Bohdan Wrocławski rozmawia
z Wacławem Holewińskim (3)
ZAPIS CZASU, CZYLI TAK BYŁO…
Sierpień '80 roku i później aż do historycznego grudnia jawią nam się jako festiwal wolności, ogromnej, nigdy później niespotykanej euforii NARODOWEJ. Domyślać się można, że tak było na początku wielu naszych zrywów wolnościowych: Insurekcji, wojen napoleońskich, Powstania Listopadowego i późniejszych. Ale w literaturze okresy te nie wydały żadnego dzieła, czegoś, do czego chciałoby się wracać, takiego polskiego "Doktora Żywago", " Wojny i Pokój" czy "Cichego Donu", że przytoczę przykłady z literatury naszych sąsiadów. Był taki moment, że szumnie zapowiadana książka Andrzejewskiego "Miazga" miała być tym, na co od dawna czekali czytelnicy. Kiedy wreszcie dostaliśmy ją do czytania, przeżyliśmy rozczarowanie - książka była przeciętna, jedna z wielu, a nie dzieło. Całe nasze tragedie narodowe, nie potrafią odnaleźć się w prozie. Prędzej w poezji, dramacie, ale nie prozie. Zanim przejdziemy do wydarzeń historycznych i Pańskiego uwikłania w nich, pragnę o tym porozmawiać.
Mam wrażenie, że trochę miesza pan cały czas PRL-u, czy szerzej powojnia, z „karnawałem” Solidarności i jego reperkusjami: stanem wojennym i III RP. Jeśli więc przyjąć cezure roku ’45, to… to nie ma między nami zgody. Przy założeniu, że polska literatura jest jedna i niepodzielna, ja widzę arcydzieła w naszej literaturze.
Podam dwa nazwiska – jedno znane, a drugie prawie zupełnie nieznane. Tym pierwszym jest patron nagrody, którą dostałem trzy tygodnie temu – Józef Mackiewicz. Jego Sprawa pułkownika Miasojedowa, Kontra, Nie trzeba głośno mówić, to są powieści absolutnie wybitne. Trzeba pamiętać, że Mackiewicz przez wiele, wiele lat był głównym polskim faworytem do literackiego Nobla. Nie dostał go zapewne z powodu Katynia i swojej publicystyki, ale… ale w żadnej mierze nie umniejsza to jego dokonań.
Drugie nazwisko, pewnie wielu czytelników naszej rozmowy, nawet o nim nie słyszało, a i ja musze powiedzieć, że znam jego dorobek od zaledwie dwu i pół roku, to Florian Czarnyszewicz i jego, nie waham się użyć tego określenia, genialni Nadberezyńcy – powieść, o której Józef Czapski pisał tak w liście do Jerzego Stempowskiego: „Czy wiesz, że dziesięć lat temu wyszła książka po polsku w Argentynie, o której boję się ci pisać w za dużych superlatywach, bo tak namiętnie ją pokochałem. Pisana przez zagrodowego szlachcica znad Berezyny. Język słowotwórczy, dźwięczny, półbiałoruski. Konkretność wizji, miłość ziemi, drzew, chmur, obok której Reymont sztuczny jest i zimny, obok której myśleć można tylko o „Panu Tadeuszu”. Czarnyszewicz wyjechał z Polski w 1924 roku do Argentyny, tam też napisał i wydał w 1942 roku swoją najważniejsza książkę – zupełnie nieznaną w powojennej Polsce. Całe szczęście, że od kilku lat jest wreszcie dostępna.
Mam też swoją, pewnie dosyć osobną, teorię dotyczącą „wybitności” pisarzy. Kto dziś pamięta takich noblistów jak Bjørnstjerne Bjørnson, Paul Heyse, Henrik Pontoppidan i wielu, wielu innych. Pisarze zawsze mają swój czas, swoją epokę ale to, co czyni ich dorobek naprawdę ważnym, to – prócz całej otoczki marketingowej – powtarzalność. To, że ich wielkość jest utwierdzana każdą kolejną powieścią, wierszem, dramatem. Oczywiście zapyta pan o Szołochowa, autora jednej wybitnej powieści. Tyle, że dziś zdaje się, że nikt nie ma pewności iż to on był autorem „Cichego Donu”, że tej książki /a raczej jej ręcznego zapisu/ po prostu nie ukradł.
Podał Pan przykłady pisarzy emigracyjnych. A w kraju? To przecież tu biło serce polskiej literatury, polskiej powieści.
Tego do końca nie jestem pewien. Cenzura, nie tylko ta reprezentowana przez GUKPiW ale i ta w głowach redaktorów , wydawców, a i samych pisarzy robiła swoje. Przywołał pan Miazgę Andrzejewskiego. Tyle, że to nie Miazga – a muszę powiedzieć, że cenię Andrzejewskiego, przy wszystkich politycznych zastrzeżeniach, jako prozaika - z perspektywy czasu jest w jego dorobku najważniejsza. Znacznie wyżej – Miazga jest faktycznie powieścią niezbyt udaną – należy ocenić tryptyk Idzie skacząc po górach, Bramy raju i Ciemności kryją ziemię. Jeszcze wyżej cenię jego przedwojenny Ład serca.
Ale, mam takie wrażenie, że o poziomie literatury danego kraju nie decydują najwybitniejsi, nagradzani, wyróżniani. I w moim odczuciu polska literatura, polska proza reprezentowała stosunkowo wysoki poziom. Siedząc w roku ’84 w areszcie na Rakowieckiej, a była tam znakomicie jak na owe czasy zaopatrzona biblioteka, ze zdumieniem odkryłem taką perłę jak zupełni zapomniane Sprzysiężenie Kisielewskiego /to jego pierwsza powieść/. Dla równowagi dodam, że zupełnie nie ceniłem jego powieści wydawanych w paryskiej Kulturze pod pseudonimem Tomasz Staliński. To tam przeczytałem świetne powieści Zyty Oryszyn Najadę i Gaba-gaba.. A przecież byli Jan Józef Szczepański, Stanisław Dygat, Andrzej Kuśniewicz, Tadeusz Konwicki, Julian Stryjkowski, Bohdan Czeszko /Powódź i Tren to są naprawdę „rzeczy” wybitne/, Ireneusz Iredyński, Andrzej Kijowski, pisał przecież także Stanisław Rembek, był Kazimierz Tuchanowski /Młyny Boże, Całowanie ziemi/. Był też mój ulubiony pisarz, nie wiem dlaczego dziś trochę zapomniany, Władysław Terlecki był fantastyczny pod koniec życia Igor Newerly. Więc niech nikt nie mówi, że Polska i jej proza nie miała „poważnej paki”. Bo przecież wymieniłem tylko kilka nazwisk, a każdy z wymienionych to naprawdę był kawał pisarza.
Aaa, musze wymienić jeszcze jedno nazwisko, znacznie młodszego od tych, których wymieniłem. Wspomniałem już o nim przy okazji „Zapisu”: Jan Komorka. To – niestety – pisarz jednej powieści: „Ucieczki do nieba” – w moim odczuciu to najważniejszy debiut lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. No i na emigracji ale przecież przez podziemie stale przypominani w kraju - Gustaw Herling-Grudziński i Czesław Miłosz.
Zatrzymał się Pan na „cenzurowanym” PRL-u. Ale przyszedł sierpień ’80, wydarzenie w naszej historii bez precedensu. Wielki narodowy zryw, który nie pozostawił prozatorskiego świadectwa.
Wie pan, w polskiej historii sprawy najważniejsze niekiedy faktycznie nie znajdują odbicia w literaturze, zwłaszcza w prozie. Bo ile jest pan w stanie wymienić wybitnych powieści o wojnie ‘20 roku? W polu Rembeka i… i w zasadzie nic więcej. Boję się, że Solidarność zarówno ta działająca legalnie jak i ta podziemna nie doczekają się arcydzieł. Tak czasami bywa – nie przemawia do mnie argument, że minęło zbyt mało czasu, że trzeba mieć perspektywę, etc. - i nie robiłbym z tego tragedii. Być może – ale tego oczywiście nie jestem pewien – ważny jest po prostu brak naszej wiedzy o tym, co działo się za kulisami, kto i kiedy pociągał za sznurki, jaki był wpływ komunistycznych służb na polskie i tragedie tych lat, i przemiany. Warto za to mówić o tym, co ważne – bo w moim odczuciu dzieje się dużo dobrego - w naszej literaturze po ’89 roku. Ale o tym pewnie trochę później…
Pewnego, grudniowego dnia od północy nie były czynne: telefony, radio, telewizja. Dopiero rano, bodajże około godziny dziesiątej na ekranie pokazał się człowiek w ciemnych okularach, wojskowym mundurze z dystynkcjami generalskimi i obwieścił to, co obwieścił. Zaczął się narodowy horror trwający przez wiele lat. W krąg tego dramatu wpisało się miliony Polaków. Pan tego dnia...?
Pominął Pan cały okres „karnawału”. Więc może najpierw trochę o tym. Strajki najpierw w Lublinie, potem na Wybrzeżu zastały mnie w Warszawie. Pamiętam z jakim zdumieniem czytałem 21 postulatów strajkujących, które pokazał mi Marek Borowik. Nie wierzyłem, że „czerwoni” się na nie zgodzą. Mogli się zgodzić, a i to z trudem, na mszę w radio, ale nie na wolne związki zawodowe. Zresztą, kto z nas rozumiał sens tego określenia? Jak w systemie, który gotów był gdzieś na peryferiach świata, w Afganistanie, czołgami bronić zainstalowanych tam marionetek, miało dojść do legalizacji ruchu strajkowego, a potem sądowego potwierdzenia jego reprezentacji? W środku Europy na dokładkę. Więc raczej zakładałem, że albo wygaszą to kolejnym dodrukiem pieniędzy, albo u nas też dojdzie do jakiegoś siłowego rozwiązania.
Tak czy siak, wszedłem w skład organizowanego przez Heńka Wujca zespołu do którego spływały informacje z Polski o strajkach. Było w tym zespole kilka osób. Jakoś próbowaliśmy weryfikować te informacje, spisywać. Potem były przekazywane do zachodnich dziennikarzy, a przez nich także do Wolnej Europy. To było o tyle ważne, że przecież polska prasa, radio, telewizja wciąż milczały na temat strajków.
Kiedy wybuchł – chyba w lipcu ’81 roku - strajk w Ursusie zająłem się z kilkoma kolegami drukiem biuletynu strajkowego dla „traktorzystów”. I wciąż byłem przekonany, że to wszystko weźmie w łeb. Ale swoje trzeba było zrobić.
Po zarejestrowaniu związku moi koledzy zaczęli wchodzić w jego struktury, a ja robiłem książki. Szybko okazało się, że pola wolności są coraz większe. Zaczęliśmy bezczelnie sprzedawać bibułę na Uniwersytecie. Ustawiliśmy stoliki na Małym Dziedzińcu. Nikt nam nie przeszkadzał.
Dlaczego Pan się nie zatrudnił w Solidarności? Przecież mógł Pan tam znaleźć swoje miejsce?
Pewnie bym mógł, ale… Długo mi nikt tego nie proponował, a ja nie zamierzałem sam się o nic starać. Chyba w marcu ’81 Marek Beylin zaproponował mi pracę w Ośrodku Badań Społecznych Regionu Mazowsze. Odmówiłem. To nie była praca, która mnie pociągała. W tym samym zresztą czasie Jacek Czaputowicz, wiceprzewodniczący Komisji Krajowej zarejestrowanego właśnie Niezależnego Zrzeszenia Studentów, zaproponował mi tam właśnie pracę. Moja pierwsza, a jak się po latach okazało też przedostatnia praca na etacie. Byłem pierwszym etatowym pracownikiem Krajówki. Wszystko było w proszku. W siedzibie na Szpitalnej niczego nie było. Jacek chciał abym zorganizował poligrafię. Tylko… tylko nie było pieniędzy na zakup powielaczy. Wyjąłem pieniądze mojego podziemnego wydawnictwa i kupiłem te maszyny. Potem mi, oczywiście zwrócono pieniądze.
To była specyficzna praca. Mieszkałem dwie minuty na piechotę od Szpitalnej, nie obowiązywały godziny pracy, czasami pracowaliśmy po 12 godzin, czasami w ogóle. To w dużej mierze było miejsce spotkań towarzyskich ludzi z całej Polski. Nocowali tam, jedli, ciągły ruch. W którymś momencie przyjęto do pracy zawodowego poligrafa, Piotra Skazę. Sprowadził go Teoś Klincewicz. Po latach okazało się, że jego rola daleko wykraczała poza drukowanie czegokolwiek.
Miałem też bardzo złe doświadczenie w Krajówce. Oczywiście – na tych maszynach, które kupiłem – czasami, gdy nie było prac dla NZS-u drukowaliśmy też nasze książki. Któregoś dnia zostałem poproszony na rozmowę z wiceprzewodniczącym Komisji Krajowej /to nie był Jacek Czaputowicz/, później wielką legendę Solidarności i podziemia, wydawało mi się mojego serdecznego kumpla. Nie zdradzę jego nazwiska – człowiek dawno nie żyje. Rozmowa była krótka: albo daję mu haracz albo wylatuję z pracy. Nie, że daję na NZS, proszę dobrze zrozumieć – miałem dawać do jego kieszeni. Cóż, czasami potrafiłem ostro reagować. Kazałem mu spierdalać. Faktem jest, że mało brakowało a bym tę pracę – na której, po prawdzie specjalnie mi nie zależało – stracił. No i już w Krajówce nie drukowałem. Drukował Skaza, nie wiem czy się opłacał, a jeśli to czy tylko mojemu koledze czy także MSW. No bo po latach wyszła jego podwójna rola. Jakoś tę sprawę zaklajstrowano i do końca pracowałem w Krajówce
Pamięta pan wypadki bydgoskie, niedoszły strajk powszechny?
Bardzo dobrze pamiętam. Wie pan, we mnie chyba nie było cienia wątpliwości, że ten strajk powinien był mieć miejsce. Że bez niego cała para pójdzie w gwizdek. Tak zresztą się stało.
Mówił Pan wcześniej, że był na pierwszym Krajowym Zjeździe Solidarności w Oliwii…
Tak. Zjazd był w dwu turach, ja byłem chyba na tej pierwszej, na początku września ’81 roku. Byłem tak trochę przypadkowo, mój ówczesny przyjaciel, Leszek Przysiężny, działacz NZS-u z Gdańska załatwił mi status gościa honorowego. Patrzyłem na to panoptikum czasami z uśmiechem, czasami ze zgrozą.
Ze zgrozą?
Wie pan, w sierpniu ’80 kiedy widziałem Wałęsę z tym jego ogromnym długopisem kiedy podpisywał z Jagielskim porozumienie, kiedy go słuchałem – wyłącznie mnie śmieszył. Ale tam w Oliwii zobaczyłem go na żywo. I to była groza. Nie mogłem zrozumieć w jaki sposób tak wielu ludzi godzi się na to rozbuchane ego, na to ciągłe podkreślanie własnej roli, nieomylności. Te tłumy akolitów, jakieś dziwne postaci wokół niego. Proszę mi uwierzyć, że właśnie wtedy zrozumiałem, że nigdy, za żadne skarby, w żadnych okolicznościach – jeśli będzie taka okazja, bo oczywiście nie zakładałem wówczas, że Wałęsa może kiedykolwiek kandydować na urząd Prezydenta Rzeczypospolitej – nie oddam na niego swojego głosu. Dotrzymałem tego zobowiązania.
Coś Panu jeszcze pozostało w pamięci?
Mdlejący Jan Józef Lipski, dla mnie postać kryształowa. I rozwiązanie KOR-u. Dla mnie kończyła się jakaś epoka. No i to pierwsze rozczarowanie Michnikiem. O którym już mówiłem.
Wrócił Pan z Gdańska i…
Nie byłem prorokiem ale pamiętam kilka spotkań w moim mieszkaniu – jak mówiłem z Krajówki NZS-u do mojego mieszkania było kilka kroków. Często, bardzo często siedzieliśmy u mnie i gadaliśmy z bardzo wieloma ludźmi. I coraz częściej mieliśmy poczucie, że to musi się skończyć. Nie wiedzieliśmy jak ale… ale chcieliśmy aby wreszcie nastąpiło jakieś rozstrzygniecie. W jedną albo w drugą stronę…
Rozstrzygnięcie nastąpiło prędzej niż się wszyscy spodziewaliśmy. Ale powiedzmy szczerze, w tamtym czasie przebąkiwano o tym, że Jaruzelski tak tego nie zostawi. Pamiętam żarty kabaretowe mówiące, iż w związku ze zbliżającą się zimą, granice kraju zostały opatulone waciakami. Opinia publiczna była skłonna bardziej wierzyć w rosyjską interwencję niż w stan wojenny. Zatem wracamy do poranka, a w zasadzie nocy 13 grudnia 1981 roku...
No, tak, ja też nie zakładałem, że sprawę załatwi Jaruzelski polskimi rękoma.
Wracajmy do 13 grudnia. Jedna tylko jeszcze uwaga. Jakiś miesiąc wcześniej – jadąc ostatnim pociągiem do Radości, gdzie mieszkali moi dziadkowie – a proszę uwierzyć, nigdy mi się to nie zdarzało, zasnąłem w pociągu. Obudziłem się kilka przystanków za tą peryferyjną częścią Warszawy, chyba w Otwocku. Złapałem pod pachę psa, wyskoczyłem w ostatniej chwili. Kolejka pojechała a w niej moja torba z dokumentami. I przez ten miesiąc chodziłem bez dowodu osobistego, jakoś wciąż miałem ważniejsze sprawy na głowie. Mówię o tym, bo będzie to miało śmieszne konsekwencje.
Szczęśliwie nie nocowałem w domu z 12 na 13 grudnia. Szczęśliwie, bo oczywiście przyjechała po mnie ekipa ale pocałowali klamkę. Tyle, że nie zaprzestali obstawiać mojego mieszkania. Sąsiadka mieszkająca piętro pode mną, przestraszona przez nich bardzo, dopiero po kilku latach przyznała się mojej żonie, że ileś razy ściągali ją z pracy aby u niej posiedzieć i posłuchać czy ktoś nie chodzi na górze…
Obudziłem się 13 grudnia i jak nigdy, pierwsze co zrobiłem, to włączyłem radio. Usłyszałem Jaruzelskiego. Wiedziałem, że nie mogę wracać do domu. Potem usłyszałem jakąś listę internowanych. Chciało mi się śmiać kiedy usłyszałem, że jest na niej Chojecki i Blumsztajn. Obaj byli przecież we Francji.
No więc nie wracałem do domu, miałem gdzie mieszkać, to nie był kłopot. Co więcej, to że mnie nie potrafili szybko znaleźć dowodziło nie tylko bezradności bezpieki ale i jakiejś ich głupoty. Słuchałem, pewnie jak wszyscy Polacy, skrawków informacji z Wolnej Europy, tysiące zatrzymanych, strajki. Ci zatrzymani ponoć trzymani na mrozie na stadionach…
16 grudnia była kopalnia Wujek…
Tak, to był sygnał, że się nie zawahają, że choćby miały być setki czy tysiące ofiar – zrobią to. Nikt nie miał złudzeń, to nie były żarty.
Przez kilka dni siedziałem na dupie, potem ruszyłem w miasto. Spotkałem się z moim przyjacielem Sławkiem Malcharkiem. To było jakieś szaleństwo. Wymyśliliśmy, że przecież tak nie może być, a my… Jak to powiedzieć, dwa gnoje, które jednak nie do końca zdawały sobie sprawę z szaleństwa pomysłów, które chciały realizować. Gdzieś już o tym mówiłem. Jaruzelski jednak miał trochę zasług – przede wszystkim tę, że mnie jednak po miesiącu złapali i zamknęli. Inaczej pewnie by nas ze Sławkiem zatłukli. Pamięta pan sprawę Emila Barchańskiego?
Młody chłopak zamordowany przez bezpiekę…
Tak ale za co?
Za oblanie czerwoną farbą pomnika Dzierżyńskiego…
No, właśnie. Za oblanie pomnika czerwoną farbą. Myśmy nie chcieli go oblać farbą, myśmy chcieli wysadzić ten pomnik w powietrze. Ktoś może powiedzieć głupota. Dla nas raczej miał to być symbol. Oporu, trwania, pokazania, że czerwony nie może wszystkiego. Nie wiem czy do tego by doszło, znając mojego przyjaciela i siebie – to dosyć prawdopodobne. A wtedy nie byłoby przebacz, ścigaliby nas aż by nas dopadli. Zaczęliśmy jakieś przygotowania, rozmowy z chemikami…
Spotykałem się też z innymi ludźmi, głównie z pracownikami Krajówki NZS-u – bo przecież 90 procent moich znajomych z opozycji siedziało – w mieszkaniu Bożeny Zawiślak. Zastanawiałem się jak uruchomić wydawnictwo, ale przecież nie miałem nic, a państwowe drukarnie, w których miałem przecież wejścia, były pozamykane.
13 stycznia ’82, dokładnie miesiąc po wprowadzeniu stanu wojennego, zostałem zatrzymany. Byłem naiwny, potwornie naiwny. 13 stycznia są urodziny mojej mamy. Poszedłem do niej. Powinienem był założyć, że obstawiają nie tylko moje mieszkanie ale i ich – rodziców – dom. Tym bardziej, że wcześniej pomyłkowo, szukając mnie, wpadli, myśląc że to dom Holewińskich, do sąsiedniego domu i robiąc tam przeszukanie. No, więc pobyłem z mamą złożyłem jej życzenia, pewnie coś zjadłem, a kiedy wyszedłem podeszło do mnie paru facetów. Chyba czterech. Przynajmniej dwu było w mundurach. Nie mogłem uciekać, na pustej ulicy byli tylko oni i ja. Poprosili o dokumenty, pokazałem im książeczkę wojskową, a oni oznajmili, że to właśnie mnie poszukują. Zaprowadzili na posterunek w Radości – wtedy jeszcze taki był - wsadzili na dołek. Poprosiłem jednego z tych mundurowych aby powiadomił rodziców, że mnie zatrzymali. Oczywiście nie zrobił tego. Jakąś godzinę później przyjechała ekipa z Pałacu Mostowskich. Zabrali mnie do Komendy Stołecznej.
Żadna dla Pana nowość. Musiał się Pan z tym liczyć.
Wie pan, teoretycznie każdy konspirator się z tym liczy. Ale też każdy uważa, że go nie złapią. Kiedyś jeden z moich kumpli mieszkający w RFN opowiadał w jaki sposób złapano większość terrorystów z Baader-Meinhof. Wpada się na najprostszych sprawach. A że żadna nowość? No, tak, czułem się – to żart oczywiście – prawie jak w domu. Zejście na dołek, zdejmowanie wszystkich ciuchów, pięć przysiadów z gołym tyłkiem… Najśmieszniejsze jest to, że miałem przy sobie podziemne wydanie „Esejów dla Kasandry” Jerzego Stempowskiego – powędrowały do depozytu, a potem za mną do Białołęki i tam już miałem je w celi. Pewnie jako jedyny mogłem za kratami czytać bibułę…
Siedział pan na Mostowie z kryminalnymi?
Tak, tak było za każdym razem gdy mnie tam zamykali. Kiedyś zresztą miałem tam świetną propozycję pracy.
Pracy?
Siedziałem z pięcioma złodziejami. Jeden koło pięćdziesiątki, reszta dwudziestolatki. Ten stary mówi do mnie tak: Wacuś, ty wszystkich znasz, wiesz gdzie mieszkają i co mają w domu. Ty mi tylko to powiesz. Podzielimy się na pół…
Uczciwy układ.
Uczciwy, fakt. Kiedyś spotkałem go później w tramwaju. Chyba mnie nie poznał. A może był w trakcie pracy? Nie wiem.
Tak czy siak, przywieźli mnie w nocy, rano wzięli na górę i było to, o czym wcześniej mówiłem. Zagrozili mi procesem. Ale chyba i oni nie mieli szczególnych nadziei na to, że mnie zwerbują. To raczej było takie przesłuchanie pro forma. Oni pytali, ja odmawiałem odpowiedzi. Chcieli żebym podpisał protokół, ja odmawiałem. Anegdotycznie, Wiesiek Johan, dziś emerytowany sędzia Trybunału Konstytucyjnego, a w połowie lat osiemdziesiątych nasz „Przedświtowy” adwokat zobaczył moje „zeznanie” w sprawie naszego chłopaka, Bogdana Porowskiego. – Jesteś nienormalny – oznajmił. – Naprawdę na pytanie o imię i nazwisko nie powinieneś odpowiadać, że odmawiasz odpowiedzi. Wracając, przesłuchali mnie i znów na dołek. Chyba po czterech dniach jeszcze raz wzięli mnie na górę, a potem postanowili odwieźć do Białołęki.
Więc nie proces, a internowanie?
Tak, internowanie. Wsadzili w dużego fiata i do Białołęki. A tam wyszła sprawa braku dowodu osobistego. Komizm tej sytuacji bawi mnie do dziś. Służbiści z Białołęki odmówili bezpiece przyjęcia faceta bez dowodu osobistego. Nic nie można było z nimi ugrać. Z powrotem do Mostowa. Przez dwa dni ustalali, pewnie na wyższym szczeblu,
żeby jednak mnie w tej Białołęce przyjęli na turnus. No i przyjęli. Przyjechaliśmy, najpierw wypełnianie kwestionariusza przez tak zwanego wychowawcę. Siadam, a z drugiej strony mój kolega nie tylko ze studiów, ale wręcz z seminarium magisterskiego. I pyta mnie o nazwisko. Chyba nie byłem wtedy dla niego przyjemny.
Pamięta Pan z kim pan siedział w celi?
Pamiętam Mietka Grudzińskiego, jak ja współpracownika KOR-u – zadziwiające ale wcześniej żeśmy się nie znali, Rysiek Olechnowicz – przewodniczący Komisji Zakładowej Solidarności w Ministerstwie Rolnictwa, Waldek Kruk – to bardzo zabawna historia, zamknęli go zamiast brata, Rolanda, działacza warszawskiego SKS-u. Nie trafili na Rolanda, zamknęli Waldka.. Siedział też z nami Juliusz Wilczur-Garstecki. Kiedy wyszliśmy na spacer, dojrzał mnie przez okno celi Adam Michnik. Zaczął do mnie krzyczeć, miedzy innymi pytał z kim siedzę w swoim apartamencie. Ostrzegł, że Garstecki to agent bezpieki. Siedziało nas w celi ośmiu, jeszcze jakiś chłopak też z Ministerstwa Rolnictwa, ktoś jeszcze. Zaraz obok siedział Kazik Wóycicki, Marcin Frybes, Piotrek Szwajcer z Nowej, milicjanci z Niezależnego Związku Zawodowego, kilka innych osób, które znałem, ale większość moich bliskich znajomych siedziała w sąsiednim pawilonie.
Spóźnił się Pan.
Spóźniłem.
Często – po latach – kpiono z warunków w jakich siedzieli internowani. Opływaliście w luksusy.
Wie pan co, tak mogą mówić tylko ci, którzy nigdy nie siedzieli w więzieniu. Jeśli miałby porównywać Białołękę i Mokotów, w którym siedziałem w 84 roku, to Białołęka była o wiele gorsza. Przede wszystkim dlatego, że nie było wiadomo kiedy się wyjdzie. Może za miesiąc, może za pół roku, a może za dziesięć lat. Jak pan idzie do więzienia to sprawa z reguły kończy się wyrokiem, człowiek wie, że tyle i tyle musi odsiedzieć i koniec kropka. Tu czasami, nie wiadomo dlaczego, kogoś wypuszczano – z reguły, zwłaszcza w początkowym okresie – budziło to złe skojarzenia.
Jakie?
Ciągle do Białołęki przyjeżdżały ekipy ubeków. Próbowano ludzi namawiać do podpisywania deklaracji lojalności, być może także innych papierów. Od któregoś momentu wiadomo było jak się kto zachował. Koledzy z celi obok tej, w której brano internowanych na te rozmowy wykruszyli cement obok rury idącej przez ścianę do kaloryfera i mogli wszystkiego słuchać.
Pana też wezwano na taką rozmowę?
Oczywiście. Ale trwała bardzo krótko. Potem przyjechali jacyś ludzie, którzy chcieli nam wręczyć wymówienia z pracy. Bo w sensie formalnym pracownicy Krajówki NZS-u byli chyba zatrudniani przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, a więc wciąż mieliśmy etaty. Nikt z nas nie podpisał tego wypowiedzenia. Potem żeśmy skarżyli te wymówienia w Sądzie Pracy. Oczywiście bezskutecznie. Wracając do Pańskiego wcześniejszego pytania o luksus. To na co nie mogliśmy narzekać, to jedzenie. Nie to więzienne, ono było beznadziejne. Ale dosyć szybko zaczęto dostarczać jakieś paczki z kościoła. Od tego czasu śmieję się, że kawę z mlekiem piję tylko w więzieniu – to tam koledzy mnie zmuszali do dolewania mleka…
Jak pan znosił więzienie?
Źle. Ale chyba niewiele osób – pomijam kryminalnych, zwłaszcza recydywistów bo to inny świat /miałem z nimi trochę do czynienia wiele lat później, gdy robiłem aplikację/ – nie mających doświadczenia w długiej izolacji, znosi je dobrze. W celi, która ma pare metrów kwadratowych, jest osiem osób – kompletnie różnych, odmiennych charakterologicznie, mentalnie, z różnym doświadczeniem życiowym, młodych, starych. Czasami dochodziło do ostrych konfliktów – w tej mojej celi zwłaszcza z Garsteckim. To się może wydać dziwne, ale czasami decydował drobiazg – ten facet na przykład nigdy nie dzielił się tym, co dostał w paczce z domu. Ktoś chciał czytać – z tym był problem, nie było biblioteki, ale jednak kilka książek było w obiegu, czasami ktoś je dostał z domu – ktoś inny dyskutować albo grać w karty. Trudno było ustalić reguły.
Upokarzający był niczym nieosłonięty kibel. Wie pan, to nie jest zbyt fajne, spuszcza pan spodnie przy wszystkich. Siedmiu facetów udaje, że tego nie ma, ale przecież to pana i ich rzeczywistość.
Pańska rodzina szybko dowiedziała się, gdzie Pan jest?
Oczywiście nie. Jak już mówiłem, ten milicjant nie zareagował na moją prośbę. Rodzice zaczęli mnie szukać, wszędzie im mówiono, że nikt mnie nie zatrzymał. Dowiedzieli się dopiero po jakichś dwóch tygodniach. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale myślę, że to nie był dla nich łatwy czas. Zwłaszcza, że mama musiała się wynosić ze szkoły – była przewodniczącą koła Solidarności w szkole ale – jestem o tym przekonany – i to jakiego miała syna decydowało o jej sytuacji. Ojcu w instytucie odebrano pracownię, dostał za szefa jakiegoś faceta z maturą…
Niezbyt miło…
Niezbyt. Tak czy siak, zobaczyłem się z rodzicami po miesiącu. Przyszli na widzenie ogromna sala, stoliki, kilkadziesiąt osób. Miałem też inny problem – byłem zakochany, a moja dziewczyna nie miała szansy się ze mną spotkać. Nie miała do tego żadnych podstaw prawnych – w tych kategoriach była dla mnie osobą obcą. Szybko postanowiliśmy wziąć ślub.
W więzieniu?
Tak, w więzieniu. To zresztą było zabawne. Ewa poszła załatwiać sprawy w Urzędzie Stanu Cywilnego. „Kumaty” urzędnik mówi do niej: - pani jest w ciąży. Ona na to, że nie. On znów: - pani jest w ciąży. Ona znów, że nie. Załapała dopiero za trzecim razem. Chodziło o to, że gdyby nie była w ciąży, czekalibyśmy na ten ślub trzy miesiące, a tak mogliśmy go wziąć po miesiącu. Trzeba było jeszcze tylko dostarczyć papier potwierdzający tę ciążę ale z tym nie było problemu. Wystawił to zaświadczenie Krzysztof Boczkowski, poeta-lekarz.
Jak wyglądał ślub? Rozumiem, że weseliska nie było.
Nie było. Jak wyglądał? Wzięli mnie z celi zaprowadzili do sali widzeń, byli rodzice Ewy, moi, świadkowie – mój późniejszy wspólnik z Przedświtu – Jarek Markiewicz i nasza koleżanka z Krajówki NZS-u, Bożena Zawiślak. Nie przyjechała moja babcia. Nie miała siły – nie w sensie fizycznym, była wówczas w świetnej kondycji, ale psychicznym. Więzienie kojarzyło jej się chyba – znów, tak przypuszczam, nigdy z nią też o tym nie rozmawiałem – z aresztowaniem dziadka w ’39 roku przez Rosjan i z wystawaniem pod więzieniem w Baranowiczach. Był oczywiście urzędnik Stanu Cywilnego i naczelnik więzienia.
A on po co?
Jak to po co? Pan kompletnie nie rozumie jak Polska Rzeczpospolita Ludowa wspierała rodzinę. No, przecież był po to aby złożyć nam gratulacje, życzyć pomyślności w imieniu władz, etc., etc. Wyrecytowaliśmy formułki, potem zjedliśmy to, co przyniosły nasze rodziny, chwilę pogadaliśmy i tyle…
Nie dali Panu przepustki?
A dlaczego mieli dać? Po godzinie było po wszystkim. Chciałem do celi przemycić – sprytnie, tak mi się wydawało, to obmyśliłem jeszcze przed ślubem – butelkę wódki ale obmacali mnie tak dokładnie, że nici były z „pijaństwa”. A najśmieszniejsze jest to, że gdybym wiedział, że za trzy tygodnie nie będę już w Białołęce, w ogóle by do tego ślubu nie doszło. Bo i jaki byłby tego sens.
Wypuścili Pana, jeśli dobrze liczę, w kwietniu ’82 roku?
Nie, nie, w sensie formalnym wypuścili mnie dopiero w sierpniu. Ale przewieźli mnie do szpitala.
Rozchorował się Pan w więzieniu?
Trochę tam chorowałem na korzonki, w celi do której nas przeniesiono nie było za ciepło. Dziesięć stopni. Ale do szpitala pojechałem z innego powodu. Kiedy miałem osiemnaście lat miałem jakieś krwotoki, niezbyt rozgarnięty lekarz wpisał mi podejrzenie hemofilii i dał skierowanie do Instytutu Hematologii. Tam, oczywiście, wykluczono taką przypadłość. Miałem bardzo rzadką skazę krwotoczną, która w żaden sposób nie miała wpływy na moje życie – mówiąc wprost, w ogóle nie była i nie jest ważna. Ale najpierw tym skierowaniem do Instytutu Hematologii załatwiłem sobie kategorię E w wojsku, a teraz w ’82 roku, moja rodzina „wychodziła” konieczność natychmiastowego leczenia mnie z powodu hemofilii w Instytucie Hematologii.
Przewieźli mnie tam i… No i byłem bohaterem narodowym. Lekarze wiedzieli, że nic mi nie jest ale przecież nie mogli tego ani napisać, ani powiedzieć. Za to szybko dowiedzieli się, że nie mieliśmy nocy poślubnej. No to ją mieliśmy, a po tygodniu moja żona – akurat były święta – oznajmiła naszym rodzicom i mnie, że jest w ciąży.
No i tak sobie byłem w tym szpitalu i kombinowałem, co tu robić. Najpierw zgłosiło się do mnie dwu kumpli, W. W. i L. S. /nie podaję ich pełnych nazwisk, niczego nie mam na papierze na potwierdzenie moich słów – więc nie chcę abyśmy pan i ja mieli proces/ abym ich wspomógł finansowo, bo mają offset ale nie mają pieniędzy na rozruch wydawnictwa podziemnego. No to im pożyczyłem ogromną sumę pieniędzy. Każdy by tak zrobił – Ojczyzna w potrzebie, dzielni bojownicy podziemia. Przehulali te pieniądze, nigdy ich już nie zobaczyłem. Byłem goły i wesoły. Potem przyszedł do mnie Jarek Markiewicz, znakomity poeta, o którym opowiem dalej, mój przyjaciel, który oznajmił, że chcą w podziemiu, między innymi z Leszkiem Szarugą, Iwoną Smolką, jeszcze kilkoma osobami, wydawać podziemne pismo literackie. Miało się nazywać „Wezwanie”. Mieli problem ze zrobieniem matryc offsetowych. Pokierowałem Jarkiem, powiedziałem do kogo ma się zgłosić.
Udało się?
Tak, wszystko poszło jak trzeba. Za to do mnie po miesiącu przyszedł ordynator Instytutu i oznajmił: panie Wacławie, musimy coś panu wyciąć, bo nie możemy pana tak dłużej tu trzymać. Wytnijmy panu wyrostek. No i wycięli – zresztą, jak się okazało, na szczęście. Śmiałem się potem, że to była szalenie niebezpieczna – dla pacjenta -operacja. Rozumie pan, bohater narodowy – kto mu może zrobić taki zabieg, przecież nie byle kto. No więc kroił mnie właśnie ordynator, profesor, szef Światowej Organizacji Chirurgów. Pan miał pewnie ze siedemdziesiąt lat i takiej operacji nie wykonywał – jak sądzę – ze czterdzieści lat. Towarzyszył mu pan docent, a dopiero trzecim lekarzem był mój lekarz prowadzący. Szczęśliwie wszystko się udało…