Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Marian Kałuski - Galicja była polskim krajem!

$
0
0

Marian Kałuski


Galicja była polskim krajem!

Ukraińcy, a przede wszystkim ich przeszyta skrajnym nacjonalizmem propaganda utrzymuje, że Galicja (1772-1918) nie stanowiła części Polski okupowanej przez Austrię (a przecież Zachodnia Galicja z Krakowem była etnicznie polska i przez setki lat częścią Królestwa Polskiego); dla nich Galicja była po prostu Austrią - krajem całkowicie austriackim, a jej wschodnia część krajem etnicznie ukraińskim, który nigdy nie był częścią Królestwa Polskiego, a tylko ziemią ukraińską podbitą (co jest kłamstwem!) i okupowaną przez Polaków (co także jest kłamstwem!), w której Polacy poza okupacyjną administracją i wojskiem oraz właścicielami ziemskimi nie byli obecni i nic nie znaczyli w jej historii; także w historii Lwowa, który był zawsze UKRAIŃSKIM (!) miastem.
 Robi się więc wszystko, aby historię austriackiej Galicji jak najbardziej zdepolonizować pod każdym względem, a szczególnie historię Wschodniej Galicji i tak bardzo polskiego Lwowa. Np. w Internecie można przeczytać, że ośrodek narciarski w Sławsku w Karpatach Wschodnich (ob. Ukraina), który założyli polscy (!) narciarze głównie ze Lwowa w okresie galicyjskim, został założony przez narciarzy... austriackich (!!!); natomiast w ukraińskiej Wikipedii w artykule o Uniwersytecie Lwowskim nic nie ma o tym, że uniwersytet ten w latach 1873-1939 był polskim uniwersytetem (ten okres w dziejach uniwersytetu jest zupełnie pominięty), a w hasłach o wielu Polakach związanych ze Lwowem nie ma wzmianki o ich polskim pochodzeniu – pisze się o nich np. „lwowski architekt” czy po prostu architekt czy pisarz albo uczony nie określając jego narodowości. W ukraińskim filmie krótkometrażowym o pięknym gmachu Opery Lwowskiej, kiedy mówi się o jej architekcie – Zygmuncie Gorgolewskim nic nie wspomina się o tym, że był Polakiem (i to w dodatku z Wielkopolski); prawie wszyscy Ukraińcy mogą myśleć, że był Ukraińcem – i o to chodziło realizatorom filmu. Dlatego warto przypomnieć kto rządził Galicją w latach autonomii galicyjskiej 1867-1915 i czyim de facto krajem była CAŁA ta wówczas prowincja austriacka. 


Podczas I rozbioru Polski w 1772 roku Austria zajęła całą południową Polskę – ze Lwowem , ale bez Krakowa, do którego rogatek sięgała Austria; samo miasto zajęli Austriacy w 1846 roku, po likwidacji Rzeczypospolitej Krakowskiej (Wolne Miasto Kraków). Odebrane Polsce tereny nazwano Galicją i z Lwowa uczynioną jej stolicą. Galicja miała obszar 83 tys. km kw. i ponad 8 milionów ludności w 1910 roku, z minimalną przewagą Polaków i Żydów nad Rusinami/Ukraińcami. Austriacy przez prawie sto lat prowadzili politykę germanizacyjną i sami sprawowali władzę w Galicji. Jej zachodnia część wraz z Krakowem była terenem etnicznie polskim, natomiast jej wschodnia część ze Lwowem stanowiła teren mieszany etnicznie rusko/ukraińsko-polski (element polski przeważał w miastach, ale i na wsi mieszkało ponad milion Polaków). Polacy bez przerwy prowadzili akcję na rzecz otrzymania większych praw narodowych; Rusini od Wiosny Ludów 1848 roku wspierani przez Wiedeń byli więcej zainteresowani walką z Polakami niż czymkolwiek innym, a już najmniej niepodległością i suwerennością; jednym odpowiadało im być pod panowaniem austriackim, a drudzy dążyli do połączenia się z Rosją, uważając się za Rosjan (moskalofile). 21 grudnia 1867 roku ogłoszone zostały „Ustawy zasadnicze”, czyli tzw. konstytucja grudniowa w Austrii, która przyznała Galicji autonomię w ramach monarchii austro-węgierskiej, z Sejmem Krajowym we Lwowie. Rusini po stu latach panowania austriackiego i walki Wiednia z Polakami nadal byli społeczeństwem w ponad 90% wiejskim, a więc w zasadzie bez stanu miejskiego, bez arystokracji rodowej, bez znaczącej kadry inteligencji (jeszcze w XX w. mówiło się: Ukrainiec – chłop i pop). A poza tym byli podzieleni na dwie zwalczające się grupy: Rusinów-moskalofili i Ukraińców. Stąd władza w Galicji przeszła w ręce Polaków i była w ich rękach do końca istnienia Galicji. Postanowienie cesarskie z 4 czerwca 1869 roku wprowadziło w wewnętrznym urzędowaniu władz administracyjnych i sądów galicyjskich oraz w szkołach w miejsce języka niemieckiego język polski; w sądownictwie i częściowo w szkolnictwie w Galicji Wschodniej można było używać języka ruskiego/ukraińskiego. Obok Sejmu Krajowego we Lwowie (w którym większość posłów także stanowili Polacy i Żydzi) Galicja uzyskała dodatkowe ważne instytucje autonomiczne: Wydział Krajowy i Radę Szkolną z siedzibą również we Lwowie. W rządzie austriackim było stałe stanowisko ministra dla Galicji, reprezentantem rządu austriackiego w Galicji był namiestnik Galicji, a na czele 8-osobowego Wydziału Krajowego, który był organem przygotowawczym i wykonawczym wybieranym przez Sejm Krajowy na okres 6 lat (okres kadencji Sejmu Krajowego) stał marszałek krajowy, który był jednocześnie marszałkiem Sejmu Krajowego; wicemarszałkami Wydziału Krajowego i Sejmu Krajowego byli Rusini/Ukraińcy. Lwów uzyskał samorząd miejski wybierany w wolnych wyborach, co oddało władzę w ręce Polaków, stanowiących większość jego mieszkańców. Nastąpiła pełna polonizacja wszystkich wyższych uczelniach w Galicji, w tym Uniwersytetu Lwowskiego i Politechniki Lwowskiej. Do 1915 roku ministrami dla Galicji, namiestnikami Galicji, marszałkami krajowymi, prezydentami Lwowa (z wolnych wyborów!; wiceprezydentami byli Żydzi, których było więcej niż Ukraińców) i rektorami np. Uniwersytetu Lwowskiego i Politechniki Lwowskiej byli w zasadniczo wyłącznie Polacy. Rządy w Galicji były więc w polskich rękach! Galicja, choć formalnie była częścią Austrii, była de facto polskim krajem. Lwów, i tak zawsze polski w całych swoich dziejach od 1340 roku, w okresie autonomii stawał się z każdym rokiem jeszcze bardziej polski i to pod każdym względem. Element ukraiński w dziejach miasta w tym okresie nie odgrywał żadnej ważnej roli; Ukraińcy przy Polakach we Lwowie byli mniej niż Kopciuszkami! Nawet w Galicji Wschodniej (Małopolska Wschodnia) Rusini/Ukraińcy żyli w cieniu Polaków, chociaż stanowili tam ponad połowę ludności. Np. nie mieli swojej kadry naukowców więc musieli studiować na polskim Uniwersytecie Lwowskim i Politechnice Lwowskiej czy Uniwersytecie Jagiellońskim, katedry grekokatolickie w Stanisławowie i Przemyślu były przedtem kościołami polskimi, które Polakom odebrał zaborca austriacki i sprezentował Rusinom/Ukraińcom, a grekokatolicki arcybiskup Lwowa Andrzej Szeptycki (1900-44) był z urodzenia Polakiem; prawie wszystkie organizacje ukraińskie kopiowały organizacje polskie; prawie wszystkie linie kolejowe w Galicji Wschodniej, z których korzystali na co dzień Rusini/Ukraińcy zbudowali Polacy i trzymali je w swoich rękach; Rusini/Ukraińcy leczyli się u polskich czy żydowskich lekarzy, gdyż ukraińskich było bardzo mało. Itd, itd.

Ministrami dla Galicji byli: Kazimierz Grocholski 1871, Florian Ziemiałkowski 1873-88, Filip Zaleski 1888-93, Apolinary Jakub Jaworski 1893-95, Edward Rittner 1896-97, Herman Loebl 1897-98, Adam Jędrzejowicz 1898-99, Kazimierz Chłędowski 1899-1900, Leonard Piętak 1900-06, Wojciech Dzieduszycki 1906-07, Dawid Abrahamowicz 1907-09, Władysław Dulęba 1909-10, Władysław Długosz 1911-13, Zdzisław Morawski 1914-16, Michał Bobrzyński 1917-18, Julian Twardowski 1918 i Kazimierz Gałecki 1918-19 (do likwidacji Wydziału Krajowego).

Namiestnikami Galicji byli: Agenor Gołuchowski 1866-67 (wcześniej 1849-59), Ludwik Posinger-Choborski p.o. 1868-71, Agenor Gołuchowski 1871-75, Alfred Potocki 1875-83, Filip Zaleski 1883-88, Kazimierz Badeni 1888-95, Eustachy Sanguszko 1895-98, Leon Piniński 1898-1902, Andrzej Potocki 1903-08, Michał Bobrzyński 1908-13, Witold Korytowski 1913-15.

Marszałkami krajowymi byli: Leon Sapieha 1861-75, Włodzimierz Dzieduszycki 1876, Ludwik Wodzicki 1877-80, Mikołaj Zyblikiewicz 1881-86, Jan Tarnowski 1886-90, Eustachy Sanguszko 1890-95, Stanisław Badeni 1895-1901, Andrzej Potocki 1901-03, Stanisław Badeni 1903-12, Adam Gołuchowski 1912-14, Stanisław Niezabitowski 1914-19 (do likwidacji Wydziału Krajowego).

Prezydentami Lwowa – stolicy Galicji byli: Florian Ziemiałkowski 1871–73, Aleksander Jasiński 1873–80, Michał Gnoiński 1880–83, Wacław Dąbrowski 1883–87, Edmund Mochnacki 1887–96, Godzimir Małachowski 1896–1905, Michał Michalski 1905–07, Stanisław Ciuchciński 1907–11, Józef Neaumann 1911–14, Tadeusz Rutowski 1914–15 (to dzięki tym Polakom Lwów stał się dużym i nowoczesnym miastem!). 

Pierwsze badania jaskiń Podola galicyjskiego dokonali Polacy

Dawne polskie Podole (wschodnia część woj. tarnopolskiego, ob. Ukraina) jest zbudowane z wapieni rafowych. Na płaskiej wysoczyźnie lessowej wstępują jaskinie gipsowe, które jako pierwsi badali Polacy. 

W pobliżu wsi Blicze Złote na terenie przedwojennego powiatu borszczowskiego (woj. tarnopolskie), na gruntach należących do księcia Adama Sapiehy w 1822 roku odkryto jaskinię gipsową nazywaną Werteba. Później odkryto w niej słynne stanowisko archeologiczne. Pierwszym archeologiem, który z polecenia Komisji Archeologicznej krakowskiej Akademii Umiejętności przeprowadził tu badania w latach 1876-78 był Adam Honory Kirkor. Jeszcze później, bo w 1884 roku odkryto tu pierwsze ślady osady znajdującej się na terenie parku dworskiego Sapiehów. Pierwsze badania tej osady, na prośbę księcia Leona Sapiehy, przeprowadził w 1889 roku kustosz polskiego Muzeum im. Lubomirskich we Lwowie, Pawłowicz. Po nim w listopadzie 1890 roku badania archeologiczne prowadził tu Gotfryd Ossowski, kustosz Muzeum Archeologicznego w Krakowie. Odkrył on ponad dwadzieścia grobów ciałopalnych. Ossowski zainteresował się również jaskinią Werteba i zlecił wykonanie dokładnego jej planu. Dalsze badania w jaskini w latach 1898, 1904 i 1907 prowadził wybitny archeolog polski pochodzący ze Złoczowa (woj. tarnopolskie, ob. Ukraina) Włodzimierz Demetrykiewicz, ówcześnie rządowy konserwator zabytków Galicji, a później profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przedmioty z Bilcza Złotego stanowią dzisiaj trzon kolekcji Muzeum Archeologicznego w Krakowie.

Znajdujące się także na terenie powiatu borszczowskiego jaskinie gipsowe: Kryształowa w Niżnych Krzywczach i Jeziorna w Strzałkowcach mają odpowiednio 19 (możliwe że teraz więcej) i 116 kilometrów korytarzy. Ich wstępne partie badane były przez speleologów polskich już na początku XX wieku. Spośród wielu ich badaczy wymienić tu można K. Gutkowskiego (1908 r.), profesora Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie Leona Kozłowskiego (1928 r.) oraz inż. W. Nechaya, który w Jaskimi Kryształowej odkrył 3,5 km korytarzy i w 1933 roku opublikował jej pierwszy plan. 

Obchody 250-lecia Uniwersytetu Lwowskiego

W 1911 roku Uniwersytet Lwowski obchodził uroczyście 250-lecie swego istnienia. Był to wówczas po Uniwersytecie Wiedeńskim drugi co do liczby studentów największy uniwersytet w Austrii (miał 5000 studentów, podczas gdy Uniwersytet Jagielloński miał ich 3000; były to wówczas jedyne uniwersytety polskie). Z tej okazji ówczesny rektor lwowskiej wszechnicy, profesor teologii, ks. Błażej Jaszowski odprawił 20 stycznia 1911 roku w kościele akademickim p.w. św. Mikołaja uroczystą mszę św. z okazji wydania dyplomu erekcyjnego Uniwersytetu Lwowskiego. Dyplom ten wydany został przez króla Jana Kazimierza w Krakowie dnia 20 stycznia 1661 roku.

Główne obchody związane z 250-leciem Uniwersytetu Lwowskiego odbyły się jednak dopiero w roku następnym, dokładnie 29 maja 1912 roku. Tego dnia odbyło się w katedrze katolickiej we Lwowie uroczyste nabożeństwo, celebrowane przez arcybiskupa lwowskiego (dziś świętego Kościoła katolickiego) Józefa Bilczewskiego (który zanim został arcybiskupem lwowskim był profesorem teologii i 1900 r. rektorem Uniwersytetu Lwowskiego), który wygłosił także okolicznościowe kazanie. W katedrze zebrali się uczestnicy obchodu, rektor Ludwik Finkel i senat uczelni w towarzystwie pedelów z berłami uniwersyteckimi oraz licznie zebrani dostojnicy świeccy i duchowni z ks. arcybiskupem lwowskim polskiego Kościoła ormiańskiego Józefem Teodorowiczem i katolickim biskupem sufraganem lwowskim Władysławem Bandurskim na czele. Przy głównym ołtarzu zajęli miejsca także reprezentanci Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, polskiej Politechniki Lwowskiej i polskiej Akademii Weterynaryjnej we Lwowie, jak również szereg posłów do Sejmu Galicyjskiego (Krajowego) we Lwowie w polskich strojach narodowych i prezydent miasta Lwowa Józef Neumann. Podczas mszy śpiewał Chór Akademicki, a pieśni solowe wykonała wybitna śpiewaczka operowa o światowej renomie Janina Korolewicz-Wajdowa. 

Z okazji jubileuszu Uniwersytet Lwowski nadał doktoraty honorowe wielu wybitnym uczonym polskim i zagranicznym oraz znanym i zasłużonym osobistościom. Godność tę otrzymali 
m.in. arcybiskupi lwowscy: Józef Bilczewski i Józef Teodorowicz oraz biskup Władysław Bandurski i biskup gnieźnieński Edward Likowski, a także np. wielki pianista polski Ignacy Paderewski. Odbyły się różne inne imprezy, odczyty, wydano kilka rocznicowych publikacji, m.in. „Uniwersytet Lwowski. Wspomnienie jubileuszowe” (Lwów 1912) pióra Franciszka Jaworskiego. 

Papież Jan Paweł II i Lwów

Ojciec Święty Jan Paweł II (1978-2005), uprzednio arcybiskup metropolita krakowski, kardynał Karol Wojtyła, był konsekrowany na biskupa 28 września 1958 r. przez polskiego arcybiskupa metropolitę lwowskiego Eugeniusza Baziaka. 

Pastorał arcybiskupa halickiego w Krakowie

Jednym z najcenniejszych dzieł rzemiosła artystycznego z okresu romanizmu w Polsce jest pastorał arcybiskupa halickiego z lat 1392 - 1409, błogosławionego Jakuba Strepy, który po oderwaniu Lwowa od Polski w 1945 roku znajduje się w kościele franciszkanów w Krakowie. Jest tam także kapa błogosławionego z pięknymi wizerunkami świętych franciszkańskich (abp Strepa był franciszkaninem i zanim został arcybiskupem halickim był gwardianem klasztoru we Lwowie i przełożonym misji franciszkańskich na Rusi) i ornat oraz 17 oryginalnych dokumentów wystawionych przez abpa Jakuba. 

Muzeum Archidiecezjalne we Lwowie, następnie w Lubaczowie

15 czerwca 1928 roku katolicki arcybiskup lwowski Bolesław Twardowski dokonał otwarcia we Lwowie Muzeum Archidiecezjalnego im. Józefa Bilczewskiego. Na zbiory muzeum składała się głównie sztuka sakralna polska i obca związana zazwyczaj z terenem archidiecezji lwowskiej. Kustoszem lwowskiego Muzeum Archidiecezjalnego był w latach 1928-39 ks. dr Stanisław Szurek.

Niektóre eksponaty z tego muzeum, jak również z katedry i pałacu arcybiskupiego we Lwowie zostały wobec zbliżania się Armii Czerwonej do miasta latem 1944 roku i zaraz potem i w tajemnicy przed sowiecko-ukraińskimi złodziejami dóbr polskiej kultury przewiezione do Zachodniej Małopolski i do Lubaczowa przez arcybiskupa Eugeniusza Baziaka. Stały się one zaczątkiem powstania Muzeum Kurii Arcybiskupiej w Lubaczowie. Do cenniejszych eksponatów Muzeum Kurii Arcybiskupiej w Lubaczowie (oficjalna nazwa narzucona przez reżym komunistyczny) należał cały komplet szat, ornamentów i infuł arcybiskupów lwowskich od pierwszej połowy XIV w. do arcybiskupa Eugeniusza Baziaka. Był tu także cenny zbiór portretów wszystkich arcybiskuów lwowskich, jak również szereg portretów sławnych lwowian, gobelin (6 m x 5 m) z herbami dawnej Rzeczypospolitej z Orłem, Pogonią i św. Michałem otoczone herbami województw (
m.in. Smoleńska, Witebska, Bełza) oraz płaskorzeźba-tryptyk przedstawiająca w środku scenę ślubów Jana kazimierza w katedrze lwowskiej w 1656 roku, po prawej stronie klęczącego Józefa Piłsudskiego przyjmującego sztandar z rąk arcybiskupa Bilczewskiego (obecnie jest on świętym), a z lewej fragment bitwy z bolszewikami pod Zadwórzem (woj. tarnopolksie, ob. Ukraina) w 1920 roku. 

Pierwszy pobyt Józefa Piłsudskiego na Wołyniu

Jeśli mówimy o powiązaniach Józefa Piłsudskiego z Wołyniem, to od razu osoby nawet znające lepiej historię Polski i Legionów Polskich z czasu I wojny światowej wspominają walki legionistów na Wołyniu latem 1916 roku, szczególnie bohaterskie walki pod Kostiuchnówką (przed wojną powiat łucki, ob. Ukraina) 4-6 lipca 1916 roku. Potem Piłsudski był na Wołyniu podczas wojny polsko-bolszewickiej 1919-20 i kilka razy kiedy Wołyń należał do odrodzonego państwa polskiego (1920-39). Tymczasem Józef Piłsudski po raz pierwszy był na Wołyniu wiosną 1901 roku: po ucieczce 14 maja tego roku z więziennego szpitala w Petersburgu, Piłsudski ukrywał się przez cztery tygodnie w majątku patriotów polskich, państwa Lewandowskich w Czystołuży koło Rokitna (pow. Sarny, woj. wołyńskie, ob. Ukraina). 

Grupa Literacka „Wołyń” 

W połowie lat 30. XX w., a więc w okresie międzywojennym kiedy Wołyń należał do Polski (ob. Ukraina), powstała Grupa Literacka „Wołyń”, która miała skupiać polskich literatów związanych z tą starą polsko-ruską krainą. Na czoło tej grupy wybijali się poeci młodego pokolenia, jak np. Czesław Janczarski (1911 Krzemieniec -1971), Zuzanna Ginczanka (1917-1944, zanim przeniosła się do Warszawy mieszkała w Równem na Wołyniu) i Wacław Iwaniuk (1912-2001), którzy na trwałe przeszli do historii literatury polskiej. Grupa Literacka "Wołyń" wydała 
m.in. w 1936 roku poemat Wacława Iwaniuka Pełnia czerwca. Członkowie grupy literackiej „Wołyń” współpracowali ściśle z Józefem Czechowiczem z Lublina (był m.in. nauczycielem w szkole polskiej we Włodzimierzu Wołyńskim), popierając jego próby zorganizowania środowisk młodego pokolenia poetów w jednolity ruch. Ginczanka należała także do najmłodszych współpracowników warszawskiego „Skamandra”. 


Jan Stanisław Smalewski - Minął tydzień

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski


Minął tydzień

O końcu, o wojnie i o słońcu

 

 

Hieronim Bosch            Pamiętamy za sprawą byłego premiera Leszka Millera, jak kończy prawdziwy mężczyzna. Miller powiedział, że prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, nie jak zaczyna, ale jak kończy. Jak się później okazało, nie był to trafny przykład dla niego. Jako premier jak prawdziwy mężczyzna nie skończył.

            Nie wiem, jak skończy obecny premier, chociaż zapewne wielu z nas ma już w zanadrzu pomysły jego końca. Ja osobiście nadal życzę mu jak najlepiej i chciałbym, żeby – w myśl starego porzekadła posła Millera – naprawdę skończył jak prawdziwy chłop. Myślę jednak, że same czcze rokowania to za mało, gdyż przykłady podejmowanych na bieżąco decyzji rządowych, przeczą „sukcesowi wieńczącemu dzieło”.

            W minionym tygodniu premier stanął murem za swoim zastępcą, a jednocześnie ministrem finansów Jackiem Rostowskim, wyjaśniając publicznie, że nie on jeden się pomylił szacując budżet państwa, swoje budżety poprawiało z przyczyn złej koniunktury gospodarczej również kilka innych państw w Unii Europejskiej.

            Tak, ale powtarzam za wice-szefową PiS: Co to obchodzi przeciętnego Polaka, że pomylili się również inni? I od siebie dodaję: Mnie, który trochę na ekonomii się zna, obchodzą głównie pomyłki pana ministra. A było ich… niech policzę. Oczywiście! To już pięć razy Jacek Rostowski mylił się, wnosząc do Sejmu ustawę budżetową.

            Tym razem pomyłka jest niebagatelna. Przewaga wydatków nad dochodami Państwa może wynieść (według optymistów z rządu premiera Tuska) nawet 52 miliardy złotych, a jeśli nie udałoby się znaleźć dodatkowych oszczędności w ministerstwach, osiągnie astronomiczną kwotę 60 miliardów.

            Trudno się dziwić, że opozycja bije na alarm, a wspomniany wyżej Leszek Miller, dzisiaj jako przywódca jednej z partii opozycyjnych (SLD) atakuje, że „Jeśli dyrektor finansowy w poważnej korporacji doprowadziłby do takiej sytuacji, to zostałby wyrzucony z pracy”.

            Widocznie jednak Polski widzianej oczami naszego ministra finansów do poważnej korporacji ekonomicznej porównywać nie można. Nie można też porównywać pana ministra do poważnych dyrektorów finansowych, bo tacy nigdy by na przykład nie wpadli na to, żeby planowane dochody państwa szacować w oparciu o krociowe wpływy z mandatów nakładanych za przekraczanie prędkości na drogach przez kierowców, czy – jak ostatnio wpadli na to ludzie Rostka – wymyślając jakiś dziwny podatek od Zombi, to znaczy od zmarłych, nakładając VAT (8%) na usługi pogrzebowe „co łaska” od duchownych. - A przecież tak niedawno (pamiętamy - w 2011 r.) obniżono i to dość znacznie zasiłek pogrzebowy. – Oj, panie Rostowski! Żerowanie na ludzkim nieszczęściu nie wyjdzie panu na dobre. I obym się nie mylił.

 

            W tym miejscu trudno mi się oprzeć, by nie użyć określenia: arogancja władzy. Arogancją jest bowiem robienie z ludzi tumanów, udawanie, że w nocy jest widno, a w czasie deszczu świeci słońce.

Niebywałą arogancją w minionym tygodniu wykazał się także nasz premier, kombinując, że jeśli pani prezydent Warszawy Gronkiewicz – Waltz przegra zapowiedziane już w sprawie jej odwołania referendum, to on… wyznaczy ją ponownie,  na komisarza stolicy.

Czyżby szykowało się nam nowe porzekadło w sprawie końca? Mam na nie pomysł: Jak kończy prawdziwa kobieta? Prawdziwa kobieta wtedy kończy, kiedy na to pozwoli jej mężczyzna. Chciałem w tym miejscu uzupełnić – premier, ale… czyż nasz szacowny Tatuńcio prezydent nie opowiedział się także za tą opcją?

Tak naprawdę – myślę – to prezydent, chcąc ratować autorytet pana premiera, wyskoczył zaraz szybko z pomysłem poprawki, by referenda były ważne tylko w przypadku takiej samej i wyższej liczby głosów, jakie wcześniej uzyskała osoba, na którą głosowano.

Oczywiście, że jestem za logiką w matematycznych ustawieniach polityki, ale… Nie bagatelizowałbym też nastrojów społecznych, które czasami dużo więcej znaczą, niż wszelkie cyferki buchalterów.

 

A co do cyferek, warto także zwrócić uwagę na ujawnioną po raz pierwszy w historii partii premiera opozycję. Wynik 20%, bo tyle uzyskał kontrkandydat przywódcy PO w bezpośrednich wyborach uprawniających do mandatu dalszego rządzenia, mówi sam za siebie. = Jedna piąta członków tej partii nie popiera programu swojego przywódcy, nie licząc tych, co się wstrzymali, gdyż byłoby to pewnym nadużyciem (aczkolwiek też warto na ten fakt zwrócić uwagę), to naprawdę dużo. I niedobry prognostyk na przyszłość, dla premiera.

Ta sama cyfra (20) dla opozycjonisty Jarosława Gowina jest też dość wymowna. Uświadamia mu bowiem, że w bezpośrednim starciu z dotychczasowym przywódcą nie stał się samcem alfa i musi opuścić rykowisko. Czy teraz jakiekolwiek dalsze porykiwania ze strony poranionego i przegranego (tak jest w świecie zwierzęcym) mogą mieć jakiekolwiek znaczenie? W moim rozumieniu sprawa jest przez posła Gowina ostatecznie przegrana, w świecie jeleni na przykład ten sam samiec drugi raz walki o stado nie podejmie.

Trudno zatem powiedzieć, czy to utrata instynktu samozachowawczego kierowała posłem Gowinem?, czy zbyt silna presja na pokazanie się, że to właśnie ja mam rację?, stawia go na marginesie polityki. Osobiście jestem po stronie tych członków partii, którzy uważają, że osobnik na którego nie można liczyć w stadzie, jest osobnikiem straconym.

 

Czy naprawdę z mojej wieży obserwacyjnej nie dostrzegłem niczego, co by jednak stanowić mogło owo przysłowiowe już dla naszej gospodarki światełko w tunelu?

- Było takie. To uruchomienie na Pomorzu udanego odwiertu, z którego popłynął pierwszy w Polsce gaz łupkowy. I oby nie zapeszyć. Gaz taki, którego zasoby w Polsce szacuje się na ćwierć wieku współczesnego wydobycia, mógłby się okazać bardzo przydatny zwłaszcza teraz, gdy znów chwieją się rynki gazowe, gdy w świecie narasta wojenny niepokój związany z sytuacją w Afryce (wokół Syrii, ale i także wokół afrykańskich Wielkich Jezior).

 

            O tak, ma nie lada problem do rozgryzienia prezydent Barack Obama. Wszak w 2009 roku otrzymał pokojową nagrodę Nobla, za… „wysiłki zmierzające do ograniczenia arsenałów nuklearnych i pracę na rzecz pokoju na świecie”. Teraz, po sprzeciwie Rosji i Chin blokującym w Radzie Bezpieczeństwa ONZ rezolucję mającą na celu potępienie i wywarcie presji na syryjskiego prezydenta Baszara al - Asada (którego reżim jest oskarżony o użycie broni chemicznej), z rosyjskiej Dumy płyną głosy, by mu tę nagrodę odebrać; gdyby USA zaatakowały Syrię bez gody ONZ.

            Na udział w interwencji w Syrii nie dał zgody premierowi Kameronowi parlament Wielkiej Brytanii, kanclerz Merkel także oświadczyła, że Niemcy nie zaangażują swoich sił zbrojnych Bundeswery. Tylko Francja wyraziła chęć wzięcia udziału w ewentualnym ataku.

Prezydent Obama jest jednak zdesperowany. Nie chcąc pozostawać papierowym tygrysem, publicznie oświadczył społeczności międzynarodowej, że „USA, jako lider światowy zobowiązane są do rozliczenia krajów, które łamią międzynarodowe normy”. I on do podjęcia takiej decyzji jest gotowy.

Pamiętajmy jednak, że na Ameryce ciąży bilans doświadczeń wojny w Iraku. Wojny, której sam Obama kiedyś nie popierał. Nie popierała jej również znaczna część Amerykanów, ponosząc tego liczne międzynarodowe konsekwencje. Odwołanie się Baracka Obamy w tej sytuacji do ekspertów od bezpieczeństwa międzynarodowego wydaje się rozsądne. USA zaatakują reżim w Syrii odpowiedzialny za użycie broni chemicznej, ale musi wcześniej wyrazić na to zgodę Kongres Stanów Zjednoczonych.

W piątek zakończyli swe prace w Syrii eksperci ONZ mający potwierdzić użycie chemicznej broni masowej zagłady. Na ich ostateczne ustalenia – jak podano – należy zaczekać około dwóch tygodni.

Te dwa tygodnie to też swoisty wybieg – tak myślę. - Wiadomo już przecież, że broń chemiczna została użyta, że doliczono się, jak podają ostatnie szacunki - 1.429 jej ofiar, w tym 426 dzieci. Że od 18 sierpnia do pamiętnej środy 21- go wojska reżimowe czterokrotnie częściej atakowały ten rejon przedmieść Damaszku, by „zatuszować” incydent, i że stwierdzono tam w tym czasie obecność wojsk chemicznych.

Reakcja Stanów Zjednoczonych musi nastąpić  – jak to określił prezydent Obama – a uderzenie ma być zdecydowane, krótkotrwałe i znaczące. Co to oznacza? Na pewno oznacza to, że nie mając pełnego wsparcia dla operacji naziemnej wojsk lądowych, amerykanie muszą uderzyć z powietrza.

Czy uda im się zlikwidować reżim prezydenta Asada? Byłaby to niezwykle skomplikowana operacja strategiczna, która musi zostać doprecyzowana w najdrobniejszych szczegółach, a to także wymaga czasu. Muszą zostać rozważone i wybrane optymalne warianty, efekty i skutki. Musi także zostać do niej przygotowane podłoże polityczne. O ewentualnych komplikacjach pisał tym razem nie będę, myślę bowiem, że w najbliższym czasie będzie okazja do nich wrócić.

 

Obserwując w tym roku polskie bociany, muszę stwierdzić, że miały u nas trudne życie: późna wiosna, a potem upały i brak pożywienia dla młodych sprawiły, że w niektórych regionach kraju ich populacja zmalała. Na szczęście końcówka pobytu w Polsce im sprzyjała, a zakończone w normalnym czasie żniwa i rolnicze podorywki dostarczyły obfitego pożywienia, którym mogły nasycić się przed drogą.

Tradycyjnie już ich odloty z Polski odbyły się w ostatnich dniach sierpnia. Obserwowałem te przygotowania, sejmiki, to znaczy ptasie narady, i odloty z naszego pomorskiego „bocianiego zagłębia”. Obserwowałem i myślałem sobie: Mój Boże, biedne ptaki. Lecą do Afryki. Prawie dwa miesiące. Czeka ich tyle trudu, a tam… znów niepewność.

 

Skończył się letni sezon urlopowy, skończyły wakacje. W tym roku słońce nie tylko było nam łaskawe, ale wręcz ze swą szczodrością przeholowywało. Zapewne tegoroczny sierpień pobije dotychczasowe rekordy ciepła.

Niewielu z nas zna się na miodach, a te – jak mnie zapewniają miejscowi znawcy – należą w tym roku (z powodu dostatku słońca i ciepła) do wyjątkowo smacznych i zdrowych.

Wysypały się też grzyby. W piątek wstąpiłem do jednego z otwartych w pobliżu Sławna punktów skupu prawdziwka i kurki. Aż w oczach mi się mieniło od ilości tego szlachetnego grzyba. Ponieważ sam nie miałem czasu na chodzenie po lesie, próbowałem uśmiechnąć się do właściciela punktu.

- Mogę panu odsprzedać, ale odradzam. To towar wyłącznie do przerobu, głównie suszenia, na mączkę grzybną.

Byłem zaskoczony. – Wyglądają świetnie.

- Sam wygląd nie wystarczy. – Przekroił jednego na pół. – W tym roku prawdziwek jest wyjątkowo robaczywy. Za mało wody, za dużo słońca – wyjaśnił.

Oczywiście, nie wszędzie w kraju było tak sucho jak u nas na Pomorzu, ale jak się dowiedzieć, skąd będzie pochodzić kupowana w sklepie zupa grzybowa w proszku?

Jednak poczekam na deszcz i wybiorę się na grzyby, nie będę ryzykował z robaczywymi.

 

Bogaty był ten tydzień w wydarzenia, które można było dostrzec z mojej wieży obserwacyjnej. Mógłbym o nich jeszcze pisać, ale moja małżonka ponagla, że nie zdążymy na pożegnanie lata, jakie po zakończonych na jeziorze Wicku mistrzostwach świata modeli pływających, odbywa się w Jezierzanach i Jarosławcu.

Tak, lato zasłużyło sobie na godne pożegnanie. I chociaż kalendarzowo potrwa jeszcze trochę, wrzesień przecież będzie nam się kojarzył już z jesienią. I tylko wakacje, udany urlop nad jeziorem, morzem czy w górach będą przywoływały romantyczne wspomnienia. Aż chciałoby się zaśpiewać do wiersza Tuwima Wspomnienie:

Mimozami jesień się zaczyna,

złotawa, krucha i miła.

To ty, to ty jesteś ta dziewczyna,

która do mnie na ulicę wychodziła…

No tak. Kto miał dziewczynę, niech sobie ją wspomina, a ja muszę słuchać się żony. Do zobaczenia.

 

Krzysztof Lubczyński rozmawiał ze STANEM BORYSEM

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawiał ze STANEM BORYSEM, legendarną postacią polskiej muzyki

 

40 lat temu, w czerwcu i w sierpniu 1973 roku, wykonał Pan na festiwalach piosenki w Opolu i Sopocie swoją legendarną „Jaskółkę uwięzioną”. W tym roku wykonał Pan ją podczas opolskiej Gali Jubileuszowej. Upływ lat nie odebrał temu utworowi ogromnej siły wzruszenia. Gdzie tkwi tajemnica niegasnącej mocy „Jaskółki”?


- Ja też ją zawsze odbieram ze wzruszeniem. Jest w tym utworze jakaś dusza i jakaś przepaść w tej duszy, w której wszyscy czuliśmy, czujemy się uwięzieni. I nawet jeśli nastąpiło uwięzienie fizyczne, to duchowo chcemy być tak uwięzieni jak ta jaskółka. Mało kto wie, że to autentyczna historia opisana przez malarza Kazimierza Szemiota, z którą przypadkowo się spotkałem, kiedy przychodziłem do opustoszałego kościoła Mariackiego w Gdańsku, żeby w tej pustce uczyć się mówić wierszy.


Czy ta przeszłość muzyczna sprzed czterdziestu lat, to dla Pana coś ciągle bliskiego, „żywe wiązanie”, czy coś tak bardzo odległego, że prawie obce?


- Dobrze pan to ujął. Odbieram to już jak coś nie mojego, jak prehistorię. Tak naprawdę nie miałem debiutu muzycznego, ponieważ debiutowałem na scenie. Stąd moja tzw. ogłada muzyczna zaczęła się wcześniej, gdy recytowałem wiersze na różnych festiwalach recytatorskich i gdy grałem w Teatrze Rybałtów małe rólki aż po wielką rolę w wieku 17 lat, w „Cyruliku sewilskim”. Śpiewanie też nie było dla mnie nowością, bo gdy uczyłem się w szkole muzycznej  skrzypiec jako głównego instrumentu, obowiązkowym przedmiotem był  chór. Do piosenki wskoczyłem więc jak do wody, w której już umiałem pływać.  A obecnie “Jaskółka jest dla mnie codziennością i kiedy mieszkałem w Stanach, śpiewałem ją z różnymi zespołami i tak jest do dziś.


Tym razem zaśpiewał Pan “Jaskółkę” inaczej niż wtedy, kiedy zabrzmiała po raz pierwszy…


 - „Jaskółka uwięziona” i inne moje piosenki były grane inaczej, śpiewane przeze mnie inaczej , bo grane były z muzykami różnymi białymi i czarnymi. I zawsze inaczej. Te zmiany popychały mnie w stronę innych interpretacji i innych przemyśleń. Tak, jak śpiewałem czterdzieści lat temu, już się dziś nie śpiewa, już się tak nie aranżuje. Sam się  dziwię, że w ogóle śpiewam jeszcze w tej samej tonacji.  „Jaskółka” to wielka, piękna pieśń o wolności, którą wykonywałem w Grecji, we Francji, w Irlandii, Wenezueli. Niestety przez pewien czas nie pozwalano mi jej wykonywać tu, w Polsce.


Inny Pana wybitny utwór o wielkim oddechu nosi tytuł „To ziemia”, podobnie jak „Jaskółka” mający w sobie jakiś operowy, w sensie skali, oddech…


- „To ziemia” była przewrotem w mojej wyobraźni, naturze, w dążeniu do pokazywania filozofii współczesnego świata, którą mnie zaraził Jonasz Kofta. „To ziemia” była wielką formą muzyczną, która aranżacyjnie przekazywał autor muzyki, kompozytor Juliusz Loranc.


Wspomnę także piękny utwór „Szukam przyjaciela”. Dziś takie wielkie formy muzyczne niemal nie powstają. Dzisiejszej muzyce popularnej brakuje często oddechu oraz myśli humanistycznej, jest jakby ścieśniona, brak jej rozmachu, uniwersalizmu. Dlaczego?


- Dziś młodzi  wykonawcy  śpiewają o banalnych sprawach,  bo nie doznali i nie znają bólu.  W młodzieży nie ma dziś buntu.  Wszystko wolno, więc przeciwko czemu się buntować? Chyba tylko przeciwko temu , że nie wolno kląć w tekstach,  choć i tak przekleństwa i pornografia pojawiają się, ale to z kolei promowane jest przez głupotę i tych, którzy chcą nas totalnie ogłupić zdobywają przy okazji poklask niskiej kasty  ludzi. A w ogóle ludziom lepiej się teraz powodzi i nie ma o czym pisać, nie ma o czym śpiewać.

Kiedy się Pana słuchało czterdzieści lat temu, to wśród innych wykonawców wyróżniało Pana to, że intuicyjnie wyczuwało się za Pana wykonaniami tło innych sztuk, zwłaszcza poezji, uderzała plastyka Pana ruchu. Innym, nawet utalentowanym wykonawcom, tego brakowało…


- Istotnie, już wtedy krytycy pisali, że tworzę widowisko muzyczne, spektakl ale przecież uczyłem się tego teatru. Myślę, że sztuka , film, teatr, widowisko muzyczne, to pokrewne formy i ja w tych formach kiedyś żyłem.


Nie tylko recytował Pan poezje, ale także pisał Pan wiersze. Co Pana inspirowało?


- Wychowywałem się na klasykach poezji, na Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie, a także na współczesnych, na Gałczyńskim i Różewiczu, Leśmianie, Tuwimie. To była poezja buntu, sprzeciwu, krzyku. Jednak moi pierwsi nauczyciele mówili, że krzyk sugestywniej można  przekazać szeptem.


Czy ważne jest do Pana do dziś doświadczenie współzakładania zespołu „Blackout” i uczestnictwo w grupie „Bizony”?


- Zabawny dziś szczegół, że „Blackout” zakładałem wspólnie z Nalepą jako kaowiec, czyli pracownik kulturalno-oświatowy w Rzeszowie. W „Bizonach” objawiła mi się podwójna jaźń kompozytorska, która w kilku piosenkach mi się udała.  Wtedy buntowałem się w różny sposób a jak nie dawałem rady opuszczałem zespół. Teraz buntuję się przeciwko sobie, ale jednocześnie godzę się ze sobą bardziej niż kiedyś i całe szczęście, bo pozostaję wierny sobie inaczej bym musiał kłamać.


Co z muzycznego punktu widzenia dało Panu te 30  amerykańskich lat?


- Nauczyłem się warsztatu tak, jak to robią Amerykanie i szacunku to tego warsztatu jako szacunku do pracy, do sztuki, do tego co się robi. Tam nie nobilituje sie śpiewaka za to, że śpiewa w sali z pluszowymi  krzesłami. Ważniejsze  jest, jak zaśpiewa..  To zabiera duzo lat.  W Ameryce nie ma wielu artystów ale są bardzo dobrzy rzemieślnicy, Nie  nazywa się nikogo artystą po zaśpiewaniu paru piosenek i nagraniu dwóch płyt. Na to potrzeba dużo lat pracy.


Czy gdyby został Pan w Polsce, rozwinąłby się Pan artystycznie inaczej?


- Podejrzewam, że w tamtych warunkach przed  stanem  wojennym i po nim zatraciłbym się lub mnie by zatracono. W więzieniu nie jest się kreatywnym. „Jaskółka” ze swoją wolnościową filozofią  była nie do przyjęcia przez  władze, a to także kawałek mojego buntu.  Przecież czekałem dwa lata aż cenzura, czy jeszcze nie wiem kto, pozwoli mi zaśpiewać. Przecież jak można żyć, jak ktoś podcina skrzydła? Ostatnią piosenka, jaką  napisałem i nagrałem na tydzień przed wyjazdem,  była  „Idę drogą nieznaną”, która wyraża moje dążenia, pragnienie wędrówki własną drogą. Zawsze lubiłem iść tam, gdzie nie ma drogowskazów ale drogą przeze mnie wybraną.  W wielu moich piosenkach  jest  motyw drogi. Czyż to nie poetyckie, ale jakże rzeczywiste? Kwestia wolności nie dotyczyła wówczas  tylko Polski. Kiedy śpiewałem na starożytnym Stadionie Olimpijskim w Atenach  dla stutysięcznej widowni w Grecji rządzonej przez juntę  czarnych pułkowników, organizatorzy domagali się tłumaczenia tekstu. Wzięto mnie za ortodoksa kościoła grekokatolickiego. Silnie odbierano moją biblijność.  Ale przez ludzi przechodził dreszcz .


Co się Panu przypominało z festiwalu opolskiego w Pana amerykańskich latach?


Nic nie myślałem, bo nie wiedziałem, czy kiedykolwiek przybędę do Polski a co dopiero do Opola na festiwal piosenki. Przecież wyjechałem za PRL na stałe i nie wiedziałem, czy tutaj wrócę. A teraz - przyjemnie, że festiwal Opole sobie o mnie przypomniał, ponieważ przez lata o mnie zapomniano. Ja na długo zapomniałem o festiwalu, ponieważ festiwal zapomniał o mnie.


Odnieśmy się na koniec do chwili bieżącej. Jak Pan przyjął zaproszenie do udziału w koncertowej gali tegorocznego Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu?


 - Jestem mile zdziwiony, że przypomniano sobie, że czterdzieści lat temu śpiewałem „Jaskółkę”. Cieszę się, że miałem możliwość dać poznać się młodzieży, która nie wie o mnie nic.


Skoro tak, to 50-lecie festiwalu w Opolu jest dobrą okazją do przypomnienia się, do odrobiny wspomnień. Jaka droga prowadziła Pana do Opola?


- Trochę już o tym wspomniałem wcześniej. Zaczynałem jako siedemnastolatek w 1958 roku, czyli 55 lat temu. Z przerwami pracowałem w teatrach poezji, w teatrach prawdziwych,  w teatrze polskim, w teatrze  amerykańskim, w teatrze iluzji, który sam zakładałem - mówiłem poezję, śpiewałem poezje nawet reżyserowałem sztuki. Nie będę wymieniał wszystkich małych i wielkich form oraz nagród można o tym przeczytać na mojej stronie internetowej i to będzie najbardziej prawdziwe  źródło niż to, gdzie przepisywacze encyklopedii  pisali o mnie fakty zaczerpnięte z ust do i są to  nie zawsze faktyczne źródła mojego życia.


Pytanie właściwie retoryczne – najważniejsze dla Pana przeżycie związane z festiwalem opolskim?


- Oczywiście „Jaskółka uwięziona”, za którą dostałem  1973 roku nagrodę  dziennikarzy w Opolu a później Bursztynowego Słowika  jako  I Nagrodę w Sopocie.  Cieszy mnie jednak fakt, że nagroda dziennikarzy była zawsze przeciwko prawdziwemu werdyktowi niby prawdziwego jury. Wcześniej, w 1968 za piosenkę  „To ziemia”, również dostałem nagrodę dziennikarzy.


Czuje się Pan weteranem muzyki i klasykiem?


-  Nie. Weteran to ten, który odpoczywa po ciężkiej bitwie, a ja jeszcze bitwy nie skończyłem,  cieszę się, że mam pracę. Dziękuję Kosmosowi, Opatrzności,  Bogom. Dziękuję i dalej modlę się o zdrowie i  proszę o głos.


W filmie Janusza Zaorskiego „Uciec jak najbliżej” zagrał Pan siebie, artystę Stana Borysa. Odbieram ten tytuł jak dobrze przylegającą do Pana metaforę.


- Rzeczywiście, ten tytuł daje naszej rozmowie dobrą poetycką pointę, Mówi on: dokądkolwiek biegniesz, gdziekolwiek uciekłeś, zawsze jesteś blisko siebie, nie możesz uwolnić się od siebie.


Dziękuję za rozmowę.


Stan Borys - ur. 3 września 1941 w Załężu, legendarny wokalista, kompozytor, aktor, poeta. Jedna z najświetniejszych indywidualności i gwiazd w dziejach polskiej wokalistyki. Przez ponad pół wieku swojej kariery obsypany lawiną nagród na całym świecie. Pracował m.in. z  takimi zespołami jak „Blackout”, „Bizony”, "Odyssey",  Strange romance"  W 2004 był gwiazdą festiwalu w Syracuse, największego polskiego festiwalu w północno-wschodniej części USA. Festiwal ten co roku gromadzi ponad 25 000 widzów. Wydal m.in. albumy „Studnia bez wody” (1967, z „Blackout”), „To ziemia (1969, z „Bizonami”), „Krzyczę przez sen (1970), „Naga” (1971 z „Niebiesko-Czarnymi”), „Stan Borys” (1974), „Szukam przyjaciela” (1974), „Piszę pamiętnik artysty - hańba temu, kto o tym źle myśli! Wiersze C.K. Norwida” (1988), „Niczyj” (1996), „Portret” (1998), „Znieczulica (2007 – „Imię Jego 44”), „The Best of Stan Borys” (1991), a także utwory w ramach płyt: „Złote przeboje” (Platynowa Kolekcja - 2000), „Idę drogą nieznaną” (Złota Kolekcja - 2002), „Jaskółka uwięziona” (Perły polskie) (2003), „Spacer dziką plażą („The Best”) (2005), „Gwiazdy polskiej piosenki” (2008). W 2010  dokumentalny film “Wolność jak płomień” w reżyserii Iwony Sadowskiej  o jego życiu i poszukiwaniu wolności artystycznej, zdobył nagrodę Award of Merit. Na jubileuszu i benefisie z okazji 50-lecia pracy na scenie, który odbył się w maju 2012 w Sali Kongresowej w Warszawie otrzymał drugi już złoty medal “Zasłużony Kulturze Zloty Gloria Artis”.

Roman Soroczyński - Kulturalne wakacje w Sopocie…

$
0
0

Roman Soroczyński

 

 

Kulturalne wakacje w Sopocie…

 

 

Jeszcze niedawno sądziłem, że jedynym polskim miastem, w którym nieustannie coś się dzieje, jest Kraków. Tak się jednak złożyło, że w pierwszej połowie sierpnia 2013 roku spędzałem urlop w Sopocie. Wyjątkowość tego  miasta wiąże się zarówno z jego położeniem geograficznym, jak i z odbywającymi się tu imprezami artystycznymi.

 

Nie wiem, co zadecydowało, że Sopot – mimo, iż nie ma pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców - jest rządzony przez prezydenta miasta, a w dodatku jest miastem na prawach powiatu. Wiem jednak, że wielu artystów doceniało to miasto. Nie bez kozery już od czwartej edycji, zorganizowanej w dniach 6.-12. sierpnia 1964 roku, Międzynarodowy Festiwal Piosenki zadomowił się w sopockiej Operze Leśnej (trzy pierwsze edycje odbywały się na terenie Stoczni Gdańskiej). Obecnie festiwal, pod różnymi nazwami i z krótkimi przerwami, nadal jest organizowany na terenie Opery Leśnej.

 

Nie będę tu wymieniał nazwisk twórców, którzy byli i są związani z Sopotem. Nie będę też znęcał się nad potencjalnymi czytelnikami przekazywaniem wieści, które można znaleźć choćby w Internecie. Chciałbym jednak zaprezentować pewne wydarzenia, w których miałem przyjemność uczestniczyć podczas dwutygodniowego pobytu w tym mieście, w pierwszej połowie sierpnia 2013 roku. Dlatego - z jednym wyjątkiem - nie odniosę się do tego, co działo się w pozostałych miejscowościach Trójmiasta.

 

Po przyjeździe do Sopotu spotkałem mojego Kolegę (nazwijmy go X), który przyjechał kilka dni wcześniej. Pytam Go, co ciekawego dzieje się w mieście. Usłyszałem w odpowiedzi: - Nic! Dzisiaj jest jeden koncert, ale nie lubię tego wykonawcy, a w teatrze są tylko spektakle dla dzieci -. Dobrze, o gustach nie dyskutuje się. Wyszedłem więc do miasta. Kiedy stałem przy słupie z plakatami informującymi o imprezach, podeszło młode dziewczę i zaproponowało bezpłatne zaproszenia na niektóre koncerty trzeciej edycji Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego Sopot Classic. Oczywiście, chętnie przyjąłem owe zaproszenia.

 

Inauguracyjny koncert Festiwalu, pod nazwą „Piotr Czajkowski – muzyka tęsknoty”, zorganizowano – a jakże! – w Operze Leśnej. Soliści Litewskiego Narodowego Teatru i Baletu w Wilnie, w towarzystwie orkiestry Polskiej Filharmonii Kameralnej Sopot, zaprezentowali przede wszystkim fragmenty opery „Eugeniusz Oniegin”. Jednak największe wrażenie wywarła pierwsza - zatytułowana „Allegro ma non troppo e molto maestoso” - część I Koncertu fortepianowego b-moll w wykonaniu Alexandra Peskanova. W rolę narratora, a zarazem kompozytora (jako że komentarz był napisany w pierwszej osobie) znakomicie wcielił się słynny aktor Andrzej Seweryn. Orkiestrę PFK Sopot, pod batutą Wojciecha Rajskiego, pełniącego rolę dyrektora artystycznego Festiwalu, można było usłyszeć podczas koncertu „Klasyka  i współczesność”, zorganizowanego w kościele Gwiazda Morza. „Mała suitaWitolda Lutosławskiego w jej wykonaniu zabrzmiała co najmniej błyskotliwie.

 

Ten koncert mógł zadowolić zarówno wytrawnych, jak i początkujących, melomanów. Oczekiwań publiczności nie zawiódł waltornista Filharmonii Berlińskiej, Paolo Mendes: znakomicie zagrał koncert Mozarta, a po krótkiej przerwie wydobywał z instrumentu perfekcyjne i emocjonalne tony „Serenady na tenor, waltornię i orkiestrę kameralnąBenjamina Brittena. Należy przyznać, że współwykonawca tego utworu - młody śpiewak, Theodore Browne - wspaniale współpracował z instrumentalistami. Równie dobra współpraca widoczna była podczas zorganizowanej w kościele św. Jerzego „Nocy weneckiej” - ostatniego koncertu Festiwalu. W programie znalazły się utwory, związanych z Wenecją, kompozytorów, którzy żyli na przełomie XVI i XVII wieku. Nigdy nie przypuszczałbym, że pieśni z tamtego okresu mogą być wykonywane brawurowo i w żywym tempie. Argentyńska sopranistka, Mariana Flores, żywiołowo dzieliła się z publicznością swoimi emocjami, nawiązywała bliski kontakt wzrokowy z widzami. Nic dziwnego zatem, że wraz z towarzyszącym jej francuskim zespołem CAPPELLA MEDITERRANEA otrzymała owacje na stojąco, po czym dwukrotnie bisowała. Co ciekawe, podczas jednego z bisów zaśpiewała w swoim macierzystym języku.

 

Nie udało mi się dotrzeć na jeden z koncertów Festiwalu Sopot Classic. Owa impreza, pod hasłem „Polska muzyka współczesna”, odbyła się również w Operze Leśnej i stała się okazją do podsumowania 2. Konkursu Kompozytorskiego im. Krzysztofa Pendereckiego. Festiwal spełniał bowiem rolę promotora młodych kompozytorów. Nie byłem na koncercie, ale uważam za swój obowiązek napisać, że pierwsze miejsce zdobył Wojciech Michny za kompozycję „In Memoriam

 

Inne formy rekomendacji młodych artystów zaobserwowałem w Teatrze Atelier im. Agnieszki Osieckiej. Przed koncertami Piotra Machalicy, w trakcie których promował on płytę „Moje chmury płyną nisko”, na scenie pojawiał się support: duet gitarowy Ludwik Konopko - Marcin Załęski. Okazało się, że Pan Piotr spotkał młodych artystów na „Monciaku” i zaproponował im uczestnictwo w swoich koncertach. Nie ukrywam, że muzyka w wykonaniu gitarzystów zainteresowała mnie  i kupiłem stosowne płyty. Oczywiście, kupiłem również płytę „Moje chmury płyną nisko”, podczas nagrywania której (podczas koncertów również) artyście towarzyszył zespół instrumentalny pod kierownictwem Marcina Lamcha. Tym bardziej, że zawarte na niej utwory są dziełem znakomitych autorów (między innymi Wojciecha Młynarskiego, Jana Wołka i Edwarda Stachury) oraz kompozytorów (choćby Jerzego Satanowskiego, Janusza Senta i Janusza Strobla). Piotr Machalica stwierdził, że wybrał utwory, z którymi identyfikuje się pod każdym względem. Sądzę, że takie kryteria doboru piosenek dają duży komfort każdemu artyście.

 

Skoro Teatr Atelier nosi imię Agnieszki Osieckiej, to nie może obyć się bez Konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”. W szesnastej edycji konkursu wystąpiła kolejna grupa uzdolnionej młodzieży. Według informacji przekazanych przez kierownika artystycznego imprezy, Jerzego Satanowskiego, do pierwszego etapu przystąpiło około 260 kandydatów. Do drugiego, sopockiego, etapu zakwalifikowano dziesięć osób. Co ciekawe, większość młodych artystów wybrała utwory mniej znane czy rzadziej wykonywane.  Przyznam, że niektóre interpretacje piosenek znakomitej poetki były zaskakujące. Przez cztery dni odbywały się pokazy konkursowe, po zakończeniu których każdy z widzów mógł oddać głos na ulubieńca publiczności. Najwięcej głosów otrzymał pochodzący z pobliskiej Kościerzyny Paweł Ruszkowski, który zaśpiewał miedzy innymi „Zielono mi”. Otrzymał on Honorową Nagrodę Publiczności, co daje mu przywilej rozpoczęcia kolejnej edycji konkursu w przyszłym roku.

 

Nie będę skromny i przyznam, że wprawdzie nie trafiłem swoim głosem na ulubieńca pozostałych widzów, ale głosowałem tak, jak profesjonalne jury. Julia Rybakowska, która wygrała konkurs, urzekła mnie głębokim, bardzo melodyjnym głosem w utworze „Widzisz mała”, z kolei „Biedne badyliszcze” zaśpiewała bardzo wysoko, jak dziecko. Wspaniała skala głosu! Warto dodać, że piosenkarka otrzymała również Nagrodę Dziennikarzy.

 

W czasie mojego pobytu w Sopocie Teatr Atelier był miejscem jeszcze jednego wydarzenia artystycznego: przedpremierowych pokazów spektaklu „Całujcie mnie wszyscy w odbiornik” warszawskiego Teatru ROMA. Zrealizowane w konwencji audycji radiowej przedstawienie opisuje absurdy życia społecznego i politycznego, skłaniając widzów – za pomocą „komunikatów” radiowych i piosenek – do refleksji nad naszą historią i współczesną kondycją. Wśród autorów tekstów widzimy nazwiska Sławomira Mrożka, Agnieszki Osieckiej, Jeremiego Przybory, Wojciecha Młynarskiego i wielu innych.  Po raz trzeci w mojej relacji pojawia się nazwisko Jerzego Satanowskiego – tym razem jako autora scenariusza i reżysera.

 

Jak widać, nie bez kozery mówi się, że Teatr Atelier jest magicznym miejscem. Nie byłbym jednak sobą, gdybym do tej beczki miodu nie wrzucił łyżki dziegciu. Otóż, w ostatniej chwili udało mi się kupić „po znajomości” bilety na jeden z koncertów Konkursu na interpretację piosenek Agnieszki Osieckiej. Jakież jednak było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że nie mogę otrzymać paragonu potwierdzającego zakup: pani w kasie powiedziała, że za bilety na dostawki nie ma paragonów. Ciekaw jestem, z czego to wynika? Drugą kontrowersyjną kwestią jest ustawienie tzw. rzędu zerowego. O ile miejsca na widowni są tak poustawiane, że widzowie z przodu nie zasłaniają tym z tylnych rzędów, o tyle krzesła dostawione w „zerówce” są na tym samym poziomie, co fotele w pierwszym rzędzie. O dyskomforcie pewnej grupy widzów nie muszę chyba wspominać.

 

Do miana kolejnego magicznego miejsca kandyduje Centrum Art. & Business „Zatoka Sztuki”. Podczas pierwszego weekendu sierpnia odbywała się tu III edycja festiwalu „Sopot Fringe 2013”, reklamowanego jako „najbardziej demokratyczny festiwal sztuki”. W tym czasie prezentowano spektakle, organizowano wystawy, odbywały się koncerty. Na wszystkie przedsięwzięcia był wolny wstęp. O możliwości takiego samego wstępu zapewniano przed koncertem Meli Koteluk, podczas którego promowała ona swój debiutancki album „Spadochron”. Niestety, wolny wstęp okazał się iluzoryczny. Wprawdzie zapewniano, że wystarczy odebrać w recepcji stosowną opaskę, ale takie informacje widziałem tylko w Internecie, a nie na plakatach. Czyżby organizatorzy wychodzili z założenia, że wszyscy urlopowicze odpoczywają  przed komputerami, a nie na plaży? Tak czy inaczej, opasek nie było już kilka godzin przed koncertem i wielu słuchaczy obserwowało koncert spoza odgrodzonej strefy.

 

Klub „Zatoka Sztuki” był również miejscem koncertu finałowego XIV Międzynarodowego Festiwalu „Kalejdoskop Form Muzycznych” im. Marii Fołtyn. Nie obejrzałem tego koncertu, bo już wyjechałem z Sopotu. Udało mi się jednak trafić do kościoła ewangelicko-augsburskiego, gdzie - z okazji 100. rocznicy powstania synagogi i gminy żydowskiej w Sopocie oraz 75. rocznicy spalenia synagogi - zorganizowano koncert pod nazwą „Dwa złote księżyce Chagalla”. Po krótkim wprowadzeniu niezrównanej prezenterki, Stanisławy Grażyńskiej, która między innymi przypomniała, skąd wzięła się muzyka klezmerska, dyrektor artystyczny Festiwalu, Dariusz Wójcik, w towarzystwie zespołu LIPSKI QUARTET, zaprezentował rozmaite piosenki żydowskie. Jak zwykle, przy jednej z nich („Bełz”, znana również jako „Warszawo ma”) miałem łzy w oczach. Czy muszę dodawać, że koncert zainspirował mnie do zakupu kolejnej płyty, zatytułowanej „Najpiękniejsze pieśni żydowskie”?

 

Inny repertuar prezentowano podczas występów jazzowych organizowanych, w ramach Sopot Molo Jazz Festival, w muszli koncertowej na Placu Zdrojowym. Bardzo wzruszający był moment, kiedy podczas koncertu pod nazwą Kuba Stankiewicz & Maciej Sikała „Spaces” poinformowano słuchaczy, że znajduje się wśród nich nestor polskiego jazzu Jan „Ptaszyn” Wróblewski. Ogólnie dostępne koncerty muzyki jazzowej odbywały się również, w ramach Summer Live Jazz, na podestach jednej z nadbrzeżnych restauracji.

 

Napisałem o imprezach, o które otarłem się w czasie dwutygodniowego pobytu. Świadomie nie wybrałem się do klubu, w którym dudniła muzyka techno, zapewne pominąłem wiele innych ciekawych miejsc. Ale nie samą muzyką w tym czasie Sopot żył. Na słynnym molo odbywały się pokazy filmów fabularnych. Z kolei niedaleko od molo, w Państwowej Galerii Sztuki, prezentowano wystawę „Arcydzieła malarstwa polskiego ze zbiorów Lwowskiej Narodowej Galerii Sztuki”. Znalazło się na niej 125 dzieł wybitnych polskich artystów, którzy działali od końca XVIII wieku do końca XX stulecia. Nie będę wymieniał nazwisk autorów dzieł, bo musiałbym zapisać kilkadziesiąt nazwisk. Oczy wchłaniały piękne widoki, a serce radowało się, że przynajmniej przez pewien czas można je obejrzeć w Polsce.

 

Uwielbiam teatr, ale nie udało mi się kupić biletu na żaden ze spektakli 17. Festiwalu Szekspirowskiego, które były prezentowane między innymi – a jakże! – na sopockiej Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże.

 

Długi sierpniowy weekend 2013 roku obfitował w Trójmieście w ciekawe wydarzenia literackie. I tu jest wyjątek, o którym wspomniałem wcześniej: wychodzę w swojej relacji poza Sopot. Pretekstem ku temu stał się II Nadmorski Plener Czytelniczy, który zorganizowano w Gdyni. Głównym miejscem pleneru był urokliwy Skwer Kościuszki, skąd bliziutko do nabrzeża, przy którym cumują między innymi ORP „Błyskawica” i „Dar Pomorza”. W piątkowe południe, 16 sierpnia, zagrał zespół TAKE IT EASY pod kierownictwem saksofonisty Przemysława Dyakowskiego, po czym Prezydent Miasta Gdyni, Wojciech Szczurek, w towarzystwie innych znamienitych gości, ogłosił otwarcie imprezy. Mam wrażenie, że organizatorzy – Miasto Gdynia oraz spółki Murator EXPO i Targi Książki – włożyli dużo wysiłku, by Plener był wydarzeniem reprezentatywnym dla środowiska autorskiego, literackiego   i wydawniczego, a przede wszystkim, żeby był interesujący dla czytelników.

 

Ciekawym pomysłem było zaprezentowanie, w jednym z namiotów, Vademecum Nagrody Literackiej Gdyni, gdzie można było kupić książki laureatów wszystkich dotychczasowych edycji konkursu. Wielu gości Pleneru z przyjemnością słuchało, jak znani mieszkańcy miasta – gospodarza czytali fragmenty książek.  W około trzydziestu namiotach można było taniej kupić książki i uzyskać autografy autorów,   a także porozmawiać z nimi. Pochwalę się, że dzięki imprezie uzyskałem autograf wybitnej aktorki – bohaterki książki „EWA, czyli o TEJ Wiśniewskiej”, autorstwa Katarzyny Ostrowskiej. Większość spotkań autorskich była sygnowana przez wydawnictwa, ale były również reprezentowane stowarzyszenia twórców, które były patronami imprezy. Wśród nich Stowarzyszenie Autorów ZAiKS, które - w drugim dniu Pleneru - firmowało rozmowę czytelników ze znanym poetą i autorem tekstów wielu piosenek, Ryszardem Ulickim. Niestety, na ten dzień miałem już wykupiony bilet powrotny i nie mogłem uczestniczyć w tym, zapewne interesującym, spotkaniu.

 

Pasjonaci literatury, którzy zostali w Trójmieście, mogli podczas długiego weekendu krążyć między Gdynią a Sopotem (co, dzięki kolejce SKM, nie jest trudne) i uczestniczyć zarówno w opisanym powyżej II Nadmorskim Plenerze Czytelniczym, jak i w imprezie Literacki Sopot, podczas której również rozstawiono namioty wydawnictw i zorganizowano szereg spotkań autorskich. Jakże zazdrościłem tym, którzy nie musieli już wyjeżdżać z uroczego Sopotu!

 

Zazdroszczę również tym, którzy będą w Sopocie w drugiej połowie września, kiedy to zostanie zorganizowany Festiwal Twórczości Wojciecha Młynarskiego.

 

Na zakończenie pragnę zapytać: - Szanowny Kolego X, naprawdę nic ciekawego się nie działo?...

 

 

Roman Soroczyński

5.09.2013 r.

 

Marek Różycki jr. - STANISŁAW BAREJA – Mistrz Komedii…

$
0
0

Marek Różycki jr.

 

 

 

STANISŁAW BAREJA – Mistrz Komedii…

 

 

„Łu-bu-dubu, łu-bu-du-bu,

niech nam żyje –

kierownik naszego Klubu!

Niech żyje naaam!...”

 

 


Zacznę od dykteryjki z planu filmu „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”. Zaciągnął mnie tam Janek Himilsbach, którego kilka lat wcześniej poznałem w dolnej knajpce „Harendy”, nieopodal Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie studiowałem. Zwierzyłem się Jankowi, że chciałbym napisać kilka tekstów z planów filmowych kontrowersyjnych reżyserów i tak oto – po raz pierwszy – stanąłem oko w oko ze Stanisławem Bareją i „okiem” kamery. Miałem być statystą – epizodystą…

 

Właśnie trwały przygotowania do kręcenia sceny, podczas której „Wysoka Komisja Zakładowa” miała skontrolować Apteczkę Pierwszej Pomocy i zażarcie kłócić się, kto „odpowiada za kluczyk” do niej… W całym tym zamieszaniu Janek Himilsbach (który w ogóle nie grał w tym filmie) podbiegł do dziewczyny z planu – tak zwanej script girl – i pożyczył od niej czerwony, gruby flamaster. Gdy nikt z ekipy nie widział – dopisał do napisu: Apteczka Pierwszej Pomocy – przymiotnik: „Psychiatrycznej”… Po czym schował się na zapleczu… Kiedy już miała „ruszyć” kamera, paść klaps – Stanisław Bareja spojrzał na apteczkę… Zamarł na chwilkę, po czym zadumał się: - Niee, nie, nie o to tu teraz chodzi… Dopisek Janka wytarła jakaś pani, zaś Bareja zajrzał do Apteczki i zawył: - Kto ukradł pół litra?!... Okazało się dla mnie już jasne, że w Apteczce pierwszej Pomocy – stało pół litra „czystej”…

 

Zapadła chwila ciężkiego milczenia, po czym Janek Himilsbach wyjaśnił, że to on wymagał natychmiastowej reanimacji!.... Aby już więcej nie wkurzać reżysera i ekipy – pobiegłem do pobliskiego sklepu i uzupełniłem Apteczkę Pierwszej Pomocy o nowe pół litra..., które po nakręceniu sceny – ponownie wyparowało… Janka nie udało mi się odszukać… Nie grał u Barei, ale kto nie znał Janka… On był wszędzie… - nieświadomie tworząc swoją legendę.

 

Tę scenkę wycięła cenzura i zastąpioną ją inną, w której Wysoka Komisja Zakładowa robotników dyskutuje zawzięcie, kto powinien dysponować kluczem do magazynku podręcznego i kto kogo ma kontrolować….

 

-----------------------------------------------------------------

 

Stanisław Bareja urodził się 5 grudnia 1929 roku w Warszawie, zmarł 14 czerwca 1987r. w Essen –  reżyser, scenarzysta filmowy i aktor - ale przecież… ciągle jest. Gdyż "umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci".

 

12 listopada 2008 roku, został ogłoszony najlepszym reżyserem komediowym stulecia na gali Złotych Kaczek, przyznawanych przez tygodnik „Film”.

 

Absolwent I Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana Żeromskiego w Jeleniej Górze z roku 1949. W październiku 1949 roku rozpoczął studia w PWSFTviT w Łodzi na wydziale reżyserii, które ukończył w roku 1954, lecz nie złożył egzaminu końcowego. W 1958 roku przedstawił jako film dyplomowy etiudę pod tytułem "Gorejące czapki", jednak film ten nie został przyjęty, wskutek czego Barei nie zaliczono pracy dyplomowej. Tytuł magistra sztuki uzyskał 24 kwietnia 1974 roku po przedstawieniu filmu dyplomowego "Mąż swojej żony" z 1960 roku i złożeniu egzaminu magisterskiego z wynikiem dobrym.

 

Jako samodzielny reżyser zadebiutował w roku 1960. Tworzył przede wszystkim komedie, wiele jego filmów znalazło się w czołówce polskiej kinematografii. Był również twórcą wielu seriali telewizyjnych.

 

Bardzo często, wzorem Alfreda Hitchcocka, pojawiał się w swoich filmach grając epizodyczne role. W swoich filmach obnażał słabości człowieka wynikające zarówno z jego ułomnej natury jak i będące wynikiem komediowo/absurdalnej rzeczywistości PRL, w jakiej przyszło żyć bohaterom filmów Barei. Opowiadał o tym między innymi w Ośrodku Dyskusyjnym w klubie „Hybrydy”, gdzie dwukrotnie udało mi się Go zaprosić.

 

W latach 1955-1959 Stanisław Bareja pracował jako asystent Antoniego Bohdziewicza i Jana Rybkowskiego, z którym także współpracował, tak samo jak z Tadeuszem Makarczyńskim, jako II reżyser. Jako reżyser debiutował w 1960 roku. Bareja był jednym z najbardziej kontrowersyjnych polskich reżyserów. Jak sam powiedział w wywiadzie dla "Kina" w 1967 roku: "Chyba w ogóle dlatego zostałem reżyserem, by móc robić komedie". Powtórzył to wiele lat później w „Hybrydach”, gdzie rozmawiał, opowiadał, gawędził przez ponad trzy godziny z wielbicielami Jego Twórczości, których przybyło tak wielu, że klub ledwo zdołał ich pomieścić. Na spotkanie przyszło blisko 500. studentów oraz Warszawiaków. Wstęp był – jak zawsze – wolny. A ja miałem satysfakcję z tego, że nie musiałem interweniować i wkraczać w dyskusję, która toczyła się spontanicznie w przyjacielskiej atmosferze. Tym razem – po zadaniu własnych pytań Gościowi – już tylko udzielałem głosu dyskutantom.

 

Między innymi dowiedzieliśmy się o licznych ingerencjach cenzury, wycinaniu epizodów i dlatego też było ich tak wiele niejako „doklejanych” do wątku głównego obrazu. Przekonałem się o tym nawet na sobie…, bowiem z trzech epizodów, w których „zagrałem” -  pozostał bodaj jeden, ale za to pod samą czołówką filmu „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”.

 

Otóż… siedzę na stosie betonowych kafli, nieco umorusany, jako majster i czytam gazetę – chyba „Głos Pracy”. Podchodzi do mnie „robotnik” i coś mamrocze pod nosem. A ja uchylam nieco gazetę i krzyczę do niego: - Co jest! Karty miałeś przynieść! On się oddala „obijając się” o stojącego Jelcza, a ja wracam do czytania. Po chwili pojawia się z kartami do gry i kładzie talię na betonowym kaflu przede mną. Ja uchylam nieco gazetę, widzę karty do gry i ponownie krzyczę: - Karty pracy, baranie!!!... Gdy robotnik wyciąga rękę, by zabrać talię kart, ja już mówię spokojnym głosem: - Nooo, dobrze, już dobrze, skoro są – to zagramy. Rozścielam „Głos Pracy” na betonowych kaflach i macham ręką, by przywołać dwóch robotników, którzy raczyli się piwem w pobliżu mnie…   

 

Był zapaleńcem, fascynatem z wielkim poczuciem humoru i zmysłu obserwacji. Cechowało go skondensowane, „aforystyczne” myślenie ; posiadał  niesamowite wprost zdolności asocjacyjno – skojarzeniowe. Był przy tym pogodnym, życzliwym ludziom, jowialnym panem ze sporą nadwagą… Kręcąc komedie – skupiał się na Przekazie Sensu – nie dbał zaś o szczegóły. Była zarysowana główna fabuła obrazu, ale później niejako „oblepiana” scenkami rodzajowymi z humorem sytuacyjnym, które często były dopisywane „na gorąco”, nawet już na planie… Tak i ja dostałem na gorąco dopisane dwa czy trzy epizodziki…

 

Tomasz Przybyłkiewicz napisał: "Nigdy nie był pupilkiem filmowych twórców, ani krytyków. Elity duchowe narodu zawsze gardziły komedią, jako gatunkiem podrzędnym. W kraju, w którym kulturalny człowiek oficjalnie mógł jedynie hołubić dzieła bombastyczne, opatrzone pieczęcią powagi, (...) szydzono ze skromnego komedianta, odmawiając mu prawa do uznania jako twórcy". ("Kino": 2001 nr 5).

 

Dwa pierwsze filmy Barei – „Mąż swojej żony” i „Żona dla Australijczyka” - to farsy zajmujące się problematyką sercowo-matrymonialną. Również trzeci film „Małżeństwo z rozsądku” obracał się wokół takiej tematyki, jednak już widzimy w nim szkic do portretu pewnych zjawisk społecznych. Początkowo krytykowano reżysera za to, że jego filmy są oderwane od życia i wywodzą się z kina przedwojennego. Jednak w latach siedemdziesiątych objawił się nowy Bareja. We współpracy z Jackiem Fedorowiczem zrealizował filmy: „Poszukiwany – Poszukiwana” ( z fenomenalną rolą Wojciecha Pokory)  i „Nie ma róży bez ognia”, a ze Stanisławem Tymem: „Brunet wieczorową porą”, „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” i „Miś”.

 

Jak pisał krytyk filmowy, Maciej Pawlicki: "Całkiem inne są pierwsze filmy Barei, niż te z lat osiemdziesiątych. (...) Linię ewolucji widać wyraźnie, meandry tej linii mówią wiele nie tylko o historii polskiego filmu, ale w ogóle o historii naszej kultury i jej wzajemnych powiązaniach z sytuacją ogólną.(...) Niewinne komedie Stanisława Barei nagle zaczęły mieć poważne kłopoty, ilość ingerencji w scenariusze i w gotowe już filmy przechodziła w dziesiątki". ("Film" 1988 nr 15).

 

Teraz nie można było zarzucać Barei, że robi "komedie z antykwariatu", bo jego późniejsze filmy były osadzone we współczesności i tylko jej problemów dotyczyły. Co zatem tak denerwowało krytyków i cenzorów? Być może to, że pokazywał rzeczywistość doprowadzoną do granic surrealizmu. Faktycznie, często – jak to się mówi dość kolokwialnie – „przeginał pałę”… W scenkach rodzajowych mocno przerysowywał do granic Absurdu. Reżyser jednak wcale tego surrealizmu nie wymyślał na użytek filmu, on go wykrywał w otaczającym nas świecie i… z reguły dość mocno – że powtórzę - przerysowywał, wyolbrzymiał do kosmiczno-komicznych granic…

 

Jak zauważył Maciej Pawlicki: "(...) pokazywał nam, że nasz świat stoi na głowie, a my wszyscy udajemy, że tego nie widzimy, a może nie widzimy naprawdę". Zupełnie jak obecnie, tylko że nie ma już wśród nas Stanisława Barei, by tę Prawdę nam dokumentował i „przystawiał nam krzywe zwierciadło” przed nasze oczy zamglone, abyśmy się mogli w nim przejrzeć i skonstatować: Z czego się śmiejemy?!! Przecież śmiejemy się z siebie!....

 

Korzystanie z życiowych doświadczeń nadawało filmom Barei wymiar wręcz dokumentalny. Tak o tym mówiła Hanna Kotkowska - Bareja, żona reżysera, krytyk sztuki, która podsunęła mu pomysł filmu "Poszukiwany, poszukiwana". - "Zawsze najbardziej inspirowała go rzeczywistość (...), w jego filmach znalazły się więc fragmenty naszego życia - miejsca, sytuacje, wydarzenia, często też przedmioty".

 

Tomasz Przybyłkiewicz napisał zaś : "Dziś filmy Stanisława Barei odbieramy jako najwierniejszy portret REALSOCU. Natomiast filmy z nurtu kina moralnego niepokoju, noszonego wtedy na rękach i rozpieszczanego, jawią się dziś w większości - jako pozbawione iskry rozprawy, wybielające rodaków kobyły z toporną tezą".

 

W 1988 roku, po śmierci reżysera, Maciej Pawlicki napisał dramatycznie: "Barei zrobiliśmy krzywdę. My - sfora filmowych pismaków. (...) Bareja był tylko jeden. Jedyny w swoim zdumiewającym uporze zapisywania absurdów codzienności".

 

Minęło 26. lat od śmierci Stanisława Barei, a jego filmy wciąż są oglądane. Do życia codziennego weszły żarty i powiedzonka z jego obrazów. Bo jedynym, wiernym sprzymierzeńcem Barei była publiczność, która od początku tłumnie chodziła na jego filmy. Powtórzę: w naszym nowym, ponoć… „ulepszanym świecie”, domagającym się, jak kania dżdżu, solidnego, terapeutycznego, ozdrowieńczego obśmiania, mało kogo nam tak brakuje, jak właśnie Stanisława Barei…

 

 

Angażował się w działania opozycji. Przez wiele lat udostępniał garaż swojego domu na potrzeby ciemni fotograficznej podziemnej Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA. Wspólnie z żoną przemycił dla NOWEJ przez granicę pięćdziesięciokilogramową maszynę drukarską na dachu fiata 126 p. Pomagał również ukrywającym się opozycjonistom PRL.

 

Stanisław Bareja zmarł na zawał serca. Został pochowany na Cmentarzu Czerniakowskim na warszawskiej Sadybie. 21 września 2006 roku został pośmiertnie odznaczony przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

 

Począwszy od 2005 roku ulica w Warszawie łącząca ul. Światowida z Odkrytą (okolice pętli Nowodwory) nosi imię Stanisława Barei. O takie upamiętnienie reżysera zabiegali mieszkańcy Nowodworów z pomocą „Życia Warszawy”. W Krakowie imię Barei nosi charakterystyczne rondo w kształcie elipsy (nie będące rondem… ani w myśl inżynierii drogowej, ani też przepisów prawa o ruchu drogowym…); natomiast w Katowicach - skwer przed "Cinema City" w dzielnicy Załęże. 6 października 2011 roku w Łódzkiej Alei Sław odsłonięto gwiazdę poświęconą Barei. W odsłonięciu uczestniczył między innymi syn Jan.

 

Jak to u nas… ukuto – mocno złośliwe!!! - „tworzydełko myślowe”:  "bareizm". Niby termin charakteryzujący styl wczesnej twórczości filmowej Stanisława Barei. Stworzony został w latach 60. przez Kazimierza Kutza. W jednym z przemówień Kutz skrytykował poziom artystyczny twórczości Barei, używając neologizmu "bareizm" jako synonimu kiczu. Później za pomocą tego złośliwego określenia, władze i środowisko filmowe atakowały Bareję, zarzucając jego twórczości niską jakość, "antysocjalistyczną wymowę”, kłamstwa, brudną propagandę itp. itd. W odwecie, w scenariuszu (niezrealizowanego, niestety filmu): "Złoto z nieba" z 1981 roku znalazł się dialog, którego fragment brzmiał:

 

– Pan podał inne nazwisko w samolocie, a teraz okazuje się, że w dodatku pisze się pan przez "te", "zet"?

– Dawniej pisaliśmy się Kloc przez "ce", ale potem mój brat został reżyserem i zmienił pisownię na Klotz!

 

Było to nawiązanie do zmiany nazwiska przez Kutza [Kuca]. W podobny sposób Bareja potraktował prześladujące go zaciekle środowisko Zjednoczenia Patriotycznego Grunwald - któremu przewodniczył Bohdan Poręba - w serialu "Zmiennicy" oraz filmie "Poszukiwany, poszukiwana”.

 

Z czasem pojęcie „bareizmu” zaczęło być stosowane jako ogólna nazwa absurdalnych wypowiedzi, haseł, napisów, obwieszczeń i innych tego typu sformułowań budowanych niezręcznie, na bazie nowomowy i języka urzędowego. Ale także z biegiem lat – to określenie zaczęło NOBILITOWAĆ satyryków, którzy piętnują w swych tekstach wszelkie oszołomstwo, dewiacje polityków, hucpę, bezhołowie, upadek wartości i obyczajów w Narodzie.

 

Aktorem oraz współscenarzystą i niejako konsultantem, doradcą w przypadku kilku komedii STANISŁAWA BAREI był STANISŁAW TYM. Przytoczę na potrzeby zobrazowania sylwetki Mistrza Komedii, Stanisława Barei – krótki fragment mojej rozmowy ze Stanisławem Tymem:

 

 

M.R. jr. : -- Funkcjonuje opinia, że Satyryk to obrażony idealista…

 

Stanisław Tym : -- Obowiązkiem satyryka na całym świecie jest śmiać się z zarządzeń administracji, rozmaitych ustaw i regulaminów itd. To nie o to chodzi, że zarządzenia są zawsze głupie, idiotyczne, że zawsze bez sensu, choć – niestety – dość często… Po prostu jest to wprowadzenie NOWEGO WYMIARU, nowego punktu widzenia spraw. Nie znaczy to bynajmniej, że trzeba to wszystko gruntownie zmieniać, że jest to całkowicie do zanegowania. Nie w tym rzecz! Jest to – powtarzam – pewne DOPEŁNIENIE WIZERUNKU, nowy sposób widzenia spraw, dopełnienie obrazu. Nowy wymiar!...

 

M.R. jr. : -- Chyba tak też to widzieli Twórcy o zacięciu satyrycznym, z którymi  pan był współtworzył satyrę – szczególnie: reżyser Stanisław Bareja, Edward Dziewoński, dla których pisał Pan  teksty oraz Mistrz Wojciech Młynarski i inni Wielcy w tym Rzemiośle – Misji w społeczeństwie…

 

 Stanisław Tym : -- Obowiązkiem satyryka jest wspomagać rzeczywistość, ludzi, władzę, wszystkich – w tym nowym spojrzeniu, w tym kpieniu, w tym najostrzejszym, rzetelnym, uczciwym wyśmiewaniu. Obowiązkiem satyryka w Polsce jest to samo. Ja muszę się z tych obowiązków wywiązywać, bo są to obowiązki ponadczasowe i ponadnarodowe, a nawet – ponad-ustrojowe! To jest nasza wspólna satyryczna rola, misja, obowiązek, nasze zadanie – z którego również nas kiedyś pokolenia rozliczą….

 

----------------------------------------------------------

 

Nic już później nie śmieszyło Polaków tak bardzo, jak przygody lokatorów z ulicy o dziwnej nazwie Alternatywy. Próba dokręcenia dalszej historii, która rozgrywałaby się na ulicy „Dylematu 5” -  skończyły się spektakularną klapą. Nie tylko przez to, że serialu „Dylematu 5 nie reżyserował Bareja. Niepowodzenie tej produkcji wynikało z faktu, że ludzie nie mają już ochoty zastanawiać się, dlaczego muszą ciągle doświadczać podobnych stanów – nie tylko przecież absurdu, surrealizmu poczynań właaadzy -  jak ci z serialu Barei w latach osiemdziesiątych. Nie śmieszy ich to i nie zastanawia. Dom przy Dylematu 5, aby wzbudzić  zainteresowanie widza, powinien być zamieszkany przez nerwowych, wkurzonych ludzi, także bezrobotnych – nabitych w butelkę przez waaadzę III RP, a nie pomylonych wynalazców i rozradowanych durniów, kretynów, idiotów!....

 

Stanisław Bareja, gdyby dożył naszych czasów, nie uwierzyłby chyba, że tak niewiele się zmieniło, od kiedy na natolińskim osiedlu rządził Stanisław Anioł (fenomenalna rola Romana Wilhelmiego). Może nakręciłby o tym film, kto wie, a może wyjechałby po prostu z trzema milionami innych, bardzo często wybitnych, wykształconych Rodaków, Fachowców, Młodej Inteligencji polskiej do Londynu i otworzył tam polski sklep z wędlinami….

 

*   *   *   *   *   *   *   *   *   *

 

STANISŁAW BAREJA był reżyserem między innymi takich obrazów i seriali, jak: „Zmiennicy” (1986), „Alternatywy 4” (1983), „Miś” (1980), „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?” (1978), „Brunet wieczorową porą” (1976), „Niespotykanie spokojny człowiek” (1975), „Nie ma róży bez ognia” (1974), „Poszukiwany, poszukiwana” (1972), „Przygoda z piosenką” (1968), „Małżeństwo z rozsądku” (1966), „Kapitan Sowa na tropie” (1965), „Żona dla Australijczyka” (1963), „Dotknięcie nocy” (1961), „Mąż swojej żony” (1960).

 

SCENARZYTA FILMÓW: „Zmiennicy” (1986), „Alternatywy 4” (1983), „Miś” (1980) - razem ze Stanisławem Tymem; „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?” (1978), „Brunet wieczorową porą” (1976), „Nie ma róży bez ognia” (1974) razem z Jackiem Fedorowiczem, „Poszukiwany, poszukiwana” (1972); „Przygoda z piosenką” (1968), „Barbara i Jan” (1964), razem z Jerzym Ziarnikiem - odc. 2 "Główna wygrana", 4 "Oszustka", 6 "Kłopotliwa nagroda"; „Mąż swojej żony” (1960, wraz z Jerzym Jurandotem).


Grzegorz Walczak - NOWA OSIECKA, WCIĄŻ MŁODA GARTNER

$
0
0

Grzegorz Walczak

 

NOWA OSIECKA, WCIĄŻ MŁODA GARTNER

(O spektaklu – „Agnieszka – Katarzyna” na Forum Humanum Mazurkas)

 

 

Ewa Jędryk-Czarnota    W ramach kolejnego, już siódmego Forum Humanum w Hotelu Mazurkas w Ożarowie oprócz tradycyjnego wernisażu malarskiego pod wodzą kurator wystawy (Janina Tuora) i krótkich filmów (Jan Sumikowski), dotyczących prezentowanego malarstwa Joanny Gałeckiej i Alberto Texiera, mogliśmy obejrzeć nowy specjalny program „Agnieszka – Katarzyna”, przez organizatora anonsowany jako wieczór autorski Agnieszki Osieckiej i Katarzyny Gartner, a przez autorów jako próba nowopowstającego spektaklu. 

         Agnieszka Osiecka tym razem powraca do nas w zupełnie nowym wydaniu muzycznym, powiedziałbym – dość nieoczekiwanym            ze względu na nasze przyzwyczajenia i ukształtowane w naszych umysłach asocjacje muzyczne. Większość z tych utworów zapadła nam w pamięć i wytworzył się pewien stylistyczny schemat w naszej percepcji.

                           Katarzyna Gartner z pomysłem dużego spektaklu poświęconego Osieckiej nosiła się już od lat. Teksty tej słynnej autorki przykroił scenariuszowo i opracował scenicznie mąż Katarzyny – Kazimierz Mazur i sam też wystąpił z młodym zdolnym zespołem wokalnym. W postać samej Agnieszki wcieliła się całkiem udatnie Ewa Lorska, wielce uzdolniona piosenkarka i aktorka, którą pamiętam sprzed 12 lat z Teatru Rampa, kiedy występowała w jednej z głównych ról w muzycznym, baśniowo-groteskowym spektaklu o Popielu ( „mysia opera”), z moim tekstem i muzyką Katarzyny Gartner. Już wtedy zetknąłem się z bardzo wyrazistą, charakterystyczną dla Kasi stylistyką muzyczną wywodzącą się z ostrego popu czy rocka, miejscami okraszonego zgrzytliwym heavy metalem, przyswajalnym głównie przez część młodej widowni i smakoszy tego gatunku w różnym wieku. Wydaje mi się, że styl ten jest bliższy specyficznym tekstowo-dramaturgicznym rozwiązaniom, jakie zaproponowaliśmy w swoim czasie w nieco przewrotnym, niedokończonym realizacyjnie, perwersyjnie żartobliwym „Big Popielu”, niż klasycznym już tekstom Osieckiej. Ale czy z tego wynika, że Osiecka ma być konsumowana zawsze jednakowo, zawsze „po bożemu”, tak jak dotąd? 

                           Siłą i atrakcyjnością poczynań Katarzyny jest odwaga i młodość.

Od wielu lat kompozytorka ta „hoduje” nie tylko kozy, ale i co pewien czas nowy, młody zespół wokalno-muzyczny – piękne, dynamiczne dziewczyny (na chłopakach się nie znam) interesujące głosy. Szczególnie wyróżnia się dojrzałością, umiejętnością modulacji i barwą Anna Ozner. Wykonuje też między innymi dwie niezwykłej urody pieśni o szerokiej frazie muzycznej, w których ma możliwości, by się rozwinąć w swym pewnym i atrakcyjnym brzmieniu.

                           Ale młodość zespołu sama w sobie nie byłaby dostateczną zaletą, gdyby nie to, że Kasia Gartner – ta niepohamowana bestia muzyczna – jest sama wciąż młoda bez względu na złośliwe psikusy kalendarza. Jest przede wszystkim bezkompromisowa, naznaczona niesfornym talentem. Zawsze żyje intensywnie, dynamicznie, bez względu na życiowe wpadki i dramaty, jak na przykład ten nieszczęsny pożar. Pod tym względem, wprawdzie w nieco innym stylu, przypomina Agnieszkę Osiecką.

 

 

                           Ja, który przed wielu laty byłem inspiratorem pierwszej polskiej rock-opery „Naga” i napisałem libretto do niej, nie chciałbym być klasycyzującym marudą, zawieszam więc obawy o adekwatność stylu muzycznego ( który sam w sobie jest bardzo spójny) względem tekstów „skanonizowanych”, to jest tych, co się znalazły w kanonie uświęconej określoną tradycją i patentem realizacyjnym piosenki polskiej dwudziestego wieku i początku dwudziestego pierwszego.

Sądzę, że warto być otwartym na różne bardziej lub mniej nowatorskie próby interpretacyjne, również w muzyce. Gdybym nie hołdował tej zasadzie, nie mógłbym współtworzyć z Marią Pomianowską, która do mojej sztuki teatralnej ”Obłoczni czyli Sen Chopina” (w głównych rolach: Olgierd Łukaszewicz, Henryk Talar), „napisała” muzykę Chopina. A przecież, mówiąc już mniej żartobliwie ta słynna multiinstrumentalistką etnicznie, niezwykle twórczo przetworzyła Mistrza, nie obawiając się, że się ów przewróci w grobie.

                           Ostra, dynamiczna, niekonwencjonalna muzyka Katarzyny Gartner jest zresztą wciąż intrygująca i pociągająca różne pokolenia. Szkoda tylko, że kompozytorka „Małgośki” – największego (obok  „Naprawdę jaka jesteś” Włodzimierza Nahornego) hitu w Polsce powojennej – wciąż krąży gdzieś po rubieżach muzycznych wykonań. Tym bardziej należą się duże podziękowania animatorom i mecenasom kultury, takim jak Andrzej Bartkowski, który dał szansę spotkania się szerszej, ale wysublimowanej publiczności z nowopowstającym dziełem w miejscu, które ma już swoją tradycję i swój kulturowy ciężar gatunkowy.

 

Grzegorz Walczak

Krzysztof Lubczyński rozmawia z scenografem, MARCINEM STAJEWSKIM

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z scenografem, MARCINEM STAJEWSKIM


Tadeusz MakowskiZrealizował Pan ponad dwieście scenografii do spektakli w teatralnych żywego planu i około stu telewizyjnych. Czy kierował się Pan jakąś ideą artystyczną, jakimś własnym, uogólnionym pomysłem na to, czym jest scenografia?


- Nie, za każdym razem scenograf ma do czynienia z nową sytuacją sceniczną, z innym tekstem, więc trudno o jakiś wspólny mianownik. To, co mógłbym wskazać, to tylko staranie o nieprzeszkadzanie reżyserowi i aktorom, a także unikanie scenograficznej „gadatliwości”, nadmiernej elokwencji. Lubię stosowanie metaforycznego skrótu. Drażni mnie tylko bylejakość i nadawanie sensu temu, co sensu nie ma. Lubię w teatrze tajemnicę i niedopowiedzenie.


Przez wiele lat swoje pracy scenograficznej pozostał Pan wierny dwóm scenom warszawskim, Teatrom Ateneum i Współczesnemu, choć współpracował Pan także z innymi scenami. To przypadek, czy wynik świadomego wyboru?


- Świadomego wyboru, bo te sceny realizowały szczególnie bliską mi formułę teatru, skoncentrowaną szczególnie na słowie i aktorstwie. Poza tym w obu tych teatrach żyje poczucie humoru, a teatr bez niego nie istnieje. Dyrektor Współczesnego, Maciej Englert jest bardzo dowcipny scenicznie. Nie w tym znaczeniu, że tryska osobiście wesołością, ale ma szósty zmysł do scenicznego humoru. Umie go wyczytać z tekstu. Jak z wzoru matematycznego. Dziś niestety w teatrze jest tak, że im ponurzej, tym rzekomo mądrzej.


Taka deklaracja może wydać się zaskakująca w ustach scenografa, czyli artysty będącego twórcą wizualnej strony spektaklu. Zazwyczaj każda pliszka swój ogon chwali…


- Zawsze uważałem, że teatr, to przede wszystkim słowo wypowiadane przez aktora, a rolę scenografii uważam za ważną, ale jednak pomocniczą. Aktor i tekst, bez żadnej oprawy, to już może być teatr, ale sama scenografia, bez aktora i słowa, teatrem jeszcze nie jest. Teatry, o których mowa, były i są kierowane przez dyrektorów, dla których słowo było najważniejsze, myślę m.in. o Erwinie Axerze, Macieju Englercie, Januszu Warmińskim, Gustawie Holoubku, Andrzeju Domaliku.


Miał Pan mistrzów, nauczycieli zawodu?


- Tak, ale nie chcę wymieniać nikogo, bo od każdego coś czerpałem. Wszystkich dobrych ceniłem.


Tak się złożyło, że początki Pana pracy w teatrze zbiegły się z początkami pracy w telewizji. Czy to drugie medium zdeterminowało Pana styl scenograficzny? I jak to się stało, że telewizja, medium w latach sześćdziesiątych jeszcze słabo rozwinięte, „surowe” technologicznie, stało się miejscem tak interesującym i twórczym dla scenografów?


- Motorem odrębności i rozwoju scenografii telewizyjnej była Xymena Zaniewska. To były czasy, gdy dyrektorami telewizji byli plastycy, choćby Jan Marcin Szancer, aczkolwiek większość ludzi przyszła z radia. Ściągano ludzi związanych z plastyką z różnych dziedzin: malarzy, rzeźbiarzy, architektów, projektantów wnętrz, scenografów teatralnych. Ja akurat ukończyłem na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych projektowanie form przemysłowych, a nie scenografię. Istotnym czynnikiem w tej pracy była - paradoksalnie - dość niska jakość techniczna, wizualna tamtej telewizji, co wymuszało pomysłowość, wyrazistość stosowanych środków plastycznych, a także częste stosowanie zbliżeń.


Ta scenografia miała zastosowanie w różnych audycjach, ale najciekawiej w Teatrze Telewizji…


 - Repertuar Teatru Telewizji, choćby za dyrekcji Stanisława Marczaka-Oborskiego, przygotowywany był z wyprzedzeniem na rok z góry, co świadczyło o bogatych planach i o istnieniu koncepcji, także edukacyjnej. Pozyskanie najlepszych aktorów i reżyserów było wtedy dość łatwe. Za tym wszystkim starała się nadążać scenografia. Znaleziono jakiś klucz, formułę pośrednią między teatrem a filmem. Scenografowie stosowali skrót graficzno-plastyczny, niedopowiedzenie, metaforę. Jednak uważam, że największą siłą Teatru Telewizji był tekst i aktor. Scenografia rozbudowywała się po przeprowadzce z Placu Powstańców na ulicę Woronicza, pojawiały się nowe technologie, z filmu przychodzili operatorzy. Scenograf miał duży wpływ na kształt obrazu, kadru, pokazywał, co mu się najbardziej w ujęciu podoba. Przynajmniej z tego punktu widzenia był  to wspaniały okres.


Klasycznym przykładem skrótowej, metaforycznej scenografii była ta, którą przygotował Pan do telewizyjnej inscenizacji odcinkowej mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza” z 1970 roku w reżyserii Adama Hanuszkiewicza. Tam niejednokrotnie jeden element, kartusz herbowy, rysunek czy kunsztownie rzeźbione krzesło stanowiło scenograficzne pars pro toto…


- Hanuszkiewicz chętnie akceptował takie pomysły, a poza tym wtedy były one nowatorskie. Wtedy w telewizji wszystko było nowatorskie Do niczego nie musieliśmy się odwoływać. Sami tworzyliśmy wzorce. W przypadku „Pana Tadeusza” wyszliśmy z założenia, że bohaterowie są z poematu, stąd w tle pojawiały się strony czy karta tytułowa z jego pierwszego paryskiego wydania z 1834 roku.


We wcześniejszej o rok inscenizacji „Mazepy” Juliusza Słowackiego w reżyserii Gustawa Holoubka, bardzo „panoramiczny”, obrazowy bogaty plastycznie tekst dramatu zamknął Pan pośród ciasnej scenerii kolumn i romańskich luków. Czy przekornie wobec tekstu?


- Uważałem, że tekst jest tak świetny, a reżyser i aktorzy tak znakomici, że wystarczy im nie przeszkadzać. Użyłem oszczędnych, ubogich znaków, jednego pociągnięcia przy każdej scenie. Iluzję różnych miejsc dawałem przez wyświetlenie horyzontu, jakiś mebel. Wolę ustawić jedno krzesło na scenie przy pracy ze znakomitym tekstem, dobrym reżyserem i świetnymi aktorami niż stosować popisy scenograficzne do kiepskiej realizacji i kiepskiego tekstu.


W historycznym spektaklu o procesie o podpalenie Reichstagu i procesie Dymitrowa, „Czerwone i brunatne”, metafora polegała na skrótowym nawiązaniu do ponurej scenerii III Rzeszy i jej pompatycznej architektury…


- Z tą realizacją wiąże mi się zabawne wspomnienie. Tam było kilkadziesiąt tekturowych kolumn ustawionych w studiu nr 1 przy Woronicza. Tworzyły one labirynt prześwitów. Ustawialiśmy je od ósmej rano, żeby były gotowe na próby o czternastej, a potem na nagranie. Za pięć druga, maszynista wchodzący z ostatnią kolumną, a każda miała ponad cztery metry, zachwiał się, zawadził o jedną  z nich, przewróciła się, a potem poszło to dalej jak w dominie i przewróciły się wszystkie kolumny, jeszcze u góry nie umocowane. W godzinę musieliśmy ustawić wszystko ponownie.


Czy wprowadzenie koloru bardzo zmieniło pracę przy telewizyjnej scenografii?


- Pierwszą scenografię do spektaklu kolorowego zrobiłem właściwie w czerni i bieli, z niewielką paletą barw. Dla mnie scenografia barwna jest „za kolorowa”. Lubię filmy i fotografie czarno-białe i sam wolę pracować w czerni i bieli. Nawet gdy zaczynam robić scenografię kolorową, to w finale zmierzam do efektu czerni i bieli. Dla mnie czerń ma tyle kolorów, że np. czarno-biały „Rękopis znaleziony w Saragossie” Hasa jest dla mnie filmem kolorowym.


W „Ondynie” Giraudoux zastosował Pan konwencję nawiązującą do baśni starogermańskich…


- Niestety nie udało nam się połączyć horyzontu  z podłogą (śmiech)


Realizował Pan też telewizyjne widowiska na żywo „Stawki większej niż życie”…


- Z Andrzejem Konicem i Barbarą Borys-Damięcką. Tam scenografia była siermiężna: goła, nierówno wyszpachlowana ściana, jakieś krzesło, stolik, łóżko. Łatwo natomiast było wtedy o mundury i to oryginalne. Z Łodzi przysłano nam niemieckie dystynkcje, jeszcze w celofanie, nierozpakowane, bo przejęto tam niemieckie magazyny.


Kiedy zaczął się „zjazd w dół” Teatru Telewizji?


- Najpierw cios zadał mu stan wojenny i jego następstwa, bojkot i tak dalej. Długo nie powstawały premiery. Kiedy po kilku latach zaczęły powstawać, impet był wytracony. A od lat nie ma na Teatr Telewizji pieniędzy. Jego ewolucja poszła w stronę taniego filmu, a że coraz częściej spektakle robią reżyserzy filmowi, więc robią małe filmy. Uciekłem z telewizji do Warmińskiego, do Ateneum.


Ostatnio są próby reaktywacji Teatru Telewizji, więc i Pan powrócił, przygotowując scenografię do „Rzeczy o banalności miłości” Savyon Liebrecht? Co było dla Pana kluczem przy tej pracy


- Klucz był dość prosty dla scenografa doświadczonego i mającego jakąś wiedzę o okresie, w którym rozgrywa się akcja. Z przyjemnością pracowałem z autorem zdjęć, Piotrem Śliskowskim. Ograniczenia finansowe nie pozwoliły rozbudować scenografii, więc konieczne było pomysłowe operowanie kamerą tak, aby niektóre kadry mocno zdefiniować, określić. Na przykład scenę, w której Heidegger mówi do studentów w obszernej auli uniwersyteckiej, realizowaliśmy w dość ciasnym pomieszczeniu, więc trzeba było tę przestrzeń pomysłowo zasugerować. Dekoracja do tego spektaklu jest realistyczna. W takich przypadkach dobrze jest zastosować elementy, przedmioty określające czas i miejsce akcji. Czasem na trzecim planie sceny pojawia się coś na pozór słabo zauważalnego, na przykład stary odbiornik radiowy. Widz na ogół tego świadomie nie zauważa, ale podświadomie rejestruje, że to jest jakiś przedmiot nie ze współczesności. W „Rzeczy o banalności miłości” pojawiają się cztery różne odbiorniki radiowe  z różnych epok. Drobna rzecz, ale ja lubię takie smaczki. Pojawia się też lampa, którą zaprojektował Le Corbusier, czy moja własna, stara amerykańska, powojenna maszyna do pisania, którą dostałem w prezencie. To są elementy z tła, które podnoszą poziom percepcji, a nie drażnią widza. Dzbanek, telefony, mieszkanie amerykańskie, lat 20.,  60., elementy ówczesnej garderoby.


Dziś scenografia jest bardzo oszczędna, a poza tym dominuje w niej realizm. Nie tęskni Pan do dawnej scenografii metaforycznej, umownej? Nie ma już do niej powrotu?


- Tęsknię i uważam, że jest szansa powrotu do niej. Nie wykluczam, że minie dzisiejsza moda wtłaczania klasyki we współczesną scenerię, gdy Hamlet chodzi po scenie z telefonem komórkowym. Przekonanie, że młodzież lepiej to rozumie jest fałszywe. Przeciwnie, właśnie wtedy, gdy sceneria sztuki jest umieszczona mniej więcej w czasie, w którym została napisana, na przykład w XVI wieku, a sens utworu ma wydźwięk współczesny, widz reaguje: zaraz, wtedy było tak jak teraz, nic się nie zmieniło. Na tym polega sens współczesnego odczytywania dawnej literatury.


Dziękuję za rozmowę.


Marcin Stajewski – ur. 14.09. 1938 r. w Warszawie, jeden z najwybitniejszych scenografów teatralnych i telewizyjnych, projektant form przemysłowych, grafik, wystawiennik. Absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (1963). Autor ponad dwustu scenografii teatralnych, głównie w warszwskich teatrach Ateneum i Współczesnym m.in. do „Kurdesza” E. Brylla (1970), „Fantazego Słowackiego (1973), „Dożywocia” Fredry (1977), „Horsztyńskiego” Słowackiego (1978), „Transatlantyku” Gombrowicza (1984, 1987), „Zemsty” Fredry (1990), „Wieczoru Trzech Króli” Szekspira (1991), „Martwych dusz” Gogola (1995), „Mieszczanina szlachcicem” Moliera (1999), „Play Strindberg” Duerrenmatta (2001), „Hamleta” Szekspira (2012). Od 1963 związany z Telewizją Polską, gdzie stworzył scenografie do licznych programów, w tym spektakli Teatru Telewizji, m.in. „Króla Edypa” Sofoklesa (1967), „Mazepy(1969), „Pana Tadeusza”, „Granicy, „Cudzoziemki(1970), „Nowego Wyzwolenia” (1971), „Ameryki” i „Wiśniowego sadu” (1972), „Beatrix Cenci(1973), „Sługi Bożego” (1974), „Hamleta(1974), „Ondyny” (1974), „Wesela” (1981), „Kosmosu” (1994), „Tanga” (1999).

Jadwiga Śmigiera - Palio di Siena

$
0
0

Jadwiga Śmigiera


Palio di Siena

 

Był 16 sierpnia. Dochodziła godzina siódma wieczór. Staliśmy od godziny na samym środku „płaszcza„. Taki bowiem kształt ma rynek w Sienie – kształt płaszcza czy też szaty, którą Matka Boska okrywa rynek, lub też kształt muszli. Rynek ten jest uważany za najpiękniejszy we Włoszech i za jeden z najpiękniejszych na świecie. W punkcie centralnym siedziała na przemyconym w torbie malutkim turystycznym stołeczku najstarsza uczestniczka wycieczki – prawie 80 letnia Pani Marysia. W kapeluszu na głowie, bo słońce nadal prażyło niemiłosiernie. Naokoło gęsty tłum falował i huczał. Pani Marysia powtarzała co chwilę: „Tylko mi dokładnie opowiadajcie co tam się dzieje, bo mój konik musi wygrać. Postawiłam na niego wszystko co mi zostało”. Uspokajaliśmy Panią Marysię mówiąc, że wszystko jej zrelacjonujemy. Koło p. Marysi stał wysoki, barczysty mężczyzna i trzymał na ramionach najmłodszą uczestniczkę wycieczki – 14 letnią Monikę. I ona miała wszystko zrelacjonować, bo my w gęstym tłumie prawie nic nie widzieliśmy.


Zaczęło się. Dziesięć koni ruszyło z kopyta. Wszyscy na raz krzyczeli, my też. Każdy krzyczał imię konia na którego stawiał, ale słychać było przede wszystkim imiona DRAGO, LUPA i TORRE, bo podobno te konie miały największe szanse i najwięcej osób na nie postawiło. Na pierwszym zakręcie jeden z koni wylądował całym ciężarem na metalowym ogrodzeniu. Inne pobiegły dalej. Gdy okrążyły rynek po raz pierwszy i wróciły na to samo miejsce jeździec wydostał się spod konia i okropnie krzycząc zaczął kopać ze złości w ogrodzenie. Koń nie podnosił się. Gdy konie okrążyły rynek po raz drugi do leżącego konia podbiegli mężczyźni i usiłowali go podnieść. Koń nie ruszał się. Po trzecim okrążeniu bieg był zakończony. Trwał 90 sekund. Wygrał koń o imieniu DRAGO czyli Smok. Na tego konia stawiała pani Marysia.


Siena. Jak mówi legenda założyli ją Senus i Acjusz, synowie Remusa, dlatego w mieście spotyka się posągi wilczycy, która wykarmiła mitycznych założycieli Rzymu. W rzeczywistości Siena była etruską osadą, która w początku I w. p.n.e. stała się rzymską kolonią o nazwie Sena Iulia. Dzięki rozwiniętym bankom i sukiennictwu Siena była w średniowieczu jednym z najważniejszych i najbogatszych miast europejskich. Doprowadzało to do ciągłych konfliktów z Florencją i innymi niezależnymi miastami. Po epidemii dżumy, która wybuchła w Sienie w 1348 r. - ze 100 tysięcy mieszkańców zostało tylko 30 tysięcy. Wtedy znaczenie Sieny zmalało na korzyść Florencji. Do dzisiaj toczy się walka między tymi dwoma pięknymi toskańskimi miastami, ale dotyczy już ona bardziej ilości zachwyconych nimi turystów.


Siena przetrwała w nienaruszonym stanie od średniowiecza. Jej zabudowa to wiek XIII, XIV i XV. Każdy kościół, pałac, każda budowla jest więc bardzo wartościowym zabytkiem. Najpiękniejszy jest oczywiście Campo czyli rynek z majestatycznym Palazzo Pubblico z wieżą czyli ratuszem, oraz katedra, która stoi na miejscu na którym kiedyś była Świątynia Minerwy. Katedrę wybudowano aby upamiętnić wygaśnięcie w mieście dżumy. Pokryta romańsko-gotyckimi rzeźbami fasada katedry jest przepiękna, a wewnątrz znajduje się natomiast uważana za arcydzieło ambona z płaskorzeźbami obrazującymi życie Chrystusa.


W Sienie znajduje się też jeden z najstarszych uniwersytetów na świecie. Został założony w 1240 roku.


Siena znana jest nie tylko ze wspaniałych zabytków i słynnego Palio, ale też ze słynnej szkoły malarskiej,  która powstała na przełomie XIII i XIV wieku. Najważniejsza sieneńska galeria sztuki mieści się w XV-wiecznym Palazzo Buonsignori.  Niezwykle bogata kolekcja obrazów  pozwala na zapoznanie się zwiedzającego z tą słynną, gotycką szkołą malarską. We wczesnych obrazach tej szkoły dostrzega się wpływ sztuki bizantyjskiej, m. inn. stylizowany układ, intensywne barwy i złote tło.


To z kolorów zabudowy Sieny pochodzi nazwa barwy na palecie malarskiej - żółć sieneńska… Ten naturalny żółto-brunatny barwnik ziemny zawierający krzem zabarwiony wodorotlenkiem żelaza wydobywa się właśnie koło Sieny.


Siena jest pierwszym miastem w Europie, w którym wprowadzono /w 1966 r./ zakaz ruchu samochodowego w zabytkowym centrum.


Zabytkowe centrum Sieny już w 1995 r. zostało  wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Unesco.


Najpiękniejszym dla mnie czasem spędzonym w Sienie był spacer z bliską osobą po wąskich, starych uliczkach. Czułam się wspaniale  w tym labiryncie pełnym pałaców i cichych zakątków ze świątyniami i placykami z uroczymi kawiarenkami. Chodziliśmy tak bez celu prawie cały dzień.


Palio di Siena odbywa się 2 razy w roku już od XIII wieku. Jest poświęcone Marii Pannie i dlatego odbywa się w dniach jej święta tzn. 2-go lipca i 16 sierpnia. Jest to niesamowicie emocjonujący wyścig konny;  jeżdzcy jadą na oklep i bez strzemion dookoła placu Campo. Początkowo ścigano się w wąskich uliczkach Sieny, ale w 1656 r. wyścig przeniósł się na rynek, który okrąża się 3-krotnie. Sam wyścig jest tylko zakończeniem trwających do niego bardzo długo przygotowań. Na parę dni przed wyścigiem urządza się różne imprezy, pochody, popisy wywijania chorągwiami i bicia w bębny i inne, mające na celu pokazanie wyjątkowości konia, zawodnika i dzielnicy, która jest reprezentowana. Nagrodą dla zwycięzcy jest zawsze pallium czyli haftowana chorągiew, od której pochodzi nazwa wyścigu. Jeźdźcy i ich konie są przedstawicielami contrad, czyli dzielnic Sieny, na które było podzielone miasto już w XIII wieku. Aktualnie jest 17 dzielnic, ale udział w Palio bierze drogą losowania 10 lub 9 dzielnic. Losuje się 1 jeźdzca i 1 konia z każdej contrady. Pozostałe, nie wylosowane towarzyszą uczestnikom i ich chronią.


Dżokeje uczestniczący w Palio są niestety bardzo brutalni, pozbawieni skrupułów i przekupni. Ubrani w kolorowe, klaunowate stroje wyglądają nieco niezdarnie, ale w rzeczywistości są bardzo agresywni. Przepychają się, potrącają batami konie przeciwników, zaczepiają się słownie i gestami. Walka bowiem zaczyna się dużo wcześniej niż sam bieg.  W grę wchodzą przecież duże kwoty pieniędzy z zakładów, a także wielka sława wygranej contrady. W czasie samego biegu dochodzi do wzajemnego okładania się batami przez dżokejów, konie zrzucają jeźdźców, czasami wpadają same na metę. Często konie nie potrafią pokonać ostrych zakrętów, wpadają na siebie i na barierki. Łamią nogi, zdzierają skórę, rozbijają głowy. Natomiast zwycięski jeździec staje się niezwykle popularny, wszyscy mu gratulują, ściskają go, dotykają, poklepują. A pozostali jeźdźcy są natychmiast pocieszani, całowani i obejmowani przez piękne włoskie dziewczyny. Pierwsze miejsce w gonitwie contrada świętuje przez kilka tygodni. Wtedy zwycięzcą czuje się każdy jej mieszkaniec.


Gdy wyjeżdżaliśmy ze Sieny było już ciemno. W autokarze nasza pilotka przekazywała nam w jakiej kolejności konie ukończyły bieg. Liczył się wprawdzie tylko zwycięzca, ale każdy czekał na potwierdzenie, że  koń, którego obstawiał też był dobry. Wymieniła 9 koni.


- A pani konik? – zapytała mnie pani Marysia – czemu pani tak posmutniała?

Nie odpowiedziałam i zmieniłam temat. Nie chciałam mówić na głos, że mój koń  o imieniu Bruco czyli Gąsienica leżał nieruchomo na najpiękniejszym placu Włoch z rozbitą głową i połamanymi nogami.

 

P.S. Osoby które są zainteresowane kosztem uczestniczenia w Palio di Siena /jako widzowie/, informuję, że miejsca na środku placu – na stojąco – są bezpłatne. Miejsca siedzące na trybunach przy samym torze wyścigu kosztują podobno bardzo dużo. W dniu wyścigu każdy z widzów otrzymuje kartkę na której podany jest plan parad a także zasady uczestniczenia w Palio. Ze względu na bezpieczeństwo wyścigu na Campo nie można wnosić żadnych krzesełek, foteli, stołów, butelek, pudełek, puszek. Tak przynajmniej było w dniu, w którym oglądałam Palio di Siena.

     


Andrzej Walter - Muzo – jak być?

$
0
0

Andrzej Walter


Muzo – jak być?


 

   Komu potrzebna jest dziś poezja?


Odpowiedź jest prosta. Całym rzeszom wyjątkowych wrażliwców, którzy na szczęście jeszcze egzystują na tej planecie. Potrzebna jest tobie i mnie. Potrzebna tym, którzy w pędzie współczesności zatrzymują się, by popatrzeć na chmury, albo w gwiazdy.    

  

   Powinniśmy zadać jednak inne pytanie: dlaczego poeta nie może się z nimi – owymi wrażliwcami - spotkać, jak również dlaczego oni nie mogą się spotkać z poetą? Gdzie się podziała nasza publiczność? A wiem, że ona jest. Miałem okazję tego doświadczyć w szkołach i bibliotekach Podkarpacia i Warszawy. Tam jest publiczność, która chce nas słuchać, chce słuchać wierszy, która potrafi się - ich słuchając – wzruszyć, i która na nas poetów po prostu czeka.


   Dlaczego na wieczorkach autorskich – jak już pisała onegdaj Szymborska w jednym z wierszy – tej publiczności nie ma, albo jest jej coraz mniej?


Muzo, nie być bokserem to nie być w cale.
Ryczącej publiczności poskąpiłaś nam.
Dwanaście osób jest na sali,
już czas, żebyśmy zaczynali.
Połowa przyszła, bo deszcz pada,
reszta to krewni. Muzo.


   Trzymam w dłoniach najnowszą książkę Ryszarda Ulickiego „Ludzie jak kamienie milowe” wydaną w Toruniu (2013) przez Wydawnictwo Adama Marszałka. To zbiór fenomenalnie przeprowadzonych wywiadów z ludźmi, którym potrzebny jest drugi człowiek. Którzy mają w sobie tę pasję zmieniania świata. To ludzie z różnych środowisk i profesji. Politycy, lekarze, naukowcy i pisarze… Ryszard Ulicki stawiał trudne i ważne pytania. Dlaczego nawiązuję do tej książki? Wpisuje się ona przecież w jakże modny ostatnio trend wydawniczy zaspokajający naszą ciekawskość – czyli wywiad. Byłem ciekaw o co pyta poeta. I co poeci odpowiadają. Byłem ciekaw, rzecz jasna, i wielu innych rzeczy, a zwłaszcza ludzi przedstawionych w tym pokaźnym tomie, lecz zadałem na wstępie pytanie, które sam sobie zadaję przygnieciony współczesną wszechobecną filozofią „mieć”. Komu potrzebna jest dziś poezja?


   Zdaję sobie doskonale sprawę, że nie uzyskam, czy też nie znajdę precyzyjnej odpowiedzi na to pytanie. Stawiam je po prostu z uporem maniakalnym widząc, że tak zwanym elitom poezja potrzebna nie jest dziś do niczego. Stawiam je w atmosferze podziału środowiska twórczego poetów, w oparach biedy na tego typu działalność, w okowach wszelkich przeciwności losu wytworzonych przez pożerający wszystko kapitalizm XIX wieczny, którego w naszym kraju jesteśmy świadkami. Bowiem kraje Zachodu są już poza tą realnością. Wyszły z niej dawno, a szukając rynków zbytu w kryzysie lat osiemdziesiątych wpakowały nas – neofitów – w wyścig szczurów, który owocuje zanikiem empatii i więzów społecznych. Skutkuje to zanikiem wrażliwości, pokoleniami mieć nad być oraz zakłóceniem komunikacji kulturalnej.


   Wrócę zatem do wywiadów, które przeprowadził Ryszard Ulicki. A propos wyżej napisanego akapitu. Mówi Marek Wawrzkiewicz – poeta, Prezes Związku Literatów Polskich:


   „Ponieważ - uparcie powracam do tego, co wcześniej mówiłem – nie ma w Polsce należytego przepływu informacji kulturalnej. Okazuje się, że w naszym kraju dzieje się bardzo wiele rzeczy. I bardzo dobrze, ponieważ ja nie jestem za kulturą scentralizowaną, w której o wszystkim decyduje Warszawa, która na dodatek wskazuje kto jest wielki, a kto nie. Jestem raczej za francuskim modelem kultury, który charakteryzuje się istnieniem wielu centrów kulturalnych. pomiędzy którymi istnieje przepływ informacji.


   Ponieważ tego wszystkiego u nas nie ma, istnieje potrzeba powołania ogólnopolskiego czasopisma kulturalnego. (…)”

Mówi Roman Śliwonik – poeta:


   „Pytasz jak się ma polska literatura, zwłaszcza poezja. (…) Na twoje pytanie odpowiadam: Polska poezja poza Miłoszem i Szymborską nie jest poezją wielką. Poezja zawsze czytana była przez elity, do których należeli również poeci. Teraz poetów jest około miliona, którzy nikogo nie czytają, nic nie czytają oprócz swoich wierszy … Kiedyś prowadząc tak zwane warsztaty, zapytałem grupę około kilkudziesięciu poetów, sponsorowanych przez Ministerstwo Kultury, kto czytał „Sonety krymskie”? Nikt nie czytał i nikt nie wiedział, kto je napisał.”


pyta Ryszard Ulicki : (tym razem Andrzeja K.Waśkiewicza)


- A przecież życie literackie kwitnie. Setki konkursów, dziesiątki klubów, setki warsztatów, spotkań etc… (a A.K.Waśkiewicz odpowiada…)


- Tak, i nie ma w tym nijakiej sprzeczności. Są to bowiem, tak powiedzmy, organizacje typu hobbystycznego. Ich uczestnicy mają, tak to nazwijmy, podobne zainteresowania, nie interesy. Chcą się spotkać z podobnie myślącymi, dowiedzieć się od zaproszonych fachowców o wartości swoich wytworów. Nie są to – jak dawne koła młodych – organizacje kandydatów do zawodu, nie są też – jak grupy literackie – zrzeszenia mające zmienić sytuację na rynku literackim, są to – tak to powiedzmy – jedne z wielu form zagospodarowania wolnego czasu. Co nie wyklucza, że wśród nich mogą się trafić przyszli pisarze.”


   Tyle cytatów. Na pozór poruszających różne problemy, zagadnienia i punkty widzenia. Czytałem te wypowiedzi, a w tle wciąż stawiałem sobie pytanie o poezję, a w zasadzie o kontakt z publicznością. Jak uczynić, abym nie musiał słuchać – skądinąd mądrej (znaczy przemyślanej) konotacji bibliotekarki z Gliwic. – Musimy zrobić na tym wieczorze coś jeszcze, gdyż na samą poezję nikt nie przyjdzie. No, nie wiem? Wernisaż fotografii, malarstwa, koncert … Na samą poezję nikt nie przyjdzie.


   To samo w hurtowni księgarskiej – Za poezję dziękujemy! Nie weźmiemy tych książek. Nawet w komis. Jak to jest , że mający się za elitę w tym kraju człowiek, ma problem kiedy trzyma w dłoni tomik poezji? Parzy go w ręce. Nie wie co z nim zrobić. Co powiedzieć. Ucieka wzrokiem. Nie patrzy w oczy poecie. Dlaczego?


   Widziałem taki obrazek. Taką scenkę. Dość znany (w środowisku bardzo znany) krytyk literacki, poeta i wokół niego wianuszek młodych poetek o samopoczuciu : Szymborskiej, Poświatowskiej i Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej razem wziętych, obok pusta sala i w planie wieczór autorski. Orgazm czytania własnego wiersza donikąd. Byle stanąć przed mikrofonem i byle wybrzmiał ten tekst. Wzajemne łaszenie się, głaskanie po głowach – do pustych sal. To paranoja.


   I znów przytoczę Romana Śliwonika: „ Ponad to poezja jest nieczytana, ponieważ zniknęła treść i forma, pozostał bełkot. Nieraz nazywany eksperymentem. Może u niektórych czytelników poezja pobudza wyobraźnię, czasem intelekt, ale to dotyczy – jak już mówiłem – małej grupki osób. Zaciszne enklawy, które utworzyły się w Polsce, wokół co znaczniejszych miesięczników, czytających tylko siebie. Zaciszne oazy grafomanii. Czasem i tam trafi się znaczący poeta.”


   Tak to właśnie wygląda. Ja nie twierdzę, że w opisanej powyżej scence nie uczestniczyły dość dobre poetki. Nie twierdzę, że mają one zapędy grafomańskie. Nie. To akurat nawet niezłe poetki – może ze zbyt małym dystansem do siebie oraz małym zainteresowaniem innymi poetami oraz ich twórczością... Taka megalomańska grupa, którą tworzą wraz z owym krytykiem. Towarzystwo wzajemnej adoracji. Scenka owa obrazuje jednak rzeczywistość poetów w naszym kraju. Tak to w przeważającej ilości przypadków wygląda. Poezja wraz z pustą salą. Na tej sali sami czytający. Publiczność – gdzie? W kinie? W domu? W Galerii … handlowej? Dlaczego? Oto pytanie, na które odpowiedź mogąca się przyczynić do zmiany takiego stanu rzeczy jest warta nagrody … a niech tam, nawet Nobla.


   Kiedy jechałem przez Warszawę podczas trwającej Nocy Poetów widziałem zapełnione szczelnie parkingi centrów handlowych. Dzikie tłumy klasy średniej (i nie tylko) tak właśnie spędzają wolny czas. A gdzieś tam, w zapomnianej przez czas i ludzkość salce poeta stoi przy mikrofonie. Mówi wiersz. Wykrwawia się swoją prawdą. Prawdą, która w spotkaniu z realną publicznością często wzrusza, porusza, roznieca. Miałem tę przyjemność czytać wiersze – nie tylko swoje – przed taką publicznością. Widziałem łzy. Czytałem Franciszka Klimka, Marka Wawrzkiewicza, … siebie. Po wieczorze podchodzili ludzie, chcieli tomik, mówili, że ten czy inny wiersz był dla nich ważny. Coś w nich poruszył, zmienił, odnowił. Tak być może. Dlaczego nas z tego ogołocono? I kto to zrobił? My? Oni? Kim jesteśmy my, a kim są oni?


Komu potrzebna jest dziś poezja?

Andrzej Walter

post scriptum


Mała rada dla kilku „zaprzyjaźnionych” poetek. Nie nosić nosków wyżej niż: góry i chmury oraz inne … kocury. Posłuchać Romana Śliwonika, który … (wielkim poetą był):


„- Nie ulegałem nigdy jednemu wielkiemu poecie. Jeśli korzystałem, to raczej ze wszystkich, wybierałem to, co dla mnie najważniejsze, a byli to głównie Francuzi. Zacząłem oczywiście od polskich poetów: Staff, Gałczyński, Tuwim bardzo, później Miłosz, z Francuzów: Apollinaire, Eluard, Rimbaud, wielki Rilke, Ronsard, a później większość Amerykanów z Whitanem na czele, Rosjanie: Majakowski, Jesienin, Pasternak, no i później, kiedy już ukształtowałem się, Josif Brodski, a ponadto mam nawyk czytania współczesnych mi poetów, a więc i tomiki kolegów. Tu mogę wymienić: Andrzeja Bursę, Stanisława Czycza, Herberta, Bryla, znakomitą Szymborską, Wawrzkiewicza, Grześczaka, Zadurę, Gąsiorowskiego, sympatycznego Jerzynę i pochłaniającą, olbrzymią wyobraźnię Bohdana Wrocławskiego. Że wymienię tych, których podsunęła mi pamięć.”


Otóż – drogie panie – to jest droga. Tędy. Po śladach. Po istotności poezji jako takiej. Wedle wartości utworu, nie autora – kimkolwiek by nie był. Po poszukiwaniach i pokornym wchodzeniu w poezję, a nie po egzaltacji własnej. Czego z dystansem, wszystkim poetom, jak  i sobie samemu również – życzę…

AW

Ryszard Ulicki, „Ludzie jak kamienie milowe”. Wydawnictwo Adam Marszałek,

Toruń 2013.


Krzysztof Lubczyński rozmawiał z ROMANEM KŁOSOWSKIM

$
0
0

Z ROMANEM KŁOSOWSKIM, obchodzącym w tym roku 60-lecie pracy artystycznej rozmawia Krzysztof Lubczyński


 

Skąd pomysł, żeby na tegoroczne 60-lecie Pana pracy artystycznej zagrał Pan w słynnych „Taśmach Krappa” Samuela Becketta?


- Wpadł na ten pomysł Jerzy Tomaszewicz, a ja to chętnie podchwyciłem. Nie bez znaczenia był impuls, jakim była wydana w tym roku książka o mnie. Być może fizycznie nie jestem typowym Krappem, ale temat tego tekstu jest mi bardzo bliski i z uwagi na profesję artystyczną i na mój obecny wiek. Kiedyś ktoś nawet powiedział mi, że powinienem grać w Becketcie, ale przydarzyło mi się to dopiero teraz – na finał. Wyreżyserował spektakl młody reżyser z Gdańska, Krzysztof Prus. „Taśmy Krappa” to rzecz o sumie życia człowieka, który wiele przeżył, wiele chwil szczęśliwych i nieszczęśliwych, wielu mu się nie udało, ale i udało to i owo. Moje Zycie i artystyczne i rodzinne uważam za spełnione, ale gdy czytałem „Taśmy Krappa, wydało mi się to bardzo bliskie, pod każdym względem, uczuciowego i erotycznego nie wyłączając. Co prawda Krapp był pisarzem, a nie aktorem jak ja, ale mnie literatura jest bardzo bliska, a poza tym byłem też reżyserem, przywiązującym dużą wagę do analizy tekstu.


To już trzeci „polski Krapp” na przestrzeni ponad dwudziestu lat, po kreacjach Tadeusza Łomnickiego i Zbigniewa Zapasiewicza. Czy widział ich Pan w tych rolach?


- Nie widziałem, więc nie odnoszę się do gry żadnego z moich dwóch znakomitych kolegów. To jest wyłącznie mój Krapp. Wpisał się ten tekst w finał mojej drogi życiowej i zawodowej. Premiera „Taśm” odbyła się w teatrze w Gorzowie Wielkopolskim jednocześnie z 60-leciem mojej pracy artystycznej. Pojechaliśmy z tym przedstawieniem także do Szczecina, do teatru w którym stawiałem pierwsze kroki w zawodzie, a także w Łodzi, gdzie przez pięć lat byłem dyrektorem. Wybieramy się też ze spektaklem w miejsca, z którymi jakoś byłem związany: do Elbląga, Zielonej Góry, Płocka. A także do mojej rodzinnej Białej Podlaskiej. Będzie też przedstawienie w Warszawie.


Książka, o której była mowa opowiada o Panu na kilkuset stronach, ale przecież nie wszyscy po nią sięgną. Sięgnijmy zatem tym razem jedynie po najważniejsze fakty z Pana życia. Podobno Pana aktorski talent odkryty został właśnie Pana rodzinnej Białej Podlaskiej?


- Tak, zawdzięczam to pani Karolinie Beylin, znanej przed laty animatorce teatralnej. Chodziłem wtedy, zaraz po wojnie, do liceum w Białej Podlaskiej. W tym okresie pani Beylin zjechała tu wspólnie z panem Damroszem, dyrektorem naszego liceum i uczyła nas angielskiego. Ja grałem wtedy w szkolnym teatrze i tam pani Karolina zwróciła na mnie uwagę. Od tego momentu stałem się "etatowym" aktorem tego teatru.


A co Pan grał?


- Na przykład Grabca w "Balladynie" Słowackiego, Szatana w "Betlejem polskim" Rydla, Iskrę w „gałązce rozmarynu” Zygmunta Nowakowskiego. Poza wszystkim ten teatr bardzo dobrze na mnie wpływał, bo byłem bardzo niesfornym, trudnym uczniem.


Wagarował Pan?


- Zdecydowanie, wagarowałem, ale paliłem też papierosy, bywałem krnąbrny, nieznośny na różne sposoby, słowem, miałem na sumieniu komplet uczniowskich grzechów. Ale z drugiej strony byłem też prezesem szkolnego koła literackiego. Zawsze bardzo interesowała mnie literatura i bardzo dużo czytałem. Jako ciekawostkę powiem, że objąłem tę funkcję po starszym koledze, Czesławie Nowickim, w przyszłości słynnym "Wicherku", który zapowiadał pogodę w telewizji, dziś już niestety nie żyjącym. W Białej i na Podlasiu było zresztą wtedy wspaniałe środowisko kulturalne, profesorowie inspirowali nas. Z tego regionu pochodzi na przykład piosenkarka Sława Przybylska i moi koledzy aktorzy, Mietek Kalenik, pamiętny Zbyszko z "Krzyżaków" i Andrzej Kopiczyński, serialowy "Czterdziestolatek".


Odwiedza Pan rodzinne miasto?


- Od lat nie, ale jeszcze kilkanaście lat temu jeszcze tak. Dom, w którym się urodziłem, przy ulicy Garncarskiej, nadal stoi.


W 1949 roku pojechał Pan do Warszawy, by zdawać do szkoły teatralnej. Wtedy jeszcze Państwowej Wyższej Szkoły Aktorskiej, dopiero później przekształconej w Teatralną. Jak komisja egzaminacyjna przyjęła Pana nietypowe warunki zewnętrzne?


- Byłem jedną z pierwszych osób mających takie warunki i przyjętych do szkoły, chociaż potem to się upowszechniło. Na egzaminie mi się powiodło.


 Zaprezentował Pan wtedy komisji swój talent komiczny?


- Zupełnie nie. Recytowałem fragmenty tekstów całkowicie poważnych. Kiedy jednak dostałem się już do szkoły, na którymś z wykładów, rektor Aleksander Zelwerowicz powiedział do mnie: "Nie wiem, czy pan sobie zdaje sprawę, że jest wydarzeniem teatralnym to, że człowiek o tak nikczemnej posturze dostał się do szkoły aktorskiej". 


Jak Pan wspomina Aleksandra Zelwerowicza?


- Na zawsze zapamiętałem jego powiedzenie, że zawód aktora wymaga wrażliwości kwiatu i odporności byka. Bywał bardzo brutalny w ocenie studentów i aktorów. Potrafił postawić człowieka na krześle i kazać innym mówić o nim wszystko, co najgorsze.


Po studiach trafił pan na dwa lata do Szczecina…


- Tak, pojechaliśmy tam grupą z roku, także Janina Traczykówna, Lucyna Winnicka, Witek Skaruch, Ryszard Bacciarelli. Dyrektor Emil Chaberski popatrzył na mnie, skrzywił się i mówi: "Nie wygląda pan najlepiej, ale może jakoś to będzie". Trochę mnie to speszyło, ale już przeszedłem twardą szkołę "Zelwera". Zadebiutowałem tam tytułową rolą w "Szczęściu Frania" Perzyńskiego. Prowadziłem też poradnię dla chętnych do szkoły aktorskiej, w której poznałem moją żonę, Krystynę.


 Co było po Szczecinie?


- Zanim wyjechałem, zagrałem epizod w filmie Kawalerowicza "Pamiątka z Celulozy". Do Szczecina wróciłem więc jako ostatni z mojej grupy. Potem wraz z Traczykówną i Skaruchem zostałem zaangażowany do Teatru Domu Wojska Polskiego, w Pałacu Kultury, późniejszego Dramatycznego.


Jaka rola przyniosła Panu pierwszą popularność?


- Lulek, ten obwieś z komedii "Ewa chce spać", który mówił: "Kup pan cegłówkę, ocalisz pan główkę". Ona przyniosła mi rozpoznawalność, tyle że przez parę lat słyszałem na ulicy: "Kup pan cegłówkę...".


Podobnie jak wiele lat później, po roli Maliniaka w serialu "Czterdziestolatek" wołano za Panem na ulicy: "Maliniak, Maliniak".


- Był czas, że mnie to okropnie irytowało. Akurat byłem dyrektorem teatru w Łodzi i grałem tam dobrego wojaka Szwejka. Zdarzało się, że ludzie przychodzili do kasy i pytali: "Czy tego Szwejka to gra Maliniak?". A jak potem grałem w sztuce "Słoń", to pytali: "Czy w tym "Słoniu" to gra Szwejk?"


Słyszałem, że nie czuje się Pan aktorem komediowym. Czy to możliwe?


- Czuję się nim nie do końca, bo jeśliby pan przeanalizował moje liczne role, teatralne i filmowe, to typowo komediowych jest zdecydowana mniejszość. Nigdy nie myślałem, że będę bawił publiczność. Czuję się aktorem dramatycznym, choć Stefania Grodzieńska nazwała mnie, chyba trafnie, "ostatnim komikiem z łezką". Za rolę typowo dramatyczną, w filmie czechosłowackim "Ja kocham, ty kochasz" omal nie dostałem Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie. Wyprzedził mnie - jak doniosła prasa - o dwa głosy Dustin Hoffman.


A wie Pan, że jak oglądałem pana w roli Pastucha w telewizyjnym filmie Andrzeja Kondratiuka "Big Bang", to pomyślałem, że to jest rola tragiczna, choć z posmakiem komediowym?


- No, widzi pan.


Jak Pan pracuje nad rolą?


- Zawsze wychodzę "o siebie". Szukam w sobie cech, które znajduję w postaci. Bo najbardziej cenię w aktorstwie szczerość, prawdę sceniczną, a nienawidzę udawania.


Co znaczy dla Pana „prawda sceniczna"?


- Żebym pana przekonał, że nie jestem sztuczny, że jestem prawdziwy. Na przykład, żeby pan uwierzył, że chcę pana udusić.( W tym momencie pan Roman Kłosowski chwyta dłońmi moją szyję i „dusi mnie”, a czyni to z mimiką tak przekonywującą i autentyczną, że przez chwilę zabiło mi serce).


Po spektaklu od razu „wychodzi pan z roli"?


- Oczywiście, należę do tych aktorów, którzy natychmiast po przedstawieniu powracają do prywatności. Nie uznaję tzw. życia z rolą poza sceną czy poza planem.


Podobno był Pan bardzo wymagający jako reżyser? Tyranizował Pan aktorów?


- W żadnym razie, nie jestem despotą. A jestem wymagający, bo szukam prawdy i drażni mnie jak ktoś olewa pracę. Aktorzy lubili ze mną pracować, bo wiedziałem, czego chcę.

 

 Zagrał Pan też tytułowego "Ryszarda III" w tragedii Szekspira. Jak przyjęła Pana w tej roli publiczność?


- Bardzo dobrze. To była rola z wielką tradycją w Polsce, bo zagrał ją kiedyś wielki Jacek Woszczerowicz. Co do mnie, to nie było to może wielkie zwycięstwo aktorskie, ale też i nie klęska.


 Jaki miał Pan pomysł na tego zbrodniczego Ryszarda?


- Zawsze interesował mnie teatr polityczny, a w tej tragedii znalazłem dramat władzy. Pomyślałem, żeby nie robić z tej postaci demonicznego zbrodniarza, ale odkryć w niej zwyczajność, powszedniość. Zwykłego człowieka, polityka uwikłanego z zbrodnię. Od lat niestety nie reżyseruję, bo mam kłopoty ze wzrokiem. Przez kilka lat, ponad sto razy w kraju i trzy razy w USA grałem w sztuce Marka Rębacza pt. „Atrakcyjny pozna panią”. Na podstawie tej sztuki powstał film pod tym samym tytułem. Na 50-lecie mojej pracy artystycznej grałem gościnnie w teatrze w Gorzowie Wlkp. Horodniczego w „Rewizorze” Gogola. Grałem też w serialu telewizyjnym „Stacyjka” sympatyczną postać Drożyny, w reż. Radosława Piwowarskiego. Tak więc we sumie pauzy, jeśli miałem, to były krótkie.


Na antypodach postaci Ryszarda III była wspomniana postać dobrego wojaka Szwejka. Chwalono Pan, że jest Pan w tej roli lepszy od czeskich aktorów, choćby od Josefa Hrusinskiego….


- Cieszę się, że miałem taki szeroki rozrzut aktorskich możliwości. Szwejka grałem w kilku realizacjach, m.in. w Łodzi w reżyserii Janusza Zaorskiego, a także w Teatrze Telewizji. Przy moich warunkach zagrałem wszystko, co mogłem zagrać.


Dziękuję za rozmowę.

 

Roman Kłosowski - ur. 14 lutego 1929 r. w Białej Podlaskiej. Nie tylko poprzez warunki zewnętrzne obdarzony ogromną siłą komiczną, choć w teatrze zaczynał w rolach dramatycznych, m.in. Wajnonena w "Tragedii optymistycznej" Wiszniewskiego czy Piotra van Daana w "Pamiętniku Anny Frank". Później był już niemal wyłącznie komikiem, m.in. jako Spodek w Śnie nocy letniej" Szekspira, Walenty w "Sarmatyzmie" Zabłockiego, Truffaldino w "Księżniczce Turandot" Gozziego czy dobrego wojaka Szwejka. Od czasu do czasu odzywała się jednak u R. Kłosowskiego nuta dramatyczna, która inspirowała go do zagrania tytułowego szekspirowskiego "Ryszarda III" czy liryczna w tytułowej roli „Colasa Breugon” wg R. Rollanda. W pamięci widzów utrwalił się rolami m.in. w komedii "Ewa chce spać" (1956) T. Chmielewskiego,  w „Bazie ludzi umarłych” (1959) Petelskich, „Eroice” (1957) i „Człowieku na torze” (1956) A. Munka, „Przystani” (1970) P. Komorowskiego, „Dziura w ziemi” (1970) J. Kondratiuka, „Kramarz” (1989) A. Barańskiego.

Największą, masową popularność przyniosła mu rola Maliniaka w serialu "Czterdziestolatek" w reżyserii J. Gruzy wg scenariusza KTT. Zagrał też m.in. w serialu „Na dobre i na złe”. Wiosną tego roku ukazała się biograficzna książka o Romanie Kłosowskim - „Całe życie z Kłosem” napisana przez Jadwigę Opalińską. W tym roku obchodzi 60-lecie pracy artystycznej.



Lech M. Jakób - ANATOL ULMAN czyli najciemniej pod latarnią*

$
0
0

Lech M. Jakób

 

ANATOL ULMAN czyli najciemniej pod latarnią*



       Pisanie o twórczości Anatola Ulmana jest zajęciem tyleż trudnym, co satysfakcjonującym. Trudnym, gdyż twórczość tego pisarza obfituje sensami i przesłaniami, których przyszpilenie do dziś sprawia kłopot mniej wyrobionym czytelnikom. Zaś satysfakcjonującym, bo zderzamy się z pisarstwem artystycznie niebanalnym, wręcz tęgim. Niewątpliwie pisarz ten należy do pierwszej ligi literackiej, choć nie zawsze wskazuje na to percepcja krytyki krajowej, która – co tu ukrywać – w głównej mierze służy obecnie wszechwładnemu demonowi komercji. Spróbuję zatem nieco przybliżyć sylwetkę Ulmana, skupiając się na jego dokonaniach literackich. I korzystając z opinii tych, którzy nad dziełami koszalińskiego pisarza, zmarłego w tym roku, zechcieli rzetelnie się pochylić.

     1.
    Anatol Ulman, syn Franciszka Ulmana i Józefy z Gibusów, urodził się 12 kwietnia 1931 r. w Nancy we Francji (zmarł 14 kwietnia 2013 roku w Gdańsku). Jako kilkuletnie chłopię przyjechał z rodzicami do Polski. Studiował filologię polską na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (1955). Przepracował 24 lata w szkolnictwie jako nauczyciel w szkołach średnich w Koszalinie i wyższych nauczycielskich w Kołobrzegu i Słupsku, a w latach 1972-1979 jako pracownik dydaktyczno-naukowy w Instytucie Kształcenia Nauczycieli i Badań Oświatowych w Koszalinie. Po roku 1979 związał się z prasą pomorską – m. in. z "Głosem Pomorza", miesięcznikiem "Pobrzeże" oraz tygodnikiem "Zbliżenia". Prozaik, poeta, autor słuchowisk radiowych oraz sztuk teatralnych, satyryk, dziennikarz, krytyk literacki i felietonista. Debiutował w 1957 r. utworem "Wszystkie młodości" w piśmie "Od nowa", publikując później m. in. w "Szpilkach", "Dialogu", "Sycynie", "Twórczości", "Nowych Książkach", "Literaturze", "Piśmie Literacko-Artystycznym", „Pomeranii” i "Latarni Morskiej".

    Jego pierwsza powieść Cigi de Montbazon (1979) doczekała się dwóch wznowień. Później opublikował m. in. Godziny błaznów w składnicy złomu. Komedia współczesna (1980 - wystawiana w warszawskim teatrze "Kwadrat" w reżyserii Jana Kobuszewskiego w latach 1980-1982), Obsesyjne opowiadania bez motywacji (1981), tom humoresek Szef i takie różne sprawy (1982), Potworne poglądy cynicznych krasnoludków (1985), Polujący z brzytwą (1988), Doktor inżynier zbrodni (1990), Ojciec nasz Faust Mefistofelewicz (1991), Zabawne zbrodnie (1998), Pan Tatol, czyli nieostatni zajazd na dziczy. Historia burżuazyjna z końca (2000), Dzyndzylyndzy, czyli postmortuizm (2007 – powieść nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia 2008), Drzazgi. Powabność bytu (2009), zbiór wierszy Miąższ (2010) oraz wybór felietonów Oścień w mózgu (2011).

    2.
    Debiut książkowy pisarza nastąpił dosyć późno, bo w wieku 48 lat. Lecz cóż to było za wydarzenie! Cigi de Montbazon dostrzegły praktycznie wszystkie znaczące pisma literackie, na wyścigi dopieszczając autora. To niewątpliwie był ""jeden z najwybitniejszych debiutów prozatorskich ostatnich lat" "– jak stwierdził Leszek Bugajski w prestiżowym miesięczniku "Twórczość" (nr 5, 1980). Powieść szybko zyskała uznanie nie tylko w oczach krytyków, ale i czytelników (co nie zawsze idzie w parze) – o czym świadczyć mogą kolejne wydania książki w następnych latach.
Co urzekło publikę czytającą? Przede wszystkim świeżość tej prozy, oryginalność. Oto nieznany dotąd nikomu autor napisał rzecz, której poziom artystyczny plasuje ją pośród dzieł pisarzy wysokiego lotu. Wspomniany przed chwilą L. Bugajski tak się do tego odniósł. "Niezwykła powieść – debiut Anatola Ulmana – tylko pozornie odnosi się do konkretnych wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat. Faktycznie jest Cigi de Montbazon wyrafinowanym zapisem doświadczeń czytelniczych i wszystkich konsekwencji, jakie mogą te doświadczenia spowodować w świadomości młodego człowieka (bohater powieści, Franciszek, ma 13-14 lat – przyp. mój), nieprzygotowanego do ich przyjęcia. Naturalne przeświadczenie o jednoznaczności świata i jego nazw zostało nagle wystawione na próbę wieloznaczności, poddane nawałowi słów, które znaczą to samo albo nic, niosą ze sobą inne sensy, opisują nowe światy, odsłaniają nowe myśli. Wszystko znane i zwyczajne nabrało niezwyczajnej głębi, wyjaśnione uległo zaciemnieniu, proste – splątaniu. Wszystko posiada różne znaczenia, niekiedy nawet wykluczające się, wszystko uzależnia się od punktu widzenia i kontekstu."

    Z kolei Janusz Termer, szukając powinowactw z innymi pisarzami (a też próbując umieścić pisarstwo debiutanta na mapie literackiej kraju), tak pisał w "Nowych Książkach" (nr 18, 1979). "Tym, co zbliża powieść Ulmana do groteskowej prozy Stanisława Zielińskiego czy Piotra Wojciechowskiego jest to, że i u niego ta forma literacka, sposób widzenia świata nie wynika z totalnego poczucia bezsensu świata i ludzkiej egzystencji, lecz jest przede wszystkim sposobem na odkrywanie w groteskowych sytuacjach ich swoistego artystycznego uroku, elementów egzystencjalnej niespodzianki, a także szukaniem szansy dla humoru. Bo humor, to jak u dawnych mistrzów gatunku Rabelais'a czy Swifta – triumf sił witalnych człowieka, jego biologicznej odporności na wszelkiego typu bakterie i zakażenia cywilizacyjne czy doktrynalne, zwycięstwo siły i woli życia, choć nie bez kosztów własnych. W tym wartość debiutanckiej powieści Anatola Ulmana, jej szczególnego rodzaju optymizm."

    3.
    I potoczyło się. Bo debiut debiutem, powiadają mądrzy w tej materii, ale istotne bywa (jest) utwierdzenie następnymi dziełami. Czy aby nie był to jednorazowy "złoty strzał". Nie. Mowy nie ma (nie było) o przypadku. Pomijając rzeczy czysto humorystyczno-satyryczne (Szef i takie różne sprawy) i o proweniencji kryminalno-obyczajowej (Polujący z brzytwą, Doktor inżynier zbrodni, Banda Kuby Baszka: akonityna), w kolejnych latach ukazały się nakładem "Iskier" (podobnie jak debiut) następne ważne prozy Ulmana: Obsesyjne opowiadania bez motywacji oraz powieść druga - Potworne poglądy cynicznych krasnoludków.
    O Obsesyjnych opowiadaniach bez motywacji pisał Zbigniew Pakuła w "Zbliżeniach" (nr 1, 1982). "W wykreowanym świecie Anatola Ulmana odnaleźć można to, co krytycy przywykli nazywać 'magicznym realizmem'. Formuła ta odsyła nas na kontynent iberoamerykański. I słusznie, bo chociaż proza Ulmana nie jest repetycją z Borgesa, to przecież dałoby się w konwencji uznawanej przez obu pisarzy napisać jeszcze jedno nowe opowiadanie, w którym Ulman i Borges mogliby usiąść na jedne ławce w starym argentyńskim parku, znaleźć się przy tym samym stole w gdańskiej bibliotece lub razem stanąć u wejścia do niepojętego labiryntu życia i kultury, tego 'ogrodu o rozwidlających się ścieżkach', którymi powoli podążając nie sposób nie otrzeć się o te same motywy, obsesje, o podobną archeologię lęku. (...) I obojętne, czy dostrzeżemy tylko element zabawy, czy intelektualnej refleksji dotyczącej ludzkiego poznania, czy też literackiej gry z czytelnikiem, to źródło tej prozy pozostanie we wspólnym pytaniu o samodzielność poznawczą, o stopień jej niezależności od namiętności i obsesji tego świata. A w konsekwencji w pytaniu o możliwości literatury."

      Tenże sam krytyk, już w innym miejscu ("Pobrzeże" nr 12, 1985), dzieli się refleksjami po lekturze Potwornych poglądów cynicznych krasnoludków. "Swą najnowszą powieścią Anatol Ulman wprawi wielu czytelników w zdumienie, a może i w osłupienie. Należy się pisarzowi ta 'nagroda' za swoisty punkt dojścia, jakim są w prześmiewczym nurcie jego twórczości Potworne poglądy cynicznych krasnoludków. Po Cigi de Montbazon dopiero teraz daje Ulman tak syntetyczny, bogaty w odniesienia do rzeczywistości i kultury, obraz postawy drwiącej, obraz pewnego typu istnienia. Myliłby się jednak każdy, kto potraktuje oczywistości, jako przykład tanich i kokieteryjnych aluzji do sfanatyzowanej realności. Pomimo jawnych przecież realiów dnia codziennego Polaków roku 1982 nie jest Ulman publicystą, nie tworzy literatury z podsłuchiwania rozmów prowadzonych w kolejce po kilogram wołowiny. Zbyt jest sceptyczny, by móc uwierzyć, iż literatura może być pozytywistyczną wychowawczynią i nauczycielką, a metoda realistyczna zbliża nas do prawdy ( w powieści realizm definiowany jest jako 'idiotyczna sztuka zapisywania pozorów').
(...) Od debiutanckiej powieści stara się przekonać literacką publiczność do niemożności zaistnienia realizmu w sposób 'realistyczny'. Stąd upodobanie do fantastyki, groteski, do bogatego repertuaru prześmiewczych zniekształceń. Ulman mówi wprost, iż w literaturze musi być miejsce na wyobraźnię, fantazję, że w świecie powieściowej fikcji na różnych prawach egzystują obok siebie docenci i krasnoludki. Tylko burząc śmiechem i drwiną, możemy, zdaje się twierdzić pisarz, dotrzeć do fundamentów rzeczywistości. A są one w swej tematyce rozległe i głębokie. Od motywu 'dyktatury biblioteki', prawdy i kłamstwa literatury, sceptycyzmu i relatywizmu poznawczego po bunt wobec jakiegokolwiek, zwartego systemu poglądów i idei, po wewnętrzną, w swych konsekwencjach egzystencjalnych gorzką i pesymistyczną 'barierę immunologiczną', która sytuuje człowieka w przestrzeni pozbawionej drogowskazów."


     4.
     
Sześć lat po opublikowaniu Potwornych poglądów cynicznych krasnoludków Anatol Ulman wydał kolejną znaczącą powieść (tym razem nakładem efemerycznego kołobrzeskiego wydawnictwa Skua), noszącą tytuł Ojciec nasz Faust Mefistofelewicz. Wybitny krytyk, z którego opiniami liczy się (co nie znaczy, że zgadza – dodajmy dla jasności) nie tylko światek literacki, Henryk Bereza, odnotował w "Twórczości" ( nr 8, 1988): "Wartością w takich utworach Anatola Ulmana jak Potworne poglądy cynicznych krasnoludków i Ojciec nasz Faust Mefistofelewicz jest literacki wyraz przenikliwej świadomości, co się kryje w doświadczeniu kultury, co się może w nim kryć, jeśli odrzucić wszelkie pozory z tym doświadczeniem związane, jeśli pozbyć się złudzeń, jakie zwykle temu doświadczeniu towarzyszą. Autor obydwu powieści kompetentnie i wiarygodnie daje do zrozumienia, że doświadczenie kultury o tyle tylko może mieć sens i wartość, o ile odkrywa lub potwierdza wartość przyrodzonych człowiekowi możliwości, które wykorzystać należy maksymalnie dla własnego i bliźnich pożytku. Taką świadomość, wiarę i filozofię w wydaniu na wskroś pozytywnym mają, wyznają i praktykują wszystkie główne postacie powieści Ojciec nasz Faust Mefistofelewicz. (...) Z takiej, poniekąd ostatecznej, perspektywy, z miejsca, gdzie dogorywają (w sensie dosłownym) finalne wytwory materialnej i duchowej kultury, wolno widzieć wszystko bez osłonek i intelektualnie osądzać bez ceregieli. (...). Znaczenie w utworze Anatola Ulmana ma jedynie bezpardonowa demaskacja intelektualna głupstwa, które pod postacią terminologicznych fetyszy wypełnia wielką jak przestrzeń międzyplanetarna pustkę ludzkich głów."

   5.
   Minęło kolejnych sześć lat i Anatol Ulman podarował czytelnikom powieść następną: Dzyndzylyndzy, czyli postmortuizm. Intrygująco brzmiący tytuł krył nową ucztę. Opublikowanie tej rzeczy zbiegło się z benefisem pisarza. Bowiem rok 2007 domknął półwiecze literackiej twórczości Ulmana. Benefis przygotował – przy współudziale koszalińskiego oddziału ZLP oraz Koszalińskiej Biblioteki Publicznej im. J. Lelewela – czuły wydawca trzech książek autora: Alta Press (czyli Katarzyna i Jarosław Dąbrowscy, właściciele tejże oficyny). A oto, co w recenzji „Chichot przez łzy” („Latarnia Morska” nr 8/2007 - 9/2008) o nowej książce napisał Wojciech Czaplewski: „Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm to powiastka filozoficzna, taki nowoczesny Kandyd czyli optymizm, podobnie jak wyszydzająca pomysł, że żyjemy na „najlepszym z możliwych światów”. Tylko że Wolter miał jeszcze nadzieję, że tę filozoficzną głupotę można zastąpić jakąś mądrością. Ulman nie ma już złudzeń. Ludzkość to chaos, bagno, kłębiące się robactwo, sześć miliardów mięsożernych królików na niemającym końca kartoflisku (w końcu zresztą czytelnik się dowie, że kartoflisko to metafora czarnej dziury).”
I nieco dalej:
„Anatol Ulman z gibbonią zręcznością porusza się w pojęciowym, filozoficznym, kulturowym gąszczu, przeskakując z Parmenidesa na Wittgensteina, z Heideggera na Platona… Zaprojektowany przez tę powieść czytelnik, kongenialny z narratorem, musi być niebywałym erudytą, żeby nadążyć. Powinien też przygotować się na walkę z autorem i narratorem – niespolegliwym, szykującym pułapki, sidła i wnyki (ta niepiśmienna matka, co komentuje metafizyczne tezy Arystotelesa…). Trzeba umieć powściągać emocje i spierać się z tą książką inaczej niż Ludwig Wittgenstein dyskutował z Karlem Popperem (rzucił się na niego z pogrzebaczem). W ogóle dyskutowanie z tą książką to coś jak dialog z rozjuszonym bykiem. (Mającym jakieś wątpliwości wyjaśniam, że animalistyczne porównania w tym akapicie to komplementy). Autor mruga do czytelnika, pisze, że Augustyn i Tomasz to psychopaci, Platon to łgarz, Levy-Strauss – antropologiczny ziemniak, Pascal – głupek… Ale kiedy tak do mnie mruga, to ja (a gdzież mi do Augustyna czy Pascala?) wtedy myślę sobie: jak też autor mnie by nazwał? Jakimże jestem rodzajem kartofla?”
Zaś udane omówienie domyka konkluzją:
„Powieść Anatola Ulmana lokuje go w ciekawym towarzystwie. Prócz wspomnianego Woltera jest jeszcze Erazm z Rotterdamu, autor Pochwały głupoty, jeszcze Rabelais, Jan Potocki (ten od Pamiętnika znalezionego w Saragossie) i jeszcze Gombrowicz, i jeszcze Bohumil Hrabal… – jeżeli wyliczeni tu autorzy zajmują ważne miejsca na twojej półce, to Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm jak najbardziej trzeba tu dostawić.”


    6.
   
Oddajmy na chwilę głos Bogdanowi Twardochlebowi, który w „Latarni Morskiej” (nr 11-12/2009 - 13/2010) pochylił się nad ostatnią książką prozatorską Anatola Ulmana. Oto do jakich doszedł wniosków.

„W tytule tomu opowiadań Drzazgi. Powabność bytu jest sąsiedztwo przeciwieństw. Drzazgi, kojarzące się z bólem, przywołują na myśl świat, który zwykliśmy określać mianem realny (fizyczny), a powabność bytu – rzeczywistość metafizyczną, świat myśli, idei, wyobrażeń, wyglądów.
Owo sąsiedztwo, albo: współistnienie przeciwieństw – iluzji i realności, jawy i snu, tego co wysokie i co niskie, języków literackiego i potocznego – można odnaleźć we wszystkich opowiadaniach, zamieszczonych w książce. W jednych daje to efekty satyryczne i groteskowe, prowadzi do zaskakujących point, w innych tworzy już to klimat baśni, już to przypowieści. Jako że wszystkie opowiadania są mniej lub bardziej jawnymi komentarzami do rzeczywistości pozaliterackiej, w tym do współczesności politycznej i kulturowej, można by je nazwać półbaśniami i półgroteskami.”
A dalej w recenzji B. Twardochleba zatytułowanej „Siła wyobraźni i pamięci” czytamy: „Realistyczność współistnieje w nich z kreacją i wyobraźnią, a nawet więcej – one wzajem na siebie wpływają. Przy czym Ulman, mimo emocji w te opowiadania wpisanych, nie przestaje być chłodnym racjonalistą i analitykiem. (...) Wykreowana przestrzeń wyobraźni to okrucieństwo uwypukla i uwyraźnia. A z drugiej strony, wprowadzając opozycję życia (historii) i bytu, prowadzi do konstatacji optymistycznych: człowiek nie jest skazany na świat zastany i od niego niezależny, na tzw. życie i historię, lecz żyjąc może kreować swój świat: inny, lepszy, piękniejszy, bezpieczny, szczęśliwy.”(...)
Każde z opowiadań z tomu Drzazgi można podobnie opisywać, bo też odczytywać je można na różnych poziomach. Trzeba mieć przy tym świadomość gry, jaką narrator prowadzi z czytelnikiem. Ale czytelnik ma być deszyfratorem reguł gry i współkonstruktorem znaczeń tych utworów. (...) Ulman daje bardzo surowy osąd współczesności. Podobnie jak surowo osądza uproszczone wizje historii, idealizowanie jej, fałszywe budowanie świadomości narodowej nie na rzetelnych ocenach faktów, lecz na zapominaniu o tym, co niewygodne (...).
Jest w opowiadaniach Ulmana nieskrywana pochwała dobrej wyobraźni i literatury, które potrafią tworzyć nowe światy, przenosić ludzi w przestrzeni i czasie, dawać wolność, ocalać, naprawiać zło naszego świata, historii i ludzi.”

 7.
O twórczości Anatola Ulmana, poza już cytowanymi, pisali także m. in. Jerzy Dąbrowa, Józef Narkowicz, Anna Romanowska, Zbigniew Ślęzakowski, Ewa Starosta, Krzysztof Rutkowski, Piotr Wojtkowski, Bohdan Zadura, Stanisław. R. Urbaniak, Jan Lewandowski, Stanisław Misakowski, Jan Tyborczyk, Feliks Fornalczyk, Teresa Matejko, Jerzy R. Lissowski, Jacek Sieradzki, Krzysztof Uniłowski, Piotr Kuncewicz, Bohdan Sławiński. Krytycy to i recenzenci różnego kalibru. Nie wszyscy potrafili ogarnąć złożoność twórczości naszego autora. Niektórych raził jego ostentacyjny antyklerykalizm i ateizm, innych zbytnia ostrość postrzegania ludzkich przywar, a też zdarzająca się ekstrawagancja językowa – niestroniąca od wędrówek w rejony mowy niskiej, jeszcze innych rzekomo cyniczne podejście do osiągnięć naszej kultury (i kultury w ogóle).

Istniał też kłopot z lokalizacją pisarza w szufladkach. Bo krytyków pędzi nieustanna tęsknota do szeregowania twórców, a także przypisywania, wtłaczania, przyklejania do obowiązujących nurtów. A. Ulman jakby nie pasował nigdzie. Nawet do suponowanego postmodernizmu. Czy tak zwanej "stajni" – cytowanego niedawno – Henryka Berezy.
Naprawdę ciężko niektórym pojąć, iż Anatol Ulman, jego twórczość, to zjawisko zupełnie osobne, nie bardzo poddające się prostym klasyfikacjom.
Henryk Bereza, przy okazji wypowiedzi o powieści Ojciec nasz Faust Mefistofelewicz, (Wypiski, Wyd. FORMA, Szczecin 2006) wyraził się jasno: „Ulman nie jest moim podopiecznym, twórczości jego sprzyjam od samego początku.”
A dalej w przytaczanej rzeczy krytycznej czytamy: „Jego początkową twórczość skojarzyłem przed laty z wczesną twórczością Miodraga Bulatovicia. Musi być coś z prawdy w tym skojarzeniu, ponieważ późniejsza droga twórcza obydwu pisarzy poszła w tym samym kierunku, w kierunku kpiarstwa, w kierunku czasem wręcz niewybrednej zgrywy narracyjnej.
U Ulmana przedmiotem kpiny jest doświadczenie intelektualne, doświadczenie artystyczne, doświadczenie kultury.
Źródłem kpiny jest dysproporcja między uroszczeniami kulturalnymi i realnymi możliwościami w tym zakresie. Te możliwości wyznacza jednostkowa psychofizyczność z jej wszystkimi ograniczeniami, ułomnościami i destrukcjami, jakimi podlega. W każdym razie realne rezultaty doświadczenia kultury są u Ulmana groteskowe, groteskowa jest uczoność, groteskowe są osiągnięcia sztuki.
Demaskatorstwo Ulmana w tym zakresie da się porównać z demaskatorstwem u Stanisława Ignacego Witkiewicza. (...)
Mówię o istotnych treściach powieści Ulmana, trzeba jeszcze powiedzieć o jej beletrystycznej lekkości, o jej wręcz beletrystycznej rozrywkowości. Współtworzą ją frywolności narracyjne wszelkiego typu, facecyjność i także obsceniczność.”

8.
Tak oswoiliśmy się z myślą o A. Ulmanie jako prozaiku, że jego nowa twarz twórcza kompletnie czytelników zaskoczyła. Mówię teraz o... debiucie poetyckim.
Niespodziewanie w roku 2010, nakładem koszalińskiego wydawnictwa Alta Press, ukazał się zbiór wierszy Miąższ. Jak w przypadku swoich książek prozatorskich, tak i w poezji autor z upodobaniem nawiązuje do filozofii, już od przewrotnego motta S. A. Kierkegaarda (Rozumiecie więc, że wolę być raczej pastuchem świń na Amagerze i żeby mnie świnie słuchały, niż być poetą i żeby mnie słuchali ludzie) kierując czytelniczą uwagę w stronę paradoksu ludzkiego żywota. A konkretnie w tym przypadku – odczucia absurdu człowieczej egzystencji w kontekście wiary chrześcijańskiej, która wywarła przemożny wpływ na kulturę Europy.

    Wanda Skalska, recenzująca tom poetycki w "Latarni Morskiej" (nr 2 14/2010 - 15/2011), zauważyła: "A. Ulman, czasami ocierając się o gorzką ostentację, dosłownie demonstruje swoją niewiarę. (...) Dodajmy tylko, że taka postawa egzystencjalna osadza swój pogłębiony tragizm w obliczu ugruntowanej (?) świadomości, że kiepska dola człowieka ma tło w i e c z n i e istniejącej natury. Zatem punktowana przez poetę komiczna pustka (nie mylić z kosmiczną, a jednak mylić – raczej wiązać – trzeba) ma swój należyty sens. Komizm tej sytuacji, a raczej tragikomizm lub wręcz dramat bierze się z linii nieprzezwyciężalnego podziału. Notuje A. Ulman w jednym z utworów: kierkegaard/ ta cebula potworna/ chorobliwa/ ze słów/ do bierania/ z rozpaczy/ albo śmierci albo/ drżenia bojaźni/ wewnątrz/ jak to/ w cebuli/ ogromniejszej/ od umarłego białego/ księżca/ komiczna pustka.
Pustka. Po drugiej stronie nic. Straszno. Tylko w łeb sobie strzelić. Bo skoro t a m nic, po cóż nasza życiowa mordęga?"
Słowem witalność natury kontrastuje tu z bezwyjściowością chorób, cierpienia, śmierci i rozkładu materii – jak podkreśla W. Skalska, dopełniając jeszcze: "Warto dodać do tego 'zimny' humor, specyficzny i trudny do podrobienia dar dworowania sobie z potocznych wyobrażeń o świecie i bryków myślowych. Autor (co ważne) potrafi dworować również z siebie (teraz/ spróchniały, udaję poetę/ świeżutkie/ ciasteczka/ ze starego bezsensu/ łupieżu kurzu/ jak sądzi, żyje).”

Wspomniana recenzentka, kończąc analizowanie Miąższu, mówi o dobrze służącym twórcy języku. "Przykuwającym uwagę nie tyle bezmiarem metafor, oksymoronów, przerzutni, gimnastycznych związków frazeologicznych, co ascezą, skrótem, strzelistym widokiem. Niewątpliwie A. Ulman – podsumowuje – znalazł w wielopostaciowej poezji współczesnej swoją niszę. To dziś nie lada sztuka."

9.
I jeszcze jeden ważny wątek twórczości Ulmana: felietony. Autor, swego czasu zapytany, czym dla niego jest felieton, odparł: "Czym dla mnie forma ta? To dzieci głowy mojej, nieślubne a miłowane. Ich sens oraz powód do pisania dobrze oddawało stałe motto w 'Sycynie', wzięte z Odprawy posłów greckich Jana Kochanowskiego: Cnocie i wstydowi cenę ustawili..."
Swoje felietony Anatol Ulman publikował w "Sycynie" (przez cały okres istnienia pisma, to jest w latach 1994-1999), a także w "Szpilkach", "Zbliżeniach", "Głosie Pomorza", "Rzeczy Kołobrzeskiej" i Latarni Morskiej". Zebrało się ich z górą dwie setki.
W osiemdziesięciolecie urodzin pisarza Bałtyckie Stowarzyszenie SIECIARNIA w Kołobrzegu, wydające magazyn literacko-artystyczny "Latarnia Morska", opublikowała wybór jego felietonów (50 minus 1) "Oścień w mózgu" - obejmujący lata 1994-2011.

Jeden z recenzentów tej publikacji, Irmina Kosmala, zauważyła w "Kuźni Literackiej" (www.kuznia.art.pl , październik 2011):
"Dominującym stylem, w jaki wprzągł autor swe felietony, wydaje się być groteska. (...) Satyryczne felietony Anatola Ulmana wnoszą ze sobą propozycję nowego spojrzenia na życie. Autor, subiektywny idealista utopijny – jakim siebie określa – nie chce pozostawić czytelnika samego w grocie, lecz po platońsku, wyprowadzić go z niej. Dlatego też pociągając, jednocześnie zderza uczestnika wyprawy po swym świecie myśli, z bardzo ostrym refleksem światła rzuconym na normy partycypacji w życiu społeczno-polityczno-kulturalnym.
Autor wyszydza świat, w którym przeciętność, czyli to, co najbardziej pospolite i najczęściej spotykane, uznawane jest za normalne, w którym jołop poniża mądrzejszych, liże nogi oprawcy, zadowala się szpetotą i blichtrem. W którym najprostszym sposobem dowartościowywania się jest gardzenie tym, czego osiągnąć nie jest się w stanie. (...) Groteska ukazuje absurdalność rzeczywistości. Ulman nie posługuje się nią po to, aby zwrócić na siebie uwagę, lecz po to, by zmusić czytelnika do przyjrzenia się światu, który w swoich felietonach prezentuje mistrz ostrego niczym brzytwa słowa."

10.
Wyjątkowo celnie stwierdziła Maria Jentys w przewodniku encyklopedycznym Literatura polska XX wieku (2000): "W sprzeciwie Ulmana wobec mitotwórstwa i mitografii, w jego dążeniu do skompromitowania fałszywych schematów literackich kryje się pragnienie odkrycia wewnętrznej prawdy o człowieku."

A co o swojej twórczości i światopoglądzie w niej wyrażanym powiada autor Cigi de Montbazon, powieści, która przebojem wdarła się do kanonu naszej literatury? "Moje obrazowanie świata, o którym piszę, wynika nie z wpływów, odpływów i upławów literackich, tylko z przekonania osobistego, że Wszechświat, razem ze wszystkimi gówniarzami (i nielicznymi porządnymi osobnikami) to zwyczajny, choć wielki, bezsensowny chaos. Stąd jego niejasna struktura, a skojarzenia nieoczywiste. Przyznaję natomiast, że moim literackim wujkiem, miłującym ludzi opasłym żarłokiem i pijanicą, twórczym żartownisiem był rzeczywiście Colas Breugnon i że w swoim czasie uwielbiałem drania. Twórczych cierpień nie doznaję, radości dostarcza mi zmaganie się z głupotą, a smutku myśl, że z nią nie wygram, bo jest największą mocą Kosmosu. Mam życzenie, (wyartykułowane w najnowszej książce – mowa tu o Dzyndzylyndzy – przyp. mój), by wyryto mi na nagrobku napis: NIKT. JAK WSZYSCY. (Co za próżność, nie?)"
To cytat z wywiadu udzielonego koszalińskiemu "Miesięcznikowi" (nr 9a, 2007), gdzie też przeczytamy inne, charakterystyczne dla A. Ulmana, oświadczenie: „Zawsze lubiłem rzeczy bez sensu. I dlatego zostałem pisarzem.”

11.
Niniejszy szkic pozwoliłem sobie opatrzyć podtytułem "...czyli najciemniej pod latarnią". Przy tej okazji aż się prosi podążenie z cytacją poczciwego Wincentego Pola – myślą skutecznie zawłaszczoną przez kulturę masową (co nie znaczy w tym przypadku, że mało wartą) i starą niczym parciejący świat: Cudze chwalicie, swego nie znacie; sami nie wiecie, co posiadacie. Dlaczego? Bowiem dobrze oddaje sytuację Anatola Ulmana, gdy idzie o percepcję jego twórczości. Krytyka, poza nielicznymi zrywami, ostatnio przemilcza ważkie książki autora.
A i ze środowiskiem, w którym żyje, coś jest nie tak. Choćby reakcja lokalnej władzy, aspirującej do roli mecenasa kultury: zero reakcji. Po prostu zignorowano osiemdziesięciolecie urodzin jakże zasłużonego swoimi dziełami pisarza. Nic to, że w Koszalinie mieszka i tworzy, że Koszalinowi przydaje twórczego splendoru, że zmusza gnuśne mózgi do myślenia, fundując przy tym niezłą jazdę intelektualno-artystyczną? Może za mało pokorny jest? Nie należy do partii rozdającej karty w politycznych gierkach? Nie wiem. Po prostu strzelam na chybił trafił.

Wyrażając przy okazji żal (i zdziwienie), że twórczość A. Ulmana (a przynajmniej sztandarowe jego dzieła), nie zostały dotąd przełożone na języki obce: przynajmniej angielski, francuski i niemiecki. Daję głowę, że w tych obszarach kulturowych miałyby szansę zrobić furorę. Szczególnie dzięki finezyjnej grze intelektualno-artystycznej, dzięki oryginalnemu językowi, a też niebanalnym przesłaniom – per saldo zmierzającym ku najszerzej pojętemu uniwersalizmowi.


I tak finis coronat opus. Tyle, że koniec... końcem tu nie będzie. Jestem o tym przeświadczony.
Zaś już inną sprawą jest, czy sam autor triumfu swoich dzieł doczeka.

                                                                                       Lech M. Jakób


--------------------------
* pierwodruk szkicu w „Almanachu Kultury Koszalińskiej” (2012), a po jego druku ukazała się jeszcze jedna książka Anatola Ulmana: powieść Cigi de Montbazon i Robalium Platona – opublikowana nakładem szczecińskiego Wydawnictwa FORMA. Jej omówienie znaleźć można w „porcie literackim” portalu"Latarni Morskiej" (www.latarnia-morska.eu).

Leszek Żuliński Dekalog dobrego recenzenta

$
0
0

Leszek Żuliński


Dekalog dobrego recenzenta


1.Dobry recenzent powinien być profesjonalny i kompetentny. Co to oznacza? To sprowadza się do umiejętności recenzenta. Aby oceniać jakąkolwiek książkę, trzeba mieć wiedzę o literaturze. O jej historii i współczesności, o jej tradycji i nowatorstwie, o klasyce i trendach najnowszych. Dobry recenzent powinien także posiadać sporą wiedzę humanistyczną, pozaliteracką, np. z zakresu filozofii, mitologii czy historii sztuki. Powinien być oczytany, bowiem ocena recenzowanej książki musi pośrednio wynikać z ogromnego kontekstu porównawczego wobec wszystkiego, co przed tą książką powstało.


2.Erudycja recenzenta wymaga umiejętności posługiwania się „językiem naukowym” (kiedy trzeba) lub spontanicznym (kiedy można). W obu przypadkach, jak i innych, celny dobór języka uzależniony jest od charakteru recenzowanej książki.


3.Dobry recenzent specjalizuje się w swojej domenie. Np. recenzuje tylko książki poetyckie lub tylko prozatorskie, literaturę dla dzieci, naukową lub popularną, aczkolwiek może – jeśli posiada wystarczające kompetencje – poruszać się na wszystkich tych lub wybranych obszarach piśmiennictwa. Dobrze jednak, jeśli zyskuje sobie miano konkretnego autorytetu (np. od poezji) i umie syntetyzować nawet na potrzebę konkretnej recenzji zjawiska szersze, recenzowaną książkę okalające.


4.Dobry recenzent stara się być asertywny, tzn. unika „działalności usługowej” na zamówienie autora. Taka działalność zazwyczaj bliska jest „taryfom koleżeńskim i ulgowym”, co naraża recenzję na brak obiektywizmu. Nazywamy to „krytyką towarzyską”, która z samej swej formuły może zawierać brak obiektywizmu. Także pisanie recenzji za wynagrodzenie autora zmniejsza jej wiarygodność. Jest to możliwe tylko pod warunkiem, że mimo pobrania wynagrodzenia, napiszemy i opublikujemy o książce to, co naprawdę myślimy


5.Recenzent ma prawo do subiektywizmu. Wszelkie miary w literaturze są subiektywne, a krytyka literacka nie jest dziedziną ścisłą. Subiektywizm jednak powinien być przekonujący i nie przekraczający miar nielogicznych lub irracjonalnych. Największym wrogiem recenzenta o „temperamencie spontanicznym” jest egzaltacja i zawyżanie ocen.


6.Recenzent o temperamencie entuzjasty ma prawo budować swój wizerunek jako „krytyk łagodny i przyjazny”, ale taryfy ulgowe i emocjonalne winien trzymać na wodzy. Np. powinien pamiętać o tym, że takie określenia, jak „autor wybitny” czy „arcydzieło” zarezerwowane są dla bardzo nielicznych dzieł i pisarzy; szafowanie tego typu wartościowaniem czyni recenzję niewiarygodną. Merytoryczny ton recenzji najlepiej przyciera nosa entuzjastycznemu.


7.Recenzent o temperamencie zoila także powinien hamować swój temperament. Złośliwości ocen, napastliwy czy obraźliwy język, ścieranie w proch tekstu lub unicestwianie talentu autora to zazwyczaj oceny zbyt daleko posunięte, naruszające kulturę życia literackiego i dobry obyczaj. Merytoryczny ton recenzji najlepiej przyciera nosa pogardzie.


8.Dobry krytyk powinien podjąć ryzyko lansowania talentów trudnych, mało rozumianych, nieszablonowych, nowatorskich... Powinien doceniać novum w literaturze nawet idąc wbrew powszechnym opiniom. Powinien być pierwszym, który „poznał się” na autorze. Który odkrył dobrego autora, co czasami może być docenione dopiero po latach.


9.Dobry krytyk wybiera sobie domenę, w której z biegiem czasu staje się rozpoznawalnym autorytetem. Kreuje autorów, jest wiarygodny i utożsamiony z rolą dobrego promotora literatury tego wartej.


10.Dobry recenzent jest niezależny od autorów, redaktorów, wydawców, gildii i lobbies towarzysko-literackich. I na tyle dobry, że mimo jego niezależności podmioty te chcą być komentowane przez tego, a nie innego krytyka.

{jcomments off}

Krystyna Rodowska - Mówienie na sposób Barbary Sadowskiej

$
0
0

Krystyna Rodowska

 

Mówienie na sposób Barbary Sadowskiej

 

      Zanim pamiętany przez nas dobrze ( choć już może nie przez wszystkich) świat zła, przemocy i kłamstwa sprzysiągł się przeciwko Basi i Grzesiowi, poezja Barbary Sadowskiej – jednej z najciekawszych polskich poetek drugiej połowy XX wieku – od pierwszych opublikowanych tomików, wydała wojnę światu, jaki znała i odczuwała, światu  ułomnemu, skazującemu człowieka nieodwołalnie na nieszczęście i śmierć. To był przede wszystkim świat jej wojennego dzieciństwa, utraty ojca, którego nie znała, permanentnego braku poczucia bezpieczeństwa w kolejnych domach, do których podrzucała ją matka, zaangażowana czynnie w walkę z niemieckim okupantem we Francji.Ten świat nieustannie ją atakował i bolał, toteż poezję Barbary, zmierzającą ku bezlitosnej dla autorki samowiedzy, musiała cechować agresja, czy inaczej – wojowniczość, w odpowiedzi na cierpienie, szturmujące jej psychikę i podświadomość. Spojrzenie Barbary Sadowskiej zatrzymuje w wierszu stronę kalectwa i diabelstwa, czającego się we wszystkich  ludzkich doświadczeniach, a więc także w przygodach języka, które ona sama określiła najcelniej, jako „ mówienie na sposób”, zapoczątkowane już w tomikach „ Zerwane druty i  Nad ogniem. Jest w tej strategii wyzwanie i ratunkowy kamuflaż., malowanie twarzy w jaskrawe kolory przez wojownika, szykującego się na nieuniknioną wojnę. Wiersze Barbary usiłują przedrzeć się do najtrudniejszych prawd o sobie, o innych, poprzez ścieżki nie uzdatnione do komunkacji, poprzez chichot sprzeczności i niepokojące skróty myślowe, którym patronuje wszechobecna ironia. W tej „ ciemnej poezji” czeka jednak po dziś dzień na odkrycie wiele krystalicznych piękności, jak choćby ten, pierwszy z brzegu wers wiersza pt. „ Narkoza” z tomu  Moje:

nabieranie oddechu przed długą mulistą podróżą”. Trudno o celniejszą definicję życia, opatrzoną końcowym, okrutnie ironicznym komentarzem:

„ poprawianie poduszek – jesteśmy z tobą – nie zawracaj,

nie próbuj zawracać – to musi trochę poboleć”.

   „ Mówienie na sposób” owocuje często błyskami jasnowidzenia. Raz po raz przypomina, że rozum czuwa, także nad przypadkami własnego obłędu. „ Mówienie na sposób” ma także wiele wspólnego z obrzędem magicznym.

   Jeszcze tylko dwie szkicowe refleksje o poezji Barbary. W moim rozumieniu, jest to chyba jedyna poetka w poezji polskiej, która nie tyle odrzuca czy przemilcza doświadczenie miłości do mężczyzny, co uznaje-  bezlitosna w stosunku do samej siebie- że ono jest nie dla niej. Wynika to także, paradoksalnie, z transpozycji miłości, jako uczucia zawłaszczającego, na solidarność, szczególnie ten jej rodzaj, który łączy poetkę z istotami słabszymi – jak dzieci, zwierzęta – i krzywdzonymi przez innych, doznającymi niesprawiedliwości.

   Barbara Sadowska zawsze szukała swoich.  Ktokolwiek wchodził w krąg jej ognia – także jej domowego ogniska – już zostawał, by się przy nim ogrzać, albo nauczyć bezsenności myśli.

   W „ Wierszach ostatnich” ostateczne cierpienie rozjaśniło jej poezję. Głowa tak długo waliła o mur nieba, że łaska jasności wstąpiła w te krótkie wiersze – epifanie niewidzialnego. Nie zapominajmy jednak, że to światło jest  rezultatem ciemności, wypalonej cierpieniem. Na wyrok dożywotniego cierpienia poetka odpowiada pokorą Hioba, którego nazywa swoim bratem. W tej nowej, niesłychanej tonacji,  dawna ironia staje się jakąś rozdzierającą nadświadomością.

 

   Myślę o Barbarze Sadowskiej  jako o bardzo „ starej duszy”, której ulotny, choć niepowtarzalny kształt Życie wynajęło dla swoich celów na zbyt krótką chwilę, abyśmy mogli towarzyszyć jej – bliscy i dalsi – ale wszyscy zafascynowani, jak kto umiał. Zostawiła nam swoją osobną i cenną, jak rzadki kamień, poezję, której nie wolno nam zamienić na żałobną etykietę „ matki-męczennicy”.

 

Krystyna Rodowska.


Jadwiga Śmigiera - Ławeczki na Piotrkowskiej

$
0
0

Jadwiga Śmigiera

 

Ławeczki na Piotrkowskiej

 

„Od Gajerowskiego Rynku aż do Nawrot jest /ulicą/ fabryczną, od Nawrot do Nowego Rynku – handlową, a od Nowego Rynku do Starego Miasta tandeciarsko-żydowską”  


Pojechałam do Łodzi.


Chciałam zobaczyć jak wygląda dzisiaj „Ziemia obiecana”.


Najpierw poszłam oczywiście na Piotrkowską nr. 87. Tutaj w „Kamienicy Balle” znajduje się Centrum Informacji Turystycznej. Przemiły pan z informacji powiedział, że bardzo się cieszy, że przyjechałam obejrzeć jego miasto ze słynną wizytówką jaką jest ulica Piotrkowska. A potem zaopatrzył mnie w informator pt: „Szlak ulicy Piotrkowskiej” i szereg różnych ulotek nt. architektury przemysłowej, śladów Słynnych Łodzian, łódzkich Żydów, atrakcji turystycznych i historycznych. Następnie wygłosił mały wykład na temat wyjątkowości miasta.


Ale ja już jadąc do tego miasta, byłam przekonana, że drugiego takiego w Polsce nie ma.


W niewielkim rolniczym miasteczku w chwili założenia pierwszej manufaktury stały tylko drewniane chałupy. Niecałe pół wieku później mówiono o Łodzi „polski Manchester”.


Włókiennictwo rozwinęli cudzoziemscy i polscy przemysłowcy. Nie identyfikowali się oni ani z krajami, z których przybyli, ani z narodami z których się wywodzili. Wszechwładna bawełna stworzyła bogatą klasę „Lodzermenschów”.


Rosły fortuny przemysłowe Scheiblerów, Grohmanów, Poznańskich. Powstały pierwsze miejscowe banki. Łódź stała się miejscem wielkich szans, głównie dla Żydów, Niemców, Polaków i Rosjan – przysłowiową Ziemią Obiecaną. Te ślady są ciągle czytelne w dzisiejszym mieście w postaci zespołów pofabrycznych, zabytków architektonicznych, świątyń czy cmentarzy.


Ludzie Łodzi wznosili także na swojej ziemi po kilka rezydencji, prześcigając się w wystawności. Kwitła secesja i neorenesans, barok i rokoko. Dla fabryk był zarezerwowany neogotyk, stąd przypominały one warowne zamki.


Najwspanialszy pałac  zwany neobarokowym Luwrem, mieszczący obecnie Muzeum Historii Miasta Łodzi stworzył dla siebie żydowski fabrykant Izrael Poznański. Gdy  architekt Hilary Majewski zapytał w jakim stylu ma pałac zaprojektować usłyszał od fabrykanta odpowiedź: „We wszystkich stylach. Może to być paryski Luwr – mnie na to stać”. Na parterze pałacu mieściły się biura i sklepy, na piętrach wspaniałe sale reprezentacyjne w stylu eklektycznym, sala  balowa, jadalnia. Dwie niebieskie kopuły na dachu pałacu otoczone zostały figurami przedstawicieli różnych zawodów. Drugi, nie mniej bogaty „ostatni pałac” wystawił sobie Izrael Poznański  na żydowskim cmentarzu.


Nie mogłam nie pójść do Pałacu Poznańskiego. Choćby po to aby zobaczyć i wejść i zejść po słynnych schodach, które w ekranizacji „Ziemi Obiecanej” Andrzeja Wajdy odgrywały tak dużą rolę. Koniecznie też chciałam zobaczyć Panteon Wielkich Łodzian, czyli gabinety kompozytora Aleksandra Tansmana, Jerzego Kosińskiego Karla Dedeciusa, Władysława Reymonta, Juliana Tuwima i salę poświęcone Arturowi Rubinsteinowi. Przecież Łódź stworzyła wspaniałych, wybitnych ludzi.


Poszłam też do Muzeum Fabryki Manufaktura. Znajduje się ono na terenie dawnego kompleksu fabryczno-mieszkalnego Izraela Poznańskiego. Dawne imperium fabrykanta zajmowało blisko 30 hektarów i składało się z budynków przemysłowych, domów dla robotników, szpitala, kościoła i pałacu. Było to prawdziwe „miasto w mieście”.

Wróciłam jednak na Piotrkowską. Bo przecież głównie dla niej przyjechałam do tego miasta.


Po drodze przeszłam przez Plac Wolności czyli dawny Rynek Nowego Miasta.


Na środku Placu stał wzniesiony w 1930 roku pomnik Tadeusza Kościuszki. 11 listopada 1939 roku Niemcy pomnik zniszczyli i postawili na jego miejscu herb  Litzmannstadt  /niemieckojęzyczna nazwa miasta/. Pomnik odbudowano według pierwotnego wzoru w roku 1960. Stoi on nadal na tym reprezentacyjnym placu miasta.


„Stały zbitą masą domy, pałace podobne do zamków włoskich… wdzięcząc się, pełne amorków we fryzach i pod oknami”.


Ulica Piotrkowska zwana „Pietryną” należy do najdłuższych arterii handlowych Europy z ciągłą zabudową.  Ponad 190 lat temu była zabudowana drewnianymi domkami, wzniesionymi według rządowego wzorca. Dopiero potem fabrykanci zaczęli na tej ulicy budować wspaniałe pałace i wielkomiejskie kamienice. I chociaż  Władysław Reymont nazwał je „śmietnikami wszystkich stylów”, to Piotrkowska stała się najbardziej wytworną ulicą miasta i zarazem centrum przemysłowego giganta. Na Piotrkowskiej dobijano targów, finansowano transakcje, tu mnożyli swoje majątki fabrykanci. Było to też centrum artystyczne i kulturalne Łodzi. Tu mieściły się teatry, domy zabaw, kina, restauracje, hotele, kawiarnie i cukiernie.  A także sklepy z luksusowymi towarami i wytworną odzieżą. I wszelkie nowości, jak na przykład pierwsze olejowe latarnie, dorożki, pierwsze latarnie elektryczne. Jeździł tą ulicą  pierwszy elektryczny  tramwaj. We wzniesionej w 1835 r. w stylu klasycystycznym tzw. Białej Fabryce mieściła się pierwsza w Królestwie Polskim mechaniczna przędzalnia i tkalnia.


Tutaj też rozegrały się krwawo stłumione przez wojska carskie walki podczas rewolucji 1905 roku.


Na „Pietrynie” znajdują się 72 zabytkowe obiekty.


Północna część Piotrkowskiej, ta zaczynająca się od Placu Wolności jest od pewnego czasu deptakiem.


Szłam więc tym deptakiem, który jest obecnie całkowicie rozkopany. Starając się nie zderzyć z walcem lub nie wpaść w jakiś dół na środku ulicy rozglądałam się uważnie dookoła.


Podziwiałam  pięknie odnowione pałace, kontrastujące z tymi będącymi jeszcze w ruinie. I patrzyłam z niesmakiem na nowoczesne „plomby”,  które stanowią przykry dysonans w wyglądzie ulicy.


Pierwsza wielkomiejska kamienica wybudowana w Łodzi z wielkim rozmachem to ta, która znajduje się przy Piotrkowskiej 11. To „Kamienica Scheiblerowska”. Charakteryzuje się ona bardzo wyeksponowanym narożnikiem. Następna, dawny Dom Bankowy Wilhelma Landaua jest jeszcze bogatsza i ciekawsza.


Naprzeciwko, pod numerem 30/32 stoi pierwsza „ławeczka” na Pietrynie. Jest to pierwszy element „Galerii Wielkich Łodzian”. Ławeczka ta to pomnik „Twórcy Łodzi Przemysłowej”. Pomnik przedstawia łódzkich fabrykantów Karola Wilhelma Scheiblera, Izraela Poznańskiego i Henryka Grohmana /postać stojąca/ finalizujących kolejny, wielki łódzki interes. Stojące obok wolne krzesła zachęcają przechodniów, aby dołączyli się do tego przedsięwzięcia. Pomnik usytuowany jest przed popularnym w czasach PRL-u domem towarowym „Magda”.


Gdy byłam w Łodzi zauważyłam na tym budynku duży napis zachęcający do kupowania chińskiej bawełny. Pomyślałam sobie wtedy, że to nie tylko znak czasu, to także wyjątkowa ironia czy wręcz kpina w dawnym mieście polskiej bawełny.


Następną „ławeczką” jest Pomnik Lampiarza. Upamiętnia on 100-lecie łódzkiej energetyki, które przypadało 18 września 2007 roku. Pomnik przedstawia stylową latarnię oraz lampiarza stojącego na drabinie opartej o słup. Obok leży torba, która jest zarazem rodzajem ławeczki. Pomnik  stanął przed dawną witryną luksusowego sklepu, którą 100 lat przedtem po raz pierwszy rozświetliło światło elektryczne.


Wędrując śladem „ławeczek” doszłam do słynnego Grand Hotelu. Hotel ten nieprzerwanie od 1888 roku należy do najelegantszych w mieście. Powszechny zachwyt wywoływały zawsze znajdujące się w nim sale „Malinowa” i „Złota”. Przed  hotelem znajduje się słynna Aleja Gwiazd, której inicjatorem był Jan Machulski. Gwiazdy, znajdujące się na trotuarze upamiętniają najwybitniejszych polskich aktorów, reżyserów, scenografów i operatorów filmowych. Pierwszą gwiazdę poświęconą Andrzejowi Sewerynowi odsłonięto w maju 1988 roku.


Dom przy Piotrkowskiej 78 jest domem lat dziecinnych Artura Rubinsteina.  A przed domem stoi kolejna ‘ławeczka” czyli „ Fortepian Rubinsteina” z siedzącym na niej i grającym na fortepianie wielkim pianistą. Prawie każdy przysiada przy fortepianie tuż obok pianisty.


Następna” ławeczka” wzbudza przede wszystkim radość małych dzieci. Jest to bowiem stojący koło budynku, w którym znajduje się Centrum Informacji mały „Miś Uszatek”, czyli bohater kultowej bajki dla dzieci. To przecież w łódzkiej wytwórni filmowej Semafor powstała bajka o nim a także o wielu innych postaciach kreskówek dla dzieci.

Urodzony w Łodzi przy ul. Kilińskiego Julian Tuwim tak pisał w wierszu „Łódż”:


”…Niechaj potomni przestaną snuć

domysły „w sprawie Tuwima”,

bo sam oświadczam: mój gród – to Łódź,

To moja kolebka rodzima…”


„Ławeczkę” ustawiono Julianowi Tuwimowi na Piotrkowskiej 104, tuż przed pięknym pałacem Juliusz Heinzla, w którym mieści się obecnie Urząd Miasta. Przedstawia ona naturalnej wielkości poetę siedzącego na ławeczce z poematem „Kwiaty polskie” w ręce. Miejsce koło poety jest wolne i każdy może na nim usiąść. Usiadłam więc i ja i zgodnie z tradycją potarłam dłonią nos poety. Według mieszkańców Łodzi ma to przynieść szczęście i pomyślność.


Przed Pałacem Juliusza Kindermanna stoi „ Ławeczka” tego, który Łódź w swoim utworze rozsławił. Słynny noblista, autor „Ziemi obiecanej” Władysław Stanisław Reymont przysiadł  na kufrze podróżnym aby zapisać coś w niewielkim notatniku.


I ostatnia „ławeczka” na Piotrkowskiej. Przed Kamienicą Bechtolda stoją cztery fotele teatralne. W jednym z nich siedzi słynny aktor teatralny i filmowy Stefan Jaracz. W rękach trzyma egzemplarz reżyserski. On także był w okresie międzywojennym związany w Łodzią. Usiadłam więc i w fotelu koło niego.


Autorem lub współautorem większości znajdujących się na „Pietrynie” „ławeczek” jest łódzki artysta Marcel Szytenchelm.

-------------------------------------------------------------------------------------------------

„Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic… To razem mamy właśnie tyle, w sam raz tyle aby założyć wielką fabrykę”.

Wszyscy pamiętamy jak skończył się wspólny interes Karola, Moryca i Maksa.

Bardzo dziwna ta Ziemia Obiecana… Przechodziła przecież i nadal przechodzi różne koleje losu.

W żadnym innym mieście w Polsce nie zaczepiało mnie tak wielu bezdomnych i żebraków. Jeden z nich usiadł nawet ze mną na Ławeczce Tuwima. Może myślał, że jak w towarzystwie człowieka który ma dom i środki do życia potrze nos poety to jego los naprawdę się odmieni…?

W żadnym innym polskim mieście nie widziałam tak wielu kontrastów. Tak pięknie  odremontowanych pałaców. I tylu obrzydliwych, odrapanych i zaniedbanych podwórek tuż obok tych pałaców.

Wracając do autobusu na Dworzec Kaliski szłam ulicą między wyburzanymi lub zrujnowanymi fabrykami. Nawierzchnia ulicy była remontowana, a chodniki układano z dużej, nowoczesnej kostki.

Wygląda na to, że Łódź znowu usiłuje się podnieść…

----------------------------------------------------------------------------------------------------

Pisząc ten tekst korzystałam z informacji zawartych w różnych przewodnikach o Łodzi. Cytowałam „Ziemię obiecaną” Władysława Reymonta.

I wspominałam samotną wyprawę do tego miasta w dniu 10 października 2013 roku.


Krzysztof Lubczyński rozmawia z PAWŁEM NOWISZEM

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z PAWŁEM NOWISZEM 


Raczej rzadko się zdarza, żeby warszawiak z urodzenia znaczną część życia spędził poza Warszawą. Przecież od zawsze tu właśnie  zewsząd ciągną ambitni artyści w poszukiwaniu szansy. Tymczasem Pan przez lata wędrował przez teatry – Bielsko, Lublin, Wrocław, Łódź. Jednocześnie nigdy nie dał się Pan zepchnąć do pozycji prowincjonalnego aktora, znanego tylko garstce ludzi w  swoim mieście. To przypadek czy ponosił Pana temperament, ciekawość nowych doświadczeń?


- Wędrowałem, ale w końcu zawędrowałem z powrotem do Warszawy i od razu do Teatru Narodowego. Różnie bywało.  Po jakimś czasie obecności w teatrze popada się w szufladę, rutynę, a idee czy kategorie estetyczne, które na początku fascynowały, stają się nieświeże. Poza tym ludzie, z którymi pracuje się zbyt długo, przestają inspirować. Z tego powodu przynajmniej raz odszedłem, wbrew tak zwanej logice, z teatru, gdzie miałem pod każdym względem znakomite warunki, do warunków gorszych, ale z potrzeby zmiany powietrza. Bez zmian aktor staje się zdrewniałą teatralną maszyną. Helmut Kajzar, z którym dużo pracowałem mówił mi: „Tylko nie graj tak, jak codziennie. Graj inaczej, świeżo, nie naciskaj starych guzików”. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym funkcjonować w dawnym teatrze, gdzie każdy latami miał swoje miejsce jako tragik, amant czy charakterystyczny i piłował w nieskończoność tę działkę.


Boi się Pan nudy i rutyny?


- Boję się. Jest dla mnie dokuczliwa w życiu, ale sztuce to katastrofa. Dlatego tak ważna jest inwencja ze strony reżysera czy aktora, która jakąś nudna, płaską sytuację nagle rozświetla i czyni ciekawą. Takim inspiratorem był choćby Helmut Kajzar. Natomiast w tzw. prowincjonalnych środowiskach teatralnych występowało wtedy zjawisko zasiedzenia, utkwienia w tej prowincjonalności. Byli tacy, którzy się w tym dusili, jak np. bohater filmu Agnieszki Holland „Aktorzy prowincjonalni”, ale i tacy, którzy doskonale czuli się w atmosferze spokojnego życia w niezbyt wielkim mieście, z dość wysokim statusem miejscowego artysty. Tak było na przykład w znanym mi Lublinie, gdzie skądinąd wybitni aktorzy zadowalali się siedzenie tam przez całe życie i ani myśleli je opuszczać. Dziś to zjawisko jest rzadsze, bo ludzie stali się bardziej mobilni, prawie  nie ma zasiedziałych kręgów artystycznych. Bo pieniądz wszystko wprawia w ruch.


I właśnie w Lublinie pojawił się Pan w 1970 roku. To był bardzo ciekawy okres tamtejszego Państwowego Teatru im. Juliusza Osterwy, którym kierował wtedy Kazimierz Braun…


- Bardzo ciekawy, utalentowany eksperymentator. Na teatrze tradycyjnym to on się znał moim zdaniem słabo, ale był bardzo twórczy w nowym języku teatralnym. Jego „Akt przerywany” Tadeusza Różewicza zrobił szum na cały teatralny kraj. Było to trochę za dużo jak na zaściankowy mocno Lublin, ale dla teatru i aktorów bardzo rozwijające. Inna sprawa, że Braun wystawiał jednocześnie dużo klasyki, Mickiewicza Fredrę, Gogola, Słowackiego, Wyspiańskiego, Mrożka „Szcęśliwe wydarzenie”, gdzie zagrałem Przybysza, nawet Bałuckiego, czy „Otella” Szekspira, gdzie zagrałem Jagona. Zrobił nawet widowisko z „Robinsona Crusoe” dla młodego widza, a ja w jego bardzo tradycyjnie wyreżyserowanym „Dożywociu” Fredry zagrałem Łatkę i był to kawał starego, tradycyjnego „tyjatru”.


Potem wędrował Pan po scenach krajowych…


- We Wrocławiu w tamtejszym Teatrze Współczesnym ponownie spotkałem się z Kazimierzem Braunem, który tam się przeniósł i kontynuował swoje koncepcje. Zacząłem tam od jednej z najważniejszych dla mnie ról, Shauma w „Annie Livii” według Joyce’a. Byłem tam do 1979 roku, aż odkrył mnie Adam Hanuszkiewicz i zaprosił do Teatru Narodowego, gdzie w 1980 roku zadebiutowałem u niego w widowisku według „Dekamerona” Bocaccia. Losy związały mnie z Hanuszkiewiczem na kilkanaście lat, bo po jego odejściu z Narodowego w 1982 roku, zaprosił mnie do swojego Teatru Nowego, przy Puławskiej. W międzyczasie trochę współpracowałem z łódzkim Teatrem im. Stefana Jaracza. Od początku lat dziewięćdziesiątych gram głównie gościnnie, w różnych teatrach, np. w warszawskim Współczesnym, w Rozmaitościach (TR), na Woli.


Gdzie Pan „złapał” bakcyl aktorstwa?  


- W liceum im. Tadeusza Reytana w Warszawie, ale wbrew schematowi, że w wyniku inspiracji nauczyciela polonisty czy wciągnięcia się w szkolny teatr. Nie, po prostu oglądałem różne filmy, podziwiałem aktorów i bardzo mi się spodobała perspektywa pójścia w ich ślady.


Dlaczego mieszkając w Warszawie zdecydował się Pan na krakowską szkołę teatralną?


- Zdawałem najpierw do warszawskiej, ale się nie dostałem. Spróbowałem ponownie do krakowskiej i tym razem mi się powiodło. Krakowskie czasy studiów pozostały mi w pamięci jako okres piękny. To było jeszcze przed tym wielkim zajaśnieniem tego miasta na cały kraj, dzięki dokonaniom głównie Starego Teatru i inscenizacji Wajdy, Jarockiego, Hubnera z początku lat siedemdziesiątych. Kraków był jeszcze trochę zamknięty w sobie, zasklepiony w krakowskości, trochę zapleśniałej, konserwatywnej. Już jednak, głównie wokół Piwnicy pod Baranami i Piotra Skrzyneckiego, gromadziło się środowisko ludzi bardzo niekonwencjonalnych, inteligentnych, twórczych, wrażliwych, którzy zaczęli tworzyć nową, specyficzną atmosferę tego miasta. Tym, co rodziło się na moich oczach, za chwilę cała Polska się zachwyciła. Dlatego, choć urodziłem się w Warszawie i przez lata pracowałem w różnych miastach, to moja dusza jest krakowska. Zauważyłem na przykład, że inne rzeczy mi się podobają niż wielu kolegom ukształtowanym w Warszawie. Na przykład inaczej podchodzę do poezji i do klasyki, bo w Krakowie przykładano do nich większą wagę. Inna sprawa, że coraz mniej jest to aktorowi potrzebne przy obecnym kursie na bełkotliwą „naturalność”, „prawdziwość” mowy i zachowań. Jednak co bym nie robił, w teatrze, filmie czy telewizji, osadzenie w zawodzie mam krakowskie.


Pracuje Pan z młodymi aktorami. Czym różnią się od Pana pokolenia?


- Są znacznie mniej nastawieni na poezję i klasykę. Częściej bywają nonszalanccy dykcyjnie, a poza tym są znacznie bardziej niż starsze, czyli moje pokolenie, nastawieni na służbę sztuce aktorskiej. Nam to na studiach wpajano, choćby krakowski dziekan Eugeniusz Fulde. O służbie teatrowi mówiono niemal tak, jak dziś o służbie zdrowia. Inna sprawa, że wielu starszych kolegów czasem w deklaracjach przesadza z tym swoim „świętym” podejściem do aktorstwa jako służby i że część z nich nie wyszła na tej służbie najlepiej. Odeszła z zawodu albo w nim zgorzkniała z braku sukcesów i satysfakcji zawodowych. Tym bardziej zadziwia mnie napór młodych na ten zawód. Za moich czasów zdawało po kilkunastu kandydatów na jedno miejsce i uważało się, że to jest strasznie dużo. Dziś jest ich około setki na jedno miejsce, bo na kilkanaście miejsc na pierwszym roku próbuje się dostać ponad tysiąc osób. Obłęd. Z drugiej strony, no cóż, rozumiem młodych ludzi - pewnie szukają atrakcyjnego zawodu, liczą na sławę i pieniądze.


I przeliczą się…


- Przeliczy się 99 procent z nich. Tym bardziej, że warunki w tym zawodzie z pewnego punktu widzenia zmieniły się na gorsze. Oczywiście, jak się już trafi na złotą żyłę, to pieniądze są nieporównywalnie większe od tych z dawnych czasów. Nieporównywalnie większy jest też generalny rynek pracy dla aktorów, jest wiele seriali, jest reklama. Jednak na przykład kiedyś, jak młody aktor dostał angaż na prowincji, to małymi krokami mógł dojść do uznania krajowego, ponieważ dyrektorzy ze stolicy i większych ośrodków obserwowali, co tam się dzieje, wyszukiwali talenty. Wtedy w ogóle interesowano się pracą innych. Twórcy teatru byli także widzami. Dziś tego w zasadzie nie ma, dziś każdy patrzy tylko na swój ogródek. Ja po krakowskim dyplomie zostałem zabrany do Bielska-Białej przez reżysera Mieczysława Górkiewicza, u którego robiłem dyplom i który został tam dyrektorem. Zadebiutowałem tam w 1964 roku jako Arfon, Harfiarz w „Lilii Wenedzie” Juliusza Słowackiego I krok po kroku, przechodząc z teatru do teatru, zostałem w końcu aktorem Narodowego w Warszawie. Dziś, jeśli się aktora nie zobaczy w filmie czy telewizji, nie ma on szans na to by ruszyć z miejsca. Dlatego do Warszawy przyjeżdżają tysiące młodych ludzi, wynajmują jakiś kąt i chodzą po castingach licząc na szczęście.


Zagrał Pan dziesiątki ról w wielu teatrach. Może Pan wskazać którą, jako szczególnie ważna dla Pana?


- To dość trudne przy takim stażu. Wspomnę jednak „Kwiaty dla Algernona” wg amerykańskiego autora Daniela Keyesa w reżyserii Pawła Kędzierskiego. Główną postacią jest niedorozwinięty człowiek, który wskutek operacji staje się geniuszem, ale potem z wolna wraca do swojego pierwotnego stanu. Pokazać tę ewolucję, to rzadkie zadanie aktorskie. Szeroki wachlarz możliwości. I ono mi właśnie przypadło w udziale. Chyba z sukcesem.


Dziękuję za rozmowę.


Paweł Nowisz - ur. 15 stycznia 1940 w Warszawie - aktor. W 1963 roku ukończył studia na Wydziale Lalkarskim PWST w Krakowie, a rok później, w 1964 roku ukończył studia na Wydziale Aktorskim tejże szkoły. W 1966 roku otrzymał nagrodę dla młodego aktora za rolę Księdza w "Dziadach" na VI Kaliskich Spotkaniach Teatralnych. W roku 1972 otrzymał lubelską "Srebrną Maskę. W 1974 roku otrzymał 2 nagrody: nagrodę artystyczną wojewody lubelskiego i nagrodę WRN w Lublinie. Występował w teatrach: Polskim w Bielsku-Białej (1964 - 67), Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach (1967 - 68), im. Juliusza Osterwy w Lublinie (1970 - 75), Współczesnym we Wrocławiu (1975 - 79), im. Stefana Jaracza w Łodzi (1979 - 81), Narodowym w Warszawie(1981 - 85), Nowym w Warszawie (1985 - 93), Rozmaitości w Warszawie (1991), Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie (1992), Szwedzka 2/4 w Warszawie (1994), Na Woli w Warszawie(1995 - 98), Współczesnym w Warszawie  (1995, 2002), Muzycznym w Lublinie (2002).

W Teatrze Telewizji m.in. w: „Cnota uciśniona” (1970), „Stara kobieta wysiaduje” T. Różewicza (1976), „Villa dei Misteri” H. Kajzara (1983), „Maestro” J. Abramowa (1989), „Cezar i Pompejusz” H. de Montherlanta (1996), „Prymas w Komańczy” (2010).  „W filmie m.in. „Indeks” (1977) i Kung fu” (1979) J. Kijowskiego (1977), „Wodzirej” F. Falka (1975), „Rozmowy kontrolowane” S. Chęcińskiego (1991), „Kiler” J. Machulskiego (1997), „Różyczka” J. Kidawy (2010). W serialach m.in. „Zmiennicy”, Królewskie sny”, „M jak miłość”, „Kryminalni” a ostatnio „Blondynka”.

 


Jan Strękowski - Sześciu ojców Yoshiha Umedy

$
0
0

Jan Strękowski



Sześciu ojców Yoshiha Umedy


 

Ryszard StryjecMówił, że ma sześciu ojców. Ryochu Stanisław Umeda - ojciec biologiczny. Yukio Kudo - ojczym. Konrad Jażdżewski - przybrany polski ojciec. Juliusz Żuławski - teść, ojciec jego żony Agnieszki. Lech Wałęsa - ojciec chrzestny. Wreszcie Ojciec Św. Jan Paweł II - ojciec duchowy.

Yoshiho Umeda. Przez przyjaciół zwany Yoho. Japończyk od 1963r. mieszkający w Polsce. W tym przez 5 lat, do wakacji 1968r. w Łodzi.Działacz opozycji lat 70., a potem "Solidarności". W stanie wojennym współpracownik brukselskiego Biura "Solidarności", działacz japońskich organizacji wspierających zeszły do podziemia związek. Dziś biznesmen zajmujący się m.in. doradzaniem w dziedzinie ekologii. Polak? Przyjaciel wielu znanych góralskich rodzin. Może góral? A może jednak Japończyk? Na "ty" ze wszystkimi znanymi opozycjonistami, szefami "Solidarności", politykami. Ale zwyczajem japońskim do swego zięcia mówi: "panie Konradzie". A podczas procesu zomowców z kopalni "Wujek", gdzie jest świadkiem, by podkreślić wagę zeznań wspierających wersję tzw.taterników, powołuje się na japoński obyczaj - sąd nie może mu zarzucać kłamstwa, bo jako Japończyk musiałby dokonać sepuku, gdyby się na coś takiego poważył.

Ryochu Stanisław Umeda

Żeby dowiedzieć się, co skłoniło w 1963r. 14 - letniego japońskiego chłopca do przyjazdu do Polski trzeba cofnąć się nieco w czasie. Aż do 1921r., gdy jego ojciec, mnich buddyjski, trochę muzyk, skrzypek, wybrał się na studia filozoficzne do Berlina. Traf chciał, że tym samym pociągiem wracali z wojny polscy oficerowie, w tym Stanisław Michałowski, lotnik (rozstrzelany w czasach stalinowskich jako szpieg japoński z powodu prywatnej korespondencji z Umedą), z którym Ryochu Umeda w drodze się zaprzyjaźnił. Ich namowy, by zamiast w Berlinie, zatrzymał się w Warszawie, odniosły skutek. Ryochu Umeda był człowiekiem uczuciowym. Zobaczył jak wracający z wojennej tułaczki Polacy całują na granicy z Polską ziemię i to go bardzo poruszyło.

W ten sposób Polska zyskała pochodzącego z Dalekiego Wschodu przyjaciela, bywalca salonów literackich i arystokratycznych, studenta Uniwersytetu Warszawskiego, a potem doktora filozofii, historyka, tłumacza i popularyzatora polskiej literatury i polskiej historii, muzyka, którego nauczycielem gry na fortepianie był m.in. Stefan Kisielewski, wreszcie twórcę japonistyki, nieobecnej wcześniej na polskich uczelniach.

W 1924r. Ryochu Umeda otworzył w Warszawie pierwszy kurs języka japońskiego, który potem przekształcił się w studia japonistyczne. A jego studentami byli m.in. późniejsi przyjaciele, Kamil Seyfried, syn przyjaciela poznanego w pociągu w drodze przez Syberię, gen. Kamila Seyfrieda, w którego domu mieszka dziś Yoshiho Umeda (urna z prochami ojca Yoshiha pochowana zaś została w grobie Seyfriedów na wojskowych Powązkach) i Wiesław Kotański, japonista, odnowiciel japonistyki po II wojnie światowej i. Prowadzenie zajęć japońskiego języka i literatury na Wydziale Polonistyki UW i w Instytucie Dalekowschodnim było w pewnym sensie koniecznością, bowiem stypendium naukowe szybko się skończyło (z powodu strat, jakie Uniwersytetowi Buddyjskiemu, fundatorowi stypendium, przyniosło trzęsienie ziemi w Tokio), a młody Japończyk nie zamierzał wracać do ojczyzny.

W pierwszych latach pobytu jednak klepał biedę, co mu zdaje się nie przeszkadzało. Ulubieniec literackiej bohemy, zaprzyjaźnił się z wieloma pisarzami. Gałczyński, Saliński, Staff bywali u niego w wynajmowanym za grosze mieszkanku w tzw. Domu Ludowym (mieści się tam dziś Muzeum Ruchu Ludowego), gdzie zamiast schodów stała zwykła drabina. On zaś bywał zapraszany przez pisarzy i ich rodziny. Z nieodłącznymi skrzypcami. Bywało, że w kimonie, grając na nich, zapominał, że zbliża się wieczór. Raz stało się to w zamykanym na noc Parku Ujazdowskim. Ta sielanka polsko - japońska trwała do września 1939r. Wtedy to Ryochu Umeda na stałe opuścił Polskę. Całą II wojnę światową spędził co prawda w pobliżu, głównie w Bułgarii, licząc na to, że będzie mógł do naszego kraju wrócić. Jednak o powrocie do Polski komunistycznej nie mogło być mowy. Ojciec Yoshiha znalazł się więc ponownie w Japonii, gdzie wykorzystywał zdobytą wiedzą i znajomość języków, nie tylko polskiego, bo także bułgarskiego i innych jako historyk, autor prac na tematy archeologiczne, wreszcie tłumacz. Jemu zawdzięczamy m.in. pierwszy przekład "Quo vadis" Henryka Sienkiewicza, tłumaczenie "Ody do młodości" Adama Mickiewicza, przekłady poezji Juliusza Słowackiego i Kazimierza Wierzyńskiego, z którym utrzymywał kontakt także po wojnie.

Ryochu Umeda kontynuował listowne kontakty z wieloma przyjaciółmi w powojennej Polsce, nawiązał też przyjaźnie korespondencyjne. Takimi korespondencyjnymi przyjaciółmi była rodzina Stefanii i Konrada Jażdżewskich z Łodzi. Potrafił też zarażać miłością do Polski swoich bliskich. Żonę Hisayo, siostrzeńca Koji Kamoji, który pod jego wpływem w 1958r. przyjechał do Polski i mieszka tu do dziś - jest znanym artystą plastykiem. Przed samą śmiercią Ryochu Umeda przyjął chrzest i przybrał imię Stanisław. Wtedy też  wyraził życzenie, by jeden z jego synów pojechał na stałe do Polski. On też uzgodnił z Jażdżewskimi, że to oni stworzą polski dom dla jego syna.

            Konrad Jażdżewski

            Yoshiho Umeda twierdzi, że japońskie matki powtarzają takie przysłowie: Miłemu dziecku daj podróżować. W Polsce matka stara się jak najdłużej być blisko swego dziecka. Japońska matka zostawia mu wiele swobody. Zdaje się, że małemu Yoho trochę już nudziła się japońska szkoła. W każdym razie wyraził chęć pojechania do przybranej ojczyzny ojca. Nie było to wcale proste przedsięwzięcie. Przede wszystkim władze japońskie nie chciały wyrazić zgody - Polska była krajem komunistycznym, co stanowiło istotną przeszkodę. Dopiero interwencje wysoko postawionych osób i zapewnienia, że dom państwa Jażdżewskich jest domem katolickim, nie komunistycznym przekonały władze. Wtedy też  Stefania i prof. Konrad Jażdżewski oficjalnie adoptowali Yoshiha, a jego matka zrzekła się opieki nad synem.

            Był 1963r. Mały Yoshiho Umeda z torbą, w której wiózł urnę z prochami ojca, wsiadł samotnie na statek z Yokohamy do Nachodki, a potem samolotem, z przesiadką w Moskwie, poleciał do Warszawy. Czekał na niego na lotnisku prof. Wiesław Kotański, który zabrał go do siebie. Do dziś pamięta pierwsze polskie jedzenie. Chleb z masłem i pomidorami.

- Pierwszą noc w Polsce spałem w łóżku Marka Kotańskiego, syna profesora - wspomina Umeda.

Potem przyjechał kuzyn Koji Kamoji i zawiózł go do Łodzi.

Tak Yoshiho został piątym dzieckiem państwa Jażdżewskich. Od tej pory miał dwie mamy, w Polsce i Japonii, a także nowego ojca, prof. Konrada Jażdżewskiego, znanego archeologa, który zaraz po przyjeździe zabrał przybranego syna na wykopaliska nad Pilicę, gdzie Yoshiho poznał m.in. studiującego archeologię Marka Niesiołowskiego, jednego z działaczy podziemnego Ruchu. Prof. Jażdżewski bezwzględnie pilnował, by Japończyk  codziennie uczył się 10 polskich słówek. Yoshiho robił postępy, bo już jesienią rozpoczął naukę w liceum. Było to łódzkie liceum im. Tadeusza Kościuszki - dziś im. Józefa Piłsudskiego. Z pierwszego okresu wspólnej nauki pamięta go pisarz z Łodzi Jacek Krakowski. Potem stracił Yoho z oczu, bo ten musiał z powodu trudności językowych powtarzać klasę. W tej szkole nawiązał Umeda przyjaźnie, m.in. z Markiem Urbańskim, które trwają do dziś. Tak jak przyjaźnie z okresu studiów w Warszawie. Zaprzyjaźnił się też ze swoim przybranym rodzeństwem. Choć, jak wspomina, nie rozumiał ich niechęci do systemu i komunistycznej władzy. Wspomina wyjazd z przybraną siostrą Ewą na obóz, podczas którego studenci prezentowali kabaret polityczny, krytykując ZSRR i ustrój. Wychowany w japońskiej tradycji szacunku dla władzy, długo nie mógł pojąć, dlaczego Polacy nie lubią swoich rządzących.

W każdym razie w domu państwa Jażdżewskich nie było miłości do komunizmu za grosz. Rodzina była bardzo katolicka, w domu bywali koledzy przybranego rodzeństwa, działacze Ruchu, jak Stefan Niesiołowski. Szczególnie dobrze pamięta atmosferę Marca 1968r., gdy dom Jażdżewskich stał się centrum wymiany informacji i kontaktów buntujących się studentów To wtedy po raz pierwszy w szkole podczas apelu, który miał na celu wmówienie uczniom, że studenci buntują się z nadmiaru swobód i dobrobytu, zabrał głos, co w efekcie skończyło się wezwaniem do szkoły prof. Jażdżewskiego.

Po wakacjach 1969r. Yoshiho Umeda zaczął studia w Warszawie.

Yukio Kudo

Zamieszkał u ojczyma prof. Yukio Kudo i matki Hisayo Umeda - Kudo, którzy od niedawna także mieszkali w Warszawie.

Yukio Kudo, drugi mąż matki Yoshiho Umedy jest równie wielkim polonofilem jak niegdyś ojciec Yoshiha. Romanista, interesował się Rosją i literaturą rosyjską, ale po którymś pobycie w ZSRR "odechciało mu się Rosji". Zainteresował się Polską, polską literaturą i historią. Jako przedstawiciel agencji Kyodo, podczas pobytu w USA, zaczął uczyć się naszego języka, a w 1969r. przyjechał do Warszawy. Prowadził zajęcia na uniwersyteckiej japonistyce.

Umeda z dumą zdejmuje z półki książki swego ojczyma poświęcone Polsce. "7 lat w Warszawie" - to pierwsza z nich. Tyle lat trwał pobyt jego rodziców w Polsce, zanim władze PRL wyprosiły prof. Kudo za jego kontakty z polską opozycją. Ta książka wyszła w 1977r. Od roku istniał już KOR. Kudo jako pierwszy Japończyk napisał w niej o Komitecie Obrony Robotników. Potem były kolejne poświęcone Polsce książki: "Rewolucja w Polsce 1980r.", "Moja literatura polska".

Obok tego tłumaczenia. W 1956r. Yukio Kudo zabrał się za tłumaczenie Brunona Jasieńskiego "Zmowa obojętnych". Z języka rosyjskiego, więc myślał, że to pisarz rosyjski. Kiedy zorientował się, że to Polak, zainteresował się literaturą polską. Owocem tej miłości są dziesiątki przekładów, Jan Potocki, Bruno Schulz, Witkacy, Singer, Hłasko, Gombrowicz. Kudo przełożył też polski epos narodowy, czyli "Pana Tadeusza" Adama Mickiewicza.

Prof. Kudo ma nieocenione zasługi także dla powstania niezależnego ruchu wydawniczego w Polsce. Na prośbę Yoshiha w drugiej połowie lat 70 przez japońskich biznesmenów przekazał dla Niezależnej Oficyny Wydawniczej wiele tysięcy bardzo wydajnych i wytrzymałych kalek stensilowych do powielaczy. To na nich m.in. wydrukowana została słynna "Czarna księga cenzury PRL".

Prof. Yukio Kudo ma jeszcze jedną wielką zasługę. To on właśnie przedstawił Yoshiho swoją studentkę, Agnieszkę Żuławską, która w wiele lat później miała zostać jego żoną, a dziś jest znaną japonistką.

Juliusz  Żuławski

Podczas zamieszkiwania w domu państwa Jażdżewskich Yoshiho Umeda dostał łóżko w pokoju babć. Nad jego łóżkiem wisiał portret polskiego oficera - Jerzego Żuławskiego, którego nazwisko nic nie mówiło małemu, zagubionemu w Polsce Japończykowi. Tak jak i nazwisko autora malowidła, marszałka Edwarda Rydza - Śmigłego.

Po latach Umeda miał się stać mężem wnuczki tego oficera. Legionisty, pisarza, miłośnika Tatr, współtwórcy Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, autora słynnej trylogii "Na srebrnym globie", która przyniosła mu miano "polskiego Wellsa". Ojca przewodniczącego polskiego Pen-Clubu w stanie wojennym, pisarza Juliusza Żuławskiego, protoplasty słynnego artystycznego rodu. Brata Zygmunta, przedwojennego sekretarza generalnego związków zawodowych i ostatniego przewodniczącego Rady Naczelnej PPS. Młodzi zainteresowali się sobą od pierwszego spotkania, ale narzeczeństwo trwało długo, a w tym czasie Yoshiho Umeda, poprzez rodzinę Agnieszki, wchodził coraz mocniej w nastawione opozycyjnie wobec władzy środowisko artystyczne, głównie warszawskich literatów i ich dzieci, jak Tomasz Jastrun, Michał Bogucki (brat znanej działaczki opozycji Teresy Boguckiej) czy Marek Karpiński. Poprzez nich poznał ludzi ze środowiska marcowego jak Józef Dajczgewand, Sławomir Kretkowski, Irena Lasota. Nazwisko Żuławskich otworzyło mu drogę także na emigracyjne salony, poznał Jerzego Giedroycia, Marię i Józefa Czapskich, Zofię i Zygmunta Hertzów, czyli redakcję paryskiej "Kultury", Herbertów. Kilka razy jadąc do Berlina Zachodniego przemycał dla "Kultury" teksty pisarzy z Polski. Odbierał je od niego mieszkający tam wtedy (wcześniej wyrzucony z Polski) inny "Polak z wyboru", pochodzący z Indii historyk Peter Raina.

Dzięki Agnieszce trafił też w Tatry, gdzie rodzina Żuławskich miała domek, i gdzie Żuławscy, zaprzyjaźnieni z rodzinami Stopków i Krzeptowskich byli traktowani jak miejscowi.

Yoshiho wspomina swój pierwszy pobyt w schronisku Pięciu Stawów na Krzeptówkach. Zabłądził wtedy i rozgrzewając się wypił spirytus, który niósł ze sobą. Kiedy trafił wreszcie do schroniska prowadzonego przez Józefa Krzeptowskiego, wdał się w bójkę z turystami, którzy mimo zakazu wspinali się po ścianach schroniska i (rano niczego nie pamiętał) sam jeden pobił wszystkich. Od tej pory po Zakopanem krążyły legendy o bitnym Japończyku, a Yoshiho został przyjęty przez górali jak swój. Wspinał się z przyjaciółmi w Tatrach, jako człowiek towarzyski, nie odmawiał wizyt w gościnnych góralskich domach, zaprzyjaźnił się z taternikami. To wtedy m.in. poznał Jacka Jaworskiego i Janusza Hierzyka, autorów tzw. raportu taterników dotyczącego udziału w masakrze górników "Wujka" oddziału specjalnego ZOMO. Kiedy już Umeda był pracownikiem "Solidarności" Regionu Mazowsze, szkolący zomowców Jaworski przekazywał za jego pośrednictwem informacje o planach władz, m.in. o zamiarze wprowadzenia stanu wojennego. Stąd wiarygodne staje się istnienie raportu, choć w stanie wojennym Yoshiho był deportowany i nie uczestniczył w jego przekazywaniu. Jednak raport ma związek z jego rodziną. Jeden z numerów podziemnego pisma "Fakty" (marcowy) drukowany był w 1982r. przez jego przyjaciela Marka Urbańskiego w jego domu (mieszkała tam nadal jego żona). W numerze tym wydrukowano fragmenty wspomnianego raportu, co jest niezbitym dowodem na istnienie zagubionego dokumentu.

W 1971r. Umeda przeniósł się z polonistyki na historię sztuki i zaczął pracować jako tłumacz japońskich ekip biznesowych, ale także dziennikarzy i ekip telewizyjnych, a potem związał się z japońską firmą zajmującą się uruchamianiem fabryk związanych z produkcją stali i handlem węglem koksującym. W ten sposób zaczął bywać na Śląsku. Zauważyła to oczywiście Służba Bezpieczeństwa, bo w lutym 1981r. (jest w aktach IPN dokument na ten temat) wydała postanowienie o umieszczeniu Umedy na liście przyszłych internowanych przez SB w Katowicach. Po kilku tygodniach decyzja została cofnięta, widocznie zauważono, że ma on nadal obywatelstwo japońskie. Współpraca z japońskimi dziennikarzami natomiast sprawiła, że po raz pierwszy trafił na "dołek" w Pałacu Mostowskich - siedzibie stołecznej milicji i Służby Bezpieczeństwa. Było to podczas Zjazdu PZPR w 1975r. Zjazd wizytował Breżniew i atmosfera była nerwowa. Tymczasem jeden z japońskich dziennikarzy poprosił go, by zastąpił jego asystenta. Tak Yoho znalazł się w Sali Kongresowej. Traf chciał, że rozpoznał go jeden z delegatów na zjazd, reżimowych pisarzy. I już po chwili podbiegła do Umedy ochrona. Jako japoński szpieg spędził 48 godzin w siedzibie stołecznej milicji, przespał się na dołku. Wspomina z rozbawieniem, że kiedy przyprowadzono go do celi, siedzący tam aresztanci spytali, za co. - Za Zjazd - miał odpowiedzieć Umeda, co spotkało się ze zrozumieniem. - Wiedzieliśmy, że dadzą kogoś ze Zjazdu.

Lech Wałęsa

W 1984r. Yoshiho Umeda ochrzcił się. Jego ojcem chrzestnym per procura był przewodniczący nielegalnej wtedy "Solidarności" Lech Wałęsa, z którym Umeda zaprzyjaźnił się podczas Karnawału Solidarności. Wcześniej jednak były związki z opozycją przedsierpniową, głównie KOR. Pamięta wrażenie, jakie zrobił na nim pierwszy "Komunikat KOR" z listą nazwisk i adresami członków Komitetu Obrony Robotników. Podziwiał ich odwagę. I starał się, na ile mógł, pomagać. Dostarczał bibułę pisarzom, przekazywał informacje nt. opozycji do Japonii. O kalce dla Nowej już pisałem. Umeda wspomina także życie towarzyskie ówczesnej opozycji. On tworzył tam nieformalną frakcję taternicką, to znaczy wchodził na drzewo z butelką wódki, dołączali się inni - w ten sposób poznał m.in. Michała Boguckiego, który spytał czy może się przyłączyć. Ale przysiadali się też inni miłośnicy wysokości, Marek Karpiński, Jan Strzelecki. Jedną z takich imprez pamiętam dobrze także i ja. Wesele Marka Karpińskiego w 1977 lub 1978r. Zainteresował mnie Japończyk siedzący na gałęzi i także się przysiadłem. Wkrótce mieliśmy się spotkać w siedzibie "Solidarności" Regionu Mazowsze, gdzie trafiła większość kolegów Umedy z korowskiej opozycji, a także i on sam. Wcześniej jednak był lubelski lipiec - na pożyczonej od niego maszynie do pisania przepisywane były na matryce ulotki dotyczące strajków (wcześniej, wspomina, przepisywano na niej matryce 1 numeru "Robotnika").

W sierpniu 1980r. przyjechał do Yoshiho Umedy jego przyjaciel, Marek Lipiński. Przywiózł z Gdańska 21 postulatów strajkujących stoczniowców, ale źle je przekopiował, przegapił jeden z punktów i postulatów było 20. Umeda przekazał postulaty korespondentom zagranicznym. W ten sposób m.in. w Radiu Wolna Europa odczytano 21 postulatów, w liczbie ... 20 postulatów.

Umeda został pracownikiem Biura Zagranicznego "Solidarności" Regionu Mazowsze, z Markiem Chlebowiczem organizował kasetowe Radio "Solidarność", ale przede wszystkim poznał wtedy Lecha Wałęsę, z którym (wraz z delegacją "Solidarności") wybrał się w maju 1981r. do Japonii. Wizyta była wielkim sukcesem Wałęsy i "Solidarności". Szef "Solidarności" był bardzo błyskotliwy, a jego powiedzenia cytowała cała prasa - niektóre są obecne do dziś. Umeda wspomina spotkanie ze związkowcami japońskimi. Szefowie japońskich związków zawodowych wystąpili w krawatach, polska delegacja w swetrach i na roboczo. Wtedy Wałęsa zaproponował szefowi japońskich związkowców obcięcie krawata, argumentując, że przedstawiciele ludzi pracy nie powinni występować w tak oficjalnych strojach. Był to żart, ale podobno zmroził rozmówcę, któremu żal było krawata kupionego za bardzo wielkie pieniądze. Inna zabawna historia wiąże się z różnicą obyczajów i... menu. Przed wyjazdem delegacji Umeda z żoną Agnieszką i Henrykiem Lipszycem, ambasadorem w Tokio w wolnej Polsce, urządzili w Podkowie Leśnej u przewodniczącego "Solidarności" Regionu Mazowsze Zbigniewa Bujaka szkolenie. Uczyli tam m.in. posługiwania się pałeczkami oraz starali się przekazać informacje nt. obyczajów japońskich. Wałęsa odmówił uczestnictwa w szkoleniu. I kiedy w hotelu podano dania kuchni japońskiej oraz pałeczki, zażyczył sobie, by przyniesiono widelec, a specjały japońskie zamieniono na... ryż ze śmietaną i cukrem. Podobno z trudem udało się znaleźć jakiś widelec, ale o śmietanie nie było mowy i Wałęsa zjadł ryż tylko z cukrem.

Jednak Japończycy byli zachwyceni, a wizyta miała prezydencką oprawę. Efektem wizyty była nie tylko "gorączka Wałęsy" i nawiązanie bliskich kontaktów między "Solidarnością" i japońskimi centralami związkowymi, ale też powstanie w Japonii struktur społecznych popierających "Solidarność" (w czym uczestniczył Umeda) oraz podarowanie przez japońską TV (w zamian za przekazanie im przez niego filmu "Robotnicy 80") sprzętu telewizyjnego dla mającej powstać telewizji "Solidarności".

Umeda został zastępcą szefa Biura Zagranicznego "Solidarności" w Regionie Mazowsze, a jego obowiązkiem były m.in. kontakty z delegacjami zagranicznymi. Jednak zajmował się także wieloma innymi sprawami, m.in. wspomagał powstający związek milicjantów i "Solidarność" Rolników Indywidualnych oraz zajmował się porządkowaniem finansów Związku (miał to robić także w latach 80. w brukselskim Biurze "Solidarności"). Uczestniczył także w I Krajowym Zjeździe Związku w gdańskiej Olivii.

Jan Paweł II

W październiku 1981r. podczas pobytu Umedy w Tatrach przyszedł do niego Jacek Jaworski, taternik i milicjant, i przekazał informację o przygotowaniach do stanu wyjątkowego. Ten przekazał tę wiadomość Bujakowi i Januszowi Onyszkiewiczowi. Jednak ani Jaworski, ani jego koledzy (jak Hierzyk) nie znali daty wprowadzenia  stanu wyjątkowego, poznać ją mieli dopiero 11 grudnia 1981r. I nie zdołali już tej wiadomości przekazać. Zresztą wkrótce, bo w styczniu 1982r., Yoshiho Umeda jako rezydent japoński w Polsce, po wielokrotnych przesłuchaniach i próbach straszenia uwiezieniem (podobno krzyczał wtedy na esbeków: - Wy nie jesteście Polakami!), został deportowany z Polski i jego kontakt z taternikami się urwał. Dalszy ciąg znamy z procesu zomowców z "Wujka". Kontakt z "Solidarnością" był kontynuowany, choć teraz uczestniczył w tym m.in. podziemny drukarz i współpracownik Biura Interwencyjnego KOR, prowadzonego przez Zofię i Zbigniewa Romaszewskich, dziś już nieżyjący, Bogdan Zalega, zwany "Bobasem", także taternik.

Tymczasem dla Yoshiha, tak jak niegdyś dla jego ojca, zaczął się etap życia poza przybraną ojczyzną. Pojechał bez rodziny, myślał, że wkrótce wróci. Wrócił dopiero w 1988r. Był pierwszym działaczem "Solidarności", który trafił na Zachód po ogłoszeniu stanu wojennego. Nic dziwnego, że zainteresowanie dziennikarzy było olbrzymie. Przez Sztokholm trafił do Paryża, m.in. przywożąc przygotowane przez Pen-Club listy internowanych, zaczął działać w powstającym paryskim komitecie "Solidarności". Wtedy też, jeszcze pod koniec stycznia 1982r. wraz z matką, Hisayo, która przyjechała z Japonii na lotnisko w Paryżu, pojechali do Rzymu do Ojca Świętego, przekazać mu zgromadzone w pierwszych tygodniach stanu wojennego przez działaczy japońskich organizacji wspierających "Solidarność" 50 tys. dolarów na pomoc dla Polski. Była to część pieniędzy zebranych w Japonii przez Komitet Pomocy Polakom, zorganizowany m.in. przez jego matkę jeszcze w okresie Karnawału Solidarności, a skupiający głównie Polki - żony Japończyków.

Wizyta w Watykanie stanowiła przełom w życiu Umedy. Zajął się nimi bardzo troskliwie ksiądz Stanisław Dziwisz, dzisiejszy kardynał, przez wiele godzin oprowadzając ich po papieskich pokojach i pokazując zbiory watykańskie, niedostępne dla zwykłych śmiertelników (raj dla historyka sztuki, którym był Yoshiho), a Papież przytulił serdecznie młodego Japończyka i długo z nim rozmawiał.

Ta wizyta zapoczątkowała jego przemianę, a jej zwieńczeniem był chrzest, w grudniu 1984r. w Japonii (otrzymał imię Józef) i fascynacja Umedy postacią Karola Wojtyły, która trwa do dziś. Tak jak do dziś trwa jego przyjaźń z ojcem chrzestnym, Lechem Wałęsą.

W marcu Yoshiho Umeda pojechał do Japonii, uczestniczył w pracach Centrum Informacji Polskiej, pomagał w wydawaniu "Biuletyny Polskiego" - warto wiedzieć, że od listopada 1981r. do 1991r. ukazało się 150 numerów tego pisma, uczestniczył jako doradca w pracach zespołu parlamentarnego, zajmującego się wspieraniem "Solidarności", organizował kontakty ze związkami zawodowymi, nie tylko japońskimi, ale też azjatyckimi. Jego odkrycia z tamtego czasu są warte wspomnienia, choćby takie, że największe wiece poparcia dla zepchniętej do podziemia "Solidarności" miały miejsce... w Indiach, a uczestniczyły w nich kilkusettysięczne tłumy.

Lata osiemdziesiąte, to także wielokrotne pobyty w Europie, przede wszystkim w brukselskim Biurze Zagranicznym "Solidarności", gdzie zajmował się sprawami finansowymi oraz praca przewodnika wycieczek japońskich. Wykorzystywał je do tego by spotkać się z polskimi przyjaciółmi. Tęsknił do Polski, Japonia mu się nie podobała, nie mógł znieść życia tam. W połowie lat 80 przyjechała do niego rodzina, ale najstarszy syn Tomoho, po pół roku pobytu sam wrócił do Polski. Nie wytrzymał, jak to wspomina, ułożonego precyzyjnie życia japońskich uczniów, brak mu było zabaw z kolegami, kontaktów z innymi ludźmi. Tomasz Jastrun wspomina telefon Yoshiha, którym ten zbudził go kiedyś w nocy. Żalił się wtedy, że nie może już wytrzymać na tej pustyni. Dzwonił z Egiptu, gdzie prowadził wycieczkę, więc zwierzenie wydawało się na miejscu. Ale po chwili Umeda sprecyzował, że chodzi o Japonię, a nie Egipt. Jeździł też wtedy w misjach do Polonii kanadyjskiej i amerykańskiej, wysyłany przez brukselskie Biuro. M.in. próbował godzić starą amerykańską Polonię z nową, solidarnościową. W tym celu spotykał się m.in. z ówczesnym prezesem Kongresu Polonii Amerykańskiej, Alojzym Mazewskim. Yoshiho Umeda mówi dziś z pewną dumą, że on mówił lepiej po polsku, niż legendarny dziś przywódca amerykańskich Polaków. Pojechał też do San Francisco, do Jerzego Lerskiego, czyli cichociemnego "Jura", który był przedstawicielem rządu londyńskiego w USA. Rozmawiali o Japonii, którą Lerski znał z autopsji. Po wojnie uczył angielskiego m.in. przyszłą cesarzową Michico, miał nawet organizować jej pierwszą randkę z cesarzem Japonii.

Pod koniec 1987r. dostał dwutygodniową wizę do Polski, ale po przylocie na Okęcie, okazało się, że nadał ważna jest decyzja o uznaniu go za osobę niepożądaną w Warszawie. Pierwszą noc spędził na lotnisku w fotelu, oczekując na deportację. Udało mu się jednak zadzwonić do rodziny, a ta uruchomiła pomoc i następnego dnia mógł spotkać się z żoną, dziećmi, przyjaciółmi, pojechać w Tatry. Wkrótce udało mu się przyjechać ponownie na 2 tygodnie, a w październiku następnego roku, otrzymał wizę trzymiesięczną. Pewnie musiałby wracać do Japonii, gdyby nie obrady Okrągłego Stołu. W odzyskaniu prawa do stałego pobytu pomógł mu Jarosław Kaczyński, Andrzej Stelmachowski i Adam Strzembosz, którzy interweniowali u Kiszczaka. Umeda oczywiście natychmiast zaangażował się w prace Komitetu Wyborczego "Solidarności", trafił do kawiarni warszawskiej kawiarni "Niespodzianka" i m.in. zorganizował solidarnościowy sondaż wyborczy, zajmował się finansami komitetu, organizował spotkania z gośćmi zagranicznymi, akcje ulotkowe i plakatowe. On też przekazał tysiąc dolarów swoich własnych oszczędności na fundusz wyborczy i była to pierwsza wpłata jaka wpłynęła na wspomożenie wyborów.

Xxx

W 1995 r. wraz z Bożeną Garus - Hockubą zrealizowaliśmy ;film "Góral z Tokio" poświęcony postaci Yoshiha Umedy. Film ten zapoczątkował wymyślony przeze mnie cykl "Polacy z wyboru", poświęcony obcokrajowcom, którzy wsiąkli w polskie sprawy, stając się często większymi patriotami polskimi niż wielu moich rodaków. Yoshiho Umeda jest Polakiem z wyboru. Wciąż żyje sprawami polskimi, działa w nieformalnym Komitecie Seniorów "Solidarności", a jego działalność biznesowa także dotyczy Polski. Nie zapomina jednak o Japonii. Prowadząc firmę konsultingową propagującą stosowanie energii ze źródeł odnawialnych, stara się zachęcać do współpracy firmy i rządy Polski i Japonii.

- Kim jestem? - pyta sam siebie. - Jako Japończyk żyjący w Polsce, a zarazem działacz "Solidarności" jestem dysonansem dla niektórych ugrupowań politycznych. A przecież takich jak ja cudzoziemców, którzy w Polsce lub na świecie, działali na rzecz niepodległości Polski jest wielu - podkreśla.

Dając do zrozumienia, że oni także, choć czasem tak jak on pochodzą z innych kręgów cywilizacyjnych czy religijnych, nie są w naszym kraju obcym ciałem.

                                                                       Jan Strękowski

 

Bohater tekstu, opublikowanego przed kilkoma laty w „Kronice Łódzkiej”, zmarł w ub.r.

 

 

Władysław Panasiuk - List z Chicago

$
0
0

Władysław Panasiuk - List z Chicago


Poeci i pisarze

 

 

Renata Kulig- RadziszewskaNowy wiek stworzył nam wiele możliwości, w tym również pisarskich. Powstały liczne strony internetowe gdzie możemy popisywać się na wszelakie sposoby, nawet pisząc złośliwe i niczym nieuzasadnione komentarze. Niby nie istnieje cenzura, ale nie każdy umie bez niej żyć. Kierujemy się w/g reguły: nie zabronione - oznacza dozwolone.

Człowiek kulturalny potrafi ważyć słowa i sam dla siebie jest najlepszym cenzorem, wie co i kiedy wypada powiedzieć czy napisać. Niekiedy możliwość wypowiedzi staje się prawdziwą zmorą. Często przekraczamy własne kompetencje, tylko po to, by komuś dokopać, dołożyć – tak po prostu, bez żadnej przyczyny. Wystarczy posłuchać pierwszej lepszej audycji radiowej, by utwierdzić się w przekonaniu ilu jest ekspertów w naszym mieście.

 Na szczęście są jeszcze poważne portale, gdzie trudniej dotrzeć z podręcznym pisaniem. Niełatwo dorównać idącym w pierwszym szeregu.

Każdy, kto czuje się na siłach powinien chwytać za pióro, skoro wycofuje się z naszych szkół dzieła Mickiewicza czy Sienkiewicza, musi ich ktoś równie godny zastąpić. Znając wymagania ówczesnych ministrów nie powinno to być zbyt trudne. Należy zatem poszukiwać nowych talentów twórczych, a może właśnie jest wśród nas ktoś, kogo pani minister zechce dołączyć do szkolnych lektur. Może to być jedyna szansa, by zaistnieć z czymś, co piszemy. A jeśli tak naprawdę weźmiemy to na poważne, musimy zbliżyć się do konsulatu, bo tylko on jest władny uczynić z podrzędnego poety mistrza. Nie wolno nam pomijać żadnej liczącej się organizacji, bo ktoś musi nas zaanonsować w stolicy. Nie koniecznie w tym przypadku jakość utworów musi być brana pod uwagę, co udowodniła niedaleka przeszłość. Nie ważne, co robisz, ale ważne z kim.

 

Zrzeszenie Literatów w Chicago ma niemały dorobek. Osiem zbiorowych pozycji świadczy o sprawności działania i w tym miejscu nie ważne jakich lotów są owe antologie. Trudno jednoznacznie ocenić takowy zbiór, wszak są w nim wiersze prezentujące twórczość różnych osobowości. Kolejny raz przypominam, że nie ma wśród nas asów światowej literatury. Trudno ich znaleźć, bo czas geniuszy już za nami. Nie można jednak krytykować ludzi tylko za to, że chcą coś pisać. Najlepiej przed każdym spotkaniem poczytać własne teksty, by uświadomić sobie, że nie dorównują innym, albo są na tyle podobne, by skwitować je milczeniem. Najpierw trzeba być elokwentnym, by eksponować elokwencję. Jeśli się nam dotychczas nie udało, wśród wielu zapisków, umieścić własnej mądrości godnej uwagi, pozwólmy innym nas wyprzedzać. Nikt nie ma monopolu na pisanie, choć do urzędów drzwi i okna otwiera, choć zdarł skórę na łokciach na ścianach urzędów.  

 

Warto zapamiętać

- Gdy zrozumiesz fale, będziesz swobodnie chodził po wodzie –

 

O nic więcej nie chodzi, tylko o zrozumienie i powściągliwość, o zrozumienie drugiego człowieka w całości podobnego do ciebie i do mnie. Medialna wielkość w żaden sposób nie dorównuje tej rzeczywistej. To, co dla ciebie jest niczym, dla innych może być bezcenną wartością. Ceńmy zatem słowa, póki mają jeszcze jakąś względną wartość i tylko tym sposobem ocalimy swoją mocno nadwyrężoną osobowość.

 Podoba mi się kiedy żelaznymi zasadami kierują się ludzie morza, kapitanem może zostać tylko ten, co opłynął ziemię i dobrze poznał smak słonej wody. Lubię te reguły, bowiem nie można miedzy nich nic wcisnąć, gwarantuje to ich szczelność, by nie powiedzieć hermetyczność.

Życie nauczyło mnie szanować wszystkich ludzi, choć niekiedy staje się to wręcz niemożliwe, ale wciąż próbuję. Nie ma lepszych i gorszych; są jednie biedni i bogaci, mający „plecy” i ci bez nich.

 I tu aż się prosi anegdota: W szpitalu. Wizytujący lekarz pyta młodą mamę: jak tam maluch. Urodził się bez głowy – odpowiada zakłopotana mama. A plecy ma? pyta lekarz. Tak.

 Jeśli ma plecy, będzie żył, głowa tu zbędna.


***

 

Lubię obszerne wstępy, bo właśnie one potrafią zadawać pytania i jednocześnie na nie odpowiadać.

 W piątek w JOM odbył się wieczór czterech poetów. Jako pierwsza prezentowała swe wiersze pogrążona w smutku po stracie dorosłego syna Izabela Trzaska. Lament w tym przypadku jest w pełni zrozumiały. Już w dobie renesansu Jan Kochanowski pisał treny. Żal wylany na papier nie umniejsza żałoby, ale przynosi piszącemu znaczną ulgę. Jeszcze raz składamy Izabeli wyrazy współczucia. Rany się goją, ale takie najdłużej. Izabela Trzaska starała się umniejszyć swój ból czytając wiersze o innym podłożu; miłosne, czy też obyczajowe.

Izabela jest autorką zbioru wierszy „ Rymy moje rymy”, lubi opisywać sprawy rodzinne, kocha przyrodę, bowiem całe swoje życie poświęciła wsi. Wszyscy kochamy wieś, ale nie każdy chce się do niej przyznawać, jakby to było coś gorszego od miasta. Izabela Trzaska piastowała w Polsce różne stanowiska: między innymi pracowała jako Agronom. Udzielała się społecznie: przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich, członkini Wojewódzkiej Rady Kobiet przy ZK i OR w Kielcach. Była społecznym kuratorem sądowym przy Sądzie Rejonowym w Pińczowie. Pisała w chicagowskim Nowym Życiu artykuły w obronie życia poczętego, jest członkiem Zrzeszenia Literatów Polskich i Koła Literacko - Dramatycznego przy Związku Podhalan w Ameryce gdzie mieszka od dawna.

 

„Cieszę się Panie

 - kiedy

zagubionemu właściwą drogę wskażę,

głodnego nakarmię,

pragnącego napoję.

Biednego pieniążkiem obdarzę.

 

Cieszę się Panie Boże

 – kiedy

nieświadomemu dobrą radą służę,

niewdzięcznikowi przebaczyć potrafię,

cierpiącemu choremu współczucie okażę

 

Cieszę się Panie Boże.

 

 

Bogusław Pacer – to poeta pochodzący z Dolnego Śląska. Lubi (co się rzadko zdarza) słuchać ludzi. Uważa (i w/g mnie całkiem słusznie), że każdy człowiek może wnieść coś atrakcyjnego, a może nawet ważnego w życie drugiego człowieka. Bogusław lubi podróżować, a podróże jak wiemy, kształcą i to widać. Często fotografuje i obserwuje świat, co można zauważyć w Jego twórczości. Lubi żartobliwe określenia, drwi z samego siebie, a to już cecha (choć piękna) należąca raczej do przeszłości. Jego wiersze są pełne humoru i przemyśleń. Nic zatem w tym dziwnego wszak zagrał w „Ślubach Panieńskich” samego hrabiego Aleksandra Fredry. Wszelkie komentarze tu zbędne. Wiersze Pacera opowiadają o człowieku i tym, co go otacza. Wrażliwość powinna mieszkać w każdym artyście, tylko ona gwarantuje to niezwykłe ciepło niezbędne w dobrym wierszu. Żona, córka  i mama miały okazję tego wieczoru podziwiać męża, tatusia i syna, czyż to nie najmilsze, co w życiu może spotkać człowieka? Niektórzy uważają to za drobiazg, tak, ale jaki ważny, bowiem z cząsteczek składa się piękno, na które każdy człowiek zasłużył.

 

Cóż ci mogę dać dziewczyno?

prócz wieczorów, które miną,

prócz tych kwiatów, które zwiędną,

fotografie wkrótce zbędną.

 

Cóż ci mogę dać kochana?

 

prócz pachnącej kawy z rana,

prócz tej rosy na trawniku,

krótkich wpisów w pamiętniku.

 

Cóż ci mogę dać prześliczna?

 

 parę wierszy w starych listach,

trochę gwiazd i księżyca,

tych neonów przy ulicach /…/”

 

Anna Waluś - Sikoń urodzona w Białym Dunajcu należy do twórców ludowych. Pisze piękną góralską gwarą. Wbrew temu, co mówią nie łatwy to język, ale szlachetny i szanowany. Anna Waluś jest nadal członkiem Związku Podhalan w Polsce, należy też do Stowarzyszenia Twórców Ludowych i Koła Literackiego w Zakopanem. Jej wiersze i gawędy prezentowane były w „Podhalance”,” Hale i Dziedziny”, „Twórczości Ludowej”, „Antologiach Ludowej Liryki Religijnej”,” Prowadzi nas w jasność”. Wielokrotnie została uhonorowana na konkursach poetyckich. Wiersze pisze z potrzeby serca, podobnie jak ja. Jest autorką tomiku wierszy ”Pociechy w stropieniu”, „Między Tatrami a Gorcami”

Jej wiersze prezentował znany z humoru w Chicago poeta Józef Maciasz – Broda.

 

„Matuś Bozo w naskiej dziedzinie

zwano”Saflarsko” dali Ci imie

kielozta my radzi

ze Cie tys mome

w tyj świyntyj figurce

do Tobie sie uciekamy.

Parafianie się ozfyrneni

w przeróżne stróny świata,

pytomy o wsparcie syćkik

po nadługse lata.

Bo poniewierka za chlebym

wcale nie tako miyło,

Matuś, Ty nos rozumiys

Samaś w potrzebie była./…/

 

Wiersze poety mieszkającego w Polsce, ale należącego do Zrzeszenia tutejszych literatów prezentowali: Barbara Żubrowska i Andrzej Chojnowski – oboje są poetami piastującymi ważne funkcje w zarządzie Zrzeszenia im. Jana Pawła II., wydali własne tomiki.

Nawiązanie współpracy z poetami mieszkającymi w Polsce ma duże znaczenie. Wymiana poglądów dobrze służy poezji, a znajomości nigdy za wiele. Nie możemy w dalszym ciągu klasyfikować poetów na emigracyjnych i krajowych. Granice legły wraz z berlińskim murem i nie powinno ich być między piszącymi również. Trzeba wychodzić do ludzi, inaczej o nas zapomną.

Henryk Jerzy Musa „KOT” urodzony w Sopocie, mieszkający w Pucku. Wiersze pisze od zawsze. Należy do Klubu Szuflada w Tarnowie, jest członkiem Stowarzyszenia Autorów Polskich, Świętokrzyskiego Towarzystwa Regionalnego, Towarzystwa Upiększania Miasta Pucka, działa w Grupie Literackiej w cieniu Bartka, jest członkiem Klubu Literackiego w Brzegu i Zrzeszenia Kaszubsko – pomorskiego. Jego twórczość ukazywała się w dwutygodniku „Człowiek i miasto”, „ Sztandarze Młodych”, „ Integracjach”.  Brał udział w konkursach literackich gdzie był wielokrotnie nagradzany. Pięknie pisze o morzu i ludziach, oto fragment:

/…/„chłodny wiatr

niesie orzeźwienie

osadzając na twarzach

przyjemną wilgoć i sól/…/”

 

 w innym wierszu pisze o przemijaniu:

 

„to już listopad

Święto Zmarłych

Dzień wspomnień, refleksji

jak gasnące reflektory życia

odwiedzamy cmentarze groby

modlimy się za tych,

których nie ma już wśród nas

 

znicze, kwiaty, wiązanki

spotykamy się z rodziną

pamięć o zmarłych jest cenna

bowiem żyją tak długo

jak żyje w nas pamięć o nich /…/”

 

Słowo wstępne wygłosił o. Jerzy Karpiński – opiekun duchowy poetów. Wieczór prowadzili: Alina Szymczyk i Władysław Panasiuk.

Spotkanie umilał muzycznie Marcin Kowalik, nagłośnienie i światła Ryszard Siek.

Szkoda tylko, że nie wszyscy poeci wspierają swoją obecnością kolegów, których poezja gościła w piątkowy wieczór u o. Jezuitów.


Krzysztof Lubczyński rozmawia z MACIEJEM ENGLERTEM

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z MACIEJEM ENGLERTEM

 

Wiem, że był Pan na pogrzebie Sławomira Mrożka w Krakowie. Czy wolno zapytać o – by tak rzec – wrażenia?


- Nie był zbyt udany, a Kraków jak wiadomo znany jest z dobrze organizowanych pogrzebów. Ten pogrzeb mnie rozczarował (śmiech). Na nie najwyższym poziomie było kazanie ważnego krakowskiego purpurata, a kościół Piotra i Pawła praktycznie zamknięto dla szerszej publiczności. W księdze kondolencyjnej napisałem: „Sławek, nie wracaj, jest za śmiesznie”.


Pan ma tę przewagę nad teoretycznymi analitykami Mrożka, że nie tylko musi Pan rozumieć jego intencje, ale i przełożyć je na scenę tak, by to w jakimś stopniu dotarło do widowni…


- Niewiele panu o tym powiem. Mrożek przybywał na niektóre próby, na inne nie. On już w tekście starannie reżyserował swoje sztuki, dając rozległe objaśnienia, co nie znaczy, że nie zostawiał miejsca na interpretację reżyserską i aktorską. Robienie Mrożka odbywa się bez Mrożka, natomiast bycie z Mrożkiem, to było bycie z Mrożkiem, który wiele nie mówił, bo skoro napisał, to po co miał o tym mówić?


Odwiedzał go Pan?


- Tak, poza kontaktami w Krakowie i Warszawie, bywałem u niego w Nicei. Pomagałem mu wyjść z afazji po wylewie, uruchamiać język polski. Czuł się ze mną bezpiecznie, bo nie miałem do niego żadnego interesu, a poza tym mieliśmy podobną wizję świata. Jeździliśmy po okolicach, gadając, podśpiewując. Kiedyś postanowił pokazać mi Saint Tropez. Oczywiście miałem o tym miejscu takie wyobrażenie jak z pocztówek, słońce, błękit, wspaniała plaża, luksusowe jachty, wykwint wielkiego świata i przechadzająca się Brigitte Bardot. Tymczasem Mrożek zabrał mnie tam w grudniu, w grudniu. Stoliki restauracyjne pokryte plandekami, pusto, zimno. Jak w Sochaczewie w grudniowy wieczór. Znaleźliśmy jakąś otwartą restauracyjkę, ale okazało się, że nic innego nie było poza parówkami. Jedliśmy te parówki i śmialiśmy się. Parówki w Saint Tropez. Mówił, że będą się śmiać, że jest skąpiradłem, bo w Saint Tropez kupił parówki gościowi z Warszawy. Chyba trzeba było pojechać tam z Mrożkiem, by przeżyć tam mrożkowską sytuację. Blisko był dom w którym Czechow pisał „Trzy siostry”, a jeśli z czegoś jest Mrożek, to nie z Wyspiańskiego ani Durrenmatta, tylko z Czechowa. Także „Tango” jest raczej z Czechowa niż z Wyspiańskiego. Poza tym był trochę z Tołstoja, Dostojewskiego, trochę z Gorkiego, ale na pewno nie z Majakowskiego, bo nie lubił czerwonego futuryzmu. Ale najbardziej Mrożek jest podobny do Mrożka.


 Kontakty z Mrożkiem były dla Pana trudne?


- Dla mnie nie były trudne, choć dla wielu innych tak. Bardzo wcześnie zrozumiałem, że bezpieczeństwo rozmowy z Mrożkiem polega na tym, że ona się nie musi odbywać. Na ogół ludzie nie wytrzymują milczenia, bo odczuwają, że ono coś oznacza, coś niedobrego. Z Mrożkiem milczenie nie oznaczało niczego. On po prostu nie mówił, bo wszystko co miał do powiedzenia, napisał. Przypomina mi się Jerzy Kreczmar, który po premierze swoich „Dziadów” kowieńskich powiedział na bankiecie, że to jest tekst operowy. Kiedy aktorzy zapytali, dlaczego im tego wcześniej nie powiedział, odrzekł, że napisał to już w eseju w 1954 roku, że można było to przeczytać, więc po co o tym mówić. Takie bywają pułapki nieczytania. Mrożek też był w myślach o tym, co napisze, albo w tym co napisał, albo w przyjemnej nirwanie, że nie musi pisać lub w poczuciu, że musi iść do roboty czyli pisać.


Czy można i czy trzeba szukać dla twórczości i osoby Mrożka jakiegoś wspólnego mianownika?


- To był bardzo skomplikowany artysta i człowiek. Określano go jako absurdystę, surrealistę, egzystencjalistę, moralistę i wkładano w wiele jeszcze innych szufladek,  a moim zdaniem on powinien leżeć na półce liryki, bo takie było jego podglebie. Niesłusznie przypisywano go do absurdystów, a on nie ma nic wspólnego z Durrenmattem i Frischem, ani tym bardziej z surrealistą Ionesco. Mrożek był lirykiem. Poza tym był profesjonalnym dramaturgiem i w ogóle pisarzem. Zawodowość rozumiał tak, że z tego żyje, a skoro tak, to musi to robić dobrze. Pisząc myślał prawdopodobnie o widzu, którym był on sam. Ja też na ogół robię takie spektakle, które sam chciałbym obejrzeć.


Skąd się brały jego liczne „ucieczki” z miejsc zasiedziałych? Najpierw z Polski do Włoch, potem do Francji, stamtąd do Meksyku, potem powrót do Polski i wreszcie, na ostatni już postój w Nicei?


- Jego wyjazd do Nicei, ostatniego miejsca życia był wywołany afazją po wylewie, ale i niechęcią do bycia elementem Krakowa, jednym z krakowskich pomników, które mają się przechadzać pod Sukiennicami. A jednocześnie widział, że w pierwszym lepszym w urzędzie jest nikim. Mrożka w Krakowie otaczali ludzie, którzy coś od niego chcieli, jakiegoś wywiadu. Mrożek szukał swojego świata. Na ogół uważa się, że geograficznie, o czym mają świadczyć jego liczne przeprowadzki w życiu, ucieczki z miejsc zasiedziałych przez lata. Tymczasem moim zdaniem on szukał swojego świat przede wszystkim w czasie. Był niedopasowany do świata, w którym żył, mimo że go świetnie rozumiał i bardzo dobrze portretował. Mrożek nigdy nie był w grupie, zawsze był sam. Nie był także bywalcem w redakcji paryskiej „Kultury” w Maisons Laffitte. To był kot, a nie pies. Był odważny. Bo to było odważne wyjechać z kraju za granicę z myślą o życiu z pisania i to po polsku. A jednak mu się udało, bo już „Tango” stało się wielkim sukcesem i zdobył uznanie na Zachodzie. Jego ucieczki wynikały z chęci uciekania do świata lepszego, tak jak wtedy uważaliśmy wszyscy. Mrożek poznał Europę wcześniej od nas i rozczarował się. A nasza Europa jest jeszcze mniej europejska niż tamta. Film Woody Allena „O północy Paryżu” mówi o tym, że każdy chciałby żyć w epoce wcześniejszej, innej niż ta, w której żyje realnie. Mrożek chciał żyć we współczesności technicznej, bo lubił auta i tostery, ale z punktu widzenia ładu i porządku marzył o egzystencji w epoce wcześniejszej. Uciekał tam, gdzie uważał, że to co dobre, w jego mniemaniu, się zachowało. Najpierw zwątpił o tym we Włoszech i w Paryżu. Potem uciekł do Meksyku, bo myślał, że świat jest normalniejszy tam, gdzie jest natura. Jednak tam natura okazała się nie źródłem ładu, lecz rewolucją, wulkanem i fizycznym zagrożeniem. Potem był Kraków. Mrożek zauważył zmiany, że Kraków ucywilizował, upodobnił do Florencji, ale Florencją nie jest. Mówił, że jego pies ciągle łaził po plwocinach na chodniku, a w świecie z zasady nie pluje się na chodniki.  Szukał miejsca, gdzie obowiązują zasady, ale było ono jedynie w idealnej wyobraźni. Ja też w młodości marzyłem, żeby żyć w świecie muszkieterów, ale dotarło do mnie, że nie wszyscy byli muszkieterami, niektórzy wynosili końskie odchody ze stajni.


A na ile jego ucieczka była spowodowana zmęczeniem Polską, polskością?


- Raczej romantycznym modelem tu dominującym. Dał temu wyraz w „Śmierci porucznika”, w której zdekonstruował romantyczną mitologię polską.


Jaki był jego zasadniczy pogląd na naturę bytu ludzkiego?


- Dla niego świat był źle zbudowany, pomieszany.


Jak pisał?


- Mówił, że ideałem było by pisać sztukę tyle czasu, ile jest ona grana na scenie, ale jest to technicznie niemożliwe, choć pisał szybko. Tworzył sytuacje, w których coś się dzieje i nie wiedział jak to się skończy. Tworzył potrójne metafory. Jego postacie żeńskie są nie do rozwiązania, niejasne. Świat ratuje miłość, a nie idee, polityka. Kiedy go zapytałem, czy napisze nowe „Tango”, żachnął się. Powiedział, że nie ma potrzeby, bo i tak każdego dnia jest Edek. Może „Tango 2” powinno być o samych, tłukących się Edkach?


Jan Błoński napisał w książkowym eseju „Wszystkie sztuki Sławomira Mrożka”: „Fundamentalnym konfliktem Mrożka jest opozycja między naiwnymi i ekskluzywnymi rojeniami kultury, a grubiańską praktyka życia.” Podziela Pan taką definicję?


- To zdanie logicznie jest czyste, ale czy prawdziwe, nie wiem. Może być prawdziwe w różnych miejscach jego twórczości, ale jako ogólna zasada – nie. Moim zdaniem Mrożek polega na tym, że nie ma ogólnej zasady. On jest z teatru, a teatr to szczegóły, które tworzą różne konstelacje, nastroje.


 Ten sam Błoński miał wątpliwości co do trafności swoich definicji. W innym miejscu tej samej książki napisał: „Mrożka uznano za prześmiewcę współczesności. Prawda to czy nie prawda?”


- Mrożek, jak czemuś zaprzeczał, to za chwilę zaprzeczał zdaniu, któremu zaprzeczył. Piętrowo poddawał w wątpliwość. Jak Witkacy, który bał się by nie uznano go za pisarza i filozofa. Ośmieszał swoje uwagi filozoficzne, żeby ktoś nie pomyślał, że on na serio je formułuje. Także dlatego postacie Witkacego, Mrożka, Gombrowicza są tak mocno przerysowane. Tak przerysowany był XX wiek, zaczęło się to już od Stanisława Przybyszewskiego i jego krakowskiej bohemy, od Republiki Weimarskiej poprzez pokolenie wojny oraz otumanienie ideami nazizmu i marksizmu-leninizmu.


 Znów zacytuję Błońskiego: „Późny Mrożek już nie chce śmieszyć, jest smętny, liryczny, mizantropijny, niejednoznaczny”.


- Jestem za tym, by nie czytać filozofów ani teatrologów, ale Szekspira. To filozofowie czytali Szekspira. Owszem Błoński, Tarn, Axer czytali Mrożka, próbowali uchwycić, ale im się wymykał. Mizantropem nie był. Jako młody człowiek, chciał być z ludźmi, ale i osobno. Natomiast nie tylko był niejednoznaczny, ale był wcieleniem niejednoznaczności. Uważał, że nie trzeba niczego ustalać, bo ustalanie to biznes, lecz konwersować. Trwale stał na stanowisku: żadnej jednej koncepcji, żadnej jednej idei, żadnego wspólnego mianownika. Nie wiedział jakie zostawiać ślady, bo składał się z samych wątpliwości. Mrożek, inaczej niż Tadeusz Różewicz, zaciera ślady po swoich poprzednich sztukach. Jego każda sztuka jest o czym innym. Kiedy po śmierci Mrożka poproszono mnie o napisanie o nim krótkiego tekstu, odmówiłem, bo po pierwsze Mrożek mi się wymyka, a poza tym tyle napisano już o nim głupot i banałów, że „milczek”, że coś tam jest absurdalne jak z Mrożka. Upraszczają go na milczka, na mnożącego wątpliwości, rozbijającego, skoncentrowanego na sobie. Ale przecież w nim jest świat, Mrożek sam siebie batoży w tym słuchaniu siebie, a nie uprawia narcyzmu. Nie był jednowymiarowy, choć na takiego wyglądał, bo miał niezmienne poglądy i niezmienny sposób widzenia świata, również z literaturze. Było mu trudno, bo najlepsze utwory napisał najwcześniej,  a potem odpadł od rzeczywistości, a raczej ona odpadła od niego. Zawsze uciekał do widowni, wolał ją od krytyków i reżyserów. Nie traktował widza z góry, jako mądrzejszy, ale mówił: jacy jesteście mili, ale głupi i szamoczecie się w życiu, a ja z wami. Nie był mentorem, raczej sofistą, rozkładającym treści na czynniki pierwsze. Jego intonacyjność w mówieniu była bezintonacyjna pozornie, bo można było wyczuć, czy kpi, czy mówi serio. Budował zdania złożone, gdzie akcent intonacyjny był w całym zdaniu, więc młodzi aktorzy się męczą, bo dziś uczą ich, że logiczny akcent intonacyjny jest w jakiś jednym wyrazie. Młode dziennikarki przyjmują jeden do jednego, jak expose, moje ironiczne wypowiedzi.


Czy podziela Pan zdanie, że poziom jego twórczości w ostatnim okresie obniżył się?


- Na pewno tak, dlatego w jakimś momencie łamał pióro ale wrócił do pisania. Jednak to już nie było to, co kiedyś, bo już nie widział widza, dla którego pisał. Jedna rzecz była o żonie Mołotowa, którą pozwolił zabić. Druga o Lilis, drugiej Ewie, ale chyba przestraszył się, że to będzie zbyt antykościelne.


Napisał kiedyś: „Jestem pod wielkim wpływem wszystkiego i wszystkich”.


- To prawda. Był jak Zelig dopasowujący się do rozmówcy, choć jak wiadomo, nie bardzo lubił rozmawiać. Nie mógł jednak żyć bez towarzystwa, czyli nie wytrzymywał do końca samotności. Popijał więc, zalewał swoje traumy. I zaganiał się do pracy.


Co sądził o Polsce?


- Uważał, że długo jeszcze będziemy dorastać do społeczeństwa, które żyje i daje żyć innym. Wolimy ciągle innych pouczać i protestować z założenia. Jak ktoś siedzi w metrze i nie ustępuje miejsca, to jest źle, jak wstaje, to też jest źle. Pierwszy u nas odruch to podejrzenie, następnie gwałtowna i szybka ocena. Młode pokolenie chce być kreatywne, ale chce systematycznej, stałej pracy, lecz w zależności od natchnienia, w parku, na ulicy, od okazji do okazji. Nie chce być mieszczanami albo robolami, jakby zależało to od charakteru, rytmu czy trybu pracy. Uważał, że Polska staje się w kulturze coraz bardziej prowincją. To prawda. Ja w PRL, będąc w teatrze Erwina Axera czułem się prowincją w znacznie mniejszym stopniu niż dziś. Dziś jestem Europejczykiem, ale z prowincji, która nie szanuje swojej widowni i zależy jej przede wszystkim na uznaniu i pogłaskaniu w Paryżu, Londynie, Dublinie bo tam jest lepszy świat, lepszy pieniądz, choć tak naprawdę wszędzie jest tak samo. Tam lepiej płacą więc trzeba zasuwać, a tu gorzej płacą, więc się nie chce zasuwać. Nie lubimy tych co pracują, co jest chyba spadkiem po PRL. A może praca w ogóle jest sprzeczna z ludzką naturą, skoro nas męczy?


Czy wchodzące pokolenie będzie czytało i wystawiało Mrożka?


- To obecne czyta już niechętnie. Młodzi reżyserzy też odnoszą się do niego ze wstrętem. To za duży dla wielu z nich wysiłek - czytanie ze zrozumieniem. Cóż, przeszliśmy z subtelnego żartu Mrożka do siekiery. Podejrzewam, że następne w ogóle nie będzie go czytało, ale jeszcze następne – może?


A może być w przyszłości dekonstruowany, jak dziś klasycy romantyzmu?


- Nie sądzę, bo pisał zgodnie z zasadami poetyki Arystotelesa, ale wszystko jest możliwe. Widzi pan, rozmowa ze mną jak z Mrożkiem, ale może pan coś z tego wyciśnie.


Dziękuję za rozmowę.


Maciej Englert – ur. 17 lutego 1946 w Sosnowcu, jeden z najwybitniejszych polskich reżyserów teatralnych. Absolwent Wydziału Aktorskiego i Reżyserskiego PWST w Warszawie. Od 1981 roku dyrektor Teatru Współczesnego w Warszawie, który przejął z rąk twórcy i wieloletniego dyrektora tej sceny, Erwina Axera. Wyreżyserował szereg wybitnych przedstawień, m.in. „Kurkę wodną” Witkacego (1980), „Trzy siostry” A. Czechowa (1985), „Mistrza i Małgorzatę” M. Bułhakowa (1987), „Wieczór Trzech Króli” W. Szekspira (1981), „Martwe dusze” M. Gogola (1995), „Mieszczanina szlachcicem” Moliera (1999),  „Wniebowstąpienie” T. Konwickiego (2002), „Proces” F. Kafki (2008),  „Hamleta” W. Szekspira (2012).

W Teatrze Telewizji m.in. „Norę” H. Ibsena (1975), „Awanturę w Chioggi” C. Goldoniego (1995), „Improwizację paryską” J. Giraudoux (1996), „Rozmowy z katem” K. Moczarskiego (2007).

Wyreżyserował cztery sztuki Sławomira Mrożka: „Zabawę” (1988), „Tango” (1997), „Czarowną noc” i „Męczeństwo Piotra Ohey’a” (2004).

Grażyna Gronczewska - Spotkanie z Moniką Żeromską

$
0
0

Grażyna Gronczewska

 

Spotkanie z Moniką Żeromską

 

 

Grażyna Gronczewska:  Pani Moniko, ukazał się właśnie III tom  wspomnień, w którym pisze Pani o ukochanych miejscach, przywołując czas, który minął. Razem z Panią ponownie odbywamy tę podróż -  „w poszukiwaniu minionego czasu”. Obdarzyła nas Pani wspaniałymi książkami. Przybliżyła  Pani postać Ojca, ukazała wiele zdarzeń, opisała klimaty swego  życia. Jak rodziły się te wspomnienia? Co było dla Pani inspiracją? 

 

Monika Żeromska:  Moje życie. Całe moje życie.  Miejsca, które  znałam, kochałam, a które się zmieniły podobnie jak ja.

      W III tomie wspomnień piszę o moich podróżach do Izraela, Londynu i Rzymu, ale po trzech latach znowu pojechałam w te same miejsca, bo to było już po Październiku i łatwiej było podróżować. Proszę mi wierzyć, że samoloty kosztowały wtedy naprawdę grosze, więc nie było żadnego problemu z podróżą, a  ja latałam, jak mogłam po tym świecie, który znałam, kochałam, który chciałam odwiedzić, dopóki jestem jeszcze młoda. Chodziłam tymi samymi ulicami, odwiedzałam te same muzea, witałam się ze „swoimi” obrazami.  Trzydzieści lat temu znałam Rzym  doskonale, a teraz...to było inne miasto. Opisałam więc  wszystko to, co zmieniło się w nim i we mnie. A teraz, kiedy niebawem pojawi się IV tom, to może się zdarzyć, że ktoś go kupi i powie:

-  Do licha! Przecież ja już o tym czytałem w poprzednich książkach!

 

Grażyna Gronczewska:  A czy Pani pisze również w tym nowym tomie o domu w Konstancinie ?

 

Monika Żeromska:  O Konstancinie piszę nieustannie. Zawsze piszę o tym moim ukochanym  domu !  W tej chwili jesteśmy w moim mieszkaniu w Warszawie na Wspólnej. To było także  mieszkanie mojej matki....bardzo je lubię. Jest wygodne, jest miłe...ale to jest  m i e s z k a n i e, a dom, to jest d o m !

 

Grażyna Gronczewska:  Ten dom, który z takim trudem Pani ciągle remontuje, jak wynika to z Pani wspomnień. Mam również własny dom i doskonale wiem, co kryje się pod słowem „remont”. Wiem,  jaki to koszmar.

 

Monika Żeromska:  Oczywiście, że ciągle remontuję. Czasem byłam już tak umęczona, że chciało mi się płakać...Ale teraz opowiem  pani coś bardzo smutnego. W  Zamku Królewskim, w którym  mam spotkania z publicznością, gadałam o tym domu w Konstancinie, o tym dachu, który przeciekał i o tych rurach skorodowanych, zardzewiałych, o tych  piekielnych trudnościach z remontami - a przecież musiałam to wszystko zrobić, bo to przecież jest dom mojego  Ojca, prawda? Wprawdzie nie wiadomo kiedy, ale w końcu muszę się wynieść na tamten świat  i wszystko musi zostać w największym porządku, żeby mi nic przykrego nie powiedział, gdy spotkamy się po śmierci.

       -  I wie Pani, że ja rozmawiając z ludźmi w Zamku o tym wszystkim, nagle zapytałam:  Wiecie Państwo, mnie się zdarzyło coś niezwykłego w tym kraju, w tych ostatnich czasach, w moim pokoleniu. Ja mieszkam w rodzinnym domu.  Mieszkam w domu, który pamiętam od  szóstego roku życia, wprawdzie w nim nie urodziłam się, bo przyszłam na świat we  Florencji, ale  też w ładnym miejscu  (śmiech)... i właściwie to jest jakaś łaska boska i rzecz zupełnie wyjątkowa, że ja mogę mieszkać, mogę kochać i dbać o swój własny dom, swój rodzinny dom.

A teraz, tutaj, tak jak siedzimy, proszę , żeby podnieśli rękę ci z państwa, którzy mieszkają w rodzinnym domu. I tylko ja podniosłam rękę....Nikt nie miał domu rodzinnego, a przecież było na tej sali ponad 150 osób. Nikt nie miał rodzinnego domu... Trudno się dziwić, bo przecież strach pomyśleć, co się działo z nami wszystkimi ? Same wysiedlania, wywózki, palenie , wyrzucanie...A czy Pani wie, że do mnie  dzwonili ludzie z pretensjami?

 

Grażyna Gronczewska:  Niemożliwe, ja spotkałam się wyłącznie z  najmilszymi  opiniami o Pani  książkach.

 

Monika Żeromska: To nie o mnie chodziło, tylko o ten pierwszy i drugi tom wspomnień. Na przykład dzwoniła do mnie nieznana mi  pani  i narzekała:

        - Książkę Pani noszę w reklamówce, bo się cała rozsypała i zrobił się groch z kapustą i żebym mogła ją znowu czytać, muszę wyjmować  z tej reklamówki kolejne strony!

 

Grażyna Gronczewska:  To prawda, moje  oba tomy kompletnie rozpadły się, zanim je przeczytałam.

 

Monika Żeromska:  Bo były źle sklejone...No, wszystko jedno, nie będę już tak okropnie naskakiwać na tego „Czytelnika”. Wystarczy, że wszystkie pretensje są do mnie  skierowane. Ale może kiedyś uda się porządnie wydać całość. W umowie do trzeciego tomu wprowadzona została klauzula, że książka ma być szyta, a nie klejona.

        Chciałabym napisać jeszcze piąty i szósty tom wspomnień, i zakończyć całość w chwili śmierci mojej matki, która zmarła w 1983 roku. Po jej śmierci moje życie bardzo się zmieniło, ale też było interesujące. O tym już nie chcę pisać. Choć może powinnam, bo zaskakująco ciepła, miła, serdeczna jest reakcja czytelników  i to mnie bardzo cieszy,  inspiruje.Czułość, jaką mnie zalewają ludzie, którzy do mnie piszą jest po prostu niebywała. Choć zdarzają się i inne listy, po których musiałam pewne rzeczy sprostować. Wstyd się przyznać, ale pomyliłam dwóch malarzy  i jednemu z nich przypisałam obraz „Wizyta  wiejskiego Komsomołu u Stalina”, a on wcale tego nie  namalował. I syn tego malarza oszkalowanego przeze mnie z imienia i nazwiska, zadzwonił do mnie  z wyjaśnieniami. Ponieważ właśnie „Czytelnik” wznawiał ten tom, natychmiast błąd poprawiłam. Dostałam także dziwny list od pewnej pani, która miała do mnie pretensję, że nie widziała mnie w kanałach w czasie ucieczki ze Starego Miasta. No cóż, w kanałach trudno było cokolwiek zobaczyć...

 

Grażyna Gronczewska: A te mile, ciepłe listy, o których Pani wspomniała, od kogo przyszły ?

Monika Żeromska: Ach, te! Czy wie Pani, że ja zbieram listy ? Ani jednego nie wyrzuciłam! Mam ich pełne szuflady. Jestem szczęśliwa, że ludzie  czytają moje książki i piszą do mnie wspaniałe rzeczy...A ja myślę, że to dlatego, że jestem córką Żeromskiego. A może dlatego, że ten I tom opowiadał o moich pięknych, uroczych rodzicach, o psach, zwierzętach, o rodzinnym, bezpiecznym domu, o szczęściu dzieciństwa, bo takie było wtedy moje życie...na pewno.

 

Grażyna Gronczewska: Pisała Pani także o sprawach trudnych, wstrząsających i tragicznych.O wojnie, Powstaniu Warszawskim na Starym Rynku, o bombardowanych domach, kościołach, zniszczonych przedmiotach. A przede wszystkim o książkach Ojca, tych już wydrukowanych, a jeszcze w arkuszach. O książkach nie oprawionych, nie scalonych w poszczególne tomy. O  białych gołębiach kartek rozrzuconych na bruku Staromiejskiego Rynku. Poruszyły mnie bardzo stronice mówiące o Pani drodze przez piekło kanałów, stronice opisujące poszukiwania rękopisów Ojca.

 

Monika Żeromska: W moich książkach nie ma niczego skłamanego. Wszystko, co napisałam jest prawdą. Widzi pani,  zupełnie nie mam wyobraźni, więc piszę o tym, co się wydarzyło, niczego nie potrafię wymyślić. Kiedy czegoś nie pamiętam, a wielu rzeczy nie pamiętam, czy też nie jestem pewna, po prostu milczę. Proszę spojrzeć na rękopis II tomu, przecież w nim nie ma ani jednej poprawki. Wszystko, co opisuj, zdarzyło się  naprawdę, dosłownie w takim kształcie, jak napisałam, i tak zostało wydrukowane.

 

Grażyna Gronczewska: Ze szczególną przyjemnością czytałam III tom wspomnień,   tom poświęcony  podróżom, zwłaszcza po Włoszech.

 

Monika Żeromska:  Ach, te moje podróże! Bardzo lubię o nich pisać, bo gdy tylko zaczynam pisać o jakimś miejscu, zaraz tam jestem. Czuję zapachy, dotykam murów, kamieni i czuję ich ciepło, smakuję potrawy, piję wino, a przecież jestem w Polsce i tylko o tym piszę. I ludzie, którzy byli w Rzymie, albo też nie byli,  tylko czytali moje książki, przysyłają do mnie listy. Na przykład: „nigdy nie byłem w Rzymie, ale kupiłem plan Rzymu, chodzę po nim i zwiedzam wszystkie te miejsca, o których Pani pisze”. A ci, którzy jadą do Rzymu, zabierają moją książkę, którą traktują jak przewodnik i zwiedzają opisane przeze mnie miejsca. Albo piszą: „Wróciłem, byłem tam, gdzie  Pani mi kazała... Dziękuję.”  (śmieje się ). Jak Pani widzi,  mam ze swoimi czytelnikami wspaniały kontakt. Nigdy nie spotkałam złych ludzi. Przez całe życie byłam otoczona ludzkim ciepłem i serdecznością. Zaraz, zaraz, muszę odpukać w niemalowane, żeby to się nie zmieniło.

Nie uwierzy mi pani, jak wielu przyjaciół napytałam sobie  po tych książkach, którzy mnie lubią, chwalą...i to nie tylko staruszki, którym ja  przypominam różne sprawy. Pisze do mnie młoda dziewczyna, która właśnie przygotowuje się do matury i oświadcza, że gdyby nie moje książki, to ona do tej matury w ogóle by nie przystąpiła. Odpisałam jej, żeby przeczytała kilka książek Żeromskiego i podałam jej tytuły. Oczywiście nie możemy z sobą często korespondować, ale ja wiem, że to jest jakaś przyjaźń.

 

Grażyna Gronczewska:  W trakcie lektury Pani wspomnień czułam, że są one nie kończącą się rozmową z Ojcem, serdecznym dialogiem, który często dotyczy spraw prozaicznych, praktycznych. Zachwyciła mnie ta piękna rozmowa z Nieobecnym, a tak przecież niezwykle realnym w Pani książkach.To chyba najpiękniejszy wątek, jaki się w nich przewija.

 

Monika Żeromska: Coraz wyraźniej wydaje mi się, że jest tuż obok. Wiem, że jest tu na pewno...Wracają dziecięce wspomnienia. Wszystko to opisałam w swoich książkach. Przecież zajmował się mną od urodzenia, nawet w nocy. Zapewne bał się, żeby mama młoda, niedoświadczona, ruchliwa, nie upuściła mnie. Pamiętam, że gdy byłam małą dziewczynką, stawałam na jego butach i tak razem chodziliśmy. Czasem myślę, że tak właśnie przeszłam przez całe  swoje życie.

Córka Stefana Żeromskiego, czy może być coś piękniejszego?

       Takie dosłowne stanie na butach taty trwało dość krótko, bo szybko rosłam i potem już spacerowaliśmy trzymając się za ręce, Ręce miał zawsze ciepłe i nawet w zimie nie nosił rękawiczek, ale o tym na pewno dowiedziała się pani z moich książek. Natomiast we wspomnieniach innych ludzi sylwetka mego Ojca rysuje się zupełnie inaczej, Widzą go jako smutnego, zamyślonego i milczącego człowieka, a przecież ja zapamiętałam go inaczej ...pogodnego, spokojnego. W naszym domu panowało sporo zamieszania: młoda żona, małe dziecko, gosposia, zwierzęta, więc  życie płynęło dość hałaśliwie, ale nigdy nie zdarzyło się, żeby  Ojciec chciał z jakichś powodów  zmieniać  domowe zwyczaje tylko dlatego, że  pisał. W naszym domu panował pewien rygor i porządek, ale  Ojciec nigdy nie był uciążliwy. Wprawdzie nigdy tego nie spróbowałam, ale myślę, że gdybym weszła do gabinetu, kiedy pracował i poprosiła, żeby poszedł ze mną na spacer, to nie ma żadnej wątpliwości, żeby to zrobił.

       Był szalenie uprzejmy i delikatny, na przykład używał takich zwrotów do gosposi: „czy mógłbym prosić”, „czy zechciałaby pani”. Taki miły, ciepły  i uprzejmy człowiek. Kiedy był zdrowy, pracował. Rano, po śniadaniu, obchodził cały dom i ogród, zaglądał w każdy kąt, interesowało go, co się rozwinęło, co trzeba przyciąć, a co podlać. Potem siadał przy stole i pracował do obiadu. W Konstancinie powstała „Puszcza Jodłowa”, „Przepióreczka”, „Wilga”, „Snobizm i postęp”.

           Mój Ojciec często wspominał swoje rodzinne strony i kiedyś napisał: „Chobrzany, ogród mojej młodości”. Wieś Chobrzany była majątkiem  Nekandów- -Trepków i leżała między Kielcami a Sandomierzem, więc pojechałam do tych Chobrzan  i przywiozłam stamtąd różne rośliny. Fiołki z cmentarza, na którym ci Nekanda -Trepkowie byli pochowani, jakieś dalie, floksy i jeszcze inne kwiaty , to wszystko, co mi ludzie dawali. A dawali mi wiele i  z całego serca, bo w Chobrzanach jest szkoła imienia  Stefana Żeromskiego i ogromna tradycja z nim związana, a ja przecież jestem jego córką.

 

Grażyna Gronczewska:  I te przywiezione z Chobrzan kwiaty  zasadziła Pani  w ogrodzie w  Konstancinie ?

 

Monika Żromska: Oczywiście! Dom z ogrodem dostała mama  na imieniny 26 lipca 1920 roku. Był jeszcze nie wykończony. O tym wszystkim piszę w książce. Tu  znajdowały się wszystkie rękopisy i książki, a także  obrazy. W swoim testamencie Ojciec  przekazał mi  rękopisy swoich książek. Były one w naszym domu w Konstancinie, dobrze zabezpieczone, schowane w piwnicy  przez naszego ogrodnika aż do 1944 roku. Mama i ja mieszkałyśmy w Warszawie, ponieważ cała willa została zajęta przez Niemców. W 1944 roku dowiedziałam się,  że  Niemcy będą wysiedlać mieszkańców z całego  Konstancina. Bałam się zostawić  te zamurowane w piwnicy skrzynki bez żadnej opieki, wpadłam wiec do naszego domu, zabrałam wszystkie cztery skrzynki do Warszawy. A wnękę zamurowaliśmy ponownie, żeby nie zostawić żadnego śladu.

       Rękopisy  Ojca zamurowaliśmy w piwnicy  na  Starym Mieście. Niestety. W pierwszych dniach Powstania  zaniosłam je do drukarni Mortkowiczów przy Rynku Starego Miasta 11. Tam, w piwnicy, umieściłam je w łukowatej wnęce, którą zamurowano. Nie mogłam przewidzieć, że pierwsza bomba w Powstaniu Warszawskim padnie właśnie na ten dom. Wszyscy mieszkańcy zostali zasypani, zawaleni, w końcu jakimiś bocznymi otworami wyciągnęli nas, ale skrzynek z sobą zabrać nie mogłam. W następnych dniach spadło na ten dom przy Starym Rynku 11 jeszcze  kolejnych jedenaście bomb, skrzynki w niszy zostały pod zwałami gruzów. Ze Starego Miasta wyszłam do Śródmieścia kanałami. Rękopisy mojego Ojca zostały zasypane. Ta myśl przez cały czas nie dawała mi spokoju. Może byłoby lepiej, bezpieczniej, gdybym zostawiła je w Konstancinie ? Dopiero w styczniu 1945 roku  mogłam zacząć ich szukać. Sama nie wiem, jak mi się udało przejść przez tę całą drogę poszukiwań pełną bólu, łez, rozpaczy. Wszystko to dokładnie  opisałam w  swoich wspomnieniach.

 

Grażyna Gronczewska: Pani Moniko, spotyka się  Pani  ze swoimi czytelnikami w dawnym mieszkaniu w Zamku Królewskim. Musi być coś szczególnego w takim bezpośrednim powrocie do miejsca znanego i kochanego. Jak wyglądają te spotkania ? O czym  Pani opowiada swoim wielbicielom? Bo przecież przychodzą z wizytą do córki Stefana Żeromskiego  - w jego własnym mieszkaniu.

 

Monika Żeromska: Wie Pani, to jest teraz wszystko przebudowane, pozmieniane i mało przypomina nasze dawne mieszkanie.  Na przykład w dużym pokoju, w którym ja spotykam się z publicznością, nie było estrady,  a teraz jest. Kiedy mieszkaliśmy w Zamku, wtedy to był wielki, piękny  pokój z dwoma ogromnymi oknami i pięknym widokiem. Teraz są w nim, po przebudowie,  jakieś wyciągi, różne techniczne instalacje, sama nie wiem, co to jest, dość, że to mieszkanie w niczym nie przypomina naszego starego. Ale trudno, cieszę się, że w ogóle istnieje. W tym pokoju stoi kilkanaście gablot i znajduje się w nich wszystko to, co miałam najlepszego. Znajdzie  tam Pani pierwsze wydania książek Ojca, które były moją własnością, a teraz je oddałam do ekspozycji w Zamku. Tu, na Wspólnej, to co teraz  Pani widzi, to są bardziej zniszczone książki, też  komplet pierwszych wydań, ale najlepsze egzemplarze oddałam do Zamku. Wszystkie te książki były wydane przed wojną, ale ja je zbierałam, kupowałam i kompletowałam  po wojnie.   Z dawniejszych rzeczy nie mam ani jednej. Stoi więc w naszym dawnym mieszkaniu kilkanaście gablot z pamiątkami po Stefanie Żeromskim.

        Pod koniec mego spotkania staram się oprowadzić  słuchaczy, pokazać im najciekawsze egzemplarze, pierwsze wydania. Ludzie zadają mi wiele pytań , a ja zawsze chętnie odpowiadam. Bo widzi Pani, uważam się za osobę małomówną, ale moi przyjaciele śmieją się z tego. Bardzo trudno jest tak zwyczajnie wejść do pokoju, przywitać  sto czy dwieście osób i wygłosić jakąś pogadankę. Jakoś wydaje mi się to trochę nie na miejscu, ale rozmawiać można i trzeba,  i takie rozmowy są zawsze  przyjemne i interesujące. Dlatego ja zawsze proszę publiczność o  pytania i ludzie mnie pytają o najrozmaitsze  rzeczy. Przychodzą na kolejne spotkania. Mam  już takich stałych wielbicieli, którzy przynoszą mi jakieś miłe drobiazgi, kwiaty, książki, rozmaite amulety „na szczęście”, a potem do mnie dzwonią, pytają, czy dobrze się czuję, czy będę na następnym spotkaniu i tak poznaję wielu przemiłych ludzi.

         Muszę powiedzieć, że odbyłam setki podobnych spotkań w całej  Polsce, od Makowa Podhalańskiego do Nowej Soli  i  z powrotem, miałam nawet spotkanie w Parowozowni Warszawskiej i w jeszcze innych, równie niezwykłych miejscach. Wszędzie są ludzie, którzy chcą na własne oczy zobaczyć córkę Stefana Żeromskiego i  zapytać o  Ojca. Zawsze się znajdzie ktoś, kto zadaje pytania, szczególnie uczniowie. Ta szkolna młodzież, ja to wiem i rozumiem, że córka Stefana Żeromskiego,  pisarza, który się im tak oddalił w czasie, podobnie jak Norwid czy Mickiewicz, to po prostu już historia...a tu  córka, która się jeszcze rusza ( śmieje się ), to wszystko jest dla nich bardzo dziwne...

 

Grażyna  Gronczewska: Przy tak wielu spotkaniach z pewnością napotkała Pani na jakieś zabawne sytuacje?

 

Monika Żeromska: Oczywiście! Któregoś przedpołudnia zadzwonił do mnie  z Gdyni  pan redaktor  z „Dziennika Bałtyckiego” i powiedział:

      - Proszę Pani !Nasza redakcja przeprowadza  wywiady z osobami o znanych nazwiskach i pytamy je, co najbardziej lubią gotować ?

Bardzo się ucieszyłam, nareszcie coś nowego, bo  zawsze mnie pytają o Ojca, albo o mnie, ostatnio o moje książki, ale po chwili zmartwiłam się i powiedziałam:

      - Proszę Pana. Pan bardzo źle trafił, bo ja nie umiem gotować. Gotuję bardzo źle. Nasza ukochana gosposia, która mnie właściwie wychowała, wyrzucała mnie zawsze z  kuchni. Moja matka także nie umiała gotować, robiła tylko świetny  sos winegret i sos pomidorowy, jakąś taką polędwicę  i nic poza tym. Nie rozumiała, co znaczy słowo  „zasmażka”, ani  „dodać do smaku”.

        Pan  redaktor bardzo się zmartwił, że nie będzie Moniki Żeromskiej w jego rubryce i że mnie zabraknie na tej liście osób o znanych nazwiskach. Przeprosił mnie i już chciał się pożegnać, kiedy nagle przypomniałam sobie, że przecież ja potrafię przyrządzić cudowny sos do spaghetti, sugo all pomodoro.

       - Och, proszę Pani, to cudownie, bo sosu jeszcze nie mieliśmy !

Zaraz mu wszystko opowiedziałam, jak ja to robię, ile daję pomidorów lub przecieru pomidorowego, że dodaję liść laurowy, bazylię, oregano, troszeczkę czosneczku, oczywiście cukier, sól i oliwę. Potem to wszystko mieszam i ucieram w naczyniu.Na zakończenie pan redaktor gorąco mi podziękował i za kilka dni dostałam  numer „Dziennika Bałtyckiego”, w którym był wywiad ze mną i przepis na mój sos do spaghetti. Całe to wydarzenie bardzo mnie rozbawiło. W tym  samym czasie miałam już wcześniej zaplanowane spotkanie  w  Zamku z uczniami z klas humanistycznych z dwóch szkół. Uczniowie grzecznie usiedli, wyjęli zeszyty i ołówki, żeby zapisać moje słowa. Zapytałam ich, czego chcą się ode mnie dowiedzieć, ale ponieważ milczeli, żeby ich trochę ośmielić opowiedziałam im  rozmowę z redaktorem, słowem, całą historię z tym sosem. Nagle zobaczyłam z przerażeniem, że wszystkie zeszyty się otwierają i wszystkie ołówki zaczynają pisać. I całe towarzystwo z klas humanistycznych zapisuje sobie mój przepis na sos do spaghetti. Wyobrażam sobie reakcję nauczycielek  polskiego, kiedy dzieci wróciły z wykładu o Żeromskim (śmiech).Ale muszę pani powiedzieć, że zdarza się, i to coraz częściej, że swoimi  opowieściami doprowadzam ludzi do płaczu.

 

Grażyna Gronczewska: Czy zechciałaby Pani pokazać mi kilka stron  spośród swoich rękopisów ? Tu, na stole leży kilka kartek i nie zauważyłam na nich  ani jednej poprawki. Czyżby nie poprawiała  pani  stronic przez siebie  napisanych?

 

Monika Żeromska: Nie, nie poprawiam. Nie mam maszyny do pisania, więc piszę odręcznie. Na tych niebieskich kartkach jest „Wstęp” do  „”Wiatru od morza”. Jak  pani widz,i nie ma na nim poprawek.

           Byłam wstrząśnięta i wzruszona, gdy  napisano do mnie z Gdyni, że z okazji 70-lecia powstania miasta Gdyni zaplanowano wiele uroczystości,  a wśród nich luksusowe wydanie „Wiatru od morza” z pięknymi ilustracjami polskiego marynisty Moskwy. Miasto dało na to pieniądze, a mnie zaproszono, żebym przyjechała i otworzyła  tak  zwane „czwartki literackie”, miałam także zaplanowane cztery spotkania z czytelnikami. Było to dla mnie już niemożliwe ze względu na moje zdrowie. Nie pojechałam, bo ślisko, bo mróz, a ja źle chodzę, bo by mnie wszyscy całowali i dostałabym grypy, a na to jestem za stara i wtedy zaproponowali mi, żebym  napisała „Wstęp” do tego wspaniałego wydania „Wiatru od morza”.

         „Wiatr od morza” ma tę prześliczną dedykację mojego Ojca dla mnie. Jest to podwójnie ukochana moja książka, dzieło historyczne, nad którym ojciec pracował do końca,  a jednocześnie dzieło poetyckie, bo ten Smętek, który się w niej przewija, jest prawdziwy  i choć wszyscy twierdzą, że to fikcja, ja jestem przekonana, że on naprawdę istnieje.

-------------------------------------

     (Audycje nadane w Programie Polskiego Radia Bis 24. II .1996 r. pt. ”Wieczorny gość” oraz  24. IV. 2000 r. pt. „Spotkanie z Moniką Żeromską”).

Jan Strękowski - Sześć tapczanów Lwowa

$
0
0

Jan Strękowski

Sześć tapczanów Lwowa
 

 „było za dużo Lwowa a teraz nie ma/ go wcale” - napisał urodzony we Lwowie w 1945 r. Adam Zagajewski („Jechać do Lwowa”). 

Nie ma? A może jednak jest? Mało kto wie, że Polacy, opuszczając Lwów, zabrali ze sobą nie tylko pomnik Fredry (do Wrocławia), Jana III Sobieskiego (do Gdańska), Kornela Ujejskiego (do Szczecina), nie tylko przenieśli do Wrocławia Ossolineum (z częścią zbiorów), przewieźli Panoramę Racławicką, ale także... samo miasto. Pomniejszone 200 razy, tak jak wyglądało pod koniec XVIII wieku. Zapakowane w sześć skrzyń, jak wspomina Anna Kubicka, córka Janusza Witwickiego - twórcy tego dzieła, każda wielkości tapczanu oraz kilkadziesiąt pak, przyjechało ostatnim opuszczającym Lwów transportem repatriacyjnym. Przyjechało i znikło, na wiele dziesiątków lat.

To, co najpiękniejsze

Marta Walczewska wspomina, że kiedy „zbliżał się czas ekspatriacji z rodzinnego Lwowa”, jej matka starała się pokazać córkom „to, co w tym mieście najpiękniejsze”. Pokazała Panoramę Racławicką oraz zaprowadziła je do pracowni inż. Janusza Witwickiego, gdzie obejrzały panoramę plastyczną dawnego Lwowa. „Ten wspaniały model zachwycił mnie i pozostał w pamięci. Oczywiście nie potrafiłam wtedy ocenić wartości dzieła, niezwykłej dokładności jego wykonania. Wielkie wrażenie zrobiło na mnie oświetlenie modelu – inne w słońcu, inne w noc księżycową – i światełka w oknach miniaturowych budynków.”

Podobne wrażenia odnieśli inni, którzy widzieli model. To było prawdziwe miasto, w którym pamiętano nawet o spatynowaniu blach pokrywających dachy czy oddaniu zacieków na murach budynków.

            Nazwisko Witwickich nie jest obce tym, którzy interesują się psychologią, czy filozofią, przede wszystkim czytelnikom Platona, którego tłumaczył Władysław, ojciec twórcy Panoramy, Janusza oraz Tadeusza, psychologa.

Janusz Witwicki, urodził się w 1903 r. Brał udział jako ochotnik w wojnie polsko – bolszewickiej. Ukończył architekturę, historię sztuki, studiował na uczelniach francuskich i włoskich. Pomysł odtworzenia Lwowa przyszedł mu do głowy, kiedy w Paryżu obejrzał modele miast francuskich XVII i XVIII w., będących dokumentacją techniczną fortyfikacji. Doszedł wtedy do wniosku, że „tak prawdziwie interesujące jest to, co powstało do końca XVIII wieku”. Na dodatek, właśnie na przełomie XVIII i XIX w., pod rządami austriackimi, zmienił się wygląd Lwowa, zburzono mury, zasypano fosy, zniwelowano wały. Ta decyzja przyczyniła się do rozwoju miasta, ale była też znakiem rządów zaborców. Postanowił odtworzyć miasto sprzed utraty niepodległości, tuż przed 1795 r.

Budował swój Lwów przez 15 lat, za II Rzeczypospolitej, za pierwszej okupacji sowieckiej, za okupacji niemieckiej i drugiej sowieckiej. Za własne pieniądze, kątem na Politechnice Lwowskiej, potem dostał część z planowanej dotacji od władz miasta oraz dwupokojowy lokal na Ormiańskiej 23. Panorama miała być gotowa w 1940r. na 600 – lecie zajęcia przez Kazimierza Wielkiego Grodów Czerwieńskich. Wojna przekreśliła te plany. Ale nie przerwała prac nad Panoramą. Upór jej twórcy sprawił, że jedni i drudzy okupanci pogodzili się z myślą, że model Lwowa powstanie. A nawet dofinansowywali prace.

Wychodki muszą być

Zaczął od modelu w skali 1:500. Właściwy, w skali 1:200, miał powierzchnię prawie 16 m2, czyli średniego pokoju. Na powierzchni tej zmieścić się miało kilkaset budowli, kamieniczki, kościoły i klasztory, mury i baszty, zamki – Wysoki i Niski, pamiętał o każdym szczególe, nawet wychodkach. Jak pisał w liście do ojca, który przygotowywał malarskie tło modelu (29 lutego 1944):  

„Wychodki jednak muszą być. (...) Skoro już i piece znalazły swoje miejsce (...) wychodki muszą być wszystkim lokatorom dostępne.”

Ta dokładność zadziwiła też nieznanego autora, który trafił do pracowni w ramach... lekcji tajnego gimnazjum:

Panorama (...) była miniaturą miasta z XVIII wieku, z murami, basztami, drzewami i figurkami ludzi. Można było wejść pod stoły, na których była ustawiona, i przez małe peryskopy obserwować domy i ich mieszkańców na ulicach czy placach. (...) na Niskim Zamku ubikacje mieściły się w wykuszach na wysokim piętrze, a pod nimi były okna kuchni zamkowych, więc nieczystości przelatywały tuż obok, i tworzyły spory kopczyk na dole, co uwidoczniono w plastycznej miniaturze.”

            Odtworzenie miasta wymagało szalonej pracy dokumentacyjnej. Witwickiego wsparło wielu znanych lwowian, w 1935 r. utworzono Towarzystwo Budowy Panoramy Plastycznej Dawnego Lwowa, prace rekonstrukcyjne pozytywnie oceniła komisja powołana przez władze Lwowa. Panorama miała stanąć w specjalnym pawilonie albo w Baszcie Prochowej, jednej z zachowanych budowli fortyfikacyjnych dawnego Lwowa.

Drewnij gorod, urdeutsche Stadt

Los nie oszczędził Januszowi Witwickiemu, jego rodzinie i współpracownikom najgorszych doświadczeń. Sześcioro zginęło, matka trafiła na Majdanek. Zachowało się świadectwo jej heroizmu. To odpowiedź gestapo na prośbę o jej uwolnienie. Przyznając się do uczestnictwa w podziemiu, zadeklarowała, że zrobi wszystko by zniszczyć III Rzeszę. Witwicki był przez obu okupantów aresztowany trzykrotnie. O jednym z nich opowiada Kubicka.

- 25 grudnia przywieźli ojca do domu. „Dzisiaj macie wielką uroczystość, bo waszej doczy są urodziny” – powiedzieli. Pili wódkę, gasili papierosy na serwecie, a potem, ”uchodi, sobirajsia”  i z powrotem go zabrali.

Udawało się go wyciągnąć z łap, i gestapo i NKWD, łapówką były kupony przedwojennego materiału, złoto.

I córka, i Michał Witwicki, stryjeczny brat Janusza, w opublikowanym na łamach ukraińskiego pisma „Budujemy inaczej” (Budujemo inaksze) wspomnieniu, podkreślają graniczącą z brawurą odwagę Witwickiego, a także jego poczucie humoru, które mogło być równie niebezpieczne.

Władze okupacyjne chętnie chwaliły się modelem najpierw „drewniewo goroda Zapadnoj Ukrainy”, a potem „urdeutsche Stadt Lemberg”. Michał Witwicki wspomina jak w 1942r. pojawił się w pracowni gubernator Galicji, Wächter, podobno znienawidzony nawet przez Niemców. Przed wyjściem gospodarz poprosił go o wpisanie się do księgi gości. Wächter „skinął głową z łaskawą miną”. Jednak, kiedy otworzył pierwsze strony, zesztywniał. Księga zawierała wpisy polskie, rosyjskie i ukraińskie. Wächter „poderwał głowę i zaczął wpatrywać się w Janusza, który (...) spoglądał prosto, bez drgnienia, z miną tak doskonale uprzejmą, że aż obraźliwą. Powoli przewracając kartki, wypełnione cyrylicą, gość co chwila spoglądał na nas. (...) Naraz pojawiła się pierwsza pusta karta. Wächter (...) z widoczną wściekłością zaatakował papier smarując wielkie litery na środku strony.

Namawiać übermenscha, aby podpisał się obok bolszewickich podludzi – to było nieco ryzykowne. Ale taki był Janusz.” – komentuje stryjeczny brat.

Świadectwem wizyty Chruszczowa, z 3 listopada 1944r., jest zapis dokonany przez autora Panoramy. Także jego poprosił o wpis. „Ja tu jeszcze będę – to się wpiszę” – miał powiedzieć przywódca Ukrainy sowieckiej, przyznając, że chociaż „To wielkie dzieło o dużem znaczeniu”, to „pod względem politycznym jest dla nas trudne”. Bo, jak cytuje Witwicki: „Lwów i ten kraj to jest teren sporny. My powiadamy, że, to jest nasze – a niema polaka któryby powiedział, że to nie jest miasto i kraj polski”. A według Chruszczowa (to znane osiągnięcie myśli bolszewickiej), wynik prac historycznych jest zależny od tego, kto prowadzi badania, jeśli Polak, to wiadomo... I nie znalazło zrozumienia zdanie Witwickiego, że „architekt rekonstruktor, tak jak akuszerka, wyciąga twór taki, jaki on na świat przyszedł”. Jednak Chruszczow zadeklarował materialne poparcie budowy Panoramy.

Michał Witwicki wspomina, że Janusz „rosyjskim dyrektorom potrafił nawymyślać od idiotów i impotentów, co albo nic nie wiedzą albo nic nie mogą”. Po wkroczeniu do Lwowa władze sowieckie instalowały w budynku internat dla pielęgniarek i zażądały opróżnienia pomieszczeń. Wtedy to bezczelna odpowiedź gospodarza, że model jest za duży i nie da się go wynieść nie burząc ścian, uratowała pracownię. A wystarczyło zajrzeć pod spód, by stwierdzić, że model składa się z części i stoi na zwykłych kobyłkach, ale zaskoczeni „bojcowie” na to nie wpadli.

Granica sowiecka, to amen

Dla dokończenia modelu Lwowa gotów jestem zostać nawet w reżimie rosyjskim – ale potem, po skończeniu Lwowa świat będzie zamknięty dla mnie – granica sowiecka, to amen”  - pisał do ojca 18 października 1943r.

            Dla Euzebii z Popławskich Witwickiej, zamordowanej przez Niemców na Majdanku w 1943 r. i Janusza Witwickiego, zamordowanego przez NKWD w 1946 r., matki i syna, grób rodzinny w podwarszawskim Skolimowie, to symboliczne miejsce spoczynku. Twórca Panoramy Plastycznej Dawnego Lwowa realizację niezwykłego dzieła przypłacił życiem. Także na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie znajduje się jego grób. Choć nie jest symboliczny, rodzina nie ma pewności, że leży tam twórca Panoramy.

„Wiesz pewnie o Januszu. Ja jednak nie mam pewności, że to on. Zwłoki rozpoznali tylko moskale. Równie dobrze mogli go wywieźć a to mógł być ktoś inny. Bo jaki sens? Skoro Panoramę wypuścili i jego żonę i dzieci też, to o co im szło?”  - 26 sierpnia 1946 r. pisał ojciec Janusza do Heleny Dąbczańskiej – Budzynowskiej.

Anna Kubicka pokazuje fotografie grobu, zrobione przez siostrę we Lwowie. Pierwsza - skromny krzyż, z informacją, kto jest pochowany w grobie, druga – ktoś postawił równie skromną i lakoniczną tablicę. I mówi, że siostra odnalazła grób „powiedzmy to, ojca”. Także mama miała wątpliwości. Mówiła, że ojciec do nich przyjedzie.

            Kiedy los Lwowa stał się przesądzony, Polakom kazano wynieść się z miasta. Nazywało się to repatriacją. Podlegały jej też dobra prywatne oraz należące do klasztorów. Nie zadbano jednak o „powrót” do Polski dóbr kultury będących własnością publiczną, co postawiło w dramatycznej sytuacji muzea, archiwa i biblioteki. Panorama była własnością prywatną. Uzyskanie zgody na jej wywiezienie kosztowało jednak Witwickiego wiele starań, listów, do Wasilewskiej, nawet Stalina. Mimo, że Chruszczow wyraził zgodę, sowieccy Ukraińcy starali się zniechęcić go do zabrania modelu. Wywieźli dokumentację, szukali jego związków z AK, gestapo, sprawdzali czy nie podpisał volkslisty, ale także oferowali katedrę w Kijowie, order Lenina, nagrodę stalinowską, kupno modelu za 174 tys. rubli w złocie.

Mieli jechać ostatnim transportem, 17 lipca 1946r. W przeddzień paki były już spakowane, część umieszczona w wagonach. A Witwicki poszedł pożegnać się ze Lwowem. Zajrzał na Wysoki, Niski Zamek. Wrócił na Ormiańską, gdzie czekała żona. Tam przyjechało do niego troje dziennikarzy, przynajmniej za takich się podawali, z „Ogońka”. Zbliżała się godzina policyjna, żona pobiegła do domu gdzie zostały dzieci, a on miał nocować w pracowni, jeśli wywiad się przedłuży. Jednak rano się nie pojawił, a Witwicka zastała zamkniętą pracownię. Zgłosiła się od razu do władz radzieckich - powiedzieli, że będą szukać, a ona niech powie, jeśli kogoś rozpozna.

Rozpoznała. W tym samym budynku mignął jej jeden z „dziennikarzy” ...w mundurze NKWD. A oni, jak mówi córka Witwickiego, odstawili szopkę, aresztowali go, zapowiedzieli proces, namawiali, żeby w nim uczestniczyła. Jeden tylko z sowieckich dygnitarzy, gen. Kornietow, powiedział: „ty w to wierzysz?”. Matka odmówiła pozostania, argumentując, że tak dalece wierzy w sprawiedliwość radziecką, że może spokojnie wyjechać.

Ciało znaleziono w okolicy Dworca Głównego. Przyczyna śmierci w akcie zgonu: „rana rąbana głowy”. Rodzinie nie pozwolono obejrzeć ciała, żonie pokazano tylko... fotografię ręki zamordowanego, a do dnia pogrzebu, 22 lipca, nie pozwalano jej na samodzielne poruszanie się po mieście. Zaginęły też papiery repatriacyjne. Na szczęście dostali duplikaty, a transport czekał na nich 2 tygodnie.

Nie obyło się bez przygód. Przed granicą enkawudyści wyprowadzili z transportu Irenę Witwicką i pod karabinami zabrali do lasu. Niepewna, czy jej nie strzelą w plecy, poprosiła przyjaciółkę, by jeśli nie wróci, odwiozła model i dziewczynki do Skolimowa, do dziadka Władysława.

O tym się nie mówi

 „Z północy na południe przecinała miasto główna arteria, zakończona bramami Krakowską i Halicką. Na zachód i wschód wyprowadzały dwie furty: Jezuicka i Bosacka. W centrum rozciągał się obszerny rynek, na nim wznosił się gotycko – renesansowy ratusz z (...) wieżą, górującą nad otaczającym rynek zespołem kamienic. (...) teren miasta zapełniały budowle sakralne (...). Od zachodu – katedra łacińska gotycka z XIV i XV w. (...). Tuż przy kościele katedralnym stoi kaplica Boimów z początku XVII w., perła lwowskiego renesansu. Dalej ku północy stał kościół i szpital św. Ducha z XVII w. (nie zachowany), za nim barokowy kościół i klasztor Jezuitów z XII w., dalej kościół i klasztor Franciszkanów (nie zachowany), za nim zespół Trynitarzy: kościół (od XIX w. cerkiew Przeobrażeńska) i klasztor (nie zachowany). Na stronie północnej katedra ormiańska wzniesiona w XIV w. (...). Od wschodu wznosi się kościół Dominikanów z XVIII w. z wcześniejszym klasztorem, dalej ku południowi cerkiew Wołoska (Uspieńska) z XVII w. z charakterystyczną wieżą Korniakta i piękną kaplicą Trzech Króli (...) pod miejskim arsenałem stoi gotycko – renesansowa synagoga „Złotej Róży” z XVI w., obok niej tzw. Stara Synagoga z XVI w.” .

            Taki Lwów widziało niewiele osób. Kubicka po raz pierwszy zobaczyła Panoramę dopiero w 1994r. i mówi: - Tato, nie dziwię się, że tak o nią walczyłeś.

W domu nie mówiło się o modelu. Wiedziały, że o tym „się nie rozmawia”. Po przyjeździe trafił do magazynów w kierowanym przez przyjaciela ojca, Stanisława Lorentza, Muzeum Narodowym. One same zaś... do Wilanowa, bowiem należąca do Władysława Witwickiego willa w Skolimowie, była przepełniona. Przenocowały jedną noc, bo gdy następnego dnia powitał ich sowiecki żołnierz strzegący pałacu, uciekły. Po krótkim czasie Lorentz uznał, że model u niego bezpieczny nie jest i ukrył go inny z przyjaciół, Jan Zachwatowicz. W magazynach Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej na Koszykowej 55 w ścisłej tajemnicy przeleżał do 1975r., kiedy Zachwatowicz przechodził na emeryturę. Wtedy przechować Panoramę zaoferował się dyrektor Muzeum Architektury we Wrocławiu Olgierd Czerner. W 1988r. model jednak przestał być bezpieczny i trzeba było znaleźć mu kolejne miejsce.

            Kubicka pamięta, że w czasach PRL zwracano się do matki z ministerstwa kultury z prośbą o wypożyczenie modelu na jakieś wystawy. Pod koniec lat 60. przyszła nawet oferta kupna. Odpowiedź była jedna. Panorama jest w prywatnych rękach, nie wiadomo czyich. To na jakiś czas załatwiało sprawę. W 1988r. skontaktował się z nią dyr. Czerner i uprzedził, że ma być u niego delegacja z Ukrainy, która prawdopodobnie będzie pytać o model. Do tej pory wymigiwał się od jednoznacznej odpowiedzi, ale mogą być naciski z ministerstwa kultury. Na dodatek pracownicy muzeum, może powodowani ciekawością, rozpakowali model i ktoś zabrał pięć najbardziej znanych budowli: ratusz, katedra rzymskokatolicka, kościół dominikanów z klasztorem, cerkiew Wołoska z kaplicami Trzech Świętych i bożnica „Złotej Róży” oraz kilka drobniejszych obiektów. Rodzina szuka ich do tej pory. Obecność modelu Lwowa we Wrocławiu stała się tajemnicą poliszynela, a rodzinie udało się wpisać Panoramę do rejestru zabytków, co dawało gwarancję, że nie zostanie wywieziona za granicę.

            Teraz ważne stało się poinformowanie, że we Wrocławiu oprócz Panaramy Racławickiej znajduje się też inna, równie warta podziwu. W Muzeum Archidiecezjalnym, gdzie przyjęto Panoramę, nie było warunków do jej eksponowania. W 1994r. wystawiono ją na 2 miesiące w Muzeum Arsenał, a rodzina za własne pieniądze wykonała model katedry i ratusza. Po konserwacji miała być ponownie wystawiona. Stało się to dopiero w 2001r., w Muzeum Medalierstwa była pokazywana przez 2 lata. W 2006 r. rodzina darowała Panoramę wrocławskiemu Ossolineum.

Rzeczy wielkie  w małych

Łukasz Koniarek opiekuje się Panoramą z ramienia Ossolineum. Mówi, że odtworzone już zostały brakujące kamieniczki przy ul. Ormiańskiej, Ruskiej i Boimów oraz elementy klasztoru oo. franciszkanów i Furta Bosacka. A zespół konserwatorów przygotowuje się do rekonstrukcji kościoła i klasztoru jezuitów. Do końca roku konserwacja modelu powinna się zakończyć. Powstał już projekt multimedialnej oprawy Panoramy, planowana jest strona internetowa. Problem tylko z eksponowaniem modelu.

 „Czy to nie dziwne, że dzieło, którego powstanie przypłaciło życiem kilka osób, o tak niezwykłych dziejach, dużej wartości historycznej i artystycznej zalega w muzealnym magazynie? I to we Wrocławiu, w mieście, którego mieszkańcy mają szczególny sentyment do Lwowa.” – pyta autor bloga „wrocław z wyboru”. O tym samym marzy córka twórcy Panoramy.

Dyrektor Ossolineum Adolf Juzwenko przygotowuje się do pokazaniu skarbu. Myśli o umieszczeniu jej w odpowiednio przygotowanym pomieszczeniu w sąsiedztwie głównego budynku. To projekt tymczasowy, na 2 – 3 lata. Docelowo Panorama będzie eksponowana w Muzeum Ks. Lubomirskich, z wykorzystaniem wszelkich współczesnych zdobyczy techniki. Na realizację tego planu póki co brak jest środków.

W lusterku samochodu zobaczyłem / nagle bryłę katedry w Beauvais; / rzeczy wielkie mieszkają w małych” - napisał Adam Zagajewski. Nie ma wątpliwości, że chodzi o inne miasto. To miasto, pomniejszone 200 razy, naprawdę istnieje.

Tajemnice

Dlaczego i czy zamordowano Janusza Witwickiego? Kto leży w jego grobie na Łyczakowie? Dlaczego pozwolono rodzinie wywieźć model? Gdzie podziały się skradzione obiekty? To nie jedyne tajemnice związane z Panoramą. W pakach z modelem w sierpniu 1946r. jechał jeszcze ktoś. Chłopiec, 14 – 16 – letni, o którego wywiezienie poprosili Witwicką lwowscy zakonnicy. Rodziców aresztowano, a jemu groziła śmierć. Zgodziła się, nie chciała tylko nic wiedzieć o „przesyłce”. Chłopiec został odebrany w Krakowie przez karmelitów i wszelki słuch o nim zaginął.

 

Jan Strękowski


Autor jest dziennikarzem, pisarzem, filmowcem-dokumentalistą.

Tekst ukazał się dodatku do „Rzeczpospolitej” (Plus-Minus, 16-17.08.2013)


Viewing all 786 articles
Browse latest View live