Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Piotr Smoliński – Mieczysław Czychowski, zapomniany artysta?

$
0
0

Przez  zupełny przypadek trafiłem w Expresie Kaszubskim na artykuł Piotra Smolińskiego o moim Przyjacielu Mietku Czychowskim. I choć artykuł ten jest pisany przez pryzmat związków Mietka z Kaszubami, zresztą dość bogatymi, to nic nie pomniejsza jego wagi, znaczenia, że Mietek był wielkim artystą, twórcą, którego twórczość i pamięć o nim samym winny być zapisywane złotymi literami w annałach literatury i malarstwa polskiego.

bohdan


 

Piotr Smoliński


Mieczysław Czychowski, zapomniany artysta?

Nazwisko tego niezwykle utalentowanego poety, malarza i rzeźbiarza nie funkcjonuje w kanonach lektur szkolnych czy akademickich. Lubił Kaszuby, chętnie przyjeżdżał do Kartuz i Żukowa. Był przez cztery dekady czołową postacią życia literackiego na Wybrzeżu. Zmarł w roku 1996 w Gdyni, a jego twórczość jest dzisiaj zapomniana. On sam spoczywa na cmentarzu w malutkiej miejscowości Rzekuń k. Ostrołęki. Malował i rzeźbił lewą ręką.

Mieczysław Czychowski do Kartuz, Żukowa i Chmielna przyjeżdżał na zaproszenie Stanisława Zielińskiego. Ma w swoim dorobku prace plastyczne, które przedstawiają fragmenty kartuskich ulic, drzewa na ulicy Klasztornej, pejzaże z okolic Chmielna.

 

Mieczysław Czychowski na ulicy w Żukowie. Arch. Marii Dombek.

 

Instalacja, która niegdyś stała przy wjeździe do Żukowa. Projekt M. Czychowski. Identyczna stała w centrum miasta. Arch. Marii Dombek.

Mieszkańcy Kaszub mieli niegdyś okazję kupić prace Mieczysława Czychowskiego, bo Stanisław Zieliński, po organizowanych przez siebie plenerach, wystawiał dzieła poety na licytację. Było to w latach 60. i 70. W samych Kartuzach znajduje się kilkanaście obrazów Czychowskiego.

Posiadacze tych dzieł sztuki często nie zadają sobie sprawy z tego co też wisi u nich na ścianie. Nie wiedzą dokładnie kto te obrazy namalował.

 

Jako uczeń Liceum w Orłowie. 1949 – 1951. Fot. archiwum rodzinne

 

Z córką nad brzegiem Narwi, która płynie nieopodal rodzinnego domu. 1979. Fot. Stanisław Zieliński.

Mieczysław Czychowski to jeden z największych talentów powojennej poezji polskiej. Napisał wiele pięknych wierszy. Oprócz tego rysował, malował i rzeźbił. Okazjonalnie zajmował się architekturą i plakatem. Funkcjonował prawie wyłącznie w miejscu swojego zamieszkania – w Gdańsku, m.in. dlatego na scenie ogólnopolskiej nie został doceniony. Wszystkie tomiki wydał w prowincjonalnym Wydawnictwie Morskim. Obrazów prawie nie wystawiał poza Wybrzeżem.

Miesiąc po śmierci Mieczysława Czychowskiego krytyk Maciej Geysztor pisał na łamach czasopisma „Autograf”: Los Czychowskiego (…) może być ostrzeżeniem, że największa nawet indywidualność twórcza może pozostać niedostrzeżona, jeśli nie potrafi sama, lub przy czyjejś pomocy, „sprzedawać się” na ogólnokrajowym rynku wydawniczym.

 

fot. zbiór prywatny/ PS

 

Zbiór prywatny. Fot. PS

Nie umiał się wypromować i nie miał przychylnych sobie krytyków. Nawet studenci filologii polskiej na Uniwersytecie Gdańskim (nawet większość pracowników katedry polonistyki tej uczelni!) nie ma dzisiaj pojęcia, kim był. To samo jeśli chodzi o studentów czy pracowników katedry historii sztuki i ASP Gdańsk (wyniki ankiety). Mamy do czynienia z dziwną sytuacją, bo mowa o nie byle kim – Mieczysław Czychowski od końca lat 50. aż do swojej śmierci był w gdańskim środowisku twórczym postacią niezwykle ważną i powszechnie znaną.

Wydał kilka znaczących tomików poezji, które ilustrował swoimi pracami plastycznymi. Malował przede wszystkim pejzaże, portrety, rysunki postaci, kompozycje abstrakcyjne (abstrakcja geometryczna i biologiczna). Wszystkie jego dzieła mają niepowtarzalny charakter, są napiętnowane osobowością twórcy. We wszystkich uprawianych przez siebie dziedzinach sztuki Mieczysław Czychowski wypracował własny, niepowtarzalny styl.

 

Zbiór prywatny. Fot. PS

 

Zbiór prywatny. Fot. PS

Prof. Kazimierz Nowosielski, wykładowca Uniwersytetu Gdańskiego, powiedział w gdańskiej Panoramie – Poezja u [Czychowksiego] jest szalenie malarska, a zaś malarstwo charakteryzuje się dużą dozą liryczności, czułości, poetyckiej wrażliwości. Obie te rzeczywistości, obie te wypowiedzi artystyczne charakteryzuje jakaś czułość egzystencjalna, czułość wewnętrzna. On widzi sercem, bym powiedział. Tak w swoim malarstwie, jak i w swojej poezji.

Był ignorowany przez środowiska plastyków. Uważano, że jest poetą. Także przedstawiciele środowisk literackich nie do końca uznawali go za swojego. Spełniał się w dwóch pokrewnych dziedzinach, malując i pisząc. Nie mógł się do końca zdecydować. Ostatecznie funkcjonował poza oficjalnymi środowiskami. Złośliwcy mówili, że jest „najlepszym poetą wśród malarzy i najlepszym malarzem wśród poetów”.

 

Zbiór prywatny. Fot. PS

 

Baby. 1965. Fot. MC, archiwum rodzinne

Mieczysław Czychowski wraz z rzeźbiarzem Bronisławem Tuskiem i wybitnym grafikiem Ryszardem Stryjcem współtworzył czołówkę tzw. gdańskiej bohemy artystycznej. Tych troje przyjaciół otaczała grupka młodzieży aspirująca do bycia artystami. Szczególnie hołubiony był Czychowski, który prowadził bardzo „swobodny” tryb życia. Ten fakt jednych od niego odpychał, innych przyciągał.

Są tacy literaci czy malarze, którzy mają ustabilizowane życie rodzinne i zawodowe. Mają gdzie mieszkać, dokąd pójść. Ich nazwiska nie kojarzą się z osobistą tragedią, czasem nawet tragiczną śmiercią. Drudzy łamią wszelkie zasady obyczajowości. Oprócz pisania wierszy nie zajmują się niczym innym, chyba że kolejną formą sztuki. Latami klepią biedę. Nie przynoszą do domu wypłat, bo nie wstają rano do pracy

 

Na ostatniej wystawie w Gdańsku. 1995r. Fot. archiwum rodzinne

 

Dom rodzinny w Dzbeninie k. Ostrołęki. 2012. Fot. PS

Do tych drugich należał Mieczysław Czychowski. Nie stronił od alkoholu. Dramat potęgowała tragedia rodzinna. Przez ostatnie 20 lat życia przeżywał kryzys twórczy. Dało o sobie znać wypalenie literackie. Zaczął więcej malować. Jego prace charakteryzują się m.in. tym, że powstawały na byle czym. Na papierze pakowym, bibułach. Był to zabieg celowy, dla uzyskania pewnego malarskiego efektu.

Urodził się we wsi Dzbenin k. Ostrołęki w roku 1931. W 1945 stracił prawą dłoń, bo wraz z kolegami rozbrajał znalezioną w polu minę. Ojca zamordowano tuż po wojnie jako przedstawiciela władzy komunistycznej (był sołtysem), choć komunistą nie był. Cztery lata później Mieczysław Czychowski wyjechał do Gdyni, żeby podjąć naukę w Liceum Sztuk Plastycznych w Orłowie. W roku 1957 ukończył wydział malarstwa w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku.

 

Dom rodzinny w Dzbeninie k. Ostrołęki. Strych. 2012. Fot. PS

Był wielokrotnie odznaczany za działalność twórczą. Otrzymał wszystkie możliwe nagrody poetyckie na Wybrzeżu, wielokrotnie był stypendystą Wojewody Gdańskiego. Wygrywał konkursy, potem sam zasiadał w jury. Odznaczano go m.in. medalem Zasłużony Ziemi Gdańskiej. Otrzymywał ordery państwowe.

Utrzymywał siebie, żonę i troje dzieci przede wszystkim z renty i ze stypendium Związku Literatów Polskich, Związku Artystów Plastyków, Ministerstwa Kultury i Sztuki. Dorabiał najróżniejszymi zleceniami, np. w latach 50. stworzył projekt dekoracji wnętrz Filharmonii Bałtyckiej. Sprzedawał obrazy, ale najczęściej za marne grosze.

 

Dom przy ulicy Kręckiego w Gdańsku – Oliwie. Pracownia. 2012. Fot. PS

 

W tym bloku przy ulicy Świętojańskiej w Gdyni mieszkał w latach 1962 – 1963. 2012. Fot. PS

Zmarł 23 stycznia 1996 roku o godzinie 19:20 na łóżku szpitalnym w Gdyni Redłowie. Orzeczenie lekarskie – rak mózgu. Wcześniej w Gdańsku poeta przeszedł operację wycięcia fragmentu płuc (rak spowodowany m.in. paleniem olbrzymiej ilości papierosów), ale choroba po pół roku dała przerzuty na inne organy.

O jego śmierci pisano w całej prasie w Gdańsku i rodzinnej Ostrołęce, sporadycznie w innych regionach Polski. Włodarze Gdańska postanowili dopłacić do pogrzebu. Poeta chciał, aby pochowano go wraz z matką. Spoczywa na cmentarzu w Rzekuniu k. Ostrołęki, w grobie rodzinnym.

 

Blok przy ulicy Kartuskiej w Gdańsku, w którym mieszkał od połowy lat 60’. 2012. Fot. PS

 

Ulica Mariacka w Gdańsku. Pierwszy od lewej – niegdyś siedziba gdańskiego oddziału ZLP, na dole mieściła się Kawiarnia Literacka. Tam M. Czychowski malował, tuż za drzwiami. Dzisiaj restauracja. 2012. Fot. PS

W ostatnich miesiącach życia poetą opiekowała się siostra Zofia. Opuszczony przez żonę i wyrzucony z mieszkania przy Kartuskiej w Gdańsku dogorywał w „pracowni” w Oliwie. Bez prądu, w pokoju z powybijanymi oknami, z masą niezapłaconych rachunków. W powietrzu wciąż wisiała aura niezwykle okrutnego morderstwa, którego tam kiedyś dokonano na młodym poecie i grafiku Zdzisławie Augustynie Malinowskim.

Wspomina prof. Kazimierz Nowosielski: Kiedy w połowie sierpnia 1995 roku przyszedł do mnie, zmęczony, ledwie trzymający się na nogach, powiadając, że wyrzucono go z mieszkania przy Kartuskiej, i że wszystkie rzeczy są teraz na Kręckiego – uświadomiłem sobie, że Jego życie zatoczyło okrąg, i że tak oto zamyka się ono ciemnym, dławiącym węzłem. Pomieszczenie w Oliwie, do którego przyszło Mu wrócić, Jego niegdysiejsza pracownia, przez kilkanaście lat zionęło mroczną, głuchą pustką. Od czasu, gdy w okrutny sposób zamordowano w nim człowieka (…). Na podłodze leżały stosy brudnych rzeczy, byle jak poskładane sterty papierów i książek, przez wybite okno wdzierał się wilgotny, jesienny chłód. (…) Przy drżącym blasku świeczki długo w noc z rozmaitych miejsc wyciągał swoje stare, jeszcze z licealnych lat rysunki, pozdejmowane z blejtramów olejne prace z okresu studiów, poniszczone tempery. Z pewną czułością wygładzał je tą swoją jedną ocaloną z wojny ręką, z trudem opowiadając o swoich początkach, o nadziejach, jakie wiązała z Nim Matka(…). W tym zimnym, teraz tak jak i On okaleczonym mieszkaniu, gdzie nawet elektryczne kontakty powyrywano ze ścian, w latach sześćdziesiątych przeżył chyba najwspanialszy okres swojej twórczości.

 

Grób na cmentarzu w Rzekuniu. 2012. Fot. PS

 

Grób na cmentarzu w Rzekuniu. 2012. Fot. PS

Pisano w prasie tuż po zgonie artysty: Poeta, który przez dziesięciolecia był gwiazdą pierwszej wielkości na firmamencie wybrzeżowego Parnasu, otoczony niegdyś całą gromadą wielbicieli grzejących się w jej blasku (…) umierał w samotności, pozbawiony godziwych warunków egzystencji, nawet domu, do którego mógłby powrócić ze szpitala (…). Kilka miesięcy temu wydawało się, że los dał mu kolejną szansę. Operacja przebiegła ponoć pomyślnie, na szpitalnym łóżku powstał cykl składający się z dziesiątków miniaturowych portretów, które wraz z pastelami-pejzażami złożyły się na otwartą latem ub.r. w galerii GTPS „Punkt” wystawę. To było chyba najbardziej dojrzałe w jego dorobku malarstwo. (…) „Stary lew jeszcze raz zaryczał”. Niestety, po raz ostatni.

Kiedy latem 2012 roku odwiedziłem cmentarz w Rzekuniu nie mogłem odnaleźć grobu Czychowskiego. Przez ponad dwie godziny krążyłem między pomnikami i pytałem się ludzi gdzie spoczywa poeta. Nawet stary grabarz tego nie wiedział. W Ostrołęce o twórczości Czychowskiego wiedzą wyłącznie wtajemniczeni. Tylko w Dzbeninie, wsi w której się wychował, chyba każdy wskazałby dom jego matki, dzisiaj opuszczony.

 

Wystawa prac w Muzeum w Ostrołęce, w roku 2001. Fot. K. Nowosielski

 

Klub Rudy Kot w Gdańsku. To tutaj tętniło życie artystyczne miasta. 2012. Fot. PS

Warto poczytać wiersze tego autora, w Internecie poszukać reprodukcji jego obrazów. To trudne malarstwo i jeszcze trudniejsza poezja.

Los Czychowskiego pokazuje, jak niewiele zależy od nas samych. Warto wspomnieć chociażby Edwarda Stachurę, który dzisiaj jest bardzo znanym twórcą. To przecież Czychowski go wypromował. Stachura wiedział, że jako poeta nie dorasta Czychowskiemu do pięt (pisał o tym w listach). A pomimo tego to on wszedł na stałe do świadomości szerszego grona miłośników klasyki literatury polskiej.

Napisałem na podstawie wywiadów z lat 2011-2013. Nie istnieje żadna publikacja książkowa, opisująca życie i twórczość M. Czychowskiego, poza niekompletną broszurą wydaną przez rodzinę, w której nie opisano wielu kontrowersyjnych wątków biografii.



Z HANKĄ BIELICKĄ - ostatni raz próbował dojść do słowa Marek Różycki jr.

$
0
0

HANKA BIELICKA – umarła ze śmiechu…

 

 

Z HANKĄ BIELICKĄ - ostatni raz próbował dojść do słowa

Marek Różycki jr.

 

 

     -- Rozmawiałem z Panią już kilka razy i zawsze wychodził… Pani monolog, a ja zmuszony byłem później „dosztukować” niejako moje pytania… Proszę, błagam… o dyscyplinę odpowiedzi na moje pytania…

     Podrobić ani pomylić Panią nie sposób. Jako aktorka charakterystyczna, posiadająca dar satyrycznej obserwacji…

 

     -- …do końca nie wiadomo, na czym polega atrakcyjność aktora. Taki Fernandel, jakiż on był brzydki – ogromne końskie zęby – a jaki był kochany. Albo Louis de Funes… We Francji aktorzy epizodyczni, charakterystyczni – są bardziej kochani, niż największe gwiazdy. Widz bowiem utożsamia siebie lub bliskiego sobie człowieka z tym aktorem: „O, popatrz, widzisz – to wuj Bronek jest właśnie taki; o tak postępuje, tak właśnie mówi, podobnie wygląda…”

 

     -- No tak, rodzina, ach, rodzina…

 

     -- Marian Jonkajtys powiedział mi, że jestem ostatnim Mohikaninem monologu kreacyjnego. To znaczy, że w monologu kreślę postać, przedstawiam sytuację i sprawę. Myślę, że do tego potrzebna mi była zarówno szkoła teatralna, jak i wiele lat teatru dramatycznego. Na estradę weszłam jako artystka dramatyczna, ale w monologu nie chowam się za rolą Dulskiej, Żabusi, Mańki – jestem sobą i przedstawiam żywą osobę, raz głupszą, to znów mądrzejszą, bardziej kokietliwą, pretensjonalną, prostą czy złożoną. Moim wielkim zwycięstwem jest to, że potrafiłam obronić się przed pokusą, by być inną.

 

   -- Ale…

 

     -- Osiemdziesiąt procent zasługi należy do autora tekstu. Zaczęłam od poezji, piosenek, ballad podwórkowych. Kiedy jeszcze nie bardzo wiedziałam, co ja na tej estradzie będę robiła, Sempoliński przyniósł mi trochę tekstów. Było wiele prób i poszukiwań, dopiero później zaczęli dla mnie pisać monologi Gozdawa i Stępień, Brzeziński, Baranowski dla „Podwieczorku przy mikrofonie”, Wiktorczyk. Przysposabiałam także dla swojego repertuaru felietony Wiecha. Przez długi czas byłam wielką niewiadomą. Ja naprawdę – choć może mi pan nie uwierzy – wykreowałam się dopiero w drugiej dekadzie lat 80. , po trzydziestu, czterdziestu latach pracy…

     „Podwieczorek przy mikrofonie” przez 25 lat   spopularyzował mój głos – co dwa tygodnie nowy monolog, nie bardzo nauczony, nie dopracowany do końca, nie dopisany. Praca w szaleńczym tempie. To wszystko razem troszeczkę pachniało złym gatunkiem.

 

     -- Teraz…

 

   -- Kiedy do niedawna te same teksty brałam na warsztat, próbowałam i porządnie przygotowywałam – one nabrały barw, swoistego kolorytu i lepszego charakteru. Moja matka, słuchając tego mojego krzyku zawsze mówiła: „Boże, ale ty się bałaś, Hanka!...” Bo ja mam ogromną tremę, boję się i kiedy nie bardzo znam tekst, mówię strasznie szybko i bardzo głośno. Wie pan, wszystkie moje premiery przebiegały w takim szaleństwie, że ja nie bardzo wiedziałam, co mówię, gdzie mówię i jak mówię… Dopiero na trzecie, czwarte przedstawienie zaczynałam być przytomna i oswojona z tekstem. W teatrze dojrzewa się z próby na próbę, w trakcie przygotowań stale coś przyrasta do tej roli. A na estradzie trzeba brać monolog za łeb, trzeba go szybko zrobić, wprowadzić na dobre tory, dać mu swoistą barwę i jakąś wypukłość charakteru.

 

   -- Czyli…

 

   -- Mówiąc o warsztacie – zespole środków i chwytów rozśmieszania – sięgam do całego arsenału aktorskich pomysłów. Oczywiście, także wykorzystuję naturalne warunki swojego wyglądu. Daję upust wrodzonym skłonnościom do mówienia i do dowcipu; przyspieszony rytm słów, gestykulacja, świadomość zamykania zdań pointami. Wielokrotnie powtarzam dany monolog, ale wykonuję go zawsze inaczej. Nigdy nie robiłam żadnej roli czy monologu jako formy ostatecznej; zostawiałam mały margines na improwizację. Pozwalałam sobie iść za nurtem bieżącego dnia, który dokonkretyzował kreowane przeze mnie postacie, przedstawiane sytuacje. Jest to także sprawa osobistej interpretacji, usposobienia w danym dniu. Nie inaczej bywa z moimi rolami filmowymi, gdzie scenarzyści „kupują mnie już gotową” i niejako pode mnie piszą mi role, kwestie, teksty, wymyślają postaci.

 

     -- Przecież…

 

     -- W moich monologach – które najbardziej cenię – starałam się być zawsze rzecznikiem spraw i trosk milionów zwykłych ludzi. Portretuję statystyczną Polkę, która odznacza się sprytem, tupetem, dowcipem, często determinacją. Nigdy nie wyszydzam ułomności – wyśmiewam wady i przywary ludzkie, ale ciepło, z uczuciem. Muszę być czuła jak sejsmograf dokumentując i rejestrując życie – dostrzegać, co i jak się w nim zmienia. Zawsze starałam się, aby mój monolog był zawsze dialogiem z publicznością, z widownią – z ludźmi często trudnymi do rozbawienia, zmęczonymi, zawsze przywalonymi kłopotami. Na estradzie jestem w jakiejś euforii; mówię do kogoś, ale ten ktoś jest wyimaginowany. To nie jest publiczność, tylko osobowość publiczności i ja z nią dialoguję, z nią się śmieję i przeżywam.

 

     -- Bywa…

 

     - Tyle lat ludzi bawię, więc mam u nich kredyt zaufania. Kiedy pojawiam się na scenie i zaczynam mówić – pękają bariery. Dla młodych ludzi wychowanych na kulturze rocka, którzy nie przyzwyczaili się do tego typu rozrywki, jestem jak piramida Cheopsa, prawie Matuzalem… Za kilka miesięcy stuknie mi dziewięćdziesiątka, a oni… te 60-65 lat mniej. Zdaję sobie sprawę, że do niedawna zastanawiali się: co ona może tutaj jeszcze zrobić, czym porwać, zadziwić…

 

   -- A jednak…

 

 

 

       „Hanka mogłaby recytować książkę telefoniczną, a sala i tak ryczałaby ze śmiechu. Podejrzewam zresztą, że czasem tak robiła… Tylko w takim tempie, że zanim ktokolwiek się zorientował, już się kłaniała, podczas gdy sala szalała z zachwytu”.

                                                                                                       Eryk Lipiński  

 

 

    

     -- Bardzo dużo zawdzięczam panu Zbyszkowi Korpolewskiemu, Danielowi Passentowi i Markowi Grońskiemu, którzy pisali dla mnie monologi, te z najwyższej półki – „z bieżącego dnia”. Było to zawsze moim marzeniem: ja – osoba dojrzała, jak gdyby z tamtej epoki, ale myślenie współczesnych nam młodych ludzi. To znaczy, występuję z pozycji ciotki, która się orientuje, która tkwi w rzeczywistości, wie, co w trawie piszczy, ma młody umysł i duszę…

 

     -- No tak…

 

     -- Wiele trzeba umieć, aby estrada miała walor, aby to była sztuka i miała formę zdecydowaną. Jak się powie Kwiatkowska, Kobuszewski, Bielicka, Janowska, Michnikowski, a z młodszych, Łazuka - to ludzie konkretnie wiedzą, co ten człowiek sobą reprezentuje. Znaczy to, że zaistniał w wyobraźni publiczności, wypracował swój styl i charakter. Wykreował swoją osobowość sceniczną. Studiowałam i terminowałam u Zelwerowicza, partnerowałam słynnym kolegom i koleżankom, że wspomnę Sempolińskiego, Melinę, Kurnakowicza, Perzanowską, Zimińską, Muszyńskiego. Podpatrywałam, uczyłam się pragnąc osiągnąć szczyty skupienia, koncentracji, precyzji. Przede wszystkim zaś – uczyłam się i poznawałam siebie.

 

     -- Z początku…

 

   -- Robiłam wszystko – grywałam rzeczy dobre i złe, miałkie i bardzo wartościowe. Ale zawsze z wielką pasją i odpowiedzialnością angażując w występ cały swój warsztat. W teatrze miałam dobre recenzje. Pisali, że zdolna, że następczyni Ćwiklińskiej, że ciekawa osobowość. Na estradzie zaś przeważnie byłam krytykowana – że humor za prosty, za łatwy, za pospolity. Oczywiście, bywał i tekst słabszy, wtedy wkładałam w jego przygotowanie więcej pracy, wyobraźni, serca. Publiczność wyczuwała i doceniała te moje starania. Robiłam znakomite kreacje, wkładałam piękne kapelusze – stąd właśnie zrodziła się moja namiętność do kapeluszy… Mamusia tak mi mówiła: „Jak się pięknie ubierasz, dziecko, to pewnie tekścik szwankuje…”

 

     -- Wielu sądzi…

 

 

 

     „Najpiękniejsza chrypka świata” – powiedzieli o artystce Gozdawa i Stępień; „umie na pamięć tekst, zanim go jeszcze autor zdążył napisać” – dodał Ludwik Sempoliński. Pierwszy z tych komentarzy w jakimś stopniu określa sceniczną osobowość artystki, drugi mówi coś o stylu jej pracy. Bo też jest Hanka Bielicka kobiecym szatanem, który dwoi się i troi na wszystkich frontach, jakie zdołała wymyślić współczesna kultura masowa”.

                                                                                                         Witold Filler

 

 

     -- W życiu prywatnym też jestem taka pyskata. Po części moja prywatność wychodziła na scenie. Jestem spontaniczna, pełna życia, wigoru, energii, temperamentu, w nieustannym ruchu. Pamiętam, jak Zelwer zapytał mnie: „Pani Bielicko – zawsze mówił pani Bielicko – co Pani dała szkoła?” Kiedy się tak   zastanawiałam, odpowiedział: „Jak pani do nas przyszła, to pani przyniosła ze sobą mniej więcej dziesięć kubłów wszystkiego: talentu, dynamiki, humoru, krzykliwości. Z tego odlaliśmy siedem – trzy kubły zostały… Niech pani pamięta, że te trzy kubły to jest jeszcze na co najmniej dziesięć aktorek! Wystarczy tego pani do końca życia…”

     Jestem rzadkim komikiem, bo w życiu prywatnym też mam poczucie humoru. Komicy zaś żyją skromnie, nie udzielają się publicznie, zazwyczaj w życiu prywatnym są smutasami… Ja na przykład teraz, kiedy dokuczają mi różne dolegliwości związane z wiekiem – bardzo często powtarzam za Boy’em : „Reumatyzmy już łupią , / Coraz bardziej jest głupio, / Czują już moje kości – / Przedsmak wieczności”( …)

 

     -- Czy wie Pani…

 

     -- Zdaję sobie sprawę, że wartością mego humoru jest dynamika. Ja nie wyciskam dowcipów, nie staram się rozbawić ludzi na siłę. Opowiadając, pytlując, przelatując z tematu na temat, myląc się, powtarzając, przepraszając – stwarzam sytuację, pokazuję postać. Ale ja taka sama jestem w życiu. Moja mamusia zawsze mówiła: „Jak nie odgadasz na scenie, to na schodach odgadasz i tak”. Ta moja wrodzona pogoda ducha pomaga mi żyć.

     Jestem życzliwa ludziom – zaraz w sklepie robi się jaśniej i w kolejce wszyscy się uśmiechają… Przed paru laty miałam taki wypadek – stoję w kolejce na poczcie i podchodzi do mnie jakaś pani mówiąc dosłownie z pretensją w głosie: „Proszę pani! Przecież pani wygląda jeszcze młodziej niż w telewizji!” Ja na to : „To się pani powinna cieszyć…” A ona: „Właśnie, że nie, bo powiedziałam dzieciom, że panią fotografują przez jakieś siatki czy pończochy – tak jak tę Marlenę Dietrich”. Ja mówię: „To było dawno, w Metro-Goldwyn-Mayer, teraz się tego nie używa…” Na co ona: „No, to co ja mam teraz dzieciom powiedzieć?” Odrzekłam: „Prawdę…” Oczywiście, wszyscy zaczęli się śmiać… Jak idę ulicą, to nawet z tramwaju machają, posyłają całusy, tak, jak gdyby się na co dzień ze mną znali. Mnie popularność nie męczy, bo nie zjawiła się nagle – w ciągu tygodnia czy miesiąca – tylko jest wynikiem mojej wieloletniej, ciężkiej pracy.

 

     -- Jak…

 

     -- Atmosfera ciepłego domu rodzinnego ukształtowała moją wrażliwość, osobowość. Jestem pewna, że udane dzieciństwo, młodość – rzutują na całe życie człowieka. Szczególnie – ciepło rodzinne, wzajemny szacunek, życzliwość, poczucie humoru i to, że rodzice z siebie żartowali. Ojciec z uzdolnieniami artystycznymi, pomimo że był typowym urzędasem… Dom pełen był gości, ciągle coś się działo. Albo grałyśmy z siostrą na pianinie, albo odgrywałyśmy jakieś przedstawienia; pełno było bibułek, kapeluszy, rozmaitych strojów. Tej wyobraźni rozbudzonej w dzieciństwie wystarcza na całe życie!

 

 

     „(…) znakomita aktorka nie zadowala się zabawą kosztem postaci demonstrowanej, nie tylko ją krytykuje, ale i wyposaża w niezmiernie cenne właściwości ciepła aktorskiego i ludzkiego zrozumienia. Pomaga tu ujmujący i dyskretny uśmiech, harmonia gestu i intonacji – przy czym każdy epizod jest odmienny, świadcząc o wielkim bogactwie aktorskich pomysłów!”

                                                                                              Wojciech Natanson

 

     -- Kiedy…

 

     -- Proszę pana, można na estradzie zrobić wszystko, nawet cielca złotego na głowę sobie wsadzić, ale jak to się publiczności nie podoba, to będziesz musiał zejść ze sceny i opuścić kurtynę.

     Ludzie cieszą się, że jeszcze jakoś wyglądam, że jeszcze się ruszam, że nie jestem bardzo pomarszczona… I klawo!...

 

     -- No cóż…

 

     -- Ja pan zauważył, w domu mam bardzo cicho i spokojnie. Dwa psy, kot, gosposia, od czasu do czasu przychodziła siostra. Dom traktuję jako azyl. Stare meble, kominek, świeczniki. Niemniej życie mam ciągle czymś wypełnione, tak że naprawdę to ja do tego domu tylko wchodzę i wychodzę. Ale nawet przez te dwie, trzy godziny znajduję w nim odpoczynek. Nie odczuwam samotności; nigdy też nie tęskniłam za dzieckiem – za bardzo byłam zapracowana.

 

     -- Hmm…

 

     -- Zelwer przekazałam prawdę, że najwyższym dobrem aktora jest jego nazwisko; trzeba najpierw się o nie bić, a potem bronić go i nie odstępować! Doświadczeni aktorzy mówili: niech recenzenci piszą źle, albo dobrze, byle pisali z nazwiskiem… Ludzie muszą identyfikować artystę, a popularność, zainteresowanie tworzy się w rozmaity sposób. Pamiętam, byłam w objeździe w Sandomierzu i akurat tam właśnie – blisko dziewięćdzięcioletnia – Ćwiklińska grała w sztuce „Drzewa umierają stojąc”. W wolny wieczór poszłam do teatru i widziałam, jak ona występuje. Tam jest taki moment, jak ona sama tańczy walca z radości i potem pada na fotel… Cała publiczność wstała i poszedł szmerek po sali: „Umarła! Umarła…” A ona wstała i słyszałam głosy publiczności: „Nie! A jednak żyje!...” To wszystko tworzy aurę niezwykłości, ciekawości, atrakcyjności.

 

     -- A…

 

     -- Wiem, chciał pan zapytać o mój znak zodiaku. Jestem zajadłym Skorpionem… Zrozumiałam, że nie należy się nigdy poddawać. Trzeba umieć porażki przekuwać w zwycięstwa. Jak Scarlett O’Hara mówię: „Jutro się pomartwię… Jutro o tym pomyślę… Prześpię tę noc z problemem i zobaczę…”

 

     --B…

 

     -- Skorpion pomaga mi we wszystkim – on zjada własny ogon, ale idzie wciąż do przodu…

 

     -- C…

 

     -- No właśnie, w końcu przecież jakoś żyjemy – takim widać jesteśmy narodem. Siedzi w nas ogromna siła witalna, która powoduje, że nie dajemy się i wciąż przemy do przodu, pomimo bardzo niesprzyjających „okoliczności przyrody”… – jak mawiał, bodajże, Jan Himilsbach.

     No to pogadaliśmy sobie… A pan, co tak się zasępił…

 

     -- Ależ nic… Dziękuję Pani za… rozmowę…

 

 

*     *     *     *     *     *

 

 

HANKA BIELICKA - zmarła 9 marca 2006 w Warszawie w wieku 91 lat.

 

W 1939 r. ukończyła Wydział Filologii Romańskiej Uniwersytetu Warszawskiego (zdobywając absolutorium, etap pisania pracy magisterskiej przerwał wybuch wojny) oraz Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej w Warszawie, w tym samym roku debiutowała jako aktorka. Współpracowała z Teatrem Polskim "Pohulanka" w Wilnie w okresie wojennym, po 1945 roku była związana z zespołami teatrów Dramatycznego w Białymstoku, Kameralnego w Łodzi, Współczesnego w Warszawie i Państwowego Teatru "Syrena" w Warszawie. W 1977 roku przeszła na emeryturę, ale nadal kontynuowała występy, zarówno teatralne i estradowe, jak i telewizyjne. Wielokrotnie występowała także poza Polską.

Podczas występu w krakowskim kabarecie "Siedem kotów" w 1947 r. poznała Bogdana Brzezińskiego, który obiecał napisać coś specjalnie dla Bielickiej. Kilka lat później stworzyła postać Dziuni Pietrusińskiej - komentującej paradoksy rzeczywistości sąsiedzkiej i ogólnospołecznej "paniusi miejsko-wiejskiej z dość poważnie zmąconym poczuciem własnych korzeni", jak scharakteryzował tę przezabawną postać sam autor.

Hanka Bielicka wygłaszała słynne monologi Dziuni z właściwym sobie temperamentem, w zawrotnym tempie. W tej roli bawiła publiczność i słuchaczy radiowego "Podwieczorku przy mikrofonie" przez 25 lat. Jako Dziunia wygłosiła ponad tysiąc(!) monologów. Charakterystyczny głos aktorki, który był przeszkodą przy obsadzaniu jej w wielu rolach teatralnych, tutaj okazał się ogromnym atutem. Aktorka była rozpoznawalna wszędzie i często przez przypadkowe osoby nazywana po prostu "Dziunią".

Hanka Bielicka zagrała także w ponad 20 filmach, m.in. "Zakazane piosenki", "Celuloza", "Cafe pod Minogą" i "Małżeństwo z rozsądku" oraz wielu serialach m.in. "Wojna domowa", "Palce lizać", "Badziewiakowie". Ostatnio zagrała w ekranizacji powieści Katarzyny Grocholi "Ja wam pokażę!", który na ekranach polskich kin miał premierę w lutym 2006.

Ela Sidi - Dziura w prześcieradle, albo instrukcja nocy poślubnej

$
0
0

Ela Sidi


Dziura w prześcieradle, albo instrukcja nocy poślubnej


 

Nikt nie wie dokładnie co dzieje się nocą pomiędzy parą kochanków, zwłaszcza zaś za zamkniętymi drzwiami sypialni ultraortodoksyjnych Żydów, którzy w blasku dnia żyją w odrębnych światach kobiet i mężczyzn, przestrzegając skromności w ubiorze oraz cnotliwości w myśli i w mowie.


Ultraortodoksyjni Żydzi nie mają możliwości czerpania wiedzy seksualnej z filmów, książek czy zabronionego w wielu domach Internetu. Dla kobiet źródłem wiedzy o seksualności jest matka albo starsza siostra, żona rabina i ewentualnie nauczycielka na przedmałżeńskim kursach dla panien w postępowych szkołach. Dla mężczyzn, którym bywa zabronione nawet spojrzenie na obce kobiety, najwyższym autorytetem w tej dziedzinie są świete ksiegi i rabin z osobistymi interpretacjami religijnych ksiąg i praw. O seksie w żydowskim, pobożnym domu nie mówi się przy świątecznym stole, ani w sobotni wieczór, kiedy zapala się świeczki i celebruje święty dzień wolny od pracy. Nie jest on też tematem w religijnych jesziwach czy w synagodze. Ileż, więc nazbierało się na jego temat mitów! Ile dowcipów, złośliwości i powiedzonek…

W jednym z popularnych filmów izraelskich pt. „Hakadosh” („Świety”) (1), którego realistyczna fabuła rozgrywa się w środowisku ultraortodoksyjnych Żydów w jerozolimskiej dzielnicy „Mea Szarim”, para młoda współżyje ze sobą przez dziurę wykrojoną w prześcieradle w okolicy narządów płciowych kobiety, rabin degraduje kobietę do narządów rozrodczych propagując ideę: „Jałowa kobieta nie jest kobietą”, że a scena inicjująca stosunki seksualne pomiędzy nowo poślubioną parą bardziej kojarzy się z brutalnym gwałtem niż z fizyczną miłością przynoszącą obojgu partnerom rozkosz. Czy tak faktycznie wygląda owiane tajemnicą sekretne życie płciowe ortodoksyjnych Żydów? Czy jest ono tylko powinnością małżeńską wypraną z emocji i zadowolenia? Czy faktycznie przyjemność, jaką czerpie się ze stosunków seksualnych jest niedozwolona, niekoszerna?


Hanoch Levin, wybitny dramaturg izraelski, mawiał z zazdrością, że religijne Żydówki mają stale na twarzy dziwny i spokojny uśmiech, będący niezbitym dowodem na to, że ich mężowie „wiedzą, co i jak im robić, żeby były szczęśliwe”.
Ultraortodoksyjne żydowskie społeczeństwo Izraela żyje według ściśle określonych praw, które prawie bez żadnych zmian obowiązują od stuleci i zapisane są w Biblii, Talmudzie i innych świętych księgach judaizmu oraz przede wszystkim w kodeksie religijnych praw żydowskich obowiązującym Żydów od połowy XVI wieku, zwanym Szulchan Aruch . Kodeks ten daje bardzo wyraźne i jednoznaczne wskazówki dotyczące postępowania w różnych sytuacjach. Są w nim rozdziały o pracy, świętach, koszerności, modlitwach, pożyczaniu pieniędzy, higienie i zdrowiu, czyli o tym, jak pobożny Żyd powinien żyć od chwili urodzenia aż do śmierci. Nie brak w nim nawet dokładnego instruktarzu na temat jak powinno zachowywać się w sypialni i podczas zajmowania się fizjologicznymi czynnościami…Obszerny rozdział poświecony jest życiu płciowym. Seks w judaizmie nigdy nie był czymś wstydliwym czy nieczystym, a na temat potrzeb seksualnych mężczyzn i kobiet są w kodeksie Szulchan Aruch bardzo dokładne wskazówki.

 

„Bądźcie płodni i rozmnażajcie się”


Przykazanie „bądźcie płodni i rozmnażajcie się”, pierwsze występujące w Torze jest w judaizmie szczególnie ważnym religijnym nakazem („micwą”) i wbrew mitom i niektórym rabinom, żydowscy mędrcy pochwalają życie płciowe nie tylko ze względu na możliwość dania życia potomstwu, ale i ze względu na potencjalne źródło przyjemności scalające rodzinę. Zaspokojenie żony, „uczynienie jej szczęśliwą” jest kolejnym nakazem obowiązującym mężczyznę, potwierdzonym w kontrakcie ślubnym. Mąż nieodbywajacy stosunków seksualnych z żoną daje jej akceptowany przez rabinat powód do rozwodu i naraża się na sankcje rabinackie oraz pogardliwe miano: „mored” – „buntownika”.


Według Talmudu ”mężczyzna bez kobiety nie jest mężczyzną”, a zgodnie z Kabałą i Świętą Księgą Zohar: „Dom, w którym nie odbywa się połączenie kobiety z mężczyzną nie zaznaje obecności Boga”.


Halacha stoi na stanowisku, że para może w miłości „robić wszystko, na co ma ochotę”, byleby za obopólną zgodą, w co nie jest wliczona możliwość wzajemnego całowania penisa i waginy oraz oglądanie narządów płciowych, przy czym najważniejsze jest zakaz „nie marnowania nasienia”, w których jest życie. Dlatego też mężczyzna nie może używać środków antykoncepcyjnych, ani się onanizować się z wytryskiem.


W stosunku do antykoncepcji kobiet święte księgi judaizmu nie zajmują negatywnego stanowiska, choć większość rabinów przywołując nakaz „bycia „płodnym i rozmnażania się” zakazuje antykoncepcji i udziela na nią kobietom zezwolenia tylko w wyjątkowych przypadkach.


Do współżycia seksualnego nazywanego przez ortodoksyjnych Żydów „przyjemnością soboty” lub „zanurzeniem pędzla w rurce” może dojść po 7 pełnych dniach od ostatniego dnia miesiączki, po rytualnym oczyszczeniu się kobiety w mykwie. Mężowi nie wolno zmuszać żony do stosunku, jeśli nie ma ona na niego ochoty. W judaizmie zakazany jest gwałt, kazirodztwo, zoofilia, a także współżycie Żydów z poganami. Według prawa halachicznego zabroniony jest homoseksualizm, za który obowiązywała w Biblii kara ukamienowania. Istnieją jednak reformowani rabini i odłamy judaizmu, które twierdzą, że jest on dopuszczalny.


Czy dobrze jest być żeglarzem?


Mężczyzna, według judaizmu, może mieć stosunki seksualne z innymi kobietami, o ile te są stanu wolnego: panny, rozwódki i wdowy. Jeśli czuje on „pociąg nie do pokonania” to, ma pełne prawo do pojechania do miejsca gdzie go nikt nie zna i zrobienia tam tego, „na co ma ochotę”, czyli skorzystania z usług prostytutek. Za zdradę żony nie ponosi on żadnych konsekwencji.


Mężatka zaś, która zdradziłaby męża (nawet takiego, który ją zostawił, zradził z inna kobietą, pobił czy przepadł bez dania jej getu - rozwodu) i zaświadczyło o tym dwóch, męskich świadków niepochodzących z jego rodziny, zostanie nazwana „prostytutką”, a ewentualne dzieci z takiego związku – „bękartami”(„mamzerim”). W ramach sankcji nie przysługują jej w takim przypadku alimenty, choć nadal zachowuje ona prawo do wychowania dzieci i do dziedziczenia wspólnego z mężem dobytku. W sytuacji zdrady mężczyzny przez żonę konieczny jest rozwód nawet, jeśli mąż wybaczył żonie niewierność lub namówił ją do niej czy zgodził się na nią.


Zgodnie z zaleceniami sławnego rabina, Mosze Ben Majmona, zwanego Rambamem, zabronione jest mężczyźnie powstrzymywanie żony przed przyjemnością samozaspokojenia seksualnego. Żydowski mędrzec, rabin Jaakow Yisrael Kanevski poucza, że kobieta i mężczyzna nie mogą współżyć ze sobą w gniewie i nienawiści. Powinnością mężczyzny jest obejmowanie i całowanie żony aż do momentu, kiedy przejdzie jej złość, negatywne emocje, pogodzi się ona z mężem i dopiero wtedy wypełniać będzie razem z nim nakaz „bycia płodnymi i rozmnażania się”.


Szulchan Aruch wyraźnie określa minimalne obowiązki męża wobec żony w zależności od wieku, sił i zawodu. Zdrowi i młodzi, niepracujący fizycznie mężczyźni, muszą trudzić się każdej nocy. Robotnicy wykonujący lekkie zawody (krawcy, i budowniczy) – raz w tygodniu, koniecznie w wieczór sobotni, a pracujący poza miastem dwa razy w miesiącu. Pasterze wielbłądów, zobowiązani są „zanurzyć pędzel w rurce” tylko raz w miesiącu, a żeglarze, co pół roku. Specjalne przywileje mają studiujący Pismo Święte w obcych miastach. Mają oni prawo oddalić się od domu i nie wykonywać małżeńskich obowiązków nawet przez 2-3 lata! Mężczyzna może również odpocząć od obowiązków mężowskich podczas choroby, ale nie dłużej niż 3 miesiące.


Są też pewne okoliczności, w których koniecznie mąż musi „uszczęśliwić żonę” – na przykład siódmego dni po skończeniu miesiączki, w jej płodny dzień, po oczyszczeniu się żony w rytualnej kąpieli i w noc przed wyjazdem z domu. Obowiązkiem mężczyzny jest zgoda na seks w momencie, w którym widzi on, że jego żona „upiększa się” i mówi mu miłe słowa (choć nigdy nie wulgarne, bo wtedy jest „hacufa” – bezczelna).


Kodeks żydowski podobnie jak Kamasutra opisuje dokładne pozy seksualne, zawiłe i niezbyt zrozumiałe, choć zawsze obowiązuje w nich pewna oczywistość zakluczająca się w tym, że kiedy „ona jest na górze a on na dole”, to nie jest to polecane, ponieważ należy to do kategorii: „chacuf” – „bezczelności”.


Potwierdzoną prawidłowością występującą w ortodoksyjnych rodzinach jest posiadanie wielu dzieci (nierzadkie są przypadki 11-12). Nakaz „bądźcie płodni i rozmnażajcie się” nadal obowiązuje, a prawa czystości („nida”) powodują, że życie płciowe koncentruje się w dniach kobiecej płodności. Jeśli dodamy do tego fakt, że bardzo wielu ultraortodoksyjnych Żydów nie pracuje studiując religijne księgi i mając z tego powodu nakaz „uszczęśliwiania żony” każdej nocy, sami zrozumiecie dlaczego w świeckim Tel Awiwie 2011 roku przyrost naturalny wyniósł 0, 6%, a w religijnej Jerozolimie 2.3% (2).


Poradnik dla dziewic i prawiczków


Na zakończenie pozwólcie, że przetłumaczę Wam kilka najważniejszych punktów współczesnej instrukcji obowiązującej ortodoksyjne żydowskie panny młode. Ponieważ zaś charedim używają pojęć związanych ze sferą seksualności pochodzących w wiekowych, halachicznych źródeł, niezrozumiałych nawet dla izraelskich, świeckich lekarzy, podaję kilka kluczowych terminów z leksykonu ortodoksyjnych Żydów:


Penis – „rozjemca”, „pędzel”, „organ”

Wagina – „to miejsce”, „miejsce, które kobieta sprawdza przez 7 dni”, „miejsce w dole”, „rurka”,

Współżycie seksualne – „spełnienie dobrego uczynku”, „religijny nakaz”, „trudny nakaz”, „przyjemność szabatu”, „zanurzyć pędzel w rurce”, „bija” – spółkowanie.

„Edukacja seksualna dla religijnych Żydów. Instrukcje zachowania się w noc poślubną.

Dokument wysłany przez „Wydział dla Młodych Par Światowego Centrum Agudat Israel” (3), przeznaczony dla uczniów jesziw:

„1.W pokoju, w którym odbywać się będzie wypełnianie nakazu „bądźcie płodni i rozmnażajcie się” powinno być ciemno. Jeśli jednak nie jest, należy zasłonić okno grubymi zasłonami, tak by światło nie przedostawało się do środka.

2. Przed aktem i po nim należy trzy razy umyć ręce.

3. Konieczne jest przeczytanie odpowiednich modlitw i błogosławieństw.

4. W pokoju, w którym wypełniany jest „dobry uczynek” nie powinno być religijnych ksiąg. Jeśli jednak one są, należy nakryć je podwójną zasłonką podobnie jak mezuzę.

5. Po wyjściu z toalety przed wypełnieniem nakazu, Pan Młody powinien lekko uderzyć siedem razy Pannę Młodą w kolana, żeby ta przestała myśleć o czymkolwiek innym poza „religijnym nakazem” i skupiła się wyłącznie na nim, po czym należy poczekać 12 minut.

6. Powinne być przygotowane dwie białe ściereczki.

7. Po przygotowaniach przystępuje się do wypełniania „trudnego nakazu”. W zupełnie zaciemnionym pokoju Panna Młoda rozbiera się ze wszystkich rzeczy otulając szlafrokiem, podobnie jak Pan Młody, który jako przygotowanie do współżycia powinien ją pocałować i objąć.

8. Panna Młoda kładzie się na plecach z rozstawionymi nogami i uniesionymi do góry biodrami. 9. Pan Młody wchodzi pomiędzy jej nogi, tak daleko jak tylko uda mu się to zrobić. Jego organ powinien być naturalnie twardym, a jeśli nie jest, Pan Młody nakazuje Pani Młodej wziąć go w ręce i pomóc stwardnieć, po czym Pan Młody poprosi żonę na głos by wzięła go w rękę i poprowadziła w miejsce, które sprawdzała przez ostatnie 7 dni.

9. „To miejsce w dole jest ciasne i ściśnięte”, dlatego kobieta powinna pomóc mężczyźnie w wypełnieniu trudnego nakazu.

10. Cały czas mężczyzna i kobieta powinni być przykryci, tak, aby na zewnątrz nie wystawała żadna część ciała.

11. Pan Młody wkłada stopniowo, wolno i mocno „pędzel” w „rurkę” od koniuszka po rękojeść, uważając przy tym by nie doszło do wyślizgnięcia się.

12. Pani Młoda chcąc pomóc Panu Młodemu może nasmarować „to miejsce” olejkiem przy pomocy pierwszej ściereczki.

13. Pan Młody musi przebić cienką błonę dziewiczą i pocieszyć Pannę Młodą, jeśli ta cierpi, tłumacząc jej, że ból jest jednorazowy, a ona wypełnia właśnie „dobry uczynek”, który można porównać z zakładaniem „tefilin” przez mężczyznę.

14. Pan Młody wychodzi z ciała kobiety dopiero po całkowitym wypłynięciu nasienia. Powinien wtedy wytrzeć się drugą ściereczką i natychmiast wyjść z łóżka.

15. Po „dobrym uczynku” należy trzykrotnie obmyć wodą narządy i ręce.

„Pan Młody powinien wymyć „mokry narząd” w wodzie, założyć na siebie okrycie i wymyć 3 razy ręce, po czym nalać czystej wody żonie do umycia się i rozkazać jej przynieść jedzenie, które go posili.

16. Panna Młoda po wypełnieniu nakazu „bądźcie płodni i rozmnażajcie się” koniecznie powinna szczęśliwym głosem pochwalić Pana Młodego i pogratulować mu wypełnienia trudnego nakazu.

Pewnie zgodzicie się ze mną, że szczególnie ostatni punkt instruktarzu wykazuje się mądrością i znajomością realiów małżeńskiej alkowy. Nie ma chyba szczęśliwszego mężczyzny od tego, który potrafi zadowolić swoją partnerkę i być podmiotem jej podziwu, nawet, jeśli tylko spełniał on z nią „dobry uczynek”.


Przypisy:

(1) „Hakadosz” – (hebr.) – „Święty”, reż. Amos Gitai, w rolach głównych: Yael Abecassis, Yoram Hattab, Meital Barda

(2) Dane statystyczne według Centralnego Urzędu Statystycznego, opublikowane we wrześniu 2011 roku

(3) Agudat Israel – (hebr.) Związek Izraela, (Agudas Jisroel (jidisz) lub Aguda) – międzynarodowa organizacja polityczna ultraortodoksji żydowskiej , założona w 1912 roku na konferencji w Katowicach Partie Agudat Israel w różnych krajach tworzą Światową Federację Agudat Israel.

 

***

 

 

O mnie

 

Jestem Polką i Izraelką. Absolwentką Uniwersytetu Gdańskiego, Wydziału Humanistycznego.
Od 1991 roku mieszkam na stałe w Izraelu. Przez lata zajmowałam się zawodowo grafiką prasową.
Pracowałam w księgarnii Edmunda Neusteina, w polskojęzycznej gazecie „Nowiny-Kurier"
i w "Maarivie", tłumaczyłam teksty z języka hebrajskiego na polski i miałam przygodę z telewizyjnym dubbingiem.

W 2009 roku wydałam w wydawnictwie "Semper" swój powieściowy debiut literacki pt. "Biała cisza".

Wydanie książki "Izrael oswojony" o codziennym Izraelu i Izraelczykach (wydawnictwo "Muza", seria: "Spectrum poleca") zostało przesunięte z maja 2013 roku na wrzesień.

Obecnie piszę trzecią książkę i pracuję w izraelskiej gazecie "Haaretz".

Drodzy czytelnicy, moja najnowsza książka o Izraelu i Izraelczykach „IZRAEL OSWOJONY” z (wydawnictwo „Muza”, seria: „Spectrum poleca”, 560 str. i ok.90 zdjęć) będzie do kupienia w polskich księgarniach i przez internet od połowy września !!!! Serdecznie zapraszam do czytania. Pozdrawiam wszystkich i dziękuję za komentarze

Ela Sidi

Kalina Izabela Zioła - Poznawanie świata

$
0
0

Kalina Izabela Zioła


Poznawanie świata

                

Arkady Fiedler, znany prozaik, podróżnik, przyrodnik i reportażysta urodził się 28 listopada 1894 roku w moim rodzinnym mieście, Poznaniu. Jego ojciec, Antoni Fiedler, poznański poligraf i wydawca, jako pierwszy nauczył go dostrzegać piękno przyrody, zauważać to wszystko, na co nikt inny nie zwracał uwagi. W drobiazgach dostrzegać ważne, interesujące szczegóły. Ta wiedza przydała mu się później podczas pisania niezapomnianych przez nas wszystkich książek.

Fiedler ukończył gimnazjum w Poznaniu, a następnie rozpoczął studia filozoficzne i przyrodnicze na dwóch uniwersytetach – Jagiellońskim i poznańskim. Niestety, pierwsza wojna światowa przerwała jego naukę. Wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim w latach 1918 - 1919 i został wybrany do Komitetu Jedenastu Polskiej Organizacji Wojskowej Zaboru Pruskiego oraz był kierownikiem Działu Organizacyjnego w Dowództwie Żandarmerii Krajowej. Został oficerem Wojska Polskiego, porucznikiem. W roku 1922 -1923 studiował i ukończył Akademię Sztuk Graficznych w Lipsku zdobywając tytuł mistrza chemigrafii.

Zadebiutował w roku 1917 na łamach poznańskiego dwutygodnika “Zdrój” wierszem “Czerwone światło ogniska”. A więc swą karierę literacką rozpoczął jako poeta. Pierwszą książkę, „Przez wiry i porohy Dniestru”, wydał w 1926 roku. Był to początek serii podróżniczych książek, z których Fiedler znany jest na całym świecie. W swoją pierwszą wielką podróż wyjechał w 1927 roku. Była to wyprawa do Południowej Brazylii. To stamtąd przywiózł wrażenia, opisane w książkach „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele” i „Wśród Indian Koroadów”. Jego najgorętszym marzeniem była podróż do Amazonii. Udało mu się je zrealizować w 1933 roku. Owocem tej wyprawy były książka „Ryby śpiewają w Ukajali”. Przyniosła ona autorowi ogromną popularność. I nic dziwnego. Potrafił pokazać w niej cuda I dziwy amazońskiej dżungli. Czytając tę książkę widziałam zwierzęta i barwne motyle Ameryki Poludniowej, słyszałam spiew ptaków, skrzeczenie papug... I poznawałam ludzi, którzy przewijali się przez kartki książki. I tych dystyngowanych, podróżujących wielkim statkiem, i tych zamieszkujących Amazonię - podróżników, awanturników, przemytników, Indian. Piękne kobiety, wielkie miłości I podłe zdrady... A wszystko to podane z właściwym autorowi dystansem i humorem. W czasach, gdy pierwszy raz siegnęłam po książkę Fiedlera, niemozliwe były dla mnie jakiekolwiek podróże. Nie było też wtedy programów Discovery, które przybliżyłyby mi taki egzotyczny świat. A zawsze chciałam poznac dalekie kraje. Arkady Fiedler w jakiś sposób umożliwił mi to. Wraz z nim wędrowałam po dżungli, płynęłam łodzią po wodach rzek...

Wybuch drugiej wojny światowej zastał Fiedlera na bajkowej wyspie Tahiti. Zrezygnował z pobytu w ”raju”, by bić się za ojczyznę. Przez Francję ruszył do Anglii, gdzie poznał bohaterskich polskich lotników, walczących w Bitwie o Anglię. Podczas tych spotkań powstała słynna książka “Dywizjon 303”, będąca do dzisiaj lekturą szkolną. Jej dynamiczna akcja, autentyzm I niesamowity ładunek emocjonalny sprawiają, że czytelnik prawie uczestniczy w opisywanych wydarzeniach. Książka nie mogła zresztą być inna, gdyż powstawała “na gorąco”, podczas akcji wojennych. Przedruki jej krążyły podczas wojny po Polsce, dodając odwagi I podnosząc ducha polskim żołnierzom.
W latach 1942 – 1943 Fiedler pływał na statkach handlowych, biorących udział w wojnie. Zaangażowanie marynarzy polskich w walkę opisał w książce “Dziękuję ci, kapitanie”.

Po wojnie powrócił do kraju. Zamieszkał w Puszczykowie pod Poznaniem, gdzie w 1974 stworzył, wraz ze swą rodziną, prywatne Muzeum – Pracownię Literacką Arkadego Fiedlera. Znajdowało się ono w prywatnej willi pisarza, I jest tam do dnia dzisiejszego. W muzeum pokazywane są eksponaty, przywożone przez Fidlera z wielu wypraw, a także pamiątki z jego działalności podczas drugiej wojny światowej. W muzeum zgromadzono zbiory etnograficzne, przyrodnicze, entomologiczne, religijne, ludowe rzemiosło i inne. W jednym z budynków zwiedzić można osobną ekspozycję Tajemniczy Świat Indian.

Do najciekawszych eksponatów należą maski i rzeźby obrzędowe, trofea, ludzkie głowy, broń – łuki i dmuchawki, cudowne, teczowe tropikalne motyle, pająki, krokodyle, kajmany, skorpiony, piranie (żywe), a także kolekcja książek Arkadego Fiedlera – trzydzieści dwa tytuły w dwudziestu trzech językach. Interesujące są stare zdjęcia z różnych stron świata, zrobione podczas trzydziestu wielkich podróży. Integralną częścią ekspozycji jest Ogród Tolerancji (wokół willi), w którym zgromadzono modele różnego rodzaju rzeźb i obiektów ważnych dla rozwoju poszczegółnych cywilizacji na świecie. Znajdują się tam między innymi posągi Buddy, głowy, ogromne modele statków i samolotów, pomniki i kamienny kalendarz Majów.

Jednak tym najważniejszym, co pozostało po wielkim podróżniku i pisarzu, są książki. Nie ma chyba w Polsce człowieka, który nie przeczytałby choć jednej książki Arkadego Fiedlera. Niektórzy zbierają całe kolekcje jego utworów. Ja nie zbierałam tych książek, ale bardzo wiele z nich przeczytałam. Pozwoliły mi przenosić się w inny świat, oderwać od rzeczywistości. Czytałam więc o tropikalnych dżunglach, szlachetnych ludziach, bohaterskich mężczyznach I uwodzicielskich kobietach. Przeżywałam tysiące przygód w bajecznym otoczeniu. Najbardziej pamiętam “Małego Bizona” I “Orinoko. Do książki “Orinoko” wracałam wielokrotnie, było w niej coś magicznego. Losy gnębionych, lecz dumnych I szlachetnych Indian I Murzynów, bohaterski John Bober, a przede wszystkim cudowne opisy przyrody – to wszystko przyciągało mnie jak magnes.

Najukochańszą jednak pozostała “Mały Bizon”. Może dlatego, że bohater książki był moim rówieśnikiem. I że dla dziecka, jakim byłam czytając tę książkę, Indianie mieli w sobie coś fascynującego. A tu można się było zapoznać ze zwyczajami plemienia Czarnych Stóp, poznać ich wierzenia, codzienne życie, a także rozterki młodego chłopca, który pragnie zmienić wieloletnie tradycje, wprowadzić własne wizje przyszłości. Autor cudownie ukazał też przyjaźń Małego Bizona z psem, Pononką. I rozległą prerię, tak realistyczną, że czuło się pod stopami usychające trawy, łaknące deszczu... Góry Skaliste, przerażające swym ogromem... Wieczorne tańce I śpiewy przy ogniskach, duszne tipi, dzikie konie , umykające spod pętli lassa... To wszystko sprawiało, że nigdy nie miałam dość, że przez wiele lat wracałam poprzez książkę do indiańskiej wioski, by odwiedzić Małego Bizona i jego szczep. Niejedna z opowieści Arkadego Fiedlera miała na mnie taki wpływ. Jeszcze dziś z prawdziwym sentymentem sięgam po jego utwory.

 

Wielki literat i podróżnik zmarł 7 marca 1985 roku w Puszczykowie, gdzie został też pochowany. Na jego grobie umieszczona jest rzeźba głowy pisarza autorstwa Adama Haupta.

Arkady Fiedler był laureatem wielu nagród nagród literackich, jest patronem kilkudziesięciu szkół, a także patronem Wielkopolskiego Oddziału Żandarmerii Wojskowej w Pozniu.

Od roku 1996 w Muzeum – Pracowni Literackiej Arkadego Fiedlera wręczana jest coroczna nagroda Bursztynowego Motyla im. A. Fiedlera dla polskiego autora książki podróżniczej.


PLACÓWKA 44 - niezwykły, zapomniany, powstańczy konkurs poetycki

$
0
0

PLACÓWKA 44 - niezwykły, zapomniany, powstańczy konkurs poetycki

 

Ten materiał o niezwykłym konkursie literackim otrzymaliśmy, wraz z zgodą na publikację, od Pani Barbary Gebler – Wasiak, Dyrektor Centrum Promocji Kultury Dzielnicy Praga Południe m. st. Warszawy.Serdecznie dziękujemy


Na 60-tą rocznicę Powstania WarszawskiegoCentrum Promocji Kultury Dzielnicy Praga Południe m. st. Warszawy wydało broszurę "Placówka'44". Broszura ta zawiera m.in. materiały dotyczące unikalnego a jednocześnie niestety mało znanego wydarzenia, jakim był Konkurs Poetycki zorganizowany w sierpniu 1944 r. przez żołnierzy III Rejonu VI Obwodu AK Praga. Konkurs ten był wynikiem samorzutnej inicjatywy żołnierzy - powstańców podjętej z okazji Święta Żołnierza. Udział w konkursie mogli wziąć wszyscy żołnierze Rejonu, którzy napisali utwór poetycki w dowolnej formie i rozmiarach, ale o aktualnej powstańczej treści.


Ta niezwykła jak na przerażającą rzeczywistość tamtych dni inicjatywa jest bezprzykładnym dowodem hartu ducha Powstańców z 1944 r. Znamiennym pozostaje też fakt, iż na konkurs ten nadesłano nadspodziewanie wielką ilość utworów. Prawdziwym znakiem tych szczególnych dni były też konkursowe nagrody... oraz to, iż wszystkie wiersze podpisane były przez ich autorów jedynie pseudonimami. 

Jury konkursu, wyznaczone przez D-cę Rejonu pułkownika Tadeusza Schollenbergera "Ajaksa" po zapoznaniu się z pracami, nadesłanymi w terminie, powzięło następującą decyzję:

I nagrodę w postaci pistoletu automatycznego "Steyr" przyznano autorowi wiersza p.t. "1 sierpień 1944 r.", podpisanego Ultor 693.

II nagrodę w postaci pistoletu automatycznego "Mauser" przyznano autorowi wiersza p.t. "Przyśniła się dzieciom Polska", podpisanego Den 693.

III nagrodę w postaci 5 granatów ręcznych przyznano autorowi wiersza p.t. "Żołnierzom 690 Zgrupowania", podpisanego Eug. 690.

Ponadto postanowiono wyróżnić 12 dalszych prac.

Jeśli ktoś zna dodatkowe szczegóły dotyczące powyższego wydarzenia, w szczególności nazwiska autorów wierszy - prosimy o kontakt.

Poniżej przedstawiamy nagrodzone oraz niektóre wyróżnione prace:

 







 

1 SIERPNIA 1944 r.


Już w mroku barwa ciemno-fioletowa
Zasnuła domy i pola Grochowa.
I tylko zachód czerwienił się krwawy 
Łunami jasno płonącej Warszawy. 


Szeregi domów uśpione ciemnością 
Drzemały, cieniem kładły się na drodze, 
Lecz Polak nie spał - krwawej pożodze 
Słał wzrok nabrzmiały bólem i wściekłością. 


Chwila dojrzała, Dziejowe zegary 
Wybiły zemstę germańskiej przemocy. 
Noc z dniem zrównały tysiączne pożary. 
Warszawa, mszcząc się, nie znała już nocy. 


Ogień przewalał się wściekły, szalony. 
Smugami dymów krajał chmur zasłony; 
Ziemię i niebo językami wiercił, 
I wył, krwi żądny - zew walki i śmierci. 


Powietrze gęsto przeszywały strzały, 
Świstem swym głosząc wrogowi dzień klęski.
A ponad miastem polski Orzeł Biały 
Roztaczał skrzydła - dumny i zwycięski. 


Ze swoich kwater - gotowi do boju 
O krwią przesiąkłe połacie Grochowa 
Składamy hołd wam w dniach krwawego znoju 
Bracia z Śródmieścia, Woli, Mokotowa... 


Was za wzór biorąc - dzisiaj przysięgamy, 
Że o tę ziemię męczeńską i świętą, 
Walczyć będziemy z mocą nieugiętą, 
Że ją jedynie z krwią naszą oddamy. 


Że kiedy pierwsze usłyszymy słowa, 
Będące hasłem walki otwartej, 
Wstrząsną się pola starego Grochowa 
Myśląc, że walczy raz drugi - Pułk Czwarty. 


Ultor 693 







PRZYŚNIŁA SIĘ DZIECIOM POLSKA 


Przyśniła się dzieciom Polska, 
Czekana od tylu lat, 
Za którą walczył nasz ojciec, 
Za którą ginął dziad. 


Przyśniła się dzieciom Polska 
W purpurze żołnierskiej krwi, 
Szła z pola bitym gościńcem, 
Szła i pukała do drzwi. 


I poszli chłopcy w okopy, 
Przypadli Polsce do nóg, 
Będą walczyli za Sprawę 
"Tak nam dopomóż Bóg"! 

Dan 693







ŻOŁNIERZOM 690 ZGRUPOWANIA 


Gdy pierwszą swą otrzymasz broń, 
Choć dotąd jej nie miałeś w ręce, 
Niech męstwo twą owionie skroń 
I krótko pomódl się w podzięce... 


Niech cię prowadzi jedna myśl, 
Że cała Polska przez lat tyle 
Żyła, by ten przeżywać dzień, 
Czekała na tę jedną chwilę! 


I serca naszych matek, sióstr, 
Jak dzwonów tysiąc będą biły 
I niechaj bodźcem dla was będą 
I niechaj wam dodają sił! 


Niech celnym będzie pierwszy strzał, 
Niech nie zawiedzie strzał ostatni, 
Masz strzelać póki będziesz żył, 
Taki jest rozkaz wspólny, bratni. 


Niech ulicami płynie krew. 
Ta krew przeklęta naszych wrogów, 
Huk strzałów to odwetu śpiew! 
Bo zemsta jest rozkoszą bogów! 


To w waszą, chłopcy silną dłoń 
Honor i wolność się zamknęła! 
I będziem mówić - Wam to cześć, 
Że jeszcze Polska nie zginęła! 


Eug. J. 








NOWA WARSZAWIANKA 


Z ojców naszych hasłem starym 
"Bóg, Ojczyzna" idziesz w bój, 
Z sercem pełnym jasnej wiary 
Młodzież, polskiej ziemi sól. 


Refren: 
Hej żołnierze! Ramię w ramię,
Niech was boska wspiera dłoń, 
Zwyciężymy, albo z chwałą 
Polski piach pod polską skroń! 


Niech się, Polsko, niemiec zbiera 
Z twoich miast i z Twoich pól! 
W sercach naszych czynna wola 
W sercach, które znają ból, 


Ref. 


Ten, kto myślał że nas złamie 
Paląc strzechy naszych chat, 
Niech pamięta, w ognia żarze 
Naszych dusz hartował stal! 


Ref. 


W świat pod butem strupieszały 
Bije naszej walki wieść, 
Niechaj wie - wolność kochamy. 
Matko, krzyż na czole kreśl! 


Ref 


(Na nutę "Warszawianki")


Krzywda 683








SERCE MŁODEGO POLAKA 


Gdybyś dziś przejrzał wnętrza serc młodzieży 
Nieszczęściem sobie tak bratnie i bliźnie, 
Widziałbyś w myślach kraj usłany żyźnie 
Pułkami dzielnych, niezłomnych rycerzy. 


Żaden z nas dzisiaj w przepaść nie pobieży, 
By osiąść w hańbie na zdrajców mieliźnie. 
A jakże wielu służy dziś Ojczyźnie, 
O których przyszłość powie - bohaterzy! 


Bracie! Niechaj zwątpienie piersi ci nie otruje, 
Niech nie opada silna twoja ręka, 
Lecz niech żelazo w ogniu się hartuje! 


Niech głoszą czyny! Polak się nie lęka! 
I tylko wtedy z boju ustępuje, 
Gdy razem z życiem serce jego pęka! 


Ultor 693 










DO SZTURMU 


Do boju, do boju młodzieży! 
Na dawne już plwajmy rygory. 
Nasz los od nas samych zależy. 
Któż tworzyć nam przyszłość jest skory?! 


Do szturmu! Do szturmu! Na czoło! 
Podrywaj się orle skrwawiony! 
Patrzajcie, co krzywdy wokoło, 
Patrzajcie, jak kraj nasz zhańbiony. 


Kolorowe wirują nam płaty 
Przed oczyma zszarzałymi mgłą. 
Już czas nadszedł gorącej zapłaty. 
Płacimy hojnie, płacimy zemstą swą. 


Rytm rozpaczy uderza do głowy, 
Puls gorączki podnieca nasz szał. 
Czy karabin już w dłoni gotowy? 
Wnet do boju poderwie nas strzał. 


Niech zbudzą się serca młodzieńcze, 
Ryk werbli niech hasło uderzy. 
Do boju! Niech sława nas wieńczy. 
Do szturmu! Do szturmu młodzieży! 


Andrzej











KOŁYSANKA 


Deszcz, kroplisty deszcz 
Smutkiem osnuł świat. 
Czekał żołnierz na tę chwilę 
Tyle długich lat. 


Deszcz, kroplisty deszcz 
Nad Warszawą łka. 
Zamókł na nim już karabin 
Hełm pokryła rdza. 


Deszczu cichy szmer 
Ginie w świście kul. 
Walczy żołnierz, chociaż sercem 
Jego targa ból. 


Braknie broni już, 
Chlebak pusty ma, 
Nad żołnierzem wyczerpanym 
Deszcz cichutko łka. 


Nie zna żołnierz, nie, 
Co to lęku dreszcz. 
Nad Warszawą ciągle pada 
Deszcz, kroplisty deszcz. 


Deszcz, kroplisty deszcz,
Chłodzi jego skroń, 
Gdy ładuje swoim sercem
Zamiast kuli broń.


Choć nie pada deszcz 
Płyną czyjeś łzy. 
Zginął żołnierz, nie doczekał 
Jasnych lepszych dni. 

Leszczyński 692 












PO LATACH 


Może niejeden z nas kiedyś po latach, 
Gdy krótki wiersz ten przypadkiem, 
Pamięcią czasów minionych zapyta 
I myślą w dawnych pogrąży się światach. 


Może niejeden z nas kiedyś po latach, 
Gdy księgę bojów zamkniętą otworzy, 
Poległym braciom hołd należny złoży, 
I łzę niejedną w smutnych stopi datach. 


I może drugim z żalem w głosie wyzna, 
Że oddychanie spokoju chwilami 
Jest jego ducha powolnym konaniem. 


Że powróciłby ze szlochem, ze łzami, 
Do dni, gdy Polak krwawiąc pod kulami 
Pluł w twarz zaborcy ostatnim swym zdaniem: 
"Niech żyje Polska! Niech żyje Ojczyzna!" 


Ultor 693 












ZDROWAŚ MARYJA 


Zdrowaś Maryja... 
Zlituj nad nami się - 
Z niewoli wołamy do Ciebie, 
Wspieraj nas, nie pozwól zginąć nam, 
Wyjednaj łaskę u Ojca na niebie... 
Gdy wróg nas zniszczy, gdy giniemy...
Gdy polską ziemią spływa krew, 
My się przed przemocą nie gniemy... 
Z twej łaski znosimy Boga gniew - 
Zdrowaś Maryja... 


Zdrowaś Maryja... 
Dzieci Twe wołają Cię, 
Wysłuchaj nas, Ciebie błagamy. 
I odwróć od naszej Ojczyzny stos, 
Wyzwól nas - do nieba ręce składamy. 
Gdy noc okrywa nasze sioła, 
Lud polski do Ciebie garnie się. 
O Maryjo! - Polska Ciebie woła. 
Przed Tobą kornie czoło gnie... 
Zdrowaś Maryja... 


Zdrowaś Maryja... 
Tyś jest pełna łask, 
Prowadź nas - z Tobą zwyciężymy. 
Ty polską koronę na głowie masz. 
W moc Twoją i siłę wierzymy. 
Choć w walce niejeden z nas padnie, 
Z imieniem Twym będzie szedł w nieba próg, 
Ostatnie słowo jakim władnie - 
"... Dobra Maryja - Matką, Dobry Bóg..." 
Zdrowaś Maryja... 


Sten 687 












AK MARSZ 


Pięć lat twardej, krwawej pracy, 
Przeszły jak miniony sen, 
Nagle przyszła chwila płacy, 
Wystąpienia nadszedł dzień! 


Każdy rzucił dom rodzinny, 
By dla Polski życie nieść, 
Spędził z czoła złudne troski 
I zanucił sobie pieśń. 


AK marsz! Czar życia nowy! 
Przed nami wolność, chwała krzyż, 
AK marsz! Do góry głowy! 
Wolne duchy rwą się wzwyż. 


AK marsz! Pokażesz teraz, 
Żeś nie darmo u nas był, 
Żeś ze wszystkich krańców świata 
Tu, w najlepszej szkole był! 


Biały 682 












Z PODZIEMI 


POLSKA PODZIEMNA wychodzi już z nor. 
Nie ma potrzeby już dalej się kryć, 
Mamy wytknięty obowiązków tor: 
Kochać Polskę, wierzyć i szwabów bić. 


Bronią jest idea, ideą broń. 
Wszyscy do walki! Karabiny w dłoń! 


Co znaczy ogień, świst kul, peemy, 
Już nam nie trzeba w podziemiach się kryć, 
Nic nam nie zrobią ich cekaemy. 
Silni słusznością idziemy się bić. 


Wkrótce swastyce macki opadną, 
Siła i jedność Polską zawładną. 


Każdy odpowie za trudów pięć lat, 
Za konspirację, braci naszych krew, 
Zginie tu każdy nieznany, czy kat. 
Wszyscy zemścimy się na hasła zew. 


Każdy Polak brat, każdy niemiec wróg. 
To nasze hasło: Ojczyzna i Bóg! 


Cedro 681 












STOSOWNA CHWILA 


Niemcy niszcząc to, co polskie, ludzi mordowali 
Barbarzyńcy, okrutnicy, Boga się nie bali. 
Płoną żądzą strasznej zemsty wszystkie polskie dusze, 
Za Oświęcim, Palmiry, za męki, katusze. 
Lecz gdy trzeba, to żołnierze wychodzą z podziemi, 
By wymierzyć sprawiedliwość rękami własnymi. 
W takich chwilach to Polacy bardzo dobrze biją, 
Więc Kutschera, Kruger, Hoffman - teraz w ziemi gniją. 


Niech wiedzą wszystkie narody i niech wie świat cały,
Że Polacy o swych siłach idą wciąż do chwały. 


Opuściła już podziemia armia co się skryła. 
Przyszedł rozkaz, że godzina Zemsty już wybiła. 
Chwycili za broń Polacy, by przez krew i blizny 
Wyprzeć nienawistnych wrogów z kochanej Ojczyzny. 
Pomścić braci mordowanych na Szucha, w Pawiaku. 
Zgnieść to gniazdo zwyrodnialców w szalonym ataku.
Rozbijmy te zarazę na ziemi wylęgłą, 
By walczyć o wolną Polskę - Wielką Niepodległą! 


Niech wiedzą wszystkie narody i niech wie świat cały, 
Że Polacy o swych siłach idą wciąż do chwały. 


Stasiek 681 












I DANO HASŁO 


Motto: 
"To be, or not - to be" 
Shakespeare



I dano hasło powstania... 
Armia Krajowa Warszawy 
Na bój, na pierwsze działania, 
Ruszyła po laur sławy. 


W jednym powstańczym gronie 
Rzucili się starcy i młodzi; 
Warszawa od bomb już płonie, 
Nic nie powstrzyma powodzi... 


Zabłysła jutrzenka światu... 
W łunie pożogi i zgliszczy Praojców oręż z niebytu 
Już wraże szeregi niszczy... 


*** 


Gdy myśmy wokół "Do broni!" wołali, 
A spiżem okrzyk swe rozesłał wici, 
To ludzie wokół "za wcześnie" szeptali... 
Nie zrozumiani my, Warszawy dzieci, 
Idziemy w ogień, za Sprawę idziemy 
Choćby najcięższe przyszło brać przeszkody. 
"Wolności" tylko, "Niepodległej" chcemy, 
Zbrodniarzom wieku krwawe czyniąc gody. 


Kres 682 






opracowała Joanna Janaszek-Seydlitz
źródło: "Placówka'44", red. Maciej Maciejowski,
Centrum Promocji Kultury Dzielnicy Praga Południe m. st. Warszawy, 2004 r.

Copyright © 2004 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Grzegorz Wiśniewski - Ś W I A T O S Ł A W Ś W I A C K I

$
0
0

Grzegorz Wiśniewski


Ś W I A T O S Ł A W   Ś W I A C K I

 

 

 

           Wybitny rosyjski tłumacz literatury polskiej Światosław Świacki mieszka w samym centrum Petersburga przy ulicy Marata (dawnej – na cześć cara Mikołaja I – Nikołajewskiej, a imię francuskiego rewolucjonisty noszącej od roku 1918), w miejscu, w którym ta ostatnia wlewa się w prospekt Newski. Okolica to bardzo literacka, czego przykładami można wręcz sypać. Dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie Marata, dwadzieścia sześć ostatnich lat życia przemieszkał głośny w swoim czasie pisarz Grigorij Danilewski (1829-1890), popularność swą zawdzięczający przede wszystkim prozie o tematyce historycznej, tłumaczonej na wiele języków, w tym i polski, jak dla przykładu „Księżniczka Tarakanowa”. Stulecie wcześniej przy tejże ulicy, i to też całkiem nie opodal, mieszkał Aleksander Radiszczew – i to tu właśnie napisał swą słynną „Podróż z Petersburga do Moskwy”, za którą czekał go od Katarzyny II areszt i wyrok śmierci, zamieniony na zesłanie na Sybir. Z kolei na Newskim, dwa zaledwie domy od narożnika z Marata, w latach 1873-1874 redagował czasopismo „Grażdanin” Fiodor Dostojewski, drukując w nim swój „Dziennik pisarza”. Niewiele dalej, już przy zaułku Kuzniecznym, znajdowało się ostatnie mieszkanie Dostojewskiego, dziś zamienione w jego muzeum…

         Świacki z rodziną w domu przy Marata zamieszkał w momencie, gdy mógł już nie czuć się w tej literackiej okolicy intruzem - w 1979 roku, kiedy to już od ponad ćwierćwiecza uprawiał intensywną działalność translatorską, od kilkunastu lat był członkiem Związku Pisarzy ZSRR, od niemal dekady legitymował się pierwszymi nagrodami twórczymi. Obie kultury, których zbliżeniu się poświęcił, oba języki, których miąższ tak dogłębnie poznał i tak subtelnie smakował, funkcjonowały w jego umyśle i duszy na równych prawach – jak sam o tym nieco później powiadał, czuł się i Rosjaninem, i Polakiem. Choć jednak pochodził z polsko-rosyjskiej rodziny, przecież ani dobrej znajomości polszczyzny, ani szczególnego ukochania polskiej kultury nie wyniósł z rodzinnego gniazda – wszystko to pojawiło się trochę później, już u progu dojrzałości. Po latach opisywał to w opublikowanej w Poznaniu książce „Portrety Polaków z Petersburga” takimi oto słowy: „Wydawało mi się, że ten brzeg – to nie mój brzeg, że on mnie nic nie obchodzi, że nie warto płynąć w jego kierunku. Tym brzegiem była polskość i Polska. Myślałem później: może tylko wpajałem w siebie to przekonanie, może udawałem przed samym sobą, że Polska mnie nic nie obchodzi, a w rzeczywistości dążyłem podświadomie w jej kierunku, a może, kto wie, był to tylko zbieg okoliczności…”

*

         Rosyjską krew ma Świacki w swych żyłach po matce, polską – po ojcu. Dziad ze strony ojca, Stanisław Świacki (1867-1954), potomek polskiego ziemianina z Kliczowa w guberni mohylewskiej, obrał w Rosji karierę wojskową i w carskiej armii dosłużył się stopnia generała-majora; w pierwszej wojnie światowej walczył przeciw Austriakom w Galicji, po rewolucji październikowej uciekając przed wojskami bolszewików ewakuował się do Turcji, skąd przedostał się do Francji, a następnie wraz z armią Hallera do Polski. Tu zamieszkał naprzód w Warszawie, potem w Wilnie, wreszcie – po 1945 roku – w Poznaniu i znowu w Warszawie, gdzie też zakończył życie. W Warszawie pozostawił po sobie, dziś już nieżyjących, dwoje dzieci z drugiego małżeństwa – syna Michała i córkę Ewę. Dwóch zaś synów z pierwszego małżeństwa Stanisława Świackiego, zawartego jeszcze u schyłku XIX wieku, pozostało w Rosji. Starszy, Leonid, osiedlił się ostatecznie na Powołżu w mieście Wołżskij koło Wołgogradu; jego syn został inżynierem, wnuk zaś lekarzem. Drugi syn Stanisława, Paweł (1899-1969) w czasie wojny domowej walczył w szeregach białogwardzistów Kołczaka; znalazłszy się w niewoli, zdołał zbiec i zamieszkał w Piotrogradzie, gdzie dzięki podrobionym dokumentom dostał się na studia politechniczne, po których ukończeniu całe życie przepracował jako ceniony inżynier budowlany, i to, choć bezpartyjny, na kierowniczych stanowiskach. Ożenił się z czystej krwi Rosjanką, wywodzącą się z rodów syberyjskich kupców-milionerów, Uszkowów i Donskich; 24 listopada 1931 roku narodził się w tym związku Światosław.

         Z wczesnego dzieciństwa w ponurych latach trzydziestych w Leningradzie Światosław zapamiętał ogromną, złożoną z kilkunastu pokoi komunałkę z pełną syczących prymusów kuchnią i niezdatną do użytku łazienką; biografie i ojca, i matki dawały niemało powodów do obaw, stąd ojciec zniszczył resztę rodzinnych pamiątek. Po polsku ojciec mówił słabo, w domu rozmawiano zawsze po rosyjsku. Matka dokładała starań, by Światosława jak najlepiej wykształcić – i najęła bonę, która uczyła go niemieckiego, podówczas uważanego za język z obcych najprzydatniejszy. Po napadzie Hitlera na Związek Radziecki Światosław z matką znalazł się wśród ewakuowanych na Ural, do Swierdłowska (czyli niegdysiejszego – i dzisiejszego – Jekatierinburga); ojciec pierwotnie nadal pracował w oblężonym Leningradzie, lecz później, ciężko chory na gruźlicę, dołączył do reszty rodziny. Po powrocie do rodzinnego miasta i ukończeniu szkoły średniej (w latach szkolnych zdarzało mu się też próbować poezji) Światosław w 1949 roku zdał na wydział filologiczny uniwersytetu – i dopiero wtedy dokonał ostatecznego kulturowego i językowego wyboru, skłoniwszy się ku studiom polonistycznym. Literatury polskiej uczył go na leningradzkiej uczelni Rosjanin Siergiej Sowietow, języka polskiego zaś – Polka Janina Matiusowicz oraz Anna Epsztein, polska Żydówka, której w 1939 roku udało się uciec z Polski przed Niemcami.

         Choć język musiał na dobrą sprawę poznawać od podstaw, już na pierwszym roku zaczął parać się tłumaczeniem literatury; pierwszą próbą stała się, zadana jako studencka praca domowa, „Poezja” Władysława Broniewskiego. Ukończenie zaś studiów zbiegło się z debiutem książkowym – w opublikowanej w owym 1955 roku antologii „Poezja Słowian zachodnich i południowych” znalazło się bez mała czterdzieści przełożonych przez Świackiego utworów polskich, od Mikołaja Reja poprzez Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego po „Mazura kajdaniarskiego” Ludwika Waryńskiego (wybory podlegały jeszcze kryteriom z epoki poprzedniej). Tym młodzieńczym przedsięwzięciom translatorskim Świackiego patronował znany poeta Wsiewołod Rożdiestwienski. Jeszcze podczas studiów zapragnął Świacki jak najszybciej przygotować i własną książkę przekładową, którą stało się „Porwanie w Tiutiurlistanie” Wojciecha Żukrowskiego, wydane w jego tłumaczeniu zaledwie rok po ukazaniu się debiutanckiej antologii. Od razu powiedzmy, że przekład powieści Żukrowskiego zainaugurował całą serię dokonanych przez Świackiego tłumaczeń polskiej literatury dla dzieci – w szczególności znalazły się wśród nich powieści Ludwika Jerzego Kerna („Ferdynand Wspaniały”, „Proszę słonia”, „Zbudź się, Ferdynandzie”, „Do widzenia, zwierzęta” - w sumie kilkanaście wydań o łącznym nakładzie co najmniej pół miliona egzemplarzy), a także bajki Czesława Janczarskiego; przygotowywał też nasz tłumacz adaptacje sceniczne i telewizyjne tych utworów.

*

         Najważniejsza jednak stała się wkrótce dla Świackiego, i to na długie lata, wielka polska poezja romantyczna. W 1960 roku ujrzał światło dzienne jego przekład „Balladyny” Słowackiego – drugi w Rosji po powstałym pół wieku wcześniej tłumaczeniu Konstantina Balmonta, pomieszczony w upamiętniającej 150-lecie urodzin naszego wieszcza dwutomowej edycji jego dzieł, gdzie wśród sześciu innych jego dramatów znalazła się na przykład „Maria Stuart” w przekładzie Borysa Pasternaka. Trzynaście lat później Świacki opublikował w osobnym wydaniu pierwsze rosyjskie tłumaczenie „Beniowskiego” (pieśni 1-5 oraz dziesiąta), nad którym pracował w latach 1961-1968; podobnie jak w poprzednim, i w tym wypadku wiele zawdzięczał inicjatywie i pomocy Maksyma Rylskiego. Złożoną z jedenastozgłoskowych wersów z rymami żeńskimi oktawę oryginału przełożył tu Świacki oktawą zawierającą także charakterystyczne dla poezji rosyjskiej rymy męskie, a użytą na przykład przez Puszkina w „Domku w Kołomnie”: oktawa ta w pierwszych swych sześciu wersach składa się z następujących przemiennie - w poniższej lub odwrotnej kolejności - jedenastozgłoskowców zakończonych paroksytonem i dziesięciozgłoskowców zakończonych oksytonem, kończy się zaś parą jednych lub drugich, przy czym strofy zaczynające się i kończące paroksytonem regularnie wymieniają się z tymi zaczynającymi się i kończącymi oksytonem (AbAbAbCC, dEdEdEff, GhGhII itd.). Przekład, opublikowany przez moskiewskie wydawnictwo „Chudożestwiennaja Litieratura” w dwudziestu pięciu tysiącach egzemplarzy, znalazł uznanie i w oczach „Litieraturnej Gaziety”, a po upływie trzydziestu sześciu lat został wznowiony - pod egidą naszego energicznego Instytutu Polskiego w Petersburgu we współpracy z Konsulatem Generalnym w Irkucku, z eliminacją wcześniejszych drobnych ingerencji radzieckiej cenzury, choć w dostosowanym do nowych realiów, pięćdziesięciokrotnie od pierwszego wydania niższym nakładzie.

         Tymczasem przyszła pora na dzieło życia – tłumaczenie „Pana Tadeusza” Mickiewicza. Świacki zamyśliwał je od dawna; decyzję o przystąpieniu do pracy podjął pewnego dnia u grobu ojca. Mierzyć się musiał nie tylko z oryginałem, lecz także z czworgiem znakomitych poprzedników. Pierwszy pełny poetycki przekład eposu Mickiewicza na rosyjski został opublikowany w 1875 roku w Warszawie, przedtem drukowany przez lata w petersburskim periodyku „Otieczestwiennyje Zapiski”; wyszedł on spod pióra rosyjskiego poety, publicysty i przede wszystkim tłumacza Nikołaja Berga. Tłumaczeniu temu zarzucano jednak zbytnią rozwlekłość (Zygmunt Librowicz pisał w swych wspomnieniach, że „to, co Mickiewicz powiadał w trzech czy czterech wersach, u Berga zajmowało wersów dziesięć do piętnastu”); kiedy więc w 1882 roku znany petersburski wydawca o polskim pochodzeniu Maurycy Wolff chciał pomieścić„Pana Tadeusza” w swym zbiorowym wydaniu dzieł Mickiewicza, sięgnął po przekład zmarłego dziewięć lat wcześniej wybitnego poety i tłumacza Władimira Bieniediktowa; przekład ów potem parokrotnie wznawiano. Dwa kolejne rosyjskie tłumaczenia arcypoematu ujrzały światło dzienne już w połowie następnego stulecia: w 1949 roku swoją wersję, też nieraz potem wznawianą, przedstawiła Susanna Aksjonowa-Mar, zaś w 1954 roku – poetka i dramatopisarka Muza Pawłowa. Aksjonowa-Mar i Pawłowa przełożyły „Pana Tadeusza” używając wersyfikacyjnego wzorca oryginału – parzyście rymowanego trzynastozgłoskowca z rymami żeńskimi, gdy na przykład Berg zastosował następujące po sobie pary trzynastozgłoskowych wersów z rymem żeńskim i dwunastozgłoskowych z rymem męskim; Świacki poszedł wzorem Berga.

         Nad swym tłumaczeniem pracował jak w transie, niekiedy dniami i nocami, przez cztery lata, od roku 1984 po rok 1988; jeśli „Beniowskiego” przekładał z niejakim dystansem, traktując to trochę jak translatorską łamigłówkę, tu od początku znalazł się pod zniewalającym urokiem oryginału i pozostawał mu poddany aż do ostatniego tłumaczonego wersu. Potem przyszło kolejne, aż po rok 1992, czterolecie poprawek i modyfikacji. Jak sam po latach się zwierzał, najwięcej problemów przysporzyło mu oddanie obrazów ruchu (zwłaszcza księga „Bitwa”), a także znalezienie odpowiedników dla regionalnych i ludowych nazw roślin. Ostateczny rezultat wieloletniej pracy ujrzał światło dzienne w jubileuszowym dla Mickiewicza 1998 roku w postaci wydanego przez petersburską oficynę „Wsiemirnoje Słowo” w nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy okazałego tomu z przedmową Czesława Miłosza i ilustracjami Jozefa Wilkonia; sam Świacki napisał też obszerne i bardzo ciekawe posłowie oraz opatrzył rzecz przypisami. Notabene w tymże 1998 roku niedaleko mieszkania naszego tłumacza, przy zaułku Grafskim, stanął pierwszy w Petersburgu pomnik Mickiewicza. Publikacja nowego przekładu „Pana Tadeusza” została w Rosji zauważona i ciepło przyjęta, fachowej krytyki jednak zabrakło; kompetentna i pochwalna w tonie recenzja dotarła za to ku satysfakcji Świackiego z Polski, autorstwa Ryszarda Łużnego. Już dwa lata później tłumaczenie Świackiego trafiło do rąk rosyjskich czytelników ponownie, i to w kolejnych pięciu tysiącach egzemplarzy, teraz w ramach jednotomowego wyboru dzieł Mickiewicza dokonanego przez Wiktora Choriewa.

         Co do poezji Cypriana Kamila Norwida, jeden przekład Świackiego znalazł się już w zbiorze poezji autora „Vademecum” wydanym w Rosji w 1972 roku, stanowiącym zresztą podówczas najobszerniejszą prezentację jego twórczości poza Polską; o owym przekładzie „Mojej ojczyzny” rosyjski poeta, tłumacz i edytor Andriej Bazilewski pisał, że „brzmi majestatycznie i przekonywająco”. Kiedy zaś trzydzieści lat później Bazilewski przygotowywał własny, znów w tym momencie najobszerniejszy poza Polską Norwidowski tom, pomieścił w nim już kilkanaście tłumaczeń Świackiego, wśród nich utworów tak ważnych, jak „W Weronie” czy „Fortepian Szopena”. A ostatnią translatorską publikacją Świackiego z kręgu wielkiej polskiej poezji romantycznej stał się przekład dzieła, którego pierwodruk ukazał się w swoim czasie właśnie w Petersburgu, w 1828 roku w drukarni Karola Kraya – „Konrada Wallenroda”, w Rosji tłumaczonego blisko dziesięć razy, poprzednio przed z górą półwieczem przez Nikołaja Asiejewa; powstały jeszcze w połowie lat siedemdziesiątych, przekład Świackiego wyszedł drukiem w roku 2010, jednak nie w Rosji, lecz w Polsce, nakładem Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

*

         Ale poza twórczością wieszczów było jeszcze bardzo, bardzo wiele innych pozycji, i to z najróżniejszych epok, od renesansu po literaturę współczesną. Zaczynając od poezji, trzeba wspomnieć o przekładach z Jana Kochanowskiego w tomie utworów wybranych poety (1960), następnie o pomieszczonym w wyborze dramatów Stanisława Wyspiańskiego (1963) pierwszym rosyjskim przekładzie „Nocy listopadowej”. W antologii „Polska poezja XVII wieku” (1977) dał Świacki tłumaczenia między innymi wierszy Hieronima Morsztyna, Wacława Potockiego i Daniela Bratkowskiego, a w zbiorze „Polski poemat romantyczny XIX wieku” (1982) przekład, znowu w Rosji pierwszy, „Zamku Kaniowskiego” Seweryna Goszczyńskiego. W latach dziewięćdziesiątych opublikował bardzo dużo tłumaczeń w serii „Polska poezja XX wieku”, wydawanej przez Bazilewskiego w jego moskiewskiej oficynie „Wahazar” – utworów Czesława Miłosza, Wisławy Szymborskiej, Zbigniewa Herberta, Tymoteusza Karpowicza, Ewy Lipskiej, Rafała Wojaczka, Stanisława Barańczaka, Wiktora Woroszylskiego, Stanisława Grochowiaka, Tadeusza Nowaka, Ernesta Brylla, Jarosława Marka Rymkiewicza. Już w zaraniu naszego stulecia przekłady Świackiego pojawiły się w wydanych w Rosji tomach poezji Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i Juliana Tuwima. W roku 2005 właśnie w tłumaczeniu Świackiego ukazał się pierwszy w Rosji obszerny tom poezji Szymborskiej (którą nasz tłumacz poznał osobiście jeszcze w 1963 roku), zatytułowany „Sól”, a opublikowany przez petersburską oficynę „Logos”.  

         Lista przekładów polskiej prozy, choć w tej sferze Świacki ograniczył swe zainteresowania do czasów sobie współczesnych, też musi imponować: poza pozycjami już tu wymienianymi, są na niej zwłaszcza „Pokolenie” Bohdana Czeszki (publikacja w 1965 roku, potem kilka wznowień), „Pasierbowie” Jerzego Putramenta (1968), „Diabły” Tadeusza Nowaka (1976), „Odpocznij po biegu” Władysława Terleckiego (1979, wspólnie z Walentiną Lewidową, w antologii „Współczesna nowela polska”), „Cena” Zofii Posmysz (1981), „Powrót” i „Stankiewicz” Eustachego Rylskiego (1990). Do tego dorzucić trzeba niemałą porcję dramatopisarstwa. Świacki legitymuje się tu przekładami „Wielkiego człowieka do małych interesów” Aleksandra Fredry (wespół z Wiaczesławem Obolewiczem), sztuk Jerzego Szaniawskiego „Kowal, pieniądze i gwiazdy” oraz „Dwa teatry” (tę ostatnią wystawił w tym tłumaczeniu na przykład Wielki Teatr Dramatyczny w Leningradzie w reżyserii Erwina Axera) czy „Wilków w nocy” Tadeusza Rittnera. Nade wszystko jednak trzeba w tym miejscu przywołać tłumaczenia dramatów tak popularnego w Rosji Sławomira Mrożka; w opublikowanym w 2001 roku pod tytułem „Testarium” bardzo obszernym wyborze jego twórczości znalazło się przekładów Świackiego aż siedem: „Policji”, „Na pełnym morzu”, „Tanga”, „Rzeźni”, „Emigrantów”, „Portretu” i „Pięknego widoku”.

*

         Skądinąd teatr w życiu Świackiego odgrywał rolę zawsze bardzo ważną – z petersburską Akademią Teatralną całe swe zawodowe życie związała jego małżonka, Helena z domu Riabinowicz, córka znanej aktorki Eugenii Zingieriewicz. Zaproszona na uczelnię przez jej założyciela, wspaniałego aktora, reżysera i pedagoga Leonida Wiwiena, uczyła tam pracy z tekstem, a potem kierowała studium doktoranckim. Wydział aktorski Akademii ukończyli zarówno jej córka z pierwszego małżeństwa, Anna, uczennica Lwa Dodina, jak i urodzony w 1975 roku syn Heleny i Światosława, Andriej. Ten ostatni do studiów aktorskich dodał też wykształcenie muzyczne, ucząc się śpiewu i uzyskując dyplom reżysera operowego; jedno z jego ciekawych reżyserskich dokonań miałem możność obejrzeć w roku 2003 – rosyjską prapremierę (wprawdzie tylko przy fortepianie) „Verbum nobile” Stanisława Moniuszki, którą Andriej przygotował w petersburskim Teatrze Muzycznym „Zazierkalje”. W mieszkaniu Świackich przy Marata oddycha się atmosferą wielkiej literatury i wielkiej sztuki. Zresztą nie tylko polskiej i rosyjskiej – przecież gospodarz-poliglota sporadycznie tłumaczył także z niemieckiego (na przykład Grillparzera), francuskiego, bułgarskiego, czeskiego, serbskiego.

         Polską zaś gałąź swej rodziny – stryja, stryjenkę, kuzynów – Świacki odszukał w roku 1967, by odtąd kontaktu już nie zerwać. Owa wizyta w Polsce była czwartą z kolei; po raz pierwszy przyjechał do nas siedem lat wcześniej. Odwiedziny te rychło stały się regularne, przypadając średnio na co drugi rok. Jeździł w sprawach zawodowych i prywatnych, uczestniczył w zjazdach tłumaczy, odbierał wyróżnienia – wśród tych przyznanych mu ostatnio, już w tym stuleciu, była Nagroda im. Andrzeja Drawicza i nadany przez Radę Języka Polskiego tytuł Ambasadora Polszczyzny. Nader czynnie też w ostatnich dwóch dekadach uczestniczył w pracach organizacji polonijnych w grodzie nad Newą, w tym przez dwa lata kierując redakcją powołanej do życia w roku 1998 polonijnej „Gazety Petersburskiej”.

         A w roku 2012, gdy świętowaliśmy 200-lecie urodzin Zygmunta Krasińskiego, Świacki przygotował dla „Wahazara” nowe tłumaczenie „Nie-Boskiej komedii” (ostatni z trzech dotychczasowych jej rosyjskich przekładów ukazał się ponad sto lat temu)…

 

    Grzegorz Wiśniewski

                                                      

Anna Maria Mickiewicz - Różewiczowskie reminiscencje

$
0
0

Anna Maria Mickiewicz

 

Różewiczowskie reminiscencje

 

 

Tłumaczenie książki Tadeusza Różewicza Matka odchodzi (MotherDeparts) nominowane zostało do prestiżowej nagrody literackiej The People’sBookPrize w kategorii non-fiction. Czytelnicy mają wpływ na wybór najlepszej pozycji. Sędziami są członkowie opinii publicznej, którzy głosować mogą na stronie internetowej do końca sierpnia: http://www.peoplesbookprize.com/index.htm

 

 

Tadeusz Różewicz (ur. 1921 r. w Radomsku) to polski poeta, którego twórczość poetycka, prozatorska i dramaturgiczna została bardzo wysoko doceniona na świecie. W czasieII wojny światowej byłczłonkiemruchu oporu, podobnie jak jego brat, który został zamordowany przez gestapow 1944 r. Jest niewątpliwie najbardziej znaczącym żyjącym polskim autorem, a według Toma Paulina wspaniałym „anty-poetą, który potrafił pisać wiersze po dramacie oświęcimskim” w nurcie poezji odbudowującej sens po tragedii Auschwitz. Utwory Różewicza przetłumaczono na ponad czterdzieści języków. Autor został nominowany do literackiej Nagrody Nobla. W 2000 roku został uhonorowany Nagrodą Nike, która należy do najbardziej prestiżowych nagród literackich w Polsce. W 2007 roku otrzymał Europejską Nagrodę Literacką. Uważany przez zagranicznych krytyków i autorów za „jednego z wielkich poetów europejskich XX wieku” (SeamusHeaney). „Ostatni żyjący, naprawdę wielki polski poeta” – napisał James Hopkin w „The Guardian”.

 

Spotkanie z twórczością i osobą Tadeusza Różewicza przywołuje wspomnienia. Pierwsze – szkolne – związane z czytaniem lektur, gdy wśród omawianych wierszy pojawił się dramat o intrygującym tytule Stara kobieta wysiaduje. Początkowo wywołał zdziwienie, które z czasem zastąpiła refleksja. Utwór poświęcony kataklizmom wojny, jej dramatycznym konsekwencjom, śmietnikowi dzisiejszej cywilizacji oraz… starej kobiecie. Kobiecie wielokrotnie interpretowanej jako Matka Ziemia, Matka Natura, Matka Śmierć, która staje się jedynym stałym punktem odniesienia, nadzieją we zburzonym i zaburzonym świecie.

Poeta wprowadza eksperymenty formalne; widoczne są wpływy awangardy paryskiej. Dramat Różewicza różni się jednak od teatru absurdu Eugéne’a Ionesco czy Samuela Becketta, zauważalna jest polska uczuciowość i osobisty ton wypowiedzi autora. W konsekwencji powstaje teatr otwarty, gdzie dramat nie ma początku ani końca, utwór zbudowany jest z dowolnych fragmentów narracyjnych, przypominających kolaż plastyczny. Dominuje forma groteski wyrażającej jałowość egzystencji jednostki, wprowadzane są przeciwstawne konstrukcje estetyczne, które zaskakują zmieniającym się nastrojem – od patosu aż do trywialności. Prosta i lakoniczna forma utworów Różewicza utrzymanych w spokojnej tonacji, a przecież ukazujących zagładę, upadek kultury, cywilizacji i wartości, wywierają silne wrażenie. Przypominają wymową twórczość Tadeusza Borowskiego, autora również niekonwencjonalnie opisującego zagładę, wojnę i ludobójstwo. Poeta powróci do wątku starej kobiety w kolejnym dramacie.

 

 

         Po latach, w 2001 roku, mogłam osobiście porozmawiać z poetą w Londynie, podczas uroczystego festiwalu poświęconego jego twórczości. W White Bear Theatre zaprezentowana została premiera Kartoteki w wykonaniu Brit-Pol Theatre. Wydarzeniem inaugurującym była promocja książki Różewicza pt. Recycling, opublikowanej przez brytyjskie wydawnictwo Arc Publications. Utwór jest opowieścią o współczesnej cywilizacji, w której przeplatają się idee, upadli politycy, przewrotni bankierzy. Autor wprowadza również motywy angielskie – pojawiają się Tony Blair i książę Karol, owieczka Dolly czy choroba szalonych krów. To poetycka publicystyka ostro i nie bez złośliwości uderzająca w najsłabsze punkty współczesnych systemów społecznych.

James Hopkin zacytował w „The Guardian” wypowiedź Różewicza: „(…) jeden z niemieckich wydawców nie chciał tego publikować; orzekł, że poezja o wołowinie nie jest ciekawa. Powiedziałem mojemu tłumaczowi, aby nie wysyłał tego wydawcom; powinien to wysłać do polityków, rolników, a nawet samych krów”.

Poeta w skromnym, szarym garniturze, przyciszonym głosem, z poczuciem humoru i przewrotnością, przywoływał wspomnienia związane ze spotkaniami podczas międzynarodowych festiwali literackich, w których miał zaszczyt uczestniczyć w odległych zakątkach świata. Wymienił plejadę poetów, opowiadał o Pablu Nerudzie, Allenie Ginsbergu i wielu innych, dziś już nieobecnych, którzy zaliczeni zostali do poetyckiego panteonu. Wspominał miejsca i ludzi, zaznaczając: „(...) orszak umarłych kolegów wciąż mi towarzyszy (...). Powiększa się również orszak odchodzących polskich twórców (...). Nie chcę mówić o pogrzebach, ale o zmianie generacji (...)”. Klamrę zamykajacą rozmowę stanowiło wspomnienie związane z pierwszą wizytą poety w Londynie, kilkadziesiąt lat temu. Było to podczas festiwalu, który – jak określił Różewicz – odbywał się w betonowym budynku. Miał prawdopodobnie na myśli Royal Festival Hall. Dodał, że londyński recenzent skupił się jedynie na opisywaniu jego zbyt dużych butów, zbyt szerokich spodni.... Z uznaniem i nostalgią wspominał natomiast macedoński festiwal literacki, któremu towarzyszyły homeryczne scenografie, a poeci czytali wiersze na mostach i w monastyrach.

 

 

 

      Po latach Londyn proponuje kolejne spotkanie z twórczością Różewicza. Na brytyjskim rynku wydawniczym ukazała się książka MotherDeparts (Matka odchodzi 1999). Wydanie angielskie, w przekładzie Barbary Bogoczek, opublikowane zostało przez Stork Press. Opisuje życie poety oraz jego matki Stefanii, jest – być może – jego najbardziej osobistym dziełem. Matka – symbol ciągłości, bliskiego związku z rodziną, tradycją, miejscem pochodzenia, słowem ojczystym. Utwór Matka odchodzi to wyjątkowe połączenie prozy i poezji. Mówi o radości życia i agonii odchodzenia, tworzy bogate i złożone portrety matki i syna oraz ukazuje ich dynamiczne, ważne związki. Różewicz tworzy portret życia i relacji, które bywają brutalne, ale też przewrotne, prowokujące pozorną naiwnością. Utwór przetykany jest fragmentami dzienników, opowiadań i zapisków. Przez długi czas w powojennej Polsce – mimo silnych związków rodzinnych – słowo „matka” stanowiło obszar zaniechania i nieobecności. Po latach poeta żałuje i otwarcie zastanawia się, dlaczego nigdy nie spełnił najprostszych, wydawałoby się, obietnic, takich jak wizyta w Krakowie, wspólne spotkanie w kawiarni. Nie uczynił drobnych gestów, z których składa się życie. Stawia pytanie: dlaczego ich zabrakło? Pokolenie Tadeusza Różewicza nie potrafiło mówić o uczuciach; poturbowane przez wojnę wkroczyło w nową, nieznaną epokę „odbudowy i budowy nowego”. „Nowe” wymagało zaniechania wartości uznawanych przez poprzednie pokolenia, nakazywało spoglądać w przyszłość. A przeszłość była często zbyt dramatyczna, by do niej wracać. Europejskie ruchy egzystencjalne pociągały również polskich twórców, proponowały podobne wartości. Świat bez tradycji wydawał się może łatwiejszy do zaakceptowania, pociągał – porzucono stereoptypy, schematy, ustalone zachowania. Może dlatego wyznanie poety – swoiste pożegnanie z matką – staje się też, symbolicznie, pokoleniowym rozliczeniem z epoką.

Różewicz podświadomie, mimo nowatorstwa i awangardy, konsekwentnie wraca i opisuje najprostsze uczucia. Zauważalny dualizm utworów stanowi o jego sile. Poeta odmitologizował i przywrócił znaczenie słowu „matka”. Nadał mu prosty, uczuciowy wymiar.

 

 

 

             Współczesna twórczość obfituje w utwory poetyckie odwołujące się do intymnych, często trudnych zwierzeń. Otworzyły się bariery uwalniające najbardziej prywatne wypowiedzi poetyckie.

Podczas marcowych spotkań w ramach Europejskich Dialogów Poetyckich na University College London, których byłam współorganizatorką, wystąpili współcześni poeci emigracyjni i krajowi, również debiutanci. Autorzy poproszeni zostali o wybór znaczących dla nich utworów, którymi chcieliby się podzielić z publicznością.

Iza Smolarek i Dariusz Bereski zaprezentowali wiersze poświęcone matkom. Ich twórczość różni się nastrojem i przekazem lirycznym. W wierszu Izy Smolarek matka dramatycznie odchodzi – symbolicznie, każdego dnia:


szare renety

umiera moja matka bez zaangażowania od czternastu lat
a ja maluję usta
przyglądam się cieniutkim skrzydłom brwi
naprawiam fotel z roku na rok coraz bardziej bujany
przez srebrne żaluzje słońce czyta franzakafkę
porzuconego na stole

blada muszka owocówka
w płaszczu z szarej renety uważnie bada bieg
czasu i czy z tego biegu uda się ocalić
smak rzeczy oczywistych czułe lepkie piętno

umiera moja matka która przez całe życie naczytała się rymkiewicza
eliota brechta więc teraz nasłuchuje ósmego kwartetu dymitra
gdzieś od strony gruszy a ja jej mówię mamuś
daj spokój śmierci ona od rana jest niespokojna

 

W utworze Dariusza Bereskiego Verba volant, scriptamanent. / Matce/, poeta przekazuje matce to, o czym Różewicz marzył i o czym z żalem pisał, a nie spełnił. Poeta obdarowuje matkę, pisząc:

 

(…)


Przyjmij
Bukiet kwiatów polnych
Obraz w akwamarynie malowany tęsknotą
Wspomnienia koloru lawendy
I czułość jaśminu
Lekki powiew bryzy nad jeziorem
Nieboskłon utkany moim Zodiakiem
Niewinny pył kwitnącej brzozy
Balladę starej gruszy
Błotnych kaczeńców pokłony
Odwiedziny czapli
To nic że siwej
A nawet gościniec owadów
Tajemniczy uśmiech Twojego lasu
Który
Tak kochasz...

 

 

Są to już inne wypowiedzi liryczne. Osobiste, zdystansowane, pełne nostalgii, niebojące się wyznań, nawet tych wyjątkowo trudnych.

 

 

Mother Departs
By TadeuszRóżewicz
Translated by Barbara Bogoczek
Edited and introduced by Tony Howard
Published by Stork Press 2013
Hardback (special edition) 978-0-9573912-0-8

 

Marta Fox - Saint Marilyn Monroe w 14. odsłonach lub stacjach, jak kto woli

$
0
0

Marta Fox


Saint Marilyn Monroe w 14. odsłonach lub stacjach, jak kto woli


 

1. Marylin Monroe Odtrącona

 

      Wtedy nazywała się Norma Jean Beaker. Jej matką była Gladys Baker. Kto był ojcem, nie wiadomo. Matka oddała ją do sierocińca. Potem zabrała na krótko. Mąż matki ją wykorzystywał seksualnie. Trafiła do rodzin zastępczych.  

      Nie wspominała źle swoich matek zastępczych. Nigdy jej wprawdzie nie ściskały i nie całowały, klepały tylko po głowie, jak szczeniaka i całowały własne dzieci. By nie wrócić do sierocińca, wyszła za mąż w wieku lat szesnastu. Matka „rodzona” trafiła do szpitala psychiatrycznego.

     Marilyn Odtrącona.

Marilyn skazana na koszmar od urodzenia.

 

2. Marilyn Monroe Lustrzana

  

  Uwielbiała lustra, szczególnie te, które zwielokrotniały jej zgrabną postać. Spośród kilku mogła wybrać najlepszą. Nie chciała być ciemnorudą Normą. Norma byłą raną. Została jasnowłosą Marilyn. Była pewna, że mężczyźni wolą blondynki, a ona chciała, by ją woleli. Tleniła włosy także w miejscach intymnych. Stała się symbolem piękna, ikoną seksu.

     Sartre mówił o niej: To nie światło z niej emanuje, to ciepło, ona rozpala ekran.

Skoro musiała dźwigać swój krzyż, wolała jego ekranową wersję.

 

3. Marilyn Monroe Cielesna

 


     Była najsłynniejszym ciałem na świecie. Także przedmiotem. Wystarczyło, by ktoś okazał jej zainteresowanie i szła z nim od łóżka. Myślała, że to jedyny sposób, w jaki kobieta może okazać wdzięczność. Nieważne, czy to był robotnik remontujący dom, czy prezydent USA, czy kierowca taksówki, czy Ives Montand, Frank Sinatra, Elia Kazan.

     Pragnęła, by ktoś ją pokochał bezwarunkowo. 

Próbowała seks zamienić w miłość, przypadkowy kontakt w szczere oddanie. Rozdawała siebie jak prezenty, które lubiła dawać, jak wszyscy, którzy ich nie otrzymują. Wśród kobiet szukała nauczycielek życia, literatury i sztuki, a znajdowała jedynie kochanki, które nią manipulowały, a jeśli nie godziła się na kontynuowanie homoerotycznego związku, żywiły dziką wrogość, jak Joan Crawford.

     Rozpalała żądze wszystkich mężczyzn na świecie.

Była dla nich nieosiągalną gwiazdą.

 Nikt przecież nie uwierzyłby przypadkowemu kierowcy, przechwalającemu się, że ją zdobył. Nie musiał jej zdobywać.

Upadła po raz pierwszy, a potem już nie chciała się zatrzymać.

 

4. Marilyn Monroe Bezdomna

 

     Mieszkała w 57. miejscach.

Nigdy nie stworzyła domu dla siebie, choć za nim tęskniła i choć go nawet kupiła w bliskości domu swego terapeuty.

Odwiedziła swoją matkę w szpitalu. Wtedy matka wyszeptała, że chciałaby z nią mieszkać.

Marilyn Monroe uciekła.

 

5. Marilyn Monroe Okaleczona

 

     Przeszła operację woreczka żółciowego, wyrostka robaczkowego, usunięcia ciąży pozamacicznej.

Także poronienie i aborcję.

Być może i operację plastyczną nosa oraz policzków.

Czy ktoś jej wtedy pomagał przetrwać ból i samotność?

 

6. Marilyn Monroe Zamężna

 

     Pierwszy mąż, to chłopak z sąsiedztwa – James Dougherty, drugi to Joe DiMaggio, w którego oddanie nie potrafiła uwierzyć, bo widziała jedynie jego zazdrość, trzeci to Artur Miller, dramaturg, dla którego stanie się wdzięcznym tematem do kolejnej sztuki.

Tylko DiMaggio ocierał jej twarz do końca i był na jej pogrzebie.

 

7. Marilyn Monroe Czytająca

 

      Nie miała nawet średniego wykształcenia. Za to potrzebę obcowania z wielką literaturą, dlatego poszukiwała przewodniczki, z którą mogłaby ją czytać i rozmawiać. Czytała Freuda. Dostojewskiego. Kafkę, Prousta, Conrada, Joycea, Rilkego, Szekspira. Niczego w całości, na co zapewne nie pozwalała jej osobowość typu bordeline.

     Marzyła, by zatrudnić fachowca, u boku którego studiowałaby Szekspira, a potem jako dojrzała kobieta zagrała 14-letnią Julię-dziewicę. Z miejsca na miejsce przewoziła zawsze swój kufer z 400. książkami oraz białe pianino z czasów dzieciństwa.

Wymyślała coraz to innego, by nie upaść po raz drugi.

 

8. Marilyn Monroe Czekająca

 

Na miłość.

Na dzień.

Na przyjaźń.

Na matkę.

Na ojca.

Na zrozumienie.

Na sen.

Na śmierć.

Przyjaźniła się z Trumanem Capote. Kochał ją tak, jak gej-artysta potrafi kochać kobietę. Dzięki niej powstało „Śniadanie u Tiffaniego”.

Potrafiła pocieszać przyjaciół.

 

9. Marilyn Monroe Uzależniona

 

      Od narkotycznych środków znieczulających, uspokajających, od alkoholu. Od seksu.

Od strachu.

Od telefonu.

Od terapeuty.

     Bała się nocy. Gdy zapadał zmierzch, zaczynała telefonować. Obgryzała paznokcie. Miała zimne dłonie. Jąkała się. Dlatego mówiła szeptem, to był jej sposób na płynność mówienia.

     Miała kilku terapeutów. Ostatni stał się niewolnikiem jej słów. Opłacany był przez nią i przez wytwórnię filmową. Bez jego opieki nie potrafiła zmobilizować się do przyjścia na plan filmowy, bez ciepła jego ręki, wypowiedzieć słowa.

     Psychoanaliza w Hollywood rzuciła wszystkich na kozetki. Terapeuta Marilyn był uzależniony od jej zależności od niego. Był to rodzaj związku, w którym stał się więźniem więzionej kobiety, telefonującej do niego o każdej porze nocy i dnia.

     Wszystko po to, by nie upaść po raz trzeci i by nie zostać odartą z szat i wizerunku najwspanialszej.

 

10. Marilyn Monroe Samotna

 

     Samotna najbardziej na świecie.

Najgłębiej.

Najczarniej.

Podsłuchiwana przez służby bezpieczeństwa.

Osaczona.

Wszyscy jej pragnęli, nikt jej nie kochał.

Każdy, chcąc czy nie, wbijał w nią swój gwóźdź.

 

11. Marilyn Monroe Skrzywdzona

 


     Przez rodziców.

Przez społeczeństwo, które chroni dorosłych i obwinia ofiary.

Była dziewczynką skłonną obwinić się za okrucieństwo rodziców.

Nie chciała ranić matki, więc raniła siebie.

Marilyn skrzywdzona przez mężczyzn.

Przez kobiety.

Przez siebie samą.

Dlatego robi wszystko, by  zasłużyć na miłość.

Nawet może umrzeć albo pozwoli się zabić.

 

12. Marilyn Monroe Wolna

 

     Uwolniona od lęku, od życia.

Od ludzi, od siebie.

Marilyn Monroe Martwa.

Od tej chwili może żyć w legendzie, wymyślanej ciągle na nowo przez tych, którzy ją znali, kochali, pragnęli, podziwiali, słuchali, całowali rąbek jej sukni, traktowali jak przedmiot i nie rozumieli jej bólu.

Zdjęta z krzyża, który dźwigała przez całe życie, złożona do grobu.

Nikt już nie podniesie kamienia.

Nareszcie.

 

13. Marylin ikoną

 

Kobiecości.

Piękna nieanorektycznego.

Mody.

Popkultury.

Stylu.

Seksu.

Kina.

 

14. Marylin powielona

 

W kalendarzach.

Na kubkach.

Na zeszytach.

Na zegarze.

Na portfelu.

Torebce.

T-shircie.

Parasolce.

Kuble na szampana, który może też być kubłem na śmieci.


Marek Różycki jr. - BOGUMIŁ KOBIELA – genialny antybohater…

$
0
0

Marek Różycki jr.

 

 

BOGUMIŁ KOBIELA –

genialny antybohater…

 

 

Ponad 82. lata temu urodził się Bogumił Kobiela. Jeden z najwybitniejszych artystów w historii polskiego kina. Zmarł tragicznie. Żył zaledwie 38 lat…

 

"Był aktorem największych nadziei. Nadziei nie spełnionych do końca" - napisano o przedwcześnie zmarłym Kobieli w 1969 r., na łamach magazynu "Film".

 

Zdaniem Jerzego Gruzy, Bobek, jak koledzy nazywali Kobielę, "był zaprzeczeniem akademijnej drętwoty, ciemnych garniturków i przemówień; budził sprzeciw recenzentów, bo wykraczał poza ich wyobrażenie o tym, z czego i jak można się śmiać. Przełamywał konwenans, uczył publiczność swobody, naturalnej reakcji"…

 

Andrzej Wajda wspominał: "Obdarzony świetną techniką aktorską, mógł zagrać właściwie wszystko. Ponieważ posiadał ogromną siłę komiczną, mechanicznie obsadzano go w rolach komediowych. Chyba najbardziej cierpiał nad tym, że widownia żąda od niego mniej, niż on może z siebie dać".

 

Bogumił Kobiela był aktorem, który posiadał niezwykłą umiejętność tworzenia walorów ze swoich mało atrakcyjnych cech psychofizycznych. Słaby, pobrzmiewający falsetem głos pogłębiał charakter jego postaci, wyolbrzymiając cechy takie jak tchórzostwo, słabość, nieśmiałość czy porywczość. Wydatny nos, "puste oko", wąskie usta rozciągnięte w „fałszywym” najczęściej uśmiechu maksymalizowały samobójczy charakter jego komizmu. Komizmu niebanalnego, trudnego, niewygodnego, który nadawał jego aktorstwu charakter intelektualny. Niestety wrzucono go do szufladki z tandetnym błazeństwem i „łatwym humorem”….

 

Tymczasem Kobiela był aktorem o prawdziwie dramatycznym talencie, aktorem wybitnym, świadomym i poszukującym, który wiele jeszcze miałby do zaoferowania, gdyby nie tragiczna, przedwczesna śmierć. Sztuka aktorska Bogumiła Kobieli wyrosła między innymi z potrzeby pokazania tej dramatycznej twarzy "klauna - Kobieli".

 

Uważany powszechnie za aktora komediowego Bogumił Kobiela był przede wszystkim znakomitym aktorem charakterystycznym. Aktor wykorzystywał swoje umiejętności, rysy swojej twarzy, by kreślić portret "zwyczajnego" człowieka z wszystkimi słabościami. Najpełniejszym tego przykładem jest oczywiście JAN PISZCZYK, nadgorliwiec…  pragnący za wszelką cenę DOPASOWAĆ SIĘ - (TAK, JAK LWIA CZĘŚĆ Z NAS, OBENIE!...) - do epoki i wydarzeń, które go przerastają i tworzą z niego karykaturalnego oportunistę, asekuranta i koniunkturalistę…

 

Takie były też inne grane przez Kobielę postacie. Obnażając ich małość, nieporadność i słabość, Kobiela potrafił jednocześnie ich bronić - nadać im tak bardzo LUDZKI wymiar.

 

W ciągu 17 lat swojej kariery Kobiela zagrał w 25 filmach.

 

*   *   *   *   *   *

 

Bogumił Kobiela urodził się 31 maja 1931 r. w Katowicach. W 1953 r. ukończył studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie, gdzie kształcił się na jednym roku z Kaliną Jędrusik i Zbigniewem Cybulskim.

 

Po studiach wyjechał do Gdańska. Otrzymał tam angaż do Teatru Wybrzeże. W latach 1955-1958, razem z Cybulskim, współtworzył w Gdańsku studencki teatrzyk Bim-Bom, w którym pisał teksty, reżyserował i występował.

 

W powojennym kinie był niepowtarzalnym brylantem. Stworzył własny komediowo-dramatyczny styl grania. Z olśniewającym wyczuciem i inwencją łączył ostre rysy z ironią, błazenadę z powagą.

 

W przypadku wielu odchodzących aktorów mówi się o niespełnieniu, niewykorzystaniu. Ale w przypadku Kobieli to stwierdzenie wyjątkowo trafne, bo ani kino, ani teatr nie potrafiły wykorzystać nawet ułamka jego ogromnego potencjału. Gdy zginął, miał zaledwie 38 lat i całkiem pokaźny dorobek, ale cała jego kariera naznaczona była ciągłym poczuciem niedosytu, zaszufladkowania, niemożności wyjścia poza narzucony przez reżyserów i presję widowni wizerunek błazeńskiego komedianta.

 

„W filmach gram dość często, choć ważnych ról, ciekawych postaci nie miałem wiele. Ciągle jednak mam nadzieję, że trafię na swoją rolę” – mówił w wywiadzie dla miesięcznika „Film” na kilka miesięcy przed śmiercią.

 

Nie zdążył. Miał zagrać główną rolę kaowca w „Rejsie” Marka Piwowskiego,  Andrzej Wajda z myślą o nim planował realizację dla Teatru Telewizji jakiejś sztuki Szekspira. Ich ostatnia rozmowa dotyczyła właśnie tej sprawy. „Obdarzony świetną techniką aktorską mógł zagrać właściwie wszystko. Ponieważ posiadał też ogromną siłę komiczną, mechanicznie obsadzano go w rolach komediowych. Chyba najbardziej cierpiał nad tym, że widownia żąda od niego mniej, niż on może z siebie dać” – mówił Wajda po latach.

 

Do dzisiaj nikomu nie udało się zająć miejsca Kobieli. Był absolutnie wyjątkowy i poniekąd to własna genialność skazała go ostatecznie na niewykorzystanie. Zgrywa i dowcip to był żywioł, w którym Kobiela spełniał się bez reszty. Talent komiczny na miarę Bustera Keatona czy Charliego Chaplina objawiał już w dzieciństwie, a jego wyczyny podczas studiów w krakowskiej szkole teatralnej do dziś krążą w anegdotach.

 

Dyplomu aktorskiego nigdy nie odebrał, a po studiach podążył do Trójmiasta za swym mentorem Zygmuntem Huebnerem. Ekscentryczne wariactwa stworzyły fenomen Kobieli w gdańskim kabarecie Bim-Bom. Kobiela założył go razem ze Zbyszkiem Cybulskim, Jackiem Fedorowiczem i Jerzym Afanasjewem w 1954 roku. Kobiela, wraz z z nieodłącznym Cybulskim, wymyślali skecze, inscenizowali i reżyserowali.

 

„Kobiela był Bim-Bomem pochłonięty od pierwszej premiery, do ostatniego spektaklu. (…) Wnosił do naszego teatru lekkość i wdzięk, subtelność i poetycki żart, wspaniały zmysł obserwacyjny i ogromne wyczucie sceny. (…) Był autorem najcelniejszych sformułowań, błyskotliwych drobiazgów, które nadawały całości niepowtarzalny styl” – mówił po latach Jacek Fedorowicz.

 

Bim-Bom stał się legendą, pokoleniowym mitem. Każdy z pięciu programów, jeszcze przed Październikiem krytykujących władzę, urastał do rangi wydarzenia. Kobiela grał i reżyserował także ze Zbigniewem Cybulskim w Teatrze Wybrzeże, m.in. spektakle: „Król” Gastona de Caillavet i Roberta de Flers (1959), czy „Nosorożec” Eugene’a Ionesco (1960).

 

W filmie zadebiutował w 1953 r., rolą w "Trzech opowieściach", zrealizowanych wspólnie przez Konrada Nałęckiego, Czesława Petelskiego i Ewę Poleską. Kolejne filmowe kreacje Kobieli to m.in. podporucznik Dąbecki w "Eroice" Andrzeja Munka (1957) i sekretarz Drewnowski w "Popiele i diamencie" Wajdy (1958).

 

Swoją najbardziej znaną rolę - Jana Piszczyka w "Zezowatym szczęściu" Munka - Kobiela zagrał w 1960 r. Stworzył postać polskiego antybohatera, człowieka uwikłanego w nieprawdę i zdemaskowanego; przedstawił karykaturalną wizję ludzkiego losu.

 

Wystąpił też w filmach: "Rękopis znaleziony w Saragossie" Wojciecha Jerzego Hasa (1964), "Małżeństwo z rozsądku" Stanisława Barei (1966), "Ręce do góry" Jerzego Skolimowskiego (1967), "Człowiek z M-3" Leona Jeannota (1968), "Wszystko na sprzedaż" Andrzeja Wajdy (1968).

 

Był też scenarzystą. Wspólnie z Cybulskim i Wilhelmem Machem stworzył scenariusz filmu Janusza Morgensterna, "Do widzenia, do jutra" (1960).

 

Do Warszawy przeniósł się z Gdańska w 1961 r. Jego teatralna kariera na stołecznych scenach objęła m.in. teatry Ateneum (1961-1963) i Komedia (1966-1969). Występował też w telewizji - np. w cyklicznym programie "Poznajmy się", który prowadził z Jackiem Fedorowiczem i Jerzym Gruzą, oraz w Teatrze Telewizji. Wielkie uznanie przyniosła mu rola Pana Jourdain w telewizyjnym spektaklu "Mieszczanin szlachcicem", wyreżyserowanym przez Jerzego Gruzę.

 

Kobiela zginął tragicznie 10 lipca 1969 r., w wieku 38 lat, w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym pod Koronowem.

 

Jego śmierć "wpisała się w tragiczną serię, jaka dotknęła bliskich sobie ludzi jednego pokolenia - nastąpiła dwa lata po śmierci jego najbliższego przyjaciela, Zbigniewa Cybulskiego, oraz tuż po odejściu Krzysztofa Komedy i Marka Hłaski" - podkreślała polska Filmoteka Narodowa, która w 2009 roku, w 40. rocznicę śmierci artysty, organizowała w Warszawie przegląd filmów z jego udziałem.

 

"Potrafił w sposób nieporównywalny, mieszając z imponującą swobodą różne rodzaje wyrazu, różne style aktorskie, powagę i groteskę, subtelną ironię i farsową żywiołowość, tworzyć portrety tragicznych w swojej słabości antybohaterów" - wspominali organizatorzy przeglądu.

 

Przedwcześnie odszedł również twórca "Zezowatego szczęścia" i "Eroiki", znakomity reżyser Andrzej Munk. Zginął w wypadku samochodowym 20 września 1961 r. koło Łowicza, w wieku niespełna 40 lat. Pracował wówczas nad filmem "Pasażerka".

 

-------------------------------------------------------------

 

A prywatnie – małżeństwo z piękną lekarką Małgorzatą, poznaną gdzieś nad morzem, pełne młodzieńczych uniesień, wspólnych podróży po kraju i napawania się radością życia…

 

A jednocześnie narastająca świadomość okrutnego fatum: w 1961 roku, ledwie rok po sukcesie „Zezowatego szczęścia”, w wypadku samochodowym zginął Andrzej Munk, bodaj jedyny reżyser, który w pełni potrafił spożytkować aktorską energię Kobieli. W 1967 roku pod kołami pociągu zginął jego najbliższy przyjaciel Zbigniew Cybulski, pół roku później Krzysztof Komeda…

 

[Opisywałem ten stan „lękowego przeczuwania nagłej śmierci”  Bogumiła Kobieli między innymi w rozmowach z legendarnym Zygmuntem Hubnerem oraz Zośką Komedową-Trzcińską].

 

Kobiela był zrozpaczony. Utrwalił to Wajda w niezwykłym epizodzie „Wszystko na sprzedaż”, w którym Kobiela dramatycznie, przejmująco żegna się z Cybulskim, bez swojej zwykłej maski, odarty z błazeńskiego kostiumu.

 

Żona Małgorzata Kobielowa wspomina: „On wówczas był przekonany, że teraz jego kolej. Żył z tym. I kiedy półtora roku później wydawało się, że to minęło, że znów ożył, że jest nam już tak dobrze, że wreszcie możemy mieć dziecko, to wtedy nastąpił ten wypadek”….

 

Ciężko rannego Kobielę przewieziono do szpitala w Gdańsku. Program I Polskiego Radia nadawał komunikaty wzywające lekarzy do natychmiastowego powrotu do pracy. Nie uratowały go nawet dwie specjalistyczne operacje. Pochowano go na cmentarzu w rodzinnym Tenczynku. Na grobie żona zamiast kwiatów położyła grzyby, które Kobiela uwielbiał zbierać.

 

 

PRZEKLĘTY ZAKRĘT!... Noc, pisk opon, huk, potem głucha cisza. Znaczy, że z tego samochodu nikt – o własnych siłach - nie wysiądzie.

 

Bogumił Kobiela, Krzysztof Krawczyk, Irena Santor, Waldemar Baszanowski - łączy ich zakręt we wsi Buszkowo, 27. kilometrów od Bydgoszczy, przy drodze numer 25. z podkoszalińskich Bobolic do podwrocławskiej Oleśnicy. To najkrótsza trasa z Warszawy na zachodnie wybrzeże Bałtyku.

 

Kobiela tu zginął, podobnie żona Baszanowskiego. Krzysztof Krawczyk przeżył. I się nawrócił….

 

-----------------------------------------------------------

* Zapiski z rozmów z Zygmuntem Hubnerem oraz Zośką Komeda-Trzcińską.

* Rozmowy z Małgorzatą Kobielową.

* Pozostałe:  źródła informacji pomieściłem w tekście.


Eugeniusz Kabatc - Rany i blizny pamięci

$
0
0

Eugeniusz Kabatc

 

 

Rany i blizny pamięci

 

 

Kazimierz Rafalik     Dziwny jest ten nas polski świat, który tak lubi objawiać swoją udrękę. Każda rocznica jest dobra, by przypomnieć sobie i innym, jak wielkiej  krzywdy doznawaliśmy zawsze ze strony sąsiadów,. na niej właśnie ustanawiające swoje moce i tożsamość. Historia, istotnie, nie szczędziła nam razów, wojny niszczyły dorobek czasów pokoju, także te wewnętrzne, domowe rebelie i rabacje, najtrudniejsze w prawdzie i mitach etnicznych różnic i różniczek.

 

     Dyskurs w sprawie pamięci zaiste osiąga  poziom algebraicznej abstrakcji, w wykładzie której pochodną funkcji wytworzonych w inności staje się ta nasza wytrwała ksenofobie – narodowa, ale i etnicznie uniwersalna, modnie rzecz ujmując – globalna. Ranimy się nawzajem w nieustannych bojach o jakość pamięci, jakby to ona miała decydować o prawdzie, „która nas wyzwoli”.Nie ma takiej jednej prawdy ani takiej jednej pamięci, które potrafiłyby obraz rzeczywistości oczyścić z  uwikłań naszych emocji, interpretacji, doraźnych interesów i potrzeb. Nie o wszystkim można ani należy pamiętać. Ciężki paradoks kładzie się tu między racje tej prostej mądrości. Powaga życia, jego bogactwo, pojemność, moce zmysłowe i duchowe, wymagają nieustannej selekcji w wyborze rzeczy do zapamiętania. Wiedza nabywana świadomie bywa starannie przechowywana, impulsy zewnętrzne, przeżycia i myśli, sygnały uczuć, nawyki, dedukcje podlegają naturalnej kontroli mózgu i serca, które eliminują ich nadmierny, czasem nie do zniesienia ciężar. Najwartościowsze z tego rzeczy staramy się jednak „ocalić od zapomnienia”.

 

     Dotąd nasze rozumowanie jest raczej pospolite, jego konstatacje noszą znamiona oczywistości, ale nie ma tu pełnego porządku, gdyż jest naruszany od razu, ilekroć podejmujemy się wartościowania rzeczy i spraw. Jeżeli człowiek istnieje dzięki pamięci, to nie bez biologicznego i psychologicznego kompromisu, jakim jest zapominanie. I tak wkraczamy na teren idei i woli.

 

    Ta uogólniająca temat introdukcja jest niezbędna w okolicznościach, które go ostatnio dość radykalnie – politycznie, rocznicowo i celebracyjnie – wywołały. 70 lat temu tragedia wołyńska osiągnęła swoje krwawe apogeum. Historyczny, polsko-ukraiński konflikt, ciągnący się – z przerwami na zbrojne interwencje największych dla obu nacji sąsiadów – od kilkuset lat, eksplodował nienawiścią o niewyobrażalnie zabójczej mocy, okrutnie i krwawo niszcząc życie dziesiątków tysięcy niewinnych ludzi. Ta hekatomba wojenna została już opisana na wszelki możliwy sposób, setkami wspomnień, tysiącem artykułów dziennikarskich i opracowań naukowych po obu stronach granicy. Sam napisałem taką książkę o udanej operacji samoobrony polskiej wsi [„Przebraże”] z materiałów dostarczonych mi przez Józefa Sobiesiaka [„Maksa”], dowódcę partyzanckiej brygady „Grunwald”, opublikowaną jeszcze w czasie, o którym dziś się mówi, że „tłumiły prawdę o wołyńskiej rzezi”.  Szkopuł w tym, że ta rozległa wiedza o bolesnych wydarzeniach sprzed 70-ciu lat, teraz, w tę okrągłą rocznicę, powróciła nie jako blizna historyczna, lecz znowu jako rana, rozdrapywana pamięcią kolejnych pokoleń i językiem wzmożonych pretensji. 

 

 

    Dwie wysokie fale rocznicowe zderzyły się ze sobą z siłą sprzecznych intencji – zarówno na Ukrainie, jak i w Polsce. Jedna niosła pragnienie pojednania się z sąsiadem, gdy współczesny świat takie okoliczności oferuje, druga niesie na sobie – w nurcie świętej pamięci klęski, goryczy i gniewu – orzeczenie winy wobec sprawców masakry i nakaz pokuty. Rzecz w tym, że materialnych sprawców już prawie nie ma wśród żywych, a na zbiorową odpowiedzialność narodu nie należy liczyć, zwłaszcza gdy każdy z nich własną historię pisze. Zwykle to właśnie na nią liczymy, na jej uczonych w badaniach, chłodnych w wymierzaniu sprawiedliwości dziejom, ale dziś i oni są skażeni stronniczością swojego narodu i duchem jego polityków, grających na instrumentach historii buńczucznie, tromtadracko. Przykład „rzeczy wołyńskiej” jawi się tutaj jako deprymująca konsekwencja takiej współczesnej sytuacji, w której pamięć indywidualna i rodzinna przygnieciona została kopytem jazdy partyjnych i narodowych harcowników.

 

   A jednak pojednanie, jego wartość w historycznym konflikcie między sąsiadami dojrzewa dziś do znaczenia nakazu, staje się wręcz kategorycznym imperatywem moralnym w dążeniu do oczekiwanego – nie tylko kantowskiego – wiecznego pokoju. To naturalne pragnienie ludzi dobrej woli dotyczy wszystkich narodów i całej Europy w naprawie. Konieczność osiągnięcia tego stopnia społecznego człowieczeństwa jest w nas prawem, do którego odwołuje się tyleż rozum, co wiara. I ta, czasem utopijnie brzmiąca idea powoli, acz coraz śmielej,  zaczyna zwyciężać także na naszym wschodnim pograniczu. I to na dość rozległej przestrzeni naszych dobrosąsiedzkich stosunków nie tylko między narodami, ale i państwami. Sprawa polsko-ukraińska, która rozgorzała właśnie bolesną wołyńską pamięcią, zwłaszcza teraz, w czasie rocznicowym, skupiła na sobie naszą uwagę nie tylko w sposób wspomnieniowy, ale również, rzekłbym, konstruktywny, profetycznie twórczy. Wizyta prezydenta Komorowskiego w Łucku dla upamiętnienia ofiar etnicznego szaleństwa w okrucieństwie zabijania [„czystki etnicznej”, jak określił to nasz Sejm] wykroczyła daleko poza sens udziału w symbolicznej mszy żałobnej – była przede wszystkim propozycją braterskiego pokoju. Msze żałobne, odprawiane przez cerkwie i kościoły po obu stronach granicy nie było tylko nabożeństwem trenów i żalów, potrafiły unieść w sobie przesłanie o wzajemne przebaczenia. Przesłanie, które nie zmieściło się w murach świątyń, szczęśliwie wydobywając się  ku życiu społeczno-politycznemu w akcie zaprawdę obywatelskiej potrzeby i świętej sprawiedliwości.

 

    Nie pora jeszcze oceniać skutki tych ważnych porozumień religijno-narodowych. Jakkolwiek to sprzed roku, katolicko-prawosławne, a w podstawowym wyrazie polsko-rosyjskie, adresowane przecież nie tylko do wiernych, ale i do obu narodów, rozbrzmiało szeroko i  głośnym echem, to , jak się zdaje, nie sięgnęło zbyt głęboko w świadomość obywatelską i w niewielkim stopniu osłabiło tradycyjną antyrosyjską fobię Polaków. Tegoroczne, polsko-ukraińskie apele zapewne nie o wiele większą będą miały moc bezpośredniego oddziaływania, ale sam fakt ich podpisania przez ważnych hierarchów różnych kościołów  oraz ich medialnego rozgłoszenia, a zwłaszcza szlachetne intencje ekumenicznego chrześcijaństwa, mają swoje znaczenia dla pokoju między ludźmi.

 

     Wszelako różnie ten pokój określa się i warunkuje między słowami ludzi Kościołów. Media, komentujące obszernie bieżące wydarzenia na tym polu pamięci i rozliczeń, zwracają uwagę na dwuznaczne stanowisko katolickiego arcybiskupa lwowskiego, za którym ciągną się całe ogony nieufnych Polaków i Ukraińców, którzy zasklepiające się rany gotowi są rozdrapywać w poszukiwaniu kolejnych prawd o ludzkim okrucieństwie. Przegrywa z nimi owa głęboka pamięć, która nie wyczerpuje się na jednym strasznym wydarzeniu, lecz sięga do jego przyczyn i okoliczności, które tłumaczą zjawisko w łańcuchu dziejowym. Zamiast przerwać go w sobie przynajmniej, pozwalając zabliźnić się ranom, rozbudzamy w sobie ciekawość gapiów, uzurpujemy sobie rolę sędziów, zarządzając fałszywe wizje lokalne, odtwarzając rzekomą prawdę tych bolesnych scen z historii pogranicza. Nikczemne etycznie podglądanie cudzych cierpień  ma zastąpić wartość dokumentu, dla którego zasłużonym dziś miejscem jest archiwum.


    A w archiwum, jak w bibliotece, obowiązuje cisza. Ów jazgot podnieconych głosów, jaki dolatuje z zewnątrz, nie otwiera właściwych teczek. Można się tylko łudzić, że posępne święto pogrzebów zaspokoi potrzebę naszych sumień na tyle, by na horyzoncie naszej najbliższej rzeczywistości pamięć zawiesiła nam jutrznię pogody. 


 Eugeniusz Kabatc


Barbara Riss - ROK JULIANA TUWIMA

$
0
0

Barbara Riss


ROK JULIANA TUWIMA

 

O Archiwum JULIANA TUWIMA w Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza

 

Archiwum Juliana Tuwima jest jedną z najcenniejszych – po mickiewiczowskiej – wśród kolekcji zgromadzonych w Muzeum Literatury. Zostało przekazane do zbiorów w latach 1960-1964 przez żonę poety, Stefanię Tuwimową i ich córkę Ewę (zamężną Woźniak). Początkowo był to depozyt (do 1977 roku). Przekaz obejmował fotografie i dokumenty, rozmaite pamiątkowe drobiazgi, wyposażenie gabinetu (meble) z letniego anińskiego domu poety, ale przede wszystkim zawierał obszerny zbiór rękopisów oraz książek. Kolekcję tę dopełnił jeszcze szczodry dar Ewy Tuwim z 1991 roku.

 


O RĘKOPISACH JULIANA TUWIMA

 

 

Pióro Juliana Tuwima

 

Większość autografów Tuwima w zbiorach Muzeum Literatury pochodzi zatem prywatnego archiwum poety. Z tym, że jego podstawowa część, zgromadzona przez autora Balu w operze do września 1939 roku uległa zniszczeniu już w pierwszych dniach wojny, gdy warszawskie mieszkanie Tuwimów w kamienicy przy ul. Mazowieckiej przestało istnieć. Wybuch wojny zastał Tuwimów w pensjonacie w Świdrze (choć prawie cały sierpień spędzili w Zakopanem). Szybko wrócili znów  do Warszawy i zdecydowali o wyjeździe. Ich powody do obaw wynikały z realnego zagrożenia, były związane z pochodzeniem, jak i popularnością Tuwima, jego twórczością satyryka i kabareciarza nie stroniącego od aktualnych, „gorących” tematów (wszak już pod bombami – 1 września,  w teatrzyku Ali Baba odbyła się premiera satyrycznej rewii Pakty i fakty, z tekstami Tuwima, A. Własta, J. Jurandota i M. Hemara, w reżyserii. K. Krukowskiego). Najcenniejsze osobiste rzeczy poeta spakował do sporej walizy i wręczył ją woźnemu z redakcji „Wiadomości Literackich”. Uczynił to w dniu 5 września, gdy opuszczał miasto. O losy walizy będzie niespokojny przez wszystkie lata wojennej tułaczki. Z drżeniem serca nadmieniał o niej w liście do Jarosława Iwaszkiewicza z Nowego Jorku 14 września 1945 roku:

 „Zawartość: nieprzebrana ilość wierszy, przekładów, notatek, materiałów do projektowanych książek, całe moje archiwum, zbierane przez dwadzieścia lat.” 

 

Waliza miała być zakopana w podwórzu domu przy ul. Czerniakowskiej 184 (Tuwimowie tam mieszkali przez pewien czas), lecz ostatecznie została ukryta w ziemi pod jedną z piwnic kamienicy przy ul. Złotej 8. Pod tym adresem mieściła się redakcja „Wiadomości Literackich”, a Tuwim należał do grona najwierniejszych współpracowników od założenia pisma w 1924 roku. Wydobyta z ruin w marcu 1946 roku, była w fatalnym stanie.

 

„Wszystko niemal zmurszało w ziemi – zawilgocone – rozsypywało się […] zamieniło się w bezkształtną zgniłą papkę”…

 

– relacjonował zrozpaczony siostrze Irenie. Swój „skarb” odzyskał dzięki Ewie Drozdowskiej (ciotecznej siostrze swojej matki), jej też zawdzięczamy relację o „ekshumacji” walizki. W trzech czwartych zawartość uległa bezpowrotnemu zniszczeniu, mimo osuszania i wietrzenia. Czyniono tak z zalecenia prof. Lorentza, który ze smutkiem obejrzał papiery jeszcze przed Tuwimem. Coś wszakże dało się uratować. Nim jednak o tym napiszę, kilka słów o pozostałych częściach archiwum Tuwima w naszym Muzeum.

 

Julian Tuwim w White Plains (USA), w willi Loli i Józefa Grüssów, 1942 rok  

 

Obejmuje ono także materiały gromadzone podczas wojennej tułaczki: to „papiery”, z którymi poeta wrócił do kraju w czerwcu 1946 roku. I cały jego dorobek od czerwca 1946 do 27 grudnia 1953 roku. W tej części archiwum niewątpliwie najcenniejsze są materiały dokumentujące tok pracy nad poematem Kwiaty polskie. Tuwim po wojnie przechowywał również autografy nowych wierszy. Zachowały się liczne, przez niego skreślone, opisy i innych przedsięwzięć literackich – zrealizowanych (w tym np. libretto operetkowe wg Słomkowego kapelusza E. Labiche’a), jak i zamierzonych, wraz ze zbieranymi materiałami, cała wojenna i późniejsza korespondencja, wiele dokumentów i urzędowych pism, notatniki, kalendarzyki…            

    

W związku z powyższym, w Muzeum znajduje się kilka zestawów rękopisów literackich Tuwima. Zacznijmy od wierszy młodzieńczych, o których poeta tak pisał we wspomnieniu pt. Pierwsze wiersze na łamach szacownych „Wiadomości Literackich” wiosną 1936 roku:

 

„Są to wiersze, przepisane na czysto, w kajetach ze sztywną, czarną okładką, na której wytłoczone jest złote pióro. Takich kajetów używałem do r. 1918. Jest ich razem jedenaście, po sto kilkadziesiąt kartek w każdym.”

 

Świętował wówczas ćwierćwiecze poezjowania (od debiutu w 1911 roku) i z tej okazji zacytował kilka utworów szczególnie sobie bliskich, a dotąd nie znanych jego wielbicielom. Po wojnie historię autografów z walizy opisał w przedmowie do tomu Pegaz dęba. Wybrane sam przepisał odręcznie, ale więcej odpisów wykonała już po śmierci poety jego sekretarka Halina Kosskowa.

 

Po pozyskaniu zbioru przez Muzeum, autografy poddane zostały pieczołowitej konserwacji w Pracowni Archiwum Głównego Akt Dawnych w Warszawie. Obecnie, po tych zabiegach, są to luźne kartki, których kolejność i podział (nie tylko na poszczególne „zeszyty” – obwoluty) zostały wtórnie, niekiedy hipotetycznie ustalone przez pracowników Działu Rękopisów Muzeum. Brak wielu partii, częste są defekty, fragmenty zamazane, ale…

 

Wydzielono 11 zeszytów wierszy z lat 1911-1918, a ponadto 9 zeszytów (lub ich fragmentów) z wyborami wierszy (w układzie chronologicznym, z lat 1912-1916). Z tych dziewięciu „zeszytów” wyróżnię tu „notes” z numerem 6, liczący dziś 31 luźnych kart, o wspólnym tytule Wiersze, pieśni, piosenki i hymny miłosne (1912-1916) i opatrzony dedykacją dla przyszłej żony: „Najlepszej Siostrze mojego żywota”. Wyodrębniono też wiersze notowane na luźnych kartach (nie należących wcześniej do żadnego z zeszytów), zeszyt zawierający tłumaczenia z Konstantego Balmonta oraz grupę odpisów odręcznych, sporządzanych przez Tuwima po 1946 roku.    

 

Tak przygotowane autografy z  byłych „kajetów” – 11zeszytów (wymienionych wyżej jako pierwsze) – stały się podstawą dwutomowej edycji Juweniliów (Warszawa 1990). W ramach Pism zebranych udostępniła ona czytelnikom wszystkie zachowane utwory młodego Tuwima, napisane do czasu wydania pierwszego zbioru wierszy wiosną 1918 roku (było nim Czyhanie na Boga) i później nie opublikowane. Edycję tę opracował kustosz Tadeusz Januszewski we współpracy z Alicją Bałakier. „Są to wiersze, których sam Tuwim nie uznał nigdy za godne druku. Należy więc widzieć w nich przede wszystkim dokument – wielki dziennik dojrzewania artysty. A przy okazji – dziennik miłości. Jeśli osąd Tuwima okaże się czasem zbyt surowy, odkrycie jego nieznanych poezji będzie naszą satysfakcją.” – napisał Tadeusz Januszewski w komentarzu edytorskim.

 

Do rękopisów, które przeszły „próbę” druku Tuwim już tak silnie przywiązany nie był. W związku z tym w walizie zmieściło się i przetrwało trochę wierszy wykorzystanych później w cyklu Z wierszy ocalałych (1949). Z innych zachowanych w niej „szpargałów” powstał po wojnie ceniony Pegaz dęba, czyli Panopticum poetyckie (1950) – zbiór szkiców ilustrowany osobliwościami poetyckimi. Dopowiedzieć jeszcze należy, że obok osobistych dokumentów i garści pamiątek niewielkich rozmiarami poeta ukrył w walizie również własne listy do żony, z blisko trzydziestu lat (także z narzeczeńskiego okresu). Dużo ich było. Nie ucierpiały tak srogo jak poetyckie juwenilia, jednak wciąż czekają na opublikowanie. Do Muzeum trafiło ich ostatecznie 221 (a ponadto fragmenty o nieustalonym datowaniu), w 1991 roku. Stało się tak po śmierci Stefanii.

            

Dziełem, do którego sam Tuwim przywiązywał szczególne znaczenie i jego rękopis otoczył wyjątkową troską był poemat Kwiaty polskie. Pisał go, gdy przeżywał nie tylko udręki wojennej tułaczki, ale i coraz gorzej znosił rozłąkę z ojczyzną. Rozpoczął nad nim pracę w Rio de Janeiro w końcu listopada 1940 roku, kontynuował w Nowym Jorku do lipca 1944  – takie daty krańcowe zamieścił pod tekstem epilogu. „Wierszu mój w klęsce, w bólu wszczęty, /Wężysko zamorskiego chowu! ”… ocenił sam. W najtrudniejszym dla siebie okresie życia usiłował zachować wiarę w „magię słowa”, jego kreacyjną, zarazem ocalającą moc.

 

Wobec potężnego rozmiaru utworu, liczącego w sumie (w druku) blisko 7000 wersów, jest to obszerny zespół zapisanych odręcznie zeszytów i luźnych kartek, a także kopii maszynowych. Od pierwszych rzuconych na papier zrymowanych „okruchów” lirycznych i notatek, aż po wskazówki formułowane już z myślą o wydaniu całości (w istocie pierwszego tomu). Widać wiele odnotowanych dat pośrednich, zachował się „Plan kompozycyjny” pierwszej i drugiej części poematu. Najwcześniejsze brudnopisowe fragmenty początku, to 5 kart wklejonych przez samego Tuwima do specjalnego albumu, który też znalazł się w zbiorach Muzeum.

 

Zasadniczy brudnopis zajmuje łącznie 6 zeszytów, zapisanych fragmentami jeszcze nie uporządkowanymi zgodnie z ich ostatecznym następstwem, z poprawkami, skreśleniami, licznymi wstawkami (i „brakuje” w nim ponad 20 fragmentów od 10 wersów wzwyż!). Pierwsze 3 zeszyty nabyte zostały w Brazylii (są wydłużone, szare, każdy ze spiralą na grzbiecie i z wpisanym adresem Tuwimów w Rio – na naklejce). Zeszyty 4, 5 i 6 (niemal czarne, z paskiem płótna, o sztywnych okładkach, już produkcji amerykańskiej, na naklejkach mają adresy poety w USA), w części musiały zostać zrekonstruowane. W Muzeum zyskały też jednolitą numerację. Zeszyt 6 to w istocie 122 luźne karty lub „karteluszki”, głównie notatki do Modlitwy i Parademarsz, szybko docenionych fragmentów, także odrębnie drukowanych, czy do nienapisanego dalszego ciągu (drugiego tomu) Kwiatów.

 

           

Brudnopis Kwiatów polskich, zeszyt pierwszy (brazylijski)            

 

Pełny tekst poematu zawiera dopiero czystopis – już z niewielkimi poprawkami. To 8 brulionów w linie, w tym 3 brazylijskie. Pozostałe kupione zostały w USA, świadczy o tym ich format, część ma spiralę na grzbiecie. Pierwsze trzy liczą łącznie 168 kart zapisanych, ponumerowanych przez Tuwima i 29 czystych (bez foliacji). W kolejnych pięciu, o brązowych twardych okładkach, numerowanych kart jest łącznie 77, a czystych 26. Na wszystkich tekst był wpisywany tylko po jednej stronie.

  

Czystopis Kwiatów polskich, zeszyt drugi

 

Ten podstawowy korpus wzbogacają kartki (skopiowane odręcznie lub w maszynopisie), które Tuwim w toku pracy (trwającej wszak cztery lata) przesyłał siostrze w listach lub przez „okazje”. Irena Tuwim przebywała wówczas w Londynie (z bratem spotka się dopiero w 1945 roku w Kanadzie). Dzięki jej pośrednictwu (inicjatywie?) fragmenty poematu ukazały się w londyńskich „Wiadomościach Polskich” (16 II 1941 r.), a w rok później na lamach „Nowej Polski” (ta ukazywała się od 1942 roku). Zachowane ich podstawy dziś przynależą do oddzielnie przekazanego do Muzeum archiwum Ireny Tuwim i jej męża, Juliana Stawińskiego. Redaktorzy wspomnianych pism, Mieczysław Grydzewski i Antoni Słonimski, otrzymywali podobne przesyłki. Świadczą o tym 2 kartki odnalezione w archiwum Słonimskiego, będącym obecnie w posiadaniu Ossolineum (tam również trafił list Juliana do Ireny z 17 grudnia 1941 roku, z trzema odmianami kilku strof). Kustosz Januszewski twierdzi, że za sprawą autora fragmenty z Kwiatów trafiały także do innych osób i mogą z czasem jeszcze być ujawnione. Jak te, które wraz z listem poety (wśród innych archiwaliów) nabył do swojej cenionej kolekcji dr Tomasz Niewodniczański, mieszkający w Niemczech.

 

Jako „fragmenty opowieści poetyckiej”, znajdziemy strofy z Kwiatów, w tym Modlitwę, również w konspiracyjnej antologii Pieśń niepodległa. Polska poezja czasu wojny, która ukazała się w Warszawie już wiosną 1942 roku. Zawierała wiersze krążące w okupowanym mieście, recytowane lub czytane na tajnych wieczorach literackich (w druku autorów nie wymieniono, z wiadomych względów). Układał ją Czesław Miłosz razem z Jerzym Andrzejewskim i Jerzym Zagórskim. Ich osobiste kontakty zdecydowały w znacznej mierze o doborze materiałów – stwierdził po latach noblista. Strofy Tuwima dostał „od pani Wańkowiczowej [najpewniej Zofii, żony Melchiora – BR], która anonimowy tekst otrzymała w paczce z Portugalii”. Kiedy o przedsięwzięciu dowiedział się sam autor Kwiatów, po latach trudno orzec, mimo iż w księgozbiorze poety zachował się egzemplarz antologii „ks. J. Robaka” – pod takim pseudonimem skryli się jej redaktorzy. Dziś jest w Muzeum Literatury. To bardzo cenny i rzadki druk. 

 

Siostrze egzystującej w wojennym Londynie Tuwim przesłał wreszcie z Nowego Jorku maszynopis Kwiatów – uzupełniony o kilka wpasowanych w niego kartek odręcznie zapisanych. Obejmował dwie pierwsze części (właściwie oba rozdziały z części I, w ostatecznej redakcji poematu). Liczący 1144 wersy tekst, z adnotacją autora: „New York, 1 VI 1943” i z przypisami na marginesach, zajął 90 foliowanych kart. I on znajduje się w Muzeum. Wersji typu „maszynopis”, podkreśla kustosz Januszewski, w latach II wojny światowej zaistniało więcej z racji wielkiego zapotrzebowania wydawnictw emigracyjnych, w tym wojskowych, jak i krajowej prasy podziemnej na teksty krzepiące serca rodaków.

 

O owych materiałach warto wiedzieć, gdyż okazały się przydatne przy korygowaniu omyłek i ustalaniu różnic między zaistniałymi odmianami czy wariantami tekstu poematu. Przede wszystkim jednak pomogły ustalić najbliższy intencjom samego autora, a nie zaistniały w druku za jego życia, kształt poematu. Trudno bowiem za taki uznać pierwsze wyczekiwane przez blisko 5 lat wydanie. Zachował się egzemplarz własności poety (też jest w zbiorach Muzeum), przekazany z wydawnictwa „Czytelnik” 17 I 1949 roku (o czym świadczy data i podpis Tuwima na stronie przedtytułowej). Zawiera tylko kilka naniesionych odręcznie poprawek, wszak korekty były staranne. To samo można powiedzieć o wydaniu Kwiatów polskich z roku następnego (1950), nieco różniącym się od pierwszego i zarazem ostatnim autorskim, czyli „przejrzanym” jeszcze raz (przed drukiem) przez autora. W czym rzecz zatem?


Kwiaty polskie – okładka I wydania z 1949 roku i obwoluta edycji z 1993 roku (oprac. T. Januszewski)  Poeta na balkonie swojego mieszkania przy ul. Wiejskiej, rok 1946                                                                                                                                                  

  

Gdy na przełomie 1945/1946 roku Jerzy Borejsza jako prezes „Czytelnika” twardo negocjował z Tuwimem, przebywającym jeszcze w Nowym Jorku, warunki umowy – poeta nie był zorientowany, „co w Polsce można dziś powiedzieć, a czego nie można”.  Nie chciał jednak pozwolić na druk książki bez fragmentów o Stalinie, o „marksiście z pryncypialnymi zasadami” czy ataku „z furią” na endeków, choć lista „zagrożonych” dygresji była znacznie dłuższa.

 

„Niestety, poeta musiał zgodzić się na dość drastyczne cięcia. Już wcześniej wyczuwał, że nowa rzeczywistość w Polsce – poza którą jednak miejsca dla siebie nie widział – będzie zmuszała do przystosowania się. Te przewidywania spowodowały włączenie mechanizmów autocenzury, zanim ją działalność cenzury przerosła. Tekst poematu przepisany na maszynie takie działania autocenzury ujawnia.”  – wyjaśnia kustosz Tadeusz Januszewski w komentarzu do Kwiatów polskich (Warszawa 1993), wydanych w ramach Dzieł zebranych Juliana Tuwima. Kierownik Działu Rękopisów naszego Muzeum od lat bada spuściznę i biografię poety. Podjął się także opracowania pełnego tekstu tego dzieła: bez skreśleń, dopełnionego o teksty z nim powiązane, obfite warianty i fragmenty, także te poniechane, czy niezlokalizowane, wersy i strofy zapisane na marginesach.     

 

                                                  

Dedykacje Tuwima dla Haliny i Kazimierza Wierzyńskich, Jerzego Andrzejewskiego

oraz Leopolda Staffa

  

Zaprezentowane zespoły decydują o randze całego tuwimowskiego archiwum – w istocie bardzo obfitego i różnorodnego. Umożliwia ono wgląd także w warsztat Tuwima – tłumacza, lingwisty, „antologisty”, czy człowieka teatru. Dział Rękopisów Muzeum Literatury pozyskiwał jednak autografy poety i z innych źródeł. Pewna ich część, np. listy (podobnie jak książki z dedykacjami) do przyjaciół – literatów (ale nie tylko), trafiła do Muzeum wraz z przekazami odrębnymi, związanymi z innymi osobami lub została nabyta oddzielnie. Była już mowa o archiwum Ireny Tuwim i Juliana Stawińskiego, w części uzupełniającym archiwum autora Kwiatów polskich. Podobnie rzec można o powojennym archiwum Leopolda Staffa, w którym zachowało się 16 listów Tuwima do autora Wikliny (ponadto list do Heleny Staffowej) i 3 dedykacje z lat 1946-1952 (na książkach Tuwima). Są też w Muzeum m. in. listy do Konstantego I. Gałczyńskiego, Władysława Broniewskiego, Kazimierza Wierzyńskiego (list datowany „Rio, 10 IX 40”), do Józefa Wittlina, Kazimiery Iłłakowiczówny, Stanisława Balińskiego, Mieczysława Jastruna, Ludwika Hieronima Morstina i jego żony Janiny (tudzież wpisy do Księgi Gości w Pławowicach – ze zbioru Anny Górskiej), Mariana Piechala czy do Seweryna Pollaka.      

 

O BIBLIOTECE

 

Księgozbiór autora Kwiatów polskich pozostający w zbiorach Muzeum Literatury jako część Archiwum poety, to około 7500 tomów. Można wśród nich znaleźć wiele „białych kruków”. Należy do nich unikalny egzemplarz mickiewiczowskiego Pana Tadeusza z 1834 roku, jeden z kilku zaledwie odbitych „na próbę” z ozdobioną graficznie kartą tytułową, której autor dzieła nie zaakceptował do druku. Dziś jednak mało kto pamięta, że Tuwim był znany i ceniony także jako bibliofil, jeden z największych nie tylko w gronie polskich literatów. Jego przedwojenna biblioteka, licząca ponad 20 000 tomów, uległa zniszczeniu na samym początku II wojny światowej, podczas obrony Warszawy we wrześniu 1939 roku, wkrótce po tym, gdy pełen obaw autor Balu w operze opuścił swoje mieszkanie przy ul. Mazowieckiej i miasto (18 września przekroczył południową granicę, pod Zaleszczykami). Po  powrocie do kraju z Nowego Jorku, w czerwcu 1946 roku, znów gromadził książki. Zbioru tego nie da się jednak podzielić na  kolekcję  typowo bibliofilską i „warsztat pracy” pisarza zawodowo parającego się literaturą, czyli żyjącego z pisania.

 

 

 Wszystkie książki i czasopisma z tej kolekcji odzwierciedlają jego zainteresowania i pasje, począwszy od młodzieńczych „bzików” lingwistycznych Julka. Co więcej, miały wpływ zarówno na jego twórczość liryka, jak i kabareciarza, satyryka, tłumacza, autora poczytnej literatury dziecięcej, wreszcie… wziętego „antologisty”.

 

    

Poeta i jego biblioteka, fotografia powojenna; Warszawa 1934 (il. na okładce
W. Daszewskiego)

      

Zbierał zaś Tuwim rzeczy najróżniejsze: zwłaszcza tomy wierszy z XIX wieku – obok autorów znanych, tych zapomnianych czy tzw. grafomanów, druki jarmarczne, literaturę brukową i wszelkie curiosa, słowniki, encyklopedie, elementarze i utwory dla dzieci (z całego świata, w najróżniejszych językach), stare judaica i traktaty o czarach, diabłach i alchemii, poza tym kalendarze, almanachy, ilustrowane czasopisma, „wszystko” o kabarecie i teatrze rozrywkowym. Na licznych kartach tytułowych widnieją dedykacje dla Tuwima – najczęściej od kolegów literatów, w dziełach ich autorstwa (w 1964 roku blisko 100 tych dedykacji, najciekawszych, wybrał do druku, nakładem Muzeum, Tadeusz Januszewski). Wiele pozycji zawiera rozmaite marginalia, zakreślenia i uwagi samego autora Kwiatów polskich. Są i przeróżne edycje jego własnych dzieł, niekiedy wręcz egzotyczne przekłady, niedostępne po latach na rynku antykwarycznym.   

 

    

 W Muzeum jest również przechowywany katalog księgozbioru sporządzony przez poetę i jego sekretarkę Halinę Kosskową. Doceniając trud włożony w przygotowanie książek „Szefa”, odwdzięczał się jej Tuwim dedykacjami (na ofiarowywanych egzemplarzach Kwiatów polskich czy Lutni Puszkina). Siedem takich wpisów można odnaleźć w wydanym przez Muzeum Literatury w 1999 roku zbiorku Julian Tuwim – 90 dedykacji (w wyborze T. Januszewskiego).   

 

Barbara Riss

 

Źródło ilustracji: zbiory Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza.


Janusz Termer - Słów parę o Sławomirze Mrożku - prozaiku

$
0
0

Janusz Termer

 

 

Słów parę o Sławomirze Mrożku - prozaiku

 

 

fot. W. Plewiński   


    Najbardziej znany jako dramatopisarz, jest też Sławomir Mrożek - o czym się dziś już trochę niestety powoli zapomina - oryginalnym i ogromnie popularnym niegdyś  prozaikiem, zwłaszcza w dziedzinie form krótkich, nowelistycznych. Ich czytelnicy "mówili Mrożkiem" albo komentowali jakieś absurdalne wydarzenia dodając "to zupełnie jak z Mrożka").

    Już debiutanckie opowiadania ujawniły pisarza, którego domeną stało się negowanie utartych stereotypów i skamielin myślowych, odsłanianie dwuznaczności twierdzeń potocznej frazeologii przyjmowanej bezrefleksyjnie.Pierwsze tomy prozatorskie (Półpancerze praktyczne, Słoń, Wesele w Atomicach) przyniosły pisarzowi wielki sukces, a zdobyte doświadczenie miało wkrótce zaowocować w dramaturgii. Mrożek zyskał potem miano mistrza paradoksu, kpiarza i prześmiewcy, który tropem Witkacego i Witolda Gombrowicza demitologizuje narodowe i społeczne mity, ukazując świat, który “wypadł z formy". Pierwsze teksty Mrożka, krótkie  utwory karykaturalno-satyryczne, często miały formę monologów estradowych, ukazywały w komediowym i groteskowym oświetleniu sytuacje, w które uwikłani zostają jego bohaterowie. Ujawniały bałagan i niedomogi organizacji życia codziennego lat 50., na przykład paradoksy handlu uspołecznionego (w Półpancerzach praktycznych do Domu Towarowego trafia czterysta półpancerzy, towar wysoce niechodliwy, przypadkowo dzięki pewnemu staruszkowi powstaje na nie popyt; wprowadzono więc “reglamentację", a towar znikł błyskawicznie!).

    Sławomir Mrożek z upodobaniem kompromituje mit postępowości i wszelkiego rodzaju pseudouczoność, jak i absurdalność poczynań biurokratycznej władzy. Jawny absurd jako fundament narracji negliżuje śmieszności i dolegliwości urzędniczego, etatystycznego i niewydolnego systemu gospodarki uspołecznionej, odsłania również mechanizmy zachowań zbiorowych i mód, bada przyczyny snobistycznych narodowych kompleksów i stadnych histerii. Obok miniatur powstają na przełomie lat 50. i 60. większe jego formy prozatorskie, w których stosując podobną poetykę i styl, znacznie poszerza zakres obserwacji i tematów negliżujących ówczesną rzeczywistość. Jak w zbiorze opowiadań Wesele w Atomicach, gdzie komizm wypływa z nieprzystawalności i zderzania języka codziennego bohaterów, zwykłych i prostych ludzi, z żargonem gazetowym czy pojęciami współczesnej techniki i nauki. Konsekwentnie i logicznie rozwijając absurdalny zazwyczaj punktu wyjścia narracji, dokonując nadal wiwisekcji absurdów z zakresu problematyki życia społecznego, wkracza pisarz coraz wyraźniej w takie rejony, jak przeżycia wewnętrzne bohaterów na tle groteskowych realiów świata współczesnego. Na przykład w słusznie uznawanym za małe arcydzieło polskiej prozy opowiadaniu Moniza Clavier (z tomu Dwa listy), będącym opisem przygody pewnego Polaka na Zachodzie, który podróżując pod włoskim niebem (z walizką pełną kabanosów!) przeżywa swój nie spełniony romans z wielką gwiazdą filmową. Z dnia na dzień staje się on bohaterem prasy bulwarowej, uchodząc za Rosjanina, ofiarę reżimu wschodniego, i jest obiektem powszechnej adoracji. Obok typowych dla pisarza chwytów groteski sytuacyjnej pojawia się tutaj ton całkiem już serio. Sławomir Mrożek ukazując absurdy i śmieszność wynikającą ze zderzenia odmiennych mentalności i kulturowych doświadczeń, podejmuje zarazem problem bardziej uniwersalny, a mianowicie wyobcowania jednostki, jej samotności i bezsiły, w obliczu panowania masowych mediów, w świecie pozorów, półprawd i omanów tandetnej plastikowo-reklamowej współczesnej cywilizacji. Późniejsza proza Mrożka, jego opowiadania z lat 80, jak zawsze pełne aluzji polityczno-społecznych i rozmaitych odniesień literackich, parodii postaw, języka i pisarskich schematów, ciążą jednak wyraźnie w stronę przypowiastki filozoficznej, paraboli i moralitetu, choć autor nie stroni także od bardziej lub mniej jawnie i wprost ukazywanych aktualiów rzeczywistości (np. cykl Donosy, który powstał jako reakcja autora na wydarzenia tego czasu w Polsce i na świecie).

 

Sławomir MROŻEK, ur. 26 VI 1930 w Borzęcinie, z. 15 VIII 2013 w Nicei; dramaturg, prozaik i satyryk. Przerwał studia na wydziale architektury Politechniki Krakowskiej oraz studia na ASP w Krakowie i pracował jako dziennikarz w “Dzienniku Polskim" (1950-54). Debiutował w tygod. “Przekrój" (1950) jako satyryk. Uprawiał również krytykę teatralną. Popularność zyskał jako autor rysunków i opowiadań satyrycznych, największą sławę zyskał jako dramaturg (debiut na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie - Policja, 1958). Prowadził satyryczną rubrykę “Postępowiec" (w krakowskich pismach: “Od A-Z", “Dziennik Polski" i “Życie Literackie"), stworzył cykl rysunków satyrycznych w “Przekroju" (Polska w obrazkach, Przez okulary Sławomira Mrożka), potem w innych czasopismach (“Tygodnik Powszechny", “Rzeczpospolita"). Tropił prowincjonalną świadomość zderzaną z cywilizacją europejską i język fasadowej ideologii z żywą mową codzienności. Od 1963 do 1995 przebywał na poza krajem, początkowo w Portofino we Włoszech, od 1968 w Paryżu, a od 1990 (ożeniony z Meksykanką) w Meksyku, po powrocie mieszkał w Krakowie i w Nicei. Wydał m. in. dramaty: Indyk, 1961, Zabawa, 1963, śmierć porucznika, 1963, Tango, 1965, Szczęśliwe wydarzenie, 1973, Rzeźnia, 1975, Emigranci, 1975, Garbus, 1975, Vatzlav, 1979, Pieszo, 1980, Kontrakt, 1986, Portret, 1988; Miłość na Krymie, 1994, ostatnio Karnawał, czyli piewrsza żona Adama (prapremiera 15 czerwca w Teatrze Polskim w Warszawie); tomy opowiadań: Opowiadania z Trzmielowej góry, 1053, Półpancerze praktyczne, 1953, Słoń, 1957, Wesele w Atomicach, 1959, Deszcz, 1962, Dwa listy, 1978, Małe prozy, wybór i wstęp T. Nyczek, 1990; powieści: Maleńkie lato, 1955, Ucieczka na południe, 1961; felietony teatralne Małe listy, 1981; wspomnienia, spisane przez J. Żakowskiego, Co dalej panie Mrożek, 1996; Dziennik powrotu, 2000; Dzieła zebrane, t. 1-16, 1994-2000.

Jadwiga Śmigiera - „Perła na kamieniu”

$
0
0

Jadwiga Śmigiera

 

„Perła na kamieniu”

 

„Panie pułkowniku Wołodyjowski !. Na Boga, Panie Wołodyjowski!.. Larum grają, Wojna!.. Nieprzyjaciel w granicach, a Ty się nie zrywasz? Szabli nie chwytasz? Na koń nie wsiadasz? Co się stało z tobą żołnierzu – azaliś swej dawnej przypomniał cnoty, że nas samych w żalu jeno i trwodze zostawiasz?.. Wezbrały rycerskie piersi i płacz powszechny zerwał się w kościele… Wtem rumor się uczynił przy drzwiach i do kościoła wszedł pan hetman Sobieski…. …klęknął przy katafalku i zaczął modlić się zaduszę Wołodyjowskiego”.

Scenę ostatniego pożegnania „małego rycerza” pisarz umieścił w Katedrze w Stanisławowie, ale to głównie w twierdzy kamienieckiej toczy się akcja III cz. Trylogii.


Najważniejsza i najsławniejsza twierdza Rzeczypospolitej zwana „perłą na kamieniu” lub miastem „kamiennym” była jednocześnie jedną z najpotężniejszych twierdz całej Europy. Była stolicą Podola i najdalej wysuniętym na wschód polskim miastem. To oczywiście Kamieniec Podolski – miasto legenda. Jeśli chodzi o położenie to niewątpliwie najpiękniejsze miasto Ukrainy.


Miasto usytuowane jest na cyplu całkowicie otoczonym wodami Smotryczy . U wylotu cypla, w punkcie, w którym Smotrycz wraca po opłynięciu całego miasta – na zupełnie osobnej skale- stoi zamek.


Z miastem zamek połączony jest „mostem tureckim”. Most ten łączy wysoki prawy brzeg Smotryczy z … – w co trudno uwierzyć – z jego prawym brzegiem, bowiem pętla rzeki tak szczelnie się tu zacisnęła. Most ten jest bezcennym zabytkiem europejskim. Filary i sklepienia mostu pochodzą w XIIIw. i zachowały się w całości.


Forteca kamieniecka – jak podaje Stanisław Nicieja w genialnym opracowaniu „Twierdze Kresowe Rzeczypospolitej” była też zwana „orlim gniazdem”,” bramą do Polski”, „basztą ręką Boga wybudowaną” i „przedmurzem chrześcijaństwa”. Tym właśnie „przedmurzem chrześcijaństwa” chroniącym krainy europejskie przed imperium osmańskim interesował się także Rzym. I dlatego papieże przeznaczali część świętopietrza na naprawę murów i broń dla załogi.


Założyciel „perły na kamieniu” nie jest znany, ale pierwsza pisana wzmianka w ormiańskim dokumencie wymienia rok 1062 jako początek grodu.


W 1430 r. miasto wraz z Podolem zostało włączone do Korony i od tego czasu zaczęła się jego dobra passa. Miało prawo składu i było zwolnione od ceł. Handlem zajmowali się głownie Ormianie. Od kiedy stało się miastem królewskim, także władcy polscy rozbudowywali zamek w potężną twierdzę.


Przez 200 lat twierdza odparła 40 najazdów tureckich, tatarskich i wołoskich.. Dopiero w 1672 r. pomimo potężnych murów i baszt twierdza kamieniecka upadła. Około tysiąc żołnierzy i pięćset mieszczan przez 10 dni bohatersko broniło się przed /jak podają źródła/ – 200 tysięczną armią turecką. Tę obronę bardzo sugestywnie opisał Henryk Sienkiewicz w swoim dziele o „małym rycerzu”. Czytając ten opis trudno jest uwierzyć, że słynny pisarz nigdy w Kamieńcu Podolskim nie był.


Twierdza składa się z II części – Zamku Starego, którego pierwsze obwarowania to XI w. i Zamku Nowego, wzniesionego w 1621 r. Ten Nowy Zamek to fortyfikacje bastionowe przystosowane do walki z użyciem artylerii. To wysokie wały ziemne od strony rzeki zaopatrzone w dwa 16-metrowej wysokości półbastiony, poprzedzone głęboką fosą. Do zamku prowadziły 2 baszty: Lacka i Ruska i 3-cia Czarna usytuowana na wprost mostu tureckiego. Stary Zamek posiada 12 baszt i 3 bastiony, po Nowym, który go otaczał pozostały wysokie mury. Nie potrafię opisać urody tej fortecy, więc odsyłam zainteresowanych do książek „Twierdze kresowe Rzeczypospolitej” Stanisława Nicieji i „Podróży na Kresy” Adama Dylewskiego.


Turcy zajęli Kamieniec Podolski na prawie 30 lat. Potem miasto wróciło do Polski na 100 lat. Ale w 1793 r. w czasie II rozbioru zostało opanowane przez wojska rosyjskie.


I to był już koniec polskiego Kamieńca.


Podobnie jak Lwów – Kamieniec Podolski od samego początku był miastem wielu kultur, religii i narodowości. Mieszkali tu prawosławni Rusini, polscy katolicy, Ormianie, Żydzi.


Kamienieckie Stare Miasto to jeden wielki zespół zabytkowy. Nie ma tu właściwie wyraźnego centrum, bowiem zgodnie z dawnym podziałem na dzielnice etniczne są tu 3 rynki: polski, ruski i ormiański. Wokół tych rynków znajdują się świątynie, budowle reprezentacyjne i mieszkalne, które służyły tym narodowościom. Każda z narodowości miała własnego wójta, sądy, pieczęcie miejskie. Dopiero w 1790 r. utworzono jeden magistrat dla wszystkich narodowości.


Jest część „ormiańska” z malutkim kościółkiem p w. Zwiastowania N.M.P. z XII w. Z głównej świątyni ormiańskiej pozostała tylko dzwonnica, w której odbywają się nabożeństwa. Cała reszta jest już od dawna – malowniczą – ale niestety – ruiną. Na rynku ormiańskim wyróżnia się ormiański dom handlowy z renesansowym portalem z ornamentami roślinnymi. W części „ruskiej” wyróżnia się odnowiony w XVIIw. budynek Ruskiego Magistratu z pięknym blaszanym rzygaczem.


Część „polska” to rynek z pięknym gotycko-renesansowym ratuszem i przylegającą do niego masywną dzwonnicą. Na rozległym rynku budowle te prezentują się bardzo okazale.


Najważniejszym polskim akcentem w mieście jest rzymsko-katolicka katedra pw. Św. Apostołów Piotra i Pawła. Jest to trójnawowa bazylika z prezbiterium zamkniętym wieloboczną absydą. Świątynię tą uważa się za najdalej wysuniętą na wschód gotycką katedrę Europy. Po zajęciu Kamieńca Turcy zamienili katedrę na meczet. Zniszczyli całe wnętrze, a obok głównego wejścia postawili wysoki na 33,5m. minaret z półksiężycem na szczycie. Gdy miasto wróciło do Polski –zgodnie z umową z Turkami – minaretu nie zniszczono, pozostawiono również wieńczący go księżyc. Ustawiono na nim drewnianą figurę Matki Boskiej, którą w 1756 r. zastąpiono odlaną w Gdańsku figurą z pozłacanej miedzi…


Po katedrze oprowadzał nas polski ksiądz. Swoją opowieścią o świątyni, zamku, mieście i Polakach tu mieszkających dał nam prawdziwą lekcję polskiego patriotyzmu. Opowiadał nam także o pierwowzorze postaci płk. Michała J. Wołodyjowskiego. Przed katedrą znajduje się nagrobek prawdziwego Jerzego Wołodyjowskiego, który zginął w okolicznościach zbliżonych do tych, które opisał Henryk Sienkiewicz.


W latach 1930 do 1990 w Katedrze było muzeum ateizmu i odbywały się koncerty muzyki organowej. Dzięki temu świątynia nie uległa znacznemu zniszczeniu.


Nie można tego niestety powiedzieć o drugiej polskiej świątyni – zbudowanym w XIV w. Kościele i Klasztorze Dominikanów. W czasach okupacji tureckiej kościół był zmieniony w meczet a klasztor w koszary janczarów. W XVIII w. świątynia przeszła gruntowną renowację z fundacji Potockich. W czasach Rosji Radzieckiej była znowu dewastowana a w 1993r. zniszczona przez pożar. Jest od wielu lat odnawiana. W czasie zwiedzania świątyni i klasztoru widzieliśmy przy pracy polskich konserwatorów, studentów a także wolontariuszy. Ci ostatni przyjeżdżali tu na całe wakacje i pracowali z bardzo dużym poświęceniem.


Nad jarem Smotryczy znajdują się fortyfikacje miejskie, bowiem średniowieczny Kamieniec był nimi całkowicie otoczony. W dużej części zachowane i wyróżniające się urodą to Baszta Batorego z bramą Wietrzną i Tureckim Bastionem, Baszta Polska i Baszta przy Brodzie.


Po I wojnie światowej – na mocy traktatu ryskiego Kamieniec Podolski nie wrócił w granice Polski, ale tamtejsza Polonia przed stalinowską wywózką do Kazachstanu stanowiła 20% mieszkańców. „W dzisiejszym Kamieńcu – jak pisze Stanisław Nicieja – żyje ok. 110 tysięcy mieszkańców. Co dziesiąty uważa się za Polaka, a co czwarty nosi z polska brzmiące nazwisko”. Życie Polonii skupia się przy wymienionym wyżej Kościele Dominikanów, przejętym i odnawianym przez paulinów.


Bardzo wzruszyliśmy się, gdy w jednej z kawiarni znajdujących się przy moście tureckim – młody kelner zapytał nas po polsku co może nam zaoferować. Na nasze pytanie skąd zna język polski odpowiedział: „Uczę się tego języka, bo niedawno dowiedziałem się, że moi przodkowie byli Polakami….”


Oprócz pięknych zabytków i malowniczych ruin Kamieniec Podolski posiada także nadzwyczajne walory przyrodnicze – głębokie jary Smotryczy, skały, jaskinie… a nawet wspaniały wodospad, który można podziwiać z Nowego Mostu. Mostem tym dochodzi się do Starego Miasta a potem ulicami Troicką , Starobulwarną, Zamkową do mostu tureckiego i dalej do twierdzy. Okolice miasta to Park Przyrodniczy ”Podolskie Towtry” o obszarze 261 tys. ha.

 

„Perła na kamieniu” – to jedyne miejsce na ziemi z tych, które widziałam, które zrobiło na mnie jeszcze większe wrażenie niż fotografie, opowieści i legenda z nim związane. Byłam w tym mieście w sierpniu 2006 r.

Nie żyjący od dawna znany polski geograf , krajoznawca i popularyzator turystyki Mieczysław Orłowicz tak pisał przed I-szą wojną światową:  „Kamieniec Podolski, dawniej stolica województwa, dziś miasto gubernialne jest najpiękniej położonym miastem dawnej Polski. Leży jakby na wyspie, na okrągłej skale o prostopadłych ścianach, oblanych ze wszech stron wodami Smotryczy. Równie pięknie przedstawia się w dzień jak i wieczorem, gdy na dnie jaru i jego stokach zamigocą setki światełek.”


Lokalizacja: historyczna stolica Podola, miasto w obwodzie chmielnickim , nad Smotryczem, około 275 km. od granicy z Polską i 345 km. od Kijowa.

 

I jeszcze urywek z „Pana Wołodyjowskiego”:

 „Baśka ! – rzekł – słuchaj no Baśka!

- Co, Michałku?

- Bo prawdę rzekłszy, okrutnie nam dobrze ze sobą i tak myślę, że gdyby jedno z nas poległo, to by drugie bez miary tęskniło.

….Basia zaczęła się trząść z płaczu i powtarzać:

- Nie chcę, nie chcę, nie chcę!

….Baśka, no cicho, nie płacz!

…………..Pan Wołodyjowski odprowadził następnie Basię ….aż do mostu łączącego stary zamek z miastem, na odchodnym zaś rzekł jej:

- Pamiętaj Baśka: nic to!”

---------------------------------------------------------------------------------

Przy pisaniu tekstu korzystałam z informacji zawartych w przewodniku Wydawnictwa Bezdroża pt. „Ukraina Zachodnia -Tam szum Prutu, Czeremoszu…” a także z wymienionych już opracowań Stanisława Nicieji i Adama Dylewskiego. Cytowałam też Mieczysława Orłowicza i oczywiście Henryka Sienkiewicza.

Krzysztof Lubczyński rozmawia z IZABELLĄ OLSZEWSKĄ

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z IZABELLĄ OLSZEWSKĄ, wieloletnią aktorką krakowskiego Starego Teatru i profesorem PWST w Krakowie


Zajęła Pani w historii polskiego teatru tak wybitne miejsce, że można wybaczyć szablonowość pytania: jak to się zaczęło?


- Wszystko zaczęło się od obejrzenia w Krakowie „Wesela” Wyspiańskiego w wykonaniu Teatru Wojska Polskiego. Był rok 1945, miałam 15 lat, byłam gimnazjalistką i ten spektakl zawładnął mną bez reszty. Do tego stopnia, że powiedziałam sobie: „Muszę znaleźć się po tamtej stronie”.


I kilka lat później znalazła się Pani, na początek jako studentka krakowskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, później nazwanej imieniem Ludwika Solskiego. Znalazła tam Pani jakiegoś mistrza czy mistrzynię?


- Tam byli rozmaicie mistrzowie, aktorzy, nawet tacy, którzy pamiętali jeszcze przełom wieków i czasy Młodej Polski. Jednak jednego mistrza nie miałam. Brałam od nich różne rzeczy, od każdego coś, takie kawałki mozaiki, z której sama ułożyłam sobie swój własny wizerunek.


Po studiach, na jeden sezon, pojechała Pani do Gdańska. To było ważne doświadczenie?


- Niespecjalnie, o tyle, że tam zadebiutowałam - rolą Janiny Kwadrowskiej w „Grzechu” Stefana Żeromskiego w reżyserii Juliusza Lubicz-Lisowskiego. Ważny był dopiero drugi sezon, na który wróciłam już do Krakowa i zaangażowałam się do Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Przypadło to na czas niepokojów 1956 roku. Zagrałam trzy razy pod rząd w spektaklach wyreżyserowanych przez Krystynę Skuszankę – Ismael w „Księżniczce Turandot” Gozziego, tytułową „Balladynę” Słowackiego oraz Izabellę w „Miarce za miarkę” Szekspira.


Jeden z krytyków napisał, że Izabella uwięziona w scenografii ukazującej jakby w ponure mury więzienia budziła, zwłaszcza w tamtym roku, skojarzenia polityczne…


- Być może tak, pewnie trudno było wtedy być od nich wolnym. Także „Balladyna” budziła wtedy silne, aluzyjne skojarzenia polityczne. Jest to przecież m.in. dramat podejmujący problemy mechanizmów władzy i kosztów jej sprawowania.


Od 1957 roku znalazła się Pani w Starym Teatrze w Krakowie i stworzyła tam Pani wiele świetnych kreacji. Kilkanaście lat później, w kwietniu 1971 roku rozpoczęła się niezwykła epoka w historii tej sceny. Z ważnego teatru na mapie teatralnej Polski przeobraził się w scenę - by użyć dzisiejszego języka – „kultową”, na którą skierowały się oczy całej teatralnej Polski. A wszystko to za sprawą legendarnych dziś „Biesów” Fiodora Dostojewskiego w  inscenizacji Andrzeja Wajdy. Pani zagrała w tym przedstawieniu Marię Lebiadkin….


- Bardzo szybko przeskoczył pan w czasie. A przecież te pierwsze kilkanaście lat obfitowało w wybitne inscenizacje. Na sukces lat siedemdziesiątych Stary Teatr pracował długo. To nie pojawiło się nagle, deus ex machina. Już w 1958 Władysław Krzemiński wystawił „Tramwaj zwany pożądaniem” Tennessee Williamsa, gdzie zagrałam Stellę. To wejście na polskie sceny między innymi amerykańskiej literatury dramatycznej, było wtedy objawieniem, spotkaniem z innym światem duchowym i artystycznym. Szokujący był też naturalizm tej literatury, jej prowokacyjność obyczajowa i erotyczna. Podobnie było z Francoise Sagan, obrazoburczą wtedy, także we Francji, pisarką, autorką słynnego „Witaj smutku”, której sztukę „Zamek w Szwecji” wystawił w 1961 roku w Starym zmarły niestety niedawno Jerzy Jarocki, w którym to przedstawieniu zagrałam Eleonorę. Zagrałam też Joannę w „Świeczniku” de Musseta, Monikę Stettler w „Fizykach” Duerrenmatta, w reżyserii Jarockiego, Ją w „Lokatorach” Ionesco w reżyserii Zygmunta Hubnera, u którego zagrałam też panią Quickly w „Henryku IV” Szekspira. Pracowałam też Bohdanem Hussakowskim  jako Oresteja w „Trojankach” Eurypidesa/Sartre’a czy Estrelle w „Życie jest snem” Calderona de la Barca. Pracowałam też w roli Spiki Tremendosy w „Onych” Józefa Szajny. Wzięłam też udział, jako Anioł w sławnej „Nieboskiej komedii” Krasińskiego w wybitnej, bardzo odkrywczej inscenizacji Konrada Swinarskiego w 1965 roku. Rok później zagrałam Marię w „Woyzzecku” G. Buechnera, także w inscenizacji Konrada. Jego tragiczna śmierć w katastrofie lotniczej w 1975 roku zastała nas podczas spektaklu. To był niezwykły wstrząs.


Tym samym zbliżyliśmy się do czasów wielkich inscenizacji jego i Wajdy…


 - Co do „Biesów”, to na początku nic nie zapowiadało aż takiego formatu tego przedstawienia. Próby nie były porywające. Panowało raczej poczucie, że bierzemy udział, ot, w takim realistycznym przedstawieniu. Realizm, z akcentami naturalizmu, aż bił ze sceny, po której brnęliśmy w sztucznym błocie, w zachlapanym obuwiu. I nagle okazało się, że gramy jakąś wielką metaforę, jakiś wszechświat. Takie zaskoczenia w sztuce się zdarzają. Bywa, że wybitny reżyser realizuje wielki tekst, grają dobrzy aktorzy i niewiele z tego wychodzi. A czasem nie ma aż takich przesłanek, a wychodzi rzecz wybitna. W tym przypadku były jak najlepsze przesłanki, ale na początku nie było to zbyt uskrzydlające.


To było drugie Pani spotkanie teatralne z Wajdą, po wcześniejszym o osiem lat „Weselu”…


- W „Weselu” z 1963 roku, które weszło do historii polskiego teatru, zagrałam Pannę Młodą. Wyspiański towarzyszył mi przez lata, a zaczęło się od roli Infantki w „Cydzie” Corneille’a, w reżyserii Lidii Zamkow, spolszczonym właśnie przez Wyspiańskiego. W 1968 roku Konrad Swinarski powierzył mi role Matki, Młodej i Jewdochy w „Klątwie” i „Sędziach”, połączonych w jednej realizacji.


Pani największe kreacje wiążą się z tekstami Wyspiańskiego, Dostojewskiego i Mickiewicza oraz z reżyserami Wajdą i Swinarskim…


- To prawda. To nie tylko wybitni artyści, ale także ludzie o ogromnej, kreatywnej inwencji. To czego najbardziej nie znoszę w teatrze, to nijakości reżyserów, którzy uważają, że ich rola kończy się na rozdaniu ról i daniu aktorom sygnału do grania. Takich zawsze było i jest niestety najwięcej. Nie wiem, czy wynika to bardziej z pustki intelektualnej czy z lenistwa, ale efekt jest zawsze ten sam.


Dwa lata po „Biesach”, w 1973 roku, Konrad Swinarski wystawia swoje wielkie „Dziady”, w których tworzy Pani wielką kreację w roli Pani Rollison. Na czym polegał Pani pomysł na tę rolę?


- Chodziło mi o to, żeby przełamać tradycje grania tej roli  wyłącznie jako tragicznej matki, zdruzgotanej przez los. Moja Pani Rollison cierpi, ale jednocześnie buntuje się przeciwko Bogu, na granicy bluźnierczego oskarżenia go o okrutną obojętność. Pokazałam to tonacją i groźnym gestem dłoni wzniesionej ku niebu. Niektórych to zaszokowało. Rok później, w 1974 roku Swinarski wystawił  kolejne swoje wybitne przedstawienie, „Wyzwolenie” Wyspiańskiego w którym powierzył mi rolę Wróżki, Hestii.


Oba te spektakle i tym samym obie Pani role, zostały szczęśliwie zarejestrowane na taśmie jako przedstawienia Teatru Telewizji. Przez szereg lat była Pani profesorem krakowskiej PWST im. Ludwika Solskiego, a przez dwa lata jej prorektorem? Czy praca pedagogiczna była Pani żywiołem?


- Aż żywiołem chyba nie, bo tym było aktorstwo. Było to dla mnie interesujące, ale i trudne doświadczenie. Jedni mnie lubili i inni nie. Nie starałam się studentom przypodobać, a że jestem dokładna i wymagająca, więc przypuszczam, że nie należałam do profesorów-ulubieńców.


Zagrała Pani w niewielu filmach i tylko jednym serialu telewizyjnym, „Z biegiem lat, z biegiem dni” Andrzeja Wajdy, ale za to jedną z kluczowych ról…


- To była Janina Chomińska matka krakowskiej rodziny Chomińskich. W tej postaci krakowskiej mieszczki ogniskowało się wiele zjawisk ukazanych w serialu. Chomińska reprezentuje świat tradycji, a jednocześnie, jako pani domu otwartego, musi konfrontować się z nowymi obyczajami, prądami, nastrojami. Pamiętajmy, że to burzliwy okres Młodej Polski, w tym okres działalności Stanisława Przybyszewskiego. Choćby dlatego, jako troskliwa matka, interesuje się ona tym, co może spotkać jej dzieci. Zwłaszcza jej córka, Julka, grana przez Teresę Budzisz-Krzyżanowską, mająca duszę artystki, jest, jej zdaniem, narażona na niebezpieczne, nowoczesne wpływy.


 „Z biegiem lat…”, to był serial zakrojony na szeroką skalę, jedna z największych produkcji Telewizji Polskiej. Liczył nie tak wiele odcinków, nie był tasiemcem, ale zrealizowany został z rozmachem godnym filmów historycznych…


- Nie tylko z rozmachem, ale z ogromną pieczołowitością, dbałością o szczegóły. Wajda i scenograf Krystyna Zachwatowicz, także kierownictwo produkcji postarało się, aby obraz miasta i epoki był prawdziwy co do najdrobniejszego detalu. Stroje, wnętrza, ulice musiały wyglądać tak jak w czasach, o których opowiadały, a przypomnijmy, że obejmowały okres od lat osiemdziesiątych XIX wieku do roku 1914, wybuchu I wojny światowej i pojawienia się Legionów Piłsudskiego. Dzięki temu serial ten jest nie tylko ciekawym i zabawnym widowiskiem, ale i prawie dokumentalnym zapisem epoki. Przyszłość pokazała, że był to ostatni moment, w którym, można było taki serial wyprodukować. Praca  przy realizacji tego serialu, zrealizowanego w latach 1979-1980 była wspaniałą przygodą, także artystyczną.  Nie zapomnijmy jednak, że zanim powstał serial, „Z biegiem lat…” grane było w Starym Teatrze jako wielogodzinny maraton teatralny. Widzowie przychodzili na zwyczajową godzinę, a wychodzili  z teatru – oczywiście ci, którzy wytrzymali – w środku nocy.


Andrzej Wajda zawsze bardzo Panią cenił. Zagrała Pani Gospodynię w jego sławnym filmowym „Weselu” według Stanisława Wyspiańskiego, a także epizod żony rybaka w „Popiołach”…


- Ten ostatni, to malutki epizodzik, o którym zapomniałam, a pan mi przypomniał.


Jednak Wajda zawsze mówi, że im drobniejszy epizod, tym wyrazistszy musi być aktor. Zagrała też Pani w latach siedemdziesiątych rolę w jednym z odcinków serialu o współczesnej tematyce obyczajowej. Mam na myśli odcinek „Broda” z serialu „Najważniejszy dzień życia”. Grała tam Pani surową, konserwatywną nauczycielkę. Czy taka Pani była jako profesor w krakowskiej szkole teatralnej?


- Nie sądzę. Starałam się być jako pedagog odpowiedzialna za moich studentów, dać im jak najwięcej. Być może moją staranność i wymagania niektórzy odbierali jako surowość. Chciałam ich wyposażyć w jak najwięcej umiejętności na drodze zawodowej.


Po1990 roku grała Pani rzadko. Dlaczego?


- Przeszłam na emeryturę, bo uznałam, że coraz mniej jest dla mnie ról. Okazjonalnie jednak grałam. Na przykład Matkę w „Klątwie”, ostatnim moim spotkaniu artystycznym z Wajdą i postać „A” w „Trzech wysokich kobietach” Edwarda Albee’go, kiedy to po raz ostatni spotkałam się z nieżyjącym już Bohdanem Hussakowskim. No i u Krystiana Lupy w jego „Lunatykach” według Hermanna Brocha.


Ma Pani na swoim koncie także świetne role w Teatrze Telewizji, m.in. Alicję w „Tańcu śmierci” Strindberga, Marię Soderini w „Lorenzacciu” Musseta, Praskowię w „Stawroginie” według Dostojewskiego, Młodziakową w „Ferdydurke” Gombrowicza. Którą z tych ról ceni sobie Pani najbardziej?


- Chyba tę, której akurat pan nie wymienił – Zosię w spektaklu „Tak zwana ludzkość w obłędzie”, złożonej z rozmaitych tekstów Witkacego, którą w 1998 zrealizował w telewizji Jerzy Grzegorzewski, a w 1992 roku w Starym Teatrze.


Często określano Panią jako typ aktorki-heroiny, co oznacza pewien generalny schemat, ale nawet z tych ról widać, że nie sposób Pani zaszufladkować. Tworzyła Pani kreacje heroiczne, ale także komiczne, groteskowe, pełne sprzeczności, wieloznaczne.


- Bez fałszywej skromności mogę zacytować jednego z ważnych ludzi teatru i krytyka jednocześnie, Józefa „Żuka” Opalskiego, który napisał z okazji mojego jubileuszu 40-lecia pracy artystycznej w 1995 roku, że potrafię być mieszczańska i arystokratyczna, plebejska i królewska, dobra i zła, śmieszna i groźna, subtelna i rubaszna Wielobarwność i przeobrażenia, to sól aktorstwa, jego największy urok. I dla widza i dla samego aktora.


Dziękuję za rozmowę.


Izabella Olszewska – ur. 3 stycznia 1930 w Woli Rzędzińskiej. Absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie (1954). Na teatralnej scenie zadebiutowała 24 lutego 1955 w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. W latach 1955-1957 była aktorką Teatru Ludowego w Krakowie, a w latach 1957-1990  Starego Teatru w Krakowie. Była wieloletnią wykładowczynią i profesorką Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, a w latach 1975-1978 była jej prorektorem. Wśród licznych kreacji artystki na deskach Starego Teatru są m.in. Infantka w „Cydzie” St. Wyspiańskiego w reż. L. Zamkow (1962), Hrabina Rousillonu we „Wszystko dobre co się dobrze kończy” Szekspira w reż. K. Swinarskiego (1971), Królowa Małgorzata w „Iwonie, księżniczce Burgunda” W. Gombrowicza, w reż. K. Lupy, „Matka w „Klątwie” St. Wyspiańskiego w reż. A. Wajdy (1997), Kucharka w „Lunatykach” H. Brocha w reż. K. Lupy (1998). W filmie kinowym zadebiutowała w 1960 w „Marysi i krasnoludkach” W. Jakubowskiej, a także m.in. „Weselu” A. Wajdy (1973), „Spokoju” K. Kieślowskiego (1976), „Karolu. Człowieku, który został papieżem” (2005), „Różyczce” (2009).


Leszek Żuliński - Salon kontra bazar

$
0
0

Leszek Żuliński


Salon kontra bazar

 

Rozalia Nowak         Gdzie się ubierać? Na bazarku czy na 5-th Avenue? W Wołominie czy w Paryżu? To samo z kosmetykami. Jak sobie kupiłem fahrenheita w sklepiku w Piastowie to on był jakiś inny niż ten poprzedni. No ale flakonik 100g nie kosztował 250 zł, tylko 34 zł. To jak nie kupić? Albo takie dżinsy... Jak oni to kalkulują? Tu 300 zł, tam 199 zł, a u nas w Tosco dostaniesz za 29.90 zł zupełnie fajne...

*

 

         Być może zorientowałeś się już, Czytelniku, że będzie to tekst o literaturze obecnej doby. Czytam coraz częściej o tandecie poetyckiej i prozatorskiej, jaka nas zalewa. Ale przecież mamy do czynienia z identyczną sytuacją, jak na każdym innym rynku. Jest towar z górnej półki i jest ten „bazarkowy”. Była Mniszkówna obok Dąbrowskiej i młodopolska szmira obok Micińskiego. Dawnymi laty funkcjonowało nawet powiedzonko „literatura dla kucharek”.

         Już wspominałem w jakimś swoim wcześniejszym tekście, że mam w domu opasłą antologię poetów młodopolskich wydaną w latach 20-tych, której nie da się czytać. Obok kilku nazwisk, które do dzisiaj przetrwały, zalew szmiry bliskiej grafomaństwu. Tak wygląda dzień codzienny poezji. Zanim figa się ucukruje, a tytoń uleży musi trochę czasu upłynąć. Z jednego zacieru powstaje bimber, że głowa boli, z drugiego – śliwowica łącka. A śpiewać każdy może, trochę lepiej lub gorzej – zależy, kto się czego napije.

         To sytuacja naturalna. Dziś mówiąc o świetności minionej literatury zapominamy, że mówimy o piance, która została na wierzchu, a nie o fusach, które opadły w dół. Dlatego lamentacje nad wszelkim śmietnikiem internetowym są mało istotne. Mamy nieograniczony dostęp do publikacyjnej przestrzeni internetowej, a papierowe wydanie tomiku posiada tylko jedną barierę, czyli sfinansowanie kosztów. Róg obfitości pęka w szwach, więc trzeba dobrze przebierać, żeby wyjąć z niego najbardziej rumiane jabłuszka.

         Na portalu pisarze.pl zaczął dominować histeryczny lament. Jeden z autorów pisze wciąż ten sam artykuł, wierzący obsesyjnie w omnipotencję kulturalną państwa. Państwo niech stanie na głowie, byleśmy mieli dobrą literaturę i niezliczoną armię wyrafinowanych czytelników. Jasne, państwo powinno być mocno zaangażowane w rozwój edukacyjny i kulturalny społeczeństwa, tylko to drugie sprowadza się głównie nie do pomagania, lecz do nieprzeszkadzania. Państwo powinno nam nie przeszkadzać, ale wszelki zdrowy ruch kulturotwórczy jest oddolny, nie odgórny i – nawiasem mówiąc – w Polsce nie wygląda to źle. Życie literackie obfituje w tak wielką liczbę oddolnych inicjatyw i realizacji, w taką masę różnego typu imprez i prezentacji, że to naprawdę imponujące.

         Różnice poziomów trzeba zrozumieć i zaakceptować. Czy skrzypek z filharmonii musi koniecznie wyśmiewać skrzypka z orkiestry szkolnej? Czy znany malarz na wernisażu swych nowych obrazów w Zachęcie musi opowiadać kolegom, jakie bohomazy widział w domu kultury w jakiejś pipidówce?

         Śmietnik, czyli wspomniana przestrzeń internetowa, jest nie do zreformowania, choć – oczywiście – poziom publikacji powinien być moderowany przez redaktorów witryn. A już na pewno sarmacko-chuligańska wolność wielu forów jest absolutnym nadużyciem wolności wypowiedzi. Tkwi w tym zjawisku pewien paradoks: walka o kulturę toczy się w niekulturalnym języku i emocjach.

         A więc sytuacja jest zachwaszczona. Jej odchwaszczanie nie jest jednak tak proste, jak się wydaje niektórym publicystom. Np. Pan Sobieraj lubuje się w „jadowito-dygresyjnych” pomstowaniach na zalew tandety. Mówię otwarcie: to zupełnie dalekie od mego temperamentu i emocji, również racjonalizmu. Są dwa powody. Pierwszy: istnienie tej tandety nie wyklucza ani nie hamuje w żadnej mierze literatury z wyższej półki. Wyrywanie chwastów z ogródka kończy się wyrastaniem nowych chwastów i tak w koło Macieju. Tu raczej skuteczniejsze byłoby ich ignorowanie i skupienie się na pokazywaniu dobrych autorów. W ogóle język „jadowity” psuje dobre intencje. Owszem, casus Zoila z Amfipolis... Ale jeśli ktoś zanadto polubi swoje zoilostwo, uzna je za misję, to siłą rzeczy uzależnia się od dosyć ryzykownych, niekontrolowanych żywiołów. Można i tak, ale ja po prostu preferuję przeciwstawną opcję.

         Po drugie: obyśmy mieli tylko takie plagi, jak grafomania... Można także patrzeć przyjaźnie na ludzi piszących, a pozbawionych talentu. To pięknie, że piszą, że mają tego potrzebę, że dla samych siebie w tym się spełniają. Dajmy im to prawo, nie wdeptujmy ich w ziemię. Wyplenić zresztą tego nie da się w żaden sposób. No bo niby jak? A poza tym, po co? Asenizacja literatury dokonuje się samoistnie, hierarchia wartości nigdy nie przechyla się na ich stronę. A te „koleżeńskie recenzje”, te taryfy ulgowe? Wszyscy mamy na sumieniu takie ustępstwa. Ale to już na własną odpowiedzialność – w końcu krytyk albo zapracuje na swoją wiarygodność, kompetencję i autorytet, albo nie. Poza tym jeremiady są obnażaniem prawd obnażonych: zawsze tak było i będzie, tyle że organizm samooczyszczający literatury prędzej czy później sam zrobi swoje.

         Nie lubię zoilostwa. Jest w nim jakaś psychiczna zagadka, może narcyzm zoili, może frustracja, może pycha i agresja. Sam wolę w tej stajni Augiasza głaskać po grzywach piękne konie, a nie batożyć te brzydkie. Chcę być krytykiem przyjaznym, oczywiście piszącym prawdę, ale tu natykamy się kolejne „pojęcie nieostre”, bowiem nasze „prawdy” bywają różne, czasami diametralnie różne. Cała ta względność ocen jest wpisana w matrycę. Sądy autorytarne w literaturze uważam za nieporozumienie.

         Tydzień temu Krystyna Habrat zaproponowała, by czytelnicy spróbowali „ustalić listę najwyższych osiągnięć polskiej prozy powojennej, ale bez kierowania się kryterium, że to był wielki pisarz, bo dostał nagrodę. Niech to będą sądy subiektywne, a nie powtarzane za krytyką literacką”. Pomysł ten uważam za nonsensowny, bo co z tego, że czytelnicy ustalą? Za chwilę 20 innych portali ustali zupełnie inne listy rankingowe sądów subiektywnych. Plebiscyty publiczne mogą być miernikiem popularności książki, niekoniecznie jej poziomu. Każdy czytelnik ma prawo powiedzieć: „wolę Hłaskę i Dehnela od Parnickiego i Kuczoka”. I niby co ma z tego wyniknąć? Nic oprócz tego, że woli. Najlepszym miernikiem sukcesu czytelniczego jest liczba sprzedanych egzemplarzy danej książki lub liczba jej wznowień. I takimi danymi dysponujemy. Proponowana ankieta, przeprowadzona domowo-portalowym sposobem wydaje mi się mało reprezentatywna, w każdym razie nie uprawniająca do formułowania jakichkolwiek przesądzających wniosków.

         Powinniśmy też przyjąć do pokornej wiadomości zjawiska kontrowersyjne. Nie pierwszyzna to, że było i będzie sporo książek, które różnią opinię zbiorową. Casus: Masłowska! Wyobraźcie sobie, że ja jestem zwolennikiem tej autorki. Mam sporo argumentów na jej obronę. Na jej chwalenie. No i co? No i nic! Wy mówcie swoje, ja będę mówił swoje – tego typu spory literackie na pewno nie dotyczą literatury „nijakiej”. Jest tylko różnica między polemiką a wykluczeniem, między opinią „to jest zła książka” a opinią „to jest gówno, nie książka”. Po prostu istnieje gdzieś granica każdej dezaprobaty. Nie jestem przeciw sporom, jestem przeciw wojnom!

         Co możemy zrobić my, krytycy? Możemy opisywać. Opiniować. Polemizować. Tyle i tylko tyle; reszta potoczy się i tak własną trajektorią.

         I jeszcze jeden argument, tym razem z kategorii homo ludens: traktujmy literaturę trochę jako zabawę. Nie róbmy z niej pępka świata; na tej niwie ortodoksyjny pryncypializm bokiem wychodzi kulturze, zakłóca jej wielką, złożoną, skomplikowaną aksjologię i mądrość istnienia. Jej prawo do różnorodności i wielogłosowości. Dajmy też ludziom prawo, by interesowali się czymś innym niż literatura. Jeśli nas nie czytają, to nie znaczy, że są głupsi lub „mniej kulturalni”. Żyją w innych przestrzeniach. Nam się tylko wydaje, że skoro bez literatury, to w gorszych.

         W ogóle zastanawiam się nad naszym egocentryzmem i narcyzmem. Nad tym zapalczywym pouczaniem innych i nad wishful thinking. Owszem, wszelka postulatywność jest czymś pożądanym, ale gdy przekracza granicę agresji, gdy stosuje wykluczenia, to ja dziękuję... Oczekujmy dobrej literatury albo szukajmy jej. Ona jest. Nikt jej nie knebluje. A jazgot i amplituda poziomów w Wieży Babel to zjawisko stare jak świat i oczywiste. Postuluję pogodny stoicyzm i mniej agresji owczarków niemieckich wobec małych pinczerków. Unikajmy tego, by nasze dobre i słuszne intencje nie przemieniały się w jadowitość i wojnę domową życia literackiego. I przestańmy wiecznie pouczać; jeśli jesteśmy lepsi, to mamy lepszy oręż: własne wiersze, powieści, recenzje i szkice.

         No, widzę, że sam popadam w mentorski ton, więc zwijam manatki i zdążam do ostatniej kropki.

         Jaka pointa? Ano taka jak na początku. Jeśli cię stać, kupuj fahrenheita za 300 zł, dżinsy za 200 zł i ubieraj się w Paryżu, a nie w Wołominie. Masz wybór. Tego ci nikt nie odbierze. I przestań w końcu marudzić, że są bazarki. Nie wszystkich stać na drogie towary. Jeśli jesteś arystokratą ducha, nie poniżaj innych; oni też mają prawo do swego gustu, choćby ci się nie wiem jak nie podobał.


Krzysztof Lubczyński-Rozmowa z ZOFIĄ POSMYSZ

$
0
0

Krzysztof Lubczyński


23 sierpnia 2013 roku Pani Zofia Posmysz kończy 90 lat. Wybitnej Pisarce i Wspaniałemu Człowiekowi życzymy drugiej 90-tki w dobrym zdrowiu

 

Dawać świadectwo, głośno mówić

Rozmowa z  ZOFIĄ POSMYSZ, pisarką,  autorką „Pasażerki”.


Premiera - opartej na motywach głośnej powieści autorstwa Zofii Posmysz - opery „Pasażerka” w Teatrze Wielkim w Warszawie w reżyserii Davida Pountneya miała dwojakie znaczenie: artystyczne oraz moralne, jako przypomnienie bestialstwa hitlerowskiego nazizmu. Opera oparta jest na wydanej w 1962 roku i przetłumaczonej na kilkanaście języków  powieści „Pasażerka”. W 1962 roku, w oparciu o scenariusz napisany wspólnie z Zofią Posmysz, Andrzej Munk nakręcił głośny film, ukończony po śmierci reżysera przez Witolda Lesiewicza. Na podstawie „Pasażerki” w 1968 roku powstała opera Mieczysława Wajnberga.

             

Co było dla Pani bezpośrednią inspiracją do napisania „Pasażerki”, poza oczywiście osobistym doświadczeniem Auschwitz?


- W 1959 roku znalazłam się w Paryżu jako reporterka Polskiego Radia. Na placu Concorde natknęłam się na grupę Niemców. Głos kobiety, nawołującej kogoś do powrotu przypomniał mi moją nadzorczynię w Auschwitzu. Myśl, co bym zrobiła, gdybym ja spotkała nie opuściła mnie. Mój mąż, któremu o tym opowiedziałam i który miał dowcipny,  trochę pedagogiczny sposób wysławiania się, powiedział:  „Oby mi to było napisane”. W ten sposób powstało moje pierwsze słuchowisko, które otworzyło mi drogę ku pisarstwu.


„Pasażerka”, w tym także jako film Andrzeja Munka, była oskarżeniem nazizmu, ale zarazem, poprzez nietypową relację między więźniarką Martą a jej nadzorczynią cieniowała obraz czasów pogardy. Dlaczego zdecydowała się Pani właśnie na taki wariant?


-Wynikało to z mojego osobistego, jednostkowego, trzeba od razu dodać, doświadczenia. Takich esesmanek nie było przecież wiele. I dlatego mogła być tematem. Cóż bowiem można by pisać o tej armii odczłowieczonych istot spod znaku trupiej czaszki, robotów. Nie wiem co robiła Franz w Ravensbrueck, skąd przybyła do Auschwitz w 1943 roku i nie wiem, jaki miała staż w swojej roli, ale w tym czasie, kiedy mogłam ją obserwować ona nie zrobiła niczego takiego, co kwalifikowało by ją do warstwy morderców, sadystów. Wykonywała swoją pracę i jeśli więzień wykonywał swoją pracę i przestrzegał regulaminu, to było – jeśli to można tak ująć - wszystko porządku. Bardzo dużo o tym myślałam, gdy odbywały się kolejne procesy esesmanów. W latach siedemdziesiątych zgłosił się do mnie skierowany do mnie przez komisję do badania zbrodni niemieckich,  doktor Klein, który był oskarżycielem w tych procesach. Zapytał czy wiem, gdzie przebywa aufseherin Franz. Przeczytał bowiem „Pasażerkę” i pomyślał, że może bym wystąpiła jako świadek. Ktoś, kto zna historię obozów koncentracyjnych ujętą w kategoriach czarno-białych, zdziwiłby się, jak wiele dziwnych, nietypowych sytuacji tam się zdarzało. Zachowania Franz w stosunku do mnie cechowały, można rzec, odruchy prywatności. Kiedyś zaskoczyła mnie niespodziewanie, gdy pisałam list do domu. Zapytała co piszę i spytała: „Czy mogę zobaczyć?”, a potem poprawiła błędy w mojej niemczyźnie. Ostrzegła mnie też, że pisząc o swojej chorobie spowoduję zatrzymanie listu przez obozową cenzurę.


Przetrwała Pani piekło obozu. Co było potem, po wojnie?


- Najważniejsze było dla mnie kontynuowanie edukacji. Najpierw poszłam do liceum dla dorosłych, bo przecież byłam z powodu wojny opóźniona w nauce i nie miałam jeszcze matury. Byłam w nim tylko rok, w ramach dopełnienia materiału. Z nauczycieli zapamiętałam dwoje, po  pierwsze panią polonistkę, bo to był przedmiot, który najbardziej mnie interesował. Po drugie profesora matematyki, nazwiskiem chyba Radecki, któremu zawdzięczam swoją drogę życiową, bo warunkowo postawił mi trójkę, choć jego przedmiot był moją bardzo słabą stroną. To pan Radecki umożliwił mi uzyskanie matury, mówiąc, że postawi mi tę trójkę pod warunkiem, że nie będę zdawała na politechnikę. Do dziś jestem mu bardzo wdzięczna.


Domyślam się, że w klasie nie Pani jedyna była opóźniona w nauce…


- Oczywiście, że nie jedyna, a przy tym – mając dwadzieścia dwa lata -należałam do młodszych. Było też kilku młodszych, osiemnasto, dwudziestoletnich, ale w większości byli koledzy mający  po trzydzieści kilka, nawet czterdzieści kilka lat. Byli to ludzie, którzy przed wojną nie mieli możliwości ukończenia szkoły i skorzystali z powojennej okazji. Środowisko było bardzo zróżnicowane, mniej więcej połowa, w tym ja, to były osoby pracujące. Pracowałam wtedy jako korektorka w „Głosie Ludu”, co drugą noc, a w dzień chodziłam do szkoły, więc byłam bardzo zmęczona, ciągle niewyspana. Trudne to były lata i właściwie nie miałam młodości.


Czy wśród Pani szkolnych kolegów były osoby o podobnym, obozowym doświadczeniu?


- Nie. Prawdopodobnie byli natomiast tacy, którzy brali udział czy to w powstaniu warszawskim, czy to w konspiracji. Prawdopodobnie, bo wtedy się o tym raczej nie mówiło. Były dwie koleżanki Żydówki - Ludwika Woźnicka, pisarka, z siostrą. Lubiłyśmy się, ale ani ja ich, ani one mnie nie pytały o nasze przeżycia, o to, jak udało nam się przeżyć.


Nie było wtedy obyczaju wspominania świeżej, wojennej przeszłości?


- Trudno mi to generalnie ocenić, ale pamiętam taki epizod z mojej pierwszej podróży do Łodzi, pociągiem. W przedziale jechał ojciec z synem, mniej więcej osiemnasto-dwudziestoletnim, który kulał, był o lasce. Zaintrygowało mnie dlaczego ten młody człowiek jest inwalidą i okazało się, że to pamiątka z powstania warszawskiego. To mnie bardzo poruszyło, bo przemierzając codziennie leżące w gruzach ulice Warszawy, nie wyobrażałam sobie, jak można było przeżyć taki kataklizm. Powiedziałam im to. Na to ten młodociany inwalida powiedział: „My i tak byliśmy w lepszej sytuacji niż pani. Mieliśmy broń”. Do dziś mam przed oczyma jego twarz. A tego, o co pan pyta, o wymianę doświadczeń w szkole, nie było. Stanowiliśmy społeczność raczej niezintegrowaną. Większość pracowała, więc mało mieliśmy czasu na bliższe kontakty. Częściej rozmawiało się, snuło się opowieści w pociągach,  w podróży. Doświadczyłam tego, jeżdżąc z Warszawy do Krakowa, do mamy i brata. Ja jednak podczas takiej wymiany opowieści na ogół milczałam.


Dlaczego?


- Nikogo nie zamierzałam przekonywać, że moje doświadczenie jest trudniejsze od doświadczenia tych, którzy przeżyli strach przed łapanką. Każdy ma swoje cierpienie i bardziej je odczuwa niż cudze. To naturalne.


Nie miała Pani poczucia wyjątkowości swojego doświadczenia?


- Nie. W moim pojęciu bardziej wyjątkowe, bardziej okrutne było doświadczenie żołnierzy frontowych. Poza tym chciałam się oderwać od moich przeżyć, chciałam żyć, miałam dla kogo, mama i brat potrzebowali mnie, chciałam się uczyć, cos osiągnąć.


To już była Warszawa, ale urodziła się Pani i dzieciństwo spędziła Pani w Krakowie. Te czasy szkolne były sielskie czy nie?


- Wspominam je ciepło. Do szkoły powszechnej im. Józefa Piłsudskiego chodziłam w Prokocimiu, gdzie rodzice mieli domek, ojciec był kolejarzem. W szkole wyróżniałam się, bo miałam podobno niezwykłą pamięć, zwłaszcza do wierszyków. Z dawnych lat pamiętam nauczycielkę, pierwszą, która mnie wyczuliła na dbałość o język ojczysty. Nazywała się Słomkówna. A poszło o słowo „hajc”. Powiedziałam, że tatuś pracuje w „hajcu”. Na co ona: „Zosiu, to jest po polsku „parowozownia”. I później tak samo wybiła mi z głowy „sztrabę”. „To nasyp kolejowy”. Od klasy piątej dojeżdżałam do Krakowa, do szkoły im. Zbigniewa Oleśnickiego przy placu Matejki.  Zapamiętałam z tamtych czasów panią Senisson, chyba polonistkę, nauczycielkę z powołania. Prawda, że to dziwne? Zapominam nazwisk pisarzy, a pamiętam tamte, sprzed lat osiemdziesięciu.


Kiedy pojawił się w Pani imperatyw pisania, najpierw zapisania doświadczeń, a później stania się pisarką, wejścia w literaturę?


- Pisałam chętnie, moje szkolne  wypracowania zyskiwały dobre oceny. W jednym opisałam wieczór wigilijny w domu, w  innym, już w formie małej, noweletki o bitwie Legionów Piłsudskiego nad Styrem i Stochodem. Dużo też czytałam.  W obozie, gdy jako szrajberka pracowałam w kantorze, próbowałam pisać wiersze, oczywiście pod nieobecność aufzerki. Te wiersze ocalały, są zdeponowane w muzeum Auschwitz-Birkenau, jako świadectwo. Po wojnie, gdy zaczęłam pracować jako reporterka w dziale literackim Polskiego Radia, traktowałam pisanie zawodowo. Nie było wtedy możliwości nagrywania reportaży, rzeczywistość trzeba było opisać, a lektorzy to odczytywali. Była to dobra szkoła pisania.


Pozostała Pani wierna stylowi realistycznemu. Nie miała Pani pokusy zbliżenia się ku prozie kreacyjnej, bardziej opartej na wyobraźni?


- Nie. Wywodziłam się jednak z reportażu i to mnie ukierunkowało. Natomiast po „Pasażerce”, kiedy uznano mnie za autorkę prozy obozowej, postanowiłam spróbować innej, współczesnej tematyki. Napisałam więc choćby „Mikroklimat” i „Cenę”.


Jednak w powieści „Wakacje nad Adriatykiem” zastosowała Pani konwencję bardziej opartą na wyobraźni, symboliczną…


- Tylko dlatego, że oparłam ja na wspomnieniach mojej krakowskiej przyjaciółki, skrzypaczki, bohaterki tego utworu. Pochodziła z domu o dużej kulturze, jej ojciec był germanistą. „Ptaszka”, tak nazwana przeze mnie bohaterka „Wakacji” patrzyła na obóz, jak na zjawisko z opowieści o Nibelungach, z oper Wagnera, objawiali się jej mityczni rycerze, dziewice. Widząc jadącą konno aufzjerkę mówiła: „Patrz, Rycerka Brunhilda”. Określając obóz jako kolonię Rycerzy Trupiej Czaszki, posłużyłam się niejako jej wyobraźnią.


Dziś w wielu krajach Europy zaznaczają się tendencje faszystowskie, antyimigranckie, rasistowskie, w niektórych z nich te siły obejmują władzę, jak n.p. w Holandii w Skandynawii, w innych mają wpływy, n.p. w Niemczech we Włoszech, Francji.  Pojawia się tzw. negacjonizm, zaprzeczanie Holokaustowi, choćby w osobie pisarza Johna Irvinga. Czy niepokoi to Panią?


- Bardzo to niepokojące. Nawet w Polsce pojawił się historyk, który hołdował takim poglądom. Cóż możemy zrobić? Głośno o tym mówić, przypominać, dawać świadectwo, ostrzegać. Są ludzie, obarczeni manią wielkości, psychopaci przeświadczeni o swej misji i z tego bierze się zło.


A jednocześnie wielu to w Polsce lekceważy, widząc zło głównie w zbrodniach stalinowskich. W jednym z wywiadów odniosła się Pani do kwestii oportunizmu czy konformizmu w PRL i stwierdziła Pani, że jego obraz jest uproszczony…


- Bardzo żałuję, że nie prowadziłam dziennika. Spędziłam 25 lat w radiu, z tego 20 w dziale literackim. Jakież tam było towarzystwo! Bogdan Ostrołęcki, Aleksander Małachowski, Jerzy Janicki, Andrzej Mularczyk, a w redakcji słuchowisk Włodzimierz Odojewski, Janusz Krasiński, Jerzy Krzysztoń. Ludzie najdalsi od komunizmu, a przecież byli  publikowani, zdobywali międzynarodowe nagrody. Owszem, Szenwaldowa była komunistką przedwojenną i Włodzimierz Sokorski, naczelni redaktorzy też mieli legitymacje partyjne, ale ich postawy często były dalekie od czarno-białego szablonu. Pamiętam naradę programową w radiu, na której wystąpił ówczesny szef Radiokomitetu Włodzimierz Sokorski. Powiedział, że tak trzeba pisać, żeby słuchacz nie wyłączał radia i żeby nas z roboty nie wywalili. Zyskał ogromne brawa. To był cynik, ale inteligentny, a tacy wyrządzali mniej szkody niż fanatycy opętani ideologią.


Dziękuję za rozmowę.


Zofia Posmysz – ur. 23 sierpnia 1923 roku w Krakowie, pisarka, autorka scenariuszy filmowych, słuchowisk radiowych i widowisk Teatru TV, reporterka i redaktorka radiowa. W 1942 roku, za posiadanie ulotek ZWZ, została aresztowana i uwięziona w krakowskim więzieniu Gestapo przy ul. Montelupich, po czym zesłana  do KL Auschwitz-Birkenau, gdzie przebywała do ewakuacji w styczniu 1945 roku. Następnie znalazła się w Ravensbruck, w tym w filii obozu w Neustadt Glewe, skąd została wyzwolona 2 maja 1945 roku. W Auschwitzu przeżyła dwa miesiące kompanii karnej, dwa razy ratował ją od śmierci lekarz więzień dr Janusz Mąkowski. Debiutowała w 1945 roku w „Głosie Ludu” artykułem o esesmanach z załogi KL Auschwitz, postawionych w Niemczech przed sądem. Tekst podpisała numerem obozowym: 7566. W 1952 roku podjęła pracę w Polskim Radiu, najpierw w dziale oświatowym, a po dwóch latach w dziale literackim redakcji reportażu, której w 1958 roku została kierowniczką. W 1960 roku została współautorką i kierowniczką zespołu przygotowującego powieść radiową z życia wsi "W Jezioranach”. Pierwszym słuchowiskiem Zofii Posmysz była "Pasażerka z kabiny 45" z 1959 roku.

Rok później powstało – także na podstawie  obozowych doświadczeń - słuchowisko, a następnie opowiadanie "Ave Maria", o dziewczynie, która pierwszy raz w życiu zetknęła się z muzyką w Birkenau, wzięła u więźniarek lekcje klasycznego śpiewu i przeżyła obóz dzięki temu, że występowała na koncertach z lagrową orkiestrą. Zajmowała się też tematyką współczesną. Napisała kilkanaście słuchowisk opublikowanych w tomie „Miejsce na ścianie” , a następnie opowiadanie "Szczęście pani Janiny" stało się podstawą scenariusza filmu Janusza Weycherta "Cierpkie głogi" (1966). Z kolei słuchowisko "Palę Martina Edena" stało się podstawą scenariusza filmu "Mały" Juliana Dziedziny (1970).

Napisała też powieści o tematyce współczesnej, "Mikroklimat" (1975) i „Cena” (1978), „Wdowa i kochankowie” (1988), dwa tomy opowiadań „Przystanek w lesie” (1965) Poza „Pasażerką” tematyce obozowej poświęcona jest też powieść "Wakacje nad Adriatykiem" (1970) i opowiadanie „Ten sam doktor M”. We wspomnieniach "Do wolności, do śmierci, do życia" opowiedziała o losach więźniarek wracających w 1945 roku do kraju z obozu w Neustadt Glewe do Polski przez tereny opanowane przez żołnierzy radzieckich. W opowiadaniu z 2008 roku "Chrystus oświęcimski" pisarka nakreśliła  historię lagrowego talizmanu - medalika wykonanego w warsztatach Auschwitz.

Władysław Panasiuk - Wyznanie emigranta

$
0
0

Władysław Panasiuk

 

Wyznanie emigranta (recenzja)

 

Ryszard TomczykŻyjemy w czasach gdzie słowo emigrant nie wywołuje specjalnego zdziwienia, stało się niemal codziennością. Od dawna szukamy lepszego życia, ale coraz trudniej go odnaleźć. Na szczęście z pomocą przychodzi nam przedsiębiorca budując w sąsiedztwie „ taniej siły roboczej” swoją fabrykę. To się nazywa postęp, fabryka podąża za robotnikiem, kiedyś było zupełnie inaczej. Gonitwa za zwiększeniem zysku nie ma początku, ale też nie znajduje końca.

Dzięki rozbudowanej, nowoczesnej komunikacji świat stał się o wiele mniejszy, czy może bardziej dostępny. Położenie geopolityczne naszego kraju nigdy nie było obiecujące, Polacy zawsze musieli szukać chleba u obcych. Rządy od dawna nie troszczą się o swoich obywateli, nabijają kasę i odchodzą w siną dal. Nie o politykach jednak chciałbym pisać, bo żaden z nich na to nie zasługuje. To dzięki ich poczynaniom, czy może niekompetencji, większość z nas opuściła własne gniazdo. Jedni osiedlili się na stałe, inni koczują niczym Cyganie.

 Los emigranta dobrze mi znany, więc niech wolno mi będzie zabrać w tej sprawie głos.

Przed „pierestrojką” wielu Polaków marzyło o wyjeździe na Zachód, śniły im się wielkie” bryki” i dobrobyt, i oto pękły betonowe mury otwierając czarodziejskie wrota.

Kiedy bogowie chcą nas ukarać - spełniają nasze prośby, a nam się wydaje, że to nagroda.

Dzisiaj powracają rodacy niczym synowie marnotrawni z Niemiec, Anglii, Włoch czy też z USA. Powracają z bagażem doświadczeń, nie koniecznie pozytywnych. Ludzie muszą przekonać się na własnej skórze i zmierzyć z nienajlepszym losem, by zamienić mit na rzeczywistość. „Wszędzie jest dobrze, tam gdzie nas nie ma”. Szkoda tylko rozbitych rodzin i zmarnowanych lat, które nigdy nie powrócą.

Ostatnimi czasy wyemigrowało z polski prawie trzy miliony młodych osób, w większości wykształconych, tylko po to, by usługiwać innym.

Nawet najdłuższe życie zdaje się być krótkie, a człowiek trwoni czas jakby zegary miały wsteczny bieg.

 

Emigrant – osoba oczekująca na pomyślne wiatry, dobrze znająca tęsknotę i wartość kromki chleba. Często zawiedziona, bo los lubi zadrwić z człowieka.

I może dlatego garstka emigrantów sięga po pióra, by tym sposobem opowiedzieć światu o tułaczym losie. Wrażliwość i odrobina fantazji potrafi nadać pisaniu rytm. Tylko człowiek wrażliwy odnosi jakieś sukcesy, trudno lodowatym sercem kreślić ciepłe słowa.

 

Zrzeszenie Literatów Polskich im. Jana Pawła II w Chicago wydało już ósmą antologię zatytułowaną „Wyznanie emigranta.”  Alina Szymczyk nie daje za wygraną; wymawia słowo za słowem, przygotowuje książkę za książką. To wszystko wymaga wiele pracy i przygotowań zanim powstanie taki zbiór wierszy.

 

Przedmowę do „Wyznań emigranta” napisał (językiem literackim) o. Jerzy Karpiński. Znajdziemy tu wiele pięknych cytatów odnośnie emigracji; jak choćby ten pióra - Marii Konopnickiej:

 

„Gdy zapadło nad Ojczyzną

Czarnej trumny wieko

Ten, kto nie mógł żyć w niewoli,

We świat szedł daleko.

Szedł daleko w obce kraje

Z ojczystego proga,

Apelując o swą krzywdę

Do sędziego Boga”

 

Czytelnik znajdzie tu bez trudu piękne strofy dotyczące nas wszystkich i władz, które jak zwykle zawiniły:”

 

„w emigracyjnych wierzę wszystkich świętych

i w obcowanie ich ducha z narodem,

i w odpuszczenie naszym Wodzom grzesznym”

 

Juliusz Słowacki, Beniowski

Przyznam, zgrabnie napisany tekst, nad którym chylę czoła.

 

Słowo wstępne napisała Alina Szymczyk – prezes Zrzeszenia.. Przypomina skrótowo historię organizacji, jej trudne początki, ale też nie zapomina o wyróżnieniu zasłużonych osób.

Przybliża sylwetkę emigranta borykającego się z trudnościami codziennej egzystencji.

 

„Wyznanie emigranta” to wiersze dwudziestu autorów. Tematycznie różne, lecz w każdym z nich można doszukać się; jeśli nie bólu, to tęsknoty, którą każdy emigrant przywiózł ze sobą.

To nieodłączna towarzyszka życia poza własnym krajem, chyba, że ktoś nie kochał Ojczyzny.

 

Wiersze, niczym satelity krążące na obcej orbicie powtarzają nieustannie, jak ważna jest Ziemia, jak ważne jest życie

 

Nie będę zagłębiał się w treści, bo najłatwiej jest kogoś urazić. Wszyscy autorzy dołożyli wszelkich starań, by ten almanach był lepszy od dotychczas wydanych i tak też jest. Rośnie poziom choć wszyscy o tym wiemy, że człowiek uczy się całe życie. Praktyka czyni mistrza, a my nie przestajemy pisać. Pisanie wciąż ma przyszłość, bo tematy wraz z nami się rodzą, a dopóki po ziemi chodzą ludzie, ten stan się utrzyma. Człowiek bez przerwy stwarza problemy, które po nas będą opisywały następne pokolenia. Póki co mamy wiele własnych dotyczących nas, miejsca i czasu, w którym żyjemy.

Nie bez przyczyny Alina Szymczyk w słowie wstępnym zacytowała tęsknotę Leonarda Gogiela – poetę Litwina i Polaka. Już od ponad 500 lat (od pól Grunwaldu) oba te narody trzymają się społem.

 

„ Ojczyzna moja

większa niż myślisz –

to i Niemen i Wisła i Odra

i koń księcia Witolda w Czarnym Morzu pojony

gdzie spływają Dunaje modre”

 

Ojczyzna moja –

coś czego rozumem nie da się objąć /…/

 

Jakże piękne i budujące słowa.

 

W innym miejscu znajdujemy wyznanie świeżo upieczonego dziadka i Jego zachwyt nad nowym życiem, które dopiero się rozpoczyna:

 

 „opowiadam…

coś tam pamiętam,

trochę zmyślam.

Bajkę o bajce plotę,

a ona słucha oczami,

otwartymi ustami

- bajecznie…”  

 

Robert Paweł Redliński

 

Nie jest prawdą, że tęsknota trwa chwilę, oto wyznanie emigrantki, której korzenie wrosły głęboko w grunt amerykański. Eleonora Trzpit  pisze:

 

„ Żal ściska emigranta duszę.

Serce wzdycha

tęsknota minionych ścieżek

wśród zarośli.”

 

W Wyznaniu emigranta czytelnik spotka się z humorem, w taki oto sposób Józef Maciasz – Broda opisuje przyjęcie, na którym gościł:

 

‘”Byłem w Nowym Jorku na takim przyjęciu,

gdzie jedzenie dla dwóch dzielono na pięciu.

Podali je na stół nie z pieca lecz z chłodni

Krótko po obiedzie, wszyscy byli głodni.”

 

Poeci emigracyjni starają się pisać w rozmaitym tonie: jedni są nad wyraz poważni inni urodzili się z uśmiechem na ustach. Choć życie na emigracji nie należy do łatwych, to niektórzy patrzą na nie z przymrużeniem oka, a nawet starają się je brać na wesoło.

 Nie zabrakło w tej książce akcentów wiary, wszak Zrzeszeniem opiekuje się nasz Błogosławiony Papież.

 

Antoni Bosak wprost pyta Boga:

„ Kim Ty dla mnie jesteś

Nazareński Jezu

Nie sposób wyrazić tego

 jednym słowem

Jesteś pieśnią mej duszy

i radością serca

Najważniejszym Tyś znakiem

 na życiowej drodze.

 

Jan Żółtek w swoim wierszu opisuje niepoprawność polityczną, jak widać tematyka poezji bardzo rozległa, ale jakże potrzebna w niezrównoważonym świecie. Jeśli przestaniemy dopominać się o swoje, zostaniemy zdeptani i zapomniani, a chyba tego nie chcemy.

 

„ Jesteś politycznie niepoprawny

Będziesz wiecznie prześladowany

Najpierw ci godność odbiorą i cześć

Jak Baranka ofiarnego skarzą na rzeź”

 

Wiersze zamieszczone w antologii poetów chicagowskich opowiadają nie tylko o losach emigrantów, ich wymiar jest znacznie szerszy. Poezja ta charakteryzuje się wielowymiarowością, a także wieloaspektowym podejmowaniem tematyki, to wiersze, które pisało życie.

 

Zakurzony stary walc

Przyprószone tiule

Perły, diamenty

Atłasowe buciki

Te pudry, pomady

Szepty, spojrzenia

Wirujący walc

 Wibrująca poezja muzyki”

 

Lekko tańczy  - Barbara Żubrowska

 

 Ta poezja, to los człowieka nie zawsze odnoszącego sukcesy, niekiedy przerwana gdzieś w połowie droga. Poeci z wielkim wyczuciem opisują piękno przyrody, tym samym przywołują zapach naszej ziemi i tę ciszę, która bezpowrotnie zanika w Chicago.

 

/…/szare wróble usiadły

na zielonej akacji

a ja w różowych okularach

spoglądam na świat

 ciesząc się każdą barwą

jego istnienia „   -  tak maluje pejzaż Podlasia Maria Mili Purymska.

 

Niektóre wiersze prowadzą prosto do nieba i to jest niezmiernie ważne w dzisiejszych czasach, gdzie usuwane są z urzędów krzyże. Nie wolno nam bać się prawdy. Pytajmy o nią, pytajmy o wszystko.

 

/…/jak tam jest po tamtej stronie?

Czy życie zaczyna się w matki łonie?

Czy święta pachną pomarańczą?

 

Dość kłopotliwe pytania zadaje Marianna Maja Soroborska.

 

Myślę, że wartość formy i treści niczym słupek rtęci idzie do góry. Mamy więc powody do małej radości wszak nasze akcje rosną. Trudno jednoznacznie ocenić twórczość wszystkich autorów, bowiem każdy z nich jest inny. Jednak wszystkie wiersze posiadają swoją wartość, dla każdego z nas inną. Podtrzymuję słowa napisane przeze mnie w posłowiu, które również podziela wydawca i pisarz Maciej Zarębski „almanach ten jest wartościowszy od dotychczas wydanych”.

 

Uważajmy na słowa i tu zacytuję fragment z tryptyku Aliny Szymczyk, dzięki której ta książka powstała:

 

„ Słowo może zranić

wychłostać

 zabić

uważaj na słowa

możesz spłoszyć szczęście…

… drugiej okazji nie będzie.

 

Antologia poetów Chicagowskich „ Wyznanie emigranta ”Świętokrzyskie Towarzystwo Regionalne Zagnańsk ul. Gajowa 15 str.221

 

Władysław Panasiuk     Chicago 08.11.2013.

 

Andrzej Walter - W stepie szerokim …

$
0
0

Andrzej Walter


W stepie szerokim …

 

   Poeci nie potrzebują map. Granice przekraczają nawet o nich nie wiedząc. Wędrują, dryfują, płyną … szukając w garści przemijania niepowtarzalnych ziaren sensu. Mówią setkami języków, ale w zasadzie mówią jednym, jedynym językiem: wolności, piękna i niedotykalnej  ulotności chwil. Żadne uniwersum nie ma dla nich początku ani końca. W taką właśnie próbę definicji wpisuję moją opowieść o Przyjacielu, którego poznałem dzięki Ryszardowi Rodzikowi kilka lat temu. Jest nim Kazimierz Burnat. To tytan aktywności społecznej, a w korelacji ze znakomitą poezją, którą pisze, warto podążyć jej szlakiem, aby pojąć dzieło tworzone przez tego Autora.Nie da się właściwie oderwać meandrów myśli zawartych w wierszach od działania Kazimierza, którym można by obdzielić niejedno ludzkie życie. I w zasadzie nie wiem co u Niego ważniejsze: czy przywołana aktywność, czy Twórczość. Sądzę jednak, że to źle postawione pytanie, gdyż jedno przenika drugie, a nigdy nie dowiemy się co było pierwsze, a co będzie ostatnie. Ta niewiedza niech pozostanie tajemnicą. Jej geneza i źródło to cecha każdego artysty, a w przypadku artystów wybitnych źródło takie nigdy nie wysycha. Nawet kiedy ci artyści odchodzą, co się przydarza każdemu, choć jednak wierzę, że Kazika to nigdy nie spotka, ponieważ będzie wielu, którzy poniosą dalej żar zmierzchu w podniebienie niebios. Bowiem artyści nie umierają. Żyją wiecznie a Dzieło trwa, wytwarza magiczne przenikanie naszego losu i będzie już zawsze najprostszą nieśmiertelnością.

   Nie inaczej postrzega się Kazimierza Burnata. Prócz ogromnej liczby tomów poezji, jej tłumaczeń, swoich wierszy oraz wyborów innych autorów – Kazimierz ma zdolność przekraczania wszelkich barier międzyludzkich, co jest w dzisiejszym świecie nadzwyczaj ważne. Jedną z takich barier, uwarunkowaną niełatwą historią oraz smutnymi wydarzeniami z przeszłości jest pojednanie polsko-ukraińskie. Wielu może nie zdaje sobie sprawy z wagi tego wyzwania. Stanowiska współczesnych nam rodaków są bardzo różne – od bagatelizowania po stosunek wręcz emocjonalny. Nie wolno niczego zapomnieć. To prawda. Jednak nie da się budować Przyszłości bez wybaczenia oraz bez zamknięcia pewnych tematów na bazie porozumienia, spotkań, rozmów… To właśnie rozpoczęło robić dwóch wyjątkowych Poetów z Polski i z Ukrainy: Jurij Zawgorodnyj i Kazimierz Burnat. I jak napisał Burnat we wstępie do wyboru wierszy Jurija „Przecieka piasek między palcami” wydanego we Wrocławiu w 2012 roku : „Nie mówimy o krzywdach, lecz budujemy wzajemne zaufanie i zapisanym słowem staramy się dotrzeć do świadomości coraz szerszej rzeszy Ukraińców i Polaków. To już cztery lata, czas płynie szybko, choć Jurij uważa, że tylko przecieka…”. To już pięć lat. Jurija z nami już nie ma. Choć przecież Jurij tak bardzo Jest. Dzieło – bezcenne w swoim przesłaniu –  dojrzało i zmaterializowało się. Rozpoczęły się wzajemne wizyty i przyjaźnie, wspólne wieczory autorskie, spotkania z publicznością, która potrzebuje takich wyzwań duchowych i intelektualnych. Właśnie owa publiczność jest wyrazem potrzeby naprawy relacji polsko-ukraińskich oraz gwarantem powodzenia tej misji. Widać to wyraźnie po obu stronach granicy, że wszyscy tego chcemy i jest to wyzwanie czasu. Konieczność dziejowa. I smucić może jedynie to, że tak mało się w Polsce o tym mówi i pisze. Dlatego sięgam po ten temat, gdyż skala działania Kazimierza Burnata jest ogromna i stanowi szansę dla realizacji wielkiego celu. Wielkiej Sprawy. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, ze taka działalność na niwie poetyckiej daje lepsze i głębsze efekty w świadomości obydwu narodów, niż działania ministerialnych służb czy innych specjalistów od spraw międzynarodowych. Zwykli ludzie i ich niezwykła twórczość dają efekty bez porównania i nie do przeceniania. To efekt jedynej w swoim rodzaju więzi budowanej na poezji - sztuce najwyższej, a zarazem niwelującej wszelkie granice i obcości czy zaszłości. Może zatem warto w tej optyce przybliżyć sylwetkę Kazimierza Burnata. Nie chciałbym jednak przytaczać suchej biografii – fakt faktem – dynamicznej i wyjątkowej, choć pewnie wielu zna już burnatową nadaktywność. Działalność biznesowa, misje handlowe, praca z trudną młodzieżą, spadochroniarstwo i wiele, wiele innej wszędobylskości – to wszystko ulepiło poetę wyjątkowego. Poetę o wielu twarzach, acz ukrywającego się w lękach i obawach, które towarzyszą nam wszystkim. Znamienny jest świetny wiersz -

 

Przyszłość

                              żyjącym

 

Zaprzyjaźniam się z ciszą

i bezruchem

świadomość uśmierzam

okładami z rodzinnej ziemi

 

wkrótce przerośnięty korzeniami

uczczony głazem

o nasyconej treścią strukturze

oczekiwał będę cieni

żywych postaci

(nawet nieludzkich)

 

czy ktoś mi odpowie –

 

na strunach wierzchołków

wiatr

wygrywać będzie żałosną melodię

a miazga drzew

scalać prochy

w bursztynowy amulet

 

Burnatowy amulet świeci jasno i mocno. Ponieważ jednak nikt nie bywa prorokiem we własnym kraju pozwolę sobie przytoczyć opinię dwóch wybitnych twórców czeskiej literatury o naszym bohaterze:

 

Kazimierz Burnat ma bogaty dorobek twórczy. Należy do najlepszego nurtu polskiej powojennej poezji, poczynając od Jerzego Harasymowicza i Mirona Białoszewskiego, przypominając choćby niektórych. Jego poezja, zawarta w książce Za obzor (Broumov 2008) w tłumaczeniu Very Kopeckiej, jest nam bliska umiarkowaną melancholią, ewokacją atmosfery mglistych jesieni i mądrych rozrachunków życiowych. W harmonii z wierszem za wcześnie na wrastanie / w korę brzozy, wrósł do kontekstu wielowarstwowej poezji polskiej. Kiedy zbliża się jego obcy horyzont, odczuwamy, że idzie także o nasz horyzont, że jego poezja przemawia do nas prosto z duszy…

                                                           František Uher

 

 

Za obzor, Kazimierza Burnata, to książka mężczyzny o wielu profesjach – dojrzałego i doświadczonego. Poetycka liryka wypowiedzi obejmuje dzieciństwo, miłość, codzienność. Znajdziemy wiersze poświęcone rodzicom, odsłaniające pejzaż pachnący mlekiem dzieciństwa. Autor nie ulega jałowym iluzjom, wie o co w życiu chodzi… znicze / jak własne życie / dopalamy. Rozkuł się z przeszłością, uwięził czas i może balansować. Z Burnatowych wierszy unosi się jakaś cudowna intymność. Autor nie narzeka, że egzystuje na skomplikowanych bezdrożach, lecz w każdej sytuacji zachowuje dostojność, nadspodziewanie skutecznie przysłania krzywdy czy bolesne miejsca… Ale czytelnik wychwyci wzruszenia, gdyż te wiersze są także o nas. Za obzor jest osobliwą, robiącą wrażenie, książką poetycką, która bez wątpienia przemówi do wielu odbiorców. I uwaga, wiersze, Burnata nie możecie wykrzyczeć, to by je spłoszyło. Raczej wyśpiewujcie je w ciszy, wtedy same wyciągną do was dłoń…

                                                                                                          Jaroslav Schnerch

 

Oto właśnie. Idzie również o nasz horyzont, nasz los. Ascetyczne strofy burnatowe są blisko, gdyż i nasza refleksja jest bliska naszemu wyobrażeniu o Losie. Nasza intymność ma podobne barwy: proste, mocne, często ascetyczne, a często namiętne - ujęte bez znieczulenia.

Bardzo ciekawym i znamiennym dla całej prawdy o Autorze jest też fragment recenzji Andrzeja Zaniewskiego zatytułowanej „Noty o przeznaczeniu”:

   „Uznanie Przeznaczenia za siłę wiodącą w poezji, a więc i w literaturze, i w życiu,
i w historii, i sięgając najdalej w rozwoju cywilizacji, i w niedługiej przecież człowieczej obecności na Ziemi, wymagało od poety szczególnej determinacji psychicznej, a jednocześnie pomogło mu nie tyle w tworzeniu / wyraźnego zresztą / dystansu do rzeczywistości, co w uzyskaniu względnego moralnego spokoju. Konsekwencją tej decyzji jest więc kształt poezji zawartej w tomie, Wiew przeznaczenia, niezwykle syntetycznej, zwartej, w formach nawiązujących do Juliana Przybosia i Zbigniewa Herberta, a równocześnie bardzo własnej, osobistej, oryginalnej, bo nie tyle opisującej, co definiującej nasz świat w zdaniach często o charakterze aforyzmów. Są to notatki z głębokiego zamyślenia, raczej wnioski niż fragmenty ze strumienia świadomości, przy czym każdy wiersz stanowi osobną, zamkniętą kompozycję, jak oszlifowany diament, czy stalowy klucz do różnych drzwi, wobec których ogarnia nas niepewność lub wahanie. Z dna odmętu / wydobywasz bezgłos i jest to przekładaniec słów i milczenia, który jakże powoli dojrzewa
w snach / do wiersza, lecz już po napisaniu i tak jesteś skazany na czerń – biel, i nie masz praktycznie innych możliwości. Z perfidną świadomością krytyka literackiego rozbiłem tu znakomity i spójny wiersz Kazimierza Burnata, wprowadzając własne wyjaśniające komentarze, i sądzę, że autor wybaczy mi te brutalne zabiegi, ponieważ w tej jakże uproszczonej formie przybliżam jego twórczość tym czytelnikom, którzy spotkali się z nią po raz pierwszy.

Czytam wiersze Kazimierza Burnata na przemian z „Owocobraniem” Rabindranatha Tagore, i zastanawiam się jak wiele łączy wybitnego polskiego poetę z wielkim poetą Indii, wywodzącym się ze starożytnego, bramińskiego rodu… Rabindranath zmarł 7 sierpnia 1941 roku w Kalkucie. Kazimierz Burnat urodził się 1 lipca 1943 w Szczepanowicach nad Dunajcem … Dzieli ich więc czas i przestrzeń, chyba, że uwierzyłbym w reinkarnację. Bowiem wiersze z tomu Wiew przeznaczenia jak i z tomów poprzednich, są jakby syntetycznym odbiciem, tych szlachetnych idei, które głosił twórca „Zbłąkanych ptaków”: apoteozy miłości, humanitaryzmu, tolerancji i zrozumienia, a także „entuzjastycznego optymizmu” wobec naszej niedoskonałej cywilizacji. I chociaż właściwie więcej powinno ich dzielić, również w sferze tradycji i formy, to przecież łączą ich właśnie idee-wartości ogólnoludzkie i dostrzeganie świata z perspektywy wewnętrznego spokoju. A jest to spokój mędrca!

 

   Przywołane fragmenty o twórczości Kazimierza Burnata nie wymagają komentarza. Wiew przeznaczenia zaprowadził mnie na spotkanie z Burnatem kilka lat temu w urzekającym ogrodzie poetyckim w Limanowej. Siedzieliśmy tam tak bardzo razem – Kazimierz, profesor Bolesław Faron, Rysiek Rodzik, Staszek Pawłowicz, Marek Stępień, Antoni Mamak (właściciel ogrodów), Tadek Basiaga, moja Żona Jadwiga i ja. Rozmawialiśmy o poezji ponad podziałami: na związki twórcze, na koterie, enklawy i cały ten zbędny zgiełk czy balast tworzenia – jak kto woli. Rozmawialiśmy o poezji czystej, uwolnionej, a zarazem zamkniętej w naszych własnych losach. Spieraliśmy się nawet o jej szaty, rzucając kośćmi o rolę jaką ma pełnić dla nas i dla naszych  czytelników. To było wyjątkowe spotkanie. Ryszarda też już z nami nie ma – kolejnego człowieka, któremu poezja dziękuje za całe rzesze adeptów, którzy poszli jej drogami na przekór wszystkiemu i wszystkim. To było jedno z tych spotkań, które są solą życia poety, które sprawiają, że to życie ma sens, a tworzenie jest tylko konsekwencją życiowych wyborów, decyzji – w dzisiejszym świecie mających chociażby wymierny skutek finansowy. To była demonstracja być nad mieć, apogeum trwania nad przemijaniem oraz wyraz czerpania ze źródeł dialogu. Przecież każdy z nas widzi inaczej, czuje inaczej i pisze inaczej. Różnice te mogą się jednak ułożyć w jednorodność. To przenikanie znaczeń ubogaca własne przemyślenia i znajduje wyraz w twórczości. Czytałem później wiersze i słyszałem echa tych rozmów. To niesamowite.

   Opowieść o przyjacielu pozwala mi ogarnąć los poety w dzisiejszym świecie, który jest pomimo przeciwności losem ważnym i mogącym zebrać na swoje barki misję. Niekoniecznie trzeba rozmywać się w nicości i nihilizmie. Można zarówno pisać o czymś ważnym, a jednocześnie dynamicznie działać. To przykład. Dzieło polsko-ukraińskie jest wymowną kwintesencją całej opisanej powyżej misji poety. Owego roku – jesienią poznałem też Jurija Zawgorodnego i koło się domknęło. Usłyszałem pogwar dalekiego stepu, a że wychowałem się w duchu naszego romantyzmu dziejowego dziś rozumiem ile znaczy akt zacieśniania tej więzi.

   Dzieło to może się jednak zakończyć powodzeniem tylko będąc nagłaśnianym. Będąc tematem podjętym wraz z całą jego istotnością i doniosłością. Nie wolno nam przemilczać szansy, które to dzieło stwarza. Bezpieczeństwo naszego kraju wymaga takich misji. Podejmowali je zarówno Aleksander Kwaśniewski jak i Lech Kaczyński. Sam ten fakt – tak różnych osobowości politycznych w tej samej misji - świadczy jak potrzebna nam taka współpraca. To szlachetna droga. Droga do przyszłości.

 

stańcie do służby

z ledwo ociosanym drewnem

i drzazgą w plecach

krew niech drąży

ciemne korytarze serc

a wiara

uskrzydla dusze

 

fragm. z wiersza Apel – „Podniebienie niebios”, Wrocław 2012

 

   Ta jesień przyniesie kontynuację: spotkań, wieczorów autorskich, koncertów i tworzenia nowych kontaktów i przyjaźni. Przetarty szlak pozwoli wciąż nowym poetom spojrzeć na siebie z bliska. Zaprezentować publiczności naszych krajów strofy o rzeczach ważnych, ważniejszych niż ty i ja. Nie chcę tu nachalnie reklamować planowanych wydarzeń, gdyż nie o konkretne wydarzenia tu idzie. Choć wagę tych wydarzeń należy podkreślić – dwa duże międzynarodowe festiwale poezji to rzecz wielka…

   Rzecz w czymś nieuchwytnym.  W spotkaniu człowieka z człowiekiem. Bez map, granic i całego tego balastu tożsamości. Tożsamość jest ważna. Jest elementem, z którego wzrośliśmy, ale niechaj tu będzie tylko drogowskazem. Tak właśnie może rodzić się poezja … I można by było zakończyć ten tekst, że nigdy nie wiemy jaki owoc przyniesie to zasiewane ziarno pojednania, lecz spróbujmy poszukać go w wierszu Czesława Miłosza -  Miłość

Miłość to znaczy popatrzeć na siebie,
Tak jak się patrzy na obce nam rzeczy,
Bo jesteś tylko jedną z rzeczy wielu.
A kto tak patrzy, choć sam o tym nie wie,
Ze zmartwień różnych swoje serce leczy,
Ptak mu i drzewo mówią: przyjacielu.

Wtedy i siebie, i rzeczy chce użyć,
Żeby stanęły w wypełnienia łunie.
To nic, że czasem nie wie, czemu służyć:
Nie ten najlepiej służy, kto rozumie.

 

Andrzej Walter


Janusz Termer - Pamięć i Trwanie - w 90 rocznicę urodzin Zofii Posmysz

$
0
0

Janusz Termer

            

  

Pamięć i Trwanie - w 90 rocznicę urodzin Zofii Posmysz

 

 

Agnieszka Pakuła-Lust     Trudno oczywiście w kilku zdaniach scharakteryzować różnorodny tematycznie dorobek pisarski Zofii Posmysz. Jest ona bowiem autorką zarówno tak zwanej "prozy obozowej"; utworów związanych z tym wielkim powojennym nurtem literatury polskiej (obok słynnej Pasażerki z 1962 r. wydała Wakacje nad Adriatykiem, 1970, opowiadania z tomu Ten sam doktor M, 1982 i wspomnieniową opowieść o poobozowej wędrówce do kraju Do wolności, do śmierci do życia, 1996 oraz ostatnio opowiadanie Chrystus oświęcimski). Jest też autorką powieści o tematyce współczesnej, psychologiczno-obyczajowej i społecznej (Mikroklimat, 1975, Cena, 1978, Wdowa i kochankowie, 1988), a także licznych słuchowisk i reportaży radiowych (wyd. pt. Przystanek w lesie, 1975) oraz scenariuszy filmowych i widowisk telewizyjnych...

 

     Tak się jednak potoczyły pisarskie losy Zofii Posmysz, że w potocznej świadomości czytelniczej kojarzona bywa najczęściej z tym obozowym nurtem naszej, a i światowej także, prozy - jak pisał Kazimierz Wyka - "z pogranicza powieści", pełniącej ważną "funkcję solidarnej pamięci" o tamtej "epoce pieców", "czasach pogardy". Okresie niebywałego w dziejach zniewolenia jednostek przez systematycznie i niebywale sprawnie pod tym względem funkcjonujące opresyjne systemy (brunatny i czerwony). Systemy totalitarnej przemocy, eksterminacji i zagłady - podejmowanej w imię obłędnej ideologii...

 

    Jak wiadomo, głównie literatura polska (od Dymów nad Birkenau Seweryny Szmaglewskiej, Medalionów Zofii Nałkowskiej, Pożegnania z Marią Tadeusza Borowskiego, Na nieludzkiej ziemi Józefa Czapskiego, Innego Świata Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i wielu, wielu innych) oraz z historycznych powodów literatura rosyjska (np. Warłam Szałamow Opowiadania kołymskie czy Aleksander Sołżenicyn Jeden dzień Iwana Denisowicza, Archipelag Gułag), tworzyły najbardziej w światowej literaturze "obozowej" przejmujące obrazy życia łagrowego. W rozmaitych rzecz jasna narracyjnych i literackich stylach. Gdzie dominują - a to główny wyróżnik i wspólny mianownik tego pisarskiego nurtu - porażające w swej wymowie przeżycia i doświadczenia  (nie)ludzkie. Ujawniane "laboratoryjnie", niczym w diabelskiej "próbówce", przejawy funkcjonowania obozu jako prefiguracji państwa totalitarnego. Opisy przeżyć i sytuacji "nieludzkich" wywracających na nice nie tylko dotychczasowe konwencje literackie, co przede wszystkim stawiające wielki znak zapytania nad tradycyjnie europejskimi systemami humanistycznych wartości ideowych, światopoglądowych i kulturowych...

 

 

     Obozowa proza Zofii Posmysz, mieszcząca się w tym głównym nurcie, odznaczającym się wielością odmian gatunkowych i tradycji pisarskich,  ma swoją wyraźną nić przewodnią, wyraźną differentia specifica. Pisarka stara się bowiem unikać wszelkich teoretycznych dywagacji i uogólnień historycznych. Obecnych w prozie takich pisarzy jak Tadeusz Borowski (który wprost pisał o tym, że tendencje totalitarne nie są czymś nowym w XX wieku, że były obecne już od epoki starożytności (wielkie Wschodnie satrapie). Rozmaitych koncepcji  historiozoficznych czy socjologicznych pojawiających się w późniejszych rozważaniach myślicieli i badaczy: jak Karl Popper, Hanna Arendt (znane słowa o "banalności zła" z jej książki Eichmann w Jerozolimie, 1963), Erich Fromm, Zdzisław Kępiński, Anna Pawełczyńska czy ostatnimi czasy Zygmunt Bauman, który nawet widzi dziś literaturę obozową jako swoiste świadectwo klęski tradycji oświeceniowego racjonalizmu, zdolnego tworzyć także i takie "racjonalne" projekty zagłady!

   

      Autorka Pasażerki (a to być może jedna z tajemnic wielkiego sukcesu tego utworu - filmowanego przez Andrzeja Munka i adaptowanego na scenę operową, z muzyką Mieczysława Weinberga, wystawianego w ostatnich latach w austriackim Bregenz, Warszawie,  Londynie i Karlsruhe), buduje swe postaci, zwłaszcza postać głównej bohaterki tego utworu, jako osoby usiłującej za wszelką cenę - w tych egzystencjalnie okrutnych warunkach sytuacji i przeżyć obozowych oglądanych z perspektywy widocznej codziennie nieuchronnego wysiłku, cierpienia i śmierci zagłady -  nie ulec pokusie idealizowania postaci ofiar, zachować trzeźwość w ocenie obozowych katów, a nade wszystko zachować godność i człowieczeństwo, wynieść z pożogi i uratować wiarę w przyszłość, nie podawać się, po prostu - przetrwać...

 

    Nie jest to jednakże literatura łatwego optymizmu; jej bohaterki i po wojnie (Wakacje nad Adriatykiem, Ten sam doktor M.) poddawane są nadal traumatycznym przeżyciom; próbują wchodzić w "normalne" życie, pragną zwyczajnej codziennej stabilizacji, szczęścia i miłości, a wciąż żyją z otwartymi ranami pamięci o demonach przeszłości. Wiedzą wprawdzie i wierzą w to, iż co najtragiczniejsze mają za już sobą, ale też i widzą - w dopadających je wspomnieniach czy nocnych koszmarach - że choć to, co było  już "przeszło", ale "nie minęło"...

 

    Cały właściwie dorobek pisarski Zofii Posmysz można określić dwoma krótkimi słowami: PAMIĘĆ I TRWANIE.

 

    Wiadomo, że Pani Zofia Posmysz, jako osoba prywatna, jest wielką i czułą admiratorką poetyckiego słowa. Na zakończenie zatem - Jej dedykowane - dwa małe cytaty poetyckie. Pierwszy z wiersza Zbigniewa Herberta, nostalgicznie zwierzającego się młodszemu od siebie koledze - poecie:

 

Niewielu zostało, Ryszardzie, naprawdę niewiele

z poezji tego szalonego wieku na pewno Rilke Eliot

kilku innych dostojnych szamanów którzy znali sekret

zaklinania formy odpornej na działanie czasu bez czego

nie ma frazy godnej pamiętania a mowa jest jak piasek

   

   A cytat drugi, to fragment poematu jednego z owych dostojnych szamanów "znających sekret zaklinania formy odpornej na działanie czasu"; fragment wiersza sprzed lat stu bez mała, jakże i teraz brzmiącego wizyjnie, aktualnie i przejmująco, na co istotnie zdobyć się mógł tylko profetyczny, poetycki geniusz Rainera Marii Rilkego:

 

Nie wstydź się, kiedy dotkną cię umarli,

inni umarli, którzy aż do końca

wytrwali. (Czym jest koniec?) Zamień z nimi

spojrzenia, jak jest w zwyczaju, spokojnie,

i nie bój się, że cię obciąży nazbyt

nasza żałoba, że będą się dziwić.

Wiedz, wielkie słowa z czasów, gdy działanie

jeszcze widzialne było, nie są dla nas.

Któż mówi o zwycięstwach? Przetrwać, oto wszystko.

 

                            Rainer Maria Rilke z tomu Requiem (przekład Mieczysława Jastruna)

 

------------------------------------------

 

Wystąpienie na Spotkaniu Przyjaciół w Oświęcimskim Międzynarodowym Domu Spotkań Młodzieży 25 sierpnia 2013 r.

Marek Różycki jr. - JAN KIEPURA – polski Caruso - oklaskiwał go cały świat!

$
0
0

Marek Różycki jr.

 

 

JAN KIEPURA – polski Caruso - oklaskiwał go cały świat!

 

 

16 maja ubiegłego roku  -  minęło 110 lat od urodzenia Jana Kiepury, wielkiego polskiego śpiewaka i aktora. Wśród polskich śpiewaków okresu międzywojennego cieszył się on największą międzynarodową sławą. Jan Kiepura dnosił sukcesy w czołowych teatrach operowych, w salach koncertowych całego świata a także na ekranach kinowych.

 

Kiepura urodził się w 1902 roku w Sosnowcu. Tam zdał maturę i w 1919 r.wstąpił jako ochotnik do I Pułku Strzelców Bytomskich, biorąc udział w I Powstaniu Śląskim. Następnie studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim, a jednocześnie uczył się śpiewu u Wacława Brzezińskiego oraz znanego tenora Tadeusza Leliwy.

 

W 1923 roku wystąpił publicznie po raz pierwszy w Sosnowcu, po czym został przyjęty do chóru Teatru Wielkiego w Warszawie. Od roku 1925 występował już w wielu tytułowych rolach na deskach teatrów operowych Warszawy, Lwowa i Poznania. Zagraniczną karierę rozpoczął od wyjazdu do Wiednia, gdzie wystąpił w ,,Zemście nietoperza” Jana Straussa w Theater an der Wien. Występował tez w Brnie, i Budapeszcie, a w 1929 r. debiutował w mediolańskiej La Scali w ,,Tosce”Pucciniego.

 

Dzięki tym sukcesom mógł triumfalnie powrócić do Warszawy. Jego występy w stolicy stawały się sensacją i wywoływały fale entuzjazmu. Poza występami w salach koncertowych zyskiwał popularność śpiewając dla zgromadzonych na ulicy tłumów z balkonu hotelu ,,Bristol”, z dachu samochodów, z okna wagonu. Współpracował jednocześnie z londyńską Covent Garden, paryską Opera Comique i berlińską Operą.

 

 Jan Kiepura zaczął też robić karierę jako gwiazdor filmowy rozpoczynając współpracę z wytwórniami hollywódzkimi. Lista filmów z jego udziałem jest długa: ,,Neapol, śpiewające miasto’’ ,,Pieśń Nocy’’, ,,Zdobyć Cię muszę’’, ,,Dla Ciebie śpiewam’’, ,,Valse brillante’’, ,,Kocham wszystkie kobiety’’, ,,Czar Cyganerii’’, ,,Kraina uśmiechu’’. W tym ostatnim filmie występował z poślubioną w 1937 roku Martą Eggerth śpiewaczką i aktorką (ur.1912 r.), żyjącą do dziś.

 

W 1938 roku zadebiutował w nowojorskiej Metropolitain Opera rolą Rudolfa w ,,Cyganerii,” a następnie w rolach Don Josego w ,,Carmen” i Księcia Mantui w ,,Rigolettcie”. W latach 1941-42 występował w Teatro Colon w Buenos Aires, a nieco później na Brodwayu w ,,Wesołej wdówce”. Po wybuchu II wojny światowej zaangażował się jako ochotnik, przybył do Lille i aby wesprzeć polskich emigrantów koncertował w ośrodkach polonijnych we Francji. W 1940 roku był w Montrealu, gdzie jako polski patriota przyjęty został w domu ,,Białego Orła”. Polski pociąg Euro Night Jan Kiepura.

 

Po wojnie Kiepura występował w Anglii, Francji, we Włoszech i Niemczech. Nie odmawiał nigdy prośbom o występy na cele społeczne. Miał otwarte serce dla zdolnych ale ubogich studentów, którym pomagał.

 

W 1948 roku wrócił do Europy i osiedlił się na 6 lat w Paryżu. Był niezwykle pracowity. Świadectwem tego są jego nagrania. Operowanie oddechem w arii z ,,Turandot”, brawurowa kadencja arii z ,,Rigoletta”, pełna temperamentu Tarantella Rossiniego czy fenomenalne piano w piosence ,,Ninon” to majstersztyki jego kunsztu. W Polsce wystąpił po raz ostatni w 1959 roku.

 

Za zasługi na polu sztuki i promocji kultury polskiej za granicą został odznaczony w 1935 r. Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski a także belgijskim Wielkim Krzyżem Leopolda I. Jeszcze dwa dni przed śmiercią występował na koncercie polonijnym w Portchester. Zmarł nagle 15 sierpnia 1966 roku w Harrison pod Nowym Yorkiem. Wielki śpiewak pochowany został na Powązkach w Warszawie. Manifestacyjny pogrzeb artysty był świadectwem jego niebywałej popularności.

 

-----------------------------------------------------------------------

 

ROZWINIĘCIE

 

Syn piekarza, a jednocześnie: tenor największych operowych scen świata. Gwiazda prawdziwie światowego formatu.

 

Niewielu wydała Polska artystów, których znał i oklaskiwał cały świat. Do największych spośród nich należał bez wątpienia Jan Kiepura.

 

Jak już nadmieniłem - Kiepura urodził się w 1902 r. w Sosnowcu. Nic nie zapowiadało jego wielkich scenicznych sukcesów. Kiepurom wiodło się nienajgorzej. Senior rodu, który był piekarzem, twardo stąpał po ziemi i dla swoich dwóch synów przewidział „poważną” karierę. Obydwaj mieli skończyć Uniwersytet Warszawski. Jeden prawo, drugi filologię.

 

Jeszcze zanim Jan i Władysław (występujący później jako Władysław Ladis) wyjechali na studia do stolicy skończyli Szkołę Handlową, która faktycznie – i na przekór zaborcy - realizowała program gimnazjum ogólnokształcącego. Zaraz po wojnie stała się zresztą Gimnazjum im. Staszica.

 

Już od najmłodszych lat obydwaj młodzi Kiepurowie wręcz kipieli patriotyzmem. Wacław Sobol, kolega Jana ze szkoły wspominał po latach: „Patrzę na fotografię, którą otrzymałem od niego przed 41 laty za słowami przyjaźni. Uśmiecha się na niej Jan Wiktor Kiepura w kostiumie księcia z Rigoletta. Bardziej wyraziście jednak wyziera z moich wspomnień jego ściągnięta wzruszeniem twarz, gdy skanduje dźwięcznie wobec dziewięciu pruskich landsturmistów żądanie oddania broni »w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej«. Było to wtedy, owego pamiętnego dnia 11 listopada 1918, kiedy to czterech nas piątoklasistów pod przewodem Jana Kiepury rozbroiło wachę w jednej z fabryk w Starym Sosnowcu...” Obydwaj bracia walczyli też w powstaniach śląskich. Władysław był w ich trakcie ranny.

 

*   *   *   *   *   *   *   *

 

W 1921 roku Kiepura rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Takie było życzenie ojca. Sam dziewiętnastoletni wówczas młodzieniec nie był pewny słuszności takiej drogi życia. W liście do jednego z przyjaciół pisał: „Ja, psiakość, namyślam się co do wyboru zawodu. Czuję, że jedynym moim powołaniem jest wszelka poezja, lecz z drugiej strony nie wiem na co się w tej poezji rzucić, bo mój głos to cholernie niepewny.”

 

Na szczęście spróbował i dał fachowcom posłuchać swojego głosu. Zaczął brać lekcje śpiewu u Wacława Brzezińskiego, który uczył – biednego studenta – „zaliczkowo”. Umówili się, że Jan zapłaci, jak już zarobi. Oprócz niego młodego Kiepurę uczył jeszcze Tadeusz „Leliwa” Kopystyński, niegdysiejszy tenor mediolańskiej La Scali.

 

Głos młodego chłopaka z Sosnowca przypadł do gustu zwłaszcza Brzezińskiemu, który już w 1924 roku załatwił Kiepurze angaż w Teatrze Wielkim w Warszawie. Z owym angażem były ponoć nieliche problemy, gdyż fama o nowym, wspaniałym głosie dotarła do ówczesnego pierwszego tenora Dygasa, któremu – ponoć – nie w smak była konkurencja.

 

Mimo to Kiepura angaż dostał. Tyle, że w chórze. Świadomy swych zdolności i siły własnego głosu młodzik z Sosnowca czekał na okazję. Nadarzyła się ona niedługo. Pierwsza solówka w wykonaniu naszego artysty to zaśpiew przodownika górali w III akcie „Halki” – było to jedno zaledwie zdanie – dla uwypuklenia własnych walorów śpiewak przeciągnął je jednak ponad miarę.

 

Ten popis skończył się dla Kiepury i źle, i dobrze. Źle, bo Emil Młynarski dyrektor Teatru Wielkiego wyrzucił go z Opery. Dobrze, bo mimo chudego okresu w życiu jaki po tym nastąpił jego głos zapadł widzom i krytykom w pamięć na tyle mocno, że szybko do Opery wrócił.

 

 

11 lutego 1925 roku zadebiutował w partii tytułowej „Fausta”. Występ „zawdzięczał” chorobie innego tenora – Dobosza. Po przedstawieniu otrzymał owację na stojąco. W dużej mierze za sprawą licznie zgromadzonych na widowni kolegów „z prawa”. Później poszło już szybko. Kiepura zaczął „robić karierę”. Nie tracił jednak kontaktu z rzeczywistością – przynajmniej na początku, bo później różnie z tym bywało. Choć trzeba przyznać, że nawet na swych gwiazdorskich wybrykach wychodził na ogół świetnie.

 

W jednym z listów pisał: „...ale jeszcze lepiej wiem, że jak przyjdę do salonu Brzezińskiego, to będę tym malutkim pędraczkiem się czuł, takim zerem, że aż wstyd. Przed tym jednym człowiekiem mam tremę i boję się jak pogromcy. – Mistrzu drogi, ja zacząłem „robić karierę”, boję się wykolejenia, dlatego dziś więcej niż pierwej czuję potrzebę genialnej ręki Mistrza i absolutnej dyktatury... Jeżeli jednak Mistrz mnie wygna od siebie, to zginę jak pies na chłopskim jarmarku.”

 

Niedługo potem zażądał jednak od Młynarskiego olbrzymiej podwyżki. Dyrektor Teatru nie mógł mu jej dać. Nie tylko dlatego, że nie chciał, ale przede wszystkim przez wzgląd na innych śpiewaków. Akceptacja żądań polskiego Caruso musiałaby nieuchronnie wywołać „rebelię” w Operze.

 

Gdy młody Kiepura nie dostał czego chciał wziął listy polecające i pojechał do Paryża. Tyle, że przez Wiedeń. Tam udał się prosto do konsulatu. Edward Rittner – konsul generalny - umówił go na spotkanie z kapelmistrzem Opery Wiedeńskiej. Ten zaprosił naszego muzyka do siebie do domu, gdzie Kiepura zaśpiewał kilka arii dla niego i jego małżonki. Jego głos zachwycił gospodarza.

 

Rittner – do którego w międzyczasie dotarły z kraju pochlebne opinie na temat Kiepury - nie próżnował. Umówił go także z dyrektorem biura koncertowego Guttmana, które obsadzało Grosser Musik-Vereins Saal - jedną z najlepszych scen ówczesnego Wiednia. Człowiek ten należał do ludzi „nadzwyczaj” zajętych. Po usilnych namowach Rittnera dał jednak Kiepurze 10 minut na przekonanie go o posiadanych zdolnościach wokalnych. Przesłuchanie znacznie się przedłużyło. A już na drugi dzień Kiepura podpisał – liczony w amerykańskich dolarach – kontrakt.

 

Szybko podbił serce Wiednia. Udało mu się to w zastępstwie, w roli Cavaradossiego w Tosce, którą wyśpiewał w części po... polsku, ponieważ nie zdążył się nauczyć całości we włoskim oryginale. Po Wiedniu przyszła kolej na inne wielkie stolice. Śpiewał we wszystkich najznaczniejszych salach koncertowych świata. W Covent Garden, Opera Comique, San Carlo i mediolańskiej La Scali. Później także w Stanach Zjednoczonych.

 

W latach 30-tych zaczął grać w filmach. Debiutował w 1930 roku w „Neapol, śpiewające miasto” u boku wampa ówczesnego kina Briggite Helm. Zresztą właśnie na filmowym planie poznał swoją przyszłą żonę – Martę Eggerth.

 

Do ciekawostek należy to, że jego – zawarte w 1936 roku – małżeństwo zaowocowało złą prasą w Ilustrowanym Kurierze Codziennym. Powód był dość prozaiczny. Jego właściciel Marian Dąbrowski swatał z Kiepurą własną córkę. Gdy dostała „kosza” śpiewak dostał za swoje na łamach IKC.

 

Po wojnie mieszkał w Stanach, gdzie na śpiewaniu i interesach dorobił się niezłej fortuny. W 1937 roku na łamach „Anteny” Karol Stromenger pisał: „Kiepurze, rzecz zupełnie naturalna, zależy na powodzeniu osobistym. Ale umie on oddać to powodzenie na usługi swego kraju.”

 

Rzeczywiście nasz śpiewak robił dla Polski co mógł przez całe swoje życie. Szczególnie aktywny był tuż przed wybuchem wojny i w jej trakcie. Jerzy Waldorff przywołał opis jednego z ostatnich koncertów Kiepury: „Koncert przedłuża się coraz bardziej. Wywołania zdają się nie mieć końca, by zmienić się we wzniosłą manifestację patriotyczną. Kiepura ukazuje się na estradzie, wygłaszając krótkie przemówienie: »- Przybyłem tu znad Oceanu Spokojnego nad wzburzone polskie morze jako śpiewak, ale i jako Polak.« ... i zaintonował »Nie rzucim ziemi«. Pieśń tę podchwyciły tłumy, a z kolei przeszedł Kiepura do hymnu narodowego i głos jego unosił się donośnie nad śpiewającymi o północy tysiącami ludzkich krtani.”

 

Znamienna była też jego postawa w chwili wybuchu wojny, która zastała Kiepurów w Paryżu. Waldorff pisał o niej tak: „Gdy tylko we Francji zaczęło się formować wojsko polskie, Jan zmobilizował się jako żołnierz oznaczony numerem 207. Jego skoszarowane życie trwało nie dłużej nad trzy czy cztery tygodnie, po czym stanął przed generałem Sosnkowskim, który rzekł: »Mamy już sto tysięcy żołnierzy, którzy potrafią lepiej strzelać, ale żaden nie potrafi lepiej śpiewać od pana.«”  W ten sposób Kiepura nie trafił do wojska. Stał się ambasadorem sprawy polskiej w Stanach, zbierał i dawał pieniądze na Fundusz Pomocy Polsce. Robił co mógł by pomóc swojej Ojczyźnie.

 

Po wojnie przyjechał do kraju dopiero w 1958 roku. Objechał kraj z koncertami. Do historii przeszła jego rozmowa z jednym z warszawskich dziennikarzy w klubie przy Foksal. Dziennikarz zapytał: „Jak się Panu podoba Pałac Kultury?” Na co Kiepura odparł: „Mam taki w Ameryce, tylko większy.” Najsłynniejszy Polski tenor zmarł w 1966 roku w Harrington w USA. Zgodnie z jego życzeniem pochowano go jednak na Powązkach w Warszawie. Pogrzeb zgromadził ok. 300 tys. osób. Waldorff napisał później:  „I do dziś nie jestem pewien, czy stara Warszawa dążąca na Powązki za tą trumną nie wędrowała również po to, żeby pogrzebać własną młodość.”

 

Bogusław Kaczyński, zapytany, czy Jan Kiepura dla niego to "chłopak z Sosnowca" czy "chłopak z Krynicy", a może "chłopak z Włoch", wątpliwości nie ma. - Z całą pewnością był to oczywiście "chłopak z Sosnowca". Świadczył o tym przede wszystkim jego charakter, pewna zadziorność, brak układności, charakterystycznej dla świata włoskiej opery.

 

On śpiewał głosem tak pięknym, jakby urodził się u stoku płonącego Wezuwiusza, a nie w zadymionym Sosnowcu. Jego osobowość, pewnego rodzaju "szorstkiego" chłopca z sosnowieckiej Pogoni na tle układnych tenorów dodawała pikanterii. Wprowadzał burzę, ferment, a to zachwycało publiczność - podkreśla autor książki o tenorze.

 

----------------------------------------------------------------

 

Korzystałem z: Jerzy Waldorff, „Jan Kiepura”, Kraków 1974. Zdjęcia pochodzą z tej książki. Źródło: Muzeum Teatralne w Warszawie, Archiwum Dokumentacji Mechanicznej, CAF, zbiory dyrektora Filharmonii Narodowej Eugeniusza Libery i zbiory autora książki.

Publikacje książkowe i prasowe Bogusława Kaczyńskiego oraz notatki z rozmowy.

Viewing all 786 articles
Browse latest View live