontaktu. Wydawało mi się to sprytnym posunięciem, którym jakoś ich chronię. Zadawali mi sporo pytań ale ja już nie chciałem na nie odpowiadać.

 

- Grozili panu?

 

- Nie. Mnie w ogóle tylko raz grozili – kiedy siedziałem w więzieniu w 1984 roku. Obiecali tylko, że będą mnie mieć na oku i żebym się dalej w nic nie „bawił”, bo mogę mieć problemy ze skończeniem studiów. To pierwsze przesłuchanie trwało z godzinę. Po przyjściu do mieszkania zaraz miałem telefon od Michnika. – Straciłeś cnotę? – zapytał.

Nooo, straciłem

 

- Zgodnie z obietnicą pojawiły się problemy ze studiami?...

 

- Trudno mi powiedzieć, że miałem problemy. Wiem na pewno, że przyszli do mojego prodziekana, pana profesora Pietrzaka /wówczas docenta/ z żądaniem aby mnie wywalić ze studiów. Oświadczył, że nie ma żadnych podstaw i wyrzucił ich za drzwi. Pan profesor Pietrzak nie miał prawa znać na wydziale, na który było 200 osób na roku jakiegoś tam studenta. Ale mnie znał – byłem na jego seminarium, pisałem zresztą u niego magisterium. I w zasadzie było to seminarium historyczne /prawo wyznaniowe/, co jak Pan rozumie, powodowało moją dużą aktywność. Pan profesor Pietrzak zachował się wobec mnie zresztą przepięknie. 5 lat po skończeniu przeze mnie studiów, w 1984 roku, gdy siedziałem w więzieniu, napisał w mojej obronie list. Sam, z własnej inicjatywy. A może ktoś mu to podpowiedział? Nie wiem. Jakos nie miałem nigdy okazji z nim o tym porozmawiać, podziękować.

Nie mam pojęcia natomiast czy represją, czy zwykła złośliwością prorektora było odmówienie mi prawa – mimo rewelacyjnych rekomendacji zarówno mojego prodziekana, jak i pani prodziekan Wydziału Historii – robienia drugiego fakultetu właśnie na tym wydziale.

 

Często zdarzało się, że demonstracyjnie za mną łazili. Czasami po dwóch, czasami po czterech. Na uczelni, w stołówce studenckiej, na ulicach. To było irytujące, denerwujące ale po pewnym czasie można było przywyknąć. Potem zaczęli mi robić rewizje w domu i czasami zamykali na 48 godzin… W różnych zresztą komendach, nie tylko w Pałacu Mostowskich. Czasami się śmieję, że poznałem większość warszawskich „dołków”.

 

 

 - Po latach milczenia zaczyna się dziać coś dziwnego, powstają dziesiątki nielegalnych wydawnictw, tysiące egzemplarzy książek dotąd zakazanych, cudownej literatury, która krąży z rąk do rąk. Opór twardnieje. Na estradach całego kraju pojawiają się  kabarety, nad którymi nie panuje cenzura. Rodzi się wolne słowo, bo jak to powiedział Adam Mickiewicz: „Cisza przyjacielu, rozdziela bardziej niż przestrzeń. Cisza przyjacielu nie przynosi słów, cisza zabija nawet myśli”.

 

- Myślę, że myli pan porządki. W latach siedemdziesiątych, do sierpnia ’80 roku nie było dziesiątków wydawnictw niezależnych. Była NOW-a, był Krąg, były Spotkania, był Głos, Krakowska Oficyna Studentów, Officyna Liberałów, Wydawnictwo im. Konstytucji 3 maja /z bardzo szczególną rolą Pawła Mikłasza – kto chce, niech sobie sprawdzi to nazwisko/ i… i to by było chyba na tyle. Oczywiście w różnych miejscach powstawały jakieś pisemka, pewnie gdzieś drukowano ulotki ale wielki rozwój wydawnictw niezależnych zaczął się po sierpniu ’80 roku. Oczywiście, rola wydawnictw niezależnych jest nie do przecenienia. Z wielu powodów – łamania bariery strachu, wiedzy, samoorganizacji. Zwłaszcza, że część z tych książek była też czytana przez Wolną Europę. Dla wielu, bardzo wielu Polaków było to pierwsze zetknięcie się z Miłoszem, Gombrowiczem, Herlingiem-Grudzińskim, z zakazanymi książkami Sołżenicyna, Camusa, Havla, dziesiątków innych. Z innym myśleniem ekonomicznym, z nowym spojrzeniem na historię. Był to też oddech dla sporej grupy pisarzy, którzy wreszcie mogli machnąć ręką na cenzurę. Jak było z kabaretem – trudno mi powiedzieć, to w zasadzie nie był mój świat. Pamiętam za to trochę koncertów w prywatnych mieszkaniach, na przykład młodziutkiego Jacka Kaczmarskiego, gdzieś na ulicy Bagno w Warszawie. Swoją drogą nieźle wówczas popijał…

 

- Gdzie Pan odnalazł się w tym wszystkim?

 

- Jestem na różnych „frontach”. Mówiłem już o bibliotece, o składaniu Biuletynu Informacyjnego KOR-u. Od jesieni ’77 roku chodzę na wykłady Uniwersytetu Latającego. Chodzę na zajęcia Tomasza Burka i Adama Michnika. Na wykładach Michnika tłumy. W 1979 roku zajęcia tego pierwszego odbywają się w moim mieszkaniu. Ale wcześniej uczestniczę w spotkaniu, które na prośbę Burka prowadzimy z Jackiem Gniedziukiem w mieszkaniu gdzieś przy Pomniku Lotnika. Zapraszamy na to spotkanie Stanisława Barańczaka, bo o nim mamy mówić. W tych zajęciach zwykle brało niewiele osób /pamiętam Natalię Woroszylski/, może dziesięć, może piętnaście. I nagle na tym spotkaniu jest z osiemdziesiąt osób. Prawie nikogo nie znam. Początkowo cieszymy się z wyjątkowej frekwencji. Zaczynamy mówić i momentalnie rozpoczyna się jakiś niezwykły spektakl. Nie dają nam dojść do głosu, co chwila ktoś się podrywa i krzyczy: „Barańczak życiorys”. Barańczak usiłuje coś powiedzieć, usiłuje Burek, gospodarze. Nic nie pomaga. Krzyk. Mam straszne poczucie, że jestem tam kompletnie sam, że ci bojówkarze, bo była to bojówka z SZSP, mogą z nami zrobić dosłownie wszystko.

 

- Czym skończyła się ta prowokacja?

 

- Dłuższy czas nie wiemy co robić. Wreszcie zaczynamy z Jackiem czytać wiersze Barańczaka. Na zmianę. I o dziwo ta dzicz milknie. Całe zajęcia poświęcamy na wiersze. Z perspektywy czasu myślę, że skończyło się cudownie. Mogli przecież nas pobić, tak jak pobili Maćka Kuronia i Heńka Wujca na wykładzie Jacka Kuronia.

 

Od roku ’78 jestem już w ”środku” NOW-ej. Wchodzimy tam z Markiem Borowikiem i Przemkiem Cieślakiem na specyficznych zasadach. Tworzymy wydawnictwo w wydawnictwie. To znaczy wydajemy książki pod dwoma znaczkami /NOW-ej i jednocześnie Niezależnej Spółdzielni Wydawniczej 1/, jesteśmy w kolegium wydawniczym NOW-ej. Dlaczego tak? Cóż – pewnie niesłusznie, pewnie była to z mojej strony arogancja, ale miałem poczucie, że na temat książek zakazanych wiem wcale nie mniej niż Michnik, Chojecki czy Boguta. Chciałem, a i moi koledzy także - mieć rzeczywisty wpływ na to, co będzie wydawane. Nie chciałem być tylko drukarzem.

 

- Udało się?

 

- Jak by panu powiedzieć? I tak i nie. Podsuwałem pomysły. Zaczęliśmy od „Ósmego dnia tygodnia” Hłaski /projekt okładki do tej ale i innych książek Paweł Przyrowski – dziś wspaniały, jeden z najlepszych witrażystów w Polsce/, książki niby legalnej ale kompletnie niedostępnej. Miałem też swój udział w niektórych tytułach NOW-ej. To z mojej inicjatywy wyszło na przykład „Pożegnanie jesieni” Witkiewicza /tak, tak, Witkacy też był na indeksie/. Robiliśmy przy tych książkach wszystko – od druku /drukował z nami też  Witek Sielewicz – dziś wiceburmistrz Żoliborza/, organizowaliśmy „składaczy”, rozliczaliśmy nakład. Tę pierwsza książkę zaczynaliśmy drukować gdzieś na Starym albo Nowym Mieście, a kończyliśmy w przeraźliwym zimnie na działce Marka Borowika w jakimś budynku, przez którego sufit widać było gwiaździste niebo.

 

- Jak długo trwała Pana współpraca z NOW-ą?

 

- Niezbyt długo. Przetrwałem w NOW-ej wydając z moimi kolegami kilkanaście książek, do roku ’80.  Inaczej też niż moi koledzy, miałem poczucie, że niewiele ode mnie zależy, że zbyt często muszę słuchać i ulegać innym. Chyba się do tego nie nadawałem. Ale muszę zaznaczyć, że z NOW-ą nie rozstawałem się w żadnym gniewie. Z wieloma ludźmi z „firmy” koleguję się do tej pory, z niektórymi nawet przyjaźnię. I to niezależnie od tego, jakie są dziś nasze poglądy polityczne. Zresztą, to trudno wytłumaczyć, ale nasze pola aktywności przeplatały się na tylu płaszczyznach, że trudno było ot tak, nagle, zmienić środowisko w którym – można tak rzec – uczyłem się całego „podziemia”. Na przykład wielokrotnie  z Teosiem Klincewiczem rozrzucałem różne ulotki, pomagaliśmy sobie w zdobywaniu papieru /Marek Krawczyk/. W sierpniu ’80, po wybuchu strajków, współuczestniczyłem w działającym wówczas centrum informacyjnym, chciałem jechać do Szczecina w czasie trwających tam strajków, ale uznano, że tu będę pożyteczniejszy. W podwarszawskich Kaniach drukowaliśmy biuletyn dla strajkującego Ursusa. Ciągle gdzieś się spotykaliśmy, coś wspólnie robiliśmy….

 

 

 - Już Pan wspominał o swojej wizycie w Pałacu Mostowskich…  Były wpadki, rewizje, ale momentami mam przeświadczenie, a nie jestem w tym odosobniony, że SB mogła w ciągu tygodnia zlikwidować większość tych wydawnictw. Dziś wiadomo, że wiele z nich było infiltrowane przez agentów. Warto aby powiedział Pan o swojej wiedzy na ten temat wtedy i dziś.

 

- Zanim odpowiem na Pańskie pytanie, musze skończyć poprzedni wątek. Jak już pisałem rozstałem się z NOW-ą. Przemek Cieślak, Marek Borowik, Witek Sielewicz w niej pozostali. Ja, dalej pod szyldem Niezależnej Spółdzielni Wydawniczej ale już bez znaczka NOW-ej, rozpocząłem samodzielna działalność wydawniczą. Razem ze mną działali Grzegorz Wakulski i Paweł Zapaśnik, później, w czasie „karnawału Solidarności” dołączył do nas Paweł Sadowski i moja późniejsza żona Ewa Saks. To było pierwsze poważne wyzwanie. Przygotować program wydawnictwa, druk, kolportaż. Pracowałem dużo, bardzo dużo. Ale też miałem sporo czasu. W ’79 roku skończyłem studia, było jasne, że nie mam szans na żadną aplikację i w ogóle raczej będę miał kłopoty z pracą. Poszedłem do kuratorium – mało kto o tym wie, ale wówczas po prawie mieliśmy nakaz, bodaj przez dwa albo trzy lata, pracy - chciałem się zatrudnić albo jako nauczyciel historii, albo w jakimś policealnym studium jako nauczyciel elementów prawa. Pani w kuratorium była życzliwa. Napisałem podanie, złożyłem potrzebne dokumenty i przyszedłem kilka dni później po odpowiedź. Już nie było uśmiechów, raczej strach w jej oczach. Wszystkie wolne etaty, w te kilka dni, się zapełniły.

 

Nawet gdybym chciał nie mogłem też już wyjechać za granicę. Po raz ostatni dostałem paszport w roku ’79 – wspinałem się wówczas w tureckim Taurusie, zjeździłem Turcję, Syrię i nielegalnie Liban. Potem, aż do roku ’89 odmawiano mi go – paszportu - regularnie. A ja równie regularnością składałem kolejne wnioski paszportowe. Mój ówczesny przyjaciel, Sławek Malcharek zaproponował abyśmy poszli do jego szefa i z nim porozmawiali o pracy. Sławek był kamerzystą w telewizji i robił z Włodzimierzem Zientarskim program motoryzacyjny. Zientarski pogadał ze mną ale też chciał abym przyszedł za kilka dni. Przyszedłem i usłyszałem, że owszem, może mnie zatrudnić, ale muszę natychmiast skończyć z moją działalnością opozycyjną. Powiedziałem, że taką propozycję – tak było naprawdę – miałem już wcześniej, w Pałacu Mostowskich… I to z możliwością wybrania jakiej chciałem redakcji. Tak więc, mimo nakazu pracy, którego nikt w stosunku do mnie nie egzekwował, całą swoją energię poświęciłem na robienie książek.

 

Pyta Pan o agentów, infiltrowanie środowiska, wpadki. No cóż, nie mam wątpliwości, że byliśmy rozpracowywani. Ale ja mogę ze stuprocentową pewnością rzucić tylko jedno nazwisko. To Leszek Jacek Hofman, mój kolega, dosłownie z ławki, z uniwersyteckiej ławki. Inteligentny, oczytany, powiedziałbym nawet błyskotliwy. Mieliśmy podobne pasje: sport, literatura, wydawnictwa podziemne, mieliśmy o czym gadać. To, co nas różniło, to alkohol, którego ja piłem niewiele, a Jacek sporo. Dzięki temu trybowi życia – znał wszystkich. Nawet mu czasami tego zazdrościłem. Po studiach nasze drogi się rozeszły, chyba nawet przez kilka lat się nie widzieliśmy. W Polsce, po ’89 roku, Jacek, dość już wówczas znany adwokat, obracał się w kręgach, o które i ja zahaczałem.

 

Z jednej strony była to „Literatura”, wciąż jeszcze ważne pismo i nasi kumple – choć poznani zupełnie niezależnie – Jurek Górzański, Krzysztof Mętrak, Krzysztof Karasek. Z drugiej to była redakcja Gazety Polskiej. Jacek bodaj w ‘94 roku poprosił abyśmy – my, to znaczy działające już oficjalnie wydawnictwo Przedświt – pomogli wydać książkę Piotra Wierzbickiego „Upiorki”. Zrobiliśmy to, a ja zacząłem pisać dla Gazety – przede wszystkim o książkach; był tam wówczas specjalny dodatek książkowy. Hofman był w Radzie Nadzorczej Gazety. Bronił też Piotra Wierzbickiego w wielu wytaczanych mu wtedy procesach związanych z lustracją. 

 

Chyba pod koniec lat dziewięćdziesiątych wybuchła bomba. Jacek stanął przed Sądem Lustracyjnym. I to w mojej sprawie. Nie będę opisywał tego w szczegółach – fakt faktem, że byłem jedyną osobą, na którą donosił, że zwerbowano go, chyba w ’78 roku, właśnie po to aby informował SB o moich działaniach. Byłem świadkiem przed Sądem Lustracyjnym. W sprawie nie było żadnych wątpliwości, zachowały się dokumenty, pokwitowania pobranych wynagrodzeń, chyba też pisane przez Hofmana relacje. Próbował mnie przepraszać, umniejszać skalę swoich „dokonań”. I naiwnie, gdyby powiedział mi cała prawdę, byłem skłonny mu wybaczyć. Problem w tym, że nie przyznał mi się do brania za donosy pieniędzy. Tego, nawet dla mnie, było za dużo… Jacek Hofman, wyrokiem Sądu Lustracyjnego, po wielu odwołaniach, w 2004 roku stracił prawo wykonywania zawodu na 10 lat. Ale, proszę mi wierzyć, nie bieduje…

 

- Tego się domyślam. Nie miał Pan więcej takich historii?

 

- W roku 1981 mnie i moim przyjaciołom – Witkowi i Bogusiowi Sielewiczom – postawiono zarzut „godzenia w sojusze PRL”. Dzisiaj – wydaje się – zarzut kuriozalny. Ale wtedy nie było nam do śmiechu. Zagrożenie sięgało 12 lat. Czym godziliśmy w te sojusze? Na tak zwanym „dojściu” wydrukowaliśmy książkę Fullera „Osiemnasta najważniejsza bitwa w dziejach świata”. Tym „dojściem” była drukarnia w siedzibie Stronnictwa Demokratycznego. Część nakładu już mieliśmy, częściowo książka była jeszcze drukowana. Wpadła tam bezpieka, aresztowała drukarzy /zwolniono ich po 48 godzinach/. Po latach czytałem w swoich papierach ich zeznania. Na ich podstawie można nas było oskarżyć o wszystko, nie tylko o godzenie w sojusze, także o próbę zamachu na Jaruzelskiego…

 

- Jak ta sprawa się skończyła?    

 

- Trwała przez kilka miesięcy. To szczęśliwie był już okres „karnawału”. Na rewizję do Sielewiczów prócz bezpieki przyjechał też autokar robotników Ursusa, chcieli pobić tych ubeków. Na rewizję u mnie przybiegli ludzie z Komisji Krajowej NZS-u, w której wówczas pracowałem /mieszkałem na Chmielnej, KK NZS była na Brackiej – to tuż obok/, awantura była też w Sądzie, gdzie urzędował prokurator Szklarek prowadzący tę sprawę. Robotnicy na niego wrzeszczeli, on krzyczał, że nie pozwoli na to, że był więźniem Oświęcimia, oni, że pewnie jako kapo… Ale przeżyłem też wtedy ogromny zawód. Najpierw Bujak oświadczył, że będzie bronił Sielewiczów, bo ich zna, a Holewińskiego nie – więc jego nie.

 

Potem pojechałem na I Krajowy Zjazd Solidarności, który odbywał się w hali Oliwii w Sopocie. Spotkałem się tam z Adamem Michnikiem i wręczyłem mu broniące nas pismo podpisane przez ludzi NOW-ej – taki był zwyczaj, z automatu takie pisma podpisywano i to nie pytając nikogo o zgodę. Było tam więc i jego nazwisko. Adam przeczytał i zaczął kręcić nosem, że nie, że tak nie można, że on się nie zgadza. W ogóle tego nie rozumiałem. To były jakieś dziwne pląsy, gry. Wzruszyłem ramionami, poszedłem do Heńka Wujca i chwilę potem Zjazd wydał w nasze sprawie oświadczenie.

 

Sprawa jakoś tam trwała aż doi stanu wojennego. Kiedy mnie złapali – o czym pewnie jeszcze będziemy mówić – zagrożono mi procesem jeśli nie pójdę na współpracę. Pokazano mi też, jako drugi argument, stojący na szafie powielacz…

 

- Powielacz?

 

- No tak, w roku ’81 – i to świadczy o tym naszym rozpracowywaniu – wynająłem mieszkanie na rogu Madalińskiego i Puławskiej. Zrobiliśmy w nim drukarnię, w której na powielaczu białkowym drukowaliśmy między innymi takie pismo, które się nazywało „Stopień swobody” /w redakcji był tez Wojtek Warecki, Witek Chorwat/ – to w nim debiutowałem swoimi wierszami…

 

- O Pańskim dorobku literackim jeszcze porozmawiamy.

 

- Tak, tak… Drukowaliśmy tam też oczywiście książki. I któregoś dnia przyjeżdża do mnie Grzesiek Wakulski z pytaniem czy zabrałem maszynę. Wszystko w tym mieszkaniu było tak, jak wcześniej – zadrukowane ryzy papieru, farba - zniknął tylko powielacz. Dzięki Bogu znałem taki przypadek, gdy już komuś przede mną bezpieka „wyjęła” maszynę nie robiąc z tego sprawy. Dorobili klucze, weszli podczas naszej nieobecności, zabrali to, co chcieli zabrać i… i tyle. Tak więc w styczniu ’82 zobaczyłem swój powielacz na szafie w Pałacu Mostowskich. Propozycja była jasna: proces w dwu sprawach albo współpraca…

 

- Jaka była pana reakcja?...

 

- Panie Bohdanie, ja mam to szczęście, że bez odrazy mogę patrzeć w lustro. Każdy kto chce może zajrzeć w moje papiery. Wyraziłem na to zgodę w IPN-ie. Te, które się zachowały są na stronie IPN-u, inne, które pewnie są też w jakichś sprawach mam nadzieję też będą opublikowane…

 

A wracając do Pańskiego wcześniejszego pytania. Jakieś dwa lata temu, moja znajoma z krakowskiego IPN-u zadała mi pytanie czy znam – tu wymieniła nazwisko człowieka. Nie znałem, ale zapytałem czy powinienem je znać. Odpowiedziała, że raczej tak, że pisał na mnie i Jarka Markiewicza donosy. Poprosiłem aby mi je przysłała, być może wtedy rozpoznam osobę. Faktycznie rozpoznałem. To nie był nikt bliski, a i jego wiedza na nasz temat nie była duża.. Być może dla naszych czytelników te zapiski będą ciekawe.

 

 

WYPISY ZE ŹRÓDEŁ  DOTYCZĄCYCH „Przedświtu”

 

„Informacja” (od TW) z 25 stycznia 1985 r.: Istnieje możliwość głębszego wejścia w firmę „Przedświt”. Wiązałoby się to głównie z dwoma rzeczami, rozszerzenie kolportażu ich produkcji oraz akcjami typu Zimand. W związku z Zimandem są potworne naciski na zwiększenie nakładu. Dalsza współpraca polegałaby także na wspólnym robieniu grubszych pozycji do czego Mikołaj (Jarek) i Wacek usilnie dążą.

 

12 grudnia 1985 r. TW „Joanna” informował: 11 grudnia MK  [Maciej Kuncewicz] odebrał od Polów „przesyłkę od „Przedświtu”. Była to pierwsza składka książki R. Zimanda „Orwell i o nim” (oryginały załączone). Przez tychże Polów (służących jako skrzynka kontaktowa) Przedświt zapytuje MK jak posuwają się prace nad tą książką. MK przekazał, że zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Kiedy nastąpi między nimi kontakt nie wiem.

 

W donosie z 18 grudnia 1985 r. „Joanna” informował: MK na polecenie Wacka od Przedświtu ma zrobić 5000 egz. Zimanda. Chcą mieć do tego kolorowa okładkę, którą mają dostarczyć na blachach. Zamówienia Przedświtu MK będzie realizował u Krzyśka na Bartyczkiej.

 

Następnie w styczniu 1986 r. „Joanna” donosił: Czwartego stycznia w mieszkaniu Polów przy ulicy Bartoszewicza 9 m. 3 przedstawiciel Przedświtu np. Mikołaj spotkał się ze mną. Przekazał mi blachy od Zimanda (okładki). Wyraziłem mu swe niezadowolenie z powodu tak późnego terminu dostawy tych blach. Oświadczyłem mu, że cała reszta jest już zrobiona i to bardzo opóźnia cały proces produkcji. Np. Mikołaj przyjął moje zarzuty spokojnie i tłumaczył się chorobą. Proponował nową książkę do roboty, ale że był to przedruk (coś J. Nowaka) nie zgodziłem się na stawiane przezeń warunki (600 egz. za wydruk). Powiedziałem mu, że jego rozliczne propozycje będziemy uzgadniać gdy załatwimy sprawy bieżące (kolportaż i Zimand). Bardzo mu zależy na szybkim załatwieniu tych zaszłości i wszczęciu nowych działań. Z wtrętu do rozmowy wynikało że Przedświt robi teraz tylko 2000 egzemplarzy ze względu na leżący kolportaż.

 

Z „Informacji” (od TW) z 9 stycznia 1986 r.: Dnia 8 stycznia spotkałem się z Wackiem i Mikołajem z „Przedświtu”. Skarżyli się na kłopoty z kolportażem. Przeprosili za kilkakrotne umówienie się i spóźnienia lub niebytności. W piątek mają mi dostarczyć 500 egz. powieści Orłosia w kolportaż. Na początku przyszłego tygodnia „Przedświt” ma dostać Zimanda „Orwell i o nim”.

 

W donosie z 16 stycznia 1986 r. „Joanna” pisał: Przedświt naciska na MK na rozwinięcie współpracy, która ma polegać na: kolportażu i drukowaniu następnych tytułów. MK ma się z Mikołajem i Wackiem widzieć w najbliższy piątek o godz. 22.

 

4 lutego 1986 r. „Joanna” donosił: Kilka firm przymierza się do zrobienia książki „Oni”. Wg słów Wacka copyright’a na ten tytuł posiada firma Przedświt.

 

Z „Informacji” (od TW) z 5 lutego 1986 r.: Ze względu na naciski ze strony „Przedświtu” dałem do zrobienia blachy do „Karty”. Robienie blach trwało będzie 10 dni. Inaczej nie można zrobić bez wzbudzania podejrzeń. Żądają aby nakład wyniósł 5000. Bardzo chcieli 3,5 tysiąca Zimanda. Zostało zrobione 1000 egz. W przypadku dalszych nacisków dostaną do wykorzystania blachy.

 

W donosie z 12 lutego 1986 r. „Joanna” informował: „Przedświt” zaproponował MK przejęcie maszyny offsetowej Rominor w zamian za druk 3000 Kultury Niezależnej. W związku z powyższym połączona była propozycja (Wacek, Mikołaj) opuszczenia Myśli i przejścia do nich. MK miałby utworzyć coś w rodzaju samodzielnej placówki firmy „Przedświt”. Poruszona była też sprawa przejęcia przez MK do spółki z Przedświtem aparatu KS4 służącego do robienia blach.

 

15 lutego 1986 r. „Joanna” pisał o swoich kontaktach z „Przedświtem”: Kontakt z Przedświtem nawiązałem przez kuzynów z Bartoszewicza. Przedświt u nich i ich sąsiadów prowadził składanie i oprawę Kultury Niezależnej; czy wcześniej coś innego tam był robione nie wiem. Przedświt kontakt z moimi kuzynami uzyskał przez dziewczynę Bogdana, która jest przyjaciółką mojej kuzynki. Gdy wszedłem do nich ze składaniem bibuły „Myśli” po pewnym czasie umówili mnie oni z Bogdanem w celu wymiany kolporterskiej. Do spotkania nie doszło gdyż tego dnia Bogdan został aresztowany. Po dość długim okresie czasu gdy okazało się że wokół dołków na Bartoszewicza panuje spokój Przedświt oraz ja wznowiliśmy tam działalność. Kuzyni oaz ich sąsiedzi narzekali, że Przedświt co prawda płaci, ale miesiącami nie zabiera bibuły. Wobec powyższego poprosiłem ich o kontakt z Przedświtem w celu ustalenia warunków kolportażu. Po jakimś czasie otrzymałem wiadomość że Przedświt poszukuje kontaktu ze mną. Na spotkanie przyszedł facet pseudonim „Malarz”, który przedstawił się „np. Mikołaj”. Dał mi wolną rękę w wybieraniu od nich (kuzynów) Kultury Niezależnej oraz dostarczył Giełżyńskiego.

 

Ode mnie nic w kolportaż nie wziął ponieważ ich kolportaż upadł (ludzie – małżeństwo – którzy to robili, wzięli rozwód). W kilkanaście dni później zjawił się na spotkanie ze mną oprócz Mikołaja Wacek, wobec którego np. Mikołaj zachowywał się tak jakby Wacek był szefem. Wacek do Mikołaja zwracał się imieniem Jarek. Proponowali zrobienie Zimanda, ponieważ oni są przytkani a kolejka tytułów do wydawania jest bardzo długa. Po pewnym okresie przeciągania sprawy blachy zostały im oddane z powodu braku możliwości. Na następnych spotkaniach padła propozycja przejęcia maszyny Rominor w zamian za 3000 K. Niezależnej miesięcznie. Do szczegółów na ten temat nie doszło z powodu przeciągającego się remontu. Sygnalizowali także wejście w kooperację z aparatem KS-4 do robienia blach. Na kolejnym spotkaniu Wacek przedstawił do rozważenia propozycję przejścia do Przedświtu na zasadzie samodzielnej jednostki.

 

Z całokształtu kontaktów z Przedświtem można odnieść wrażenie, że istnieje u nich bardzo duża rozbieżność na minus pomiędzy zapotrzebowaniem wynikającym z ilości tytułów przygotowanych do druku a możliwościami poligraficznymi i personalnymi. Np. nakład Orłosia i Nowaka wyniósł tylko 2 tysiące podczas gdy normalnie robili książki w nakładzie 3-5 tysięcy. Wejście w Przedświt z jednoczesnym odejściem z Myśli miałoby ogromny plus z punktu widzenia układów personalnych. Podejście do ludzi Przedświtu jest diametralnie różne od tegoż podejścia szefostwa Myśli. Sprawy finansowe załatwiane są w normalny ludziki sposób z uwzględnieniem potrzeb innych ludzi i innych spraw spoza firmy także jest inne niż w Myśli, uznają prawa innych ludzi a nie tak jaka w Myśli ważna jest tylko nasza firma a reszta to barachło i chłam. Pozostanie w Myśli i „kolaborowanie” z Przedświtem w sekrecie przed MP skończyć się może rozstrojem nerwowym lub w najlepszym wypadku kosmiczną awanturą i wylaniem mnie z hukiem z Myśli.

 

17 lutego 1986 r. TW „Joanna” donosił: Np. Mikołaj z firmy Przedświt zaproponował zrobienie Wezwania nr 9 z czerwca 1985 roku (oryginały załączam). Mikołaj mieszka w domu na przeciw Harendy nr mieszkania 24, środkowy dzwonek, V piętro. Ma dość dużą ilość znaczków ‘ukazuje się 2000’ tytułów, oraz znaczków z Piłsudskim. Dalej zaś: „Przedświt” bardzo naciskał na udzielenie odpowiedzi w sprawie partycypacji w zakupie KS-4 do robienia

 

Osobną sprawą była sprawa Konsorcjum Wydawnictw Niezależnych i rola w nim Pawła Mikłasza, Henryka Karkoszy i Mariana Koterskiego, tajnych współpracowników czy też wręcz oficerów bezpieki kierujących dużymi wydawnictwami podziemnymi. Ale o tym innym razem. Jak więc Pan widzi moja wiedza nie jest w tym zakresie wielka. Podejrzewam, że otaczał nas krąg donosicieli, ale w sprawie najważniejszej dla mojego dorobku wydawniczego – w sprawie Przedświtu – w IPN-ie niczego nie ma…

Marek Różycki jr. - STARY Z KLATĄ

$
0
0

Marek Różycki jr.

 

STARY Z KLATĄ

 

"Cokolwiek będzie, cokolwiek sie stanie… Jedno wiem tylko: sprawiedliwość będzie... Jedno wiem tylko: Polska zmartwychwstanie". ZYGMUNT KRASIŃSKI

 

Kraków jest miejscem szczególnym, o bardzo utrwalonych tradycjach i wymogach, które dotyczą całego procesu tworzenia teatru, odwiedzania go, odbioru proponowanych inscenizacji i „percepcji w klimacie”… Narodowy STARY Teatr im. Heleny Modrzejewskiej - duma miasta - posiada status drugiego najstarszego teatru w Polsce (1781 r.) i jako jedyny polski teatr należy do Europejskiej Sieci Teatrów Mitos21, która skupia najważniejsze sceny teatralne. FAKT TEN ZOBOWIĄZUJE…!*

 

Dyrektorowali mu wielcy: Zygmunt Hubner, Roman Zawistowski, Władysław Krzemiński, Stanisław Radwan. To tutaj swoje najsłynniejsze inscenizacje realizował Konrad Swinarski, Andrzej Wajda, Jerzy Jarocki, Kazimierz Kutz. Widzowie - odbiorcy pięknej i wartościowej klasyki przyzwyczajeni byli do głęboko przetrawionej sztuki, teatru repertuarowego, opartego na LITERATURZE KLASYCZNEJ.

 

Wydaje się być niezaprzeczalnym faktem, że obecny styl placówki oraz sposób promowania jej działalności odcina się grubą krechą od dawnej wzniosłej świetlanej przeszłości repertuarowej Teatru. Dyrektorujący mu od stycznia 2013 roku JAN KLATA jest reżyserem awangardowym, uważającym, iż "artyści są powołani do tego, żeby na nowo naszą tkankę narodową badać, nakłuwać, sprawdzać i dopiero wtedy zobaczyć, co z tego zostaje". (Rozmowa w radiu: RMF FM).

 

Owo "nakłuwanie"… przekroczyło jednak próg wieloletniej PRZYZWOITOŚCI tak przecież spójnej z tradycją i odbiorcami: nastąpiła kasacja klasycznej formuły, a ze świątyni sztuki zostali "wyproszeni" prawdziwi zwolennicy znakomitej sceny. Zaistniała dyskomfortowa sytuacja na linii dyrektor - odbiorca i nie należy dziwić sie gniewowi i buntowi widzów przeciwko temu, co Klata uczynił ze Starym Teatrem...

 

Zaczynając wszystko "od nowa".., spowodował głęboką frustrację zwolenników KLASYKI. Incydent, jaki miał miejsce 14. listopada br., podczas spektaklu Jana Klaty: "Do Damaszku” - przelał kielich goryczy. Widzowie dali wyraz swemu niezadowoleniu gwiżdżąc i rzucając jabłkami; domagając się w ten sposób - okrzykami "hańba" i "wstyd" - odwołania dyrektora ze stanowiska. Działo się to podczas sceny, gdy para aktorów odgrywała w ubraniach akt seksualny, będący - zdaniem dyrektora - "delikatną sceną erotyczną". (Sic!)

 

Tym samym scena w Krakowie poddana została swoistej "rewizji" z awangardą i prowokacją w tle. Dyrektor Klata zapomina jednak, że permanentny bunt bardzo łatwo może przerodzić się w groteskę, a sama zaś prowokacja, kiedy jest przewidywalna - staje się nudna. Sam dyrektor nie zgadza sie z zarzutami, że jego koncepcja inscenizacyjna nie pasuje do założeń programowych TEATRU NARODOWEGO. Wyjaśniając swoje stanowisko, zadaje norwidowskie pytanie: "Czy ten ptak swoje gniazdo kala, co je kala, czy ten, co mówić o tym nie pozwala?". Dyskusja okryła się Oparami Absurdu... ( Tu kłaniam się Tuwimowi oraz Słonimskiemu i całuję ich w Talent).

 

Klata - twórca teatru spod… „norwidowskiego hasła”, zanurzony w estetyce popkultury i modnych dyskursach „kontra widz”, kochający klasykę… - zwyczajnie się pogubił. Jak stwierdził  Kazimierz Kutz: "Teatr Klaty to taki, gdzie flaki muszą być na wierzchu. Nie trzeba scenografii. Wystarczy, że na scenie są dwie, trzy osoby i… jest śmiesznie". Reżyser Kutz uważa też, że do przerwania spektaklu musiało dojść, że był to protest przeciwko wulgarnym scenom i nowomodnej stylistyce spod ciemnej gwiazdy: cool i trendy… "To prawdziwi zwolennicy wspaniałej tradycji Starego Teatru dziś protestują" – rzekł był i miał rację.  

 

 Obrażając moralność i ducha Teatru, nie zastanowił sie Klata nad możliwością utraty przez placówkę latami wypracowanej TOŻSAMOŚCI, i znanej na całym świecie - MARKI. Zatem wandalizmem i barbarzyństwem nie są gwizdki i rzucane przez widzów jabłka, a PROFANACJA wszystkiego, co do tej pory dla widza - admiratora klasyki - było wzniosłe, piękne, święte i niosące Wartości (zapładniające INTELEKTUALNIE, ubogacające DUCHOWO).

 

Zdaniem reżysera Łukasza Czuja, dla teatru Jana Klaty aktem odwagi byłoby wystawienie klasycznego tekstu klasycznie i to byłoby... awangardowo. Dyskusja nabrała szczególnej mocy, bo wpisała sie w politykę, która zawsze krąży wokół sztuki. Dyrektor Klata, odpierając ataki, zapewnia, ze zespół Teatru jest zjednoczony "bardziej niż kiedykolwiek". Zapomina najwyraźniej, że z udziału w przygotowywanej na grudzień premiery "Nie-Boskiej Komedii" zrezygnowało już siedmioro z 18. aktorów: Bolesław Brzozowski, Anna Dymna, Anna Polony, Mieczysław Grabka, Tadeusz Huk, Ryszard Łukowski, Jacek Romanowski i Krzysztof Zawadzki…

 

Koncentracja na… "nakłuwaniu naszej tkanki narodowej" w sposób drapieżno-awangardowy okazała sie fiaskiem, totalnym nieporozumieniem! Tak więc  i tym razem dyrektorowi nie udało się wziąć repertuaru "NA KLATĘ". Nowe wizje inscenizacyjne na tyle przesłoniły ZDROWY OSĄD dyrektorowi, iż nie dostrzegł mocno galopującego "radykalizmu"; na dodatek… - w złym kierunku.

 

Aktor zmuszony do wypowiadania słów: "Krasiński był antysemitą”, "nie chcę być Polakiem", "chcę być Żydem" - to jest właśnie paranoja „nowatorskich odczytań Klasyka” przez nowego dyrektora jednego z najbardziej zasłużonych teatrów w Polsce z ogromnymi tradycjami i zasługami w krzewieniu Kulturalnej Tożsamości Narodowej Polaków. Wielce bulwersujące jest  i to, ze "Mazurek Dąbrowskiego" śpiewany jest najpierw po rosyjsku, a potem po polsku, ale na melodię… "Deutschland, Deutschland uber alles", co poprzedza scenę gwałtu zbiorowego na jednej z młodych kobiet.

 

Zgwałcona bierze następnie ślub w obrządku katolickim (w tragedii Krasińskiego to ślub Henryka z Marią), po czym uczestnicy obrzędu polują na młodą parę, by następnie przebrać kobietę w welon kongraficznie upodabniający ją do Maryi Niepokalanej. Gwałcona rodzi dziecko, tyle, że z zawiniątka wysypują sie ciasteczka w formie… Gwiazdy Dawida. Grupa młodych przemienia sie w tym momencie w czworonogi, krążące na czworakach - ni to do stołu, ni to do ołtarza, kładąc głowy na kolana Marii. Zaś w akcie spowiedzi... - mucząc głośno (co na próbach bawiło reżysera i jego ekipę).

 

Zwierzęta w końcu padają, a Maria kładzie na nich karteczki z nazwiskami: MIŁOSZ, SZYMBORSKA, WOJTYŁA... Całkowity brak etyki, smaku i jakże dalekie od przyjętych przez Teatr Stary oraz aktorów Norm, wyznawanych Estetyk…!

 

W tej sytuacji nie dziwi decyzja ANNY POLONY - od 50. lat związanej z placówką - o odejściu. Wybitna Aktorka podkreśla, że nie podoba się jej obecny styl placówki oraz promowany przez obecne kierownictwo sposób oceny przeszłości.  ""Co to znaczy "rewizja"? Znaczy, że bohaterów i wielkich ludzi mamy poniżać, kopać, poniewierać, oskarżać ich o jakieś obrzydliwe rzeczy?! Młodzi, zastanówcie się. Mnie się wydaje, ze źle się bawicie...; że to, co robicie pójdzie po prostu w zapomnienie. I tego będą się wszyscy wstydzić"" - powiedziała Artystka. Klasyk zaś napisał był przecież: „…Chłopcy, źle się bawicie / Wam chodzi o igraszki / Nam chodzi o życie!”

 

"DOPÓKI DYREKCJA NIE ZMIENI SWOJEGO STYLU TWORZENIA TEATRU, JA NA TĘ SCENĘ NIE WRÓCĘ" - zapowiedziała Anna Polony.... Aktorka boleśnie przeżyła wszelkie skandaliczne pomówienia w stosunku do KONRADA SWINARSKIEGO, posądzanego o określone antypatie i antysemityzm (Sic!), z pominięciem faktu, iż to przecież Swinarski wyniósł krakowski Stary Teatr na poziom europejski.

 

Pikanterii całej sprawie dodaje - nie przynosząc chluby nowemu dyrektorowi -  widniejący w programie "Sezonu Swinarskiego" performance, próbujący budzić (może w zamierzeniu „zabawne”…, czy tylko kontrowersyjne) analogie między Katastrofą Smoleńską, a tą, w której zginał był Konrad Swinarski pod Damaszkiem.

 

W ten oto sposób szyld Teatru, szyld znakomitej onegdaj sztuki wykorzystany został do działań niegodnych prawdziwego artysty, tworząc aureolę nad "nieboską prowokacją"... Taka komedia ludzka po polsku: ani śmieszna, ani boska, ani straszna - raczej... tchnąca kompromitacją, której zwieńczeniem może stać się Teatr Jednego Widza i będzie nim Jan Klata.

 

W zaistniałej sytuacji ostre listy w sprawie  działań dyrektora wystosowało do ministra kultury i dziedzictwa narodowego kilka prominentnych osób. BOGDAN ZDROJEWSKI - stanął był jednak murem za swoim wybrańcem…

 

Swoje ogromne niezadowolenie i wręcz protest wyraziła znana teatrolog - dr ELŻBIETA MORAWIEC. Według niej w Polsce trwa niszczenie krajowej kultury, tradycji, Tożsamości Narodowej. W związku z tym również wystosowała list do ministra Zdrojewskiego: "Wpisuje sie Pan jako człowiek nigdy z kultura nie związany, który tym bardziej powinien zważać na swoje postępowanie, w zaplanowane przez koalicje PO-PSL - niszczenie polskiej kultury...”.

 

W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" dr Elżbieta Morawiec stwierdziła: "Jan Paweł II mówił, że Polacy pod zaborami zachowali swoją tożsamość tylko dlatego, ze mieli swoją kulturę. Widać, że ta WATAHA BARBARZYŃCÓW zmierza do tego, żeby - niszcząc kulturę - odebrać nam tożsamość". Same działania Klaty określa zaś jako "czystą paranoję szkodnika”.

 

Zdaniem teatrolożki – totalnie niekompetentny - minister Bogdan Zdrojewski powinien podać sie do dymisji. Zaznacza jednak, ze nie chodzi wyłącznie o resort zarządzany przez niego. "Ten dyktat jest wspierany przez obecna władzę polityczną; niewykluczone, że zgodnie z jakimiś niejasnymi "wytycznymi", niekoniecznie z polskich centrów. Niszczony jest trzon polskiej kultury narodowej, o którą tak bardzo zabiegał Jan Paweł II” - kwituje dr Elzbieta Morawiec.

 

"Ja nie oceniam repertuaru, nie odnoszę sie do konkretnego spektaklu - czy jest bardzo dobry, czy słaby. Odnoszę się natomiast do kultury dialogu w teatrze i poza teatrem. W tej materii mam dużo do zrobienia"(Sic!...) - zauważył był Bogdan Zdrojewski. Nie buduje takie podejście szefa resortu kultury i dziedzictwa narodowego a w zasadzie jeno i wyłącznie polityka liczącego się bardzo w strukturach partyjnych PO, czołowego pupila premiera Donalda Tuska. Czyżby groziła nam zatem - prowadzona już kiedyś - Akcja... Niepamięci?...

 

Nie wolno dać się uśpić – to znaczy:  bezkrytycznie tolerować hasła i slogany, godząc się na redukowanie i upraszczanie wszystkiego, co cenne, naznaczone Tradycją, Wartościami, co Nasze, Narodowe. Warto przyjrzeć się bliżej  pojęciu Tożsamości Narodowej: czy aby nie pogrążyła się w "chocholim tańcu", okrywając się marazmem i absurdem?!  

 

Postaci Konrada Wallenroda, Kordiana, hrabiego Henryka stanowiły dla naszych przodków drogowskaz, wskazówkę, utrwalającą – powtórzę to po raz kolejny, do skutku! – naszą, polską  tożsamość narodową. Odejście, czy wręcz odrzucenie nienaruszalnych dotąd wzorców, zasad, wartości i poddawanie ich "rewizji", to nic innego jak tłamszenie, deptanie słów naszych narodowych wieszczów – BRUTALNA PROFANACJA. Tylko stworzenie katalogu spraw ważnych dla naszej kultury i sztuki, bez zasłaniania się "przetrąconym kręgosłupem" historyczno-literackim, nie pozwoli na zanikanie dobrych, sprawdzonych wzorców klasycznych.

 

Warto jeszcze przytoczyć słowa red. Wacława Krupińskiego w Sprawie Teatru Starego: " Brak słów, aby skomentować to, co ostatnio dzieje sie na czołowej niegdyś scenie od czasu, kiedy rządzi nią Klata i to w pełni popierany przez ministra Bogdana Zdrojewskiego. Obniżający się dramatycznie poziom, mylenie awangardy z hochsztaplerstwem i marnowanie ogromnego kapitału oraz potencjału artystycznego - to wszystko i tak mało wobec - jak powiada red. Wacław Krupiński – INTELEKTUALNEJ NĘDZY, jak zafundował dyrektor Klata Teatrowi…! Dyrektor, a zarazem reżyser nieudacznik, tani prowokator i amator tanich, „celebryckich” sensacji!”

 

Wielce oburza fakt, że arcydzieło Krasińskiego powstaje (chociaż ponoć spektakl zawieszono) bez scenopisu i bez postaci z dramatu. „Próby” są efektem improwizacji aktorów na – BARDZO NOŚNY TEMAT… - rzekomego polskiego antysemityzmu, rzekomo obecnego w inscenizacji Swinarskiego. Aktorzy podczas prób są prowokowani do prywatnych wypowiedzi, które po tym otrzymują jako tekst sztuki…; zaś granice pomiędzy rzeczywistością a teatrem - zacierają się...

 

PRZYKŁAD – uwaga jednej z aktorek: „—Zostawmy w ogóle Swinarskiego, to w tym Teatrze – świętość!” Była kontrowana przez młodego aktora z ekipy Klaty: „-- Gówno, a nie świętość!”

 

Przyczepianie Swinarskiemu nieprawdziwych „łat” – jest zatem niezwykle bulwersujące. Przypominam, że ten jeden z najwybitniejszych reżyserów sceny polskiej – współpracował z teatrami Izraela, dokąd nie byłby zapraszany, gdyby obecne tezy o Jego Sztuce były prawdziwe i miały jakikolwiek sens!!!

 

W dyskusjach plącze się Jedwabne, Swinarski, film "Pokłosie”... A preferowana wizja sceny koliduje w sposób znaczący z gustami odbiorców, z ich poczuciem PRAWDY, estetyki i etyki -  w pełni potwierdzając brak spójności z jeszcze do niedawna pieczołowicie pielęgnowanym repertuarem klasycznym  Starego Teatru...

 

Uważam, iż pseudo-awangarda finansowana z pieniędzy państwowych to chałtura – nie Sztuka. Jeżeli artyści zamierzają eksperymentować, niech robią to w prywatnych teatrach czy galeriach. Oburzam się i wściekam, jeżeli byle nieudacznik, taki intelektualny cienias! i pustostan umysłowy - wydaje moje własne pieniądze na chałtury, które epatują żenującym skandalem rodem z bulwarówek, brukowców i tabloidów. Ze środków publicznych powinno się finansować – panie ministrze od kultury – przede wszystkim Klasykę, Zasłużone Oficyny Wydawnicze, Polską Szkołę Filmową, Telewizyjny i Radiowy Teatr, Operę – Dziedzictwo, Konserwację Zabytków – a nie wszelakie awangardy, które nie budują komfortu  Stałości Ideałów osadzonych w Wartościach Ponadczasowego Intelektu.

 

Bywa nieraz, ze stajemy w obliczu Prawd, dla których nie ma słów, bo słowa są zbędne. A my – W CZASACH NAM OBECNYCH -   stajemy wobec niczemu(?...)  nie służących MANIPULACJI ORAZ ZUPEŁNIE NIEPOTRZEBNYCH KONTROWERSJI W WYNIKU BEZCZELNYCH PROWOKACJI „BARBARZYŃCÓW W OGRODACH”,  Z KTÓRYCH PRZECIEŻ WYSZLIŚMY…

 

P.S.

A w mieście stołecznym – Warszawie, rada miejska wespół z nowym dyrektorem Teatru Dramatycznego – usunęła nazwisko patrona tej placówki: GUSTAWA HOLOUBKA…

 

 

OBECNA SYTUACJA PRZYWODZI NA MYŚL SŁOWA WITKACEGO:  „Trzeba zacząć walić w mordy, myć niechlujne pyski i głowy trząść, i łbami zacudowanymi sobą a  zafajdanymi  walić o jakieś  chlewne  ściany z całych sił, walić, walić!...  Aż przyjdzie Świt…. ”  (…)


Krzysztof Lubczyński rozmawia z KAMILLĄ BAAR

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z KAMILLĄ BAAR


Pani pierwszą nauczycielką aktorstwa była Dorota Pomykała w studium scenicznym w Katowicach. Co mogła Pani zaczerpnąć od tej świetnej aktorki?


 - Dorota ma bardzo indywidualny stosunek do każdego swojego studenta, więc dość szybko pomogła mi zrozumieć, co jest moją mocną stroną. Zawsze też stawiała na indywidualizm i wrażliwość. To mnie „ustawiło” w mojej zawodowej drodze.


A kiedy dotknęło Panią pierwsze marzenie o aktorstwie?


- Pierwsze zainteresowania teatralne obudziły się we mnie w liceum w Poznaniu, a nauczyciele języka polskiego delikatnie je stymulowali. Teatr i film bardzo mnie fascynował, szczególnie aktorzy. W pewnym momencie pojawiły się marzenia, żeby samemu wejść w ten świat. Nic w tym nadzwyczajnego. Byłam nie pierwszą i nie ostatnią osobą podatną na takie marzenia. Przeobrażenie się w kogoś innego, to odwieczne marzenie wielu ludzi. Także z tego bierze się aktorstwo.


 Podobno na egzamin do warszawskiej Akademii Teatralnej przygotowała Pani aż 28 tekstów, w tym monolog „Hamleta”. Można sobie tylko wyobrazić szok egzaminatorów. Proszę opowiedzieć o tym niezwykłym egzaminie, który zdała Pani za pierwszym podejściem.


- To było dość  ekscentryczne. Byli zaskoczeni i kiedy w spisie tekstów zobaczyli tytuł „Romeo o Julia” - od razu padło pytanie, czy przygotowałam monolog Romea.  Ten szekspirowski tekst fascynował mnie zawsze. Nadal uważam, że ma wielką siłę. A od kiedy zobaczyłam wielką Teresę Budzisz - Krzyżanowską, kobietę, w tej roli, pomyślałam - spróbuję. Przygotowałam też m.in. monolog ze „Skrzywdzonych i poniżonych Dostojewskiego. A w „Hamlecie” zagrałam po latach Ofelię w Teatrze Telewizji wyreżyserowanym przez jednego z moich mistrzów, Łukasza Barczyka.


Którzy z profesorów w Akademii Teatralnej mieli na Panią największy wpływ lub z innych powodów byli najważniejsi? I czy ma Pani poza tym szczególnie ważnych mistrzów w zawodzie? 

 

- W szkole właśnie Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Maja Komorowska, Jan Englert, Łukasz Barczyk. Nadal są moimi mistrzami. Z aktorów filmowych bardzo cenię Charlotte Rampling, Catherine Deneuve, Fanny Ardant i Daniela Auteila. To też moi mistrzowie.


W jaki sposób Panią inspirują?


- Pośrednio. Nie trzeba i nie powinno się innych naśladować. Poza tym styl grania szybko się zmienia, także pokoleniowo. Teraz w szkole teatralnej to się już jakoś uporządkowało, ale był taki okres przełomu, kiedy niektórzy mistrzowie dawnego stylu, seniorzy nie mogli zaakceptować stylu wnoszonego przez najmłodsze pokolenie. Raziła ich na przykład niestaranność dykcyjna studentów. Tu mieli rację – dobra dykcja jest podstawa aktorskiego rzemiosła.


Nieczęsto zdarza się młodym aktorom, że na samym początku drogi zawodowej wchodzą do jednego z najbardziej prestiżowych teatrów polskich, myślę o Narodowym. Czym jest dla Pani praca z wybitnymi reżyserami na tej scenie i jakie role ceni Pani sobie najbardziej?


- Te najważniejsze role wierzę, że są ciągle przede mną, Zmieniłam warunki. Nie jestem już dziewczyną, lecz dojrzałą kobietą. Jestem gotowa do poważnych zadań. Miałam szczęście pracować z Jerzym Jarockim, Janem Englertem, Mają Kleczewską. Teraz pracuję z Maciejem Wojtyszką. Fascynują mnie role bogate psychologicznie, wpisane w ciekawe konteksty kulturowe, historyczne. Lubię drążyć w roli, siłować się z nią, choć nie do przesady. Cudowna jest w tym zawodzie możliwość wielokrotnego przeobrażania się w kogoś innego, poczucie, że żyje się dzięki temu wielokrotnie. Chyba żaden inny zawód, także artystyczny, tego nie daje.


Proszę wspomnieć o współpracy z  Jerzym Jarockim, który niedawno zmarł…


- To był wspaniały intelektualista, nieprawdopodobnie przenikliwy i drobiazgowy analityk tekstu scenicznego. Poznałam go przy pracy w Teatrze Narodowym. Zawsze robił wrażenie człowieka surowego, ale cechowała go niesamowita miłość do teatru.  Miałam świadomość jego dokonań artystycznych, choćby w Starym Teatrze w Krakowie. Świadomość jego legendy. Pracowałam z nim przy „Błądzeniu” według Gombrowicza, grając tam trzy role, Modelki, Reny i Zosi. Tekst był niesłychanie trudny, jakby zgodnie z tytułem, ale satysfakcja kolosalna. Zagrałam też w jego innej inscenizacji gombrowiczowskiej, w „Kosmosie”, Lulusię. No i Alę w „Tangu”, którego Jerzy Jarocki nie zdążył zrealizować do końca w Teatrze Telewizji. Bardzo ciekawie wspominam też innego intelektualistę sceny, Tadeusza Bradeckiego, w którego reżyserii debiutowałam w Narodowym w „Piaskownicy”.


Jak teksty Gombrowicza działały na Panią?


- Bardzo silnie i rozwijająco. Odkryłam dzięki nim niezwykle obszary psychiczne i intelektualne, których bez nich bym nie odkryła. Wspaniałym przewodnikiem był tu profesor Jerzy Jarocki, wspaniały analityk Gombrowicza. To dla mnie kolosalny bonus ze współpracy z nim.


Na scenie żywej gra Pani niemal wyłącznie w przedstawieniach na podstawie wybitnej literatury (Szekspir, Racine, Mrożek, Gombrowicz, Fredro). Co daje gra ról w takich tekstach? I jakie Jakie są Pani prywatne upodobania literackie, teatralne, filmowe?


- Klasyka w najlepszym tego słowa znaczeniu fascynuje mnie i zawsze inspiruje. Czytam tez poezję, filozofów, w tym Junga,  z pisarzy współczesnych Zygmunta Miłoszewskiego, Szczepana Twardocha. Tu jednak mówię o moich gustach prywatnych, czytelniczych. Natomiast do myślenia o aktorstwie nawet bardziej inspiruje mnie bezpośrednia obserwacja życia, zwłaszcza w podróży, w środkach komunikacji. Ludzie wtedy zachowują się najbardziej spontanicznie, wychodzi z nich wtedy wiele rozmaitych cech, które nie ujawniają się w sytuacjach aranżowanych, zaplanowanych.

 

Które z prac filmowych, serialowych przyniosły Pani największą satysfakcję zawodową, z uwagi na temat, reżysera etc?


- Każda moja praca to satysfakcja. Taką mam naturę ze bez reszty rzucam się w to co robię. Nie żyję bez pasji i adrenaliny. Zresztą zwód aktorski nie pozostawia innej możliwości. Zmusza do zaangażowania się w niego bez reszty.

Mówi się o Pani jako o aktorce nie tylko niezwykle utalentowanej, ale także bardzo wrażliwej. To wyłącznie pomaga w zawodzie, czy także rodzi cierpienia?


- Bywało różnie. Przeżywałam każde niepowodzenie i brałam na siebie jeśli coś nie wychodziło. Odkąd jestem mamą - powaga podejścia do zawodu aktorki  się zmieniła . Teraz skupiam sie na tym co dobre - cieszę się ze spotkań z ludźmi, z każdego projektu i zaufania ze strony reżyserów i widzów. 


Gdyby miała Pani – pytam czysto teoretycznie – stanąć przed wyborem:  gra wyłącznie w filmie lub w teatrze, to jakiego wyboru by Pani dokonała?


- Teraz filmy potrafią być żywym teatrem, tak jak choćby w „Annie Kareninie”, a w spektaklach często pojawiają się filmowe projekcje. Jako środka teatralnego używa się kamery. Nie musiałabym więc podejmować takich wyborów.


Jak Pani sama definiuje się jako aktorka, jaki jest Pani aktorski „autoportret własny”?

 

- Życie jest nieprzewidywalne, aktorstwo tym bardziej. Nie wiem co mnie w przyszłości spotka w tym zawodzie. Najważniejsze to żyć i pracować z pasją i dobrze się przy tym bawić!.


Dziękuję za rozmowę.


 Kamilla Baar - ur. 6 października 1979 w Człuchowie. Uważana za jedną z najbardziej utalentowanych aktorek swojego pokolenia. Od 2005 roku aktorka Teatru Narodowego w Warszawie. Dzieciństwo spędziła w Poznaniu a następnie w Tychach. Absolwentka warszawskiej Akademii Teatralnej. Po raz pierwszy przed kamerą stanęła już w 2002 na planie telewizyjnego spektaklu „Oszuści”.  W filmie pojawiła się nieco później. Jej debiutem serialowym była rola Ewy w serialu „Na dobre i na złe w 2003. Na dużym ekranie debiutowała w 2004 rolą Magdy w komedii sensacyjnej Vinci Juliusza Machulskiego. Pojawia się też w szeregu seriali, m.in. od 2011 roku w „Na dobre i na złe”. Laureatka Złotej Kaczki 2012 za rolę w „Vincim”. W 2013 laureatka nagrody „Wiktora” w kategorii „Odkrycie telewizyjne roku”.

SŁAWOMIR MAJEWSKI-Cogitationis Poenam Nemo Patitur czyli Wojna o Teatr Stary w Krakowie

$
0
0

 SŁAWOMIR MAJEWSKI

 

 Cogitationis Poenam Nemo Patitur

czyli

Wojna o Teatr Stary w Krakowie

 


Bestyja potworna a żyć jej w spokoju dozwalają

 

 

 

 

„Marek Różycki jr. 2013-12-06 14:56

 

Panie Sławomirze, Proszę, niech napisze Pan kontr-tekst. Na szczęście jeszcze na pisarze.pl panuje demokracja. Z wielką przyjemnością przeczytamy Pana Racje oraz refleksje na temat kondycji naszej Kultury Narodowej i Wartości - nie tylko Intelektualnych - jakie niesie oraz wszelakich asocjacji "nowych odczytań" przez Awangardę.

Jednak - nie tylko moim zdaniem - tak jak angielski Teatr Szekspira "The Glob", tak i Teatr Stary oraz Teatr Dramatyczny w Warszawie (do niedawna imienia Guru Aktorów oraz Intelektualistów Polskich) im. Gustawa Holoubka - powinien dawać świadectwo Kulturze Polskiej, niczym Biblia dla Chrześcijan-Katolików..... Z Ekumenicznym Pozdrowieniem...... Marek Różycki jr.”

 

Po tak grzecznym apelu autora felietonu pod tytułem „Stary z Klatą”, pomieszczonego na portalu pisarze.pl dzięki spolegliwości Redaktora Naczelnego, nie mogłem nabrać wody w usta. Milczenie oznaczałoby bowiem, że - jak powiadają kazuiści - wspólnie i w porozumieniu z antagonistami Jana Klaty, podczas spektakli przezeń reżyserowanych wyciągam gwizdek, krzyczę „Hańba!”, zaś aktorki wyzywam od kurew i ladacznic oraz innymi słowy nagany i upomnienia, jak przystało admiratorowi kultury, Teatru Starego w Krakowie i „narodowych wartości”, cokolwiek się kryje pod tym zwrotem.

Rzecz rozważywszy starannie, raz jeszcze nader uważnie czytając felieton pana Różyckiego jr. a w szczególności komentarze pod nim oraz to, co w inkryminowanej sprawie zalało Internet i inne media, wygotowałem tekst z ducha bardziej historyczno-filozoficzny niźli polemiczny, starań dokładając by sine ira et studio brzmiała, nie inaczej. A przecie, jak w dowcipie o Leninie - mogłem zabić.

Pan Marek Różycki jr. wzywa mnie, bym refleksje swoje wyłożył a propos „kondycji naszej Kultury Narodowej i Wartości - nie tylko Intelektualnych - jakie niesie oraz wszelakich asocjacji "nowych odczytań" przez Awangardę”. I tu jako przykład wskazał „na angielski Teatr Szekspira The Globe". Zły to przykład, bowiem The Globe posadowiony został w anglikańskim Londynie, w którym chrześcijan-katolików w epoce łysego Willa na palcach dłoni liczono a jak zliczono, to rapidement et avec plaisir ścinano toporem w Tower, kadłubki na rogatkach wieszając ku pożytkowi gawronów. Teatr ten jeszcze dlatego złym jest przykładem, iż w czasach Szekspira, Marlowea czy poczciwego Bena Jonsona, wystawienia oglądane były przez arystokrację i gawiedź pospołu z alfonsami i prostytutkami a każde z nich opowiadało się za taką czy inną formą władzy, ustroju i religii. Więc zgodnie na widowni zasiadali ramię w ramię purytanie, prezbiterianie, independenci, anglikanie, katolicy i starozakonni. Na dodatek, gdy w początkach XVII wieku na scenie pojawiły się kobiety-aktorki, każda miała za sobą (i przed sobą) etap prostytuowania się z kim popadło, jak np. Mary Moll Davies, Nell Gwynn i inne. Ten okres znakomicie opisuje  Samuel Pepys w swoich „Samuel Pepys Diary 1660-1669”; szczerze zachęcam do lektury.

Po co ja o tym? Albowiem na stronicach swoich Dzienników, mister Pepys zapisuje reakcje własne i publiki na spektakle teatralne, na które mieszkańcy ówczesnego Londynu chadzali nawet po kilka razy dziennie ergo - częściej niż my dzisiaj do kina. I choć czasy, które opisuje były czasami burzliwych przemian społecznych, ekonomicznych i religijnych, nigdzie nie znajdziemy zdania z którego wyczytać by można, że ktokolwiek swoje przekonania manifestował wrogością i prostackim zachowaniem podczas przedstawień. A bywały takie, które łacno wzburzyć mogły wyznawców tej czy owej odmiany protestantyzmu, zwolenników Karola II bądź przeciwników nieżyjącego dyktatora Cromwella i jego kliki.

Człowiek obeznajmiony z historią sztuki pamięta, iż Molière (jak przed nim Szekspir), wielokrotnie popadał w konflikt z dworem królewskim na tle swoich dramatów. Przykładem „Świętoszek”. Co w tej materii wyczytamy m.in. w Wikipedii?

 

 

„Świętoszek (fr. Tartuffe ou l'Imposteur) – komedia Moliera powstała w 1661 roku, zaś wystawiona po raz pierwszy w 1664 roku. Swój rozgłos zawdzięcza nie tylko walorom artystycznym, ale także skandalowi, jaki wywołało w XVII-wiecznej Francji wykpienie hipokryzji religijnej.”

 

 

Raz jeszcze: po co ja o tym? Ja o tym, gdyż nie rozumiem i usprawiedliwienia nie znajduję dla poszumu husarskich skrzydeł i wywijania biało-czerwonymi flagami tam, gdzie sprawa o sztukę zahacza. Są takie obszary w życiu duchowym każdego narodu, do którego politycy a szczególnie domorośli politykierzy dostęp winni mieć zakazany -  kultura i sztuka właśnie. A jeśli, to tylko w tym celu, by idąc za przykładem Gaiusa Cilniusa Maecenasa, swoje siły i środki używali na rzecz kultury, sztuki i twórców. W żadnym innym wypadku.

Przez wieki jedynym miernikiem powodzenia a zatem - finansowym to be or not to be teatrów była frekwencja. Im sztuka dłużej na afiszu, tym bogatsza kasa i mieszki aktorów. Jeśli plajta, to plajta, z którą zazwyczaj szła w parze  wymiana dyrektora (o ile nie był właścicielem teatru). Dzisiejsze zarzucanie twórcom z wielu dziedzin szarganie narodowych świętości i wartości, obrazę uczuć religijnych z jednoczesnym bojkotem a nawet (O tempora, o mores!) zrywaniem spektakli, to rzecz bezwzględnie haniebna, nie znajdująca żadnego usprawiedliwienia. Można się nie zgadzać, można oburzać na takie czy inne formy działań artystycznych, które wielu bezpodstawnie określa mianem „awangardy” a co w rzeczywistości jest tylko wizją odmienną od zasiedziałych. Więc można kontestować lecz nikt  a nie-artyści przede wszystkim, nie mają prawa do narzucania artystom swojego zdania. Szczególnie, gdy wywodzi się ono z tła polityczno-wyznaniowego. Dlaczego nie? Dlatego, że nie i basta!

W jednym z komentarzy pod felietonem pana Różyckiego jr. napisałem

 

„W Wikipedii znajdzie Pan wpis o Isidore Lucien Ducasse znanym jako Épistemon. Cyt. "W latach 1868-1869 pod pseudonimem Comte de Lautréamont (hrabia de Lautréamont) opublikował swoje pierwsze i największe dzieło, Les Chants de Maldoror (Pieśni Maldorora), uważane za klasyczne dzieło awangardy francuskiej. Pisząc Pieśni Maldorora, wzorował się na Wielkiej Improwizacji z dramatu Dziady Mickiewicza.

[...]Autor głosił w niej bowiem „nienasycony głód nieskończoności” oraz okrucieństwo Boga, kreśląc drobiazgowe opisy wyjątkowo brutalnych gwałtów i tortur dokonywanych zarówno na młodych kobietach jak i na dzieciach; piętrząc obrazy kastracji, zoofilii, załamań nerwowych, czy samobójstw." Jak Pan zauważył, "Les Chants de Maldoror (Pieśni Maldorora) uważane za klasyczne dzieło awangardy francuskiej". W odniesieniu do tego spektaklu napisał Pan a raczej - jak Internetowy troll - wywrzeszczał (na kogo? Dlaczego?): "TRACIMY TOŻSAMOŚĆ NARODOWĄ, NASZĄ, POLSKĄ, TOŻSAMOŚĆ NARODOWĄ WRAZ Z PONADCZASOWYMI WARTOŚCIAMI -- TOTALNIE, NIKOGO JUŻ NIE OBCHODZI!!!".

Dziś to "utrata tożsamości i ponadczasowych wartości" a jutro – klasyka.”

 

 

Czy Panu Różyckiemu jr. i wszystkim licznie wyrażającym poparcie dla głoszonych przezeń tez, znane są nazwisko Alfred Jarry i sztuka „Ubu Król czyli Polacy”, która  wystawiona w roku 1896 w Théâtre de l’Oeuvre, wywołała dziki skandal a dziś zaliczana jest do Panteonu klasyki francuskiego i światowego dramatu? Zapewniam, że ówczesna zniesmaczona spektaklem część widzów nie szła przeciw reżyserowi Aurélianowi Lugné-Poe na barykady z nożami w zębach i nie wyzywała aktorek od kurew. "Wieczorem najbardziej dostaje się Segdzie i Globiszowi. Kobieta w złotej kolii, robiąc zdjęcie aktorce, krzyczy: „Faustyno, ty k..., już na zawsze zostaniesz w tym kadrze.”

http://kultura.newsweek.pl/wojna-o-teatr-stary-w-krakowie-newsweek-pl,artykuly,275426,1,3.html


 

A przecież skandale w sztuce to rzecz tak stara, jak sztuka sama! Zatem nie powinny nikogo dziwić najrozmaitsze „awangardy”, performance i happeningi, jak nie powinni stawać przed sądami Olbrychski, Nieznalska, Kasprowicz (bloger z Mosiny), tracić pracę jak Szczepańska, pisarka-nauczycielka z Sopotu z którą rozwiązano umowę o pracę po tym, jak wydała drukiem książkę „Zakazane po legalu”. Ci, którzy Leszka Długosza, największego żyjącego polskiego barda odsądzają od czci i wiary za kandydowanie do Senatu R.P. z listy  ich zdaniem „niewłaściwej” partii czy zapomnieli jego „Dzień w kolorze śliwkowym” albo „Ja chciałbym być poetą”? Plując mu pod nogi na cmentarzu Rakowickim podczas kwesty, wysyłając mu połamane płyty winylowe i CD oraz kasety z jego piosenkami, takimi gestami wystawili sobie dyplomy kulturowych barbarzyńców.

Historie artystów poniewieranych w mediach, wleczonych przed sądy karne i opinii publicznej dzisiejszej Rzeczypospolitej wołają o pomstę do nieba, przynosząc wiekopomne wstyd i hańbę tym, którzy w imię "wartości" ze sztuką niezwiązanych, do działań takich nawołują i podżegają. Bo sztuka nie podlega rządom, partiom i religiom. Sztuka jest dziełem intelektu wyrastającego ponad przyziemne wartości, sztuka to Duch ludzkości. Kto tego nie rozumie, niechaj zamilknie.

Wielokrotnie w dziejach zapalano stosy i stawano krzyże. Na stosach płonęły księgi i obrazy, na krzyżach niczym Chrystusa rozpinano twórców, których opisywanie świata sztuką nie zgadzało się z „jedynie słusznymi” liniami władców, partii, wodzów. I wielokrotnie w dziejach widziano takich „patriotów”, którzy wymachując sztandarami, wszystkich chcieli zapędzić do takiej Arkadii, w której będą "Ein Volk, ein Reich, ein Führer und einen Gott". Czy mnie się zdawało, czy w takiej krainie szczęścia już byliśmy w latach 1945 - 1989?

Nie, Szanowny Panie Różycki! To nie przez wraże działania niezidentyfikowanych „obcych” tracimy tożsamość narodową, to nie przez nich ubywa narodowej tradycji, niszczeje polska kultura i wartości. Wszak nie Angela Merkel czy Władimir Putin a nawet nie minister Zdrojewski nie zarządzają naszymi mózgami, sercami, intelektem, naszą wrażliwością na kulturę i sztukę i miłością do nich. Kto według Pana niszczy naszą kulturę? Pejsaci Żydzi? Masoni w fartuszkach? Eskimosi z ościeniami czy Ruskie swoimi gazem i czastuszkami? Wolne żarty!

Jeśli Pan i Pańscy zwolennicy twierdzicie, że coś tracimy, coś niszczeje, to nie kupując i nie czytając książek i pism, nie opowiadając i nie czytając dzieciom bajek, nie chodząc do muzeów, galerii sztuki, oper, filharmonii i teatrów, MY SAMI niszczymy i poniewieramy polskimi kulturą, wartościami, tożsamością i historią. Dlatego Panu i admiratorom jeremiad nad kondycją kultury polskiej przypomnę wierszyk Gottholda  E. Lessinga

Któż by Klopstocka nie wychwalał?

Lecz iluż go czyta wielbicieli?

Lepiej by go mniej chwalili

A za to więcej czytać chcieli

Sztuka elitarna była, jest i na zawsze, po kres ludzkości elitarna pozostanie. Wprawdzie każda warstwa społeczna w Polsce ma prawo do sztuki ale też sztukę na swoją miarę otrzymuje - „Niewolnica Isaura” Bernardo Guimarãesa, „Trzydzieści dni rozkoszy” Catherine Mann, powieści Danielle Steel czy serialowa „Plebania” dla jednych a „Ulisses” Jamesa Joyce,  „Zwrotnik Raka” Henryego Millera czy „Imię Róży” Umberto Eco - dla innych. Ci pośrodku,  wedle swoich przekonań i gustów mogą czytać „Gazetę Polską” lub „Playboya”.

O elitarności wszelkiej sztuki najlepiej wiedzą jej twórcy - humaniści o wielkich sercach dla których nie hasła, hasełka i sztandary religijno-polityczne są ważne i bliskie, lecz sztuka przez duże S, tworzona przez nich z mozołem najczęściej w biedzie i niezrozumieniu. Bo tkwi w nich nieskończona moc empatii, pozwalająca życzliwie i sine ira et studio wysłuchać poglądów każdego, wychodząc z fundamentalnego założenia europejskiej kultury

Wprawdzie nie zgadzam się z tym co mówisz,

ale oddam życie, byś miał prawo to głosić

         Evelyn Beatrice Hall; „The Friends of Voltaire”

Tymczasem przeciwnicy Jana Klaty proponują mu coś na pokształt Oddamy twoje życie, byś nie miał prawa głosić tego, co głosisz, obficie podlewając swoją retorykę patriotycznym sosem, z wisienką nieokreślonych „wartości” na czubku.



Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (3)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia
z Wacławem Holewińskim (3)

 

ZAPIS CZASU, CZYLI TAK BYŁO…

 

Aleksander GierymskiSierpień '80 roku i później aż do historycznego grudnia jawią nam się jako festiwal wolności, ogromnej, nigdy później niespotykanej euforii NARODOWEJ. Domyślać się można, że tak było na początku wielu naszych zrywów wolnościowych: Insurekcji, wojen napoleońskich, Powstania Listopadowego i późniejszych. Ale w literaturze okresy te  nie wydały żadnego dzieła, czegoś, do czego chciałoby się wracać, takiego polskiego "Doktora Żywago", " Wojny i Pokój" czy "Cichego Donu", że przytoczę przykłady z literatury naszych sąsiadów. Był taki moment, że szumnie zapowiadana książka Andrzejewskiego "Miazga" miała być tym, na co od dawna czekali czytelnicy. Kiedy wreszcie dostaliśmy ją do czytania, przeżyliśmy rozczarowanie - książka była przeciętna, jedna z wielu, a nie dzieło. Całe nasze tragedie narodowe, nie potrafią odnaleźć się w prozie. Prędzej w poezji, dramacie, ale nie prozie. Zanim przejdziemy do wydarzeń historycznych i Pańskiego uwikłania w nich, pragnę o tym porozmawiać.

 

Mam wrażenie, że trochę miesza pan cały czas PRL-u, czy szerzej powojnia, z „karnawałem” Solidarności i jego reperkusjami: stanem wojennym i III RP. Jeśli więc przyjąć cezure roku ’45, to… to nie ma między nami zgody. Przy założeniu, że polska literatura jest jedna i niepodzielna, ja widzę arcydzieła w naszej literaturze.

Podam dwa nazwiska – jedno znane, a drugie prawie zupełnie nieznane. Tym pierwszym jest patron nagrody, którą dostałem trzy tygodnie temu – Józef Mackiewicz. Jego Sprawa pułkownika Miasojedowa,  Kontra, Nie trzeba głośno mówić, to są powieści absolutnie wybitne. Trzeba pamiętać, że Mackiewicz przez wiele, wiele lat był głównym polskim faworytem do literackiego Nobla. Nie dostał go zapewne z powodu Katynia i swojej publicystyki, ale… ale w żadnej mierze nie umniejsza to jego dokonań.

Drugie nazwisko, pewnie wielu czytelników naszej rozmowy, nawet o nim nie słyszało, a i ja musze powiedzieć, że znam jego dorobek od zaledwie dwu i pół roku, to Florian Czarnyszewicz i jego, nie waham się użyć tego określenia, genialni Nadberezyńcy – powieść, o której Józef Czapski pisał tak w liście do Jerzego Stempowskiego: „Czy wiesz, że dziesięć lat temu wyszła książka po polsku w Argentynie, o której boję się ci pisać w za dużych superlatywach, bo tak namiętnie ją pokochałem. Pisana przez zagrodowego szlachcica znad Berezyny. Język słowotwórczy, dźwięczny, półbiałoruski. Konkretność wizji, miłość ziemi, drzew, chmur, obok której Reymont sztuczny jest i zimny, obok której myśleć można tylko o „Panu Tadeuszu”. Czarnyszewicz wyjechał z Polski w 1924 roku do Argentyny, tam też napisał i wydał w 1942 roku swoją najważniejsza książkę – zupełnie nieznaną w powojennej Polsce. Całe szczęście, że od kilku lat jest wreszcie dostępna.

Mam też swoją, pewnie dosyć osobną, teorię dotyczącą „wybitności” pisarzy. Kto dziś pamięta takich noblistów jak Bjørnstjerne Bjørnson, Paul Heyse, Henrik Pontoppidan i wielu, wielu innych. Pisarze zawsze mają swój czas, swoją epokę ale to, co czyni ich dorobek naprawdę ważnym, to – prócz całej otoczki marketingowej – powtarzalność. To, że ich wielkość jest utwierdzana każdą kolejną powieścią, wierszem, dramatem. Oczywiście zapyta pan o Szołochowa, autora jednej wybitnej powieści. Tyle, że dziś zdaje się, że nikt nie ma pewności iż to on był autorem „Cichego Donu”, że tej książki /a raczej jej ręcznego zapisu/ po prostu nie ukradł.

 

Podał Pan przykłady pisarzy emigracyjnych. A w kraju? To przecież tu biło serce polskiej literatury, polskiej powieści.

 

Tego do końca nie jestem pewien. Cenzura, nie tylko ta reprezentowana przez GUKPiW ale i ta w głowach redaktorów , wydawców, a i samych pisarzy robiła swoje. Przywołał pan Miazgę Andrzejewskiego. Tyle, że to nie Miazga – a muszę powiedzieć, że cenię Andrzejewskiego, przy wszystkich politycznych zastrzeżeniach, jako prozaika - z perspektywy czasu jest w jego dorobku najważniejsza. Znacznie wyżej – Miazga jest faktycznie powieścią niezbyt udaną – należy ocenić tryptyk Idzie skacząc po górach, Bramy raju i Ciemności kryją ziemię. Jeszcze wyżej cenię jego przedwojenny Ład serca.

Ale, mam takie wrażenie, że o poziomie literatury danego kraju nie decydują najwybitniejsi, nagradzani, wyróżniani. I w moim odczuciu polska literatura, polska proza reprezentowała stosunkowo wysoki poziom. Siedząc w roku ’84 w areszcie na Rakowieckiej, a była tam znakomicie jak na owe czasy zaopatrzona biblioteka, ze zdumieniem odkryłem taką perłę jak zupełni zapomniane Sprzysiężenie Kisielewskiego /to jego pierwsza powieść/. Dla równowagi dodam, że zupełnie nie ceniłem jego powieści wydawanych w paryskiej Kulturze pod pseudonimem Tomasz Staliński. To tam przeczytałem świetne powieści Zyty Oryszyn Najadę i Gaba-gaba.. A przecież byli Jan Józef Szczepański, Stanisław Dygat, Andrzej Kuśniewicz, Tadeusz Konwicki, Julian Stryjkowski, Bohdan Czeszko /Powódź i Tren to są naprawdę „rzeczy” wybitne/, Ireneusz Iredyński, Andrzej Kijowski, pisał przecież także Stanisław Rembek, był Kazimierz Tuchanowski /Młyny BożeCałowanie ziemi/. Był też mój ulubiony pisarz, nie wiem dlaczego dziś trochę zapomniany, Władysław Terlecki był fantastyczny pod koniec życia Igor Newerly. Więc niech nikt nie mówi, że Polska i jej proza nie miała „poważnej paki”. Bo przecież wymieniłem tylko kilka nazwisk, a każdy z wymienionych to naprawdę był kawał pisarza.

Aaa, musze wymienić jeszcze jedno nazwisko, znacznie młodszego od tych, których wymieniłem. Wspomniałem już o nim przy okazji „Zapisu”: Jan Komorka. To – niestety – pisarz jednej powieści: „Ucieczki do nieba” – w moim odczuciu to najważniejszy debiut lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. No i na emigracji ale przecież przez podziemie stale przypominani w kraju - Gustaw Herling-Grudziński i Czesław Miłosz.

 

Zatrzymał się Pan na „cenzurowanym” PRL-u.  Ale przyszedł sierpień ’80, wydarzenie w naszej historii bez precedensu. Wielki narodowy zryw, który nie pozostawił prozatorskiego świadectwa.

 

Wie pan, w polskiej historii sprawy najważniejsze niekiedy faktycznie nie znajdują odbicia w literaturze, zwłaszcza w prozie. Bo ile jest pan w stanie wymienić wybitnych powieści o wojnie ‘20 roku? W polu Rembeka i… i w zasadzie nic więcej. Boję się, że Solidarność zarówno ta działająca legalnie jak i ta podziemna nie doczekają się arcydzieł. Tak czasami bywa – nie przemawia do mnie argument, że minęło zbyt mało czasu, że trzeba mieć perspektywę, etc. - i nie robiłbym z tego tragedii. Być może – ale tego oczywiście nie jestem pewien – ważny jest po prostu brak naszej wiedzy o tym, co działo się za kulisami, kto i kiedy pociągał za sznurki, jaki był wpływ komunistycznych służb na polskie i tragedie tych lat, i przemiany. Warto za to mówić o tym, co ważne – bo w moim odczuciu dzieje się dużo dobrego - w naszej literaturze po ’89 roku. Ale o tym pewnie trochę później…

 

 

Pewnego, grudniowego dnia od północy nie były czynne: telefony, radio, telewizja. Dopiero rano, bodajże około godziny dziesiątej na ekranie pokazał się człowiek w ciemnych okularach, wojskowym mundurze z dystynkcjami generalskimi i obwieścił to, co obwieścił. Zaczął się narodowy horror trwający przez wiele lat. W krąg tego dramatu wpisało się miliony Polaków. Pan tego dnia...?

 

Pominął Pan cały okres „karnawału”. Więc może najpierw trochę o tym. Strajki najpierw w Lublinie, potem na Wybrzeżu zastały mnie w Warszawie. Pamiętam z jakim zdumieniem czytałem 21 postulatów strajkujących, które pokazał mi Marek Borowik. Nie wierzyłem, że „czerwoni” się na nie zgodzą. Mogli się zgodzić, a i to z trudem, na mszę w radio, ale nie na wolne związki zawodowe. Zresztą, kto z nas rozumiał sens tego określenia? Jak w systemie, który gotów był gdzieś na peryferiach świata, w Afganistanie, czołgami bronić zainstalowanych tam marionetek, miało dojść do legalizacji ruchu strajkowego, a potem sądowego potwierdzenia jego reprezentacji? W środku Europy na dokładkę. Więc raczej zakładałem, że albo wygaszą to kolejnym dodrukiem pieniędzy, albo u nas też dojdzie do jakiegoś siłowego rozwiązania.

Tak czy siak, wszedłem w skład organizowanego przez Heńka Wujca zespołu do którego spływały informacje z Polski o strajkach. Było w tym zespole kilka osób. Jakoś próbowaliśmy weryfikować te informacje, spisywać. Potem były przekazywane do zachodnich dziennikarzy, a przez nich także do Wolnej Europy. To było o tyle ważne, że przecież polska prasa, radio, telewizja wciąż milczały na temat strajków.

Kiedy wybuchł – chyba w lipcu ’81 roku - strajk w Ursusie zająłem się z kilkoma kolegami drukiem biuletynu strajkowego dla „traktorzystów”. I wciąż byłem przekonany, że to wszystko weźmie w łeb. Ale swoje trzeba było zrobić.

Po zarejestrowaniu związku moi koledzy zaczęli wchodzić w jego struktury, a ja robiłem książki. Szybko okazało się, że pola wolności są coraz większe. Zaczęliśmy bezczelnie sprzedawać bibułę na Uniwersytecie. Ustawiliśmy stoliki na Małym Dziedzińcu. Nikt nam nie przeszkadzał.

 

Dlaczego Pan się nie zatrudnił w Solidarności? Przecież mógł Pan tam znaleźć swoje miejsce?

 

Pewnie bym mógł, ale… Długo mi nikt tego nie proponował, a ja nie zamierzałem sam się o nic starać. Chyba w marcu ’81 Marek Beylin zaproponował mi pracę w Ośrodku Badań Społecznych Regionu Mazowsze. Odmówiłem. To nie była praca, która mnie pociągała. W tym samym zresztą czasie Jacek Czaputowicz, wiceprzewodniczący Komisji Krajowej zarejestrowanego właśnie Niezależnego Zrzeszenia Studentów, zaproponował mi tam właśnie pracę. Moja pierwsza, a jak się po latach okazało też przedostatnia praca na etacie. Byłem pierwszym etatowym pracownikiem Krajówki. Wszystko było w proszku. W siedzibie na Szpitalnej niczego nie było. Jacek chciał abym zorganizował poligrafię. Tylko… tylko nie było pieniędzy na zakup powielaczy. Wyjąłem pieniądze mojego podziemnego wydawnictwa i kupiłem te maszyny. Potem mi, oczywiście zwrócono pieniądze.

To była specyficzna praca. Mieszkałem dwie minuty na piechotę od Szpitalnej, nie obowiązywały godziny pracy, czasami pracowaliśmy po 12 godzin, czasami w ogóle. To w dużej mierze było miejsce spotkań towarzyskich ludzi z całej Polski. Nocowali tam, jedli, ciągły ruch. W którymś momencie przyjęto do pracy zawodowego poligrafa, Piotra Skazę. Sprowadził go Teoś Klincewicz. Po latach okazało się, że jego rola daleko wykraczała poza drukowanie czegokolwiek.

Miałem też bardzo złe doświadczenie w Krajówce. Oczywiście – na tych maszynach, które kupiłem – czasami, gdy nie było prac dla NZS-u drukowaliśmy też nasze książki. Któregoś dnia zostałem poproszony na rozmowę z wiceprzewodniczącym Komisji Krajowej /to nie był Jacek Czaputowicz/, później wielką legendę Solidarności i podziemia, wydawało mi się mojego serdecznego kumpla. Nie zdradzę jego nazwiska – człowiek dawno nie żyje. Rozmowa była krótka: albo daję mu haracz albo wylatuję z pracy. Nie, że daję na NZS, proszę dobrze zrozumieć – miałem dawać do jego kieszeni. Cóż, czasami potrafiłem ostro reagować. Kazałem mu spierdalać. Faktem jest, że mało brakowało a bym tę pracę – na której, po prawdzie specjalnie mi nie zależało – stracił. No i już w Krajówce nie drukowałem. Drukował Skaza, nie wiem czy się opłacał, a jeśli to czy tylko mojemu koledze czy także MSW. No bo po latach wyszła jego podwójna rola. Jakoś tę sprawę zaklajstrowano i do końca pracowałem w Krajówce

 

Pamięta pan wypadki bydgoskie, niedoszły strajk powszechny?

 

Bardzo dobrze pamiętam. Wie pan, we mnie chyba nie było cienia wątpliwości, że ten strajk powinien był mieć miejsce. Że bez niego cała para pójdzie w gwizdek. Tak zresztą się stało.

 

Mówił Pan wcześniej, że był na pierwszym Krajowym Zjeździe Solidarności w Oliwii…

 

Tak. Zjazd był w dwu turach, ja byłem chyba na tej pierwszej, na początku września ’81 roku. Byłem tak trochę przypadkowo, mój ówczesny przyjaciel, Leszek Przysiężny, działacz NZS-u z Gdańska załatwił mi status gościa honorowego. Patrzyłem na to panoptikum czasami z uśmiechem, czasami ze zgrozą.

 

Ze zgrozą?

 

Wie pan, w sierpniu ’80 kiedy widziałem Wałęsę z tym jego ogromnym długopisem kiedy podpisywał z Jagielskim porozumienie, kiedy go słuchałem – wyłącznie mnie śmieszył. Ale tam w Oliwii zobaczyłem go na żywo. I to była groza. Nie mogłem zrozumieć w jaki sposób tak wielu ludzi godzi się na to rozbuchane ego, na to ciągłe podkreślanie własnej roli, nieomylności. Te tłumy akolitów, jakieś dziwne postaci wokół niego. Proszę mi uwierzyć, że właśnie wtedy zrozumiałem, że nigdy, za żadne skarby, w żadnych okolicznościach – jeśli będzie taka okazja, bo oczywiście nie zakładałem wówczas, że Wałęsa może kiedykolwiek kandydować na urząd Prezydenta Rzeczypospolitej – nie oddam na niego swojego głosu. Dotrzymałem tego zobowiązania.

 

Coś Panu jeszcze pozostało w pamięci?

 

Mdlejący Jan Józef Lipski, dla mnie postać kryształowa. I rozwiązanie KOR-u. Dla mnie kończyła się jakaś epoka. No i to pierwsze rozczarowanie Michnikiem. O którym już mówiłem.

 

Wrócił Pan z Gdańska i…

 

Nie byłem prorokiem ale pamiętam kilka spotkań w moim mieszkaniu – jak mówiłem z Krajówki NZS-u do mojego mieszkania było kilka kroków. Często, bardzo często siedzieliśmy u mnie i gadaliśmy z bardzo wieloma ludźmi. I coraz częściej mieliśmy poczucie, że to musi się skończyć. Nie wiedzieliśmy jak ale… ale chcieliśmy aby wreszcie nastąpiło jakieś rozstrzygniecie. W jedną albo w drugą stronę…

 

 

Rozstrzygnięcie nastąpiło prędzej niż się wszyscy spodziewaliśmy. Ale powiedzmy szczerze, w tamtym czasie przebąkiwano o tym, że Jaruzelski tak tego nie zostawi. Pamiętam żarty kabaretowe mówiące, iż w związku ze zbliżającą się zimą, granice kraju zostały opatulone waciakami. Opinia publiczna była skłonna bardziej wierzyć w rosyjską interwencję niż w stan wojenny. Zatem wracamy do poranka, a w zasadzie nocy 13 grudnia 1981 roku...

 

No, tak, ja też nie zakładałem, że sprawę załatwi Jaruzelski polskimi rękoma.

Wracajmy do 13 grudnia. Jedna tylko jeszcze uwaga. Jakiś miesiąc wcześniej – jadąc ostatnim pociągiem do Radości, gdzie mieszkali moi dziadkowie – a proszę uwierzyć, nigdy mi się to nie zdarzało, zasnąłem w pociągu. Obudziłem się kilka przystanków za tą peryferyjną częścią Warszawy, chyba w Otwocku. Złapałem pod pachę psa, wyskoczyłem w ostatniej chwili. Kolejka pojechała a w niej moja torba z dokumentami. I przez ten miesiąc chodziłem bez dowodu osobistego, jakoś wciąż miałem ważniejsze sprawy na głowie. Mówię o tym, bo będzie to miało śmieszne konsekwencje.

Szczęśliwie nie nocowałem w domu z 12 na 13 grudnia. Szczęśliwie, bo oczywiście przyjechała po mnie ekipa ale pocałowali klamkę. Tyle, że nie zaprzestali obstawiać mojego mieszkania. Sąsiadka mieszkająca piętro pode mną, przestraszona przez nich bardzo, dopiero po kilku latach przyznała się mojej żonie, że ileś razy ściągali ją z pracy aby u niej posiedzieć i posłuchać czy ktoś nie chodzi na górze…

Obudziłem się 13 grudnia i jak nigdy, pierwsze co zrobiłem, to włączyłem radio. Usłyszałem Jaruzelskiego. Wiedziałem, że nie mogę wracać do domu. Potem usłyszałem jakąś listę internowanych. Chciało mi się śmiać kiedy usłyszałem, że jest na niej Chojecki i Blumsztajn. Obaj byli przecież we Francji.

No więc nie wracałem do domu, miałem gdzie mieszkać, to nie był kłopot. Co więcej, to że mnie nie potrafili szybko znaleźć dowodziło nie tylko bezradności bezpieki ale i jakiejś ich głupoty. Słuchałem, pewnie jak wszyscy Polacy, skrawków informacji z Wolnej Europy, tysiące zatrzymanych, strajki. Ci zatrzymani ponoć trzymani na mrozie na stadionach…

 

16 grudnia była kopalnia Wujek…

 

Tak, to był sygnał, że się nie zawahają, że choćby miały być setki czy tysiące ofiar – zrobią to. Nikt nie miał złudzeń, to nie były żarty.

Przez kilka dni siedziałem na dupie, potem ruszyłem w miasto. Spotkałem się z moim przyjacielem Sławkiem Malcharkiem. To było jakieś szaleństwo. Wymyśliliśmy, że przecież tak nie może być, a my… Jak to powiedzieć, dwa gnoje, które jednak nie do końca zdawały sobie sprawę z szaleństwa pomysłów, które chciały realizować. Gdzieś już o tym mówiłem. Jaruzelski jednak miał trochę zasług – przede wszystkim tę, że mnie jednak po miesiącu złapali i zamknęli. Inaczej pewnie by nas ze Sławkiem zatłukli. Pamięta pan sprawę Emila Barchańskiego?

 

Młody chłopak zamordowany przez bezpiekę…

 

Tak ale za co?

 

Za oblanie czerwoną farbą pomnika Dzierżyńskiego…

 

No, właśnie. Za oblanie pomnika czerwoną farbą. Myśmy nie chcieli go oblać farbą, myśmy chcieli wysadzić ten pomnik w powietrze. Ktoś może powiedzieć głupota. Dla nas raczej miał to być symbol. Oporu, trwania, pokazania, że czerwony nie może wszystkiego. Nie wiem czy do tego by doszło, znając mojego przyjaciela i siebie – to dosyć prawdopodobne. A wtedy nie byłoby przebacz, ścigaliby nas aż by nas dopadli. Zaczęliśmy jakieś przygotowania, rozmowy z chemikami…

Spotykałem się też z innymi ludźmi, głównie z pracownikami Krajówki NZS-u – bo przecież 90 procent moich znajomych z opozycji siedziało – w mieszkaniu Bożeny Zawiślak. Zastanawiałem się jak uruchomić wydawnictwo, ale przecież nie miałem nic, a państwowe drukarnie, w których miałem przecież wejścia, były pozamykane.

13 stycznia ’82, dokładnie miesiąc po wprowadzeniu stanu wojennego, zostałem zatrzymany. Byłem naiwny, potwornie naiwny. 13 stycznia są urodziny mojej mamy. Poszedłem do niej. Powinienem był założyć, że obstawiają nie tylko moje mieszkanie ale i ich – rodziców – dom. Tym bardziej, że wcześniej pomyłkowo, szukając mnie, wpadli, myśląc że to dom Holewińskich, do sąsiedniego domu i robiąc tam przeszukanie. No, więc pobyłem z mamą złożyłem jej życzenia, pewnie coś zjadłem, a kiedy wyszedłem podeszło do mnie paru facetów. Chyba czterech. Przynajmniej dwu było w mundurach. Nie mogłem uciekać, na pustej ulicy byli tylko oni i ja. Poprosili o dokumenty, pokazałem im książeczkę wojskową, a oni oznajmili, że to właśnie mnie poszukują. Zaprowadzili na posterunek w Radości – wtedy jeszcze taki był - wsadzili na dołek. Poprosiłem jednego z tych mundurowych aby powiadomił rodziców, że mnie zatrzymali. Oczywiście nie zrobił tego. Jakąś godzinę później przyjechała ekipa z Pałacu Mostowskich. Zabrali mnie do Komendy Stołecznej.

 

Żadna dla Pana nowość. Musiał się Pan z tym liczyć.

 

Wie pan, teoretycznie każdy konspirator się z tym liczy. Ale też każdy uważa, że go nie złapią. Kiedyś jeden z moich kumpli mieszkający w RFN opowiadał w jaki sposób złapano większość terrorystów z Baader-Meinhof. Wpada się na najprostszych sprawach. A że żadna nowość? No, tak, czułem się – to żart oczywiście – prawie jak w domu. Zejście na dołek, zdejmowanie wszystkich ciuchów, pięć przysiadów z gołym tyłkiem… Najśmieszniejsze jest to, że miałem przy sobie podziemne wydanie „Esejów dla Kasandry” Jerzego Stempowskiego – powędrowały do depozytu, a potem za mną do Białołęki i tam już miałem je w celi. Pewnie jako jedyny mogłem za kratami czytać bibułę…

 

Siedział pan na Mostowie z kryminalnymi?

 

Tak, tak było za każdym razem gdy mnie tam zamykali. Kiedyś zresztą miałem tam świetną propozycję pracy.

 

Pracy?

 

Siedziałem z pięcioma złodziejami. Jeden koło pięćdziesiątki, reszta dwudziestolatki. Ten stary mówi do mnie tak: Wacuś, ty wszystkich znasz, wiesz gdzie mieszkają i co mają w domu. Ty mi tylko to powiesz. Podzielimy się na pół…

 

Uczciwy układ.

 

Uczciwy, fakt. Kiedyś spotkałem go później w tramwaju. Chyba mnie nie poznał. A może był w trakcie pracy? Nie wiem.

Tak czy siak, przywieźli mnie w nocy, rano wzięli na górę i było to, o czym wcześniej mówiłem. Zagrozili mi procesem. Ale chyba i oni nie mieli szczególnych nadziei na to, że mnie zwerbują. To raczej było takie przesłuchanie pro forma. Oni pytali, ja odmawiałem odpowiedzi. Chcieli żebym podpisał protokół, ja odmawiałem. Anegdotycznie, Wiesiek Johan, dziś emerytowany sędzia Trybunału Konstytucyjnego, a w połowie lat osiemdziesiątych nasz „Przedświtowy” adwokat zobaczył moje „zeznanie” w sprawie naszego chłopaka, Bogdana Porowskiego. – Jesteś nienormalny – oznajmił. – Naprawdę na pytanie o imię i nazwisko nie powinieneś odpowiadać, że odmawiasz odpowiedzi. Wracając, przesłuchali mnie i znów na dołek. Chyba po czterech dniach jeszcze raz wzięli mnie na górę, a potem postanowili odwieźć do Białołęki.

 

Więc nie proces, a internowanie?

 

Tak, internowanie. Wsadzili w dużego fiata i do Białołęki. A tam wyszła sprawa braku dowodu osobistego. Komizm tej sytuacji bawi mnie do dziś. Służbiści z Białołęki odmówili bezpiece przyjęcia faceta bez dowodu osobistego. Nic nie można było z nimi ugrać. Z powrotem do Mostowa. Przez dwa dni ustalali, pewnie na wyższym szczeblu,

 żeby jednak mnie w tej Białołęce przyjęli na turnus. No i przyjęli. Przyjechaliśmy, najpierw wypełnianie kwestionariusza przez tak zwanego wychowawcę. Siadam, a z drugiej strony mój kolega nie tylko ze studiów, ale wręcz z seminarium magisterskiego. I pyta mnie o nazwisko. Chyba nie byłem wtedy dla niego przyjemny.

 

Pamięta Pan z kim pan siedział w celi? 

 

 

Pamiętam Mietka Grudzińskiego, jak ja współpracownika KOR-u – zadziwiające ale wcześniej żeśmy się nie znali, Rysiek Olechnowicz – przewodniczący Komisji Zakładowej Solidarności w Ministerstwie Rolnictwa, Waldek Kruk – to bardzo zabawna historia, zamknęli go zamiast brata, Rolanda, działacza warszawskiego SKS-u. Nie trafili na Rolanda, zamknęli Waldka.. Siedział też z nami Juliusz Wilczur-Garstecki. Kiedy wyszliśmy na spacer, dojrzał mnie przez okno celi Adam Michnik. Zaczął do mnie krzyczeć, miedzy innymi pytał z kim siedzę w swoim apartamencie. Ostrzegł, że Garstecki to agent bezpieki. Siedziało nas w celi ośmiu, jeszcze jakiś chłopak też z Ministerstwa Rolnictwa, ktoś jeszcze. Zaraz obok siedział Kazik Wóycicki, Marcin Frybes, Piotrek Szwajcer z Nowej, milicjanci z Niezależnego Związku Zawodowego, kilka innych osób, które znałem, ale większość moich bliskich znajomych siedziała w sąsiednim pawilonie.

 

Spóźnił się Pan.

 

Spóźniłem.

 

Często – po latach – kpiono z warunków w jakich siedzieli internowani. Opływaliście w luksusy.

 

Wie pan co, tak mogą mówić tylko ci, którzy nigdy nie siedzieli w więzieniu. Jeśli miałby porównywać Białołękę i Mokotów, w którym siedziałem w 84 roku, to Białołęka była o wiele gorsza. Przede wszystkim dlatego, że nie było wiadomo kiedy się wyjdzie. Może za miesiąc, może za pół roku, a może za dziesięć lat. Jak pan idzie do więzienia to sprawa z reguły kończy się wyrokiem, człowiek wie, że tyle i tyle musi odsiedzieć i koniec kropka. Tu czasami, nie wiadomo dlaczego, kogoś wypuszczano – z reguły, zwłaszcza w początkowym okresie – budziło to złe skojarzenia.

 

Jakie?

 

Ciągle do Białołęki przyjeżdżały ekipy ubeków. Próbowano ludzi namawiać do podpisywania deklaracji lojalności, być może także innych papierów. Od któregoś momentu wiadomo było jak się kto zachował. Koledzy z celi obok tej, w której brano internowanych na te rozmowy wykruszyli cement obok rury idącej przez ścianę do kaloryfera i mogli wszystkiego słuchać.

 

Pana też wezwano na taką rozmowę?

 

Oczywiście. Ale trwała bardzo krótko. Potem przyjechali jacyś ludzie, którzy chcieli nam wręczyć wymówienia z pracy. Bo w sensie formalnym pracownicy Krajówki NZS-u byli chyba zatrudniani przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, a więc wciąż mieliśmy etaty. Nikt z nas nie podpisał tego wypowiedzenia. Potem żeśmy skarżyli te wymówienia w Sądzie Pracy. Oczywiście bezskutecznie. Wracając do Pańskiego wcześniejszego pytania o luksus. To na co nie mogliśmy narzekać, to jedzenie. Nie to więzienne, ono było beznadziejne. Ale dosyć szybko zaczęto dostarczać jakieś paczki z kościoła. Od tego czasu śmieję się, że kawę z mlekiem piję tylko w więzieniu – to tam koledzy mnie zmuszali do dolewania mleka…

 

Jak pan znosił więzienie?

 

Źle. Ale chyba niewiele osób – pomijam kryminalnych, zwłaszcza recydywistów bo to inny świat /miałem z nimi trochę do czynienia wiele lat później, gdy robiłem aplikację/ – nie mających doświadczenia w długiej izolacji, znosi je dobrze. W celi, która ma pare metrów kwadratowych, jest osiem osób – kompletnie różnych, odmiennych charakterologicznie, mentalnie, z różnym doświadczeniem życiowym, młodych, starych. Czasami dochodziło do ostrych konfliktów – w tej mojej celi zwłaszcza z Garsteckim. To się może wydać dziwne, ale czasami decydował drobiazg – ten facet na przykład nigdy nie dzielił się tym, co dostał w paczce z domu. Ktoś chciał czytać – z tym był problem, nie było biblioteki, ale jednak kilka książek było w obiegu, czasami ktoś je dostał z domu – ktoś inny dyskutować albo grać w karty. Trudno było ustalić reguły.

Upokarzający był niczym nieosłonięty kibel. Wie pan, to nie jest zbyt fajne, spuszcza pan spodnie przy wszystkich. Siedmiu facetów udaje, że tego nie ma, ale przecież to pana i ich rzeczywistość.

 

Pańska rodzina szybko dowiedziała się, gdzie Pan jest?

 

Oczywiście nie. Jak już mówiłem, ten milicjant nie zareagował na moją prośbę. Rodzice zaczęli mnie szukać, wszędzie im mówiono, że nikt mnie nie zatrzymał. Dowiedzieli się dopiero po jakichś dwóch tygodniach. Nigdy o tym  nie rozmawialiśmy, ale myślę, że to nie był dla nich łatwy czas. Zwłaszcza, że mama musiała się wynosić ze szkoły – była przewodniczącą koła Solidarności w szkole ale – jestem o tym przekonany – i to jakiego miała syna decydowało o jej sytuacji. Ojcu w instytucie odebrano pracownię, dostał za szefa jakiegoś faceta z maturą…

 

Niezbyt miło…

 

Niezbyt. Tak czy siak, zobaczyłem się z rodzicami po miesiącu. Przyszli na widzenie ogromna sala, stoliki, kilkadziesiąt osób. Miałem też inny problem – byłem zakochany, a moja dziewczyna nie miała szansy się ze mną spotkać. Nie miała do tego żadnych podstaw prawnych – w tych kategoriach była dla mnie osobą obcą. Szybko postanowiliśmy wziąć ślub.

 

W więzieniu?

 

Tak, w więzieniu. To zresztą było zabawne. Ewa poszła załatwiać sprawy w Urzędzie Stanu Cywilnego. „Kumaty” urzędnik mówi do niej: - pani jest w ciąży. Ona na to, że nie. On znów: - pani jest w ciąży. Ona znów, że nie. Załapała dopiero za trzecim razem. Chodziło o to, że gdyby nie była w ciąży, czekalibyśmy na ten ślub trzy miesiące, a tak mogliśmy go wziąć po miesiącu. Trzeba było jeszcze tylko dostarczyć papier potwierdzający tę ciążę ale z tym nie było problemu. Wystawił to zaświadczenie Krzysztof Boczkowski, poeta-lekarz.

 

Jak wyglądał ślub? Rozumiem, że weseliska nie było.

 

Nie było. Jak wyglądał? Wzięli mnie z celi zaprowadzili do sali widzeń, byli rodzice Ewy, moi, świadkowie – mój późniejszy wspólnik z Przedświtu – Jarek Markiewicz i nasza koleżanka z Krajówki NZS-u, Bożena Zawiślak. Nie przyjechała moja babcia. Nie miała siły – nie w sensie fizycznym, była wówczas w świetnej kondycji, ale psychicznym. Więzienie kojarzyło jej się chyba – znów, tak przypuszczam, nigdy z nią też o tym nie rozmawiałem – z aresztowaniem dziadka w ’39 roku przez Rosjan i z wystawaniem pod więzieniem w Baranowiczach. Był oczywiście urzędnik Stanu Cywilnego i naczelnik więzienia.

 

A on po co?

 

Jak to po co? Pan kompletnie nie rozumie jak Polska Rzeczpospolita Ludowa wspierała rodzinę. No, przecież był po to aby złożyć nam gratulacje, życzyć pomyślności w imieniu władz, etc., etc. Wyrecytowaliśmy formułki, potem zjedliśmy to, co przyniosły nasze rodziny, chwilę pogadaliśmy i tyle…

 

Nie dali Panu przepustki?

 

A dlaczego mieli dać? Po godzinie było po wszystkim. Chciałem do celi przemycić – sprytnie, tak mi się wydawało, to obmyśliłem jeszcze przed ślubem – butelkę wódki ale obmacali mnie tak dokładnie, że nici były z „pijaństwa”. A najśmieszniejsze jest to, że gdybym wiedział, że za trzy tygodnie nie będę już w Białołęce, w ogóle by do tego ślubu nie doszło. Bo i jaki byłby tego sens.

 

Wypuścili Pana, jeśli dobrze liczę, w kwietniu ’82 roku?

 

Nie, nie, w sensie formalnym wypuścili mnie dopiero w sierpniu. Ale przewieźli mnie do szpitala.

 

Rozchorował się Pan w więzieniu?

 

Trochę tam chorowałem na korzonki, w celi do której nas przeniesiono nie było za ciepło. Dziesięć stopni. Ale do szpitala pojechałem z innego powodu. Kiedy miałem osiemnaście lat miałem jakieś krwotoki, niezbyt rozgarnięty lekarz wpisał mi podejrzenie hemofilii i dał skierowanie do Instytutu Hematologii. Tam, oczywiście, wykluczono taką przypadłość. Miałem bardzo rzadką skazę krwotoczną, która w żaden sposób nie miała wpływy na moje życie – mówiąc wprost, w ogóle nie była i nie jest ważna. Ale najpierw tym skierowaniem do Instytutu Hematologii załatwiłem sobie kategorię E w wojsku, a teraz w ’82 roku, moja rodzina „wychodziła” konieczność natychmiastowego leczenia mnie z powodu hemofilii w Instytucie Hematologii.

Przewieźli mnie tam i… No i byłem bohaterem narodowym. Lekarze wiedzieli, że nic mi nie jest ale przecież nie mogli tego ani napisać, ani powiedzieć. Za to szybko dowiedzieli się, że nie mieliśmy nocy poślubnej. No to ją mieliśmy, a po tygodniu moja żona – akurat były święta – oznajmiła naszym rodzicom i mnie, że jest w ciąży.

No i tak sobie byłem w tym szpitalu i kombinowałem, co tu robić. Najpierw zgłosiło się do mnie dwu kumpli, W. W. i L. S. /nie podaję ich pełnych nazwisk, niczego nie mam na papierze na potwierdzenie moich słów – więc nie chcę abyśmy pan i ja mieli proces/ abym ich wspomógł finansowo, bo mają offset ale nie mają pieniędzy na rozruch wydawnictwa podziemnego. No to im pożyczyłem ogromną sumę pieniędzy. Każdy by tak zrobił – Ojczyzna w potrzebie, dzielni bojownicy podziemia. Przehulali te pieniądze, nigdy ich już nie zobaczyłem. Byłem goły i wesoły. Potem przyszedł do mnie Jarek Markiewicz, znakomity poeta, o którym opowiem dalej, mój przyjaciel, który oznajmił, że chcą w podziemiu, między innymi z Leszkiem Szarugą, Iwoną Smolką, jeszcze kilkoma osobami, wydawać podziemne pismo literackie. Miało się nazywać „Wezwanie”. Mieli problem ze zrobieniem matryc offsetowych. Pokierowałem Jarkiem, powiedziałem do kogo ma się zgłosić.

 

Udało się?

 

Tak, wszystko poszło jak trzeba. Za to do mnie po miesiącu przyszedł ordynator Instytutu i oznajmił: panie Wacławie, musimy coś panu wyciąć, bo nie możemy pana tak dłużej tu trzymać. Wytnijmy panu wyrostek. No i wycięli – zresztą, jak się okazało, na szczęście. Śmiałem się potem, że to była szalenie niebezpieczna – dla pacjenta -operacja. Rozumie pan, bohater narodowy – kto mu może zrobić taki zabieg, przecież nie byle kto. No więc kroił mnie właśnie ordynator, profesor, szef Światowej Organizacji Chirurgów. Pan miał pewnie ze siedemdziesiąt lat i takiej operacji nie wykonywał – jak sądzę – ze czterdzieści lat. Towarzyszył mu pan docent, a dopiero trzecim lekarzem był mój lekarz prowadzący. Szczęśliwie wszystko się udało…


Maciej Andrzej Zarębski - Nauczyciel i Przyjaciel

$
0
0

Maciej Andrzej Zarębski

 

 

Nauczyciel i Przyjaciel

 

 

 

Adama Bienia poznałem przed laty w Przasnyszu u znajomych moich teściów. Było to w czerwcu 1968 roku na imieninach pani Janiny Kalinowskiej. Pamiętam doskonale ten wieczór. Spędzałem pierwszy bodajże urlop wrodzinnym mieście mojej przyszłej żony. Tego dnia zostaliśmy z całą rodziną zaproszeni na przyjęcie imieninowe. Gospodyni już od progu konfidencjonalnym tonem oznajmiła iż są wszyscy, także gość honorowy – Adam Bień. Słyszałem wcześniej, że to bardzo zdolny prawnik, minister Rządu Londyńskiego, uczestnik „Procesu Szesnastu”, więzień Łubianki, „zesłany” obecnie do pracy na prowincji. Zostałem przedstawiony towarzystwu. Przy stole toczyła się właśnie żywa dyskusja na tematy wojenno-okupacyjne. Brylował starszy przystojny mężczyzna, żywo gestykulujący, którego wypowiedzi wszyscy słuchali z atencją i niekłamanym zainteresowaniem. Był to mecenas Adam Bień. Zapamiętałem jego baczne spojrzenie, taksujący, przenikliwy wzrok. Elegancki, towarzyski, zwracał na siebie uwagę. Jego postać, a szczególnie wypowiedzi, świadczące o głębokiej przenikliwości politycznej i znajomości tematu, wywarły na mnie niezapomniane wrażenie. Trzeba pamiętać, że były to czasy, kiedy nasze pokolenie uczono zakłamanej historii, a prawda historyczna była na cenzurowanym. Tu zaś miałem przed sobą żywą historię, świadka iuczestnika wydarzeń, októrych oficjalnie nie wolno było mówić. Patrzyłem więc urzeczony na tego ministra Rzeczypospolitej Podziemnej i chłonąłem jego słowa.

 

Spokojnie i niezwykle rzeczowo udowadniał, iż napaść hitlerowska na Polskę we wrześniu 1939r. była błędem polityki władz sanacyjnych. Za największy grzech polskiej polityki zagranicznej w latach 1935-39 uważał – nieumiejętność prowadzenia dyplomacji w stosunkach ze wschodnim sąsiadem. Zapamiętałem dobrze jego słowa. Byliśmy zapatrzeni na zachód, bezgranicznie wierzyliśmy w sojusze z Francją i Anglią i nawet nie próbowaliśmy się układać z Rosją Radziecką. To my rzuciliśmy sobie w objęcia Niemcy i Sowiety. Niestety w latach 1935-39 zabrakło przywódcy na miarę Piłsudskiego. Mądrości politycznej Piłsudskiego nie odziedziczył Beck. Nie próbował w tym czasie żadnego manewru. Kiedy w latach 1937-39 trzeba było z obu sąsiadami rokować, kluczyć, grać na zwłokę, politykować, ustalić co za co, poco i kiedy trzeba pokazywać mocne strony Polski, Beck nie próbował żadnego manewru. (Józef Beck wg Bienia był olbrzymem wyniosłym, ale martwym). Wszystkie karty wyłożył (za wcześnie) na stół. Głośno i wyniośle, ale lekkomyślnie odżegnał się od jakiejkolwiek współpracy z jednym i drugim sąsiadem pozbawiając się a priori wszelkich atutów. W tej sytuacji dla obu stał się niepotrzebny i dla obu niewygodny. Więc szybko uzgodnili jego likwidację i 23 sierpnia przeciw Polsce padli sobie w ramiona... Nieprawdą było, że byliśmy, jak mówił Beck, zwarci silni, odważni. Nie starczyło nam przecież sił naprowadzenie wojny dłużej niż 10 dni... Praktycznie wojna dla Polski była skończona 10 września. A przecież sojusz wojskowy z Francją zobowiązywał ją do udzielenia pomocy czternastego dnia wojny. Podobnie z Wielką Brytanią. Czternastego dnia wojny Polska praktycznie już nie istniała... Czy można w tej sytuacji mówić o zawodzie Raczej obłędnych założeniach naszych przywódców odnośnie obiektywnej oceny naszej obronności. Potem dyskusję zamieniono na emocje kulinarne, rozmowy zeszły na tematy lżejsze i bardziej uniwersalne. I tu Adam Bień górował nad towarzystwem. Kiedy kończył się ten wieczór, nie przypuszczałem, że po latach losy moje i mecenasa zwiążą się na dobre i na dłużej, że będę miał możliwość prowadzenia z nim bezpośrednich dysput, że stanie się moim nauczycielem i przyjacielem.

W latach 70-tych przeniosłem się do Staszowa irozpocząłem pracę w nowo otwartym szpitalu. Jakie było moje zdziwienie, kiedy pewnego letniego popołudnia przemierzając staszowski rynek natknąłem się na... Adama Bienia. Był rok bodajże 1976. Mecenas wracał z pracy w Zespole Adwokackim. Poznał mnie i zaprosił do swego domu. Okazało się, że wybudował w Ossali, niedaleko Staszowa, dom i po przejściu na emeryturę osiadł na ojcowiźnie. Od tej pory byłem częstym jego gościem. Podczas niezapomnianych ossalskich spotkań zasiadaliśmy wygodnie w gabinecie gospodarza i sącząc wspaniałą domową nalewkę wiśniową, rozmawialiśmy całymi godzinami. Powoli poznawałem bogatą przeszłość Adama. Byłem pod przemożnym wpływem jego niezwykłej osobowości. Często podziwiałem jego zaradność życiową. Przez długie lata sam zaopatrywał dom, palił w piecu, pracował w ogrodzie, zapominając o tym, że już przekroczył osiemdziesiątkę. Nie lubił korzystać z pomocy – jeżeli, to w ostateczności. Odnosiło się wrażenie, że jest dumny z samowystarczalności ossalskiego domu. Nieraz odwiedzał go w tym czasie brat Józef – rozprawiali wówczas o przeszłości, szczególnie o latach okupacyjnych, Jędrusiach, o drodze do kościoła w Niekrasowie. Rozmowy nasycone były patriotyzmem, wielkim umiłowaniem ojcowizny – małej ojczyzny.

Próbuję usystematyzować zapamiętane fakty i dane z bogatego życiorysu Adama oraz przypomnieć sobie jego „złote myśli”, w które obfitowała każda nasza rozmowa. Z rozrzewnieniem wspominał czasy nauki szkolnej w gimnazjum carskim w Sandomierzu. Opowiadał o stancji prowadzonej przez wdowę po powstańcu styczniowym. Niezwykle opiekuńcza, wpajała młodym ludziom antyrusycyzm. Podobnie silne tradycje niepodległościowe panowały wdomu rodzinnym w Ossali.

Rok 1912 kojarzył się Adamowi z tajnym związkiem harcerskim. Pamiętał przyjeżdżających z Krakowa studentów, którzy pokazywali, jak posługiwać się bronią. W roku 1914 przystąpił do skautingu. I wojna światowa w1914 roku przerwała naukę, ale jesienią następnego roku był już uczniem nowo utworzonego polskiego gimnazjum. Należał do grupy aktywnych działaczy samorządu szkolnego (w przyszłości znanych działaczy ludowych). Razem z Bolesławem Babskim, Piotrem Banaczkowskim, Jerzym Zaleskim, Stanisławem Barańskim i Stanisławem Wójcikiem stworzył zespół, który wyruszał w każdą niedzielę na wieś, by wygłaszać odczyty o tematyce rolniczej, poruszające problematykę miejsca należnego rolnikowi wśród społeczeństwa polskiego. Z satysfakcją wspominał, iż należał do wszystkich organizacji młodzieżowych działających w gimnazjum. Współpracował z profesorem języka polskiego Aleksandrem Patkowskim w organizacji samorządu szkolnego (godzi się przypomnieć, iż Aleksander Patkowski to ojciec regionalizmu polskiego). Samorząd szkolny uczył pracy społecznej, przemawiania na zebraniach, wyrabiał lokalny patriotyzm, atakże utwierdzał młodzież w przekonaniu o rychłym nadejściu wolności. W szkole funkcjonowały kółka samokształceniowe, zktórych historyczno-literackie wyróżniało się szczególną aktywnością. W roku 1917 kółko to wydawało pismo „Spójnia”. Wcześniej młodzież redagowała inne pismo szkolne o nazwie „Przebłysk”. W obu tych pismach Adam Bień drukował felietony o różnorodnej tematyce, zaś jego kolega z ławy szkolnej Michał Dziadowicz pisywał wiersze i scenariusze sztuk szkolnych. W szkole bowiem działał teatr amatorski. Wystawiano m.in. sztuki Fredry. Zamiłowanie do teatru wszczepił uczniom sandomierskiego gimnazjum sam Patkowski.

W czerwcu 1920 roku Adam zdaje maturę. Świadectwo uzyskało wówczas jedynie ośmiu maturzystów na siedemnastu zdających.

W lipcu 1920 roku wyruszył wraz z kolegami jako ochotnik na wielką wojnę, by zdobywać wolność dla Polski. A szli na tę wyprawę pod wodzą człowieka, którego zawsze cenił iwielbił – pod wodzą marszałka Piłsudskiego. On był dla Polski mężem opatrzności – zawsze powtarzał: Polska wstawała zniewoli, a my razem z nią. To były historyczne chwile.

Pytany o granice Polski na wschodzie, pokazuje z dumą miejscowość Wilejki. Tam doszedł i tam była granica. Gdybyśmy mieli więcej siły, gdybyśmy mieli lepsze obuwie – śmieje się – zaszlibyśmy być może dalej. Ale i tak doszliśmy daleko – opowiadał z dumą.

Adam miał w swej bogatej bibliotece w ossalskim domu wszystkie książki marszałka i o marszałku.

Powojnie zapisał się na studia prawnicze na Uniwersytet Warszawski. Podczas studiów odezwała się wnim żyłka społecznikowska, brał czynny udział w akademickich organizacjach młodzieżowych. Równocześnie nie zaniedbywał działalności oświatowej nawsi. W latach 1922-24 był instruktorem kół młodzieży wiejskiej w Małopolsce. Jeździł po wsiach, brał udział w zebraniach wiejskich, zjazdach, organizował kursy doszkalające, wykładał geografię gospodarczą Polski w szkole rolniczej w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego na kursie rolniczym. Angażował się całą duszą i umiejętnościami na rzecz podniesienia poziomu oświatowego polskiej wsi.

Po ukończeniu studiów prawniczych na Uniwersytecie Warszawskim, w1926 roku podejmuje pracę w sądzie w Warszawie jako aplikant. Zamieszkał w Milanówku, gdzie niebawem zakłada rodzinę. Z dumą mówił o szybkim awansie zawodowym. Był kolejno: asesorem w Warszawie, potem sędzią grodzkim w Grójcu, sędzią grodzkim w Warszawie, sędzią Sądu Wojewódzkiego w Warszawie, następnie sędzią Sądu Okręgowego w Warszawie, od jesieni 1938r. Do sierpnia 1944 roku.

Ale największe emocje wzbudzały w Adamie wspomnienia jego działalności w Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici”. Kiedy opowiadał otych czasach, głos stawał się mocniejszy, młodszy, w oczach pojawiał się dziwny blask. Pamiętał zjazd założycielski Związku w czerwcu 1928 roku, podczas którego wygłosił referat programowy. Został wówczas wybrany wiceprezesem ZMW RP „Wici”, by po roku zostać szefem tej organizacji. Publikuje w pismach wiciarzy „Wici” i „Siew”, walczy o tożsamość ruchu młodzieży wiejskiej, o podniesienie poziomu oświaty i kultury na wsi. Wspólnie z Jędrzejem Cierniakiem zorganizował Instytucję Teatrów Ludowych, a w roku 1928 wydali razem pionierską pracę pt: „Teatry ludowe w Polsce”.

Poco to wszystko robił Zapytany odpowiada, że z wewnętrznej potrzeby. Popularyzował teatr po to, by ludzie zrozumieli poco on jest, jak funkcjonuje, że istnieje możliwość przekazywania głoszonych poprzez teatr ideologii.

Wybuch wojny we wrześniu 1939 roku przeżył bardzo. Miesiąc przed wybuchem wojny przebywał na wypoczynku w Muszynie, czując już narastające zagrożenie niemieckie. Podczas okupacji często przyjeżdżał do rodzinnej Ossali. Tu spotykał się z Władysławem Jasińskim, legendarnym „Jędrusiem”. Z jego następcą Józkiem Wiąckiem był poprzez matkę spokrewniony. Podczas pobytu w Ossali uwielbiał spacery aleją niekrasowską do kościoła na poranną mszę, spotkania z księdzem Janem Śmigielskim.

W marcu 1943 roku zostaje z ramienia SL „Roch” (chociaż twierdzi, że jako wiciarz) mianowany ministrem w Delegaturze Rządu na Kraj (kierował departamentem sprawiedliwości, oświaty, wschodnią komisją koordynacji ustawodawczej oraz komisją mniejszości narodowych), a w maju tego roku – pierwszym zastępcą Delegata Rządu. Był autorem Rozporządzenia Rady Ministrów z dnia 1 sierpnia 1944r. (Dziennik Ustaw nr 2 z2 sierpnia 1944r.) o zabezpieczeniu ziemi na cele przebudowy ustroju rolnego. Wydał wczasie powstania warszawskiego dwa Dzienniki Ustaw.

Odnośnie powstania warszawskiego – pytany o jego zasadność – niechętnie odpowiada. Myśmy dowiedzieli się (mowa o Delegaturze) o godz.12.00. (wybuchło jak wiadomo o17.00). Zakomunikował o tym delegat Jankowski, przekazał Bieniowi władzę cywilną i udał się do kwatery AK. Władzę cywilną Adam Bień sprawował od 1-go do18-go sierpnia, a miejscem urzędowania dowództwa cywilnego powstania była kwatera przy ul. Kruczej 17, w oficynie.

-Ja wiem – mówił po latach – że powstanie nie osiągnęło dumnie zakreślonych planów politycznych, ani wojskowych, że przegrało, że zabiło 150 tysięcy ludzi, że zniszczone miasto straciło bezcenne dobra kultury. Naiwnością było liczyć napomoc Stalina. Przecież wyniszczenie ludności i zniszczenie Warszawy było mu na rękę. Ułatwiło w znacznym stopniu przejęcie absolutnej kontroli nad Warszawą i Polską.

Poupadku powstania Adam, poprzez obóz w Pruszkowie (zktórego uciekł), dotarł do domu w Milanówku, przy Podgórnej 38, gdzie czekała na niego żona Zofia idzieci: syn Janusz, członek AK, zaangażowany w owym czasie w wydawanie konspiracyjnej gazetki „Tu mówi Londyn”, córka Hania, harcerka Szarych Szeregów. Dom, jak zawsze, czekał na Adama. Tutaj rodzina Bieniów mieszkała od roku 1929, z tego domu Adam dojeżdżał od lat do warszawskiego sądu, tutaj przeżył wojnę i swą Wielką Konspirację, z tego domu w styczniu 1945 roku, po wkroczeniu wojsk sowieckich, rodzina została wyrzucona na pewien czas.

Wreszcie nadszedł marzec 1945 roku. Szesnastu polskich polityków, twórców państwa podziemnego, zwabionych zostało do Pruszkowa, wywiezionych do Moskwy, skazanych następnie w haniebnym procesie. Ci z niższymi wyrokami wkrótce powrócili (niektórzy potem w kraju padli ofiarą UB). Pięciu otrzymało wyroki wyższe: gen. Okulicki, delegat Jankowski, ministrowie: Bień, Jasiukowicz, Pajdak. Z tej piątki wróciło jedynie dwóch – Pajdak i Bień. Po powrocie do domu w sierpniu 1949 roku Adam dowiedział się od żony Zofii, jak wielką rolę w jego wcześniejszym wypuszczeniu zwięzienia odegrał Józef Niećko, wiciarz, ówczesny prezes „odrodzonego” PSL – jak o nim mówiono – drugi po Bierucie. Zofii Bieniowej udało się do niego dotrzeć i uzyskać pomoc. Nie wyparł się dawnej przyjaźni z Adamem Bieniem, z okresu, gdy obaj tworzyli „Wici”.

Dni po powrocie Adama były radosne i pełne nadziei, potem coraz trudniejsze. Odebrano mu prawo wykonywania wyuczonego zawodu, a następnie prawo jakiejkolwiek pracy. Później, współdzielni wydawniczej, wktórej pracowała żona, pozwolono mu wykonywać tłumaczenia zjęzyka rosyjskiego. Wroku 1953 otrzymał zezwolenie na pracę w adwokaturze, nie w Warszawie jednak, a na prowincji. Założył kancelarię adwokacką w Przasnyszu. Miało to być tylko krótkie rozstanie z rodziną, a stało się inaczej. Mieszkał i pracował w Przasnyszu do roku 1975, kiedy to przeszedł na emeryturę i przeniósł się do rodzinnej Ossali. Podjął jeszcze pracę w niepełnym wymiarze godzin w staszowskiej adwokaturze. Utrzymywał żywe kontakty z kolegami prawnikami. Dom na Ossalskim Zawierzbiu tętnił życiem ipracą twórczą. Przybrana wnuczka – Małgosia Sianoszek – malarka amatorka – przelewała na płótno ossalskie krajobrazy, znajome postacie. Sam Adam zabrał się do spisywania swoich bogatych w wydarzenia losów, co zaowocowało pozycjami książkowymi. W1981 roku Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza wydała pierwszą z planowanej trylogii część powieści biograficznej „Bóg wysoko – dom daleko”, obejmującą lata 1900-1920. Część druga „Bóg wyżej – dom dalej”, dotycząca lat 1939-1949, czekała na wydanie aż doroku 1991. W międzyczasie, w1987 roku w emigracyjnym wydawnictwie „Wici” w Chicago ukazała się jako „Więźniowie Moskwy”, a we wrześniu 1989 roku Staszowskie Towarzystwo Kulturalne wydało jej fragmenty zatytułowane „Wyprawa moskiewska”. Pracę nad trzecią częścią przerwała choroba autora. Materiały do niej zebrali, opracowali  iprzygotowali dodruku: córka Adama Bienia – Hanna Bielska i jej mąż Stanisław Bielski. Pod tytułem „Bóg dał – Bóg wziął” była promowana w maju 1998 roku, już po śmierci Adama.

Adam Bień nadal bardzo uważnie śledził polską scenę polityczną. Miał niezwykłe wyczucie, zmysł obserwacyjny, analityczny sposób przewidywania sytuacji, co przy olbrzymiej znajomości realiów czyniło go specjalistą od spraw polityki wschodniej. Potrafił bezbłędnie oceniać ludzi, dostrzegał i rozumiał procesy społeczne i wkrótce stał się swoistym autorytetem moralnym i politycznym. Był ciągle ministrem – Wszak nikt mnie – mawiał z uśmiechem – z funkcji ministra nie odwołał. Tak go więc nieoficjalnie (a czasami i oficjalnie) tytułowaliśmy.

Obserwując i oceniając polityków Bień coraz częściej wypowiadał się naróżne tematy. Coraz częściej też pod koniec lat 70. przybywali do niego ludzie z całej Polski. Stawał się powoli osobą publiczną. Nie odmawiał udziału w spotkaniach z szerszym gronem ludzi. Pamiętam, iż chętnie zgodził się na wygłoszenie referatu związanego z 50-leciem „Wici” wczerwcu 1978 roku. Powitałem go wówczas tytułując (uczyniłem to celowo) ministrem. Oczywiście nie odbyło się bez „rozmowy” w gmachu Komitetu PZPR na ul. Świerczewskiego w Staszowie. Ale tonie miało dla mnie większego znaczenia. Najważniejsze, że Bień pokazał się szerokiej publiczności.

Nadszedł rok 1980 – Bień przewidział swoim analitycznym umysłem nadejście nowej politycznej epoki, ale nawet on nie przeczuwał, że odwilż polska – bezkrwawa rewolucja jaką był strajk w Stoczni Gdańskiej, z jego konsekwencjami, nadejdą tak szybko. Gdy tylko wolność przyszła do Staszowa, poczuliśmy wiatr w plecy i dojrzeliśmy do powołania niezależnej organizacji społeczno-kulturalnej mogącej wyzwalać lokalne inicjatywy, dokumentować tożsamość regionalną idoprowadzić dopowstania regionalnego muzeum oraz niezależnego wydawnictwa. Wten sposób powstało Staszowskie Towarzystwo Kulturalne, do którego założenia programowe przygotował i statut opracował nie kto inny, tylko Adam Bień. Na Zjeździe założycielskim w maju 1981 roku został wybrany wiceprezesem Zarządu STK. Zdecydował się raz jeszcze realizować swoje pasje społecznikowskie, przekazać swoje doświadczenia, tym razem dla dobra swojej małej ojczyzny. Dzięki jego udziałowi wpracach Zarządu Towarzystwa, mogłem sprostać odpowiedzialnej funkcji prezesa I kadencji. Jego taktowi, bogatej wiedzy prawniczej iogromnemu doświadczeniu zawdzięczam dobry start Towarzystwa ipodjęcie wielu trafnych decyzji. Potrafił być doskonałym mediatorem. W jego domu każdego roku w dniu urodzin (14 grudnia) gromadzili się ludzie pragnący złożyć mu życzenia. Spotykały się więc osoby o różnych poglądach politycznych. Traktował ich jednakowo, często biorąc udział w gorącej, polemicznej dyskusji na różne tematy. Do niego należało ostatnie słowo, ocena, z którą zgadzali się z reguły wszyscy. Gdy w grudniu 1982 roku wyjechałem nakilka lat doLibii, Adam Bień należał do nielicznych osób utrzymujących ze mną kontakt korespondencyjny. Listy i pocztówki otrzymywane z Ossali zawsze były pełne życzliwości, życzeń szczęśliwego powrotu do kraju i zawierały krótkie, ale cenne komentarze do aktualnej sytuacji w kraju i regionie.

Popowrocie wroku 1986 do Staszowa jako pierwszemu złożyłem wizytę Adamowi Bieniowi. Otaczało go coraz większe grono sympatyków i ludzi żądnych prawdy historycznej. Zauważyłem, że jego autorytet znacznie wzrósł i nawet działacze partyjni coraz rzadziej wypowiadali się o nim krytycznie.

Wkrótce na Zjeździe STK w grudniu 1987 roku, kiedy to dane mi było powrócić na stołek prezesa, na mój wniosek Zjazd wybrał Adama Bienia prezesem honorowym Towarzystwa. Funkcję tę pełnił do śmierci, nigdy się jej nie wstydząc, chociaż nie zawsze eksponując tak jakbyśmy – my staszowianie – tego sobie życzyli. Na moją uwagę, że w wywiadach prasowych nie podaje swojej funkcji w STK, odpowiadał z uśmiechem bagatelizując sprawę – widzisz janie jestem ani staszowski, ani ossalski – jestem uniwersalny. I w tym znaczeniu miał rację...

Adam Bień stawał się postacią nie tylko popularną, ale również modną. Coraz więcej osób zabiegało ojego względy. Zaroiło się wokół niego od fałszywych przyjaciół, którzy ztej znajomości chcieli czerpać dla siebie profity, intrygami odsuwając osoby autentycznie mu życzliwe. Tego typu praktykom należy najprawdopodobniej przypisać przejściowe ochłodzenie stosunków między nami poroku 1994. Naszczęście mądrość Adama, którą zachował dokońca, potrafiła odróżnić fałsz odprawdy ipozwoliła zachować go wmojej pamięci jako nauczyciela iprzyjaciela. Mam mu tyle do zawdzięczenia. Nigdy nie odmówił mi swoich rad. To on nauczył mnie słuchać ludzi, być wyczulonym na ich potrzeby oraz utwierdził w wyniesionym z domu rodzinnego przekonaniu o wielkiej roli Piłsudskiego w polskiej historii. Adam na zawsze pozostanie moim mistrzem i nauczycielem. Przekazał miwiele wskazówek i doświadczeń życiowych, nauczył właściwego spojrzenia na sprawy małej i wielkiej polityki. To jemu zawdzięczam wiarę w sens różnorodnej ludzkiej działalności – dla ludzi i z ludźmi.

 

 

Fragment wspomnień Macieja A. Zarębskiego, prezesa Świętokrzyskiego Towarzystwa Regionalnego, z przygotowywanej do druku książki pt. Kolaże pamięci.


Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (4)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (4)

 

Zapis czasu, czyli tak było…

 

Aleksander Gierymski

Panie Wacławie, pan w klinice już bez wyrostka, lekarze traktujący Pana jak bohatera, trochę komiczny pierwiastek ale na zewnątrz noc stanu wojennego, wojsko i milicja na rogatkach, strzały w kopalni, giną ludzie, wyłączone telefony, godzina policyjna, rewizje, zatrzymania. W czasie manifestacji rozganianych przez ZOMO krzyczymy: Zamknąć Wojciecha, wypuścić Lecha!!! Tego Lecha, którego Pan poznał wcześniej, a który dla nas nadal jeszcze był ikoną naszego oporu, tak jak oporniki wpięte w klapę płaszcza lub marynarki.

 

A ja leżę w Instytucie Hematologii i próbuję coś kombinować, pomagać na odległość. Po jakimś czasie, ze względu na remont szpitala, przenoszą mnie do – oczywiście to wszystko było załatwiane – do Szpitala Kolejowego w Międzylesiu. I tu sytuacja była już o wiele lepsza niż poprzednio. W Instytucie Hematologii jeden z portierów – ostrzegli mnie o tym od razu lekarze – był współpracownikiem SB, który był zobowiązany do stałej kontroli mojej obecności w szpitalu. W Międzylesiu było inaczej, to jest duży teren, park, szalenie trudno byłoby tam kogoś obstawiać przez cały dzień.

Poznałem tam – ona chyba była zaangażowana w to moje przeniesienie – lekarkę, Ewę Choromańską zaangażowaną w działalność Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego. Gdzieś znajdujemy wspólnych znajomych. Ewa organizuje poligrafię w tej strukturze, próbuję jakoś pomóc ale to raczej nie przynosi efektu.

Leżę w tym szpitalu, odbywają się do mnie pielgrzymki znajomych, mnie też czasami udaje się stamtąd wyrwać, aż do połowy sierpnia ’82 roku kiedy łaskawcy z MSW postanawiają mnie zwolnic z internowania.

 

Jak Pan widzi Polskę po sześciu miesiącach?

 

Ja się przede wszystkim cieszę, że mogę się przejść po ulicach. Wciąż na nich sporo patroli ZOMO, ale nie ma już Skotów, które były, gdy mnie złapano. Kontaktuję się z moim przyjacielem z Gdańska, Leszkiem Przysiężnym. Jego też właśnie zwolniono z „internatu” w Strzebielinku. Dogadujemy się, że od 1 września jego mama załatwi nam jakiś domek w ośrodku wypoczynkowym w Łebie. Więc musimy z moją żoną, z widocznym już brzuchem, wyjechać wieczornym pociągiem 31 sierpnia. A tego dnia Warszawa zamienia się w miasto walki. Starcia demonstrantów z ZOMO – w drugą rocznicę Porozumień Gdańskich - są tuż koło mojego mieszkania. Dosłownie tuż obok. Wychodzimy na zewnątrz. Ktoś mówi, że są ofiary śmiertelne, że strzelają z ostrej amunicji – to się na szczęście nie potwierdza.  Jakieś dwie młode dziewczyny z liceum pielęgniarskiego pytają czy tu mieszkamy i czy mogą w naszym mieszkaniu zorganizować punkt opatrunkowy.. I zaraz w naszym mieszkaniu pojawiają się pierwsi poszkodowani. Cała masa zagazowanych ludzi. Trwa to do wieczora, a nawet wtedy kiedy już nikogo nie ma na ulicy, co chwila debile z ZOMO ciskają na podwórko pociski z gazem łzawiącym. Żałuję, że nie zebrałem tych potężnych łusek.

Późnym wieczorem, pewnie gdzieś koło 22, może 23 przedzieramy się z żoną w kierunku Centralnego. Trzeba przejść przez tunel skrzyżowania Alej z Marszałkowską. Przebiegamy, a i tak płaczemy jak bobry. Strasznie tam dużo gazu.

Siedzimy w Łebie chyba dwa tygodnie, słuchamy Wolnej Europy i tego, co podaje Polskie Radio. Dwie prawdy, dwie Polski. Jakże różne. Pierwszego dnia naszego pobytu umiera Gomułka. Pamiętam, że zawsze był dla mnie jakimś nieznośnym, starym dziadem, który potrafił godzinami gadać. Godzinami! Włączało się telewizor, gadał, wyłączało, po godzinie włączało, a on wciąż i wciąż gadał. No i kojarzyłem go z ’68 rokiem, z emigracją, o czym już mówiłem Olesia Latoura. W przeciwieństwie do wielu Polaków o pokolenie ode mnie starszych, nigdy, nawet przez moment nie był dla mnie żadnym bohaterem. Gierek zresztą też nie.

 

Wraca Pan z Łeby i…

 

I muszę dwie sprawy załatwić. Po pierwsze, w sensie formalnym, musze być gdzieś zatrudniony. Bo rygory stanu wojennego pozwalały. Takich jak ja, niebieskie ptaki, wysyłać na roboty na Żuławy. Więc rejestruję biuro pisania podań. Oczywiście nigdy nie zostało tam napisane żadne podanie. Druga sprawa - zabieram się za organizowanie podziemnego wydawnictwa. Pytanie z kim. Paweł Zapaśnik, inżynier po warszawskiej Politechnice, z którym wcześniej już współpracowałem. Paweł natychmiast się zgadza. Potem zadziwiająca rozmowa z Grześkiem Wakulskim, z którym też wcześniej pracowałem. Pamiętam nawet okoliczności tej rozmowy. Późny wieczór, gdzieś w okolicach akademików na Żwirki i Wigury. Grzesiek odmawia. Jestem tym trochę zszokowany, zwłaszcza, że odnoszę wrażenie iż podejrzewa jakąś prowokację. Ale akceptuję jego odmowę, potrafię ją przetrawić. Grzesiek jest dziś moim przyjacielem. No i osoba najważniejsza Jarek Markiewicz, który początkowo też mi odmawia…

 

Tu chyba musimy się zatrzymać, chyba musi Pan o Jarku opowiedzieć…

 

Jarosław Markiewicz z Markiem NowakowskimTak, to oczywiste, bo to najważniejsza – obok, będę nieskromny, mnie – postać Przedświtu, jak się okaże, drugiej po NOW-ej, jeśli chodzi o ilość wydanych tytułów, podziemnych oficyn.

Kiedy poznałem Jarka? Chyba w styczniu 1979 roku. To już trochę zapomniana tradycja ale wówczas na początku każdego roku w Związku Literatów Polskich był organizowany przegląd dorobku polskiej literatury w roku minionym. Ktoś omawiał prozę, ktoś poezję, ktoś dramat. Niewątpliwie zaprosił mnie na ten przegląd /a był tam na pewno też Jacek Gniedziuk/ Tomek Burek, na którego wykłady w TKN /Towarzystwo Kursów Naukowych – Latający Uniwersytet/ chodziliśmy. I tam Jarka spotkałem. Podszedłem, przedstawiłem się. Dziewczyną Markiewicza, jego buddyjską żoną, była Ela Błaszkowska „Promyk” – moja wujeczna siostra, z którą /a także jej siostrą/ spędzaliśmy w dzieciństwie masę czasu.

Jarek był o wiele ode mnie straszy. Czternaście lat. Cała epoka – doświadczeń, przemyśleń, dokonań. Był uznanym poetą – jednym z najważniejszych poetów Nowej Fali, malarzem, wcześniej hippisem, eksperymentatorem w każdej dziedzinie, jednym słowem niezłym czubkiem. I mówię to z uśmiechem, nawet czułością. Jarek natychmiast, tam w Domu Literatury, zaprosił mnie do siebie. I błyskawicznie stał się dla mnie, na lata, kimś niezmiernie ważnym. Kimś, kto wywarł na moje życie wpływ ogromny /ale ja na jego też/.

Jarek był – używam czasu przeszłego, bo zmarł w czerwcu 2008 roku – osobą niezwykle serdeczną. Wchodziło się do kamienicy, w której mieszkał od Oboźnej /potem drugim wejściem od Karasia/, wjeżdżało na ostatnie piętro zadziwiającą windą, która miała dwoje drzwi i dwa komplety przycisków do zatrzymywania się na piętrach – różnych dla każdego wyjścia, potem długi korytarz już w mieszkaniu – kiedyś ogromnym, wtedy podzielonym na kilka oddzielnych mieszkań. To było początkowo maleńkie mieszkanie /potem chyba na skutek śmierci innych lokatorów, a w każdym razie ich wyprowadzek, Jarek obejmował kolejne pomieszczenia, aż w końcu mieszkał chyba w stumetrowym mieszkaniu/ - jeden pokoik ze zrobiona antresolą do spania i maleńką, ciemną kuchenką, w której była też wanna. To pomieszczenie służyło też za ciemnię, bo Jarek ale i Ela robili świetne zdjęcia i sami je wywoływali. W pokoju był ołtarzyk z Buddą. W każdym razie, wchodziło się do Jarka, on cię rytualnie obejmował, całował – i proszę wierzyć nie było w tym nic z homoseksualnych ciągot – i… i mam wrażenie, że każdy się w tym domu dobrze czuł. A gości w tym domu, nie tylko z Warszawy, było w tym domu często od groma. Jakieś nieprawdopodobne ilości piekielnie mocnej, parzonej – to też był rytuał – w czajniczku herbaty, za to praktycznie zupełny brak alkoholu. Czasami trawka, czasami palony w fajce haszysz. Ale żeby nie było niedomówień, raczej rzadko i nikt tam, jak pamiętam, nie był „na haju”, nie fruwał. No i stały jeszcze sztalugi, dziesiątki tub z farbami, roznoszącymi po pokoju specyficzny – dla mnie miły – zapach. Była też Ela, do której większość osób mówiła Promyku – ja się nigdy nie przyzwyczaiłem – wycofana, w cieniu Jarka, ale potwornie ważna i w jego życiu, i jak się potem okazało, także w naszym. Ela zmarła wiele lat temu i – co niewątpliwe – była cichą ofiarą Służby Bezpieczeństwa. To po rewizji w ich mieszkaniu pękł jej tętniak mózgu – od tego zaczęły się nieszczęścia zakończone po paru latach zgonem…  

 

 Powiedział Pan jednak, że Jarosław Markiewicz odmówił Panu, gdy zaproponował mu Pan założenie podziemnego wydawnictwa…

 

Bo tak było…

 

Dlaczego?

 

Jarek chciał robić podziemne pismo, chciał pisać wiersze – zaraz na początku stanu wojennego, luty? marzec ’82? wydał pod pseudonimem Jan Marty mały tomik zatytułowany „Wszędzie jest ziemia”, chciał malować, a po rozmowach ze mną, w gruncie rzeczy wiedział, że nie będzie miał na to wszystko czasu, że praca w wydawnictwie to będzie „zapieprz” na okrągło. Zwłaszcza przy jego trybie życia – kładł się rano, wstawał koło trzeciej po południu – to tez wiedział, że będzie musiał zmienić.

 

Ale jednak został Pańskim wspólnikiem, współszefem Przedświtu.

 

Tak, bo ja nie ustawałem w tych namowach. Wiedziałem, że możemy się świetnie uzupełniać. Ja dawałem pewne możliwości poligraficzne, znajomość świata podziemnych wydawców i układów w nim panujących, on znajomość autorów i… i swoje wariactwo. Ciągle, kiedy to mówię, uśmiecham się. Jarek był zadziwiającym facetem – kompletnie nie znał się na sprawach technicznych, ale umiał wszystko wykombinować, jeśli byłaby konieczność aby samochód jeździł na wodę – proszę uwierzyć – doprowadziłby do tego. Nie wiem w jaki sposób, ale tak by było. Jeśli brakowałoby farby do offsetu, użyłby atramentu i tez by było dobrze.

Po latach zresztą śmiał się, że dobrało się dwu dziwnych pisarzy – pierwszy na długim urlopie, drugi – z odłożonym pisaniem do lepszych czasów.

W każdym razie, Jarek nie uczestniczył w produkcji naszej pierwszej książeczki, nie było go zresztą wówczas w Polsce.

 

Wyjechał z Polski w 1982 roku?

 

Tak. Jak wspominałem, Jarek był też malarzem. Malarzem samoukiem – choć pewnie duży wpływ na jego malowanie mieli jego przyjaciele – później także moi znajomi: Marek Porębowicz, Henryk Waniek, Wiesław Sadurski, pewnie także inni, przyjaźnił się przecież także ze znakomitym rzeźbiarzem, Adasiem Myjakiem…I w gruncie rzeczy żył wówczas z malowania. Wystawiał swoje obrazy w galeriach w Szwecji, w Niemczech. Sprzedawał te obrazy za sto, dwieście dolarów – to były wówczas spore pieniądze w Polsce. No i zdarzyło się, że okradziono galerię, nie pamiętam już, chyba w Szwecji – zrabowano też obrazy Jarka. Okazało się, że Jarek jest potrzebny tam, na miejscu „galernikowi”, a może ubezpieczycielowi albo policji. W każdym razie wystąpiono o to do naszych władz i Jarek dostał „pagartowski” paszport. W każdym razie w grudniu ’82 nie było go w PRL-u.

A po powrocie dał się jednak przekonać i włączył się w naszą pracę, zaangażował bez reszty. Dziś mogę powiedzieć z cała odpowiedzialnością, że Przedświt to także jego dziecko…

 

Dziecko dwóch ojców…

 

Jak by to nie zabrzmiało, faktycznie Przedświt miał dwóch ojców.

 

Jeszcze jedna osoba silnie umocowana w świecie literackim, często się w Pana opowieści  przewija ,poczynając od Latających Uniwersytetów - krytyk literacki Tomasz Burek. Nie wspomniał Pan o Basi Sadowskiej, poetce, matce zamordowanego później Grzesia Przemyka, która swa działalność związana była z środowiskiem opozycyjnym już od lat siedemdziesiątych. Poetce, niesłusznie dziś zapominanej.

 

Rozumiem, że do Przedświtu zaraz wrócimy.

Tomek Burek… Dla mnie jedna z najważniejszych postaci polskiego środowiska literackiego. Może najważniejszy polski krytyk literacki. Sporo mu zawdzięczam. Poznaliśmy się na wykładach Uniwersytetu Latającego, musiała to być jesień roku 1977, bo to wtedy zaczęły się jego wykłady, a ja uczestniczyłem w nich od początku… Wie pan, miałem wówczas dwadzieścia jeden lat i zdawało mi się, że przeczytałem już tyle, że mogę jak równy z równym dyskutować z każdym. A Tomek nagle uświadomił mi, że nie przeczytałem do tej pory – oczywiście świadomie mówię z pewną przesadą – niczego. Odkrył przede mną na przykład „Podróż do kresu nocy” Louisa-Ferdinanda Céline'a, Odkrył przede mną masę książek. A przy tym Burek jest niesamowitym erudytą, badaczem literatury w trochę już odchodzącym ale wspaniałym stylu, człowiekiem o krystalicznym charakterze, niebywałej odwadze, prawości i niezwykłej kulturze osobistej. Przez bardzo długi czas był miedzy nami jakiś – nie przez Tomka tworzony, raczej wynikający z moich obaw i jednak różnicy wieku – rodzaj dystansu. Już po ’89 roku – być może w ’90 – spotkaliśmy go z moją żoną, która go wcześniej nie znała i natychmiast zaproponowała abyśmy przeszli na ty. Chciałem się schować pod ziemię ale Tomek natychmiast się zgodził. Wiele, wiele razy – pomijam czas, gdy na Chmielnej, w moim mieszkaniu, prowadził wykłady Uniwersytetu Latającego – spotykaliśmy się już w prywatnych, towarzyskich okolicznościach. Wciąż jest dla mnie niedościgłym wzorem.

Ma też Burek dla mnie inne zasługi. Chyba w ’78 roku zaproponował Jackowi Gniedziukowi i mnie abyśmy odkupili wyprzedawaną bibliotekę Ryszarda Zengla. Kto dziś wie kim był Ryszard Zengel cudowne dziecko polskiej krytyki literackiej, bodaj najmłodszy /nie wiem czy równie młody nie był Krzyś Mętrak/ członek Związku Literatów Polskich? Miał dwadzieścia jeden lat kiedy w 1959 roku popełnił samobójstwo. Teraz jego mama, z którą Tomek miał kontakt chciała sprzedać tę bibliotekę ale ustalili z Tomkiem, że mają te książki dostać się w dobre ręce. Byliśmy z Jackiem wśród wybrańców. I pewnie bylibyśmy gotowi skoczyć sobie o te książki do gardeł – niestety nie pamiętam już tytułów – bo każdy chciał je kupić wszystkie. Konsensus polegał na losowaniu.

I druga sprawa. Chyba też w ’78, a może ’79 odważyłem się pokazać Tomkowi swoje wiersze. Nie oddawał ich przez dłuższy czas, we mnie rosła frustracja aż wreszcie, było to w jakieś kawiarni, może w Harendzie, oznajmił, że jest OK., że konsultował sprawę z Urszulą Kozioł. Ale że oboje doszli do wniosku, że jest jeszcze za wcześnie na debiut. Oczywiście, jak każdemu, spieszyło mi się do publikacji, ale dziś wiem oczywiście, że miał rację. I że był nadmiernie miły. Czytam właśnie „Zapamiętanych” Jacka Bocheńskiego i tam znajduję podobną sytuację. Kazimierz Brandys odrzuca jakiś jego tekst złożony w „Kuźnicy”.  Bocheński pisze tak: „…jeśli się cokolwiek napisało, nie trzeba się tego wyrzekać, lecz ze zgrzytaniem zębów uznać za swoje i pozostawić, chociaż chciałoby się zatrzeć po tym wszelkie ślady. Unicestwienie najprawdopodobniej nastąpi tak czy owak”. Nie zgadzam się z panem Jackiem, niektórych rzeczy nie warto publikować. Czasami po prostu trzeba dojrzeć. I za te lekcję jestem Tomkowi niezmiernie wdzięczny. Ale do mojego pisania, jak rozumiem, jeszcze dobrniemy.

Basia Sadowska. Znałem ją znacznie słabiej niż Tomka. Poznałem ja niewątpliwie u Jarka. Może w ’79, może na początku ’80? Inaczej niż z Burkiem, z nią natychmiast byłem na ty. Była ciepła, ogromnie przyjacielska osobą. Spotykaliśmy się wiele razy, ale Basia była przyjaciółką Markiewicza, nie moją. Po wyjściu z internatu załatwiała mi jakieś lekarstwa, ileś razy się ze mną w tej sprawie spotykała. Bardzo przeżyłem śmierć jej syna, Grzesia w 1983 roku. Widziałem jak Basia się pochyla coraz niżej i niżej, jak ulatuje z niej chęć życia… W 1984 wydaliśmy tom Sadowskiej zatytułowany „Słodko być dzieckiem Boga” z litografiami Barbary Brożyny. Odmówiła przyjęcia honorarium. „Wam te pieniądze będą bardziej potrzebne” – oznajmiła. Zaraz po śmierci Basi, w październiku ’86 przygotowaliśmy i miesiąc później wydaliśmy jej „Wiersze ostatnie” z rysunkami Marka Blocha.

Niestety, jakość poezji Basi splotła się z tragiczną śmiercią Grzesia Przemyka. Tego się nie da oderwać. Oczywiście jest to ze strata dla jej poezji ale są sytuacje bez wyjścia. W tym wypadku matka i syn będą zawsze razem. 

 

 

Środowisko literackie, artystyczne od "68 roku było mocno kontestujące. Liczne listy, protesty, wyraźne sympatyzowanie z robotnikami w "76 roku, teksty ukazujące się poza oficjalnym obiegiem, o czym tu dużo mówimy, piosenki, kabarety - wszystko to w jakiś sposób tworzyło atmosferę do rodzących się na dużą skalę protestów. Trzeba jednak powiedzieć, że nie wszyscy w tym uczestniczyli, że byli także w środowiskach twórczych "zahartowani" obrońcy komunizmu, ale byli także i tacy, po których nigdy byśmy się nie spodziewali, że staną obok znienawidzonej władzy, skażą swoje imię i twórczość na pogardę i infamię. Dobraczyński, Żukrowski, Sandauer...

 

Wie pan, ja przede wszystkim nie zgadzam się z tezą, że środowisko literackie czy jak pan ujmuje szerzej artystyczne, było mocno kontestujące. Były jednostki kontestujące i dziś chcemy je widzieć, eksponować. Cała kontestacja tych środowisk, tak naprawdę sprowadzała się do podpisania od czasu do czasu jakiegoś listu. I nawet rok ’76, rok od którego tak naprawdę zaczął się „drugi obieg” nie był przełomowy. Związek Literatów Polskich – nie mam tu danych więc trochę strzelam – miał pewnie z tysiąc pięciuset członków. Ilu kontestowało rzeczywistość? Pięćdziesięciu? To góra. W czytanych przeze mnie właśnie „Zapamiętanych” - Bocheński w szkicu o Marcie Fik pisze: „…jak niedawno ktoś wyliczył, w opozycji przedsolidarnościowej uczestniczyło sto osób podczas całego jej trwania. Były to w różnych konfiguracjach wciąż te same osoby.”. Przypominam sobie jakiś wieczór z roku ’79 u mnie w mieszkaniu – Wojtek Frąckiewicz, a może ja, tego już nie pomnę, w każdym razie jeden z nas dwu, zadał pytanie o liczebność opozycji Jackowi Kuroniowi. On twierdził, że było nas jeszcze mniej, koło siedemdziesięciu. A skoro tak, to ile osób ze świata artystycznego było w tych siedemdziesięciu? Znałem większość – pisarze, aktorzy, reżyserzy, malarze to były absolutne wyjątki. Tak naprawdę wszystko zmienił rok osiemdziesiąty. To wtedy, nagle, także świat artystyczny podniósł głowę, to wtedy to środowisko zaczęło jawnie artykułować swoje potrzeby, postulaty, oczekiwania. I to raczej sprowadzane do spraw najprostszych. Bo nie przypominam sobie aby ktokolwiek z tego środowiska – pewnie zresztą byłby uznany za szaleńca – mówił głośno o niepodległości Polski, o jej suwerenności, o uniezależnieniu od Związku Radzieckiego. Postulaty przecież nie mówiły nawet o zniesieniu cenzury. Chciano jej ograniczenia, zmniejszenia restrykcji, zdjęcia zapisów cenzuralnych. Chciano szybszej ścieżki druku, chciano paszportów, chciano załatwienia jakichś spraw socjalnych, demokratycznego wyboru władz w stowarzyszeniach twórczych. Akurat ten ostatni warunek spełniono.

Po tym przydługim wstępie, wracam teraz do pańskiego pytania. Tak, ze zdumieniem obserwowałem postawy takich ludzi jak Dobraczyński, Sandauer, w znacznie mniejszym stopniu Żukrowski. Ale jeszcze jeden wtręt. Jak pan pamięta, bojkot telewizji „zarządziło” środowisko aktorskie. I to była naprawdę skuteczna akcja, ale i tam znalazły się osoby z wielkimi nazwiskami – warto przytoczyć jedno: Ignacy Gogolewski – które ten bojkot złamały, poszły na współpracę z władzami stanu wojennego. Więc nie tylko pisarze. Bardzo trudno mi osądzać z jakiego powodu tak się stało. Bo przecież to nie tylko ci wymienieni przez pana. Przecież i Anderska i Gąsiorowski i Sadkowski. Powiedzmy, że przypadek dwu ostatnich ale i wielu, wielu innych, którzy i potem, i dziś zasiadają we władzach ZLP jest osobny, że były to osoby od lat uwikłane we współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa /jakiś czas temu, z tego co można przeczytać we władzach ZLP byli wyłącznie tajni współpracownicy służb: Grzegorz Wiśniewski, Aleksander Nawrocki, Andrzej Zaniewski, Wacław Sadkowski Krzysztof Gąsiorowski, Leszek Żuliński – część z nich nie uważała tego nawet za plamę na honorze/, ale co robił Sandauer wśród żołnierzy na poligonie na początku stanu wojennego? Dobraczyński, przedwojenny ONR-owiec, pisarz może nie pierwszorzędny ale jakoś ważny, który staje na czele Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego? Anderska, która staje na czele fasadowego Związku Literatów Polskich, kradnącego i nazwę, i tradycję legalnie wybranym władzom tego związku? I robią to wszystko w chwili, gdy spora grupa ich kolegów siedzi w więzieniach. Jak mówiłem, nie do końca rozumiem te postawy. Ambicje bycia kimś ważnym? Uzależnienie od władzy? Starość w światłach reflektorów? Nie wiem. Wiem natomiast, że te podziały nie zostały zakopane, że nasze środowisko dalej jest podzielone i nic, naprawdę nic nie wskazuje aby te podziały, te rowy, które powstały w stanie wojennym – piszę te słowa dokładnie 13 grudnia, w rocznicę stanu wojennego – mogły zostać zakopane.

Mam tu też swoje osobiste odniesienie. Parę lat temu, najpewniej był to rok 2006 albo 2007, zostałem poproszony, jako wiceprezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, przez mojego kumpla, świetnego, niestety nieżyjącego już reżysera, a wówczas dyrektora Programu II Polskiego Radia, Krzysztofa Zaleskiego, o rozmowę w sprawie stawek autorskich do ZAiKS-u. W tej rozmowie prócz nas brał udział prezes ZAiKS-u i wiceprezes Związku Literatów Polskich, Wacław Sadkowski. Rozmawialiśmy ale ręki mu nie podałem. Ktoś powie, że to małostkowe? Może. Niech tak będzie, trudno.

 

Wracajmy do Przedświtu. Jak pan wydał tę pierwszą książkę. Mówił pan, że nie miał pan pieniędzy, że wszystkie pożyczył i Panu ich nie zwrócono.

 

To prawda, nie zwrócono. Ale proszę pamiętać, że miałem wiele znajomości z wcześniejszej mojej działalności, że wiele osób mi ufało, że drukarze wiedzieli, że im zapłacę. Tę pierwszą książeczkę wydrukowaliśmy na tak zwanym „dojściu” w Instytucie matki i dziecka na ulicy Kasprzaka w Warszawie. Korzystaliśmy zresztą z tego „dojścia” przez wiele lat i szczęśliwie nigdy nie było tam wpadki. O przewiezienie paczek, nie mówiąc, co w nich jest – bije się dziś w piersi i oczywiście uważam dziś, że nie powinienem był tak postępować – poprosiłem chłopaka – był parę lat starszy ode mnie, którego poznałem leżąc w Instytucie Hematologii. On był naprawdę chory i to bardzo ciężko, miał czerniaka, a ja uznałem, że w razie wpadki raczej nikt go nie będzie trzymał w więzieniu. Niestety nie pamiętam jego nazwiska, nigdy potem żeśmy się już nie zobaczyli – pod blokiem, po wyładowaniu paczek, powiedziałem mu co przewiózł. Nie miał do mnie pretensji, chyba się roześmiał. Składaliśmy tę książkę w mieszkaniu – tu znów konspiracja w konspiracji – narzeczonego, a może już wówczas męża, naukowca, dziś profesora, którego nie było wówczas czy to w Warszawie, czy w ogóle w Polsce, mojej koleżanki, Krysi Gorzelak. Składaliśmy tę broszurę – przypomnę Claire Sterling „Kto chciał zabić papieża”, wybraną co tu kryć trochę przypadkowo – w cztery osoby: właśnie Krysia, Paweł Zapaśnik i my z żoną. Ewa już z ogromnym brzuchem, za miesiąc miała się urodzić nasza córka.

 

Jaki był nakład tej pierwszej pozycji Przedświtu? Może Pan też wyjaśni skąd ta nazwa?

 

Nakład to pewnie były trzy tysiące i rozszedł się błyskawicznie, w ciągu paru, parunastu dni. W każdym razie szybko mogłem zapłacić drukarza. A nazwa? To dłuższa – przynajmniej w czasie historia. W roku ’81 ukazała się w NOW-ej obszerna jak na warunki podziemia – wyciągam z półki i sprawdzam, 226 stron – książka Barbary Toruńczyk, dziś redaktora naczelnego Zeszytów Literackich, zatytułowana „Narodowa Demokracja. Antologia myśli politycznej 1895-1905”. Wymyśliłem wówczas, że należałoby zrobić analogiczną pozycję dotyczącą pism polskich socjalistów. Spędziłem nad tymi pismami, a raczej ich mikrofilmami, w Bibliotece Narodowej na Placu Krasińskich, dziesiątki godzin. Zrobiłem wiele notatek, szkiców. Nic z tego nie wyszło, bo po wprowadzeniu stanu wojennego miałem na głowie znacznie ważniejsze sprawy niż antologia myśli politycznej polskich socjalistów. W każdym razie jednym z tych pism był właśnie „Przedświt” powiązany z działalnością niepodległościową PPS-u. Nie utożsamiałem się z socjalistami ani wówczas, ani dzisiaj, ale ten ryt niepodległościowy „Przedświtu” na tyle mocno utkwił mi w głowie, a nazwa wydawała mi się na tyle nośna, że nie miałem wątpliwości ani innych koncepcji.


Krzysztof Lubczyński rozmawia z RYSZARDEM BACCIARELLIM

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z RYSZARDEM BACCIARELLIM

 

Zacznę od pytania, które narzuca się od razu. Czy jest Pan potomkiem Marcelego Bacciarellego, pochodzącego z Włoch słynnego malarza-portrecisty ostatniego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego?


- Jestem jego prapraprawnukiem. Nie wiem czy dobrze policzyłem te „pra”- pierwszy, malarz Marceli, dalej jego syn Franciszek, jego wnuk Józef, prawnuk Jan, praprawnuk Czesław i prapraprawnuk – ja. 260 lat w pięciu pokoleniach. Gdy urodziła mi się pierwsza córka, ochrzciłem ją w warszawskiej katedrze św. Jana, gdzie był pochowany malarz Bacciarelli, choć później były trudności ze zidentyfikowaniem jego trumny i nie ma pewności czy ta która tam jest, to jest właśnie ta. Ale jak pan widzi, na ścianie nie mam nie tylko ani jednego obrazu Bacciarellego, ale nawet żadnej jego reprodukcji. Zdobią natomiast prestiżowe polskie muzea, w tym galerię w Pałacu na Wodzie w warszawskich Łazienkach. Rodzina Bacciarellich z czasem stała się ziemiańska, dzięki donacji króla w uznaniu zasług malarza, którego cenił i darzył przyjaźnią, ale po zaborze pruskim jej majątek został skonfiskowany, a jej członkowie z właścicieli stali się pracownikami majątków. Byliśmy więc ziemiaństwem szybko awansowanym i wcześnie zdeklasowanym. Dobiła nas okupacja niemiecka. Mieszkaliśmy w strasznych warunkach mieszkaniowych. Ja w każdym razie z wojny wyszedłem z jedną walizeczką. W rodzinie nie było żadnych filiacji artystycznych.


Kto Pana zachęcił do wybrania zawodu aktorskiego?


- Szkoła, nauczyciele z liceum im. Stanisława Wyspiańskiego w Mławie, w tym wspaniała nauczycielka historii, pani Miecznik, która nowocześnie jak na owe czasy uczyła historii, bo problemowo, szeroko, a nie przez dominujące wtedy wkuwanie dat i pojęć. Wpływ na moją decyzję miała też polonistka, pani Witwicka Myślę, że moją wyobraźnię obudziło także intensywne czytanie w młodości. Chodziłem najpierw do gimnazjum w Ciechanowie, potem w Mławie, także do liceum. W międzyczasie przez nieco ponad rok uczyłem się w gimnazjum w miejscowości Strzegowo. W szkole ciechanowskiej panował zaraz po wojnie kult nieoficjalnego patrona, Zygmunta Krasińskiego, właściciela pobliskiej Opinogóry. Podejrzewam, że w okresie rozwiniętego stalinizmu ukrócono to, jako że Krasiński nie był mile widziany jako reakcjonista, konserwatysta, arystokrata. Po maturze pojechałem na egzaminy do warszawskiej szkoły aktorskiej. Decydując się na wybór szkoły aktorskiej niewiele wiedziałem o teatrze i bardzo rzadko w nim bywałem, właściwie jedynie ze szkolnymi wycieczkami do Warszawy.


Kogo Pan spotkał w komisji egzaminacyjnej?


- Aleksandra Zelwerowicza, Mariana Wyrzykowskiego, Jana Kreczmara, chyba Jacka Woszczerowicza. Powiedziałem wiersz Władysława Broniewskiego „Bagnet na broń”.  Później byli moimi pedagogami, także Janina Romanówna. Pamiętam, że moje włoskie nazwisko budziło zaciekawienie i może trochę pomogło mi w dostaniu się do szkoły. Byli tacy, w których budziło podejrzenie jako obce, ale szybko zrozumieli, że nie moja rodzina, to nie żadna reakcja czy ziemiaństwo, tylko zdeklasowana inteligencja pracująca. Kwestia pochodzenia społecznego, to była w tamtym czasie sprawa kluczowa i dominująca. To wszystkich zaprzątało. Wpisywało się też je  w osławionych ankietach personalnych. Jeszcze wtedy szkoła mieściła się przy Kopernika, w dawnych salach „Reduty” Osterwy i dopiero po jakimś czasie przenieśliśmy się na Miodową. Jeden raz trafił mnie zaszczyt wystąpienia na scenie u boku Zelwerowicza na akademii potępiającej wojnę w Korei. Takie były czasy. Był moim ważnym profesorem. Miał potężny tubalny glos. Uczył nas tego, żeby być słyszalnym z każdego miejsca widowni, nawet jak się jest od niej odwróconym. Do dziś to potrafię, i dzięki niemu i dzięki naturze, która obdarzyła mnie mocnym, nośnym głosem.


Gdzie Pana los skierował po zakończeniu studiów i dyplomie?


- Dyplom zrobiłem w roli Oberona w „Śnie nocy letniej” u Jana Kreczmara. Następnie, z gronem kolegów z roku, m.in. Janiną Traczykówną, Lucyną Winnicką i Romanem Kłosowskim, w ramach nakazu pracy pojechaliśmy do Teatru Polskiego w Szczecinie. Spędziłem tam kilka lat w dobrych warunkach mieszkaniowych, luksusowych zwłaszcza po nędzy mieszkaniowej za czasów okupacji, po wojnie i na studiach Kierował nim Emil Chaberski, przedwojenny człowiek teatru, który później zabrał mnie ze sobą do Łodzi do Teatru im. Jaracza. Z tamtego czasu bardzo dobrze wspominam pierwszą rolę, mój debiut w 1953 roku - Jana w „Fantazym”, a także Cara w „Kordianie” Słowackiego. Jeździliśmy też na objazdy po Pomorzu, np. do Koszalina i Słupska, gdzie jeszcze nie było teatrów. Szczecin był wtedy dość miłym miastem, bo było tam sporo ludzi z Kresów wschodnich, głównie z Grodna. Byliśmy przyjmowani przez widownię entuzjastycznie, bo był wtedy głód literackiego, poetyckiego słowa. Przecież nie było telewizji, kin niewiele i z ubogim repertuarem, a mało kto miał już radio. Dużo też występowałem z recytacjami poezji w ramach Estrady Poetyckiej.  I wtedy zacząłem współpracować z radiem, z którym przez cały okres aktywności zawodowej występowałem bardzo często. Potem były ciekawe lata łódzkie, kiedy to Kazimierz Dejmek odchodził od tematyki socjalistycznego realizmu i zaczął realizować swoje pasyjne  i biblijne widowiska oparte na tekstach średniowiecznych. Wreszcie Warszawa i Praski Teatr Ludowy przy Jagiellońskiej, z których to czasów najbardziej sobie cenię tytułową rolę w „Sułkowskim” Żeromskiego.


Po odejściu z Praskiego Ludowego, już do emerytury zaangażował się Pan do Teatru Nowego pod dyrekcją Adama Hanuszkiewicza. Jak Pan wspomina ten okres?


- Szanowałem Hanuszkiewicza jako artystę, ale nie czułem się dobrze we współpracy z nim. Był skoncentrowanym na sobie narcyzem, a poza tym miał sposób reżyserowania dla mnie nie do przyjęcia. Musztrował, młodych zwłaszcza aktorów, zniewalał ich i domagał się grania według jego dokładnych instrukcji. Kazał siebie naśladować, kopiować. Nawet Bogusławski dwieście lat temu tak nie reżyserował amatorów. Mnie ten sposób pracy nie odpowiadał, ale na szczęście ze mną trochę Hanuszkiewicz się jednak liczył, choć był człowiekiem nieprzewidywalnym, także w sprawach kadrowych. Nie miałem jednak do końca radości ze współpracy z nim. Nie akceptowałem też jego bezceremonialnych ingerencji w teksty klasyczne, dopisywania treści, np. w widowisku na motywach „Lalki” Prusa, zatytułowanym „Panna Izabela”, w którym zagrałem Tomasza Łęckiego, mieszania Słowackiego z Norwidem i każdego z każdym. Hanuszkiewicz przez lata był człowiekiem dość mocno izolowanym w środowisku dlatego, że zdecydował się objąć dyrekcję Teatru Narodowego w Warszawie po wyrzuceniu Dejmka w rezultacie afery z „Dziadami”. Potem odzyskał częściowo zaufanie środowiska. Jednak Narodowy dość długo świecił pustkami na początku jego dyrekcji - dopóki nie wpadł na pomysł przyciągnięcia młodej publiczności słynnymi hondami w „Balladynie”. Ciekawie mi się natomiast współpracowało z dyrektorem i reżyserem Bogdanem Cybulskim, bardzo ciekawym człowiekiem, o dużej wiedzy i wyobraźni, których jednak nie potrafił przekuć na rzeczywistość sceniczną.


W filmie zadebiutował Pan w „Eroice” Andrzeja Munka, w noweli „Con bravura”…


- Która nie weszła do upowszechnianej wersji i jest bardzo mało znana. Grałem epizod gestapowca, razem z młodziutkim wtedy Romanem Polańskim, który odznaczał się niezwykłą ruchliwością, hałaśliwością, dezynwolturą, pewnością siebie i brakiem kompleksów w stosunku do starszych artystów. Jednak w filmach nie grałem wiele, bo teatr i radio mnie bardzo wciągnęły. Bardzo często występowałem też z programami poetycko-prozatorskimi w ramach Estrady Poetyckiej w szkołach całego kraju, od gór po wybrzeże, od wschodu do zachodu, prezentując wielką literaturę narodową. Zacząłem tę działalność już w Szczecinie i kontynuowałem przez wiele lat. Były to liczne spotkania, koncerty, tematyczne, historyczne, poświęcone rocznicom zdarzeń czy osób. Była to, co się zowie, misja pedagogiczna teatru, praca u podstaw. Można też było przemycić sporo utworów, których nie było w programie nauczania. Poza szkołami spotkania te organizowane były także w klubach „Ruchu”


W tym roku obchodzi Pan 60-lecie pracy scenicznej. Obchodził Pan lub będzie Pan obchodził oficjalny jubileusz?


- A skąd! Kto dziś o tym pamięta, poza wyjątkami dotyczącymi bardzo popularnych aktorów, do tego takich którzy mają wsparcie ze strony czynnika koleżeńskiego. Nie ma już kindersztuby, dbałości o tradycję, szacunku dla weteranów zawodu. Kiedy kilka lat temu zmarła wybitna i słynna kiedyś aktorka Lucyna Winnicka, na jej pogrzeb na Powązkach nie przyszedł nikt z ministerstwa kultury, ani ZASP. Nikt nie zadbał o wygłoszenie paru zdań nad grobem, więc brnąc w błocie, zaimprowizowałem na poczekaniu takie wystąpienie dla kilkudziesięciu osób.


Kogo z ludzi, których napotkał Pan na swojej drodze zawodowej ceni Pan najbardziej?


- Wspomnianego Emila Chaberskiego, Jerzego Rakowieckiego, Inka Gogolewskiego, Mariusza Dmochowskiego, lojalnego kolegę, świetnego aktora  i oddanego działacza kultury.


Dziękuję za rozmowę.


Ryszard Bacciarelli – ur. 8 stycznia 1928 r. w Młock-Kopacze, absolwent warszawskiej PWST (1953), aktor Teatru Polskiego w Szczecinie (1953-1956), Teatru im. S. Jaracza w Łodzi (1956-1961), oraz warszawskich: Ludowego (1961-1974) oraz Nowego (1974-1993).

Wśród ról teatralnych zagrał m.in. hrabiego Almaviva w „Cyruliku Sewilskim” Beaumarchais (1955), Jacka w „Operze żebraczej” J. Gaya (1957), Poetę w „Weselu” St. Wyspiańskiego (1958), Andrzeja w „Wojnie i pokoju” L. Tołstoja (1959), Wacława w „Zemście” A. Fredry (1960), Boreńskiego w „Karykaturach” J.A. Kisielewskiego (1961), Botwella w „Marii Stuart” F. Schillera (1962), por. Lukasza w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka” wg J. Haska (1962), Skrzyneckiego w „Warszawiance” St. Wyspiańskiego (1964), Oberona w „Śnie nocy letniej” W. Szekspira (1964), hrabiego de Guiche w „Cyrano de Bergerac” E. Rostanda (1967), Prezesa w „Kordianie” J. Słowackiego (1986) i wiele innych. W Teatrze Telewizji m.in. w spektaklach „Kobry”: „Jak błyskawica” (1972), „Harry Brent” (1972), „Melissa” (1973), Flake w „Karierze Artura Ui” B. Brechta w reż. J. Gruzy, Stanisław August w „Królu i aktorze” R. Brandsteattera w reż. I. Gogolewskiego (1974) oraz role w „Idei i mieczu” i „O coś więcej niż przetrwanie” (1981) w reż. G. Królikiewicza. W filmie m.in. w „Bliźnie” K. Kieślowskiego (1976), „Granicy” J. Rybkowskiego (1977), „Akcji pod Arsenałem” J. Łomnickiego (1977), „Zamachu stanu” R. Filipskiego (1980), „Klejnocie wolnego sumienia” G. Królikiewicza (1981), „Popiełuszko. Wolność jest w nas” R. Wieczyńskiego (2009).


Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim

 

Zapis czasu, czyli tak było…

 

Aleksander Gierymski

Przez siedem lat istnienia Przedświtu wydaliście ponad 160 tytułów, w ramach wydawnictwa działała, pewnie wzorowana na londyńskiej, Warszawska Niezależna Oficyna Poetów i Malarzy, do której  wrócimy później. Czyniła to grupa osób w konspiracji, często szykanowana, zatrzymywana przez SB i milicję. Zdarzały się pewnie wpadki, konfiskacje. Może teraz trochę o ludziach pomagających w prowadzeniu wydawnictwa.

 

No, tak, to oczywiste, że Przedświt to nie tylko Markiewicz i Holewiński albo Holewiński I Markiewicz. Było nas oczywiście więcej, choć jednak inaczej niż w NOW-ej, Woli czy CDN-ie myśmy nie tworzyli szerszych środowisk, nie wydawaliśmy gazet, nie zajmowaliśmy się snuciem planów politycznych na przyszłość. Przedświt to nie były setki ludzi jak NOW-a, to była dosyć hermetyczna, zamknięta grupa.

Zanim przejdę do tych ludzi, którzy współtworzyli nasze wydawnictwo, muszę powiedzieć, że już chyba po pierwszej książce musiałem rozstać się z Pawłem Zapaśnikiem. Okazał się mało odpowiedzialną osoba, pozawalał jakieś sprawy, gdzieś nie przyszedł na spotkanie, czegoś nie odebrał. Tak w podziemiu nie dało się pracować. Nie mogłem dopuścić aby z powodu czyjejś nieodpowiedzialności ktoś inny poszedł do więzienia. I – jak słusznie zauważył Sławek /Czesław/ Bielecki, szef CDN-u, osoba z podziemnych wydawców mi najbliższa – w konspirze nie ma demokracji. Jest szef /szefowie/, a reszta ma wykonywać polecenia. To, oczywiście, często powodowało czy mogło powodować, zadrażnienia albo urażenie czyichś ambicji ale… ale inaczej być nie mogło…

Teraz wracam do pańskiego pytania. Najpierw cztery osoby, które zasiliły Przedświt w roku 1983.


Tomek Dolecki, mój serdeczny przyjaciel nie tylko do dziś ale już najpewniej do końca dni moich. Zawsze będzie dla mnie Tomaszkiem… Poznaliśmy się przez Marzenę Okońską działająca w KOS-ie /Komitet Obrony Społecznej/. A skąd Marzenę żeśmy znali nie pamiętam. Tomaszek jest o sześć lat ode mnie młodszy, kiedyśmy się poznali studiował jeszcze na Uniwersytecie Warszawskim filologię klasyczną. Mieszkanie jego rodziców na lata stało się głównym punktem kolportażowym naszych książek. Myślę, że przez ręce Tomaszka przechodziła połowa nakładów Przedświtu. Zaprzyjaźniony byłem też z mamą Tomaszka, wspaniałą panią zaangażowaną nie tylko w swoja pracę na Uniwersytecie /była lektorem języka angielskiego/, ale także w działania opozycyjne. Ojcem Tomka był /nie żyje od ponad dwudziestu lat/ PAX-owski poeta Zbigniew Dolecki. Nie popierał zaangażowania ani syna, ani żony. Muszę tu przytoczyć opowieść, która jest dosyć symboliczna. Nie pamiętam roku, może to był rok ’83, może 84? Przyjechaliśmy kiedyś do Tomaszka samochodem tak pełnym książek, że kiedy otworzyliśmy tylne drzwi, bibuła zaczęła nam wypadać na jezdnię. Wjechaliśmy z torbami windą na bodaj ósme piętro wieżowca, w którym mieszkali Doleccy. Zadzwoniliśmy – nic, nikt nie otworzył. Po prawdzie nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy te książki tam zostawić. Więc dzwonimy, dzwonimy, dobijamy się, wreszcie słyszymy ruch w mieszkaniu. Otwiera nam pan Dolecki – znajomy Jarka ze Związku Literatów Polskich i… To było zupełnie niezwykłe. Nie wykonał żadnego gestu, nie widział nas. Stał w tych drzwiach, a my zjeżdżaliśmy na dół, potem na górę, nosiliśmy kolejne paczki do pokoju Tomka, a on nas wciąż nie widział. Wszystko bez słowa… Jak w jakimś niemym filmie…

W 1985 roku bezpieka wpadła do mieszkania państwa Doleckich. Mama Tomka chcąc ratować syna stwierdziła, że to jej działalność. Niezbyt to było mądre. Posadzono i ją i jego. Siedzieli na Rakowieckiej od czerwca do listopada, wyszli na amnestię.

Kilka miesiące przed ich aresztowaniem mieliśmy jeszcze jedną zabawną sytuację. W moim mieszkaniu odbywała się rewizja, gromada ubeków przerzucała mi wszystko w mieszkaniu, potem dwóch postanowiło zejść ze mną do piwnicy sprawdzić czy czegoś tam nie ukrywam. Schodzimy, a w górę idzie Tomaszek. Na szczęście żaden z nas nie wykonał najmniejszego gestu, Tomek zamiast do mnie poszedł piętro wyżej, udał, że do kogoś puka, a potem spokojnie wyszedł na ulicę…

Dziś Tomaszek jest prywatnym przedsiębiorcą, prowadzi małą poligrafię.

 

Krzysztof Siemieński. Gdzie poznałem Krzyśka nie pamiętam. Może w NOW-ej, w której był drukarzem, a może w Krajówce NZS-u, nie mam pojęcia. Krzysiek jest cztery lata młodszy ode mnie, w stanie wojennym chyba wciąż studiował filozofię, nie jestem pewien ale wydaje mi się, że doszedł tam do absolutorium ale magisterium nie zrobił. Spotkaliśmy się we wrześniu 1983 roku na ulicy. Krzysiek miesiąc wcześniej wyszedł na mocy amnestii z więzienia – wpadł z dwoma kolegami w drukarni NOW-ej. Był w „kwarantannie”, NOW-a „odstawiła go od piersi”. Pogadaliśmy i szybko zaproponowałem mu aby do nas dołączył. Przyjął moją propozycję entuzjastycznie. Jeśli miałbym Krzyśka jakoś dookreślić, powiedziałbym, że w robocie konspiracyjnej był niezwykle rzetelny. Był z nami prawie do końca 1986 roku, kiedy razem z Wieśkiem Bielińskim, o którym niżej, postanowili realizować własne ambicje wydawnicze w swoim wydawnictwie. Nie osiągnęli tam już wielkich sukcesów ale po latach jakoś rozumiem tę ich potrzebę usamodzielnienia, szefowania, robienia własnego programu wydawniczego.

Zasługa Krzyśka? Największy bestseller Przedświtu – „Oni” Teresy Torańskiej. To on przyniósł tekst. Nie chciałem wydać tej książki, broniłem się przed tym, Krzysiek przekonywał i dopiął swego.

Krzysiek był i wciąż jest zapalonym żeglarzem, o ile mnie pamięć nie myli zdobywcą Srebrnego Sekstansu. W 1984, po moim wyjściu z więzienia, zabrał mnie na łódkę, pływaliśmy w kilka osób po Mazurach, ale jego żywiołem są nie jeziora, a morze. Pływa z wybitnymi żeglarzami.

Parę lat temu Krzysiek zapisał się na studia reżyserskie w Krakowie w jakiejś prywatnej szkole. Chyba je już skończył i coś tam robi w tej dziedzinie.

I jeszcze jedno, w 2008 roku byliśmy razem odznaczani – wcześniej niż inni ludzie Przedświtu - przez Prezydenta Kaczyńskiego. Dlaczego wcześniej? Bo odznaczano nas jako ludzi NOW-ej.

 

Wiesław Bieliński „Słoń” – największy z nas wszystkich, kawał chłopa…Rówieśnik i przez lata przyjaciel Krzyśka Siemińskiego, czasami sami się określali jako „stare, dobre małżeństwo”. Słonia poznałem przez mojego przyjaciela Sławka Brudzińskiego, studiowali, jak ja, prawo ale byli parę lat niżej. Wiesiek, chyba też dotarł tylko do absolutorium. W czerwcu ’82 wyszedł z „internatu”. Siemieński twierdzi, że to on wciągnął Słonia do Przedświtu, mnie się wydaje – mam taki obrazek w oczach – że to jednak ja się z nim spotkałem i szybciutko przekonałem, że samodzielne próby wydawnicze są bez sensu, że znacznie więcej osiągnie pracując z nami. I tak się stało. Jak określić Bielińskiego? Ciśnie mi się na usta jedno słowo: perfekcjonista. Słoniowi najbardziej z nas wszystkich zależało aby książki naprawdę porządnie wyglądała – odpowiedni margines na stronie, odpowiednie szycie, przycięcie…

W grudniu 1984 mieliśmy pilnie coś do wydania /a kiedy nie mieliśmy pilnie?/, Słoń znalazł jakieś dojście w powielarni Centrum Zdrowia Dziecka. Nadgorliwy strażnik „sprzedał” drukarzy bezpiece, ci z kolei „sprzedali” Słonia, ale zrobili to na tyle późno, że Wiesiek zdążył wyczyścić mieszkanie i zniknąć z domu. Namówiliśmy go razem z mecenasem Parulskim aby się ujawnił. Zrobił to i dzięki temu nie musiał się miesiącami ukrywać. Zrobiono mu kolegium, dostał dwadzieścia tysięcy grzywny.

Dzięki Słoniowi wydaliśmy chyba „Melinę” Kazimierza Orłosia, Wiesiek był kolegą szkolnym Maćka, syna pana Kazimierza, w każdym razie, wydaje mi się, że przez niego był kontakt.

Po ’89 Słoń był współwłaścicielem bardzo dużego wydawnictwa AiB /Adamski i Bieliński/. Robili gigantyczne nakłady głównie  sensacyjnych książek. I chyba poniosła ich fantazja, a może czyjaś niesolidność – zbankrutowali. Słoń ma do dziś komornika na głowie.

Jest członkiem Zarządu Stowarzyszenia Wolnego Słowa i wciąż łączą nas bardzo ciepłe relacje.

 

Bogdan Porowski. Poznaliśmy go przez jego brata Mietka, drukarza ze Szpitala Chorób Płuc na Płockiej /ale u Mietka – wydaje mi się - nigdy niczego nie drukowaliśmy/. Bogdan zajmował się naprawą samochodów. Robił to bez żadnych zezwoleń w garażu, który był przy jego kamienicy mieszczącej się tuż obok Dworc Zachodniego, dosłownie po drugiej stronie jezdni. Bogdan miał niezwykła smykałkę nie tylko do samochodów ale także do innych urządzeń technicznych. W styczniu ’85 roku – co tu ukrywać, przez głupotę, łamiąc zakaz ruchu – wpadł w ręce milicji, a potem bezpieki. Jechał moim samochodem ale zarejestrowanym na moja matkę. Odsiedział pół roku. Z Bogdanem był problem, cierpiał na klaustrofobię i – rozumie pan jaką próbą dla niego było więzienie. To chyba przez Bogdana złapaliśmy kontakt z kolejnymi dwoma „dojściami”, z których korzystaliśmy przez lata i które nigdy nie wpadły – w ZMS-ie na Smolnej i w budynku, w którym był potem Region Mazowsze w Alejach Ujazdowskich róg Wilczej. I to dzięki Bogdanowi zostaliśmy złodziejami. Tu – oczywiście – się śmieję. W brawurowej akcji ukradliśmy z tego drugiego miejsca offset. Opowiem o tym później.

Po wyjściu z więzienia chcieliśmy Bogdana wykorzystać w założonej na moje nazwisko firmie produkującej gwoździe tapicerskie. Chcieliśmy w ten sposób zapewnić i Bogdanowi, i Przedświtowi stałe pieniądze ale nic z tego nie wyszło. Bogdan nie miał do tego przekonania. Po ’89 roku Bogdan wyjechał z Polski, potem wrócił. Miał sporo kłopotów i niełatwe życie.

 

Wiesiek Johann

Kiedy Bogdan poszedł do więzienia, załatwiałem mu obrońcę. Wybór padł na Wieśka Johanna, chyba za namową Krzyśka Siemińskiego /nie pamiętam ale wydaje mi się, że Wiesiek był wcześniej jego obrońcą/. To była zabawna rozmowa. Wchodzę do zespołu, potem do pokoju, w którym Wiesiek przyjmował. Mówię, że chciałbym aby bronił takiego chłopaka, przedstawiam sprawę. Wiesiek słucha, słucha aż wreszcie pyta: A kim pan jest? Poprosiłem aby się tym nie interesował ale że pokryję w całości jego honorarium. Wzruszył ramionami, nie pytał. Przyjął obronę, nie wziął za to ani grosza, miał za to stały abonament na nasze książki. Przez długie lata, jeszcze po 89 roku, utrzymywaliśmy serdeczny kontakt. Wiesiek, oczywiście, nie był człowiekiem Przedświtu, był obrońcą w wielu sprawach politycznych, ale… ale był dla Przedświtu ważny, służył nam swoją pomocą i radą za co – pewnie wszyscy – jesteśmy mu do dziś wdzięczni.

Wiesiek był w latach 1997-2006 sędzią Trybunału Konstytucyjnego. A Wieśka żona, Olga, załatwiała przedszkole naszej córce. To też była ważna sprawa…

 

 

 Jerzy Ignatowski „Obrzynek” – niezbyt elegancki pseudonim, ale… Jurek nie miał obu nóg, stracił je w młodości w wypadku, jeździł na małej podstawce z czterema kółeczkami. Jurek był niezwykły, to w jego mieszkaniu na Bartoszewicza pewnie odbyła się oprawa introligatorska większości książek Przedświtu. Poznałem go przez Krzyśka Siemińskiego i na chwilę oddam mu głos: „Inny obrazek. Zima. Temperatura minus dwadzieścia stopni. Drukujemy w altance na Morach […] Ja się ruszam, mam zresztą ciepłe buty i skarpetki, ale Jurek siedzi nieruchomo i składa. W pewnym momencie wyrwało mu się: „… zimno tak, że aż mnie pięty swędzą”. Zaproponowałem, że może zrobimy przerwę i włączymy piecyk (nie robiliśmy tego, żeby nie wywalało nam korków, bo już powielacz to było czasami za duże obciążenie dla cienkich kabli w altance), ale Jurek zaprotestował natychmiast: „…szkoda czasu”. Kiedy rano wyjeżdżaliśmy z gotowym nakładem, był prawie sztywny z zimna, ale udawał, że jest mu ciepło.”. Jurek taki był, niezwykle obowiązkowy. Stanowili cudowny duet ze swoją żoną Różyczką. Starsi ode mnie o jakieś piętnaście lat. Jurek o piekielnie mocnym uścisku dłoni. Nie znosił komunistów, na działce trzymał jakąś spluwę z czasów wojny, od czasu do czasu ją przestrzeliwał. Nie żyją już od wielu lat. Cieszę się, że choć po śmierci, to jednak doprowadziłem do tego, że „Obrzynek” został uhonorowany przez Prezydenta Kaczyńskiego razem z resztą moich chłopaków z Przedświtu.


Maria Ostrowska. Wspaniała, powiedziałbym krystalicznie uczciwa osoba. Cenię Marysię niezwykle. „Dostałem” ją chyba od Zyty Oryszyn, a one chyba znały się z pierwszego Tygodnika Solidarność, gdzie Marysia była maszynistką. Maszynistką była i u nas, to ona „wystukała” większość naszych książek. Pracowała na etacie w firmie zajmującej się rozprowadzaniem różnego rodzaju maszyn /to przez nią kupiliśmy później sławetną gwoździarkę/, potem dom, dwu małych synów, mąż, który raczej Marysi nie pomagał i to nasze pisanie. Zawsze wszystko było na czas. Kiedyś nie wytrzymaliśmy z moją żoną patrząc jak ciężko pracuje, wystaliśmy w kolejce pralkę automatyczną, kupiliśmy ją i zawieźliśmy Marysi. Popłakała się. Po ’89 roku Marysia wyjechała na jakiś czas z Polski i przeżyła wielką tragedię. Jeden z jej synów się utopił. Wróciła do Polski i… i kolejny syn doprowadził do tego, że nie ma dziś swojego mieszkania… Marysia ma jakąś emeryturę, opiekuje się dziećmi…


Jerzy Brukwicki.  Lubię Jurka ogromnie – dlaczego ja to podkreślam? – wszystkich ich lubię ogromnie. To Jurkowi Przedświt zawdzięcza, że pracowało dla nas wielu wspaniałych grafików. Jurek nie był z wykształcenia plastykiem ale od zawsze nie tylko siedział w tym środowisku ale był też kuratorem wielu wystaw. Po ’89 roku  był szefem Warszawskiej Galerii Krytyków „Pokaz” na Krakowskim Przedmieściu. Dziś Jurek jest już emerytem.


Tomasz Kwiatkowski – Tomka tez „dostaliśmy” w mieszkaniu Zyty Oryszyn. Szukaliśmy po aresztowaniu Bogdana Porowskiego w ’85 roku kogoś, kto zająłby się ciężką, żmudną robotą – wożeniem składek z drukarni do składaczy. Tomek robił to przez pięć lat wzorowo. Osiem lat starszy ode mnie, adwokat, do dziś ma swoją kancelarię.


Zbyszek Gluza – człowiek, który stworzył Kartę, w moim odczuciu najlepsze pismo drugiego obiegu. Pismo to zresztą złe określenie – to był kwartalnik, „tołstyj żurnał”, zawsze dopracowany, zawsze z pomysłem. Wydaliśmy, poza pierwszym, wszystkie podziemne numery Karty. Ja sam zawsze z ogromnym zainteresowaniem czekałem na kolejny numer. Kto Zbyszka do nas przysłał nie wiem, ale związaliśmy się na lata. Karta to był zespół ludzi, myśmy wówczas znali także Alę, żonę, Zbyszka, Piotrka Mitznera /to także był nasz poeta – ale książki jego ojca, Zbigniewa, nie chciałem drukować/, Jurek Modlinger, pewnie ktoś jeszcze. Zbyszek, z wykształcenia inżynier, miłośnik teatru alternatywnego /w Kręgu wyszła jego książka o Teatrze Ósmego Dnia/, pasjonat historii stworzył też serię książek, którą wydawaliśmy. Po ’89 roku twórca Ośrodka Karta i Archiwum Wschodniego, dwóch instytucji niesłychanie zasłużonych dla ratowania pamięci, a może szerzej – polskiej historii. Ze Zbyszkiem niewątpliwie różnimy się politycznie, ale… ale nie zmienia to naszych bardzo, bardzo ciepłych relacji…


Krzyś Freisler – nasz człowiek na Zachodzie. Warto przytoczyć pośmiertne wspomnienie o Krzysiu Jarka Markiewicza. Długie, ale też Krzysztof był postacią niezwykłą. Dodam tylko, że stał się pierwowzorem bohatera mojej powieści „Przeżyłem wszystkich poetów”.

Krzysztof Freisler został poetą, kiedy miał 24 lata. Dwa lata później w piśmie Orientacji Poetyckiej Hybrydy wydrukowano kilka jego wierszy, motywem naczelnym tych wierszy, jak się wtedy mówiło: główną obsesją poety było przekraczanie granic, a dziwnym zdarzeniem losu i czasów, w których się to działo, było, że przyjęty do cechu poetów z tak wysokimi notami – odsiadywał właśnie 3 i pół letni wyrok więzienia za trzykrotne nielegalne przekroczenie granic PRL, był więc idealistą czy surrealistą, poetą wcielającym w życie wysokie wyobrażenia, pogrobowcem romantyków?

Kiedy miał 20 lat, zaczął pracę jako kierowca warszawskich autobusów, wtedy zaczął mówić, że samochody mają duszę, był też zawodowym instruktorem  jazdy, kierowcą taksówki i największych tirów. Zawsze był w drodze, od kilku lat pisał książkę, jak skończyć z haniebnym procederem składania ofiar w wypadkach samochodowych, zbierał materiały i notatki.

Kiedy miał 23 lata, 22 sierpnia 1968 roku wyruszył na pomoc Czechom i Słowakom, gdy zostali najechani przez bratnie wojska, wprawdzie powstania w Pradze nie wzniecił – jednak w jednej z podziemnych rozgłośni działających wówczas w Pradze, został odczytany jego list zapewniający, że młodzi polscy poeci są jak zawsze po stronie wolności, list ten do Polski został przekazany na falach RWE, co pamięta kilku sygnatariuszy tego zbiorowego wspominania.

W roku 1969 podejmuje próbę ucieczki na Zachód, zostaje złapany w Świnoujściu, ucieka z transportu, przez rok ukrywa się, podejmuje następną próbę, znowu zostaje złapany na terenie Czechosłowacji  i odsiaduje 3,5 letni wyrok w Rawiczu, Wronkach, w tych samych więzieniach, w których w latach 1945-55 siedział jego ojciec, słynny "kurier tatrzański" AK - ulica jego imienia znajduje się w Nowym Sączu.

Po odsiedzeniu wyroku pracował jako górnik dołowy w kopalni Staszic wystarczająco długo, żeby nauczyć się śląskiej gwary, doskonale znał też więzienną grypserę.

W latach 70. w Warszawie zasłynął jako wytwórca biżuterii z lanego srebra i bursztynu.

W 1977 roku za łapówkę kupuje paszport i wreszcie ucieka z PRL. W 1983 r. wjeżdża do PRL na cudzym paszporcie, za pośrednictwem Przedświtu kontaktuje się z podziemiem wydawniczym, organizuje pomoc, współorganizuje siatkę (uczestniczyli w niej m.in. Marceli Marklowski, Piotr Jankowski) odbioru przerzutów ze Szwecji przygotowywanych tam przez Mariana Kaletę i Józefa Lebenbauma. Uczestniczy w zaopatrywaniu podziemia w maszyny drukarskie z Paryża i Berlina.

W obsesyjnych, nawracających snach dzieciństwa i młodości gonili go Niemcy, Rosjanie, milicja, SB, Wopiści, gangsterzy - a on uciekał i nigdy go nie dopadli. Wyćwiczony w snach - w życiu na jawie od pierwszego wejrzenia widać było, że jest wojownikiem jakiejś słusznej sprawy, a sprawy zmieniały się: sprawy polskie, ochrona przyrody, Tybet.

Służył pomocą wielu ludziom, pod koniec lat 80., kiedy wynajmował pracownię na Lenaustrasse, zamieszkiwały ją tabuny przyjezdnych z Polski.

Wśród ludzi szukał ludzi prawdziwych i obdarzał ich przyjaźnią. Jeśli jednak nadużyli jego zaufania – na długo zostawali wrogami.

Miał kilka obsesji – zbierał gwoździe, zamierzał postawić pomnik gwoździa, a Muzeum Gwoździa miało stanąć na Pryszczowej Górze. Gwóźdź według jego interpretacji był w równym stopniu jak koło technicznym narzędziem ludzkiej cywilizacji. Przez ostatnie dwadzieścia lat pracował nad książką, nad wielką fabułą, niektórym z nas pokazywał fragmenty, dowiedzieliśmy się, że zostawił kilka tysięcy stron szkiców.”.

Krzysztof był też organizatorem naszej z Jarkiem niezwykłej wyprawy do Francji i Niemiec w roku ’89, o czym opowiem później.

Zmarł w 2009 roku i mam wyrzut sumienia, że do dziś nie załatwiłem pośmiertnego odznaczenia Krzysztofa.


Wojtek Szczygielski „Szczygieł”, parę lat starszy ode mnie, drukarz. Związał się z nami chyba w ’85 lub ’86 roku. Rajdowiec, członek Automobilklubu „Rzemieślnik”. Podobnie jak Bogdan Porowski, złota rączka. Bardzo chciał mnie – i żałuję, że tak się nie stało – nauczyć jeździć na nartach wodnych. Parę razy mi to proponował. Chyba o Wojtku, choć parę razy byłem u niego na imprezach rodzinnych, mogę powiedzieć najmniej. Odszedł z tego świata jako pierwszy człowiek Przedświtu…


Pozostały mi jeszcze dwie osoby, Ela Błaszkowska i Ewa Holewińska, nasze, to znaczy Jarka i moja żona. Nie mogę powiedzieć aby robiły dużo dla Przedświtu – poza pierwszą książką czasami Ewa zajmowała się korektę, jakąś redakcję, czasami coś przywiozła. Ela, po ’85 roku, po wpadce Bogdana Porowskiego – przypomnę, jechał samochodem zarejestrowanym na moja matkę więc oczywiste było, że będzie rewizja nie tylko u moich rodziców, ale i u mnie, musiałem więc wyczyścić mieszkanie, także z pieniędzy – prowadziła nasze finanse.

Więc niby niewiele, ale obie dawały nam spokój nie tylko w domu ale i w naszych głowach, to głównie Ewa zajmowała się naszą małą córką i… i niewątpliwie były obie w środku naszych przeżyć: rewizji, aresztowań, wielu spotkań. Staraliśmy się nie wprowadzać ich w całą wiedzę o Przedświcie, choć oczywiście, znały większość ludzi ale wychodziliśmy z założenia, że im mniej wiedzą, tym lepiej.

Ela nie żyje od wielu lat, Ewa, z tego co wiem – rozstaliśmy się prawie dziewięć lat temu – ma dwa wydawnictwa, jedno dziecięce, drugie dla dorosłych i radzi sobie całkiem dobrze.

Oprócz wymienionych działał z nami oczywiście szereg osób – oddających nam za darmo albo wynajmujących mieszkania, drukarze na tzw. dojściach, składacze, nasi autorzy, cały szereg mniejszych i większych kolporterów. Ale ci, których wymieniłem, to ci bez których Przedświt by nie mógł funkcjonować. Byli wszyscy ogromnie dzielni i – może to, co powiem zabrzmi górnolotnie, ale niech tam… - Polska coś im zawdzięcza… A ja z nich wszystkich, bez wyjątku, jestem po prostu dumny.

 

 

 

Michał Wrocławski - To jest prawdziwy kamień filozoficzny - Thomas Hobbes

$
0
0

Michał Wrocławski


To jest prawdziwy kamień filozoficzny - Thomas Hobbes


Rok 1588 był dla filozofii wyjątkowo łaskawy, we Francji urodził się Marin Marsenne, filozof teolog, zaś w Polsce Jan Makowski, filozof i także teolog. Anglia w tym samym roku wydała prawdziwą perłę -Thomasa Hobbesa, który urodził się  5 kwietnia 1588 roku w Westport, w opactwie Malmesbury, około 50 km na wschód od Bristolu. Jego ojciec – noszący zresztą takie samo imię – był wikarym anglikańskim, słabo wykształconym i do tego zachowującym się w sposób, który nie przystoi osobie duchownej. Był pijakiem, awanturnikiem, a na dodatek chętnie oddawał się grze w karty. Jak podaje XVII-wieczny biograf Hobbesa John Aubrey, wikary Hobbes po pewnej nocy spędzonej na grze w karty, zasnął w trakcie niedzielnego nabożeństwa. Gdy już się obudził, obwieścił zgromadzonym wiernym, że trefle są atu.


Chociaż ojciec Hobbesa był ubogi, młody Thomas miał zapewnioną edukację dzięki stryjowi Francisowi Hobbesowi – rękawicznikowi i rajcy z Malmesbury. Zadbał on o odpowiednią edukację swojego bratanka. Zaledwie czteroletni Thomas wysłany został do szkoły parafialnej w Westport. Młody Hobbes okazał się być bardzo zdolnym uczniem. Jako sześciolatek rozpoczął naukę łaciny i greki, dwa lata później opanował umiejętność czytania, pisania i liczenia. Następnie kontynuował swoją naukę w szkole prywatnej w Malmesbury. W wieku czternastu lat przetłumaczył utwór Eurypidesa „Medea” z greki na łacińskie jamby.


W 1604 roku ojciec Hobbesa porzucił swoją rodzinę i wyruszył do Londynu po tym, jak przed wejściem do kościoła wdał się w bójkę z pastorem Richardem Jeanem. W tym czasie młody Thomas studiował w Magdalen Hall w Oxfordzie. Gdy w 1608 roku opuszczał Oxford, otrzymał doskonałą opinię wystawioną przez Sir Jamesa Huseego, administratora uczelni. Dzięki temu mógł zostać nauczycielem i wychowawcą syna Williama Cavendisha z Hardwick, lorda Devonshire.


W 1610 roku w towarzystwie swojego wychowanka Hobbes odbył podróż do Europy kontynentalnej. Odwiedził Francję i Włochy. W 1629 roku opublikował własne tłumaczenie na język angielski „Wojny peloponeskiej” Tukidydesa, dedykowane hrabiemu Devonshire. Po śmierci lorda, musiał szukać nowego pracodawcy. Okazał się nim Sir Gervase Clifton. W latach 1629-1630 Hobbes ponownie odbył podróż na kontynent, tym razem z synem Cliftona. W trakcie tej podróży, podczas pobytu w Paryżu, zapoznał się z „Elementami” Euklidesa. Lektura ta wywarła na Hobbesa duży wpływ. Bardzo cenił on sobie bowiem matematyczne metody rozumowania i pragnął czynić z nich użytek w filozofii, choć nigdy w dziedzinie matematyki nie osiągnął takiej biegłości jak np. Kartezjusz.


Od 1630 roku Hobbes sprawował opiekę nad kolejnym potomkiem w rodzinie Devonshire’ów. Razem z nim, w latach 1634-1637, odbył kolejną podróż na kontynent. Poznał tam wiele czołowych postaci życia intelektualnego ówczesnej Europy, takich jak Mersenne, Gassendi czy – jak twierdzi Aubrey -  Galileusz (sam Hobbes nic o tym jednak w swojej autobiografii nie wspominał, chociaż pisał o spotkaniu z Mersennem).


W 1640 roku Hobbes opublikował dzieło „The Elementsa of Law, Natural and Politic” („Elementy prawa naturalnego i politycznego”). Przedstawił w nich swoje poglądy polityczne, zgodnie z którymi władza państwowa powinna być silna i niepodzielna (zapatrywania Hobbesa w tych sprawach przedstawię bardziej szczegółowo w dalszej części pracy). Sytuacja polityczna w Anglii stawała się tymczasem niespokojna, zaś parlamentarzyści wrogo odnosili się do absolutyzmu króla. Hobbes, którego poglądy odczytywano właśnie jako obronę tego absolutyzmu, z obawy o własne życie, postanowił wyjechać do Francji.


We Francji Hobbes wdał się w ostrą polemikę z Kartezjuszem w związku jego zarzutami pod adresem kartezjańskich „Medytacji”. Choć zarzuty zostały przedstawione jako sformułowane przez „anonimowego autora angielskiego”, to Kartezjusz domyślił się, o kogo chodzi. Dalsza polemika była prowadzona już jawnie, bez prób zachowania anonimowości.


W 1642 roku Hobbes opublikował dzieło „De cive” („O obywatelu”), stanowiące poszerzoną wersję „Elementów prawa naturalnego i politycznego”. Stanowiło ono trzecią część „Elementów filozofii”. Dwie pierwsze części zostały opublikowane dopiero w latach pięćdziesiątych: „De corpore” w 1655 i „De homine” w 1658 roku.


W drugiej połowie lat czterdziestych przez krótki czas Hobbes nauczał matematyki Karola II, następcę tronu angielskiego, przebywającego wówczas na emigracji we Francji. Musiał jednak z tej pracy zrezygnować ze względu na zły stan zdrowia. To wtedy właśnie ciężko chorego Hobbesa odwiedził jego przyjaciel Mersenne, próbując przekonać go do przejścia na wiarę rzymskokatolicką. Hobbes odnosił się do tych usiłowań z niechęcią, w końcu jednak zgodził się na przyjęcie sakramentu, o ile wykorzystany zostanie przy tym modlitewnik anglikański.


Pod koniec swojego pobytu we Francji Hobbes napisał kolejne niezwykle ważne dzieło „Lewiatan, czyli materia, forma i władza państwa kościelnego i świeckiego”. Praca ta została wydana w Londynie w 1651 roku. Warto dodać, że opublikowane przez Hobbesa w 1668 roku łacińskie tłumaczenie „Lewiatana” zawierało pewne istotne zmiany, m. in. odnoszące się do kwestii teologicznych, takich jak natura Boga czy Trójca Święta.


Po powrocie do Anglii w 1651 roku, Hobbes zachowywał lojalność wobec Cromwella. W świetle poglądów politycznych filozofa nie trzeba tego jednak wcale interpretować jako postawy oportunistycznej. Był on zwolennikiem silnej władzy, suwerennej, niepodzielnej, nie przesądzał natomiast, kto ma tę władzę sprawować.


W 1660 roku nastąpiła w Anglii restauracja monarchii i królem został były uczeń Hobbesa Karol II. Monarcha okazał się być przychylny swojemu byłemu nauczycielowi, dał mu stałą pensję w wysokości stu funtów, zaś w swoim gabinecie zawiesił portret filozofa.


W wieku osiemdziesięciu czterech lat Hobbes napisał po łacinie autobiografię w postaci wierszowanej. Następnie, jako że – jak twierdził – nie miał nic lepszego do roboty, tłumaczył „Odyseję” i „Iliadę” na język angielski.


Hobbes prowadził oszczędny tryb życia. Wstawał rano o siódmej, na śniadanie spożywał zwykle chleb z masłem. Do godziny dziesiątej odbywał spacer, już o jedenastej zjadał obiad, po czym palił fajkę, a następnie odbywał drzemkę. Po drzemce zajmował się rozmyślaniem. Przed snem, leżąc w łóżku, głośno śpiewał, co – jak sądził – miało mu zapewnić zdrowie płuc. Do siedemdziesiątego piątego roku życia miał zwyczaj grywać w tenisa.


Thomas Hobbes zmarł 4 grudnia 1679 roku. Podobno, leżąc na łożu śmierci, umilał sobie czas wysłuchiwaniem propozycji przyjaciół odnoszących się do tego, jakie epitafium ma się znaleźć na jego grobowcu i wybieraniem tego, które mu najbardziej pasuje. Zdecydował się na: „To jest prawdziwy kamień filozoficzny”.


Przedmiotem badania filozofii – zdaniem Hobbesa – są ciała. Ciała są skończone, można je dzielić na części. Ciała mogą też znajdować się w ruchu i to ruch właśnie jest jedyną przyczyną występującą w przyrodzie.


Z dużą dozą nieufności odnosił się Hobbes do potocznych wierzeń czy poglądów filozofów postulujących istnienie bytów innych niż ciała. Sądził, że wszystko, co istnieje, jak również wszystko cokolwiek sobie wyobrażamy, jest skończone. Żaden człowiek nie jest w stanie wytworzyć w swoim umyśle obrazu rzeczy, która byłaby nieskończona. Jeśli zaś mówimy, że coś jest nieskończone, to nie tyle odnosimy się do właściwości tej rzeczy, lecz raczej wskazujemy na naszą niezdolność dostrzeżenia jej granic. Mówienie w jakimś innym sensie o przedmiotach nieskończonych jest – zdaniem Hobbesa – niedorzecznością.


Ujęcie takie pozostaje oczywiście w sprzeczności z chrześcijańską doktryną o nieskończoności Boga, nie dziw więc, że oskarżano Hobbesa o ateizm. On jednak starał się bronić przed sugestiami, że jego poglądy są sprzeczne z nauczaniem zawartym w Biblii. Twierdził, że Boga nie jesteśmy w stanie pojąć, a jeśli mówimy, że jest nieskończony, to stanowi to jedynie formę oddawania czci. W duchu swojej filozofii interpretował Hobbes wiele fragmentów Biblii. Rozważając np. zawarte w Księdze Rodzaju stwierdzenie, że „duch boży unosił się nad wodami” Hobbes zauważył, że jeśli przez „ducha bożego” rozumieć po prostu samego Boga, to znaczy, że Bogu przypisuje się określone miejsce. Miejsce zaś zajmować może jedynie ciało.


Z nieufnością odnosił się Hobbes do różnych opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych. Przytoczył np. w „Lewiatanie” historię, jakoby rzekomo Markowi Brutusowi w Filippi, przed bitwą przeciwko Augustowi Cezarowi, miała pokazać się zjawa, co przez starożytnych historyków bywało interpretowane jako wizja. Hobbes ocenił, że to nie zjawa, lecz jedynie krótki sen. Ludziom bojaźliwym i przesądnym – zdaniem Hobbesa – nawet jeśli są w stanie całkowitego czuwania, nieraz zdarza się sądzić, że widzą zjawy czy duchy zmarłych osób, podczas gdy w rzeczywistości mają do czynienia wyłącznie z wytworem własnej fantazji bądź efektem pracy dowcipnisiów, którzy postanowili zrobić im psikusa.


Tę właśnie niezdolność odróżniania snów i fantazji od rzeczywistości czyni Hobbes odpowiedzialną za narodziny większej części wierzeń pogańskich, uznających istnienie satyrów, faunów, nimf i innych niezwykłych stworzeń. Co więcej, Hobbes twierdził, że wiara w tego rodzaju istoty celowo bywa podsycana przez osoby duchowne kierujące się złymi intencjami, by tym łatwiej mogły poszerzać swoje wpływy religijne wśród ludzi przez np. odprawianie egzorcyzmów. Warto dodać, że Hobbes przyznał, że Bóg może być sprawcą zjawisk nadnaturalnych, nie ma jednak powodów, by przypuszczać, że czyni to tak często, jak wiele osób sądzi.


Hobbes odnosił się krytycznie do tego, co głosiło wielu filozofów. Odróżnił on błąd, z którym mamy do czynienia np. gdy jakieś przewidywane przez nas zjawisko nie następuje, i który może przydarzyć się każdemu, nawet najostrożniejszemu badaczowi, od niedorzeczności, czyli zdania bezsensownego. Jest więc np. błędem, gdy fizyk oblicza prędkość poruszającego się ciała lub formułuje przypuszczenia co do temperatury substancji umieszczonej w jakimś pojemniku i przewidywania te, po ich zweryfikowaniu, okazują się fałszywe: rozważane ciało porusza się z inną prędkością, niż ów badacz przypuszczał, zaś substancja ma inną temperaturę. Inaczej sprawa ma się jednak z niedorzecznością. Występuje ona wtedy, gdy posługujemy się słowami, z którymi nie wiążemy żadnych pojęć. Przykłady, jakie wymienia Hobbes, to: okrągły kwadrat, cechy chleba w serze, substancje niematerialne, wolność podmiotu, wolna wola.


Jakkolwiek by podchodzić do konkretnych przykładów podanych przez Hobbesa, to ogólna idea tego podziału wydaje się jasna. Zdanie błędne, choć nie odpowiada rzeczywistości, to jednak jest sensowne i zrozumiałe. Potrafimy zrozumieć, co to znaczy, że ciało A porusza się z prędkością 10 km/h, nawet jeśli w rzeczywistości porusza się z prędkością 5 km/h. Nie potrafimy jednak pojąć, czym miałby być okrągły kwadrat.


Najważniejszą chyba jednak częścią filozofii Hobbesa jest jego koncepcja człowieka i wypływająca z niej koncepcja polityczna. Jak już wspomniałem, jedynymi istniejącymi przyczynami są ruchy. Człowiek, tak jak zwierzęta, posiada dwa rodzaje ruchów dla niego swoistych: ruchy wegetatywne i zwierzęce. Ruchy wegetatywne, takie jak np. obieg krwi, tętno, oddychanie, trawienie, trwają przez całe życie i niepotrzebny jest w nich udział wyobraźni (za chwilę, przez kontrast z ruchami zwierzęcymi, wyjaśnię, o co chodzi). Ruchy zwierzęce (zwane też przez Hobbesa ruchami rozmyślnymi), takie jak np. chodzenie czy mowa, nie następują „same z siebie”. Potrzeba bowiem, byśmy najpierw przedstawili je sobie w naszym umyśle. O ile nie muszę wcale myśleć o tym, że oddycham, o tyle bym mógł gdzieś pójść, potrzebuję przedstawić sobie w umyśle np. gdzie chcę iść, w jakim celu, w jaki sposób. Zanim więc wykonuję ruch, to następuje w moim umyśle pewne wyobrażenie, które jest początkiem tego ruchu. Ten początek ruchu następujący w moim ciele Hobbes nazywa dążeniem.


Dążenie może być zwrócone ku czemuś bądź od czegoś. W pierwszym przypadku Hobbes nazywa je apetytem (lub pożądaniem), w drugim – awersją lub wstrętem. Pożądanie człowieka może być nakierowane np. na pożywienie, bogactwa, zaszczyty. Awersję możemy mieć do bólu czy upokorzenia.


W ludzkiej świadomości po kolei pojawiają się różne apetyty, awersje, nadzieje obawy – sumę tego wszystkiego nazywamy namysłem. Ostatnie pożądanie czy wstręt występujące w namyśle, bezpośrednio graniczące z działaniem bądź jego zaniechaniem nazywamy aktem woli.


Rozważmy np. sytuację, w której człowiek dysponujący pewną sumą pieniędzy zastanawia się, czy sfinansować za nie swoją naukę czy może lepiej dobrze się zabawić i przehulać pieniądze. Z jednej strony liczy, że wykształcenie da mu lepszą pozycję społeczną, szansę na lepiej płatną pracę czy pomoże poszerzyć wiedzę o świecie. Są to wszystko rzeczy, których on pożąda. Z drugiej strony, być może człowiek ten jest leniwy i wysiłek wiążący się z podjęciem nauki to coś, do czego odczuwa on awersję. Ponadto, przyjemność wynikająca z „zabawienia się” jest przedmiotem jego pożądania.


To wszystko pojawia się w jego świadomości – i to właśnie jest namysł. Jeżeli w pewnym momencie któryś z tych czynników skłoni go do podjęcia decyzji (w jedną lub drugą stronę), jeśli np. ze względu na swoją ambicję przeznaczy on posiadaną kwotę pieniężną na naukę, to będziemy tu mieli do czynienia z aktem woli.


Czasem na drodze człowieka kierującego się swoimi pożądaniami i awersjami pojawiają się przeszkody. Możliwe jest np. że bandyci pojmali owego człowieka mającego rozpocząć naukę. Wówczas ten człowiek nie byłby wolny. Wolny bowiem jest w ujęciu Hobbesa „ten, któremu w tych rzeczach, jakie przy swojej sile i swoim dowcipie jest zdolny uczynić, nic nie przeszkadza, by uczynił to, co ma wolę czynić”. Brak wolności powiązany jest więc z istnieniem jakiejś przeszkody zewnętrznej. Jeśli bowiem przeszkoda tkwi w samym człowieku (np. gdy jest chory i w związku z tym nie może iść tam, gdzie by chciał), to Hobbes byłby raczej skłonny stwierdzić, że brak mu mocy.


Jest to koncepcja wolności dalece odbiegająca od powszechnych wyobrażeń o ludzkiej wolnej woli (warto przypomnieć w tym miejscu uwagi Hobbesa o tym, że zwrot „wolna wola” jest niedorzeczny).Wszelkie pożądania czy awersje, którymi kieruje się człowiek, mają bowiem swoje źródło w ruchach zachodzących w jego ciele. Pojęcie wolności, którego Hobbes używał w odniesieniu do człowieka niczym nie różni sie od tego, które stosuje, gdy mówi o przedmiotach nieożywionych. Tak jak człowiek ma wolność iść w określonym kierunku, tak rzucony kamień może mieć wolność, by spadać w dół.


Ponadto, tak rozumiana wolność pozostaje w zgodności z koniecznością. Woda – zgodnie z podanym przez Hobbesa przykładem – ma jednocześnie wolność i konieczność, by spłynąć kanałem. Podobnie rzecz się ma w przypadku człowieka. Wolne działania człowieka, pochodzące z jego własnej woli też  wypływają z konieczności. Każdy bowiem akt woli człowieka bierze się z jakiejś przyczyny, ta zaś z innej przyczyny i tak dalej, aż do pierwszej przyczyny, która, jak to ujął Hobbes, znajduje się „w ręku Boga”.


Wolność daje się też pogodzić ze strachem. Człowiek, który wyrzuca swoje dobra za burtę statku z obawy, by ten nie poszedł na dno, działa ze strachu – ale jego działanie jest wolne. Miał bowiem możliwość tego nie uczynić. Inny przykład podany przez Hobbesa odnosi się do człowieka spłacającego swój dług jedynie ze strachu przed uwięzieniem. Uwaga ta – warto zauważyć – odgrywa kluczową rolę w filozofii politycznej Hobbesa. Zgodnie z tą koncepcją bowiem – o czym będzie mowa dalej – strach jest istotnym czynnikiem motywującym ludzi do podporządkowywania się władzy państwowej. Mimo to działania wynikające z tego strachu są działaniami wolnymi.


Zdaniem Hobbesa, natura stworzyła wszystkich ludzi równymi, zarówno pod względem władz cielesnych, jak i duchowych. Wszelkie różnice w zdolnościach ludzi są na tyle nieznaczące, że dają się przezwyciężyć. Gdy nawet ktoś jest słabszy od drugiego, to i tak jest w stanie go pokonać, bądź za pomocą podstępu, bądź łącząc swoje siły z innymi. Co się tyczy mądrości, to Hobbes kwestię równości jej podziału między ludźmi skomentował dowcipną uwagą, że „zazwyczaj bowiem nie ma pewniejszego znaku, że jakaś rzecz jest rozdzielona między ludzi równo, niż to, że każdy człowiek jest zadowolony z tego, co mu się dostało”.


Ale skoro ludzie posiadają równe uzdolnienia, to także i ich nadzieje na osiągnięcie sukcesu są równe. Gdy dwie osoby pragną tej samej rzeczy, a jednocześnie niemożliwe jest, by obie naraz ją osiągnęły, wówczas stają się nieprzyjaciółmi. Starają się jeden drugiego zniszczyć lub podporządkować. W związku z tym, jeśli nie istnieje zwierzchnia władza, której wszyscy byliby podporządkowani, ludzie znajdują się w stanie ciągłego zagrożenia ze strony innych, którzy bądź to w pojedynkę, bądź łącząc się w grupy, napadają na siebie nawzajem, pozbawiając efektów własnej pracy, a często także wolności czy nawet życia.


Człowiek stara się przed tego rodzaju zagrożeniami zabezpieczyć. W tym celu podporządkowuje sobie innych ludzi. Niektórym jednak zapewnienie sobie bezpieczeństwa nie wystarcza, są to ludzie, którzy „znajdują przyjemność w kontemplowaniu swej własnej mocy w aktach podboju”. Powiększają więc oni swoje panowanie nad innymi w jeszcze większym stopniu.


Zasadnicze przyczyny waśni między ludźmi  to, zdaniem Hobbesa: rywalizacja, nieufność i żądza sławy. Stan, w którym nie ma siły zdolnej zapanować nad wszystkimi ludźmi, to stan permanentnej wojny każdego z każdym. Stan wojny, który – jak zaznaczał Hobbes – nie musi polegać tylko na rzeczywistej walce. Z wojną mamy bowiem do czynienia zawsze wówczas, gdy dostatecznie wyraźne jest zdecydowanie na walkę. „Istota złej pogody nie polega bowiem na jednej nawałnicy czy też na dwóch, lecz na tym, że się na nią zanosi ciągu wielu kolejnych dni” – zauważył Hobbes w „Lewiatanie”.


W stanie wojny panuje powszechna niepewność, w związku z czym nie rozwijają się żegluga, rolnictwo, budownictwo, sztuka, nauka. Ludzie muszą się obawiać, czy uda im się ochronić przed nieprzyjaciółmi owoce własnej pracy. Cały czas wisi nad nimi niebezpieczeństwo gwałtownej śmierci.


Czy taki stan wojny istniał kiedyś naprawdę? Hobbes wcale tak nie sądził. Czemu ma więc służyć sporządzony przez niego opis takiego właśnie stanu? Po pierwsze, choć może nigdy nie było tak, by jednocześnie na całym świecie panował stan wojny, to przecież – argumentował Hobbes – nawet w czasach nowożytnych tak właśnie żyły chociażby dzikie ludy w Ameryce.


Po drugie, opis ten pozwala nam sobie unaocznić, jak wyglądałoby życie ludzi, gdyby nie istniała władza państwowa, zdolna zapewnić sobie posłuszeństwo za pomocą strachu.


Ponadto, choć w ramach danego państwa panuje pokój, to czymże innym, jak nie stanem wojny, są relacje pomiędzy poszczególnymi władcami? Zazdroszczą oni sobie nawzajem, zbroją się jeden przeciwko drugiemu i wysyłają przeciwko sobie szpiegów.


W tym stanie wojny, zwanym też w filozofii społecznej „stanem natury”, nie ma rozróżnienia na to co sprawiedliwe i niesprawiedliwe. O sprawiedliwości można bowiem mówić jedynie tam, gdzie jest prawo, by zaś zapanowało prawo, potrzebna jest jakaś moc zdolna zapanować nad ludźmi. Nie ma też w stanie natury prawa własności, gdyż ono również zależy od władzy. Bez niej każdy dysponuje tylko tym, co uda mu się zdobyć i jedynie tak długo, jak jest to w stanie utrzymać.


Oprócz prawa stanowionego, ustalanego przez władzę istnieje jednak jeszcze coś, co Hobbes nazwał uprawnieniem przyrodzonym. Tym uprawnieniem jest wolność człowieka do obrony własnego życia wszelkimi możliwymi środkami. Istnieją też tzw. prawa natury, z których przytoczę  tutaj tylko dwa.  Pierwsze z nich głosi, że „każdy człowiek winien dążyć do pokoju, jak dalece tylko ma nadzieję go osiągnąć, a gdy go osiągnąć nie może, wolno mu szukać wszelkich środków i rzeczy dlań korzystnych w wojnie i używać ich”. Zgodnie z drugim prawem natury, „człowiek winien być gotów, jeśli inni są również gotowi, zrezygnować z tego uprawnienia do wszelkich rzeczy, jak dalece będzie to uważał za konieczne i dla obrony własnej; i winien zadowolić się taką miarą wolności w stosunku do innych ludzi, jaką gotów jest przyznać innym ludziom w stosunku do samego siebie”.


O ile człowiek nie może nigdy zrezygnować z uprawnienia do obrony własnego życia, to może je komuś innemu przekazać. Przenosząc te uprawnienia, przenosi zarazem środki służące ich realizacji. Takiego właśnie przeniesienia dokonują ludzie, ustanawiając państwo.


Państwo zostaje ustanowione, by bronić ludzi zarówno przed niebezpieczeństwami czyhającymi na nich z zewnątrz jak i z wewnątrz (tj. przed krzywdami, które mogliby wyrządzać sobie nawzajem). Ustanowienie to dokonuje się na mocy umowy, zawartej przez każdego z każdym, by dać jakiemuś człowiekowi bądź zgromadzeniu uprawnienie do reprezentowania wszystkich umawiających się. Każda z tych osób (bez względu na to, czy głosowała za, czy przeciw) upoważnia ustalonego suwerena (tj. osobę lub zgromadzenie, któremu przekazuje się władzę) do wszelkich działań tak, jakby były one jej własnymi decyzjami.


Jeśli więc np. suweren podnosi podatki, co poddanemu się nie podoba, to powinien on pamiętać, że upoważnił on suwerena do podejmowania decyzji tak, jakby były własnymi decyzjami tego właśnie poddanego. W szczególności, taką „jakby własną” decyzją owego poddanego jest decyzja o podniesieniu podatków.


Umowa społeczna wyłania suwerena, ale go nie ogranicza. Nie jest on w ogóle stroną tej umowy. Poddani, zawarłszy raz umowę, nie mogą jej zerwać – ani każdy z osobna, ani wszyscy razem. Nie mogą też zmienić formy rządów. Nie mogą suwerena o nic oskarżyć, skoro sami go przecież upoważnili do czynienia wszystkiego, co postanowi. Podobnie, nie mogą go za nic ukarać – musieliby bowiem go ukarać za działania, których sami się dopuścili (bo to oni są mocodawcami suwerena).


 Suweren sprawuje władzę pełną i niepodzielną. Nie może on bowiem skutecznie realizować celów, do jakich został powołany, jeśli nie ma do dyspozycji całego aparatu państwowego. Na cóż suwerenowi moc orzekania sądowego – zauważa Hobbes – jeśli oddałby komuś innemu siły zbrojne i w związku z tym nie miałby możliwości egzekwowania wydanych wyroków? Anglia nigdy nie byłaby popadła w stan wojny domowej – kontynuuje Hobbes – gdyby nie to, że uprawnienia były podzielone między króla, lordów i izbę gmin.


Warto zauważyć na marginesie, że suweren wcale nie musi być jedną osobą, choć takie rozwiązanie uważał Hobbes za najkorzystniejsze. Suwerenem może być jakieś zgromadzenie osób, o ile w jego rękach znajduje się cała i niepodzielna władza.


Czy w tej koncepcji państwa jest w ogóle miejsce na wolność poddanych? Warto przypomnieć uwagi Hobbesa na temat tego, że wolność daje się pogodzić ze strachem, więc jeśli poddani postępują w określony sposób jedynie ze strachu przed suwerenem, to w żaden sposób nie czyni to ich niewolnymi. Hobbes ma jednak więcej do powiedzenia na temat wolności w państwie.


Po pierwsze nieważne są wszelkie ugody, według których człowiek miałby zaniechać obrony własnego ciała. W szczególności nie musi się on słuchać suwerena, gdy ten nakazuje mu np., by sam siebie zabił lub okaleczył albo żeby nie stawiał oporu tym, którzy na niego napadli.


Po drugie, człowiek oskarżony o zbrodnię, nie ma obowiązku się do niej przyznawać, chyba że suweren zapewniłby mu przebaczenie.


Hobbes rozważa też pewne sytuacje, w których poddany ma prawo odmówić zabicia innego człowieka bądź udziału w wojnie. Żadnemu człowiekowi nie wolno jednak zbrojnie występować przeciwko państwu w obronie jakiegokolwiek człowieka, choćby nawet i niewinnego. 


Głównym jednak obszarem wolności poddanych są te sfery, w których suweren nie ustanowił żadnego prawa.


Istnieją sytuacje, w których poddani są zwolnieni z posłuszeństwa wobec suwerena. Dzieje się tak przede wszystkim wtedy, gdy suweren nie jest już ich w stanie ochraniać przed niebezpieczeństwami, czyli czynić to, w jakim celu został powołany. Poddani nie są też obowiązani słuchać suwerena, jeśli dostał się do niewoli i zgodził się zostać poddanym tego, kto go pojmał, w zamian za darowanie życia. Podobnie, jeśli suweren zrzeknie się władzy i nie wskaże spadkobiercy. Przestaje też być poddanym suwerena człowiek, który został przez niego skazany na wygnanie. Jeśli suweren został pokonany w wojnie i stał się poddanym zwycięzcy, to temu zwycięzcy muszą się podporządkować także wszyscy poddani pokonanego suwerena.


Koncepcja umowy społecznej to idea popularna w filozofii, wykorzystywana przez wielu myślicieli w celu uprawomocnienia władzy państwowej, choć między ich wyobrażeniami na temat tego, jak ona wyglądała i co z niej wynika, istnieją istotne różnice. W czasach nowożytnych, oprócz Hobbesa, sięgnęli po nią przede wszystkim John Locke i Jean Jacques-Rousseau, zaś w XX wieku niezwykle wpływowy amerykański filozof polityczny John Rawls.


W przedstawieniu biografii Hobbesa opierałem się przede wszystkim na książce:

R. Tokarczyk, „Hobbes”, Wiedza Powszechna, Warszawa 1987.

Ponadto korzystałem z następujących źródeł:

F. Copleston, „Historia filozofii”, tom 5, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 2005.

S. Duncan, “Thomas Hobbes”, The Stanford Encyclopedia of Philosophy, 2013.

T. Hobbes "Lewiatan, czyli materia, forma i władza państwa kościelnego i świeckiego", tłum. Cz. Znamierowski, Fundacja Aletheia, Warszawa 2009.    

Władysław Panasiuk - Poeci i pisarze ( List z Chicago)

$
0
0

Władysław Panasiuk


Poeci i pisarze ( List z Chicago)

 

Nowy wiek stworzył nam wiele możliwości, w tym również pisarskich. Powstały liczne strony internetowe gdzie możemy popisywać się na wszelakie sposoby, nawet pisząc złośliwe i niczym nieuzasadnione komentarze. Niby nie istnieje cenzura, ale nie każdy umie bez niej żyć. Kierujemy się w/g reguły: nie zabronione - oznacza dozwolone.

Człowiek kulturalny potrafi ważyć słowa i sam dla siebie jest najlepszym cenzorem, wie co i kiedy wypada powiedzieć czy napisać. Niekiedy możliwość wypowiedzi staje się prawdziwą zmorą. Często przekraczamy własne kompetencje, tylko po to, by komuś dokopać, dołożyć – tak po prostu, bez żadnej przyczyny. Wystarczy posłuchać pierwszej lepszej audycji radiowej, by utwierdzić się w przekonaniu ilu jest ekspertów w naszym mieście.

 Na szczęście są jeszcze poważne portale, gdzie trudniej dotrzeć z podręcznym pisaniem. Niełatwo dorównać idącym w pierwszym szeregu.

Każdy, kto czuje się na siłach powinien chwytać za pióro, skoro wycofuje się z naszych szkół dzieła Mickiewicza czy Sienkiewicza, musi ich ktoś równie godny zastąpić. Znając wymagania ówczesnych ministrów nie powinno to być zbyt trudne. Należy zatem poszukiwać nowych talentów twórczych, a może właśnie jest wśród nas ktoś, kogo pani minister zechce dołączyć do szkolnych lektur. Może to być jedyna szansa, by zaistnieć z czymś, co piszemy. A jeśli tak naprawdę weźmiemy to na poważne, musimy zbliżyć się do konsulatu, bo tylko on jest władny uczynić z podrzędnego poety mistrza. Nie wolno nam pomijać żadnej liczącej się organizacji, bo ktoś musi nas zaanonsować w stolicy. Nie koniecznie w tym przypadku jakość utworów musi być brana pod uwagę, co udowodniła niedaleka przeszłość. Nie ważne, co robisz, ale ważne z kim.

 

Zrzeszenie Literatów w Chicago ma niemały dorobek. Osiem zbiorowych pozycji świadczy o sprawności działania i w tym miejscu nie ważne jakich lotów są owe antologie. Trudno jednoznacznie ocenić takowy zbiór, wszak są w nim wiersze prezentujące twórczość różnych osobowości. Kolejny raz przypominam, że nie ma wśród nas asów światowej literatury. Trudno ich znaleźć, bo czas geniuszy już za nami. Nie można jednak krytykować ludzi tylko za to, że chcą coś pisać. Najlepiej przed każdym spotkaniem poczytać własne teksty, by uświadomić sobie, że nie dorównują innym, albo są na tyle podobne, by skwitować je milczeniem. Najpierw trzeba być elokwentnym, by eksponować elokwencję. Jeśli się nam dotychczas nie udało, wśród wielu zapisków, umieścić własnej mądrości godnej uwagi, pozwólmy innym nas wyprzedzać. Nikt nie ma monopolu na pisanie, choć do urzędów drzwi i okna otwiera, choć zdarł skórę na łokciach na ścianach urzędów.  

 

Warto zapamiętać

- Gdy zrozumiesz fale, będziesz swobodnie chodził po wodzie –

 

O nic więcej nie chodzi, tylko o zrozumienie i powściągliwość, o zrozumienie drugiego człowieka w całości podobnego do ciebie i do mnie. Medialna wielkość w żaden sposób nie dorównuje tej rzeczywistej. To, co dla ciebie jest niczym, dla innych może być bezcenną wartością. Ceńmy zatem słowa, póki mają jeszcze jakąś względną wartość i tylko tym sposobem ocalimy swoją mocno nadwyrężoną osobowość.

 Podoba mi się kiedy żelaznymi zasadami kierują się ludzie morza, kapitanem może zostać tylko ten, co opłynął ziemię i dobrze poznał smak słonej wody. Lubię te reguły, bowiem nie można miedzy nich nic wcisnąć, gwarantuje to ich szczelność, by nie powiedzieć hermetyczność.

Życie nauczyło mnie szanować wszystkich ludzi, choć niekiedy staje się to wręcz niemożliwe, ale wciąż próbuję. Nie ma lepszych i gorszych; są jednie biedni i bogaci, mający „plecy” i ci bez nich.

 I tu aż się prosi anegdota: W szpitalu. Wizytujący lekarz pyta młodą mamę: jak tam maluch. Urodził się bez głowy – odpowiada zakłopotana mama. A plecy ma? pyta lekarz. Tak.

 Jeśli ma plecy, będzie żył, głowa tu zbędna.

                                                                     ***

 

Lubię obszerne wstępy, bo właśnie one potrafią zadawać pytania i jednocześnie na nie odpowiadać.

 W piątek w JOM odbył się wieczór czterech poetów. Jako pierwsza prezentowała swe wiersze pogrążona w smutku po stracie dorosłego syna Izabela Trzaska. Lament w tym przypadku jest w pełni zrozumiały. Już w dobie renesansiu Jan Kochanowski pisał treny. Żal wylany na papier nie umniejsza żałoby, ale przynosi piszącemu znaczną ulgę. Jeszcze raz składamy Izabeli wyrazy współczucia. Rany się goją, ale takie najdłużej. Izabela Trzaska starała się umniejszyć swój ból czytając wiersze o innym podłożu; miłosne, czy też obyczajowe.

Izabela jest autorką zbioru wierszy „ Rymy moje rymy”, lubi opisywać sprawy rodzinne, kocha przyrodę, bowiem całe swoje życie poświęciła wsi. Wszyscy kochamy wieś, ale nie każdy chce się do niej przyznawać, jakby to było coś gorszego od miasta. Izabela Trzaska piastowała w Polsce różne stanowiska: między innymi pracowała jako Agronom. Udzielała się społecznie: przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich, członkini Wojewódzkiej Rady Kobiet przy ZK i OR w Kielcach. Była społecznym kuratorem sądowym przy Sądzie Rejonowym w Pińczowie. Pisała w chicagowskim Nowym Życiu artykuły w obronie życia poczętego, jest członkiem Zrzeszenia Literatów Polskich i Koła Literacko - Dramatycznego przy Związku Podhalan w Ameryce gdzie mieszka od dawna.

 

„Cieszę się Panie

 - kiedy

zagubionemu właściwą drogę wskażę,

głodnego nakarmię,

pragnącego napoję.

Biednego pieniążkiem obdarzę.

 

Cieszę się Panie Boże

 – kiedy

nieświadomemu dobrą radą służę,

niewdzięcznikowi przebaczyć potrafię,

cierpiącemu choremu współczucie okażę

 

Cieszę się Panie Boże.

 

 

Bogusław Pacer – to poeta pochodzący z Dolnego Śląska. Lubi (co się rzadko zdarza) słuchać ludzi. Uważa (i w/g mnie całkiem słusznie), że każdy człowiek może wnieść coś atrakcyjnego, a może nawet ważnego w życie drugiego człowieka. Bogusław lubi podróżować, a podróże jak wiemy, kształcą i to widać. Często fotografuje i obserwuje świat, co można zauważyć w Jego twórczości. Lubi żartobliwe określenia, drwi z samego siebie, a to już cecha (choć piękna) należąca raczej do przeszłości. Jego wiersze są pełne humoru i przemyśleń. Nic zatem w tym dziwnego wszak zagrał w „Ślubach Panieńskich” samego hrabiego Aleksandra Fredry. Wszelkie komentarze tu zbędne. Wiersze Pacera opowiadają o człowieku i tym, co go otacza. Wrażliwość powinna mieszkać w każdym artyście, tylko ona gwarantuje to niezwykłe ciepło niezbędne w dobrym wierszu. Żona, córka  i mama miały okazję tego wieczoru podziwiać męża, tatusia i syna, czyż to nie najmilsze, co w życiu może spotkać człowieka? Niektórzy uważają to za drobiazg, tak, ale jaki ważny, bowiem z cząsteczek składa się piękno, na które każdy człowiek zasłużył.

 

Cóż ci mogę dać dziewczyno?

prócz wieczorów, które miną,

prócz tych kwiatów, które zwiędną,

fotografie wkrótce zbędną.

 

Cóż ci mogę dać kochana?

 

prócz pachnącej kawy z rana,

prócz tej rosy na trawniku,

krótkich wpisów w pamiętniku.

 

Cóż ci mogę dać prześliczna?

 

 parę wierszy w starych listach,

trochę gwiazd i księżyca,

tych neonów przy ulicach /…/”

 

Anna Waluś - Sikoń urodzona w Białym Dunajcu należy do twórców ludowych. Pisze piękną góralską gwarą. Wbrew temu, co mówią nie łatwy to język, ale szlachetny i szanowany. Anna Waluś jest nadal członkiem Związku Podhalan w Polsce, należy też do Stowarzyszenia Twórców Ludowych i Koła Literackiego w Zakopanem. Jej wiersze i gawędy prezentowane były w „Podhalance”,” Hale i Dziedziny”, „Twórczości Ludowej”, „Antologiach Ludowej Liryki Religijnej”,” Prowadzi nas w jasność”. Wielokrotnie została uhonorowana na konkursach poetyckich. Wiersze pisze z potrzeby serca, podobnie jak ja. Jest autorką tomiku wierszy ”Pociechy w stropieniu”, „Między Tatrami a Gorcami”

Jej wiersze prezentował znany z humoru w Chicago poeta Józef Maciasz – Broda.

 

„Matuś Bozo w naskiej dziedzinie

zwano”Saflarsko” dali Ci imie

kielozta my radzi

ze Cie tys mome

w tyj świyntyj figurce

do Tobie sie uciekamy.

Parafianie się ozfyrneni

w przeróżne stróny świata,

pytomy o wsparcie syćkik

po nadługse lata.

Bo poniewierka za chlebym

wcale nie tako miyło,

Matuś, Ty nos rozumiys

Samaś w potrzebie była./…/

 

Wiersze poety mieszkającego w Polsce, ale należącego do Zrzeszenia tutejszych literatów prezentowali: Barbara Żubrowska i Andrzej Chojnowski – oboje są poetami piastującymi ważne funkcje w zarządzie Zrzeszenia im. Jana Pawła II., wydali własne tomiki.

Nawiązanie współpracy z poetami mieszkającymi w Polsce ma duże znaczenie. Wymiana poglądów dobrze służy poezji, a znajomości nigdy za wiele. Nie możemy w dalszym ciągu klasyfikować poetów na emigracyjnych i krajowych. Granice legły wraz z berlińskim murem i nie powinno ich być między piszącymi również. Trzeba wychodzić do ludzi, inaczej o nas zapomną.

Henryk Jerzy Musa „KOT” urodzony w Sopocie, mieszkający w Pucku. Wiersze pisze od zawsze. Należy do Klubu Szuflada w Tarnowie, jest członkiem Stowarzyszenia Autorów Polskich, Świętokrzyskiego Towarzystwa Regionalnego, Towarzystwa Upiększania Miasta Pucka, działa w Grupie Literackiej w cieniu Bartka, jest członkiem Klubu Literackiego w Brzegu i Zrzeszenia Kaszubsko – pomorskiego. Jego twórczość ukazywała się w dwutygodniku „Człowiek i miasto”, „ Sztandarze Młodych”, „ Integracjach”.  Brał udział w konkursach literackich gdzie był wielokrotnie nagradzany. Pięknie pisze o morzu i ludziach, oto fragment:

/…/„chłodny wiatr

niesie orzeźwienie

osadzając na twarzach

przyjemną wilgoć i sól/…/”

 

 w innym wierszu pisze o przemijaniu:

 

„to już listopad

Święto Zmarłych

Dzień wspomnień, refleksji

jak gasnące reflektory życia

odwiedzamy cmentarze groby

modlimy się za tych,

których nie ma już wśród nas

 

znicze, kwiaty, wiązanki

spotykamy się z rodziną

pamięć o zmarłych jest cenna

bowiem żyją tak długo

jak żyje w nas pamięć o nich /…/”

 

Słowo wstępne wygłosił o. Jerzy Karpiński – opiekun duchowy poetów. Wieczór prowadzili: Alina Szymczyk i Władysław Panasiuk.

Spotkanie umilał muzycznie Marcin Kowalik, nagłośnienie i światła Ryszard Siek.

Szkoda tylko, że nie wszyscy poeci wspierają swoją obecnością kolegów, których poezja gościła w piątkowy wieczór u o. Jezuitów.

 

Władysław Panasiuk

 

 

 


Maciej A. Zarębski - Niezwykły aktor i zwyczajny przyjaciel regionalistów…

$
0
0

Maciej A. Zarębski


     Niezwykły aktor i zwyczajny przyjaciel regionalistów…

 


 Niespełna dwa tygodnie od dramatu pod Smoleńskiem odszedł w następstwie skutków tragicznego wypadku samochodowego pod Sochaczewem Wojciech Siemion. Rodzinę, przyjaciół i wielbicieli jego talentu aktorskiego oraz liczne grono regionalistów ta wiadomość pogrążyła w ogromnym smutku i bólu, tym większym, że Wojtek (miałem zaszczyt być z nim od 2002 roku po imieniu) mimo swoich 81 lat, zawsze uśmiechnięty i otwarty dla innych, był ciągle pełen energii i sił twórczych. Ukochał nade wszystko teatr, literaturę, a w ostatnim okresie życia malarstwo i poezję. W swoim dworku w Petrykozach, gdzie osiadł pod koniec lat 70. na stałe, zorganizował Galerię Malarstwa Współczesnego oraz Wiejskie Muzeum Sztuki Ludowej, a także prowadził Warsztaty Literackie, podczas których wspaniale interpretował poezję Mickiewicza i Norwida.Był zresztą autorem książek poświęconych sztuce recytacji i interpretacji klasycznych utworów poetyckich. Urodzony 30 lipca 1928 roku w miejscowości Krzczonó
w na Lubelszczyźnie w wielodzietnej rodzinie chłopskiej (ojciec był dyrektorem miejscowej szkoły, jeden z braci Leszek zdolnym dziennikarzem, inny Ignacy – medykiem), ukończył studia w warszawskiej PWST w roku 1951. W tym samym roku debiutował na ekranie w roli ucznia szkoły morskiej w „Załodze” Jana Fethke. Dwa lata później zagrał w filmie „Przygoda na Mariensztacie”. Do jego znanych kreacji filmowych należą role: urzędnika w „Zezowatym szczęściu” Andrzeja Munka (1960), a także role w filmach: „Barwy walki” Jerzego Passendorfera, „Poszukiwany, poszukiwana” (1972) i „Nie ma róży bez ognia” (1974) Stanisława Barei, „Ziemia obiecana” (1974) Andrzeja Wajdy, oraz „Przedwiośnie” (2001) Filipa Bajona. Był aktorem wielu stołecznych teatrów: „Ateneum”, „Młodej Warszawy”, „Komedii”,
„Narodowego”, „Powszechnego” „Ludowego”. W latach 60. występował w STS-ie, a później w kabarecie „Pod Egidą”. Od roku 1972 prowadził utworzony przez siebie teatr „Stara Prochownia”. Stworzył wiele wybitnych ról teatralnych; zasłynął głównie jako wspaniały wykonawca monodramów, szczególnie o tematyce wiejskiej. W ostatnim okresie życia, jako wspaniały mecenas i znawca sztuki ludowej w swoim dworku w Petrykozach organizował warsztaty i biesiady literackie, konkursy sztuki nieprofesjonalnej oraz dyskusje poświęcone przyszłości polskiej sztuki i literatury. Od końca lat 80. jego dworek w Petrykozach stał się swoistym niepisanym Centrum Kultury Ludowej, a także ważnym Ośrodkiem Sztuki Awangardowej. Swoją działalnością kolekcjonerską, jako jeden z nielicznych, potrafił udowodnić, że jest nie tylko możliwe, ale i celowe zestawienie tych pozornie odległych dziedzin sztuki. W jego Galerii zlokalizowanej na obszernym poddaszu dworku w Petrykozach można było oglądać obok obrazów twórcy ludowego Józefa Firmantego, dzieła sztuki nowoczesnej autorstwa Antoniego Fałata oraz obrazy klasyka prof. Andrzeja Strumiłło. Mogłem się o tym przekonać osobiście podczas wizyt u Wojciecha Siemiona. A trzeba przyznać, iż gospodarz Petrykoz, bardzo chętnie przyjmował w swoim dworku przybywających z całej Polski zwolenników jego talentu i miłośników sztuki. Bywali u niego i marszałek Sejmu, i okoliczni wieśniacy. Dla wszystkich był miły, uprzejmy i sympatyczny. Sam także sporo jeździł po Polsce na wieczory autorskie, spektakle oraz aukcje dzieł sztuki. Podczas jednej z nich, zorganizowanej w nowym Gmachu Kieleckiego Centrum Sztuki przez znanego artystę, niezawodnego marszanda Adama Wolskiego, 8 lutego 1992 roku poznałem go osobiście. Wkrótce miałem zaszczyt powitać go na Balu „Gońca Staszowskiego”, w staszowskiej „Barbórce”, podczas którego Wojciech Siemion pomagał mi m.in. w losowaniu cegiełek muzealnych tworzonego wówczas Muzeum Ziemi Staszowskiej. W balu wziął udział m.in. artysta malarz Antoni Fałat. W demokratycznych wyborach królową balu została moja żona, Ludomira, pokonując pięć rywalek, w tym faworytkę Wojciecha, solistkę zespołu muzycznego. Następnego dnia, 16 lutego w godzinach popołudniowych towarzyszyłem Wojciechowi Siemionowi w jego spotkaniu z sędziwym ministrem Adamem Bieniem w Ossali. Podczas tej wizyty dyskutował z ministrem na temat aktualnych problemów życia społeczno-politycznego kraju oraz roli mecenatu w kulturze ludowej. Wypytywał także o proces moskiewski, o szczegóły śmierci gen. Leopolda Okulickiego oraz, czym sędziwy mecenas obecnie się zajmuje. Potrafił także docenić wartość obrazów autorstwa wnuczki ministra Małgorzaty Sianoszek. Zresztą został obdarowany jednym z nich. Następnie odwiedziliśmy dworek Stanisława Dudy, hodowcy koni arabskich w Nizinach Młyńczyskach, właściciela galerii sztuki twórców współczesnych. Wojciech Siemion żywo interesował się zarówno obrazami w kolekcji Dudy, jak i jego hodowlą. Wkrótce w „Gońcu Staszowskim” zamieściłem wywiad z Wojciechem Siemionem. Na jedno z moich pytań „Czym są dla niego Petrykozy?” wybitny aktor udzielił mi jakże wymownej odpowiedzi: Na to można spojrzeć rozmaicie, tak samo jak pan zapyta mnie czym jest dla mnie żona i nie wiem, czy matką mojego syna, czy niegdyś współstudentką (Wojciech Siemion studiował przed laty – równolegle ze studiami w PWST razem z żoną prawo), bośmy się poznali na studiach, czy olbrzymią pomocnicą w moich kłopotach teatralnych (a takie są zawsze). Tak samo z Petrykozami. Można powiedzieć, że jest to moje własne wielkie doświadczenie. W roku 1971 kiedy tworzyłem Wiejską Galerię Sztuki w Petrykozach, był to mój indywidualny protest przeciwko panującej modzie budowania sobie domów poza Warszawą w izolacji od otoczenia. Jeżeli działacz buduje dom, gdzieś w ustronnym miejscu, to nie powinien być otoczony drutem kolczastym. Dla sąsiadów to powinno być centrum myśli polityczno-społecznej i kulturalnej. Mój dom był protestem przeciwko „dziurom”, które powstały. Były to dziury intelektualne. Z drugiej strony chciałbym powrócić do bardzo ważnej tradycji kulturalno-twórczej dworu polskiego. Z dworu cała okolica brała wzory praktycznego życia z dziedzin: warzywnictwa, sadownictwa, ratownictwa, czytelnictwa itp. Trzeba też odwrócić zagadnienie, bo w gruncie rzeczy wieś cały rok przygotowywała się, ażeby do dworu zanieść wieniec dożynkowy, bo przecież nie nosiło się tego do sąsiada, lecz do centralnego miejsca, jakim był dwór. I dzięki temu centralnemu miejscu przetrwała polska tradycja rodzinna, polska kultura. A więc chciałbym tworząc Petrykozy zwrócić uwagę na kulturotwórczą funkcję nowo powstających „dworów” XX wieku (jakże znamienne słowa stanowiące swoisty testament twórczy tego wielkiego Człowieka Teatru, Literatury i Sztuki). W kolejnych latach wielokrotnie nasze drogi się spotykały. Nie zapomnę jego udziału w promocji mojej książki reportażowej o Libii w Klubie Księgarza w Warszawie w marcu 1995 roku, podczas której recytował jeden z zamieszczonych w książce moich wierszy. Później w latach 1998-2002 wielokrotnie spotykaliśmy się w Zagnańsku, gdzie Wojciech Siemion uczestniczył w imprezach kulturalno-artystycznych o nazwie „Śniadania na trawie”, organizowanych przez Galerię Sztuki Adama Wolskiego. W maju 2002 (w dniach 23-25) brał udział w III Ogólnopolskich Targach Wydawnictw Regionalnych organizowanych przez Staszowskie Towarzystwo Kulturalne. W przeddzień ich rozpoczęcia w staszowskim hotelu „Gwarek” podzielił się refleksjami na temat kondycji polskiego aktorstwa oraz dał przybyłym na imprezę uczestnikom prawdziwy pokaz swojej sztuki interpretacji poezji polskich romantyków, na czele z Norwidem. Po tym spektaklu długo w noc siedzimy w pokoju hotelowym i rozprawiamy o kulturze polskiej, jej różnych odmianach. Obok Wojtka Siemiona udział w tych nocnych rozmowach biorą także: dramaturg Jerzy Przeździecki, podróżnik Stanisław Szwarc-Bronikowski i pisarz Zdzisław Łączkowski. Otrzymuję od Wojtka książkę „Lekcja czytania Norwid” z jakże znamienną dedykacją Teraz Ty Dobry duchu – prezentujący wszystkich Maćków – Wojtek Siemion 23 maja 2002. Następnego dnia w sposób mistrzowski Wojtek przedstawił wiersze Józefa Firmantego, jednego z bohaterów imprezy, podczas której otwarta została również wystawa tego malarza-prymitywisty.

Wkrótce, 11 września 2003 roku składam mu wizytę w jego dworku w Petrykozach. Towarzyszy mi małżonka Ludomira. Oglądamy bogate zbiory etnograficzne oraz Galerię Malarstwa umieszczoną na poddaszu dworku, spacerujemy po rozległym parku i słuchamy opowieści gospodarza, jak doszło do jego osiedlenia się tu na wsi w Petrykozach.

W roku 1959 razem z teatrem „Komedia”, w którym występował, wyjechał za ocean. W Nowym Yorku mieszkał w hotelu przy 42 Street, blisko Time Squar. Kiedy wybrał się na Walt Street, gdzie mieściła się Giełda Nowojorska, zlokalizowana wśród czterdziestopiętrowych wieżowców, i pospacerował po ulicy, która tego dnia w sobotę była kompletnie opustoszała, zrozumiał że na pewno nie chce już mieszkać w mieście. Po powrocie podzielił się swoimi wątpliwościach z żoną i zapadła decyzja, żeby wynieść się z miasta. W latach 1961-1965 zwiedzili z żoną na Mazowszu 700 obiektów. Na Petrykozy zdecydowali się w roku 1965. Kupili zrujnowany dwór należący do Gminnej Spółdzielni Produkcyjnej. I nie żałują tej decyzji. Tu znaleźli spokój, atmosferę do pracy, odpoczynku i realizacji marzeń. Jednym z nich było właśnie stworzenie galerii sztuki, które finalizowali w roku 1979 (w tym samym roku zakończyli trwający 10 lat remont dworu). Od tego roku Petrykozy stały się prywatnym Muzeum. Ciekawa jest również historia samego dworu. Wybudowany na początku XIX wieku przez Mikołaja Grabowskiego, ówczesnego właściciela Petrykoz, wielokrotnie zmieniał właścicieli. A ostatnimi są oni, co z dumą podkreślał. Po tej opowieści siadamy przy kawie i konsumujemy ciasto upieczone przez małżonkę Jadwigę. Mamy okazję ją poznać. Skromna, drobnej postury brunetka o piwnych oczach (stąd była nazwana przez Wojciecha „Piwką”) robi sympatyczne wrażenie. Po chwili nas opuszcza. Widać, że odpowiada jej rola życia w cieniu męża. Żegnani przez gospodarza odjeżdżamy w przeświadczeniu, że mieliśmy szczęście gościć w wielkim mateczniku polskości. Byliśmy pod wrażeniem także swoistej rodzinnej harmonii panującej w Petrykozach.

Niecały rok później Wojciech stanowi główną postać IV Targów Wydawnictw Regionalnych zorganizowanych w dniach 21-23 maja 2004 roku w Kieleckim Centrum Kultury, tym razem o charakterze międzynarodowym. Prezentuje na nich fragmenty prozy Stefana Żeromskiego z książki „Świętokrzyskie sercem Polski” – pozycji przygotowanej specjalnie na Targi. Zapoznaje także jego uczestników z wierszami Violi Fisherovej, poetki z Czech. Podczas Targów podpisuje swoje książki, w tym „Lekcję czytania Norwid” i „Lekcję czytania Mickiewicz” oraz „Lekcję czytania Gałczyński”. Był postacią rozpoznawalną, cieszącą się niezwykłą popularnością, dodającą splendoru kieleckim Targom.

Wkrótce dotyka go wielkie nieszczęście. 17 listopada 2004 roku umiera ukochana żona, Jadwiga. Poznali się wówczas, gdy razem studiowali prawo na KUL-u. On zmienił prawo na aktorstwo, ona je ukończyła. Przeżyli ze sobą ponad 50 lat. Tworzyli zgodne stadło, o czym mogłem się niedawno przekonać. 21 listopada odbył się jej pogrzeb. Pożegnał ją mąż i syn Krzysztof oraz wielu bliskich i dalszych znajomych. Wojciech recytacją wiersza Gałczyńskiego „Na śmierć Esteriny”. Spoczęła na wiejskim cmentarzu w Osuchowie koło Mszczonowa, położonym w lesie na polanie, w otoczeniu świerków i drzew. Na wiadomość o tym (przekazał mi ją pod koniec listopada Adaś Wolski), wysłałem list kondolencyjny, w imieniu własnym i regionalistów świętokrzyskich.

Po paru miesiącach Wojciech odwiedza założony przeze mnie w Zagnańsku Ośrodek Regionalizmu Świętokrzyskiego. Wpisuje się do kroniki Ośrodka jakże znamiennymi słowami: Maćku! A jak będziesz już miał dosyć nadzwyczajnych Zjazdowców (nawiązał do Nadzwyczajnego zjazdu Żeromszczaków zorganizowanego w tym czasie w Ośrodku) przyjedź do mnie, do Petrykoz, 11 czerwca 2005 godz. 13.00-14.00 Wojciech Siemion. 20 listopada 2005 roku uczestniczyłem w wieczorze zaduszkowym w Podziemiach Kamedulskich w Kościele w Lasku Bielańskim, podczas którego mogłem podziwiać jego wspaniały kunszt aktorsko-recytatorski w programie (autorstwa Grzegorza Walczaka) „Treny mojej matki”. Następnego dnia złożyłem mu wizytę, pokłosiem której był wywiad zamieszczony w marcowym numerze „Eskulapa Świętokrzyskiego” z 2006 r. (oraz zestaw fotografii jego dworku w Petrykozach – w następnym numerze tego pisma). Towarzyszył mi wówczas prof. Andrzej Tyszka z Podkowy Leśnej i mój syn Wit. Na pytanie, jakie są jego związki z ziemią świętokrzyską odpowiedział – Na pewno ważnym punktem jest dla mnie postać Stefana Żeromskiego. Nikt tak jak Żeromski nie napisał o Powstaniu Styczniowym, a mój pradziad był powstańcem. O swoim pradziadku najczęściej rozmyślałem czytając Żeromskiego. Moja babcia ze strony mamy urodziła się w Radlinie k. Kielc. Na ziemi świętokrzyskiej mam przyjaciół. Staś Gan, radiowiec, który miał przepiękne zbiory melodii ludowych. Ogromnym sentymentem darzę kapelę Wincentego Firmowskiego (…) Często też odwiedzam Zagnańsk, dom i galerię Adama Wolskiego. Podczas wizyty otrzymuję od Wojciecha księgę pamiątkową poświęconą jego małżonce, wydaną w rocznicę jej śmierci z dedykacją: Maćku!...a nie zapomnij o Petrykozach. 21 XI 2005 Twój Przyjaciel Wojciech Siemion.

Książka wzruszająca, z niezwykłą grafiką i jeszcze bardziej niezwykłą, przejmującą treścią. Pełno w niej listów kondolencyjnych, wierszy i tekstów wspomnieniowych. Wstrząsający wpis Andrzeja Strumiłły, który muszę przytoczyć –

Czujemy się skrzywdzeni wyrokiem nieba, kiedy odchodzi od nas nasze Siakti, ale stajemy się mądrzejsi, a może i lepsi goryczą rozstania. Widzę oczy Piwki i słyszę Jej głos. Była przyjazną cząstką mego świata. Będziemy odchodzili razem.

A także wpis Elżbiety Dzikowskiej: Drogi, kochany Wojtku, Wróciłam z Etiopii i dowiedziałam się, że nie ma już Piwki. To niewyobrażalne. Była cudowną osobą, zawsze przy Tobie, zawsze – tak bardzo taktownie – niby w cieniu, ale naprawdę odczuwało się intensywnie jej ciepłą, życzliwą obecność, nawet jej nie widząc. Chciałabym ująć trochę Twego bólu, ale- jak? Drogi Wojtku, wiem z własnego doświadczenia, jak bardzo w takich chwilach przyjaciele są potrzebni. I chciałabym Cię zapewnić, że zawsze możesz na mnie liczyć, daj tylko głos. Sprawiliście mi oboje wielką radość uroczym listem o mojej książce, serdecznie za to dziękuję. I mam Was w sercu. Bardzo, bardzo całuję –

W tym czasie nasza znajomość nabrała charakteru przyjaźni. Jej wyrazem była obecność Wojciecha na wieczorze promocyjnym mojej książki „Dotknięcie Ameryki” w kwietniu 2006 roku w Pałacyku Tomasza Zielińskiego w Kielcach, podczas której zaprezentował jej fragmenty. Tydzień później w „Trybunie Ludu” ukazał się felieton pióra Marii Szyszkowskiej (także obecnej na imprezie), poświęcony tej promocji i udziałowi Wojciecha. Oto jej fragment:

Tydzień temu, w Kielcach, Wojciech Siemion stworzył mały spektakl teatralny czytając fragmenty książki dr Macieja A. Zarębskiego. Po raz kolejny zademonstrował oryginalny kunszt aktorski. Nie tylko ja głęboko ubolewam, że z powodów politycznych Wojtek Siemion nie jest zapraszany przez telewizję w tak zwanej wolnej Polsce. Książka M. A. Zarębskiego „Dotknięcie Ameryki”, to opis przeżyć i przemyśleń autora w czasie pobytu w USA, w 2004 roku. Był to pobyt spowodowany względami rodzinnymi, ale refleksje i obraz Ameryki zawarty w tej książce powinny być poznane przez każdego.

O ogromnej życzliwości Wojciecha do autora tej książki świadczą także jego impresje związane z naszą przyjaźnią zamieszczone w książce „Pasje i czyny…” (Biblioteka Świętokrzyska 240, Zagnańsk 2008) pod jakże wymownym tytułem „Macieju, wieczny podróżniku po ludzkich zasobach zdrowia, wiedzy, historii i sztuki”. Swój esej zaczął od słów: Wspominam sobie wiele naszych rozmów o dobrych i złych sprawach, które Cię spotykały i spotykają. Nawet o twoich złościach, gdy dopadły cię głupoty ludzi, od których spodziewałeś się pomocy czy gestu przyjaźni. I krzyczałeś wtedy „Jak żyć, jak żyć z takimi…” Pozwól, że dalej opuszczę słowa, którymi oceniałeś takich ludzi. Wtedy chciałeś usłyszeć ode mnie słowa otuchy, pocieszenia, pomocy… Ale Tobie one są zbyteczne, Szczególnie dzisiaj, gdy mieszkasz obok „Bartka”! Pomyśl – ile „Bartek” musiał przejść! A stoi! Ile wojen, wojsk, kul, kartaczy – a stoi i każdej wiosny zakwita, zieleni się… Gdy pomyślisz o NIM, musisz wyciszyć Twoje codzienne małe stresy – w obliczu jego odradzanej rokrocznie mocy życia, A gdy zechcesz przytoczyć taką czy inną głupotkę tego czy innego – poproś „Bartka”, by Ci powiedział, ilu w swoim „drzewianym” życiu przeżył złych czy głupich ludzi. Lista pewnie byłaby bardzo, bardzo długa (no, na pewno dłuższa niż Twoja) i …nic nie znacząca. Twoja z nim rozmowa pozwoli Ci uciec od codzienności absurdu, życia z bardzo małymi ludźmi (chociaż często na wysokim stanowisku). A przy Tobie pozostanie na zawsze wiedza i radość tworzenia pierwszych zbiorów Muzeum Staszowskiego, pierwszych spotkań literackich, pierwszych mądrych wędrówek po tamtej ziemi i jej historii. A ilu osobom pokazałeś, odkryłeś piękno tych okolic! Czytelnik Biblioteki Staszowskiej będzie wspominał nie urzędnika z magistratu – tylko Ciebie. Masz się z czego cieszyć, masz z czego być dumny. A że czasami w tej wędrówce musisz kopnąć w kamień i że to Cię zaboli – no to musisz. Taka jest istota drogi – Mój drogi! Jesteśmy uzależnieni od tych, których nazywamy politykami, ale.. I kończy życzeniami, które poprzedza filozoficzną refleksją – Wybrałeś życie-przygodę, życie–pomoc ludziom. Ten Twój sposób na życie jest bardzo piękny, bo służy drugim. Pozwalasz innym korzystać z Twej wiedzy, organizacji i czasu. Tak, czasu przede wszystkim. To jest Twoja prawda. I znowu posłużę się cytatem z Twojej książki (o Szwarcu-Bronikowskim): – „Prawda… Ma ona swoje światło i jakiś przedziwny blask, którym oświeca tych, którzy sami dobrowolnie nie zamykają oczu na nią, a pozyskują sobie zarówno umysły subtelne, jak i proste, o ile nie są one pozbawione zdrowego rozsądku”. A na zakończenie: Ty lekarz, bardzo dobrze wiesz, że nie istnieje świat ludzi, w którym wszyscy byliby zdrowi. Co by wtedy robił lekarz? W świecie naszej wędrówki po sztuce, literaturze i ludzkich innych pięknościach zawsze będzie też ktoś, kto itd. itd. A Ty? chwyć każdą burzę za włosy!! (jak mówi poeta). A ona Ci ulegnie! Jesteś mocny! Mocą swoją i swoich przyjaciół! Życzę Ci wielu pięknych dni w dalszej wędrówce. Przyznam, że ten wpis Wojciecha Siemiona do książki stanowiącej swoistą księgę pamiątkową był najbardziej literacki i dla mnie najwartościowszy.

W ostatnich latach kilkakrotnie nasze drogi się schodziły. 26 marca 2008 roku spotykam go w Domu Literatury w Warszawie na promocji książki Eugeniusza Kabatca „Czarnoruska kronika trędowatych”. Zabiera głos i czyta w charakterystyczny dla siebie sposób fragmenty książki stanowiącej przykład literatury pogranicza, napisanej w duchu tolerancji i wielokulturowości. 16 maja 2008 roku miałem zaszczyt podejmować go w kieleckiej kawiarni literackiej „U medyków”, gdzie wespół z poetą Grzegorzem Walczakiem zaprezentowali poetycką igrę erotyczną Roznamięty (autorstwa Grześka). W pierwszej części spotkania Wojciech Siemion zaprezentował publiczności (lekarzom i regionalistom świętokrzyskim) właściwą interpretację poezji Konstantego I. Gałczyńskiego oraz Cypriana K. Norwida. Na zakończenie spotkania obaj panowie podpisywali swoje tomiki. W spotkaniu wziął  m.in. udział dr Wojciech Musiał, znany chirurg i regionalista świętokrzyski, poseł na Sejm w latach 1985-1989, czyli w okresie, gdy parlamentarzystą był także Wojciech Siemion. Obaj panowie po spotkaniu wspominali czasy swojego posłowania. Nazajutrz Wojciech Siemion w towarzystwie Grzegorza Walczaka stanowili główną atrakcję III Ogólnopolskich „Posiadów w cieniu Bartka”; poświęconych „poezji i pieśni frywolnej”. Wojciech Siemion podczas imprezy zaprezentował kilka śmiałych liryków Grzegorza Walczaka.

Po występie Wojtek obejrzał moją autorską wystawę fotograficzną zatytułowaną „Na antypodach” oraz zachwycał się zbiorami etnograficznymi Ośrodka Regionalizmu Świętokrzyskiego. Zainteresował się zdjęciem dworu w Petrykozach, szczególnie źródłem jego pochodzenia. Wyjaśniłem, że zdjęcie pochodzi z kalendarza dworów polskich wydanego przed paru laty przez „Arkady”. W związku z jubileuszem 80-lecia ofiarowuję mu album Pawła Pierścińskiego z dedykacją Wojciechowi Siemionowi, mistrzowi sceny polskiej, znawcy poezji klasycznej, miłośnikowi sztuki ludowej, człowiekowi otwartemu, umiejącemu dostrzec innych z okazji 80 -lecia urodzin kłania się nisko wielbiciel jego sztuki. Maciej Z

Ostatnie nasze spotkanie miało miejsce 15 kwietnia 2009 roku w Muzeum Niepodległości w Warszawie na imprezie promocyjnej książki poświęconej życiu i twórczości Wojciecha Żukrowskiego. Wspominał wówczas w ciepłych słowach pisarza, z którym łączyły go więzy przyjaźni. Czytał także fragment książki jemu poświęconej zatytułowanej „Wojciech Żukrowski we wspomnieniach córki i przyjaciół”. Przypomniał „Lotną”, film nakręcony przez Andrzeja Wajdę, wg scenariusza opartego na jednym z opowiadań Żukrowskiego. I oczywiście „Kamienne tablice”, z komentarzem, że żałuje iż nie zagrał w tym filmie. Tymczasem w życiu Wojciecha ma miejsce ważne wydarzenie. W tajemnicy przed mediami 16 września 2009 roku bierze cichy ślub z młodszą o 20 lat Barbarą Kasper, osobą która po śmierci żony pomagała mu prowadzić w Petrykozach tzw. otwarty dom, współorganizowała warsztaty literackie i imprezy kulturalne. Dzięki niej Petrykozy pełniły od czasu do czasu rolę sali koncertowej i teatralnej. Pod koniec 2009 roku zdążyłem wysłać Wojtkowi swój album o dworach i pałacach w widłach Wisły i Pilicy. Odpisał w liście, że gratuluje mi tego wydawnictwa, które uznał za niezwykle pożyteczne i potrzebne. Życzył dobrej dystrybucji albumu. Obiecywał odwiedziny w Zagnańsku. Wybierałem się do niego w czerwcu 2010 roku, po to, by go namówić do wzięcia czynnego udziału w IX Kongresie Regionalnych Towarzystw Kultury, który organizowałem we wrześniu tego roku w Kielcach. Nie zdążyłem. Wielka szkoda, że okrutny los nie pozwolił mu na udział w tej i kolejnych imprezach. 21 kwietnia 2010 roku jego samochód w okolicy Sochaczewa zderzył się z ciężarówką, odbił się i uderzył w opla. Wojciech i jadąca z nim żona zostali przetransportowani do szpitala w Warszawie. Wojciech zmarł trzy dni później nie odzyskawszy przytomności. Najprawdopodobniej w momencie wypadku samochodowego doznał zawału serca. Żona po paru dniach opuściła szpital. 7 maja odbył się pogrzeb Wojciecha. W kościele św. Karola Boromeusza na Starych Powązkach została odprawiona msza św. za jego duszę. Spoczął w Alei Zasłużonych na Powązkach Wojskowych, niedaleko kwatery, gdzie jest grób Wojciecha Żukrowskiego. W dworku w Petrykozach zamieszkał syn Krzysztof. 4 marca 2013 roku dwór w wyniku pożaru uległ poważnemu uszkodzeniu. Znaczna część eksponatów Galerii Sztuki przestała istnieć. Myślę, że dobrze się stało, że jej twórca nie dożył tej chwili, a także procesów sądowych w trakcie walki o jego spuściznę…

A mnie i wielu miłośnikom jego aktorstwa pozostała wiara w pryncypia, które wyznawał i głosił Wojciech Siemion: siłę ludowości w życiu publicznym, umiejętność wykorzystania swojej pozycji dla szerzenia tradycji patriotycznych w społeczeństwie oraz chęć ratowania za wszelką cenę prawdziwych wartości w polskiej kulturze. Dla mnie Wojciech Siemion pozostanie także bacznym obserwatorem i komentatorem życia publicznego w Polsce, a także autorytetem w ocenie ludzkich postaw i prospołecznych zachowań…

 

 

Tekst z mającej się wkrótce ukazać nakładem Świętokrzyskiego Towarzystwa Regionalnego książki Macieja A. Zarębskiego Kolaże pamięci.


Biografia poetycka Anny Marii Mickiewicz

$
0
0

Biografia poetycka

Anny Marii Mickiewicz

 

Janusz Hankowski10 listopada 2013 roku w londyńskiej dzielnicy Covent Garden w Poetry Cafe należącej do Poetry Society odbył się wieczór literacki poświęcony twórczości poetyckiej Anny Marii Mickiewicz, którego organizatorem była londyńska grupa poetycka Poets Anonymous. 15 listopada Barbara Bogoczek-Howard, Marta Brassart-Siemieńczyk, prof. Tony Howard i Tom Wachtel zaprezentowali utwory poetki w Ognisku Polskim w Londynie podczas wydarzenia artystycznego ARTeria.

Anna Maria Mickiewicz została wyróżniona zaszczytnym tytułem Autorki Roku 2013, nadanym przez amerykański portal literacki „miasto literatów 2000++”, z siedzibą w Orlando. Jest to najstarszy polski emigracyjny portal literacki skupiających liczne grono polskich twórców rozsianych po całym świecie.

A oto fragmenty uzasadnienia nadania tytułu:

 

Nadajemy Autorce tę Nagrodę przede wszystkim w uznaniu dla wierszy – ich bogatych wartości literackich. Urzekły nas indywidualne doświadczenia, emocje poetyckie opisane z uczciwością, ale bez narzucania ocen, wkomponowane w rzeczywistość, w czasoprzestrzeń – tak dyskretnie, że nikt nie będzie zmieniał poezji w politykę. [...]

Urzekła nas harmonia Poetki z literackim bogactwem czasoprzestrzeni. Jej pamięć o tych, którzy odeszli, szacunek dla tych, którzy współistnieją. Poezja ta zawiera: znajomość historii literatury i współczesnych środowisk literackich, troskę, by ocalić od zapomnienia... Świat w czasie i przestrzeni jest jak wielki dywan z wzorami platońskich idei i nićmi łączącymi ludzi i wydarzenia. I na pytanie: Dlaczego Anna Maria Mickiewicz?, odpowiemy metaforycznie: w uznaniu dla dywanu”.

 

Anna Maria Mickiewicz, urodzona w Polsce, od lat mieszka poza krajem – początkowo w Kalifornii, obecnie w Londynie. Publikuje od 1980 roku, kiedy to współredagowała studenckie pismo „Wywrotowiec”. Od tego czasu jej artykuły były drukowane w wielu pismach ogólnopolskich i zagranicznych. Najciekawsze z artykułów złożyły się na tom Okruchy z okrągłego stołu. Polskie impresje z lat 1989–1995 (Lublin: Norbertinum, 2000). W 1985 roku opublikowała debiutancki tom wierszy Dziewanna (wydanie II poszerzone, pt. Proscenium, ukazało się w 2010 roku w lubelskim wydawnictwie Norbertinum). Od kilkunastu lat mieszka w Londynie. Publikuje w językach polskim i angielskim. Utwory poetyckie autorki zamieszczone zostały między innymi w antologiach: Chopin with Cherries. A Tribute in Verse, (Moonrise Press: Los Angeles, 2010) Through A Child’s Eyes: Poems From World War Two, chosen by Moira Andrew (Great Britain: Poetry Space Ltd., 2013), Contemporary Writers of Poland, edited by Danusia Błaszak (Orlando: Dreammee Little City, 2013), Piękni Ludzie. Poeci mojej emigracji, wybór Adam Siemieńczyk (Warszawa: Wyd. IBiS, 2012). W 2013 roku przedstawiła swe utwory podczas prestiżowego festiwalu literackiego w Kornwalii – The Penzance Literary Festival. Wiersze w języku angielskim poetka prezentuje również podczas wielu spotkań literackich w Londynie. Anna Maria Mickiewicz publikowała między innymi w: londyńskim „Dzienniku Polskim”, nowojorskim „Nowym Dzienniku”, „Przeglądzie Polskim”, miesięczniku literackim „Akant”, „Poezji dzisiaj”, londyńskim „Pamiętniku Literackim”, „Nowym Czasie” (UK) oraz w anglojęzycznych magazynach literackich: „Kritya”, „The Exiled Ink” (UK), „Syndic Literary Journal” (CA), a także w tygodniku „Wprost”, „The Davis Enterprise” (CA). Jej utwory prezentowane były w Polskim Radiu, w londyńskim programie radiowym „Poets Anonymous” i w radiu australijskim. Zajmuje się również przekładami poezji z języka angielskiego na język polski. Współpracuje z kwartalnikiem literackim „Quo Vadis?” Członkini The English Pen. Przez wiele lat pełniła funkcję członkini Zarządu Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, obecnie jest członkinią Rady Programowej ZPPnO. Redaguje też roczniki londyńskiego „Pamiętnika Literackiego”. Prowadzi portal „Fale Literackie/Literary Waves”  http://www.faleliterackie.com/, który przedstawia twórczość autorów emigracyjnych. W 2013 r. zorganizowała wraz z dr Urszulą Chowaniec na University College London prapremierę Światowego Dnia Poezji UNESCO - Europejskie Dialogi Literackie, która odbyła się w ramach spotkań seminaryjnych eMigrating Landscapes Seminars on contemporary emigration and its literary and artistic representations.

 

Twórczość poetycką Anny Marii Mickiewicz można podzielić na dwa etapy: okres polski (lata osiemdziesiąte) i czasy emigracyjne (okres amerykański i brytyjski).

 

Okres polski (lata osiemdziesiąte)

 

W 1985 roku ukazał się debiutancki tomik poezji A. M. Mickiewicz pt. Dziewanna. Został opublikowany przez niezależne, warszawskie wydawnictwo „Galeria Słowa”. Poetka związana była z ruchem literackim i środowiskiem skupionym wokół prof. Kazimierza Dąbrowskiego, twórcy teorii dezintegracji pozytywnej. Dyskusje poetyckie, filozoficzne gromadziły niezależnych autorów, spotkania organizowano w prywatnych domach, cechował je nieoficjalny charakter. Tomik został zaprezentowany w latach osiemdziesiątych w Warszawie, w salonie literackim w domu poetki Czesławy Dąbrowskiej. Wiersze napisane zostały w ważnym okresie dziejowym polskiej historii, na początku lat osiemdziesiątych, tuż po stanie wojennym. Ukazują atmosferę tamtych dni. To liryczne odczucia i dyskursy, które nie odwołują się bezpośrednio do konkretnych sytuacji czy wydarzeń. Są poetyckim zapisem klimatu chwili. Autorka instynktownie ucieka od realiów w stronę natury, lecz nie tej sentymentalnej, sielankowej. Podmiot liryczny staje wobec jej drapieżności i niebezpieczeństw. Podejmuje wyzwania, które zostają ubrane w formę krótkich, poetyckich dialogów. W alegoryczny sposób autorka wprowadza w atmosferę owych dni, z którymi nadal może się identyfikować dorastające wówczas pokolenie.

W roku 2010 ukazało się poszerzone wydanie Dziewanny – tomik Proscenium, w którym poetka zamieściła dodatkowo cykl Wspomnienia, powstały również w latach 80., ale niewłączony do Dziewanny. Słowo wstępne do Proscenium napisał Krzysztof Muszkowski, londyński pisarz emigracyjny, którego refleksje trafnie charakteryzują twórczość A. M. Mickiewicz:

„Ważne stają się poetyckie refleksje, które pozostawiają w nas ślad. Odnajduję je w twórczości Anny Marii Mickiewicz. Poetka pozwala przenikać emocjom, które zamyka w poetyckich krajobrazach. Horyzonty przybliżają się i oddalają, punktowane tętnem jej codziennego życia, osiągając skupienie w literackiej formie. Widnokręgi nie mają granic. Wyznaczane tylko przez doświadczenie. Poezja, zawsze młoda, żyje sama ze sobą na horyzontach dobrze sobie znanych. Przeżycia je pogłębiają. [...] Autorka roztacza literacko zdobyte doświadczenie od „pisania do szuflady” w czasach ojczyźnie obcych aż do rozkwitu jej wolności. Ten etap otwiera w pełni różnorodną twórczość poetki w kraju i za granicą”.

 

Wczesne, polskie lata twórczości ciekawie opisuje dr Urszula Chowaniec w eseju Słowo powtórzone, zamieszczonym w londyńskim „Pamiętniku Literackim” (tom XL, 2010). Oto fragmenty, które przedstawiają znaczenie młodzieńczych utworów poetki.

 

„Niewątpliwie debiutancki i teraz wznowiony tomik Anny Marii Mickiewicz, mimo zwodniczego optymizmu pierwszego wiersza, jest efektem swego czasu. To czas czekania (w kolejce), to rzeczywistość twarzy «bez uśmiechu, twarzy zmarszczonych [...] oczu spuszczonych» (s. 23).Wystarczy pobieżny spis elementów, z których zbudowana jest poetycka rzeczywistość Proscenium, by poczuć jej atmosferę: «szklanka pełna zmartwień», «pełni obaw», «nie lękaj się», «kneble zakładać wiosennym ptakom». Nie, tu nie będzie niespodzianki. Poetka wyraźnie tworzy literacką bohaterkę wedle tamtych smutnych czasów. To poetyckie «ja», które nie czuje się dobrze tam, gdzie jest, w odległej już dla nas przestrzeni i odległym czasie. Jest to także «ja», które jest skonfrontowane – choć zawsze subtelnie, niejednoznacznie – z jakimś Innym (z Wami, z jakimś Ty, gdzieś w tle są też nieokreśleni bliżej Oni, czy też ktoś, komu nie podaje się ręki), który od razu przynosi na myśl enigmatyczność lat osiemdziesiątych.

Najważniejsze jest chyba strategia poszukiwania bliskiego człowieka. Tu poetka poszukuje szansy na normalną codzienność z innym człowiekiem, a w zetknięciu z innym, w dotyku dłoni pojawia się nadzieja na miłość.

[…]

Wiara w ocalającego bliskiego człowieka nie jest naiwną wiarą, choć pojawia się tęsknota za dziecięcą bezkrytycznością. Jest to, jak się zdaje, gest na przekór konformizmowi czasów, które zachęcały raczej, aby «zapiąć szczelnie / kaptur życia» (s. 25) i czekać cierpliwie w kolejce, na mieszkanie, czy też na natchnienie...

Inną strategią obrony przed czasem okrutnym jest strategia wiary kosmicznej: rysująca się już w warstwie słownej (litania, paciorki), wyraźnie pojawiająca się w semantyce wielu wierszy nadzieja na istnienie wyższego porządku oraz gwaranta tego porządku, który zapewni, że «to jeszcze nie koniec». Wiarą kosmiczną jest też wszechobecność natury współczującej i współuczestniczącej w świecie ludzkim do tego stopnia, że przestrzeń wierszy Anny Marii Mickiewicz jest hybrydyczna, roślinno-zwierzęco-ludzka. Z tej hybrydy niezauważalnie wynika poczucie pewności, że jeszcze będzie normalnie. A przecież o pewność taką, pewność kosmiczną było wtedy, w połowie lat osiemdziesiątych, na pewno bardzo trudno. A jednak, choć wokół szalony świat, tu, w domu, «kot mruży oczy», co przynosi otuchę, znaczy choć namiastkę przytulności.

Kilka słów o poetyce tomiku, o stylu [...]. Krótkie wersy, mimo to często zamykające w sobie metaforę, tworzą równie skondensowaną, krótką strofę, która im krótsza, im bardziej precyzyjna w słowie, tym dosadniejsza i uderzająca puentą [...]. Metaforyzacja była wyraźnie ważna dla debiutującej poetki (tu najczęściej za pomocą epitetu metaforycznego: «rzeka zmartwień», «ramiona ciszy»), czasami przypomina niemal zabiegi wczesnoawangardowe: «rzęsy wzruszeń», «nóż zwątpienia», «dzień zamyka się milczącą mgłą». Taka gęsta poetyka w krótkich formach jest zapewne efektem wspomnianej już strategii estetyzacji szarej rzeczywistości jako mechanizmu obronnego. Jest to także poetyka bardzo charakterystyczna dla języka debiutu, poszukującego przystawalnego języka do złożoności doświadczenia. To zarazem słabość i cudowność pierwszych prób poetyckiego opisania rzeczywistości”.

 

Okres amerykański i brytyjski (emigracja)

 

Po opuszczeniu Polski emigracyjna twórczość poetki nabiera innego wymiaru. Anna Maria Mickiewicz wkracza w świat języka angielskiego, stara się poznać i zmierzyć z hermetyczną kulturą brytyjską. Początkowo tłumaczy twórczość współczesnych poetów angielskich i amerykańskich, uczestniczy w londyńskich spotkaniach poetyckich, ucząc się nowych form przekazu poetyckiego, przekraczania barier kulturowych i językowych. W efekcie ostatnie lata twórczości przynoszą szereg ważnych spotkań poetyckich i publikacji. Do anglojęzycznego świata literackiego wkracza samodzielnie, bez wsparcia instytucjonalnego. Tworzy własny warsztat translatorski.

Oto co na temat najnowszej twórczości A. M. Mickiewicz napisał Brytyjczyk, lingwista i tłumacz Tom Wachtel w eseju pt. Delikatny ścieg, ale tkany pewną ręką. Poematy Anny Marii Mickiewicz („Nowy Czas”, 2013, listopad). Oto fragmenty tłumaczenia:

 

„O wierszach Anny Marii Mickiewicz można powiedzieć, że są wyjątkowo zwięzłe. W kilku krótkich wersach malują obraz, opowieść, atmosferę, odczucie miejsca i znaczenia. Każdy utwór stanowi prostą aleję spacerową, nie zmusza do krętej drogi wymagającej nawigacji. To właśnie prostota daje poezji jej moc. [...]

W wierszach odnajdujemy miejsca, zazwyczaj znajome i często budzące skojarzenia związane z historią i kulturą, które na pierwszy rzut oka wydają się przyziemne. Na przykład Seaford. Seaford? Gdzie znajduje się Seaford? Jakie jest jego poetyckie przesłanie? Autorka zabiera nas w podróż do rzeczywistości w kilku wymiarach i kierunkach. Bierzemy udział w wycieczce do Seaford. Początkowo pociągiem, jadąc na koniec świata, aby wrócić do domu. Potem jednak wybieramy się w kolejną podróż – podróż w czasie i w skojarzeniach, jakby prostopadle do przejażdżki pociągiem; tym razem to zaskakujący powrót do domu przez słynną angielską dzielnicę Bloomsbury, która związana była z bohemą literacką początku wieku XX. Poetka stosuje zaskakujący zabieg skośnego skrętu na płaszczyznę, gdzie krzyżują się równoległe drogi poetyckie w formie historyczno-literackiej refleksji”. 

 

Wielowymiarowość to podejście, które przez autorów bywa często używane niedbale, ale w tym ujęciu to wyjątkowo dobrze współgra. Każdy, nawet prosty wers, stanowi wątek, a wątki są ze sobą splecione, tworząc gobelin, dywan. Tkaniny poetyckie nie są płaskie, posiadają głęboką strukturę. Autorka nie tylko przechadza się z nami po wielu miejscach i dryfuje przez przestrzenie czasu, na różnych płaszczyznach – fizycznych, kulturowych, historycznych i emocjonalnych – dokonuje również tego w wielu językach i formach.

Oto wiersz o nowoczesnym lotnisku, związany z miejscem powszechnie znanym z historycznych skojarzeń. Utwór, w którym sok pomidorowy zostaje powiązany z płynącą lawą, by zwrócić naszą uwagę na różne wymiary rzeczywistości nawiązujące do zjawisk utraty i zniszczenia.

Pompeii today

The tomato juice has been withdrawn

Luxurious airport bazaars

Lie arid

 

Getting home was harder once

But, airborne, my tomato juice arrived

Warmed by that familiar sun

 

Desolation now

Redlessness

 

The distant volcanic tremor of the engines

 

Alabaster floors glisten like glass

Waiters absently wait

For people

Luggage

Miles

 

Flowing lava


tłum. Tom Wachtel


        

Pompeja dzisiaj

Sok pomidorowy wycofano

Luksusowe bazary lotnisk

Osuszono

 

Niegdyś tak trudno było wrócić

W samolocie sok pomidorowy

Znanym słońcem ogrzany

 

Teraz pusto

Nieczerwono

 

W oddali wulkaniczne drżenie silników

Szkliście lśnią alabastrowe podłogi

Kelnerzy bezwiednie oczekują

Bagaży

Ludzi

Mil

Sunąca lawa…


W swej twórczości Anna Maria Mickiewicz maluje osobiste obrazy, utrwalając chwile życia, z którymi możemy się identyfikować i uznać za własne. Utwory te cechuje subtelność przedstawienia, ale i wyrazisty charakter. Autorka tka delikatny ścieg poetycki, ale jednocześnie stawia pewny krok kogoś, kto rozumie znaczenie trzęsień ziemi.

                                                                ***

Co czuje poetka?

 

Ile piór wyrwanych ze skrzydła czyni je niezdolnym do lotu? Ile piór trzeba złamać, by powstał wiersz? Ile piór należy posiąść, by powstał wodzowski pióropusz? Jaką należy mieć osobowość i otoczenie, by powstała potrzeba strojenia się w piórka?

Anna Maria Mickiewicz. Nike z Londynu. Jedno pióro wyjęła ze swego skrzydła. Cel: wzlecieć wyżej. Były czasy, kiedy mieszkańcy miasta chcąc zatrzymać boginię, pozbawili ją skrzydeł. Ona jest z nami, choć odfrunąć mogła. W ręku ma nie miecz czy liść laurowy, lecz pióro. Jak żyć, by wiersz mógł zaistnieć? Ile trzeba, by powstał i był z autorem przez całe życie? One być może tworzone są podczas chwil magicznych, lecz są ważne również później. Współtworzą rzeczywistość. Mają swoje miejsce. Oddzielone od obowiązków rodzinnych, nie są ucieczką czy udziwnionym eskapizmem. Emanują na sposób wystroju wnętrza, rodzaj pracy. Tworzą szacunek dla sztuki. Są w powietrzu niemalże czytelne. Żarówki jednak w toalecie są dokręcone i odkurzone. Codzienność nie skrzeczy. Podłogi również, choć drewniane.

Nike jako bogini zwycięstwa. Czego nad czym? Kogo nad kim? U niej nie ma walki. Mityczne rodzeństwo – Krotos i Bia – uczestniczyło w pojmaniu Prometeusza, brat Zelos jest synonimem rywalizacji, współzawodnictwa. U niej walka odbywa się w momencie tworzenia. Każdy nowy zapis jest zwycięstwem. Wzlotem nie Ikara, który używał skrzydeł do ucieczki, lecz wzniesieniem się gdzieś, choć trochę dalej niż codzienność. Tworzenie szerszego bytu. Posągi Nike można znaleźć na dziobach okrętów. One jako pierwsze przeszywają powietrze.

 

Co ze skrzydłami? Delikatność ma w sobie tę siłę, że nie jest podatna na pęknięcia. Złożone, uśpione, zwinięte? Nie. Ciepłe noce w północnym Londynie są tego świadkami. Wiersze powstają. Nabierają życia samoistnego, niezależnego.

Co czuje poetka, wiedząc, że jej wiersz funkcjonuje niezależnie od niej? Gdzieś, w odległych krainach, ktoś czyta jej słowa. Wzrusza się nimi. Przymyka oczy. Zamawia kolejny kieliszek wina. Zamyka książkę... Coś się zmieniło. Powstało coś więcej, niż znalezienie przestrzeni na twórczość, niż wydobycie z siebie kreacji.

Powstał byt nowy, który wzbogaca innych. Być może tu właśnie jest odpowiedź na pytanie: Od kiedy wiadomo, że jest się poetką? Od postanowienia, pierwszego druku, pochwały autorytetu? Może właśnie od momentu, gdy wiersz zamieszka gdzie indziej. Stanie się zapisem odbioru świata, który ktoś uzna za własny. Wpłynie na rozwój wrażliwości. Można więc stroić się w piórka. Mnogość ich przykryje wszystko.

Tak przynajmniej się może zdawać. Bardziej ryzykowną decyzją jest ubrać się w tylko jedno. Szczególnie, gdy jest to decyzja życiowa. Nie jest bowiem pewnym, czy nas ochroni i czy będzie ewoluowało (nie zmieniając tożsamości).

Spływająca z nieba Nike dotyka Ziemi. Gest ten ujęty w jednej z rzeźb stał się, jak wiadomo, podstawą do przedstawiania Aniołów. Tak wygląda nasza Nike, nasz Anioł w Londynie.

 

Adam Siemieńczyk

Piękni Ludzie. Poeci mojej emigracji, wybór Adam Siemieńczyk (Warszawa: Wyd. IBiS, 2012)

                                                                                                            

Opracowanie na podstawie materiałów archiwalnych: Magdalena Ryszkowska, Piotr Sanetra

 

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (6)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (6)

 

Aleksander Gierymski

W ciągu kilku lat wydaliście ponad 160 pozycji w warunkach konspiracji. Przedsięwzięcie niezwykle trudne, pełne ryzyka, na zewnątrz czuwała policja polityczna zwana Służbą Bezpieczeństwa z rozbudowaną siatką konfidentów. Trudności z papierem, przecież zużywaliście tego tony, farba, transport, magazyny, dystrybucja, rozliczenia finansowe i cały ten bałagan organizacyjny, któremu przecież trzeba było nadać jakieś ramy. Zatem pięścią w piersi, jak na spowiedzi i odpowiedź - skąd papier, farba materiały wyjątkowo reglamentowane? Jak wyglądał schemat organizacyjny?

 

Schemat organizacyjny… Troszkę się uśmiałem kiedy to przeczytałem. Wie pan, ja poza NOW-ą, poza KOR-em, którego byłem współpracownikiem nigdy nie należałem do żadnej dużej grupy, z nikim się nie identyfikowałem, nie próbowałem tworzyć środowisk, partii politycznych… Myślę natomiast, że byłem niezłym organizatorem, nigdy nie bałem się pracy, także tej fizycznej, którą zresztą do dziś lubię. I tak sobie myślę, że dawałem niezły przykład moim współpracownikom. No więc ten schemat organizacyjny – na początku robiliśmy – może zresztą ja najbardziej - wszystko, dosłownie wszystko. Począwszy od kontaktów z autorami, tłumaczami, redaktorami, przepisywania tekstów na maszynie – dzięki Bogu parę lat wcześniej kupiłem maszynę do pisania aby przepisać na niej moja pracę magisterską, to przy jej pisaniu nauczyłem się stukać w miarę szybko w klawisze, poprzez targanie w wydłużających się rękach – bo każda torba ważyła co najmniej dwadzieścia kilo, a nosiło się dwie – składek z wydrukami, składanie, szycie, także dostarczanie, początkowo małych, potem większych ilości książek, kolporterom aż po zbieranie pieniędzy, płacenie drukarzom, autorom, grafikom, później składaczom, wszystkim zatrudnionym przy produkcji.

Skąd papier? Prosta odpowiedź: większość naszych książek została wydrukowana na tzw. dojściach, w drukarniach państwowych – wszystkie wówczas były państwowe. Ogromne, naprawdę ogromne zarobki drukarzy – nikt w długim łańcuchu ludzi produkujących książki nie zarabiał nawet ułamka tego, co oni – wynikał właśnie z tego, że to oni „kombinowali” papier, mówiąc wprost musieli go ukraść.

Mieliśmy też jeden nasz offset i papier do niego kombinowaliśmy wszędzie tam, gdzie to było możliwe. Jakieś możliwości kupna papieru od złodziei miał mój serdeczny kumpel, nieżyjący od półtora roku Marek Krawczyk, twórca podziemnego wydawnictwa Pomost, kiedyś, to zapewne była końcówka ’84 roku albo wiosna ’85 przywieźliśmy z Jarkiem Markiewiczem, zupełnie na wariackich papierach, ponad tonę papieru z Lublina załatwioną przez Włodka Blajerskiego, z którym siedziałem w więzieniu na Rakowieckiej, a który po opuszczeniu pudła został dyrektorem Wydawnictw Naukowych KUL-u. Było też trzecie źródło, zupełnie nikomu nieznane, przez nikogo – o ile wiem – nie wykorzystane. Nie wiem na jakiej zasadzie ale w składach makulatury trafiały się bele papieru do drukowania na maszynach rolowych. Chyba Jarek znalazł jakieś dojście i kupowaliśmy ten papier tnąc go później na arkusze. To była koszmarna robota, a i straty tego papieru były bardzo duże. Ale z uporem maniaka robiliśmy to wiele razy. Mieliśmy wreszcie wsparcie od chłopaków z buddyjskiego wydawnictwa Pusty Obłok – Bolka Roka i Krzysztofa Lewandowskiego, oni też mieli jakieś możliwości. No i trafiały się, niezbyt często, ale jednak możliwości kupna papieru w sklepach. Mieliśmy przekupiony personel w jednym z takich sklepów, chyba na Płockiej.

 

Kim byli ci drukarze na „dojściach”. Jak rozumiem nie byli to ideowcy?

 

W żadnym wypadku. Pamięta pan, mówiłem o tym na początku naszej rozmowy, że w ’81 roku wsypali nas drukarze z drukarni w Stronnictwie Demokratycznym. Nie mam wątpliwości, że gdyby ci z innych drukarni wpadli, zrobiliby to samo.

Niespecjalnie ich interesowało co drukują, ważne było aby dostali kasę. I jak powiedziałem, zarabiali krocie. Co śmieszniejsze wszystkie zarobione pieniądze potrafili przeputać. Może zresztą dlatego wciąż ich potrzebowali? Opowiem tylko o jednym z nich. Rysiek – imię prawdziwe – pracował w Instytucie Matki i Dziecka. Zarabiał u nas ogromne pieniądze, naprawdę ogromne i… I mieszkał w maleńkim pokoju z żoną i trójką dzieci. To był dosłownie taki pokój, że jak rozłożyli sprzęty do spania to nie było jak przejść. A w sąsiednim pokoju mieszkali rodzice z siostrą i jej dwójka dzieci. Armagedon. Mógł za pieniądze zarobione w Przedświcie kupić spore mieszkanie ale, o ile pamiętam, po ’89 był tak samo biedny jak przed erą podziemnych druków.

 

Co oni robili z tymi pieniędzmi?

 

Nie wiem, jak inni ale Rysiek lubił alkohol, lubił hazard, sporo wydawał na wyścigach konnych, lubił stawiać kolegom. W przypływie szczerości oznajmił mi kiedyś, że Instytut mógłby mu w ogóle nie płacić, a on i tak by tam pracował. Wcale się nie dziwiłem – chciałbym mieć takie pieniądze, jakie mu płaciliśmy. Czasami zresztą drukował też jakieś etykiety dla prywaciarzy. To były znacznie bezpieczniejsze fuchy.

 

Nie baliście się, że jak wpadnie takie dojście, to skończy się wydawnictwo?

 

Nie. Przede wszystkim dlatego, że mieliśmy – w przeciwieństwie na przykład do ogromnego w pewnym momencie Wydawnictwa Krąg – tych dojść sporo. Może poza pierwszym półroczem nigdy nie działaliśmy tylko na jednym „dojściu”. Zawsze było ich co najmniej trzy. Ale, co więcej, często było tak, że ktoś znajdował jakąś możliwość druku i nie informował innych o tym miejscu. Mówiło się po prostu, że można gdzieś coś wydrukować i tyle. Fakt, istniała możliwość, że takie miejsce wpadnie, a z nim nasz człowiek ale… Ale drukarz nie mógł zdradzić innych.

 

Mieliście ten jeden offset…

 

Tak. I wiedzieliśmy o tym tylko my z Jarkiem. Od czasu do czasu coś na nim drukowaliśmy.

 

Pan to robił wcześniej, ale Jarek Markiewicz, subtelny poeta…?

 

Wspominałem już wcześniej, że Jarek miał jakiś niesamowity talent improwizacyjny. A poza tym szybko, bardzo szybko się uczył… Drukowanie to nie jest zbyt skomplikowane zajęcie. Pytał pan też o farbę – to nie był problem, trochę przywoził nam Krzysiek Freisler z Berlina, trochę kupowaliśmy od drukarzy – z tego nikt nie był w stanie ich rozliczyć. W każdym razie ten jeden offset był nasza polisą ubezpieczeniową. Gdyby wszystko zawiodło, zawsze mogliśmy odbić się od dna.

 

Jak znajdowaliście ludzi do introligatorki?

 

W zasadzie nigdy z tym nie było problemu. Wiele osób potrzebowało dodatkowego zarobku. Wystarczyło zapytać w naszym kręgu towarzyskim kilka osób. Dosyć szybko zresztą wykształciła się grupa naszych trzech-czterech „zawodowych” składaczy, wśród których prym wiódł oczywiście „Obrzynek”. Ale sporo roboty wykonał też chyba Mietek Książczak i jego ekipa., rodzice Anki Iwanowskiej, sporo innych osób, których nazwisk nie potrafię już dziś odtworzyć choć często – jadąc po mieście – wiem, że w jakimś domu była składana jakaś książka.

 

Ile Waszych książek przejęła Służba Bezpieczeństwa?

 

Rozumiem, że mówimy o pełnych nakładach. Nie jestem tego pewien, ale wydaje mi się, że trzy. I żadna – poza jedną, maleńką książeczką Janka Lityńskiego „Solidarność – problemy, znaki zapytania” - w drukarni, to zresztą w założeniu nie byłoby możliwe – z drukarni odbieraliśmy pojedyncze składki, czasami było też tak, że jedną książkę drukowaliśmy w różnych miejscach. Część w jednym miejscu, inną w innym. Broszura Lityńskiego była na tyle mała, że drukowaliśmy ją „na raz” – to ta historia, którą opowiadałem mówiąc o „Słoniu”. Wpadła też na pewno książka Gancewicza „Człowiek 102078” i powieść Piotra Skórzyńskiego „Jeśli będziesz ptakiem”. Wydaje się, że niezbyt dużo jak na tyle tytułów i siedem lat działalności. Wszystkie zresztą te książki wydrukowaliśmy ponownie. Oczywiście, w długim łańcuchu kolportażu wpadały pojedyncze egzemplarze, czasami więcej niż pojedyncze. Tak było w przypadku wpadki Tomka Doleckiego. Kiedy mnie zatrzymano też miałem w samochodzie po dwadzieścia egzemplarzy dwu tytułów: Ani Kalinowskiej /choć jej nazwisko nie figurowało na tej książce/ ZEN (Zeszyty Edukacji Narodowej) - Polska lat osiemdziesiątych. Stan środowiska przyrodniczego oraz Marka Nowakowskiego „Rachunek”. 

 

 

 Dziś już wiadomo, że wiele podziemnych wydawnictw otrzymywało maszyny poligraficzne z Zachodu. Wam jakoś szczęście nie dopisywało - nie dostaliście żadnych takich prezentów. Dlaczego, czy byliście aż tak mało operatywni? I jeszcze pragnę poruszyć dwie sprawy: podobno dokonaliście poważnego włamania, efektem którego była kradzież maszyny offsetowej. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić dwóch tak poważnych "kryminalistów" - Wacław Holewiński i poeta Jarosław Markiewicz. W roku 1984 zaliczył Pan kryminał, myślę, że nie ów offset był u podnóża wyroku?

 

Pozwoli pan, że zanim odpowiem na pytania jedno drobne ale konieczne sprostowanie wynikające z mojej nieuwagi. Jak słusznie zwróciła mi uwagę jedna z czytelniczek naszej rozmowy, „uśmierciłem” Jarka Markiewicza w czwartym odcinku tego wywiadu dwa lata przed jego rzeczywista śmiercią. Faktycznie, mój podziemny przyjaciel i wspólnik zmarł w czerwcu 2010, a nie 2008 roku. Wszystkich za tę pomyłkę przepraszam.

Teraz wracam do pańskiego pierwszego pytania. Dlaczego Przedświt nie otrzymał nigdy żadnej maszyny drukarskiej z Zachodu? Po prawdzie sam bym chciał poznać odpowiedź na to pytanie. Z mojej wiedzy wynika, że sprzęt poligraficzny dostawały – w porównaniu z naszym – mikroskopijne wydawnictwa. Próbuję to racjonalizować i… i takie nasuwają mi się wnioski. Po pierwsze moje drogi z dawnym, KOR-owskim środowiskiem, które miało ogromny wpływ na rozdział maszyn zarówno na Zachodzie jak i tu, w kraju, rozchodziły się bardzo wyraźnie. Po wtóre, być może to Przedświt najbardziej zasługiwał na określenie „wydawnictwo niezależne”, bo nie byliśmy związani czy „podwiązani” pod żadną strukturę związaną z jakimkolwiek środowiskiem politycznym ani Solidarnością. Po trzecie wreszcie, być może, ale tu spekuluję, nasz program wydawniczy powodował iż niektórzy „decydenci” uznali iż nie warto nam tego sprzętu dostarczać…

 

Co to znaczy „wasz program wydawniczy”? Czym się różnił od innych wydawnictw podziemnych?

 

Wie pan, od początku, od pierwszego dnia naszej podziemnej działalności, wiedzieliśmy – chyba nawet nie musieliśmy tego z Jarkiem ustalać, że jedynym kryterium decydującym o wydaniu jakiejś książki będzie jej poziom. No i zaraz na początku Przedświtu wydaliśmy debiutancki tomik Kamila Sipowicza „Tajemnicze dzieje pierwiastków” – wiersze kompletnie apolityczne, kompletnie! Ileż my się nasłuchaliśmy za tę książeczkę… Uznano nas niemalże za szkodników podziemia… No, bo jak można marnować papier na coś takiego… Takich przypadków, takich książek było więcej.

Teraz muszę przejść do historii – zdarzyła się raz jeden – kiedy obiecano nam offset. Nie jestem tego w stu procentach pewien, ale wydaje mi się, że to Grzesiek Boguta, szef, po wyjeździe Mirka Chojeckiego w ’81 roku do Francji, NOW-ej – który to mógł być rok? 1984? 1985? - oznajmił, że przyszedł dla nas sprzęt i jest do odebrania w kościele, bodaj w Grodzisku. Podał mi jakieś hasło, na które miał zareagować miejscowy ksiądz. Rozumie pan, jaka była w nas radość. Każda własna maszyna drukarska, zwłaszcza nowa, była na wagę złota. Pojechaliśmy z Jarkiem do tego Grodziska. Wchodzimy na plebanie, odnajdujemy księdza, pleciemy jakąś bzdurę, która miała być hasłem, kapłan patrzy na nas jak na debili, w ogóle nie wie o co chodzi, my jak te kołki upieramy się, że ma coś dla nas mieć. Sytuacja jest groteskowa. Wreszcie zaczynamy gadać otwartym tekstem, ksiądz wzrusza ramionami, odsyła nas w zupełnie inne miejsce, być może – tego też już nie pamiętam – do Józefowa, w każdym razie do któregoś kościoła na trasie otwockiej. Sytuacja się powtarza. Wchodzimy, rzucamy wyuczoną na pamięć treść hasła, ksiądz znów patrzy na nas jak na niedorozwiniętych… Tak sobie myślę, że w czasie okupacji wziętoby nas najpewniej za prowokatorów i rozwalono… W ’84 pewnie też ci księża podejrzewali nas o jakieś niecne konszachty. W każdym razie z tego Józefowa znów nas gdzieś odesłano i sytuacja była dokładnie taka sama jak uprzednio.

 

Boguta nie wytłumaczył panu – już po fakcie - sytuacji…?

 

Pewnie coś tłumaczył, pewnie mówił o jakimś nieporozumieniu ale… co nam z tego. W każdym razie nigdy więcej nie poinformował, że przyszedł dla nas sprzęt poligraficzny. Z perspektywy czasu myślę jednak, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Trzeba pamiętać, że przychodzący z Zachodu sprzęt często był faszerowany aparaturą nadawczą i dosyć szybko naprowadzał bezpiekę na podziemne drukarnie. Niestety infiltracja środowisk emigracyjnych przez bezpiekę była ogromna.

Aby być w zgodzie z prawdą muszę opowiedzieć o jeszcze jednej – tym razem mojej – próbie nacisku na ludzi, którzy – to wiem z całą pewnością – mieli możliwość wywarcia odpowiedniego wpływu na tych, którzy decydowali o rozdziale sprzętu. Otóż w latach 1984-1986 byliśmy wydawcą miesięcznika Kultura Niezależna. To pod naszym szyldem wyszło pierwszych dwadzieścia numerów. Pod koniec, a więc musiał to być rok ’86 dusiliśmy się nadmiarem tytułów do wydania do tego stopnia, że oznajmiłem naczelnemu Kultury Niezależnej, Andrzejowi Osęce, że nie możemy dalej wydawać – każdy numer miał koło stu stron i każdy był wydawany w kilku tysiącach egzemplarzy – jego pisma, chyba że… chyba że dostaniemy offset. Osęka próbował ze mną negocjować, rozmowa stawała się coraz bardziej nerwowa, po czym… wziął się na mnie obraził.

 

To wtedy postanowiliście ukraść offset?

 

Nie, to było wcześniej. Mówi pan, że trudno panu sobie wyobrazić Holewińskiego i Markiewicza w roli „kryminalistów”. Noooo, mój przyjaciel, miał czasami pomysły – choć akurat ten nie był jego ani mój – jeszcze lepsze. Pamiętam, że wcześniej Jarek planował napad na małą drukarenkę na ulicy Brzeskiej. Wymyślił aby z Krzysiem Freislerem dać w łeb pończochą wypełnioną piaskiem strażnikowi i zwinąć z tej drukarni maszynę. Jarek był tak przekonywujący w swoich pomysłach, że we trzech zaczęliśmy nawet czynić jakieś przygotowania do tego napadu. Szczęśliwie nie musieliśmy nikogo pozbawiać przytomności.

Wracam do naszego „skoku stulecia”. Muszę tylko skorygować pańskie pytanie. Na szczęście nigdzie nie musieliśmy się włamywać. Jak już wcześniej mówiłem mieliśmy „wejście” do drukarni na rogu Alej Ujazdowskich i Wilczej. Składki z tej drukarni zwykle odbierali Słoń z Bogdanem Porowskim – w każdym razie ja nie znałem ani tych drukarzy, ani rozmieszczenia pomieszczeń w powielarni. Któregoś dnia przyszedł do mnie Bogdan i oznajmił, że od paru tygodni na korytarzu tej drukarni wystawiony jest zepsuty mały offset, którym się nikt nie interesuje i że moglibyśmy go zwinąć. Uznał, że bez problemu można go wynieść w dwie osoby. Zapaliłem się – podobnie jak inni do tego pomysłu. Mały offset to było to, na czym nam najbardziej zależało. Bo duży do formatu A3 czy B3 to jednak olbrzymi kłopot – raz, że waga takiej maszyny, dwa, że wymaga znacznie większego pomieszczenia, a i często tak zwanej siły, która przecież nie była instalowana standardowo w każdym domu.

Kiedy to było? Staram się precyzyjnie ustalić moment, najpewniej jesienią ’84 roku. Od marca tego roku miałem prawo jazdy ale w maju wylądowałem w więzieniu, a na pewno kierowałem wówczas samochodem i na pewno było jeszcze ciepło, a musiało to też być przed aresztowaniem Bogdana w styczniu ’85. Więc pewnie wrzesień ’84. Postanowiliśmy działać kompletnie bezczelnie. Uznaliśmy, że nie możemy tego robić wieczorem, bo wtedy istnieje znacznie większe prawdopodobieństwo, że ktoś zwróci na nas uwagę. Więc w środku dnia, koło południa zajechaliśmy w trzy samochody pod drukarnię. Słoń i Bogdan – dlaczego oni? byli mniej więcej jednakowego wzrostu więc najłatwiej im się niosło maszynę - w kombinezonach robotniczych, w płóciennych czapkach częściowo zasłaniających twarze, udając ekipę remontową sprzętu poligraficznego, zeszli z ulicy wprost do drukarni i przez nikogo nie niepokojeni wynieśli ten offset na zewnątrz. Załadowali go do Jarka Simki, stosunkowo dużego samochodu /którym potem przez jakieś dwa lata jeździłem/ po czym wsiedli do samochodu kierowanego przez Bogdana, zrzucili kombinezony i zaczęli jechać, Jarek za nimi, ja – chyba z Krzyśkiem Siemieńskim - za Jarkiem. Mieliśmy ustalony harmonogram zachowań w przypadku natknięcia się na jakiś patrol – bez szczegółów, pierwszy i trzeci samochód miał ochraniać auto Markiewicza i nie dopuścić do jego kontroli…

 

Rozumiem, że ten offset nigdy nie wpadł – każdy przecież miał wybity jakiś numer seryjny, więc w przypadku wpadki poszlibyście siedzieć za kradzież…

 

Tak, nigdy nie wpadł, choć było tego bardzo, bardzo blisko. Jak mówiłem Bogdan Porowski to była nasza złota rączka. Zawieźliśmy ten sprzęt do niego. Dostał pieniądze na zakup brakujących części i miał doprowadzić maszynę do stanu używalności. Zdobywanie części jakoś się – to zrozumiałe, maszyna była stara i niezbyt łatwo było zdobyć to, czego brakowało – ślimaczyło, a w styczniu ’85 Bogdana, co wcześniej opisywałem, aresztowano. Wszyscy baliśmy się, że „zaaresztowano” u niego ten offset. I… i gdyby nie pomysłowość Bogdana tak by się stało. Ubecy zrobili rewizję u niego w domu, potem zeszli z nim do piwnicy. Maszyna była w piwnicy Bogdana ale nasz kolega miał też klucze do sąsiedniej piwnicy. Piwnicy sąsiada.. To do niej zaprowadził ubeków…

 

Dramatyczna historia z happy endem.

 

Tak, nie ma co ukrywać, gdyby znaleziono ten offset, z cała pewnością Bogdan nie dostałby wówczas pół roku. Wyrok byłby znacznie, znacznie wyższy…

 

Przejdźmy teraz do Pańskiego aresztowania w 1984 roku. To była świadoma, przygotowana akcja bezpieki czy przypadek?

 Absolutny przypadek. Co więcej nie zatrzymała mnie bezpieka, a milicja. Ale po kolei. Wydaje się, ze ktoś tam na górze dawał mi ostrzegawcze znaki już wcześniej. Pod koniec kwietnia, a może raczej na początku maja ’84 przeprowadzono u mnie w mieszkaniu na Chmielnej rewizję. Traf chciał, że tego dnia miałem sporo „towaru” u siebie. Kiedy usłyszeliśmy dzwonek o szóstej rano wiedzieliśmy, że to bezpieka. Co było pod ręką natychmiast zaczęliśmy z żoną wrzucać do naszej skrytki. Ale nie mogło to przecież trwać za długo. Nie byliśmy w stanie schować ogromnej torby wypełnionej po brzegi nowym numerem Karty. Więc została tak, jak stała, na środku mniejszego pokoju, tuż przy łóżeczku naszej dwuletniej córki.

 

Nie znaleźli?

 

Przerzucili całe mieszkanie, a do tej torby nie zajrzeli. Znaleźli jakieś drobiazgi, numer Tygodnika Mazowsze, może jakąś kasetę, nic więcej. Byli wyraźnie zawiedzeni. A nas, oczywiście, oblewały zimne poty. To po prostu nie mieściło się w głowie, zajrzeli wszędzie, do każdej szafki, do łóżka, kredensu, wysuwali każdą książkę z półek – a już wówczas miałem ich ogromnie dużo - a nie przyszło im do głowy zajrzeć do stojącej na środku pokoju torby.

 

Darowano Panu miesiąc wolności.

 

Chyba nawet nie cały, ale przecież dobre i to. 28 maja do późnej nocy, nie wiem już dlaczego – w każdym razie w myśl mojej zasady, którą wpoiłem chłopakom: co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj, bo jutro możesz już nie mieć na to szans -  przerzucaliśmy z Wieśkiem Bielińskim ksiązki, a może dopiero wydruki, tego nie pamiętam, z jednego lokalu do drugiego. Skończyliśmy chyba koło północy. Odwiozłem Słonia do Ewy, jego późniejszej żony, umówiliśmy się na następny dzień i zamiast na Chmielną /wówczas Rutkowskiego/, do swojego mieszkania, postanowiłem pojechać do Radości, gdzie u moich dziadków nocowała żona z córką. Jechałem Wisłostrada i na wysokości Tamki dostałem drugie ostrzeżenie. Zatrzymał mnie do kontroli patrol drogówki. Na szczęście nie sprawdzali mi samochodu. Powinienem był wówczas podjechać na Chmielną i zostawić tam to, co wiozłem… Miałem w samochodzie po dwadzieścia egzemplarzy książek Marka Nowakowskiego /„Rachunek”/ i Ani Kalinowskiej / „Polska lat osiemdziesiątych. Stan środowiska przyrodniczego. Zeszyty Edukacji Narodowej”/. To były egzemplarze autorskie, byłem z obojgiem umówiony na następny dzień. Oprócz tego miałem kilka matryc do Karty i ze cztery ryzy papieru. Ale i to ostrzeżenie do mnie nie dotarło. Drugi raz zatrzymano mnie między Wawrem, a Aninem – być może zresztą tylko dlatego, że włączyłem długie światła na zupełnie pustej o tej porze szosie. No i tym razem nie miałem już szczęścia.

 

Kazali otworzyć bagażnik.

 

Tak. Zobaczyli te ryzy papieru. To ich zainteresowało, więc zajrzeli do schowka, zobaczyli matryce. Zaczęli czytać, a tam akurat było coś o milicji, potem za tylnym siedzeniem znaleźli książki. Próbowałem z jednym z nich negocjować, miałem przy sobie sporo gotówki i byłem gotów zapłacić za swoja wolność. Ten, z którym rozmawiałem, nie wiem czy to była gra czy naprawdę gotów był tak postąpić, stwierdził, że on chętnie ale nie może, bo jest ich dwóch i ten drugi doniesie. Faktem jest, że kiedy zobaczyłem za rządów Jana Olszewskiego papiery z tego zatrzymania…

 

Za rządów Olszewskiego? Czyli przed powstaniem IPN-u zobaczył Pan swoje papiery?

 

Tak, wyciągnął mi te papiery, ale tylko te dotyczące zatrzymania przez milicję, Włodek Blajerski, którego poznałem kilka dni po zatrzymaniu i z którym siedziałem na Rakowieckiej. Włodek w rządzie za czasów rządu Olszewskiego był dyrektorem gabinetu ministra sprawiedliwości, a za rządów Suchockiej wiceministrem spraw wewnętrznych. Jeszcze do niego wrócę, w każdym razie w tych papierach zobaczyłem nie tylko informację milicjanta, że chciałem go przekupić ale i coś więcej, coś, co mnie rozśmieszyło do łez. W moim dużym fiacie, poprzedni właściciel, wymontował radio, a ja nie kupiłem nowego i w jego miejscu wystawały kable. W interpretacji milicjanta te kable mogły służyć do podłączenia urządzenia nadawczego.

 

Fachowiec…

 

Dużej klasy. W każdym razie nie udało mi się ich przekupić, zawieźli mnie, to znaczy nie, inaczej – jeden się przesiadł do mnie i kazali mi jechać do komendy na Grenadierów, drugi nas eskortował. Potem standard, zrzucanie ciuchów, obmacanie ich, przysiady z gołym tyłkiem i na dołek. Znacznie gorszy niż w Pałacu Mostowskich i w innych komendach. Niezbyt duża cela, mało miejsca, smród, a w niej z dziesięć osób, sami kryminalni. W którymś momencie wrzucili do celi młodego chłopaka, złodzieja. Był tak pobity przez śledczych, że prawie nie mógł się ruszać. Był cały fioletowo-siny…

 

PRL-owska rzeczywistość…

 

Wie Pan, mnie się zdarzyło i wcześniej i później siedzieć na „dołkach” z kryminalnymi ale tak pobitego człowieka nigdy nie widziałem. Nigdy!

 

Rozumiem, że z samego rana przyjechała po pana ekipa z Pałacu Mostowskich.

 

No właśnie nie. Owszem, przyjechali po mnie ale dopiero koło czternastej.

 

Nie spieszyli się.

 

Nie spieszyli, widocznie mieli ważniejsze sprawy na głowie. Zabrali mnie na rewizję do mieszkania. Śmiać mi się chciało, bo wiedziałem, że niczego już nie są w stanie znaleźć, że skoro nie wróciłem na noc, to moja zona i moi koledzy „wyczyszczą” mieszkanie. Na stole stały szklanki z resztkami herbaty, których wcześniej nie było, byłem więc zupełnie spokojny. Powiedziałem im aby szukali czego chcą, a sam poszedłem się wykąpać. Wziąłem ze sobą ręcznik, szczoteczkę do zębów, na nic innego się nie zgodzili.

Odwieźli mnie – nie wiedzieć czemu - ponownie na Grenadierów i dopiero następnego dnia, chyba znów koło czternastej zabrali do Pałacu Mostowskich. Tam od razu na górę. Wprowadzili mnie do jakiegoś pokoju, a zaraz potem weszła kobieta, pewnie z 10-12 lat starsza ode mnie. Powiedziała, że jest prokuratorem prokuratury wojewódzkiej. W drzwiach stał ubek. To była dziwna sytuacja. Pani prokurator zwracała się do ubeka w randze porucznika z pytaniami jakie ma mi postawić zarzuty. Rozumie pan? Prokurator zwraca się do ubeka z pytaniem jakie ma mi postawić zarzuty!

 

Zna Pan nazwisko tej pani prokurator?

 

Tak, to Krystyna Bartnik, prokurator z osławionego zespołu prokurator Baronowej. Zespołu, który w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych podpisywał najbardziej plugawe zarzuty w sprawach politycznych.

Jeśli pan pozwoli zanim przejdziemy do mojego uwięzienia jeszcze kilka słów w sprawie tej pani. Kiedy już siedziałem na Rakowieckiej zachowywała się skandalicznie wobec mojej rodziny. Ale to pal licho. Tyle, że moja „przygoda” z panią Bartnik nie zakończyła się w roku ’84. Kiedy już w III RP robiłem aplikację i byłem w tak zwanym obiegu, trafiłem do Wydziału Sędziowskiego Prokuratury Wojewódzkiej. Wskazano mi biurko przy którym mam usiąść. Siadłem i… i nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Naprzeciwko mnie siedziała Krystyna Bartnik.

 

Który to był rok?

 

1994.

 

Poznała Pana?

 

Nie, nie poznała, a ja się nie zamierzałem przypominać. Ja zresztą miałem innego patrona, też niezłego „ancymona”, który kiedy zszedł ze mną do bufetu zaczął opowiadać o początkach swojej kariery, o tym, jak z milicjantami przed laty, to musiały być lata sześćdziesiąte „spuszczali wpierdol” zatrzymanym. Niezmiernie bawiło go to wspomnienie. „Najpierw się biło, potem wsadzało do metalowej szafy. Kiedyś żeśmy zapomnieli o kliencie i mało się nie udusił”…

 

Dobrane towarzystwo. Jak pan to zniósł?

 

Nie wiem jak bym sobie z tym poradził, pewnie bym nie skończył aplikacji. Szczęśliwie byłem tam chyba tylko dzień albo dwa, bo wieczorem poszedłem z kumplami grać w koszykówkę i po wyskoku, przez nikogo nie atakowany, tak nieszczęśliwie upadłem, że mi nogę załadowano na sześć tygodni w gips. Ale żeby było ciekawiej to wciąż nie był koniec moich przygód z prokurator Bartnikową. Pod koniec 2005 albo na początku 2006 roku Gazeta Wyborcza, TVN, chyba Polsat ogłosiły, że ta dyspozycyjna prokurator jest… prokuratorem w Ministerstwie Sprawiedliwości. Oczywiście nikomu by to nie przeszkadzało, zwłaszcza „lustratorom” z Czerskiej gdyby to nie był czas rządów PiS-u i Ziobry. Ponieważ wcześniej pisałem o Bartnikowej w Gazecie Polskiej natychmiast zadzwoniono do mnie. Opowiedziałem kim była, z moją żoną – ponieważ mnie nie było w Warszawie - zrobiono materiał telewizyjny. Zrobił się ogromny szum i panią wywalono.

 

Z prokuratury?

 

Panie Bohdanie, bez żartów. Wywalono ją z Ministerstwa Sprawiedliwości, wróciła do swojej prokuratury, do poprzedniego miejsca. Ot, cała dolegliwość. Pani prokurator nie poniosła żadnej, dosłownie żadnej odpowiedzialności za swoją dyspozycyjność w czasie PRL-u. Pewnie do emerytury dotrwała w prokuraturze…

 

Wracajmy do pańskiego aresztowania.

 

No, tak. Postawiono mi zarzut „działalności w byłym NSZZ >Solidarność<” oraz o przechowywanie „nielegalnych wydawnictw” z zamiarem ich rozpowszechniania. Jako żywo nie miałem nic wspólnego z działalnością w „byłym NSZZ Solidarność” ale cóż miałem prostować. Zresztą, pani prokurator nie oczekiwała ode mnie żadnych wyjaśnień. Podpisała, tak jak jej kazał ubek nakaz mojego aresztowania na trzy miesiące.

Sprowadzili na „dołek”. Odetchnąłem, było znacznie lepiej niż na Grenadierów. Dwa dni później wylądowałem w Areszcie Śledczym na Rakowieckiej. W porównaniu z „dołkami” luksus. Naprawdę luksus. Pościel! Czysta pościel. Człowiekowi niewiele potrzeba aby poczuł się szczęśliwym.

 

 

 

 

Jan Stanisław Smalewski - W sowieckich obozach śmierci (3)

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski

W sowieckich obozach śmierci (3)

 

W buchcie Wanino

 

Po dwudziestopięciodniowej podróży w wagonach towarowych w drugiej połowie sierpnia 1949 roku Rymsza dotarł do buchty Wanino, gdzie był ostatni punkt etapowy przed odjazdem na Kołymę.

Buchta to po prostu zatoka. A jeśli chodzi o Wanino, był to tak zwany pasiołek - miejsce na ziemi nie będące ani wioską, ani miastem. Wanino to nazwa pasiołka, w którym gromadzono więźniów; tysiące ludzi z wyrokami, znajdujących się pod strażą władzy radzieckiej i zamieszkujących w prowizorycznych barakach – tak zwanych zonach.

Oprócz terenu gęsto ogrodzonego kolczastym drutem, było tam także osiedle zamieszkiwane przez wolnych. Kim byli wolni? To ludzie, którzy odbyli wyroki, lecz z różnych względów i przyczyn nie opuścili ziemi, na którą zostali zesłani. Częstokroć nie mieli jak wydostać się stamtąd lub też po prostu nie mieli dokąd się udać. Znaczącą ich część stanowili ci, którzy wyroki zesłania odbyli, lecz nie otrzymali od władzy radzieckiej prawa repatriacji.

Po „szmonie” (rewizji) i innych formalnościach więźniów rozlokowano w zonie nr 1, w ogólnym baraku zwanym „wagzał” (peron).

To ogromny barak z trzypiętrowymi narami. W kącie miał tak zwaną kabinkę. Było to ciasne pomieszczenie zabudowane nieszczelnie deskami. Służyło za pokój dla brygadirów i czołowych działaczy „suk”, czy „worów”, rządy których zmieniały się prawie każdego dnia. Każdorazowo zmiana takiego rządu pozostawiała za sobą kilka lub kilkanaście ofiar.

Do władzy dochodziły w tym czasie „gabinety”: Piwowarowa, Uporowa, Uralskiego, Iwana Kołymy, Diadi Wasi i kilku innych. Ci ludzie w zonie czuli się pierwszymi po Stalinie. Co prawda przez krótki czas, ale byli najważniejsi.

Dla nich administracja obozowa nie istniała. Z ich rozkazu, podczas krótkiego tam pobytu Rymszy, zarąbano dwóch dozorców. Przedstawiciele władzy radzieckiej bardzo rzadko zjawiali się w zonie i nigdy pojedynczo.

W zonie było straszne przeludnienie. Transporty więźniów przeznaczonych na Kołymę stale nadchodziły. W połowie września około trzytysięczną grupę więźniów - do której trafił i on - odesłano do zony nr.5, gdzie rzekomo mieli być tylko sami więźniowie polityczni.

Okazało się jednak, że tam już mieszka około 70 osób kolorowych „suk” czy „worów”. Mieszkali oni w osobnym baraku, wszyscy chodzili z wypuszczonymi koszulami, każdy nosił w ręku karty. Nowo przybyłym proponowali grę. Każdy z nich szukał okazji, a gdy nie znajdowali chętnych, zasiadali sami ze sobą, stawiając w bank ubranie, obuwie lub inne szmaty i rzeczy, które do nich nie należały. W takich przypadkach, ten kto przegrał, musiał pójść odebrać je temu, do którego one należały i oddać temu, co je wygrał. Nierzadko w podobny sposób grano o ludzkie życie.

W zonie nr 5 było około trzech i pół tysiąca więźniów. Bałagan był nie do opisania. Słyszało się rozmowy wszystkich narodowości Europy i Azji, przeplatane gęsto sowieckimi przekleństwami.

Najwyższą władzę w zonie sprawował tak zwany komendant. Do pomocy miał on brygadzistów, którzy każde zarządzenie komendanta gorliwie wykonywali przy pomocy „dryna”. Była to absolutna, niepodzielna władza, od której odwoływać się pozostawało jedynie do Boga.

Za wiedzą i zgodą komendanta, a także brygadzistów, błatnyje, to znaczy złodzieje, uprawiali bezkarnie swój zawód: grabili ubrania, obuwie i inne rzeczy, opornych poskramiając widokiem noża czy piki - jak nazywano podobny do niego przyrząd.

Wydawanie posiłku - jeżeli tak można go było nazwać - odbywało się trzy razy na dobę, o różnych porach. Często obiad był o godzinie dwunastej w nocy, a kolacja nad ranem. A nieraz wydawano dwa posiłki zespolone. Nikomu nie wydano żadnych naczyń do jedzenia: ani misek, ani łyżek. Radzili sobie ludzie, jak kto mógł. Na co kto mógł się zdobyć sprytem i rozumem.

Pożywienie przynosili w beczkach z trzeciej zony, gdzie była kuchnia. Do noszenia beczek wyznaczeni byli na stałe ludzie, których nazywano bałandziorami. Mając możliwość stykania się z inną zoną, uprawiali oni handel. Z zony wynosili różne szmaty i obuwie, a przynosili z kuchni puste bańki konserwowe i różnego rodzaju tłuszcze.

Bańki używane były przez więźniów zamiast misek do jedzenia. Nabyte ze spekulacji bańki, nie pokrywały zresztą i jednego procenta ogólnego zapotrzebowania na miski. Wielu spośród więźniów wykorzystywało czapki zamiast misek. Po kilkakrotnym użyciu prawie wcale nie przepuszczały one zupy więc spełniały rolę podwójną: czapki i miski. O łyżkach nikt nawet nie myślał. Używanie łyżki, uchodziło za niedołęstwo.

Zamiast normy cukru otrzymywali cukierki, które docierały do nich w bardzo ograniczonej ilości, prawdopodobnie uszczuplane przez różnej maści spekulantów.

Chleb przywożono do zony samochodami, przy których stawiano stoły i wagi. Więźniowie ustawiali się po niego w kolejce, podchodząc brygadami. Na ogół swą pajkę otrzymywało się do czapki w postaci różnych rozmiarów okruszyn. Wagi ich, wynoszącej 600 gramów, przestrzegano. Chleb, a raczej jego okruchy, rozładowywano z samochodu szuflami. Ludzie, którzy go rozładowywali, deptali po nim butami i dlatego w więziennych pajkach było moc piasku, niedopałków, zapałek i innego śmiecia, nie wchodzącego normalnie w skład chleba.

Część chleba jednak trzymała się kupy, to znaczy docierała w postaci bochenków. Do ich otrzymania mieli prawo błatnyje, brygadziry, bałandiory i inni uprzywilejowani, według uznania „czcigodnego” komendanta.

Otrzymany chleb każdy starał się zjeść od razu, po pierwsze dlatego, że każdy był piekielnie głodny, a po drugie - jadł szybko ze strachu, by mu go nie odebrano lub skradziono.

Dotkliwie odczuwany był brak wody, którą także przynoszono beczkami z trzeciej zony. Wodę wydzielano i nigdy dla wszystkich jej nie starczało. Jej dotkliwy brak zmuszał ludzi do picia zlewków kuchennych, które przypadkowo przeciekały przez róg ich zony. Następstwem tego były różnego rodzaju choroby.

Leczenie chorób było bardzo prymitywne. W jednej „pałatce”, oznaczonej czerwonym krzyżem, urzędował lekarz - Niemiec z Berlina, nie znający ani słowa po rusku. W samej tej „pałatce” i w jej pobliżu czuć było w powietrzu obecność śmierci. Więźniowie wiedzieli, że przebywa tam, mimo iż nikt z nich na własne oczy jej nie widział.

Codzienne wywożenie umrzyków z zony ręczną dwukółką świadczyło o tym, że śmierć nie próżnuje. Miejsce, w którym ich zgromadzono, znajdowało się w szczerym polu.

Teren, na którym rozmieszczono zony, podzielono na rozległe płaszczyzny w formie kwadratów lub prostokątów, oddzielonych od siebie drutami. Cały obóz ogrodzony był pięcioma rzędami drutów kolczastych.

Bram było kilka, w tym jedna główna. Przy każdej bramie znajdowała się tak zwana wachta. To taka niedostępna budka, gdzie urzędował przedstawiciel władzy, którego zadaniem było pilnowanie, żeby nikt nielegalnie nie dostał się do zony, ani też z niej nie wyszedł. Kiedy wywożono z zony umarłych, ów przedstawiciel władzy „uroczyście” sprawdzał, czy wśród nich nie ukryto kogoś z żywych. Polegało to na tym, że każdemu z nieboszczyków wbijał w ciemię trzymany w dłoni zaostrzony długi rdzawy gwóźdź.

Widząc naocznie, że umarły nie drgnął, mógł dalej pełnić swoją służbę ze spokojem i przeświadczeniem, że ci, których wywieziono za bramę, żadnego niebezpieczeństwa dla ustroju socjalistycznego już nie stworzą.

W zonie różnego rodzaju epidemie segregowały ludzi. Jednych odsyłały w krainę wiecznych łowów, a innych do baraku z czerwonym krzyżem, na leczenie. Za zonę mógł dostać się tylko umarły, a do baraku z czerwonym krzyżem tylko taki, którego musiano już nieść na noszach. Zdrowi męczyli się w ciasnych barakach-namiotach. Ludzie spali tam, gdzie kto znalazł sobie miejsce: na narach, pod narami, w przejściu.

Nikt nie miał stałego miejsca. Prawo własności nie funkcjonowało. Większość żyła ze sobą w zgodzie. Więźniowie układali się do snu jeden obok drugiego, często nie znając się. Jeżeli było ciepło, to ci, co mieli nieco „barachła”, spali na powietrzu pod barakiem. - Tak żyli ci, co wnosili lub mieli wnieść swój trwały wkład w dzieło budowy komunistycznego ustroju, dokładnie zdając sobie sprawę z tego, że ich życie pozostanie na Kołymie. Na wyjazd tam oczekiwali wszyscy.

Po osiedleniu w „wagzale”, przydzieleniu do jednej z brygad i znalezieniu sobie miejsca na drewnianych narach Antoni Rymsza usnął twardym snem. O świcie obudził go hałas, jaki czyniło dochodzące z zewnątrz dzwonienie metalowym prętem w zawieszony na drucie kawał kolejowej szyny. W ten znamienny sposób brygadiry ogłaszali zbiórki więźniów.

Słysząc nawoływania do opuszczania baraku i stawania na zbiórce na zewnątrz, zerwał się z nar i odruchowo sięgnął ręką w stronę sąsiada, by go obudzić. Szarpnął raz, drugi, lecz on nie poruszył się.

Czując, że jego ciało stawia dziwny opór, pochylił się nad leżącym i zauważył, że w miejscu gdzie powinna znajdować się jego głowa, leży jakiś kawał derki. W pierwszej chwili pomyślał, że współtowarzysz celowo owinął nią głowę, żeby nie słyszeć hałasu dochodzącego z zewnątrz. Pociągnął za derkę i... przeszły nim ciarki. - Więzień nie miał głowy.

- Cholera, a jak mnie posądzą o to? – wystraszył się. Zorientowawszy się, że nikt nie zauważył jego odkrycia, zarzucił ponownie derkę na obciętą szyję denata i wybiegł na zewnątrz.

Niedługo potem któryś z brygadirów odnalazł zamordowanego i przeciągające się przeliczanie więźniów zakończono.

Kiedy całą brygadą ruszali na posiłek, z „wagzału” dyżurny wywoził ręczną dwukółką zwłoki nieznajomego.

W ciągu kilku pierwszych dni pobytu w buchcie część więźniów otrzymała pracę. Wyłoniono spośród nich kucharzy, sanitariuszy oraz cieśli i stolarzy, którym przydzielono robotę w porcie. Jak okazało się niebawem, przygotowywali oni stojący w zatoce statek „Aleksander Newski” do podróży z transportem więźniów przez Morze Białe do Magadanu.

Cieśle i stolarze budowali pod jego pokładem nary, czyli półki dla więźniów. On wytypowany został do grupy, której zadaniem było postawienie olbrzymiego brezentowego szałasu, przeznaczonego na punkt sanitarny. Wtedy nie wiedział jeszcze, że niebawem będzie służył również dla niego.

Brezent, z którego budowali szałas, pochodził z różnych obiektów wojskowych, był niejednolity w swej grubości i w stopniu zużycia. Część była po prostu podarta. Żeby okryć nim całość drewnianej konstrukcji - zbudowanej przez jeden dzień przez cieśli i stolarzy - należało go zszyć i posztukować.

Dratwę otrzymali od służby obozowej, gorzej było z igłami. Te należało zrobić z drutu. Osobiście wykonał jedną taką igłę, ostrząc ją na kamieniu, a jej ucho przecierając kawałkami szkła.

Pod koniec pracy przy szałasie, z jednego cieńszego kawałka brezentu, uszył sobie podręczną torbę, podwinął jej krawędzie i przeciągnął przez nie kawał zdobycznego sznurka, który potem - dla uniknięcia jej kradzieży - nosił obwiązany wokół nasady dłoni.

Po kilku dniach pobytu w buchcie władza obozowa obdzieliła ich porcją szmat i zużytych koców. Dostał koszulę, która ledwie sięgała mu pępka i mocno wystrzępiony na połach i rękawach, waciak. Wydano im również koce do spania, po jednym na siedem osób. Na szczęście, mając waciak, nie potrzebował - podczas zimowych nocy - rywalizować o koc ze śpiącymi obok więźniami.

 

    Przygotowując więźniów do srogiego klimatu Dalekiej Północy, w zonie rozpoczęto wydawać słannik. Był to wywar z gałęzi jedliny. Podobno najbardziej skuteczny i najtańszy środek przeciwko strasznej chorobie cyndze – szkorbutowi. Od rana setki ludzi ustawiło się w kolejce, by otrzymać porcję owego cudownego leku. Na jej czele stanęli bywalcy dalekich stron dzikiej północy: Kołymy, Peczory, Norylska, Workuty. Wszyscy oni opowiadali o strasznych męczarniach, jakie musieli znosić więźniowie od tej niemiłosiernej choroby; o spluwaniu zębami, nie gojących się ranach i innych niewyobrażalnych jej następstwach. Te opowieści rozprzestrzeniały się lotem błyskawicy, budząc wśród zgromadzonych strach i zaganiając ich w niekończącą się kolejkę po zbawienny słannik.

    Nastraszony możliwością zapadnięcia na straszną cyngę Antoni Rymsza ustawił się w kolejce, mimo iż dolegliwości jeszcze żadnych nie odczuwał. Jedyne, co go w tym czasie nękało, to straszliwy głód. Dlatego wiadomość, że słannika wydają tylko maleńką miarkę, która w niczym go nie była w stanie pohamować, denerwowała i jego. Wzbudzała żal.

    - Szkoda, że nie można jednocześnie spożyć czegoś, co zaspokoi głód i zapobiegnie groźnej chorobie – myślał.

    Słannik, według ustalonej normy, wydawał lekarz – Niemiec z Berlina. Niczym czarodziej zaklinający wstrętne choróbsko, stojąc przed beczką ze specyfikiem, odmierzał  każdemu należną mu normę. Robił to sprawnie, kolejka posuwała się szybko.

    Przybliżywszy się do beczki, Antoni zauważył, że jest ona do połowy wypełniona ciemnobrązową masą o gęstości świeżego miodu i roznosi zapach żywicy świerkowego drewna. Już wcześniej zorientował się jednak, że lekarstwo nie jest żadnym rarytasem. Widoczne gołym okiem reakcje więźniów zmuszały do refleksji nad słusznością decyzji wyczekiwania w długiej kolejce, poddawały w wątpliwość zasadność zasłyszanych opinii o wartościach tego „cudownego” leku.

    Kolejka posuwała się w milczeniu. Nadzieja na ratunek przed straszną cyngą, która niebawem miała zaatakować, zobojętniała więźniów na to, co wokół się działo. On też starał się nie dostrzegać tego, że kilku spośród tych, co próbowali przytrzymać go w ustach, zwymiotowało, nie zdążywszy nawet zbytnio oddalić się od beczki. Jego strach przed cyngą był większy, niż rodzący się wstręt do niej.

    Każdy, kto chciał otrzymać tę jedyną łyżkę zbawiennego leku, musiał ze sobą mieć to narzędzie. A słannik należało przełknąć natychmiast po otrzymaniu, nie odchodząc od beczki. On nie miał oryginalnej łyżki. W jego pobliżu nikt takowej nie miał. Miał wyżłobioną drewnianą deseczkę, którą – stojąc w długiej kolejce – zdrowymi wciąż jeszcze zębami przygryzał do stosownej formy, upodabniając ją do prawdziwej łyżki.

    Gdyby nie jego gęstość, nie otrzymałby swojej porcji. – Mimo wszystko z zazdrością spoglądał na podobne łyżki współwięźniów, które były większe i głębsze. By się nie czuć poszkodowanym, nabrał porcję pełną jak oko bawołu i natychmiast połknął paskudztwo.

    W pierwszym momencie poczuł słodkawy, ale wstrętny smak. Wstrzymując oddech, pośpiesznie oddalił się od beczki i pokonał strefę pierwszych kilku zaczarowanych metrów, która dla wielu okazywała się nie do przebycia. Udało się!.. Nie zwymiotował. Chwilę potem wydawało mu się nawet, że spośród jego znajomych, czuł się najlepiej; nie mierziło go. Niektórzy zaczęli mu tego zazdrościć.

    - Skoro tak łatwo ci poszło, widocznie twój organizm potrzebuje tego zbawienia – zauważył jeden z tych, których uznawali za bardziej doświadczonych bywalców Północy.

    - Drwisz sobie ze mnie? – zapytał Rymsza. Bywalec Północy uniósł obie ręce do góry.

    - Uchowaj Boże, jakbym śmiał? Myślę tylko, że skoro słannik nie wzbudził w tobie odrazy, może ta straszliwa choroba już zagnieździła się w tobie. Rozumiesz, siedzi w początkowym stadium rozwoju i czeka, żeby zaatakować: dziąsła, zęby, skórę?..

    - I ja tak myślę – dorzucił jego przyjaciel. – Jeśli twój organizm potrzebuje tego wstrętnego lekarstwa, powinieneś to wykorzystać.

    - Próbujecie robić mnie na szaro?... – bronił się Rymsza. Ci, którzy znali daleką Północ, zaprzeczyli jednak.

    - Myślimy, że naprawdę powinieneś podejść jeszcze raz. Gdybyś widział, tak jak my, męczarnie tych, którzy podobnej kuracji poprzednio się nie poddali, uwierzyłbyś.

    Uwierzył. Za ich radą stanął w kolejce po raz drugi. Lekarz rozdzielający to paskudztwo zorientował się i usiłował go oddalić. – Wydaję tylko po jednej porcji! Ty podchodzisz po raz drugi.

    - Ależ doktorze – odezwał się do niego po niemiecku. – Mój organizm potrzebuje więcej słannika niż organizmy tych, którzy tu dopiero przybyli. Już ponad rok przebywam w niewoli u Ruskich i ta straszna cynga zagnieździła się we mnie. – Lekarz uśmiechnął się i powtórnie odmierzył mu solidną porcję, którą spożył z równym powodzeniem jak i pierwszą.

    - Niech ci idzie na zdrowie – skwitował.

    Trzeci raz nie odważył się stanąć w kolejce. W tym dniu mogłoby to zostać uznane za bezczelność. Na drugi dzień jednak pożyczył sobie łyżkę o normalnej pojemności i podobnie jak poprzedniego dnia zrobił z nią dwa kursy. Dobrał się do tego specyfiku jak głupi do mydła...

    Trzeciego dnia nie poszedł już po słannik, gdyż... musiał stanąć w innej kolejce, kolejce do ustępu. W zonie, gdzie znalazł się w 1949 roku - z nieznanych wyroków opatrzności, a może takim po prostu było jego przeznaczenie, którego nie śmiał swego czasu wyjawić przed nim cudotwórca Szczuka - było około trzech i pół tysiąca ludzi, a ustęp na dwanaście miejsc był tylko jeden. Umiejscowiony w samym rogu zony - nie zapomni tego do końca życia - nad którym wznosiła się wyżka z ustawionym i skierowanym w ich stronę karabinem maszynowym oraz silnym reflektorem lotniczym.
    W normalnych warunkach ustęp ten ledwo zabezpieczał potrzeby zony. Z chwilą wydania więźniom „słannika” liczba chętnych do ustępu osiągnęła rozmiary katastrofy. Już w drugiej dobie wydawania tego specyfiku, baczny obserwator mógł zauważyć, że ludzie stoją w dwóch kolejkach. Jedni do beczki ze słannikiem, inni do ustępu. W trzeciej dobie była już tylko jedna, nie kończąca się pielgrzymka, napędzana gównem.
    Pokornie, powoli, w milczeniu, posuwali się do upragnionego miejsca. Wszyscy bez wyjątku czuli to samo. Ogromną siłę gówna, zniewalającą ich władze fizyczne i zmysły. Stali tak w cierpieniu i nie kończącej się udręce więźniowie różnych narodowości, różnego wieku, pochodzenia i wykształcenia, różnych przekonań i wyznań. Wszyscy nawzajem rozumieli się doskonale, bo łączył ich wspólny kierunek, jednoczyła ta sama myśl, a gnało do ustępu wszystkich bez wyjątku, wszechwładne gówno.
    Cierpień przysparzały nie tylko dolegliwości żołądkowe, przysparzał ich fakt, iż w tej trudnej, wyjątkowej przecież sytuacji, nie dało się skorzystać z innego miejsca oprócz ustępu. Każdy, najmniejszy nawet przysiad obok, bez względu na to z której jego strony, groził śmiercią. I nie były to wcale tylko czcze pogróżki. Ci, którzy jako pierwsi próbowali się o tym przekonać, doświadczyli tego okrutnie. Z wyżki strzelano do ludzi jak do zajęcy. Padali ranni, kilku zostało zabitych. Tak było na początku, później już ludzie pilnowali się. Każdy wolał w spodnie nasrać, aniżeli umrzeć od kuli.
    Ile „rozkoszy” daje stanie w kolejce do ustępu, poznać może tylko ten, kto tego doświadczył na własnej skórze. Tylko ten potrafi współczuć i zrozumieć innych. Brakuje słów i porównań, by oddać wszystkie odczucia, jakich doznawał, stojąc w tej kolejce. To nie to samo, co strasznie głodnemu stać w kilometrowej kolejce po chleb, gdzie sam zapach świeżego chleba wywołuje mdłości, skurcze żołądka, zawroty głowy i zamroczenie. Gdzie po zamknięciu powiek zjawiają się różnokolorowe witraże i małe, ruchliwe motylki. Te chwilowe objawy wywołane głodem, są daleko łatwiejsze do przeżycia i pokonania niż te, których doznawał człowiek w czasie stania w kolejce do ustępu, gnany straszliwą siłą gówna.
Kto raczył wiedzieć kiedy, z jaką mocą, hukiem, w jakiej ilości wyzwoli się ta nieujarzmiona siła, której tak często ludzie nie doceniają. Stał taki człowiek w kolejce, nieszczęśliwy, całkowicie zależny od tej niezbadanej siły, przestępował z nogi na nogę, wił się jak piskorz, zakręcał łydki, przysiadał, wyginał się na wszystkie strony, spodziewając się, że lada chwila cały transport może wylądować w kalesonach. Te męczarnie zmuszały go do obliczenia z dokładnością do jednej sekundy, ile czasu zajmie mu czekanie, ilu ludzi ma przed sobą, ile przeciętnie czasu wypada na jednego nieszczęśnika. Godziny wyczekiwania wydawały się wiekami, minuty godzinami, a kolejka... posuwała się bardzo wolno.
    Jeszcze kilka minut. Już wszystko przygotowane do akcji, porozpinane wszystkie guziki, w ręku przygotowany papier, lub inny środek zastępczy. W kolejce słychać było prośby i błagania, by ci, co chwilowo mogą jeszcze wytrzymać, ustąpili miejsca tym, nad którymi wisiała na włosku groźba zesrania się w kalesony. Jednak daremne słowa, nikt na nich nie zwracał uwagi, bo nikt nie był pewny czy za chwilę i u niego nie nastąpi gówniana ofensywa.
    Jakże łaskawym był los dla tych, co zdobyli się na wysiłek, a i szczęście im dopisało, by wytrzymać do momentu, kiedy można było swobodnie, bez żadnej obawy i skrępowania rozluźnić zwieracze, w przysiadzie oprzeć się plecami o ścianę i na chwilę wyzbyć okrutnego lęku. Jakiż to był wspaniały moment rozluźnić napięte nerwy, zamknąć oczy, by nie widzieć tej okropnej, nie kończącej się kolejki. To nic, że zamiast niej przed oczami pojawiały się różne kółka i kółeczka, zmieniające bezustannie swe położenie i kształty. Że wszystko wirowało, chwiało się... Niestety, ten błogi stan trwał niedługo, zaledwie moment, gdyż w kolejce współtowarzysze niedoli ponaglali, prosili o pośpiech.
    Ofiary „ponosu” z niechęcią więc powstawały z miejsca, które przez chwilę tylko pozwalało im czuć się władcą samego siebie (stąd być może porównywanie go do tronu) i dla pewności, na wszelki wypadek, stawały ponownie w kolejce. Tak mijały długie godziny, dni i noce życia przy ustępie.
    Nierzadko zdarzało się widzieć, gdy dosłownie o krok od miejsca wieńczącego szczyt marzeń, kończyła się wytrzymałość ludzka i z lekkim pomrukiem oraz bulgotem napełniały się spodnie nieszczęśnika, przydając dramatyzmu i tak niesympatycznej atmosferze. Co wtedy pozostawało delikwentowi? Widząc bezcelowość dalszego stania w kolejce, machał on na wszystko ręką zawstydzony, ustępował miejsca innym, stając się pośmiewiskiem dla tych, których okrutny „ponos” łaskawie ominął.
    Nafajdanie w spodnie nie kończyło nieszczęścia. W zonie nie było wody, o praniu nie mogło być mowy. Jedyne wyjście, jakie pozostawało w tej głupiej i trudnej sytuacji, to wysuszyć kalesony na słońcu lub własnym ciałem.
    Ci, co w swym nieszczęściu szczęśliwie trafili na słońce, też nie zawsze decydowali się na siedzenie przy gaciach. Mimo iż „ponos” doświadczył setek, może i ponad połowy więźniów, jakoś to głupio było dorosłemu człowiekowi świecić oczami przed innymi, że zesrał się w spodnie. Każdy miał przecież zakodowane w podświadomości, że dorosłemu to nie pasuje i ciężko za to obwiniać kogokolwiek.
    Straszne uczucie bezradności wobec biegunki prześladowało niemal wszystkich. Bezradna też w zonie była czcigodna medycyna. A „ponos” robił swoje. Segregując ludzi na kategorie: jednych wysyłał na łono Abrahama - tym na drogę wbijano gwóźdź w ciemię, drugich układał jak śledzie, w tak zwanej san-czaści. Tam płukano ich dwustronnie margancowką.
    W śmiertelnych zmaganiach z gównem więźniowie próbowali stosować głodówkę, ale to też dawało opłakane rezultaty, zmniejszając co prawda liczbę kursów do ustępu i wydajność wydalanych treści żołądkowych oraz częściowo bóle żołądka, wzmagające się ponownie po spożyciu najbardziej niewinnego posiłku.
    Walkę z „ponosem” najbardziej utrudniał brak wody, lekarzy i lekarstw. Dla większości spośród nich jedynym ratunkiem było jego przetrwanie. Nie wszystkim to się udało. Oprócz kilku osób zastrzelonych przez strażników, „ponos” uśmiercił ponad 200 więźniów, dla których kuracja „słannikiem”, mająca ich uchronić przed straszną „cyngą”, okazała się całkowicie zbędna.


   
Ale nie tylko „ponos” uśmiercał ludzi. Stojąc w kolejce do ustępu raz jeszcze przydarzyło mu się ujrzeć człowieka z obciętą głową. Tym razem zwłoki wyciągnięto z kloacznego dołu.
    - Kim był? Dlaczego obcięto mu głowę?.. - nie mógł zrozumieć. Dopiero później jego znajomy Ormianin wyjaśnił mu, na czym polega tajemnica.
    - To robota błatnych. Zabity był zapewne więźniem, któremu kończył się wyrok. W zonach trzymano takich do pomocy w sprawach organizacyjnych.
    - Nie rozumiem? Zabito go za to, że miał wyjść na wolność?
    - Nie za to, lecz dlatego - wyjaśnił jego przyjaciel. Sprawa polega na tym, że błatni mają w swych prawach zapisany nakaz ucieczki z obozu (więzienia) przy każdej nadarzającej się im okazji. Nie skorzystanie z niej powodowało rozliczenia i wyrok ze strony innych błatnych.
To prawo zmuszało do tego typu morderstw. Błatny, który dowiedział się, że w jego pobliżu znajduje się więzień kończący wyrok, podstępnie dowiadywał się wszystkich jego danych osobowych i usunąwszy go, wcielał się w tego, który miał wyjść na wolność.
    - No dobrze. A co z głową? A ci, co znali zabitego?.. A inne ślady? Mają przecież zdjęcia, linie papilarne?.. - w tę opowieść Rymsza nie chciał wierzyć.
    - Jeśli zrobili to błatni, głowy nikt nie znajdzie - wyjaśnił mu Ormianin. - A zdjęcia, świadkowie..? Tu nikt niczego nie powie. Zdjęcie zapewne zostanie podmienione, a linie papilarne, wiesz, to można sprawdzić poza obozem. Błatny, którego przygotowano na to zastępstwo, nie ma linii papilarnych. Już dawno mu zesmażono je gorącym żelazem...

 

    Piątego dnia po spożyciu dubeltowej porcji „słannika”, trafił do namiotu z czerwonym krzyżem. Leżąc na noszach, w myślach żegnał się z życiem. Żałował zachłanności, z jaką skusił się na ten rzekomo zbawienny specyfik. Żałował także wielu innych rzeczy, począwszy od dnia swoich narodzin, a na walce o prawo do godnego życia w wolnej ojczyźnie kończąc.   

    Żal ten zapewne nie był pełny – i tym usprawiedliwiał swój egoizm, swoją niewiarę w to, że jego dotychczasowe życie miało jakikolwiek sens, że przydatne było komukolwiek, że w ogóle był potrzebny. Nie był pełny, chociaż był głęboki. Głęboki sercem, które bolało, dziwnie szarpiąc się w klatce piersiowej, ale niepełny z powodu słabości i omdlenia, w które popadał raz po raz.

    - Anton, co z tobą?! Ty się nie daj, Anton! Nie załamuj się, bo cię ponos pokona. –  Leżał w ogromnym, przykrytym brezentem szałasie, na narach wyścielonych grubą warstwą wilgotnych, pachnących żywicą trocin, a obok niego siedział jego znajomy Ormianin.

    Łatwo powiedzieć: nie daj się! – A on co tu robi..?

    Nie, Ormianin był zdrowy. Ich położenie było diametralnie różne. Można to było odczytać z barwy jego głosu, z jego siły i dźwięczności prowokującej obronę. Głos Antoniego – gdy się odezwał – był słaby i nie zdradzał żadnych chęci do walki, żadnych nadziei.

    - To ty, Grisza? – było go stać tylko na zdziwienie.

    - Jak dobrze, że cię odnalazłem, Anton – ucieszył się Ormianin. – Zaraz się tobą zajmę. Mnie ponos ominął, rozumiesz? Ja tutaj robię za sanitariusza, pomogę ci. Postaram się, Anton, ci pomóc – poprawił się.

    Oczywiście możliwości były niewielkie. Już sam fakt jednak, że w tak trudnej sytuacji ma się przy sobie kogoś życzliwego, działał jednak pocieszająco. Antoni zrozumiał, że Grisza chce mu pomóc. Uśmiechnął się do niego. Przyćmiony, mętny dla jego oczu obraz otoczenia zaczął przybierać normalne kształty i barwy.

    Żywica. Pachnie żywicą... Brr – podobny zapach miał słannik. Kręciło mu się w głowie, ale gdzieś w głębi – trudno powiedzieć; w mózgu, czy w piersiach – zaświtała nadzieja.

 

Cdn.

 

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (7)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (7)

 

 

Aleksander Gierymski

Zatem doszliśmy do tego miejsca, że wylądował Pan w więzieniu na Rakowieckiej. Luksusowe warunki, biała pościel, zapewne miłe towarzystwo, można pograć w karty lub warcaby, czas upływał na intelektualnych dyskusjach o Prouście, nauce języków obcych na co wcześniej nie było czasu. Czasami przesłuchanie, potem akt oskarżenia, przemiła pani prokurator pochylająca się z troską nad problemami uwięzionego i wreszcie sąd. Mam nadzieję, że też dobry, łagodny i wyrozumiały. Czyli wszystko tak, jak to w PRL-u było - socjalistyczna sprawiedliwość. Zatem porozmawiajmy o tym trudnym okresie w Pana życiu.

 

Ma pan rację luksus. Parę metrów kwadratowych dwa piętrowe łóżka, stół, cztery taborety, jakaś szafka na platery, odsłonięty kibel, zapalone przez dwadzieścia cztery godziny światło, wyjący od piątej rano wywietrznik z kuchni, półgodzinny spacer na małym, znacznie mniejszym niż w Białołęce spacerniaku, co kilkanaście minut stukot klucza w poręcz schodów i głośne zawołanie „idę” mające uniemożliwić zetknięcie się aresztowanych na korytarzu. Ale i tak było to bez porównania z jakimkolwiek dołkiem.

 

Wchodzi Pan do celi i…

 

W celi trzech facetów. Jestem wyraźnie najmłodszy. Przedstawiam się, mówię, że jestem więźniem politycznym. Oni mówią, co przecież wcale nie było oczywiste, że też są polityczni…

 

Kto to był?

 

O jednym już wspominałem. Włodek Blajerski, sześć lat starszy ode mnie, prawnik, sędzia. Żaden orzeł intelektu ale szybko znajdujemy wspólny język. Włodek w podziemiu był szefem regionu środkowo-wschodniego Solidarności. Po ’89 poseł ZCHN-u, w rządzie Suchockiej wiceminister spraw wewnętrznych, potem, u Buzka prokurator krajowy.

 

A pozostali?

 

Niestety mam problem z nazwiskami. Jeden był nauczycielem w szkole specjalnej w jakimś małym lubelskim miasteczku. To był dla mnie przykład absolutnego bohaterstwa, odwagi. Wie pan, co innego w Warszawie, zwłaszcza jak się było osoba jakoś znana w środowisku, wiadomo było, że ktoś się o ciebie upomni, że powiedzą o tobie w Wolnej Europie, że raczej ci krzywdy nie zrobią. A tam, dokładnie pamiętam jego słowa: było nas w miasteczku ośmiu, a ubeków dziewięciu. Postanowili w podziemiu wydawać jakiś regionalny biuletyn Solidarności. Wydali cztery numery i wszystkich aresztowali. I tu piękna anegdota. Któregoś dnia miał widzenie z żoną. Wraca po nim i śmieje się jak wariat. Pytamy co się stało. – No – mówi – myśmy wydali te cztery numery, wszystkich aresztowali, a teraz wyszedł piąty numer…

 

A ten czwarty?

 

Ten czwarty był wyjątkowo ciekawą osobą. Pewnie gdzieś można znaleźć jego nazwisko. Nie siedział za podziemie, za Solidarność. Był szpiegiem. Przynajmniej za to dostał wyrok.

 

Był amerykańskim szpiegiem?

 

To bardziej skomplikowane. Nigdy nie badałem tej historii, więc mogę tylko zrelacjonować wersję, którą od niego usłyszeliśmy. Był radcą handlowym polskiej ambasady w Tokio. Zdezerterował razem czy też zaraz po wypowiedzeniu posłuszeństwa władzom stanu wojennego przez polskiego ambasadora w Tokio, Zdzisława Rurarza. Ale jego zbrodnia polegała ponoć na tym, że wraz z żoną udzielili wywiadu japońskiej telewizji, w którym opowiadali kogo z japońskich polityków, przemysłowców „kupił” rząd PRL-u. To się później stało podstawą do oskarżenia o narażenie PRL na wielkie straty gospodarcze.

 

Jak się znalazł w PRL-u.

 

Z Japonii udał się, w przeciwieństwie do Rurarza, nie do USA, a do Francji. Jak opowiadał przeszedł okropne śledztwo we francuskich służbach specjalnych. Po jakimś czasie doszedł do wniosku, że woli wrócić do PRL-u, odsiedzieć parę lat ale przeżyć niż wypaść z pędzącego pociągu. I nie do końca wiem czy chodziło mu o służby PRL-u, sowieckie czy zachodnie. Po prawdzie przypuszczam, że był agentem działającym na dwie strony. W każdym razie, ponoć negocjował powrót do Polski przez Watykan i ponoć zgodzono się, że tylko on poniesie odpowiedzialność, że jego żona jej uniknie. Faktycznie jej nie posadzono. Dostał najpierw siedem lat, potem w rewizji zmieniono mu kwalifikację i dostał dziewięć.

Był facetem od dużej wiedzy, był wcześniej radcą handlowym w Wielkiej Brytanii oddelegowanym do Dublina – to był czas, lata siedemdziesiąte, kiedy Irlandia nie utrzymywała stosunków dyplomatycznych z żadnym krajem komunistycznym. I on w tym Dublinie wykupywał raz po raz naszych marynarzy.

 

Co przemycali?

 

Często, kiedy opowiadam tę historię, zadaję takie pytanie jako zagadkę. Nikt nie udziela trafnej odpowiedzi. Masowo przemycali do ultrakatolickiej Irlandii prezerwatywy. Miał sporo do opowiedzenia. Na przykład o ówczesnym ministrze spraw zagranicznych Józefie Czyrku mówił, że szczytem marzeń tego aparatczyka była funkcja ambasadora w jakimkolwiek kraju, choćby w Mongolii, a tu naraz zrobili go ministrem spraw zagranicznych.

 

Tak czy siak – byliście z różnych opcji politycznych. Nie mieliście problemu w codziennym obcowaniu?

 

Żadnego. Raz, ze był to, jak mówiłem, ciekawy człowiek. Dwa, że w żadnym wypadku nie deklarował wobec nas wrogości. I wreszcie po trzecie – żaden z nas trzech nie miał wątpliwości jaka jest jego rola w celi. Wie pan, ten człowiek był już od dawna po wyroku. Rakowiecka to jest areszt śledczy, tam – poza tymi, którzy pracują w piekarni i drukarni – nie ma ludzi z wyrokami. Ich się odsyła do więzień w Polsce. Jego trzymano i – co więcej – raz na tydzień brano go na górę. Nie mieliśmy wątpliwości, że chodzi tam aby składać na nas raporty.

 

Ale przed Wami musiał jakoś tłumaczyć te wyjścia, jak Pan powiedział „na górę”.

 

Na górę, bo pokoje do przesłuchań były w „politycznym” III pawilonie na ostatnim piętrze. Parter i pierwsze piętro, na którym ja siedziałem, zajmowali mężczyźni, na drugim były kobiety, a pokoje do przesłuchań na kolejnym. No więc tłumaczył nam, że przyjeżdżają do niego ekipy z MSW aby szkolił ludzi, którzy mają jechać na placówkę do Japonii. Kiwaliśmy głowami ale wiedzieliśmy swoje. Zrozumiałe więc, że za wiele przy nim nie mówiliśmy.

 

Jak się Panu z tymi ludźmi siedziało?

 

Najpierw uwaga ogólna. Siedziało mi się bez porównania lepiej niż w „internacie”.

 

Lepiej? Wydaje się, że tam pod każdym względem warunki były bardziej znośne.

 

Tak, to prawda. Tu była całkowita izolacja, żadnych widzeń – przynajmniej dla mnie i Włodka Blajerskiego – nie było paczek z żywnością z kościoła, a jedzenie było obrzydliwe, księży odprawiających mszę, nic. Ale… Kiedy mnie zamykali byłem absolutnie przeświadczony, że niebawem wyjdę z tego pudła. Każdy kto umiał liczyć musiał być przeświadczony, że w 1984 roku, na czterdziestolecie PRL-u „czerwony” zrobi amnestię. A nawet gdyby jej nie zrobił, gdybym dostał wyrok, to… to lepiej siedzieć z wyrokiem niż – jak w „internacie” – bezterminowo. To swoje przekonanie zresztą szybko zamanifestowałem pisząc do mojej żony…

 

Co Pan napisał?

 

Żeby się nie martwiła, że mam wreszcie zasłużony urlop, że nikt tu mnie nie będzie przesłuchiwali że w ogóle nie będzie żadnej sprawy, bo będzie zaraz amnestia.

 

Prowokował Pan…

 

Wie pan, nie myślałem, że prowokuję. Napisałem to, co myślałem. Zwłaszcza, że minął tydzień, może dziesięć dni od mojego pobytu w areszcie, a nikt mnie – w sprawie aresztanckiej, to nie do pomyślenia, mówię to jako prawnik-karnista w normalnej sytuacji – ani razu nie przesłuchał. Nie minęło jednak nawet dziesięć minut od oddania przeze mnie tego listu klawiszowi i już mnie wyprowadzono z celi na przesłuchanie.

 

To wtedy Panu jedyny raz w życiu grożono…

 

Tak. Dwu niezbyt miłych ubeków zaczęło od tego – co wy, Holewiński, pierdolicie, że nie będzie sprawy. No to odpowiedziałem, że nie będzie. Zaczęli mi zadawać pytania, na które ja tradycyjnie odmawiałem odpowiedzi. To ich w którymś momencie – najwyraźniej nie byli przyzwyczajeni do takich zachowań – zirytowało i któryś zaczął mi wygrażać. – Jak ci zaraz Holewiński przypierdolę. Jeden jedyny raz to ja się dałem sprowokować i powiedziałem żeby spróbował.

 

Nie uderzył pana…

 

Nie, odpuścił. Ale, oczywiście bajdurzył, że będę siedział latami. A tego listu moja żona – oczywiście – nigdy nie dostała.

Wracając do tego komfortowego sanatorium… Zdarzały się tam sytuacje i komiczne. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację, przepraszam za dosadność. Wczesny wieczór ale już po kolacji i apelu. Nagle rozlega się z któregoś pawilonu krzyk:

- Zenek z Mokotowa pucuj się do lipa.

Za chwile odpowiedź:

- Nawiń.

I ten pierwszy:

- Chcesz sobie pojebać?

- No.

- To kup se kozę na wypiskę…

I śmiech, pewnie z tysiąca mężczyzn, niosący się ze wszystkich pawilonów.

Ale któregoś dnia, zaraz po moim zainstalowaniu się na Rakowieckiej, też wieczorem, usłyszeliśmy najpierw kilka taktów muzyki, a potem: Tu Radio Solidarność, tu Radio Solidarność. Nadajemy audycję specjalną dla więźniów Aresztu Śledczego na Mokotowie.

Cisza jak makiem zasiał, a po skończeniu audycji, słyszanej bardzo wyraźnie – nadajnik musiał być ustawiony na którymś z pobliskich bloków mieszkalnych – cały pawilon zaczął skandować: So-li-dar-ność, So-li –dar-ność. To było zupełnie niezwykłe. Klawisze biegali po korytarzach jak oszaleli, a myśmy się darli i darli.

 

Miał Pan możliwość jakiegokolwiek kontaktu z zatrzymanymi na Rakowieckiej Pańskimi znajomymi? To wtedy szykowano się do procesu KOR-u.

 

Żadnej możliwości. To naprawdę była pełna izolacja. A proces KOR-u wtedy się zaczął – jedyne co mogłem zrobić i zrobiłem to krzyknąłem w przeddzień rozprawy do Heńka Wujca aby się trzymał.

 

Jak przebiegał dzień?

 

Szczęśliwie na Rakowieckiej była naprawdę dobrze – jak na ówczesne czasy – zaopatrzona biblioteka. Moi koledzy, chyba słusznie, uznali, że najlepiej z nich znam się na książkach i pozwolili mi wybierać książki do czytania.

 

Ile ich można było wypożyczyć?

 

Książki zmieniano co dwa tygodnie i każdy mógł wypożyczyć dwie. Ale skoro to ja wybierałem, miałem osiem książek na dwa tygodnie. Z reguły wystarczało. Mieliśmy ustalone godziny ciszy, w czasie których czytaliśmy. Włodek i nauczyciel – bardzo religijni – często się modlili, szpieg robił jakieś notatki. Pisaliśmy oczywiście listy, raz na tydzień łaźnia, raz na dwa tygodnie zmieniano pościel, rano i wieczorem apel. Dużo, co naturalne, rozmawialiśmy, Czasami lekarz. Tu też anegdota. Nauczyciela przywieziono na Rakowiecką nie dlatego aby jakoś szczególnie zagrażał systemowi, ale dlatego, że miał kłopoty ze zdrowiem. Chyba nadciśnienie. Któregoś dnia zapisał się do lekarza, ten miał mu zbadać ciśnienie. Po chwili stwierdził, że jest w najlepszym porządku. Nauczyciel kiwnął głową i zadał tylko jedno pytanie: rozumiem, że jest w porządku, ale dlaczego ta rurka, która służy do pompowania powietrza nie jest podłączona do aparatu…

 

Smutna anegdota.

 

Prawdziwa. Więzienie, generalnie, nie jest sympatycznym miejscem, nawet w tak dobrym towarzystwie. Czasami próbowaliśmy sobie to życie umilić jakimiś sztubackimi wygłupami. Któregoś dnia okazało się, że Blajerskiemu minął termin kolejnych trzech miesięcy aresztowania i nie dostarczono mu prokuratorskiego postanowienia o jego przedłużeniu. Zaczęliśmy się dobijać do drzwi. Przyszedł klawisz, Włodek z mandżurem – prześcieradłem, w którym zebrany był i związany cały jego więzienny dobytek – na plecach. Klawisz zrobił wielkie oczy.

- Co jest? – pyta.

- Jak co? – odpowiadam. – Pan Blajerski wychodzi na wolność.

- Ochujeliście? – strażnik nie mógł uwierzyć w moje słowa. – Kto wam powiedział.

- Umiecie czytać? – Blajerski podsunął mu pod nos papier, z którego wynikało, że skończył mu się termin aresztowania.

- Ja wam, kurwa dam koniec.

Łubudu drzwiami, szczęk klucza.

 

Przynieśli przedłużenie aresztu natychmiast?

 

A skąd. Kto się w PRL-u przejmował procedurami. Przynieśli za jakieś dwa, trzy dni. Oczywiście ze wsteczna datą.

Inna anegdotyczna sytuacja. Było koszmarnie gorąco. Nie wiem w jaki sposób ale udało nam się rozkręcić jedną z krat i otworzyć górne okno. Za jakiś czas klawisz to zobaczył, może przy obiedzie, nie pamiętam. Zaczął najpierw wrzeszczeć, a potem prosić abyśmy ją abarot skręcili. Nie zgodziliśmy się, uznaliśmy, że jak jeńcy mają prawo uciekać z obozu jenieckiego, tak i my możemy podejmować takie próby. Za chwilę przysłali jakiegoś kryminalnego, który wszystko poskręcał tak, że nie było szansy ruszyć.

 

Powiedział Pan, że na Rakowieckiej była dobrze zaopatrzona biblioteka. Pamięta Pan swoje lektury.

 

Niewiele pamiętam tytułów, ale zabawne, że to tam właśnie po raz pierwszy czytałem Canettiego. I to od razu chyba najważniejszą jego książkę – „Auto da fe”. Przeczytałem „Trampolinę”, jedną z niewielu powieści Marka Nowakowskiego. Dwie powieści Zyty Oryszyn  „Najadę” i „Gaba-Gaba czyli 28 części wielkiego okrętu”, „Sprzysiężenie”, świetną powieść Stefana Kisielewskiego. Zaparłem się też, że przeczytam całego Żeromskiego. Znałem oczywiście „Popioły”, „Ludzi bezdomnych” „Przedwiośnie”, „Dzieje grzechu”, „Syzyfowe prace”, „Wierną rzekę”, także wydane w podziemiu „Na probostwie w Wyszkowie”. Ale to tam przeczytałem – naprawdę, proszę mi wierzyć – niestrawną dla dzisiejszego czytelnika „Dumę o hetmanie”, równie niestrawny „Wiatr od morza”, „Nawracanie Judasza”, „Sen o szpadzie”. Na pewno coś jeszcze…

 

Uparty Pan…

 

Jak we wszystkim.

 

Miał Pan jeszcze jakieś rozrywki.

 

Rozumiem, że nie myśli Pan o kipiszach, przeszukaniach celi, które się zdarzyły dwa czy trzy razy w obecności tak zwanej atandy, uzbrojonego po zęby oddziału do pacyfikowania wszelkich buntów.

Rozrywki… Obiad, kima i dnia ni ma – tak się określa upływające dni w więzieniu. To dosyć nudne miejsce. Ale mieliśmy jedną specjalną atrakcję. W którymś z tych bloków – tuż przy areszcie – to były domy pracowników Rakowieckiej czy może raczej ogólnie straży więziennej, znalazł się jakiś wielbiciel Pink Lloydów. Dosłownie każdego dnia „ćwiczyliśmy” „The Final Cut”. I to po parę razy. To jak na warunki PRL-u była nowiuteńka, ledwie kilka miesięcy wcześniej wydana płyta.

Dostawałem też regularnie listy od mojego przyjaciela Sławka Brudzińskiego. Facet opisywał mi kolejne – obaj jesteśmy piłkarskimi wariatami - mecze trwających wówczas we Francji mistrzostw Europy w piłce nożnej. Sławek nie był zaangażowany w żadna działalność polityczną ale ubekom nie mogło się pomieścić we łbach, że ot, tak, po prostu pisze do mnie o futbolu. Podejrzewali pewnie jakieś szyfry, zaczęli więc go w konsekwencji wzywać na przesłuchania.

 

Rozumiem, że rodzina „załatwiła” Panu obrońcę. Kto nim był?

 

Jan Olszewski. Podpisałem mu w więzieniu pełnomocnictwo, ale nigdy w więzieniu się nie spotkaliśmy. Zabrakło czasu. Za to, późniejszy premier, podobnie jak Wiesiek Johann miał po moim wyjściu z więzienia „abonament” na wszystkie książki „Przedświtu”.

 

Dostawaliście jakąś prasę do czytania?

 

Trybunę Ludu z wyciętymi informacjami, które mogły nas w jakiś sposób dotyczyć. Ale to właśnie z Trybuny Ludu dowiedziałem się, że jakieś dwa tygodnie po mnie aresztowano moich znajomych. Tych, którzy kiedyś pożyczali ode mnie pieniądze na podziemną działalność i którzy nigdy ich nie oddali. Swoją drogą przy ich koszmarnym braku rozwagi, trzeba wręcz powiedzieć głupocie, dziwiłem się, że stało się to tak późno…

 

Dlaczego nie pozwolono się Panu zobaczyć z rodziną?

 

O to należałoby zapytać panią prokurator Bartnik. Moja żona i chyba matka były u niej kilka razy. Zawsze była wobec nich nie tyle opryskliwa, co po prostu chamska. Czasami miałem wrażenie, że ci prokuratorzy z zespołu Baronowej czerpali przyjemność z upokarzania więźniów politycznych i ich rodzin. Ale też – tak myślę – może miała rację. Starałem się w którymś z listów przemycić informację, gdzie moi współpracownicy mogą znaleźć przygotowane blachy-matryce, do którejś z książek. Moja żona – ten list akurat dostała i to chyba bez żadnego zamazanego fragmentu – niczego z tego nie zrozumiała. Na widzeniu zapewne zdołałbym tę – groźną dla systemu – informację przekazać.

 

Siedział Pan niedługo, dwa i pół miesiąca, bo władza, zgodnie z Pańską teorią ogłosiła amnestię dla – o ile pamiętam – nie tylko więźniów politycznych. Jak i kiedy Pan się dowiedział o amnestii.

 

Kiedy? Na początku sierpnia ’84 roku. Ale, oczywiście, wiedziałem, że cos się dzieje. Któregoś dnia zabrali z celi Włodka Blajerskiego, potem nauczyciela – a może w odwrotnej kolejności, nie pamiętam. W każdym razie wywozili ich z powrotem do Lublina. Zostałem w celi tylko ze szpiegiem. Któregoś dnia miałem jakieś dolegliwości z sercem, zacząłem wzywać strażnika. Ale nie zaprowadzono mnie do niego. Kazano mi zbierać rzeczy, wycałowaliśmy się ze szpiegiem. Zaprowadzono mnie do tak zwanego wychowawcy, który oznajmił mi, że zostaję zwolniony na mocy amnestii, że w określonym dniu mam się stawić w Pałacu Mostowskich, że naruszenie ustawy amnestyjnej będzie skutkowało… Nie chciało mi się tego słuchać. Musiałem w każdym razie podpisać kwit, że przyjąłem te informacje do wiadomości. I wręczył mi jeszcze list – nie wiem dlaczego go przetrzymali od mojej matki. List wstrząsający. Moja matka prosiła abym wyjechał z Polski, abym to wszystko rzucił w diabły. Mogłem się tylko domyślać, że boi się iż strawię życie w pierdlach, albo – co gorsza, że je stracę. Na dole, w depozycie odebrałem swoje rzeczy – zegarek, portfel, sznurowadła, pewnie coś jeszcze. Potem strażnik odprowadził mnie do bramy. Za nią czekały moja żona z  maleńką córką.

 

Wyszedł Pan z więzienia i…

 

Pojechałem do domu, później do domu babci, gdzie przyjechali koledzy z szampanami. Jedyny raz zaszumiało mi w głowie od szampanów…

 

Miał Pan jakąś kwarantannę w działalności podziemnej w związku ze swoim aresztowaniem?

 

Jeśli Pan pozwoli przytoczę tutaj tekst, który napisałem w roku 2006 do przygotowywanej wówczas przez Adama Borowskiego książki zatytułowanej „Zima wasza – wiosna nasze! /Oficyna Wydawnicza Wolumen i Stowarzyszenie Wolnego Słowa, Warszawa 2006/. Tekst zatytułowałem Przemóc siebie:

W sierpniu 1984 roku na skutek zarządzonej przez komunistów amnestii wyszedłem z więzienia. Kilka dni później moi koledzy z podziemnego „Przedświtu” gremialnie postanowili wyjechać na wakacje. Problem polegał na tym, że na tzw. wejściu drukowaliśmy jakąś książkę. – Dasz radę? – zapytali. – Pewnie – odpowiedziałem. Bo niby co innego mogłem odpowiedzieć. Ale dzień później nie byłem już tego taki pewien.

Rano, zgodnie z ustaleniami pozostawiłem samochód gdzieś przy zbiegu Mokotowskiej i Wilczej. W dogodnym dla siebie terminie drukarze powinni wrzucić mi do otwartego bagażnika ileś ryz zadrukowanego papieru. Ten system działał od wielu miesięcy i zapewniał częściowe przynajmniej bezpieczeństwo naszym składaczom,, którzy – podobnie jak drukarze – znali tylko któregoś z nas. Gdzieś koło piętnastej, w porze ogromnego natężenia ruchu, oglądając się wielokrotnie za siebie, klucząc po podwórkach, cofając się i zmieniając trasy, podszedłem do samochodu. Podszedłem jeden raz, drugi, trzeci, piąty i wciąż nie mogłem się zdecydować aby wsiąść. Strach, fizyczne odczucie strachu, oblewało mnie od góry do dołu. Nikt, kto nie spędził miesięcy w więzieniu, nie zrozumie, jak ciężko jest tam wracać. A wiedziałem, że jeśli mnie obserwują, wrócę tam nie na miesiące, a na lata., tak przynajmniej zakładałem. W każdym przechodniu widziałem ubeka. Kobieta układająca zakupy w plecionej siatce zmieniała się w moich oczach w łapsa z Pałacu Mostowskich, mężczyzna przy aptece nie czekał na żonę, wyraźnie mnie obserwował, chłopak z rowerem – tak, byłem tego pewien… rower był tylko rekwizytem. W którejś ze swoich książek opisałem strach. Dojmujący, zniewalający, niszczący. Człowiek, który się boi, zaczyna śmierdzieć. Czułem, że to samo dzieje się ze mną. Odkładałem decyzję, krążyłem dookoła samochodu i wiedziałem, że muszę się przemóc, że jeśli tego nie zrobię, kompletnie się rozsypię. Wsiąść i odjechać, wsiąść i odjechać – powtarzałem jak mantrę. Gdzieś koło siedemnastej wsiadłem, odjechałem. Nikt za mną nie ruszył, nikt mnie nie zatrzymał, więzienie przestało być takie straszne…

 

Przeżył Pan jeszcze kiedykolwiek takie odczucie strachu?

 

Nie nigdy. Przeżyłem je wcześniej. Rzadko o tym opowiadam. Późną jesienią roku chyba ’79, wieczorem wyszedłem z zebrania kwartalnika politycznego Krytyka, do którego chciał mnie wciągnąć Michnik. Adam poprosił abym go odprowadził. Za nami szło czterech ubeków, jechały też dwa duże fiaty. Odprowadziłem Michnika do mieszkania Basi Toruńczyk. Byłem przekonany, że ubecy tam pozostaną. Ale oni uznali albo dostali taki rozkaz – najwyraźniej nie wiedzieli kim jestem – że musza pójść za mną. Pusta ulica, gdyby chcieli mi coś zrobić nawet nie miałbym po co i do kogo krzyczeć. Bałem się do tego stopnia, że w którymś momencie pomyliłem kierunki, zgubiłem się w miejscu, które znałem od urodzenia. Przeszedłem mostem Poniatowskiego na praską stronę. Dopiero tam się zorientowałem gdzie jestem.

 

Jak się skończyła ta historia?

 

W przejściu podziemnym Marszałkowska Aleje Jerozolimskie wszedłem do budki aby zadzwonić do domu. W tym czasie – widziałem to wyraźnie ubecy podeszli do patrolu milicji. Wyszedłem z budki, milicjanci podeszli do mnie zażądali dokumentów. Spisali mnie, oddali dowód. Poszli sobie. Ubecy też. Już wiedzieli kim jestem…

Ale raz w życiu widziałem też taki strach w innej osobie. Nie podam nazwiska, bo to wciąż aktywna osoba. W każdym razie siedziałem kiedyś w mieszkaniu Wieśka Johanna na Koszykowej i przyszła ta osoba, dziennikarz o bardzo głośnym nazwisku. Godzinę wcześniej przeprowadzono w jego mieszkaniu rewizję, znaleziono jakieś zachodnioniemieckie marki przeznaczone na podziemna działalność Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. I ten facet – wydawało mi się wówczas, a dziś oczywiście jestem tego pewien – któremu nic nie można było zrobić, wszystkie stowarzyszenia dziennikarskie na świecie by protestowały, bał się potwornie, śmierdział tym strachem tak, że trudno było przy nim wysiedzieć…

 

Viewing all 786 articles
Browse latest View live