Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Czy minister Sikorski likwiduje prasę Polonusów?

$
0
0

Czy minister Sikorski likwiduje prasę Polonusów?

 

Przed rokiem publikowaliśmy – jako jedyny portal artystyczno-literacki: pisarze.pl - dramatyczny apel radia polonijnego „Lwów”, któremu groziło zamknięcie z powodu braku funduszy – w sumie drobnych funduszy, jak na „polskie stosunki i warunki” – by opłacić pasmo emisji programu. Ten apel trafił na wszystkie kontynenty, gdzie rozsiana jest Polonia. Dostaliśmy setki a nawet – tysiące e-maili od Polonii, wyrażającej swe oburzenie. Apel Pani red. Pokosz z Radia Lwów – przedrukowały media polonijne na całym świecie! Od tego czasu – znacznie pogorszyła się sytuacja polskich mediów polonijnych; wiele z nich już, niestety, nie istnieje; „padły”, zostały  zamknięte!


PRZYPOMNIJMY: MEDIA POLONIJNE TO NIE BIZNES! Tytuły są dostępne i rozsyłane za darmo, a na papier, skład, druk, upowszechnienie, (także współpracownicy, autorzy i redakcje – pracują społecznie), nikt nie daje im – obecnie z III RP – grosza!!! Pozostawieni samym sobie - walczą, by nie utonąć, utrzymać się na rynku mediów i by nie popaść w długi(!)  publikowanymi reklamami, za które – ostatnio – reklamodawcy, niestety,  już nie płacą!...


To media polonijne spełniają jakże ważną Misję, by Polacy na obczyźnie – zachowali swą historyczną Tożsamość Narodową! Własną diasporę! By w kolejnym pokoleniu nie stali się jeno Ukraińcami, Litwinami, Amerykaninami, Irlandczykami, Anglikami, Australijczykami – polskiego pochodzenia !!!


Prawdopodobnie w najbliższym czasie wiele innych (pozostałych już)  pism, radiostacji polskich działających poza granicami naszego kraju, może ulec likwidacji. Odkąd środki finansowe przeznaczone na dofinansowywanie prasy i imprez zostały przesunięte z senatu do ministerstwa kierowanego przez Radosława Sikorskiego, żadna z organizacji polonijnych nie może ich doświadczyć. Bałagan, spychotechnika, biurokracja, tak polonijni dziennikarze opowiadają o rozdziale środków.


MSZ obiecuje nam pieniądze, ale wciąż ich nie ma. Obawiam się, że środki te utkną w MSZ. Rok się skończy, pieniędzy nie dostaniemy, a ja za długi pójdę do więzienia – mówi Teresa Pakosz, redaktor naczelna Radia Lwów. – Poważnie rozważam zawieszenie wydawania audycji. Choć zdaję sobie sprawę, że byłby to koniec polskiego radia na Wschodzie – dodaje. Czy ministerialni urzędnicy z ministrem na czele mają świadomość, że brakiem działania w tej sprawie zasługują na to, aby nimi zainteresował się poważnie prokurator. Ta hańba, panie ministrze Sikorski, zapisana zostanie w Pańskim życiorysie. Może zechce Pan wystąpić publicznie i wyjaśnić nam, dlaczego tak się dzieje. Może zechce Pan powiedzieć słowo przepraszam, naszym zrozpaczonym kolegom z prasy polonijnej?!


Nieprzyznanie przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych grantów mediom polonijnym w Europie Zachodniej, Australii i USA skazuje wiele z nich na zawieszenie lub zamknięcie działalności.


Jak informuje Polska Agencja Prasowa, swoje zaniepokojenie tą sprawą wyrazili przedstawiciele mediów polonijnych w liście skierowanym do MSZ oraz szefów parlamentarnych komisji ds. Polonii. Przedstawiciele kilkunastu polonijnych czasopism i portali internetowych alarmują w nim, że skromne środki, jakie mogą pozyskać od lokalnych sponsorów, nie wystarczają na pokrycie nawet podstawowych kosztów utrzymania redakcji. „I nie chodzi tu tylko o koszty druku czy dystrybucji, gdyż te obniżamy do minimum, rozwijając wydania w wersji elektronicznej” – zaznaczono w liście. Jak podkreślono, bez dotacji z Warszawy wiele redakcji nie jest w ogóle w stanie kontynuować działalności.


W liście zwrócono uwagę na art. 6 Konstytucji, który mówi, że państwo polskie powinno wspierać Polaków za granicą w utrzymywaniu łączności kulturowej z Ojczyzną. Według sygnatariuszy listu, dzisiejsza migracja Polaków, głównie w celach zarobkowych, niesie ze sobą ryzyko asymilacji, często mylonej z integracją, toteż na mediach polonijnych spoczywa obecnie szczególna odpowiedzialność. „Z jednej strony naszym zadaniem jest umożliwienie polskim emigrantom możliwie najlepszego życiowego startu w nowym kraju pobytu, poprzez dostarczenie praktycznych informacji, jak odnaleźć się w gąszczu przepisów prawnych i reguł nowego społeczeństwa. Z drugiej jednak strony naszym zadaniem jest dbanie o podtrzymywanie stałej więzi z Polską, aby przeciwdziałać zjawisku utraty tożsamości narodowej przez migrantów” – przekonują autorzy apelu.


Szef sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą Adam Lipiński (PiS) powiedział, że nieprzyznanie grantu to pokłosie przesunięcia głównego ciężaru finansowania współpracy z Polonią z Senatu do MSZ. Jak powiedział, od początku był przekonany, że ta decyzja może spowodować cofnięcie lub ograniczenie finansowania różnych polonijnych projektów. Zadeklarował też, że postara się jak najszybciej zwołać posiedzenie komisji sejmowej w tej sprawie.

 

Marek Różycki jr.



Jan Stanisław Smalewski - 4 czerwca 1989 wybraliśmy wolność

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski


4 czerwca 1989 wybraliśmy wolność

(obszerny fragment wywiadu z byłym senatorem I kadencji Senatu RP Stanisławem Leszkiem Obertańcem)

 

 

    Z byłym senatorem Stanisławem Obertańcem znamy się od początku 1990 roku, kiedy to on sprawował już mandat senatora, a ja objąłem w Legnicy stanowisko zastępcy dowódcy garnizonu Wojska Polskiego. Senatorowi  Obertańcowi i jego przyjacielowi mecenasowi  Jaworskiemu zawdzięczam pierwsze, jakże ważne dla mnie, inspiracje autorskie. Oni namówili mnie do napisania książki o legendarnym „Maksie” – por. Antonim Rymszy, mieszkańcu Prochowic, a wcześniej żołnierzu AK, sądzonym i skazanym przez sowietów w legnickim więzieniu PGW AR przy ul. Gwarnej, a następnie zesłańcu syberyjskich łagrów.

    Staszek Obertaniec w latach 1993-95 udostępniał mi, już jako autorowi książek o „Maksie”, fale radiowe swojej stacji Radia Legnica (eL), gdzie co tydzień czytałem w czwartki kolejne odcinki historii „Maksa”. Wspominam to z nutą nostalgii, a zarazem wdzięczności, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nie byłoby to możliwe, gdyby wcześniej w Polsce nie zwyciężyła „Solidarność”. Gdyby nie upadł komunizm.

    Każdy, kto żył w tych czasach, doskonale pamięta, że żołnierze AK uchodzili w Polsce Ludowej za wrogów socjalistycznej ojczyzny. Ja sam, jako żołnierz, kilka lat wcześniej nie zdobyłbym się na odwagę napisania takiej książki, zostałbym wydalony z armii. Nota bene, kiedy pierwsze dwie moje książki o „Maksie” nabrały rozgłosu, w Legnicy stacjonowali jeszcze Rosjanie i wcale nie było dla nich obojętne, co robię jako oficer i początkujący literat (książki w odcinkach drukowała codziennie „Gazeta Legnicka”). Próbowano wpływać na mnie m.in. poprzez konsulat rosyjski, żebym nie zajmował się polskim podziemiem wojskowym i politycznym z czasów II wojny światowej, obiecując nawet wyższe stanowisko i stopień generała.

    Śmiem twierdzić, że będąc młodszym, stać mnie było czasami na ułańską fantazję. Czy nie brakłoby mi jej, gdyby nie wsparcie duchowe życzliwych osób, jakimi byli wówczas: senator Stanisław Obertaniec i ksiądz prałat Władysław Bochnak (proboszcz katedry legnickiej)? Wątpię. Dlatego pisząc te słowa, jestem również świadom ich patriotycznego zaangażowania i odwagi.

 

Nigdzie w Polsce w czasach „Solidarności” nie było tak silnej opozycji w Służbie Zdrowia, jak w Legnicy. Byłeś czołowym opozycjonistą legnickiej Służby Zdrowia, a po pamiętnych wyborach 4 czerwca 19898 roku zostałeś senatorem I kadencji. Gdy obejmowałeś tę funkcję, orzeł nie miał jeszcze korony, prawda?

    Masz rację. To godło, które widzisz na ścianie mojego gabinetu jest pamiątką przywiezioną z Senatu. Przypomina mi czas, gdy zatwierdzaliśmy Ustawę, na mocy której Polska stała się Rzeczypospolitą Polską, a orłowi w herbie RP przywrócono koronę. To jest autentyczny załącznik do projektu Ustawy. Dlatego ma ten charakterystyczny podpis: Godło Rzeczypospolitej Polskiej.

    Dzisiaj, patrząc na orła w koronie niewielu pamięta, jak bardzo za nim tęskniliśmy.

 

    Pamiętam, że dla narodu były to bardzo podniosłe i wzruszające chwile.

    Dla zdecydowanej większości Polaków, bo nasi przeciwnicy zarzucali nam wtedy, że nie mamy się czym zajmować, tylko… orłem w koronie. Dla nich to był temat zastępczy.

 

    Chyba tylko ci, którzy zaakceptowaliby nawet w polskim herbie państwowym sierp i młot?

    Skoro wywołałeś ten temat, pozwolę sobie na wspomnienie, mogę?

    - To dotyczy godła? - Tak. Otóż w PRL nie obchodzono święta Konstytucji 3 maja, a jak pamiętasz, wbrew zakazom „Solidarność” rocznicę tę włączyła do swoich świąt.

    To wydarzyło się  przed kolejną rocznicą święta Konstytucji. W 1981 roku razem z Henrykiem Bacą, artystą malarzem, który przygotował projekt plakatu ze stylizowanym orłem stanisławowskim, a więc w koronie, udaliśmy się do drukarni usytuowanej koło kościoła Ewangelickiego. Plakat, a szczególnie korona, musiały być wcześniej ocenzurowane i - o dziwo!- cenzura przepuściła projekt. Może dlatego, iż nie był wierną kopią przedwojennego godła Polski. Dla nas wydźwięk plakatu był jednoznaczny. Na czerwonym tle biało-srebrzysty orzeł z koroną. Duży, pełnoformatowy.

    Po wykonaniu pierwszego egzemplarza, choć był jeszcze mokry, powiesiłem go na blaszanej bramie zakładu w przejściu, między ulicą Najświętszej Marii Panny, a kinem Piast. Byłem świadkiem, jak ludzie reagowali. Przechodnie zatrzymywali się, stali w skupieniu i płakali. Ten nasz plakat zrobił potem w Polsce furorę. Drukarze wydrukowali go w ponad dwóch tysiącach egzemplarzy, a mieliśmy zgodę cenzury na 200 sztuk Jeszcze niedawno widziałem go u kogoś w ramie na ścianie w mieszkaniu.

 

    A to zdjęcie obok, na którym stoisz z mikrofonem koło papieża Jana Pawła II? Czy to pamiątka z jego pobytu w Legnicy?

    Podczas mszy świętej na poradzieckim lotnisku w Legnicy siedziałem w miarę blisko polowego ołtarza wśród osób, którym Ojciec święty udzielał komunii świętej. To zdjęcie natomiast pochodzi z 1995 roku i jest pamiątką z pobytu w Watykanie.

    Uczestniczyłem wówczas w uroczystościach święceń biskupich księdza Stefana Regmunta, a zdjęcie przedstawia moment rozmowy tuż po zaproszeniu Ojca Świętego do odwiedzenia naszego grodu. Rejestruję to na taśmie magnetofonowej dla Radia eL. Był to mój pierwszy i ostatni tak bezpośredni i wzruszający kontakt z naszym papieżem.

 

    Czy twoje zaangażowanie w działalność „Solidarności” było może przejawem wcześniejszych inklinacji politycznych, związanych z doświadczeniami marca 1968 roku?

    O tym zadecydowała atmosfera w domu. Mając rodziców, którzy należeli do AK, chcąc nie chcąc obserwowałem ich postawy. Nauczali w Ulesiu, gdzie się urodziłem, w Grzybianach, Starych Piekarach, w końcu w Legnicy, gdzie wylądowaliśmy w 1959 roku, po zawieszeniu ojca w funkcji kierownika szkoły. Zawiesili go, ponieważ odmówił zdjęcia krzyży w klasach szkolnych.

    Rodzice wszędzie, jako nauczyciele, zwłaszcza mój ojciec, wpajali miłość do Ojczyzny i dumę z naszej historii, przemycając to, co zakazane. Nie mogli ujawnić, że byli w Armii Krajowej, ale tak naprawdę w codziennej pracy wypełniali testament AK. Ojciec ciągle podpadał. Ostatni raz tuż przed emeryturą w 1966 roku przesłuchiwano go za to, że odważnie wziął w obronę biskupów polskich, podczas mityngu zwołanego dla ich potępienia za słowa: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie” w liście do biskupów niemieckich.

    Czy ja mogłem pójść inną drogą? Pierwszy raz pałą dostałem podczas „Marca 68”, gdy pod redakcję Słowa Polskiego we Wrocławiu szliśmy w pochodzie.

 

    Doskonale to rozumiem. Jeden z braci mojej matki walczył w szeregach Andresa, brał udział w walkach pod Monte Cassino, a stryj Franciszek przeszedł cały szlak bojowy z brygadą pancerną generała Maczka. Gdybym wcześniej to ujawnił, nie zostałbym oficerem.

    No właśnie. Naród nasz, mimo pozornej wolności, jaką ofiarowała mu Polska Ludowa, był narodem zniewolonym. Ludzie bali się mówić prawdę, w historii istniały tematy tabu, a nas młodych nic tak nie bolało jak jej fałszowanie.

    Prawda i wolność to w socjalizmie były towary luksusowe, a my mieliśmy na nie ochotę i to w dużej ilości, i nie tylko dla nas, ale dla całej Polski. Wiedzieliśmy, że cena może być wysoka. Tak czuliśmy swe powołanie. A „Solidarność” to był po prostu dar z nieba z małym wsparciem Watykanu. Czekaliśmy na to całe lata. Tej okazji nie tylko nie można było zmarnować, ale grzechem by było jej nie wykorzystać.

 

Gdy powstała „Solidarność”, pracowałeś już zawodowo.

    Tak, w służbie zdrowia. Byłem technikiem dentystycznym. Konkretnie ortodontą. Wiem, że to brzmi trochę śmiesznie: technik dentystyczny w opozycji, cha cha cha! Ten zawód kojarzy się z czymś innym.

 

Żałujesz, że nie ukończyłeś studiów medycznych?

    Z perspektywy minionych lat nie żałuję. Moja pozycja społeczna dzięki temu była na tyle nie eksponowana, że pozwalała na większe pole manewru, niż kolegom po studiach. Pozwoliło mi to pełnić rolę Szerpy przyjaciół szykujących się do zdobycia szczytu. Bo to oni płacili często wysoką cenę: paroletnie wyroki, utrata pracy, utrata zdrowia, rekwirowanie mienia. Wracając do studiów, to za Maksymem Gorkim powiem, że to były „moje uniwersytety”. Studia wyższe uzupełniłem później, gdy sprawy pierwszoplanowe miałem już za sobą. Zresztą życie jest najlepszym nauczycielem. Nic tak nie uczy człowieka patriotyzmu i rozumienia spraw publicznych, jak własny w nich udział.

 

Zatem, korzystając ze wcześniejszych doświadczeń, poczułeś wewnętrzną potrzebę zaangażowania się w działalność „Solidarności”?

    Oczywiście. Gdy ruch ten powstał, pracowałem już w służbie zdrowia 12 lat. Poszło sprawnie. Założyłem pierwszą komisję „Solidarność” w swojej przychodni przy ulicy Mickiewicza. Potem, już jako ”ekspert’’, byłem proszony do pomocy w organizowaniu związku w szpitalach i przychodniach. Nie zawsze szło łatwo. Ludzie często choć chcieli, bali się.

    W szpitalach siostry czekały często, co zrobią lekarze. Tak na jednym z zebrań zaczęła się moja przyjaźń z doktorem Pawłem Jurosem. Jeszcze dobrze nie zacząłem, gdy on podszedł i mówi: Dawaj pan listę! Podpisał ją pierwszy. Za ordynatorem migiem podpisała się reszta. Tak to szło.

    W końcu wybrano mnie na przewodniczącego „Solidarności” Służby Zdrowia w Legnicy, a potem Zarządu Wojewódzkiego NSZZ „Solidarność” Służby Zdrowia. Jednak nie to było moim celem i o tym doskonale wiedziała Służba Bezpieczeństwa. Chodziło o coś więcej, znacznie więcej. Wyrazem tego „więcej” były dwie sesje, które współorganizowałem tuż przed stanem wojennym. Pierwsza: „Solidarność dla Niepodległości’’ i druga: „Solidarność dla Rodziny’’. Dwa zakazane tematy: niepodległość i obrona nienarodzonych.

       Pierwszą sesję poprzedziła msza św. za Ojczyznę w  kościele św. apostołów Piotra i Pawła. Kazanie głosił legendarny jezuita ojciec Hubert Czuma. Podczas tej mszy, zamówionej przez moją Komisję Zdrowia „Solidarność” poświęconych zostało 180 krzyży do legnickich szpitali i przychodni. Kościół tonął we flagach narodowych. Atmosfera patriotycznego uniesienia po mszy św. przeniosła się wraz z ludźmi do Akademii Rycerskiej, która pękała w szwach. Tam płomienne przemówienie wygłosiła Krystyna Sobierajska, wiceprzewodnicząca „Solidarności” Zagłębia Miedziowego. Grała orkiestra górnicza, śpiewał chór, młodzież recytowała patriotyczne strofy. W tym okresie, jesienią, rozpętałem też akcję, w wyniku której PZPR postanowiła opuścić siedzibę Komitetu Powiatowego w pięknym budynku przy ulicy Senatorskiej i przeniosła się do budynku Komitetu Wojewódzkiego przy ulicy Rosenbergów, obecnie Najświętszej Marii Panny.

 

Wiadomo mi, że w stanie wojennym Komitet Powiatowy PZPR próbował tam wrócić.

    Tak, ale nie zdobyli się na to, bo walczyliśmy o ten budynek pod hasłem przekazania go służbie zdrowia.

 

I za to między innymi poniosłeś konsekwencje, będąc aresztowanym po ogłoszeniu stanu wojennego?

    Aresztowanym i internowanym 13 grudnia o godzinie 1.30 nad ranem. Formalnie za „Solidarność”. Tak, jak szereg innych moich przyjaciół, wśród których się znalazłem, i za tak zwany „całokształt”. Chodziło im też o izolowanie potencjalnych „przewodników stada”. Ja dla SB, w odróżnieniu od wielu krzykaczy związkowych, byłem mimo swoich 33 lat już doświadczonym „żołnierzem”, który lubi konkretną robotę oraz przyjacielem i wychowankiem Zygmunta Urbana, legnickiego opozycjonisty numer jeden. Mogli też wiedzieć, że byłem w grupie osób, które już w marcu 1981 roku w czasie „kryzysu bydgoskiego”, na kilka dni przed planowanym strajkiem generalnym zeszły do podziemia, uzbrojone w środki łączności, zapasy papieru i sprzęt poligraficzny. W razie wprowadzenia już wtedy stanu wojennego, stanowić mieliśmy podziemny Zarząd Regionu.

 

    A proszę powiedzieć, proponowano Ci potem wyjazd za granicę? SB gremialnie wówczas najaktywniejszym działaczom „Solidarności” proponowała wyjazdy. 

    Wtedy „władza ludowa” najchętniej chyba pozbyłaby się całej „Solidarności”. Oczywiście, że mi proponowano wyjazd, ale nie brałem tego pod uwagę. SB wciskało paszporty już nam w więzieniu w Głogowie, gdzie byliśmy internowani. Na wyjazd zgadzali się najczęściej ci, którzy nie wierzyli, że się da coś więcej zrobić. To był ich główny argument. Prawdziwe powody były inne. Dla części była to duża pokusa materialna i jedyna w życiu okazja. Inni ulegali naciskom rodziny, choć sami wyjeżdżać nie chcieli. Byli też tacy, którzy naprawdę musieli wyjechać, bo by ich tu zadręczono. Zdziwiłbym się, gdyby SB nie zasiliło tej fali wyjeżdżających porcją kapusiów. Nasz obozowy zespół LOS KABARYNOS zareagował wtedy na to zjawisko piosenką „Samba kukułeczka”, której jedną zwrotkę i refren pamiętam do dziś. Szło jakoś tak: Ci co nas zamknęli, wyjazd obiecują./ Złote eldorado i miraże snują./ Zachód blaskiem kusi, dolar mocno stoi./ Tam będziesz wśród obcych. Tu choć biedno, swoi… Ref.: Patrz w oczy wszystkim szczerze./ Wierz innym, jak ja wierzę./ Z kraju nie ucieka się,/ kiedy w kraju twym jest żle./ Samba, nasza samba…

Muszę tu dodać, że wielu naszych emigrantów robiło na obczyźnie świetną robotę dla Polski. Myślę tu o Krystynie Sobierajskiej, w Norwegii, czy Henryku Nazarczuku, w Niemczech, i o wielu innych. Niemniej dla Polski ta emigracja to był duży upust krwi. I bardzo duża strata dla opozycji.

 

A  po zwolnieniu z internowania co robiłeś?

    Włączyłem się dość szybko w działalność opozycyjną, jednak głównie na szczeblu zakładowym. Było co robić. W istniejącą siatkę podziemnych struktur międzyzakładowych wchodzić nie chciałem. To są zawsze nie kończące się wyjazdy, długie nasiadówki, późne powroty i - co by nie mówić - większa możliwość wpadki. Wolałem kolportaż. Tu rządził Lubin i Wrocław, czyli Stasiu Sakwa i Adam Lipiński - to główne kontakty, choć były i inne. Potem doszła prasa warszawska - czasem dwa razy w tygodniu. Dużo tego było. Na koniec, mój przyjaciel Jacek Maziarski, w marcu 1988 r. przywiózł nadajnik z Podkowy Leśnej, gdzie jak mówił, była największa w Polsce ilość profesorów Politechniki Warszawskiej i nielegalnych drukarni na metr kwadratowy.

            Nadajniki też tam robili. Radia jednak nie uruchomiłem, bo po licznych odmowach dostałem wreszcie paszport i wyjechałem na prawie trzy miesiące do Norwegii - na zaproszenie Krystyny Sobierajskiej. Dzięki niej pracowałem, ale i oddychałem innym światem. Pieniądze tam zarobione, kilka lat później, w całości przeznaczyłem na uruchomienie Radia eL. Muszę tu wspomnieć i o tym, że dość często jeździłem do Gdańska na „krajówkę” Solidarności Służby Zdrowia. Przez parę lat działałem też aktywnie w Duszpasterstwie Ludzi Pracy (DLP), które powstało przy kościele św. Trójcy, dzięki nieocenionemu zaangażowaniu ks. Władysława Jóźkowa i jego wikarego ks. Mariana Kopko. Bardzo ciekawy był zorganizowany w ramach DLP, ale tylko dla wybranych, roczny cykl wykładów prof. Łukasza Czumy o nauce społecznej kościoła i podstawach ekonomii.

            Podtrzymywaliśmy też serdeczne przyjaźnie zawarte w obozie.

    Nasze rodziny wspierały się, ale i Kościół pomagał. Zwłaszcza, gdy byłem internowany, pamiętał o mojej rodzinie franciszkanin i ówczesny proboszcz parafii św. Jana, o. Euzebiusz Ciaciek. Legniczanie pamiętają go z odważnych i płomiennych  kazań w rynku podczas procesji Bożego Ciała.

    Bez rodziny, bez mojej żony, która stała za mną przysłowiowym murem, podzieliłbym pewnie los tych, którym działalność w stanie wojennym nie wyszła na dobre. Wyjazd do Norwegii był dla mnie cezurą. Kończył mój stan wojenny.

    W porównaniu na przykład ze Stasiem Sakwą, któremu SB zabrało samochód, był przez rok internowany, a potem jeszcze przez dwa lata znęcali się nad nim na Kleczkowskiej we Wrocławiu, a gdy siedział – dręczono jego żonę Nelę, próbując całkiem serio odebrać dzieci, to ja miałem spokój. Liczne rewizje w domu, przesłuchania, zatrzymania w areszcie na 48 godzin to był wtedy standard.

 

A powiedz mi, bito cię na przesłuchaniach?

    Nigdy w sensie dosłownym. Choć zdarzało się, że bito mną metalową szafę. No wiesz, brali za ramiona i walili o nią. Może coś do niej mieli… Ja też nie lubię metalowych szaf.

 

Robili to, żeby bolało?

    Raczej nie. Ja miałem się bać. To był objaw ich bezsilności.

 

Po powrocie z Norwegii ponownie włączyłeś się w działalność konspiracyjną?

    Po powrocie z Bergen we wrześniu uznałem, że nadszedł odpowiedni moment, by tworzyć fakty dokonane. Postanowiliśmy z przyjaciółmi, że nasza Komisja Zdrowia „Solidarność”, jako pierwsza na Dolnym Śląsku, będzie działać jawnie.

    Sytuacja w kraju była na tyle już rozmiękczona, iż można było zaryzykować. Krajem raz po raz targały strajki, władza nie tylko nie radziła sobie z ruchem „Solidarność”, ale też zupełnie serio zaczęła bać się o swoją przyszłość.

    Na szczytach władzy narastała świadomość, że "imperium" chwieje się w posadach. Wsparcie dla władzy ze strony Sowietów oddalało się. Armia Czerwona, po porażce w Afganistanie, wycofywała się do ogarniętej pierestrojką Rosji. PZPR mogła liczyć już tylko na siebie. Dyskretne rozmowy o podzieleniu się władzą trwały. Na szczęście dla siebie, komuniści w Polsce mieli Kościół i całą paletę opozycji. Mogli przebierać w osobach, z którymi opłacało im się rozmawiać.

      Znacznie gorzej mieli np. komuniści węgierscy. Tam nie było śladu opozycji. Musieli ją jakoś wykreować na chybcika. Kłopot, przerażenie, skąd tu na gwałt wziąć opozycję, z którą po długich i pełnych trudnych kompromisów negocjacjach oraz po wyrzeczeniu się użycia siły, można uroczyście podzielić się władzą. Oczywiście zapewniając sobie miękkie lądowanie i przede wszystkim bezkarność. Bo o to chodziło.

            Ta świadomość władzy o zmianie sytuacji, miała miejsce wysoko na szczytach. Na dole w najlepsze wciąż panowała SB, ZOMO i komuna. To właśnie wtedy zamordowano kolejnych księży wspierających „Solidarność”.

 

Opowiedz o tym ujawnieniu struktury, proszę.

    Na początku pażdziernika1988 r. postanowiliśmy, jak to się mówi: przebojem, ujawnić skład i strukturę Komisji Zdrowia „Solidarność”. Komisja liczyła 12 osób. Później z tego grona 3 osoby zostały senatorami. Powstały też cztery ważne dla Legnicy instytucje.

    Powiadomiliśmy przełożonych, Urząd Wojewódzki, Miejski i… zaczęło się. Zrobiło się wokół nas bardzo głośno. Dostałem wezwanie do prokuratury, ale je zbojkotowałem. Z kolei władza bojkotowała nas. Zainteresowały się nami zagraniczne media włącznie z Wolną Europą. No i wieść o nas rozeszła się lotem błyskawicy po zakładach pracy. To był impuls, na który wielu czekało. Zaczęli do nas przychodzić działacze związkowi z innych zakładów, bo chcieli wiedzieć, co robić. Pragnęli tego samego.

            Zaczął się bardzo burzliwy okres nie tylko w naszej działalności, ale i moim własnym życiu. Założyliśmy stałe biuro przy parafii św. Trójcy u księdza prałata Władysława Jóźkowa.

 

My, to znaczy kto jeszcze?

    W pracę biura od pierwszej chwili zaangażował się Wojtek Obremski. Szybko dołączyła też Krysia Marcinowska, Franek Ratajczak, Andrzej Lehmann. Ludzi przybywało z każdym dniem. Dołączyli rolnicy z „Solidarności” Rolników Indywidualnych, Zbyszek Mackiewicz i inni.

    Od momentu rewitalizacji związku, z każdym dniem przybywało nowych wątków, które generowały kolejne inicjatywy i otwierały nowe możliwości. Zaczęły też procentować wcześniej nawiązane przyjaźnie i kontakty podczas wyjazdów do Gdańska na krajówkę „Solidarności” Służby Zdrowia. Zofia Kuratowska, Marek Edelman, Alina Pieńkowska, Krzysztof Wojtyła wkrótce mieli mieć wpływ na istotne dla Legnicy decyzje.

    Jeszcze przed Okrągłym Stołem powstała Społeczna Fundacja Solidarności Robotniczej ufundowana przez Lecha Wałęsę, z pieniędzy od Kongresu Amerykańskiego. Pamiętny milion dolarów! Otóż Lech Wałęsa postanowił wówczas, że nie będzie już przekazywać pieniędzy na działalność podziemnych struktur, tylko na działalność społeczną.

    Mieliśmy konkretny pomysł, żeby coś z tego ugryźć dla Legnicy. Tym bardziej, że wiedziałem, iż celem Fundacji będzie wspieranie niezależnych wzorcowych placówek służby zdrowia. To nasze ujawnienie się oraz przyjaźń z Zofią Kuratowską, która właśnie objęła funkcję szefowej Fundacji, zaprocentowało bardzo szybko. Krótko po naszym ujawnieniu, Zosia zadzwoniła do mnie, mówiąc, że Amerykanie przywieźli do Fundacji sprzęt medyczny. Zapytała, co ja na to, gdyby przywiozła go do Legnicy? By razem z Amerykanami i z naszą świeżo ujawnioną Komisją Zdrowia oficjalnie przekazać go do jakiegoś szpitala? Chciała nas wzmocnić, pokazać publicznie, że „Solidarność” wspiera służbę zdrowia.

    Ucieszyłem się i oficjalnie powiadomiłem o tym władze wojewódzkie: kto przyjedzie i w jakim celu, zapraszając jednocześnie na uroczystość. Bojkot się skończył. Pamiętam rozbawione miny moich kolegów i koleżanek po fachu, gdy do pracowni protetyki, w której pracowałem, zaczął wydzwaniać urząd wojewódzki: ”Stasiu! Wojewoda do ciebie!”. - Pytali mnie o skład delegacji, szczegóły techniczne, chcieli coś zmieniać. Na nic się nie zgadzałem. W końcu wojewoda Jelonek zaproponował Zofii Kuratowskiej spotkanie u siebie. Zosia zgodziła się, jednak pod warunkiem, że przyjdzie razem z nami. Na to nie było zgody partii. Do spotkania nie doszło.

    Stało się tak, jak zaplanowaliśmy. 30 listopada sprzęt do Legnicy dotarł bezpiecznie „chroniony’’ od Wrocławia przez samochody SB. Legnica otrzymała dużą partię cennych urządzeń medycznych o wartości 60 000 dolarów. Jednocześnie z Zofią Kuratowską przyjechali Amerykanie i Krzysztof Wojtyło z Wrocławia, członek zarządu Społecznej Fundacji „Solidarność”. To się odbiło dużym echem. Zdecydowaną większość sprzętu przekazaliśmy Szpitalowi Chirurgicznemu w Legnicy, a część otrzymało Pogotowie Ratunkowe.

 

Na czym konkretnie polegał rozgłos tej akcji?

    Już sam fakt przybycia wtedy do Legnicy Amerykanów ze sprzętem medycznym był czymś niesłychanym. Tworzenie faktów, za którymi władza wyraźnie nie nadążała, było w okupowanej przez Sowietów Legnicy wydarzeniem. Był rok 1988, a Sowieci wyszli stąd dopiero w 1993. Kiedy więc przekazywaliśmy ten sprzęt na ręce dyrektora Szpitala Chirurgicznego oraz Lekarza Wojewódzkiego Władysława Turzańskiego, przedstawiciel „Solidarności” Zagłębia Miedziowego Staszek Orzech, zabierając głos, użył mocnych na owe czasy słów, w formie porównania: „Rosjanie ściągają do Legnicy samoloty i czołgi, a Amerykanie przysyłają nam sprzęt medyczny. Dziękujemy!”.

 

Wracając do wątku osobistego, mówiłeś, że przed Okrągłym Stołem wiele spraw rozgrywaliście wielopłaszczyznowo. Zapewne działalność ta absorbowała Cię bez reszty.

    Wielopłaszczyznowość? Raczej równoległość prowadzonych wówczas przeze mnie i moich przyjaciół wątków. Parę z nich już przedstawiłem. To wszystko działo się równocześnie. Komisja Zdrowia, Fundacja, Komitet Budowy nowoczesnego Ośrodka Diagnostyki Onkologicznej, biuro organizującej się na nowo jawnej „Solidarności” u ks. W. Jóźkowa, a do tego prowadziłem też w salce nad kaplicą przy ulicy Rzemieślniczej większe zebrania organizacyjne z ludźmi, którzy brali się za odtwarzanie „Solidarności” w swoich zakładach pracy. Rzadko człowiek bywał w domu, czasu brakowało… Na szczęście było nas coraz więcej, pracę dało się jakoś podzielić.

A kiedy już ogłoszono, że będą wybory i organizują się Komitety Obywatelskie postanowiłem na chwilę oderwać się od prac biura „Solidarności” i powołać w Legnicy Komitet Obywatelski. Odbyłem narady z przyjaciółmi: Pawłem Jurosem, Adamem Jaworskim i Andrzejem Potyczem. Adam zaraz przystąpił do sporządzania listy osób, które postanowiliśmy zaprosić na spotkanie. Kluczem była reprezentacja środowiskowa.

    Adam był jak wizjoner, choć przez widzących sprawy polskie z perspektywy jamnika, uważany był za dziwaka. A wracając do zwołania Komitetu Obywatelskiego. Pamiętam jak dziś, na pierwsze, założycielskie spotkanie zapraszałem ludzi, dzwoniąc ze służbowego telefonu w Przychodni przy ulicy Dworcowej. Bo oprócz tego wszystkiego pracowałem zawodowo. Komitety miały składać się z przedstawicieli środowisk pro solidarnościowych. Zaprosiłem więc przedstawicieli nauczycieli, NSZZ „Solidarności” Rolników Indywidualnych, prawników i działaczy Duszpasterstwa Ludzi Pracy, kombatantów.

 

Przewodniczyłeś Komitetowi?

    Tak. Obradom pierwszego zebrania. Zwołałem je przecież. Już na początku doszło do znamiennego incydentu. Pamiętam, że jeszcze się Komitet nie ukonstytuował, a już padła pierwsza kandydatura do parlamentu. Oto zaproszony przeze mnie Maciek Juniszewski z Duszpasterstwa Ludzi Pracy przyprowadził ze sobą Tadeusza Pokrywkę, który jeszcze dobrze nie usiadł, a już ogłosił, że chce być senatorem z naszego okręgu. Zapadła taka niezręczna cisza, bo nie była to postać pierwszoplanowa. Przerwał to doktor Paweł Juros, nacierając z furią i ze znanym temperamentem chirurga; zrugał go za to, przedstawiając zebranym nieszczęsnego kandydata słowami, które osobie przeciętnej kazałyby obrazić się i wyjść z sali.

    Gdy atmosfera wyciszyła się, zaczęliśmy rozmawiać na spokojnie.

 

Zaproponowałeś swoją kandydaturę, z racji większego doświadczenia i dorobku?

    Nie. Miałem inny plan. Pomyślałem, że skoro Zofia Kuratowska tyle zrobiła dla naszego regionu i dla Legnicy, to właśnie ona powinna nas reprezentować w Senacie. Miałem na to jej wstępną zgodę. Uzasadniłem tę kandydaturę i ludzie zgodzili się, choć nie bez kręcenia nosami. Uważali mnie chyba za frajera. Po ukonstytuowaniu się Komitetu, gdy przyszło do wyboru przewodniczącego, ponownie pojawiła się kandydatura Tadeusza Pokrywki, który i na tę ofiarę był gotów. Został Przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego w Legnicy.

 

Z tego co mi wiadomo, Zofia Kuratowska nie kandydowała z listy naszego regionu?

    Masz rację. Ale wcześniej słowo o podziale mandatów. Uzgodniliśmy podział miejsc senatorskich i sejmowych, z uwzględnieniem poszczególnych miast naszego województwa. Chodziło o to, by z każdego większego miasta tj. Legnicy, Lubina i Głogowa kandydował ktoś z „Solidarności”. Z drugiej strony była zgoda na to, że swoją reprezentację muszą mieć też rolnicy z „Solidarności” RI.

    W tym czasie do pracy w Komitecie Obywatelskim zaczęło się garnąć wielu wspaniałych ludzi, że wymienię: Mirosława Skoczka, Ludwikę Duszeńko, Marka Kozłowskiego, Wiesława Sagana, Janka Moczydłowskiego, Dionizę Mozolewską, Stanisława Kota, Lucjana Sobolewskiego, Jerzego Figurskiego. Na moje zaproszenie dołączyło środowisko Centrum Demokratycznego blisko związane z Adamem Lipińskim.

 

Ale nie skończyliśmy wątku z wolnym miejscem na liście do senatu po prof. Kuratowskiej.

    Gdy przyszła wiadomość, że pani profesor kandyduje jednak z listy w Nowym Sączu, doktor Paweł Juros i Adam Jaworski podjęli kampanię na rzecz mojej kandydatury. Przyznam, że przeżywałem ogromny stres. Ja, jak wcześniej podkreślałem, w swoich planach tylko na chwilę oddaliłem się od biura organizacyjnego „Solidarności” po to, by założyć Komitet Obywatelski  i wrócić do odłożonej roboty. Absolutnie nie zamierzałem nigdzie kandydować. Chodziło mi przede wszystkim o dobre przygotowanie Legnicy do wyborów w naszym regionie. Odmówiłem.

    Odmówiłem także dlatego, że – nie boję się tego powiedzieć – czułem, że nie jestem odpowiednim kandydatem z powodu braku studiów. Koledzy jednak naciskali. Teraz myślę, że u podstaw moich rozterek był też błąd w diagnozie. Musiałem wtedy uważać, że to wciąż „Solidarność” będzie motorem zmian. Stąd jako „Szerpa” nigdzie się nie pchałem, uważając że trzeba pracować u podstaw na siłę związku.

    Momentem decydującym była rozmowa w cztery oczy z Adamem Jaworskim. On, prawnik z wykształcenia, z którym znałem się i działałem od lat sześćdziesiątych, uświadomił mi, że w tej przełomowej sytuacji moim największym atutem jest wiedza zdobyta w działaniu i doświadczenie, którego niejeden wówczas mógł mi pozazdrościć. To było w jego mieszkaniu przy ulicy Parkowej. Do dzisiaj pamiętam, stałem na środku pokoju, a on krzyczał do mnie: „Ty nie masz świadomości, że do tej funkcji przygotowujesz się już dwadzieścia lat?!”. Przypomniał mi przemycanie do Polski z Zygmuntem Urbanem wielkich plecaków książek, dostarczonych wcześniej z Londynu do Berlina, stan wojenny, współpracę z Romkiem Szeremietiewem, Heniem Bacą. W sytuacji rozterki, gdy z propozycją zostania senatorem nosiłem się jak kura z jajkiem, uświadomił mi, że nie tylko jestem technikiem dentystycznym, ale od dawna politykiem opozycji. No i zgodziłem się. A parę miesięcy  później  podobną metodą sam przymusiłem mego przyjaciela Mirka Skoczka do objęcia funkcji dyrektora Urzędu Wojewódzkiego. Skończył prawo i administrację, a się krygował. Dziś jest to zjawisko nieznane.

 

I okazało się, że możesz liczyć na kolegów.

    Na wypróbowanych, tak. W czasie wyborów czerwcowych pracowało na nas ofiarnie i bezinteresownie setki osób. Organizowali nam dziesiątki spotkań. Mówię tu głównie o ludziach z Legnicy. Nie mogę jednak nie wymienić i nie uszanować człowieka legendy – Stanisława Śniega z Lubina, który układał dla nas piosenki i kuplety polityczno-wyborcze. Sam je śpiewał i nagrywał. Ustawiał się potem z wielkim radiomagnetofonem w ruchliwych miejscach Lubina, puszczał te piosenki, rozdawał ulotki, agitował za nami. Kochany, niezmordowany Stasiu Śnieg wreszcie jawnie mógł robić to, czym zajmował się przez cały stan wojenny. Nie mogłem zawieść tych ludzi.

    Pamiętam taki dziwny, może proroczy epizod. Był duży wiec wyborczy na legnickim Rynku. Słoneczna sobota lub niedziela. Prowadzili go Andrzej Potycz i Tadeusz Pokrywka. Wspierali nas Anna Nehrebecka i Yves Montand. Rynek był wypełniony wiwatującym tłumem. Gdy już schodziliśmy, śpiewano nam "Sto lat!". Wiec trwał dalej. Byliśmy już przy samochodzie, gdy coś mnie tknęło. Wróciłem do mikrofonu, uciszyłem zebranych i powiedziałem trochę nieskromnie, a trochę proroczo: „Dziękuję za owacje, ja jednak pamiętam, że okrzyki Hosanna! i Ukrzyżuj! dzielił tylko jeden dzień." I tak było z tą moją kadencją.

 

Wygrałeś te wybory, i co dalej?

    Naprawdę nie było wiadomo. Większość moich kolegów w Senacie uważała na początku, że te przemiany, w które weszliśmy, rozłożone zostaną na raty, będzie zapewne wiele stanów przejściowych. Tymczasem rzeczywistość przerosła najśmielsze oczekiwania.

    Pamiętam takie zdjęcie w prasie: Jarosław Kaczyński stoi pośrodku i unosi w górę ręce szefów SD i ZSL. To moment  historyczny. Oznaczał, że Jarosław rozerwał 40 lat liczący sojusz z PZPR, że będą teraz głosować z nami z OKP. Taki wynik negocjacji Jarosława Kaczyńskiego otwierał podwoje dla powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego.

 

Dzisiaj dużo ludzi uważa, że mogliście uzyskać więcej. Zabrakło wam zdecydowania.

    Zdecydowania?! Z mojego doświadczenia wynika, że efekt pracy był adekwatny do sytuacji, w jakiej przyszło działać. W parlamencie, choć wchodziliśmy tam jako jedna drużyna Lecha Wałęsy, szybko i wyraźnie zarysował się trójpodział, który określiłbym trochę upraszczając jako: korowski, kikowski i akowski. Symbolami tych pierwszych była silna, z dużym zapleczem na Zachodzie, mocno zaprawiona w bojach o zmianę ustroju grupa, na której czele stał Geremek, Michnik, Lityński i Kuroń. Wyglądało jednak na to, że to, co stało się 4 czerwca, zupełnie im wystarcza. Na słowo „przyśpieszenie” reagowali alergicznie. Wyczuwało się powstanie jakiejś wspólnoty między nimi, a młodymi z PZPR. Korzenie, te głębokie, mieli wspólne, a to co ich uwierało, to fakt istnienia takich postaci jak: Jan Olszewski, Stefan Niesiołowski, Jan Łopuszański, Romuald Szeremietiew, bracia Kaczyńscy, czy Marek Jurek…  

    Polski, bali się Polski, jaka może się wyłonić nie po ich myśli, gdy stracą panowanie nad sytuacją. Nie stracili.

Kikowcy, to byli z reguły bardzo zacni starsi już panowie, często profesorowie, z Klubów Inteligencji Katolickiej (KIK), „Tygodnika Powszechnego” itp., mający zwykle ładną kartę życiową. Tacy jak: Andrzej Wielowiejski, Andrzej Stelmachowski, Tadeusz Mazowiecki. Mieli we krwi ostrożność i lęk „że nas rozwiążą”. Każda śmiała myśl ich przerażała. Posiedli nawyk samoograniczania się, umiaru, dogadywania się z władzą. Kiedyś byli przekonani, że socjalizm jest wieczny, należy tylko tak działać, by jakoś dalej trwać i przetrwać.

No i trzecia grupa to akowcy. Nie trudno się domyślić, że do niej należałem, najbardziej radykalna, prąca do głębokich zmian, do silnej niepodległej Polski. Grupa realizująca testament AK, WiN, NSZ. Czy przy takich podziałach można było zrobić więcej?

 

Czy to jest Twoja charakterystyka ludzi I kadencji Senatu RP?

    Z grubsza biorąc, tak. Senatu i Sejmu. Korowcy i kikowcy, choć nie byli w większości, zajęli kluczowe stanowiska i nadawali ton całej kadencji. Nagminnie manipulowali przebiegiem obrad klubu OKP, celował w tym Bronisław Geremek. Unikali wszelkich przełomowych decyzji, więc rozpad klubu OKP był tylko kwestią czasu.

    Pierwszy rząd był częściowo rządem Czesława Kiszczaka, a tylko częściowo Tadeusza Mazowieckiego. Dlatego wszystkie inicjatywy, które godziły w ustalenia Okrągłego Stołu, pacyfikowano. Robiono to nie tylko wtedy, ale i parę lat później, gdy w nocy 4 czerwca 1993 roku pod wodzą nieszczęsnego Lecha Wałęsy, ze strachu przed ujawnieniem Narodowi zawartości archiwów SB, obalono rząd pana premiera Jana Olszewskiego.

 

Czy możesz podać jakiś przykład rozumienia grubej kreski?

    Chociażby moja inicjatywa, która miała doprowadzić do przejęcia na rzecz Skarbu Państwa z mocy ustawy, całego mienia PZPR. Chodziło o to, by komunistów puścić wtedy z torbami, co zapewniłoby nam równość szans w przyszłych wyborach. Zaangażowałem się w nią osobiście. Gdy zorientowałem się, że w Senacie nie znajdę wystarczającej liczby senatorów, którzy by mnie w tym poparli, bo dominowali kikowcy, dogadałem się z Jankiem Łopuszańskim. Wybraliśmy się z tą ideą do pana profesora Wiesława Chrzanowskiego. Pamiętam jak dziś ten niedzielny poranek, gdy pukaliśmy do jego drzwi na Powiślu. Naszą ideę uznał za realną i taką krótką, na dwie stroniczki, ustawę napisał. Potem Janek Łopuszański wciągnął w to posłów z OKP. Zebrano bez problemu stosowną liczbę podpisów i projekt skierowany został do laski marszałkowskiej. Teraz trzeba było tylko woli politycznej.

    No i zaczęło się. Oczywiście wystraszyli się kikowcy i oburzyli korowcy. Bali się, nie wiem czego, przecież  runął już nawet mur berliński! Wieczorem zadzwonił Stefan Niesiołowski i zaczął się usprawiedliwiać: „Ja cię Staszku bardzo przepraszam. Wiem, że ci na tym bardzo zależało, ale w tej sprawie dzwonił do mnie osobiście premier Mazowiecki, żebym zrezygnował z poparcia tego projektu. Nie śmiałem odmówić premierowi i wycofałem go. Premier powiedział mi, że przecież i tak będzie się tym zajmował minister Hal (od partii politycznych)”. W konsekwencji ustawa poszła „pod sukno” i nigdy nie była rozpatrywana, a powołany dużo później likwidator mienia PZPR przez dziesięć lat próbował - z marnym skutkiem - odzyskać jakieś resztki.Tak w praktyce wyglądała „gruba kreska”.

 

A o Twoje stanowisko wobec stacjonujących w Legnicy wojsk radzieckich mogę zapytać?

    Właściwie od początku kadencji mocno przykładałem się do tego, by wyprowadzić z Polski Sowietów, co ludzie wtedy doceniali. Mówiłem głośno to, co oni czuli. Wyrażałem w moich przemówieniach tylko wolę polityczną większości Polaków. Kikowcy musieli to mieć bardzo dobitnie powiedziane: Rosjanie muszą opuść Polskę!

    Oni, ci kikowcy, przypominali trochę tych - równie starych co zasłużonych - jenerałów, których młodzi powstańcy listopadowi błagali, by stanęli na ich czele. Historycy są zgodni, to było jedyne powstanie, które miało realne szanse na odrodzenie Polski. Ci generałowie, choć objęli dowództwo, robili wszystko, by powstanie zakończyć. Na szczęście, choć wola polityczna rządu Mazowieckiego była ważna, to ważniejsze było to, co wtedy działo się w Rosji sowieckiej. A działo się dobrze i dla nas i dla samych Rosjan. Jak pisze Jurij Afanasjew: Pod koniec XX stulecia zrządzeniem losu, w wyniku własnego zramolenia (-) runęła władza sowiecka i Związek Radziecki rozpadł się pod własnym nienaturalnym i nie do udźwignięcia ciężarem.”(GW 24-25 stycznia 2009. Kamienna Rosja martwy lud). Kto by przespał tę chwilę, ten kiep.

 

Tak zdobyty kapitał roztrwoniłeś jednak, atakując prof. Zbigniewa Religę.

    Atakując? Media mówiły nawet że prowadzę na niego „nagonkę”.

 

Na parę dni stałeś się negatywnym bohaterem wszystkich mediów.

    Tak. Moja mama bardzo to przeżywała. A ja podczas debaty nad budżetem Ministerstwa Zdrowia powiedziałem, jeśli dobrze pamiętam, tylko tyle, że skoro na wszystko w kardiologii nie starczy, to  trzeba zostawić trochę więcej pieniędzy na operacje dzieci z wrodzoną wadą serca, bo po takiej operacji dziecko wraca trwale do zupełnego zdrowia. Operacje te są też dziewięć razy tańsze od przeszczepu serca. I wtedy powiedziałem te „potworne słowa”, uznane za atak na Zbigniewa Religę, cytuję z pamięci: „Polski nie stać na finansowanie każdej ilości przeszczepów serca. Trzeba więc wybierać, skoro budżet nie jest z gumy”. No i zaczęło się.

 

Wymieniłeś podczas swego wystąpienia nazwisko profesora Religi?

    Nie pamiętam. Wiem, że go nie atakowałem. Ale tego nikt nie analizował. Wyłapali, że senator Obertaniec nie chciał dołożyć pieniędzy na przeszczepy. Uznali to za atak na Religę i pobiegli z tym do telewizji, nie pamiętając, że chciałem przesunąć trochę pieniędzy na operacje dzieci z wrodzoną wadą  serca, co było zresztą uzgodnione wcześniej na posiedzeniu komisji.

 

Media i opozycja zarzucały Ci, że zbyt ostro stawiałeś sprawy dotyczące aborcji. Nie mówiąc już o tym, że były to tematy zastępcze.

    To już drugi w naszej rozmowie „temat zastępczy”. A opozycja, jeżeli masz na myśli PZPR, bała się wtedy własnego cienia, choć Oleksy gdzieś mnie przyuważył i cytował. Nawet pozytywnie, ale jeśli myślisz o artykułach pisanych wówczas przez „Gazetę Robotniczą”, to przecież wiesz, że dla „Robotniczej” każdy powód był dobry, by mnie atakować. Zresztą legnickie „Konkrety” były podobne. Miałem tam „swoje” rubryki i całe seriale na swój temat. Lubił mnie też bardzo Jerzy Urban. Mieli powody, bo to ja, jeszcze przed atakami na mnie, radziłem Mirkowi Jasińskiemu, który był wówczas wojewodą wrocławskim, by zawiesił wydawanie „Gazety Robotniczej”.

    Wracając do aborcji. Spór o nią to spór o fundamenty naszej cywilizacji. Wymusza na nas opowiedzenie się po którejś stronie. Ta ustawa to było stawianie tamy. Bogu dzięki, udało się. Choć napór trwa. Gdy tama puści, natychmiast wleje się nam tu zgoda na aborcję do dziewiątego miesiąca (za Clintona było wolno, Obama już to obiecuje), aborcja poporodowa, aborcja dla nastolatek bez zgody i wiedzy rodziców, wczesna eutanazja niepełnosprawnych (już się o niej mówi) i ta  „zwykła”, legalna już w paru krajach. To wszystko w imię nowych ładnie brzmiących  praw człowieka, na przykład „prawo do szczęścia”, „prawo do  jakości życia”. W tym celu powoli podmienia się  znaczenie, wydawałoby się, tak oczywistych pojęć jak choćby definicja słowa „rodzina”. Teraz już nie jest ona tak oczywista. Wszystko to na razie jest zręcznie pozaszywane w Traktacie Lizbońskim, który mam nadzieję, nigdy nie wejdzie w życie. To wojna. Wojna naprawdę! I choć toczy się na polu lingwistycznym i semantycznym, to w efekcie giną żywi ludzie, jeszcze nienarodzeni lub już zbędni.

     To spór o fundamenty. Przepołowił on nie tylko Stany Zjednoczone czy Hiszpanię. To wojna sił postępu z siłami reakcji. Sił humanizmu, sił dla których człowiek, osoba ludzka od poczęcia jest najwyższą wartością, z  siłami lewicowej i liberalnej reakcji z jej apoteozą wolności jednostki w imię której wolno wszystko. O, proszę, jak zręcznie przywróciłem prawdziwe znaczenie słowom „reakcja” i „humanizm”. Bo na semantycznym  polu toczy się ta wojna. Czy temat zastępczy potrafiłby podzielić na pół  tzw. „drużynę Lecha Wałęsy”?

 

Jednak te ostre słowa wielu wyborców do Ciebie zraziły.

    Na pewno irytowałem, choćby taktyką i strukturą mego tekstu podczas debaty o aborcji. Dopilnowałem, by być zapisanym do głosu tuż przed Andrzejem Szczypiorskim. Wiedziałem, że to on, wielki „autorytet moralny” ze stajni Gazety Wyborczej, będzie grał pierwsze skrzypce w tej debacie. Pisząc wystąpienie, starałem się zdezawuować jego argumenty, zanim ich użyje. Nie trudno było je przewidzieć. W odróżnieniu od innych wystąpień, jątrzących, płaczliwych, ciągle podpierających się nauką kościoła, ja wyszedłem z pozycji świeckich, humanistycznych, prawniczych, psychologicznych, naukowych. Tych, które oni uważali za swoje, by pokazać, że i wtedy aborcja jest niedopuszczalna. Czy to nie było irytujące?

    Szczypiorski… dobry pisarz, lekkie pióro, jednak już po jego śmierci okazało się, że był człowiekiem podłym, który wyjątkowo splamił swój honor, pół życia donosząc do SB na najbliższych.

 

Myślę, że nie tylko swój honor, ale całego środowiska literackiego.

    No właśnie. Wiesz?, moja żona uważa, że on musiał jednak cierpieć, bo wiedział kim jest, donosząc na przyjaciół, na ojca, a z drugiej strony uchodził za wielki  autorytet. Jest przekonana, że bez cierpienia nie ma sztuki.

 

Podłość i cierpienie inspirują? Sublimują  sztukę? Ciekawa teoria.

    Prawda? A wracając do debaty. Nie dość, że wygłosiłem tak przewrotne wystąpienie, to jeszcze opublikowałem je na wszystkich możliwych łamach. No, czy ja mogłem być popularny?! Chyba u księży biskupów. Pierwszy z gratulacjami pośpieszył ks.bp Michalik z Zielonej Góry. Bo nawet u praktykujących katolików wiedza - ta naukowa - w tej materii w zestawieniu z obecną wiedzą i świadomością, była wówczas znikoma. Sama ustawa zajęła nam zresztą mało czasu. Jedna debata i koniec. Przypomnijmy: gros ustaw to były ustawy gospodarcze.

 

Nie kusiło Cię, by pozostać w polityce? Niewielu działaczy opozycyjnych mogło pochwalić się takim dorobkiem.

    Po pierwsze, nie zamierzałem drugi raz kandydować, ale i nie bardzo chciałem wracać do przychodni. Szukałem sobie miejsca w wolnej Polsce. Zależało mi, by codziennie być w domu. Dzieci od czterech lat prawie nie widziały ojca. Pomyślałem - A gdyby tak radio w Legnicy  uruchomić? Takie jak Zet czy Eska,  które już wtedy grały w Warszawie. W radiu krzyżuje się wiele dróg: polityka mała i duża, religia, muzyka i życie lokalne. Wszystko to lubię i czuję. Trzeba spróbować. Wcześniej w PRL-u radio jawiło mi się jako coś na zawsze zarezerwowanego dla władzy, która łaskawie nas nim obdarza, lub z potężnym mocarstwem, które przy pomocy nadajników Radia Wolna Europa przedziera się do nas poprzez zasieki zagłuszarek. Nigdy, nawet w  najbezczelniejszych snach nie śniło mi się, że mogę mieć swoje radio! No tak, miałem już nadajnik ten z Podkowy Leśnej…Ale musiałem mieć jeszcze zgodę na nadawanie.

 

Dla senatora było to jakimś problemem?           

    Tak, z różnych powodów. Wówczas nie było jeszcze żadnej podstawy prawnej do założenia prywatnego radia. Uruchamiane w tym czasie małe prywatne stacje działały na podstawie „tworzenia faktów”. Regułą było otrzymanie z Państwowej Agencji Radiowej kartki papieru zezwalającej na uruchomienie sygnału próbnego przez okres jednego miesiąca. Był to swoisty listek figowy, wytrych prawny, bo legalnego klucza otwierającego drzwi do nadawania wówczas nie było.

 

I udało Ci się wystarać o taki „wytrych”?

    Pisałem pisma. Odpowiedzi były odmowne, a czasem wręcz bezczelne. Pouczano mnie na przykład, bym się lepiej przykładał do Ustawy o Radiofonii i Telewizji. To, że jest się osobą publiczną nie zawsze pomaga. Była to końcówka kadencji i byłem już postacią dokładnie rozpoznaną i opisaną.

 

Czy radio ZET, RMF i Eska  też zaczęły nadawać na podstawie tworzenia faktów?

    Oczywiście, tyle że obudowane polityczno-społeczną fasadą. Nie było przecież jakiegoś Lex specjalis, która pozwalałaby właśnie tym trzem stacjom legalnie nadawać cztery lata przed pierwszym procesem koncesyjnym. Załatwiano to różnie. Skutek był ten sam: dostawano zgodę na emisję programu. I tak, mimo braku ustawy, w 1990 roku ruszyło w Warszawie Radio Solidarność (później Eska), mające za sobą polityków Kongresu Liberalno - Demokratycznego. Niemal jednocześnie zaczęło nadawać związane kapitałowo (40%) i środowiskowo z „Gazetą Wyborczą” Radio Gazeta (później Zet). W pierwszym logo wykorzystano nawet kształt czcionek „et” z Gazety Wyborczej. Być może Adam Michnik miał to załatwione przy Okrągłym Stole?

W Krakowie uruchomiono „Radio Małopolska,” które wkrótce zmieniło nazwę na RMF FM. Powstaniu RMF FM pozoru legalności nadawała specjalnie w tym celu powołana fundacja. Jej patronem i jednym z założycieli był Krzysztof Kozłowski z Krakowa, w tym czasie minister spraw wewnętrznych (sic!) w rządzie Premiera Tadeusza Mazowieckiego. Podobnie jak ja, był senatorem związanym jednak z Unią Demokratyczną. Z perspektywy lat widać, że tym  stacjom patronowało  środowisko polityczne, które chętnie szermowało hasłami „państwa prawa”, a które łamiąc to prawo, dawało im ogromny handicap czasowy więc i finansowy. To one: Radio ZET  i RMF FM cztery lata później dostały koncesje ogólnopolskie, a nie ci, którzy przestrzegając prawa, czekali grzecznie na legalną koncesję.

 

Czyli już pięć lat przed procesem koncesyjnym dokonał się podział rynku radiowego.

    Tak było. Proces koncesyjny mógł już tylko fakty dokonane zalegalizować. O tym, że owe 4-5 lat było nie do odrobienia,  świadczą fakty:  po 18 latach w Polsce liczy się RMF FM, Radio Zet i Radio Eska. Podwójne standardy ujawniały się, gdy ktoś spoza wyżej wymienionego grona polityków usiłował robić to samo. Atak zaczynał się, gdy był to ktoś tak jasno określony jak ja, z innego obozu, członek Porozumienia Centrum. Odczułem to na własnej skórze.

 

Pamiętam, że gdy uruchomiłeś Radio eL, Gazeta Wyborcza nie dawała Ci spokoju. Jak wiemy, falę dostałeś ostatecznie od  Kościoła.

    Mimo przedstawionej blokady i kolejnych przeszkód, radio w Legnicy uruchomiłem. Wyzwoliło to lawinę oskarżeń i ataków prasowych na mnie i na Kościół. Ale to było dużo później. Najpierw musiałem wystarać się o falę. O bezskuteczności tych starań opowiedziałem spotkanemu w Sejmie Markowi Rusinowi, ówczesnemu ministrowi łączności. Podpowiedział mi: „Kościół może panu pomóc. Każdej diecezji należy się fala. Może użyczą panu, a za rok, dwa, dostanie pan swoją i wtedy odda”. Spróbowałem. Był rok 1991, wiosna. Wojska sowieckie w Legnicy rezygnowały z części swoich obiektów. Ksiądz prałat Władysław Bochnak działał na pierwszej linii frontu, przysparzając kościołowi budynków.

 

Niewielu wówczas wiedziało, że buduje on zręby materialne dla przyszłych instytucji planowanej Diecezji Legnickiej.

    Właśnie dlatego Jego Eminencja Kardynał Henryk Gulbinowicz bywał często w Legnicy. Okazji do rozmowy nie brakowało. Odważyłem się zapytać o radio. - „Panie Senatorze. – usłyszałem - Nie mam ludzi, nie mam pieniędzy i nie wiem jak to robić. Jeżeli Pan chce na własny rachunek, to proszę bardzo. Co mam podpisać?"

Ksiądz Kardynał faktycznie podpisał i wysłał bez zwłoki pismo do PAR o falę dla Legnicy. Musiał to jednak zrobić via Sekretariat Episkopatu Polski.

    W Episkopacie odbyła się kolejna próba zablokowania moich działań. Pismo wysłane zgodnie z procedurą przepadło. - Nie możemy znaleźć - usłyszałem w słuchawce. Postanowiłem więc spotkać się w tej sprawie z Sekretarzem Episkopatu Polski bp. Alojzym Orszulikiem, zastępcą przewodniczącego Komisji Episkopatu ds. Środków Społecznego Przekazu. Uważałem, że pisma od osoby takiej rangi jak Kardynał Gulbinowicz, tak sobie  po prostu nie giną. Jednak o moim piśmie bp Orszulik „nie słyszał”. Dowiedziałem się natomiast, że Jego Ekscelencja jest „przyjacielem Adasia Michnika”, na którego temat usłyszałem sążnistą laudację. Sporo było też o „nieodpowiedzialnych osobach, które mogą wszystko zepsuć”. Wziąłem to do siebie. Mimo, że byłem tylko szeregowym senatorem OKP, stanowiłem zagrożenie, bo należałem do Porozumienia Centrum, na którego czele stał Jarosław Kaczyński! Zrozumiałem. Pismo się nie znajdzie.

 

Biskup Alojzy Orszulik uczestniczył, jeśli dobrze pamiętam, z ramienia Episkopatu Polski w obradach Okrągłego Stołu?

    Tak to prawda.

 

 I co w tej sytuacji zrobiłeś?

    Zdałem sprawozdanie z rozmowy Jego Eminencji księdzu Kardynałowi. Wysłuchał uważnie. - Siostro! – zawołał - Proszę przynieść kopię pisma w sprawie radia Pana Senatora Obertańca. Dopisał kilka zdań odręcznie. - Siostro! Proszę to jeszcze raz wysłać! - Po miesiącu Archidiecezja Wrocławska otrzymała częstotliwość dla Legnicy.

 

Czy w zamian za zgodę podjąłeś się jakichś zobowiązań na rzecz Kościoła?

    Bardzo ogólnych, ustnych, w trakcie pierwszej rozmowy o radiu z Jego Eminencją.

Zaraz we wrześniu, gdy Legnica dostała falę, widząc otwartą postawę księdza Kardynała na nowe możliwości, przy kolejnym spotkaniu zapytałem, czy wystąpiłby również o częstotliwość dla Wrocławia. - A ma Pan ludzi, Panie Senatorze? – zapytał. – Znajdę. - odparłem.

            Zaproponowałem tworzenie radia wrocławskiemu środowisku Porozumienia Centrum. Poprosili o pomoc w kontaktach z Księdzem Kardynałem. Napisaliśmy wspólnie pismo. Radio we Wrocławiu mieli tworzyć Piotr Charkawy i Janusz Cygańczyk…

            Po tygodniu odebrałem telefon z Wrocławia: - Eminencja zaprasza. Miałem przedstawić i rekomendować te osoby. Ogarnęły mnie jednak wątpliwości. Ksiądz Kardynał zdawał się w tej materii obdarzać mnie całkowitym zaufaniem. Dręczyło mnie pytanie: Czy naprawdę mogę ręczyć za tych ludzi? Przecież widziałem ich dwa razy w życiu. Gdy spotkaliśmy się przed bramą pałacu arcybiskupiego powiedziałem, że wycofuję się, bo zachodzi ryzyko narażenia Księdza Kardynała na kłopoty. Wiedziałem, że mieszkając w Legnicy, odpowiedzialności za program brać nie mogę. Trzasnęli drzwiami małego fiata i odjechali. Sam poszedłem na audiencję. Wytłumaczyłem swoją decyzję i obiecałem, że do prowadzenia radia znajdę osobę, za którą mogę ręczyć. Jednocześnie przedstawiłem Eminencji swoją propozycję nazwy radia: „Radio Rodzina”. Podobała się. Wkrótce zjawiłem się z kandydatem do organizacji radia. Był nim mój przyjaciel, architekt Krzysztof Dracz - Prezes Towarzystwa Pro Cultura Catholica. Ksiądz Kardynał wprawdzie trochę sobie dworował z nadętej nazwy towarzystwa, jednak ostatecznie zgodził się. Moja rola w tej sprawie zakończyła się w mieszkaniu Jadwigi i Andrzeja Wartalskich, gdzie wspólnie z Krzysztofem Draczem wypełniliśmy wniosek do PAR. Radio Rodzina poszło własną drogą, inną od tej, którą wybrałem dla mojego radia w Legnicy.

 

Zgoda Księdza Kardynała na użyczenie częstotliwości była aktem życzliwości i zaufania…

Tak, trzeba jasno powiedzieć. Bez tego zaufania popartego konkretnym działaniem Jego Eminencji, radia w Legnicy bym nie uruchomił.

 

Czy to już koniec kłopotów przy narodzinach radia eL?

    Ponieważ blokada moich działań nie udała się, szykował się atak. Obserwowano przygotowania do uruchomienia stacji prowadzone przez, cytuję: „niepopularnego byłego senatora”, „wsławionego nagonką na prof. Religę”. Radio zanim zaczęło grać, już budziło emocje.17 grudnia 1991 r., dzień przed uruchomieniem nadajnika, zaatakowała Gazeta Wyborcza. Oczywiście w obronie „państwa prawa”. A za nią poszedł atak prasy lokalnej. Jak zwykle nie przepuścił mi tygodnik NIE. Stałem się przestępcą „na kościelnej fali”. Cały mój plan zaczął się chwiać, bo tak naprawdę uderzano mocno w Kościół, który mi pomógł. Miesiąc po uruchomieniu rozgłośni na skutek wrzawy medialnej, Kościół miał do wyboru: wycofanie się z  czasowego użyczenia fali albo formalne objęcie patronatem powstałej stacji.

    Pod koniec stycznia zdecydowano wspólnie o przydzieleniu redakcji asystenta kościelnego w osobie ks. prałata Władysława Bochnaka. Po roku funkcję tę objął ks. dr Józef Lisowski. Stacja pozostała prywatna. Format programu i forma własności nie uległy zmianie do roku 1995, kiedy dostałem już własną częstotliwość, na której wkrótce grać zaczęła moja Muzyczna Elka. Grała do roku 2003. Natomiast Radio eL, od 1995 roku już w pełni diecezjalne, współpracuje z siecią Plus i od początku jest liderem nie tylko wśród wszystkich stacji diecezjalnych w Polsce, ale i wśród lokalnych stacji komercyjnych w regionie.

 

To niezwykle interesujące. Podziwiam jednak postawę księdza Kardynała, jego otwartość i sposób działania. Czy zanim zostałeś senatorem, spotykałeś się z Jego Eminencją?

    Tak. W stanie wojennym, na plebanii u księdza Władysława Jóźkowa. Ksiądz Kardynał, z ramienia Episkopatu, był opiekunem Duszpasterstwa Ludzi Pracy. Pamiętam, jakiego doznałem wstrząsu, gdy kiedyś podczas kolacji Ksiądz Kardynał zaczął nam usługiwać. Robił to tak naturalnie, serdecznie i szczerze, że mimo oporów nie sposób było na to nie przystać. Jednak pierwsze spotkanie odbyło się we Wrocławiu na przełomie roku 1984/1985. Pojechaliśmy do JE Ks. Kardynała razem ze Staszkiem Kotem, w związku z moim planem umieszczenia w kościele św. Apostołów Piotra i Pawła, płyty z okazji 50. rocznicy śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego.

 

I jak zareagował ksiądz Kardynał?

    Zgodził się. Samej rozmowy, pewnie z wrażenia, dobrze nie pamiętam. Wówczas  Ks.  Kardynał mnie jeszcze nie znał, wprowadzili i uwiarygodnili nas moi przyjaciele Jadwiga i Andrzej Wartalscy z Wrocławia.

 

 Domyślam się, że ta zgoda była warunkiem postawionym przez znanego legniczanom cenionego księdza kanonika Tadeusza Łączyńskiego?

    Oczywiście.

 

Takich płyt powieszono wówczas w Polskich kościołach wiele. Co kierowało Tobą?

    U nas głównym motywem był brak w Legnicy jakiegoś polskiego miejsca, przy którym moglibyśmy się spotykać podczas patriotycznych uroczystości, zaśpiewać, złożyć kwiaty. Stąd ta płyta umieszczona wysoko w jasnym, godnym i widocznym miejscu.

    To była praca zbiorowa: Paweł Juros i Bogumiła Walczak ufundowali płytę granitową, Zygmunt Urban zdobył gipsowy model popiersia Piłsudskiego. Franciszek Ratajczak odlał w konspiracji w Legmecie popiersie z brązu, ja ze Staszkiem Kotem przewieźliśmy go „maluchem” do kościoła św. Jana. Henryk Baca oczyścił odlew, zapatynował i zamocował do płyty wraz z literami z brązu, których byłem fundatorem. Płytę na teren kościoła św. Piotra i Pawła przeniósł ksiądz Jan Mateusz Gacek. W nocy, po zamknięciu kościoła, płytę mocował z moją pomocą Mieczysław Dębowiak, zwolniony wówczas z pracy w Legmecie za akcję strajkową. Na  „czatach” stała  elżbietanka siostra Emilia.

    Wszystko poszło gładko. Mieliśmy wreszcie w Legnicy jakieś godne polskie miejsce na uroczystości. Podczas mszy za Ojczyznę harcerze trzymali wartę, paliliśmy znicze, składaliśmy kwiaty, w końcu – z twoim już udziałem i pomocą - zaśpiewaliśmy "Pierwszą brygadę". W większe święta płytę zdobiła flaga.

 

Tak, to prawda. W 1990 roku i ja ze swoimi podwładnymi składałem tam hołd Marszałkowi. A „Pierwszą brygadę” grała podległa mi orkiestra garnizonowa. Żołnierski chór espeerowców śpiewający „Bogurodzicę” pan senator pamięta? Płakały wszystkie kobiety na placu przed kościołem.

    Bo to była jedna z uroczystości na zewnątrz świątyni. A jakże, pamiętam. Legnica dużo straciła na tym, że Centrum Szkolenia Wojsk Łączności przeniesiono do Zegrza pod Warszawę. Płyty z marszałkiem też w katedrze już nie ma. Parę lat temu została zdjęta z pierwotnego miejsca i przeniesiona do swoistego lapidarium, gdzie nie odgrywa już żadnej roli. Trudno, może to znak, że trzeba wyjść wreszcie z pomnikami i płytami poza kościół. Stan wojenny się skończył, a w Legnicy ciągle straszy pomnik braterstwa broni na Placu Słowiańskim. Legnica ma wspaniałą historię, postacie prawdziwie europejskiej miary, których mogą nam tylko zazdrościć miasta ościenne, takie jak Wrocław.

Obecny pomnik, choć już martwy, jątrzy i dzieli legniczan. Pora już, by pan prezydent i radni zrozumieli, że czas zamknąć ten rozdział w historii miasta, no chyba, że Polską rządzi wciąż ambasada rosyjska.

 

Niestety, to prawie 200 lat licząc z PRL. Przeczytam ci coś. Oto cytat z Kalendarza Historycznego Jerzego Łojka. Jest rok1791, sprawa podobna: Rosja też blokowała nas wtedy gospodarczo tyle, że nie w Warszawie czy Berlinie, a w Londynie, cytuję: Lecz w Londynie czuwał nad interesami Rosji znakomity dyplomata - Semion Woroncow. Przekupstwem i osobistą perswazją zdołał przekonać do swego punktu widzenia część członków gabinetu Willama Pitta. Intensywna propaganda broszurowa i prasowa finansowana  przez ambasadę  rosyjską, przekonywała brytyjską opinię publiczną, iż Rzeczpospolita nie zdoła zastąpić Rosji w eksporcie surowców strategicznych do Anglii”.

Te metody się o tyle zmieniły, że są jeszcze skuteczniejsze. Właśnie stosują je teraz wspólnie Niemcy i Rosjanie przy „promocji” podejrzanego, bo potwornie drogiego, absurdalnego ekonomicznie, technicznie i ekologicznie, biegnącego pod Bałtykiem Gazociągu Północnego. Jego funkcjonowanie sprawi, że Polska przestanie być ważnym krajem tranzytowym. Łatwo odciąć nam będzie dostawy. Będą też inne tego skutki. Jest jeszcze wiele podobnych zagrożeń, o których można by mówić.

Niepodległość nie jest nam dana raz na zawsze. Utrwala się ją, pracując dla Polski codziennie, nawet w łóżku, bo tylko młoda pięćdziesięciomilionowa Polska może czuć się bezpieczna między Rosją a Niemcami. Trzeba być czujnym żyjąc w kraju, którego elity już raz przegrały Ojczyznę w karty.

 

W karty?

    Tak, w karty. W XVIII wieku rosyjscy ambasadorzy w Polsce bardzo kiepsko grali w karty… Polscy posłowie wygrywali w ambasadzie ogromne sumy. Zwłaszcza gdy zbliżały się ważne dla Rosji głosowania…

To ciekawy wątek, ale chyba już na inną rozmowę. No i czas nam się skończył.

    Rozumiem. Dziękuję ci bardzo za uwagę.

A ja za wywiad

 

Małgorzata Kiesz rozmawia z poetą Adamem Lizakowskim

$
0
0

Małgorzata Kiesz rozmawia z poetą Adamem Lizakowskim


Polskość w Ameryce to hobby

Adam Lizakowski, debiutował w warszawskim „Tygodniku Kulturalnym” w 1980 roku. Przebywa poza granicami kraju od 1981r. Poeta, prozaik, dziennikarz, społecznik, tłumacz poezji amerykańskiej, organizator życia polonijnego w Chicago. Założyciel, właściciel artystyczno - literackiej księgarni „Golden Bookstore”, niestrudzony promotor polskiej kultury poza granicami kraju Założyciel grupy poetyckiej „Niezapłacony Rent” w Chicago. (Blisko 200 spotkań literackich z twórcami o dużym dorobku, i wielu debiutantów). Laureat wielu konkursów i nagród literackich m.in., w roku 1996 otrzymał I nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Pamiętnikarskim im. Gen. Stanisława Maczka, pt. Zachodnie Losy Polaków. Za całokształt twórczy otrzymał Nagrodę Nelly i Władysława Turzańskich w Kanadzie, w 2001 roku.
Autor tomików poetyckich m.in. „Złodzieje czereśni” wyd. 1990., „Legenda o poszukiwaniu ojczyzny” wyd. 2001., „Chicago miasto nadziei” wyd. 2005., „Dzieci Gór Sowich” wyd. 2007, oraz najnowszej książki dwujęzycznej pt. „Chicago miasto wiary” wyd. 2008. „Pieszyckie łąki” w 2010 oraz „156 listów poetyckich z Chicago do Pieszyc” wyd. W 2012. Jeden z najważniejszych polskich twórców mieszkający w Chicago.

Odznaczony przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego brązowym medalem Gloria Artis oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej.
Małgorzata Kiesz:
Wróciłeś z kraju z nagrodą literacką, którą otrzymałeś od Polskiego Komitetu do spraw UNESCO za rok 2008. Otrzymałeś też dyplom uznania podpisany przez ministra kultury.
Adam Lizakowski
Nagrodę otrzymałem 11 kwietnia 2008 r., w Warszawie, w której spędziłem 9 dni wśród miłych i życzliwych mi ludzi, w doborowym towarzystwie twórców, nie tylko poetów. Uroczystość, wręczenie dyplomu i tomiku odbyła się w wypełnionym po brzegi Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu.
Miałem, też kilkanaście spotkań poetyckich w warszawskich szkołach i bibliotekach, (m.in. w bibliotece na Woli, Starym Mieście, Pradze,) poznałem wiele ciekawych osób m.in. z polskiego oddziału Pen Club.
M.K.
Jak się czujesz jako poeta od prawie 30 lat mieszkający w Ameryce?

Przeciętny polski poeta potrafi wymienić bez zająknięcia co najmniej pięciu amerykańskich poetów, np: Walt Whitman, Emily Dickinson, Robert Frost, William Carlos Williams, Allen Ginsberg. Znam wielu polskich poetów, którzy potrafią wymienić dwudziestu amerykańskich poetów. Natomiast nie znam żadnego amerykańskiego poetę, który mógłby wymienić trzech polskich poetów. Znajomość amerykańskiej literatury, poezji w Polsce jest ogromna, w porównaniu ze znajomością literatury, poezji polskiej w Ameryce. Polacy żyją amerykańską literaturą. Amerykanie natomiast nas nie znają. Aby być sprawiedliwym muszę, powiedzieć, że w ostatnich trzech latach spotkałem dwóch amerykańskich poetów, którzy wiedzieli gdzie jest Polska, a to tylko dlatego, że ich wiersze były tłumaczone na język polski. Poeci ci, to: Peter Gizzi i C.K. Williams.
Proszę sobie wyobrazić życie na bezludnej wyspie „polskość” w Ameryce. Jest jednak kilka odcisków naszej obecności na brzegu wielkiego oceanu: kilka wierszy Różewicza, dużo więcej Miłosza, dużo mniej W. Szymborskiej i St. Barańczaka, ostatnio coraz więcej tomików Adama Zagajewskiego. Jest Z. Herbert, ale i on nie jest rozpieszczany. W roku 2007 wydany został gruby tom jego wierszy wybranych w tłumaczeniu Allisa Valles. Zanim jednak Herbert będzie tak mocno osadzony w świadomości studentów amerykańskich uniwersytetów jak Cz. Miłosz, miną lata, jeśli, nie dekady. Tyle bardzo ogólnie można na ten temat powiedzieć.

M.K.
To już nikt w Ameryce nie czyta, nie zna polskiej poezji?
A.L
Naszą poezję, zna garstka studentow, studiujących poezję czy literaturę na tzw. „creative writing” kierunku uczącym jak pisać, tworzyć, etc. Amerykańscy poeci nie znają polskiej poezji. Poezja polska jest zaliczana do tzw. Eastern European Studies i jest tylko dodatkiem do tego kursu. Nie jest obowiązkowa, w oczach przeciętnego studenta w Ameryce, Polska to egzotyczny kraj.. Sytuacja ulega zmianie gdy student decyduje się na studia magisterskie na slawistyce, wtedy znajomość polskiej czy rosyjskiej poezji jest wymagana. Przeważnie na roku jest 5 -7 studentów.
Mówienie o tym jako sukcesie poezji czy kultury polskiej w Ameryce byłoby dużą przesadą. W świadomości amerykańskiej nie istniejemy, przeciętny Amerykanin, na pytanie o polskiej kulturze czuje się zakłopotany. Większość z nich nie wie gdzie jest Polska, oni po prostu nie znają geografii ani historii naszego regionu. Co wcale nie oznacza że Amerykanie „są głupi, bo nie wiedzą gdzie jest Polska”. Proszę nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków.
Przyszli emigranci wyjeżdżający z kraju za pracą do Ameryki są mecenasami kultury polskiej. Nie takich mecenasow chcieliby widzieć polscy twórcy w Ameryce. Polska grupa etniczna dopiero w trzecim pokoleniu odnosi tzw. sukcesy intelektualne. Dlatego nikt nie słyszał o Amerykanach z polskimi korzeniami, mówię o pisarzach, malarzach, poetach, aktorach, etc., na stale funkcjonujących w życiu intelektualnym tego kraju. Jesteśmy jedną z najwolniejszych grup etnicznych pod względem intelektualnym w Ameryce. Nie ma nas na salonach sztuki w tyglu narodów Ameryki. Mieszkając prawie trzydzieści lat w Ameryce, nie potrafię wymienić nazwiska, ani jednego młodego tłumacza (przed 40. rokiem życia) naszej literatury o polskich, czy polonijnych korzeniach. Czy tacy są? Nie wiem? Nawet nie wiem jak to sprawdzić. Dziesięć milionów osób w tym kraju podaje Polskę jako korzenie swojego pochodzenia, a ja nie potrafię podać jednego nazwiska młodego tłumacza literatury polskiej.
Polacy nastawieni są na bardzo ciężką mało płatną pracę i spłacanie długów bankowych. Za to nas Amerykanie naprawdę cenią i banki też. My wolimy, spłacać domy niż studia naszych dzieci. Nim staniemy na nogach przez ten czas dzieci i wnuki zdążą się wynarodowić. Pozbyć się polskości do tego stopnia, że nie potrafią poprawnie wypowiedzieć swojego polskiego nazwisko, jeśli je zatrzymają, co też jest wyjątkiem.

M.K.
Z tego, co mówisz, zrozumiałam, że działalność na niwie polskości nie gwarantuje finansowej satysfakcji.
A..L.
Kultura niestety, tak było „od zawsze”, jest dodatkiem do życia, i musimy to zrozumieć. Polacy w Ameryce nie mają „świadomości kulturalnej” i nie wierzą w „siłę wykształcenia”, tak to najprościej można ująć. Najpierw trzeba kupić stół, łóżko, znaleźć pracę, to jest dużo ważniejsze niż czytanie wierszy, czy oglądanie filmów, uczenie się. Inwestowanie w siebie, jest wśród Polonii amerykańskiej mało popularne. Prestiż to domy, samochody, siedem dni pracy po 10 -12 godzin dziennie. Nasza wizja świata jest bardzo materialistyczna. Praca zawsze ważniejsza niż nauka. Nauka może poczekać. Dlatego naszej kultury tak mało jest w Chicago, chociaż to druga stolica Polski. Pamiętajmy, kultura jest dodatkiem, a nie chlebem powszednim.
Kultura musi być biznesem takim samym jak sprzedaż samochodów, czy płaszczy skórzanych. Jeśli nim nie będzie to padnie. W Ameryce nikt o to nie ma pretensji, nie bije na alarm, że jest źle. Jeśli jest źle to znaczy trzeba zmienić ludzi odpowiedzialnych za kulturę a nie mieć pretensji do społeczeństwa, że nie czyta, albo mało to ich obchodzi i są nie wrażliwi. Dzisiaj wszyscy szukają Mecenasa. Gdzie jest Mecenas? Mecenas był jeden i umarł dwa tysiące lat temu.

Dla wielu kultura jest luksusem, takim drogim mercedesem – jeśli można tak powiedzieć. Niestety. Dlatego w Ameryce ani w Chicago nie ma żadnych zawodowych polskich twórców ani organizacji wspierających kulturę finansowo. Nawet jeśli znajdą się przyjaciele polskosci, to są przede wszystkim społecznicy. Cudowni, wspaniali ludzie, którzy robią, działają, ale społecznie, często dopłacając z własnej kieszeni. Dyrektor polskiego teatru „Chopin” dopłaca do polskości, a dyrektor festiwalu filmów polskich dopłaca do polskości itd. Aby żyć, muszą nawiązać współpracę z Amerykanami. Polskość w Ameryce to hobby. Nie wypada mi się chwalić, ale bardzo często osobiście dopłacam do własnej poezji. Nie ja jeden zresztą, jest nas wielu, bardzo wielu twórców. W Ameryce, aby, być niestety trzeba mieć, kto tego nie rozumie, to go nie ma. Stąd też problem z naszą narodową kulturą tutaj, jeśli państwo polskie nie zainwestuje, nie będzie nas jeszcze przez następne lata i dekady.
M.K.
Jednak działasz, piszesz, nie boisz się Ameryki inwestujesz w swoją przyszłość i poezję. Przede mną leży twój najnowszy dwujęzyczny tomik, pt. „ Chicago city of belief”, nagroda UNESCO. W jakiś sposób potrafiłeś pogodzić życie na emigracji z myśleniem po polsku, nawet pisaniem wierszy. Do chudych literatów nie należysz.
A.L.
Zdecydowanie do „chudych literatów” nie należą, nam ponad 20 kilogramów nadwagi. Poezja dla mnie to hobby, i jak każde hobby kosztuje, trzeba za nie płacić. Tak samo jak się słono płaci za naukę jazdy konnej, studia, czy gry na gitarze. Tutaj wszyscy o tym wiedzą i trzeba nawet o tym mówić. Emigrację traktuje jako zło konieczne, nie jest ona zjawiskiem naturalnym. Nie chcę, aby mówiono o mnie jako o poecie polonijnym, czy emigracyjnym. Te fazy w mojej twórczości już się zakończyły, teraz chcę być i jestem poetą polskim.


M.K.
Istnieją więc podziały na poetów? Jak to widzą w kraju fachowcy od literatury?
A.L.
Taki podział trochę sztuczny był „od początku emigracji”, ale badacze polskiej literatury w kraju tego nie dostrzegali, nie rozumieli tego podziału. Są poeci polonijni, emigracyjni i polscy tworzący poza granicami ojczyzny. Twórczość współczesnych poetów mieszkających poza krajem jest nieobecna a jeśli już to tylko w paru osobom np. na Uniwersytecie w Rzeszowie. Mamy coraz mniej odpowiednio wykwalifikowanych krytyków literackich, recenzentów, badaczy naukowych zajmujących się emigracją, albo tymi, co tworzą poza granicami Polski.. Zainteresowanie literaturą tworzoną poza granicami skończyło się po roku 1989, czyli od chwili upadku komuny. Jest wolny rynek i każdy może sobie wydawać książki gdzie chce i ile chce, jeśli na to pieniądze. Jeśli ich nie ma nikt mu książki nie wyda. To się musi opłacać, musi być reklama, nazwisko autora coś mówiące polskiemu czytelnikowi i wiele innych czynników, które zadecydują o tym, że się nie opłaca. Nawet, jeśli, emigrant pokona te przeszkody wciąż nie będzie miał krytyki, recenzji, spotkań promujących książkę a cały nakład w ilości 300 egzemplarzy będzie się sprzedawał przez wiele lat, jeśli się w ogóle sprzeda
M.K.
Więc, są poeci polonijni, emigracyjni i polscy. A ty chcesz być teraz tylko polskim. A czym się różni poeta polonijny od polskiego?
A.L.
.
Gdy byłem poetą polonijnym przedstawiano mnie jako poetę polonijnego i ja na to się godziłem. Ale do pewnego czasu, gdy życie Polonii przestało mnie na tyle interesować, że zwróciłem uwagę na miejsce w którym mieszkam, na kraj do którego przyjechałem. Tak samo można być poetą warszawskim lub mazowieckim, podhalańskim, czy krakowskim, jednocześnie nie będąc poetą polskim. Nie tylko język określa do jakiej kultury dany poeta się zalicza, ale także temat poruszany w twórczości danego poety. Poeta polonijny pisze o swoich życiu w małym środowisku polonijnym, w którym żyje. Emigracyjny zatacza większe kręgi pisze o emigracji, jest wnikliwszy. Poeta polski poza granicami Polski pisze o swoich korzeniach, ale także o nowym świecie, w którym się znalazł, patrzy na świat z wielu różnych poziomów swoich doświadczeń.
I teraz, aby udowodnić to, o czym mówię, musiałbym podać kilka przykładów twórców polonijnych, emigracyjnych i polskich. Zapewniam cię, że jest ich wielu.
M.K.
No to pozostańmy tylko przy twojej twórczości. W swoim najnowszym tomiku, „Chicago miasto wiary”, piszesz przede wszystkim o emigrantach, a ostatnie pięć, wierszy mają tytuły: „Emigracyjny poeta myśli o swojej poezji”, „Emigracyjny poeta pisze językiem codzienności”, „Emigracyjny poeta zastanawia się”, lub „Emigracja rzuca urok na poetę emigracyjnego”. Słowo emigracja pojawia się nie tylko w tytułach wierszy, ale także w samych wierszach. A ty twierdzisz, że jesteś poetą polskim, nie emigracyjnym. Jak to wytłumaczysz?
A.L.
Tytuły wierszy, które wymieniłaś dotyczą emigracji, pierwszej jej fazy człowieka, który przebywa w obcym lub nieznanym sobie środowisku. Tak ten tomik skomponowałem tematycznie i ułożyłem z punktu widzenia mojego świata, emigranta nie koniecznie z Polski. Musisz też pamiętać, że autor wierszy nie zawsze jest ich bohaterem, bo jest coś jeszcze takiego co nazywa się podmiot liryczny.
A poetą emigracyjnym byłem na samym początku swojego pobytu w Ameryce przez pierwsze siedem lat. Wtedy to wysyłałem swoje wiersze m.in. paryskiej „Kultury” jako polski emigrant z San Francisco.

M.K.
Chicago jest tematem twojej twórczości od dawna. Dwa najnowsze tomiki „Chicago miasto nadziei” i „Chicago miasto wiary”, są poświęcone temu miastu. Teraz czekamy na trzeci, „Chicago miasto miłości”. Powiedz jak to się stało, że obrałeś Chicago jak miasto swojej twórczości.
A.L.
Trudno jest mi powiedzieć, że wybrałem sobie Chicago na miasto mojej twórczości, tak to prostu się stało, los tak chciał. Miasto, które sobie wybrałem na moją amerykańską przygodę, to San Francisco, Kalifornia. W nim mieszkałem, w nim poznawałem Amerykę i Amerykanów. W nim się uczyłem życia, studiowałem, ono było moją pierwszą i wymarzoną Ameryką. Przez pierwsze dziesięć lat mieszkałem w najpiękniejszym mieście Ameryce, i to dla mnie było najważniejsze, że potrafiłem się w nim odnaleźć, nie byłem głodny, przeważnie pracowałem, nie spałem na ulicy. O czym więcej może marzyć emigrant, rozpoczynający życie od łyżki, noża, poduszki, koca. ?
W pewnym momencie, gdy poznałem Czesława Miłosza, w jednej z naszych rozmów powiedział mi, że amerykańskim poetą nigdy nie będę. Pisanie po angielsku jak i wielu innych emigrantów nie ma sensu. Nie można pisać po angielsku o polskich rozterkach, nie można po angielsku „przetwarzać” całego dorobku kulturalno-historycznego wyniesionego z ojczyzny i wyssanego z mlekiem matki. Zrozumiałem, co do mnie mówił, zatęskniłem za Polakami i polskością. Polskość, kultura polska to nie opanowanie języka, ale cały szereg drobnych, na pierwszy rzut oka niewidocznych czynników, które w żaden sposób nie dadzą się powiedzieć w innym języku niż polski.
W San Francisco było nie wielu Polaków, uciekałem od polskości i rodaków świadomie, chciałem zostać jak najszybciej Amerykaninem. Chciałem pisać wiersze po angielsku, nawet próbowałem wymazać Polskę ze swej pamięci. Pan Miłosz uświadomił mi, że zawsze będę Polakiem, i żebym nie szukał wiatru w polu, tylko jak najszybciej powrócił do polskości. Bo dojdzie do takiej sytuacji, że o jednym języku „zapomnę” a drugiego nigdy się nie nauczę. Stanę okrakiem nad oceanem i co wtedy?
Los tak chciał, że wybrałem Chicago, stolicę polskich pierogów i kiełbasy, jestem już tutaj prawie 20 lat. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, Polaków, wcale nie żałuje, to cudowne miasto, piękne i przebogate. Polacy tutaj ekonomicznie świetnie sobie radzą, są właścicielami wielu biznesów i domów, płacą podatki, ale niestety nie potrafią wykorzystać na tyle Ameryki, aby ona zaczęła pracować dla nich, na naszą polskość. Miasto czeka na emigrantów, można by powiedzieć z otwartymi ramionami. Jeśli człowiek tutaj sobie nie daje rady to gdzie? Chicago to gwarancja pracy, od co najmniej 150 lat. Dlatego tutaj tak dużo jest nas Polaków, Litwinów, Meksykan, Rosjan, Ukraińców, Brazylijczyków, itd.
M.K.
Jednak w twoich wierszach nie ma tak wielkiego zachwytu ani nad Chicago, ani Ameryką. Dlaczego? Jest natomiast dramat rozdartej duszy, bezwzględność kapitalizmu nad ludzkim uczuciem. Kapitalizm, który nie zna litości ani sentymentu, który jest brutalny, pozbawiony ludzkiego ciepła, dla którego nie ma ojca, matki, męża, dzieci, jeśli trzeba do tego dopłacić z własnej kieszeni. Bez najmniejszej litości, wyrozumienia czy sympatii do emigrantów piszesz w bardzo okrutny sposób o ich poniżeniu, wykorzystaniu, poniewierce itd. W wierszu o obrączce ślubnej piszesz wprost:
„Umyj sobie ręce – powiedział,
Gdy je wycierała, ściągnął jej z palców pierścionki
I ślubną obrączkę mówiąc sprzedam ją za marne grosze”.
A.L.
Ameryka jest piękna, ale nie dla każdego. Piękno Ameryki polega na tym, że każdy sam za siebie musi odpowiadać, być na tyle mocnym, aby nikogo o nic nie prosić. Piękno Ameryki to indywidualizm i zdolność do szybkiego się uczenia na błędach własnych i cudzych. Zdolność wyciągania wniosków na gorąco i analiza ich na chłodno. Ty to nazwałaś brutalnością i brakiem litości. Jeśli ktoś myśli, że mu się coś należy, dlatego, że jest stary, chory, albo ma córkę lub syna, którzy dadzą jeść, to może bardzo się pomylić. Ameryka na mentalność protestantów, która różni się od mentalności katolickiej, oraz ludzi odpowiedzialnych za swoje życie i czynny. Jeśli się przewrócisz, kto poświeci swój czas, aby ci pomóc? Bezpłatnie. Emigracja nie jest dla każdego, tak samo jak domy z basenami i wielkimi ogrodami nie są dla wszystkich. To jest ta brutalność, o której mówisz, brak sentymentu.
W Europie pałace nie były dla wszystkich i nie każdy nosił pierścień hrabiowski na palcu. Dla wielu byłoby lepiej, gdyby nigdy ze swoich ojczyzn nie wyjeżdżali. Ameryka, to nie tylko wielka fabryką, do której, przyjeżdża się po pracę. To nie tylko wielka sypialnia, w której śni się „American Dream”, ale także wielkie rozczarowania, tragedie ludzkie, o tym jest też moja poezja. Jak wszystko w życiu bywa, każda rzecz ma swoją cenę, emigracja też. Rozłąka z rodziną, płaczące, pozostawione dzieci, pogrzeby rodziców, na których nie ma dzieci, bo są za wielka wodą, itd. Piszę o tym, nie jest to mi obce, sam na własnej skórze mam liczne „ślady zębów Ameryki”. Zresztą w psychice też. Zawsze są dwie strony medalu. Ameryka zawsze żąda rachunku za wyświadczoną przysługę, nic za darmo i trzeba płacić. Płakać i płacić.
M.K.
Wiem, dla ciebie Ameryka to nie tylko rozterki emigranta, ale i przyjemności, to dzięki Ameryce zostałeś w lutym tego roku tego roku (2008) honorowym obywatelem miasteczka Pieszyce na Dolnym Śląsku. Ty, na Amerykę nie powinieneś się uskarżać. Ameryka spełnia twoje marzenia, nawet chyba te najskrytsze.
A.L.
Dobrze mówisz, tak, to dzięki Ameryce wiele rzeczy mogłem lepiej zrozumieć, nauczyć się, narodzić na nowo – tak to można powiedzieć. Wszystko, co osiągnąłem lub nie, to zasługa tylko moja, nikogo więcej. Moje są klęski, moje są zwycięstwa, niczyje więcej. Panu Bogu mogę podziękować za sukces. Do siebie mogę mieć tylko pretensje, do nikogo więcej. Byłbym śmiesznym, gdybym swoimi porażkami obciążał komunizm, Pana Boga, Polakow, Żydów, czy czarnego kota, który rano przebiegł mi drogę. Muszę mieć pełną świadomość tego, że Ameryka tylko czeka na sposobność, aby podłożyć mi nogę, kopnąć, wyrwać z kieszeni lub konta ciężko zarobione dolary.
W Ameryce żyje się z tych, co są słabi, wahają się, nie mogą się zdecydować, popełniają błędy, nie zdążyli zabezpieczyć się lub ubezpieczyć się, nie inwestują w siebie samych, itd. Ludzkie słabości, strach to największy skarb Ameryki, inni na tym budują fortuny. Reguła jest bardzo prosta; ja tracę, ktoś na mnie zarobił. Co w tym złego? Nic. Lepiej, byłoby żebym ja zarobił a ktoś inny stracił. Życie jest piękne. Ameryka więcej bierze niż daje, ale też wynagradza, upartych i wytrwałych. Lubi ludzi z wyobraźnią, niebojących się ryzyka, podaje rękę tym, co w jednych portkach, o pustym żołądku marzą o posiadaniu złotej gwiazdki z nieba.
Zostałem honorowym obywatelem Gminy Pieszyce, a nie miasteczka Pieszyce, (pozwól, że cię poprawię), nie dlatego, że mieszkam w Ameryce. Bardzo wiele zawdzięczam Ameryce i podziwiam jej talent nauczycielski, nawet największych „baranów” szybko potrafi nauczyć liczyć. Umiesz liczyć, no to licz tylko na siebie, nikogo innego. Czy ją kocham? Chyba tylko bardzo lubię i szanuję. Ameryce należy się szacunek od każdego emigranta, który swoją tutaj ciężką pracą utrzymuje nie tylko rodzinę tutaj, ale w swojej pierwszej ojczyźnie. Kocham swoją mała ojczyznę Góry Sowie na Dolnym Śląsku. Od siebie mogę dodać, że pierwszym obywatelem Gminy Pieszyce jest ksiądz kardynał Henryk Gulbinowicz, który 25 maja 1985 roku decyzją papieża Jana Pawła II wyniesiony został do godności kardynalskiej, jestem trzecim. Drugim „honorowym” jest żołnierz kampanii wrześniowej pan Kazimierz Janeczko, który kilka tygodni temu zmarł w Pieszycach w wieku 94 lat.
M.K.
Więc warto było wyjechać z Pieszyc, zostać poetą emigracyjnym, polonijnym, a teraz polskim. Honorowym Obywatelem Gminy Pieszyce, Laureatem Polskiego komitetu do spraw UNESCO.
A.L.
Zawsze lubiłem i wierzyłem w Amerykę a mój sen o niej zaczął się realizować dopiero po 10-15 latach od opuszczenia ojczyzny. Czekałem długo, aby powiedzieć lubię Amerykę. Nic za darmo. Swoje musiałem odpokutować, wiele murów własną głową przebiłem, inaczej się nie dało żyć. Teraz jest już z górki.
M.K.
Życzę wiele więcej sukcesów i wszystkiego najlepszego.
A.L.
Dużo zdrowia i pomyślności dla wszystkich Polaków, gdziekolwiek by oni nie byli.


Małgorzata Kiesz. Dyrektorka, dziennikarka audycji radiowej pt. „Sami Swoi”, nadawanej codziennie od poniedziałku do piątku z polskiej stacji radiowej 1490 WPNA AM. w Oak Park, USA. Wywiad został przeprowadzony jesienią 2008r. Jest to jego wersja uzupełniona o wiele szczegółów, które ze względów czasowych nie znalazły się w wersji oryginalnej.

Adam Lizakowski  - Trzy wiersze


Poeta odwrócony plecami do świata
dla jar
Dzisiaj nikt nie czyni poecie wyrzutów
że nie śpiewa swojej poezji
jego słowu nie towarzyszy
brząkanie na cytarze lub gitarze

dzisiaj poeta czyta swe wiersze
czasem recytuje
wynalazek papieru i książki
uczynił z poezji bełkot
większość poetów nawet nie
potrafi dobrze przeczytać
swój wiersz
pracę – pisanie wierszy -
poeta wykonuje przeważnie w pozycji siedzącej
przy stole i z zamkniętymi ustami
w zamkniętym pokoju
plecami odwróconymi do świata
pisze wiersze -czasem nazwie je
rozmowę z bogiem
czasem pieśnią
czynność pisania wierszy
trudno jest nazwać śpiewem
a poetę pieśniarzem


dzisiaj nie wiemy który ze
współczesnych poetów nawiązał
dialog z bogiem
lub został z iskry natchniony
dostąpił momentu olśnienia
wizji tak nagłej i ulotnej jak światło błyskawicy
żaden z nich nie gra na harfie
lub lutni
nie śpiewa swych wierszy
kiedyś
dla poezji i muzyki był jeden bóg: Apollo
dawniej poeci i muzycy byli
w jednej osobie

dzisiaj
nikt nie pisze apollińskiej poezji
raczej dionizyjską.



Kiełbasa i pierogi

Pewnym krokiem wszedł do kawiarni
na umówione spotkanie ze znajomymi

/nic o jego ojczyźnie nie wiedzieli
nawet gdzie ona jest? Gdzieś blisko Rosji
chyba?/

Pochodził z kraju o tysiącletniej
pięknej historii, gdzie mieszka tradycja
całowania kobiet w rękę na dzień dobry
i na do widzenia, dumny z siebie i kraju
patrzył na nich z politowaniem i wyższością.

Był młody, subtelny, dobrze ułożony
rano kształcił się /chciał zostać profesorem
literatury swojego kraju/

popołudniami przesiadywał w kawiarniach
/tam, gdzie mieszkają ludzki gwar i muzyka/

wieczorem ciężko pracował w brygadzie
sprzątającej wielkie sklepy

/tam wysiłek mięśni i pot zamieniał na
wino i papierosy, chleb i kawę/.

Amerykańskim znajomym opowiadał
z dumą o swojej ojczyźnie
wspominał sukcesy
najpiękniejsze momenty jej historii.

Z jego ust padały niezliczone pochlebstwa
opowiadał o niesprawiedliwości, jaka ją spotkała
dowodził jej prawości.
Jego słowa płynęły bezszelestnie przez pola i łąki
szybowały ponad górami i miastami
dźwięk ich mieszał się z tupotem nóg
galopem końskich kopyt, warkotem czołgów
unosiły się ponad stolikami kawiarnianymi
nasiąkały dymem papierosowym i wonią kawy.

Dla nich nie miało sensu to, o czym mówił
jakieś tam niepotrzebne żale
fatum ciężące nad jego ojczyzną
wygrane bitwy, przegrane wojny.

Widzieli jak bladł i jaki sprawiają mu ból
mówiąc:

- Nic o twoim kraju nie wiemy poza tym
że słyniecie w świecie z kiełbasy i pierogów.


Ślubna obrączka

Wzięli ślub w swojej ojczyźnie
on miał brata w Ameryce,
zaprosił ich od siebie, przyjechali do Chicago
po kilku miesiąca picia i szukania pracy,
niepłacenia za mieszkanie,
/mieszkali na dziko u znajomych brata/,
właściciel mieszkania wyrzucił ich do garażu,
zbliżała się zima, żona właściciela
powiedziała: pomogę wam jeśli chcesz zostać dziwką
dobrze zarobisz, spłacicie dług,
znam takich co na ciebie lecą i dobrze zapłacą,
dziwka to dobry zawód w Ameryce.
Tak jest proszę pani – powiedziała – tak jest -.
któregoś dnia jej mąż nie wytrzymał nerwowo
rzucił się z pięściami, pobili go do nieprzytomności,
przyszedł właściciel garażu, zaprowadził ją
do łazienki: umyj sobie ręce powiedział,
gdy je wycierała ściągnął z jej palców pierścionki
i ślubną obrączkę mówiąc: sprzedam ją za marne
grosze, tak marne jak twoje życie i twój mąż.


Z Aleksandrem Nawrockim rozmawia Jerzy Stefański

$
0
0

Z Aleksandrem Nawrockim rozmawia Jerzy Stefański

"Kontakty są nieodzowne..."

 

 

Ile to już lat jest pan obecny w polskiej poezji?

 

Mój debiutancki tomik "Rdzawe owoce" ujrzał światło dzienne w 1966 roku. Wydałem do tej pory trzynaście książek poetyckich, nie licząc dziesięciu tomów - wyborów wierszy, które ukazały się za granicą. Do tego dochodzą książki prozatorskie: "Święci ze snów i jarów", "Nie twoje srebrniki", "Jak zamordowano Imre Nagya".

 

Nie można tu nie wspomnieć o pańskiej działalności translatorskiej...

 

Tłumaczyłem poezję z wielu języków. Z rosyjskiego, bułgarskiego, serbskiego, węgierskiego, ukraińskiego, fińskiego, angielskiego, francuskiego... Jednocześnie nawiązywałem kontakty z tamtejszymi tłumaczami, by zainteresować ich poezją polską. W ten sposób utwory wielu naszych poetów zaistniały poza granicami kraju.

 

Także na wielu międzynarodowych festiwalach poezji reprezentował pan Polskę...

 

Tak. Na przykład w Strudze, Warnie, Belgradzie, Izmirze, Kairze, Tverze, Kijowie, Rydze, Wilnie, Londynie...

 

To bardzo wiele. Jednak to nie wyczerpuje całej działalności literackiej. Jest Pan wydawcą, a także redaktorem naczelnym "POEZJI Dzisiaj" oraz organizatorem dwóch międzynarodowych festiwali w Warszawie...

 

Od 1992 roku jestem właścicielem Wydawnictwa Książkowego IBiS, a w roku 1998 założyłem pismo POEZJA Dzisiaj, poświęcone właśnie poezji, eseistyce, krytyce literackiej. W 2001 roku zorganizowałem pierwszą edycję Światowych Dni Poezji pod patronatem UNESCO, a od 2008 roku organizuję Festiwale Poezji Słowiańskiej. Teraz intensywnie współpracuję z Polonią brytyjską, niemiecką, wileńską. Jest to znakomita współpraca! Oni zapraszają do siebie polskich poetów, my jeździmy do nich. Owocuje to publikacjami, spotkaniami autorskimi. Kontakty zagraniczne, są teraz  nieodzowne. Poezja ma zbyt nikłą siłę, aby mogła sama się przebić i wyjść poza Polskę. Dlatego musi być tłumaczona na języki obce, najlepiej na angielski, który stał się powszechnym językiem międzynarodowym. Do tego potrzebne są kontakty osobiste, przyjaźnie z tłumaczami, poetami z innych krajów, także z polskimi mieszkajacymi na obczyźnie. Oni mają w swoich krajach różne kontakty. Z kolei my staramy się tłumaczyć i upowszechniać ich literaturę.

 

To dlatego pański tom "SMS-y do..." został wydany po polsku i po angielsku...

 

Mówiliśmy przed chwila o tym, że sam polski język nie wystarcza. Książka polsko-angielska może z powodzeniem funkcjonować pod każdą szerokością geograficzną. Często też wydaję dwujęzyczne numery "POEZJI Dzisiaj", by właśnie pokazać szerzej naszą poezję, zwłaszcza młodych, obiecujących autorów, ale nie tylko.

 

Kiedy w 1998 roku zakładał pan "POEZJĘ Dzisiaj", wypełnił pan niszę, która powstała po ówczesnym upadku niemal wszystkich pism literackich. Teraz przygotowuje pan setny numer, choć na rynku prasowym wiele się zmieniło...

 

To prawda. Niech pan pamięta, że od początku był to periodyk pozbawiony jakichkolwiek elementów politycznych, i tak jest do dziś. Był nastawiony na promowanie młodych - i tak jest do dziś. Nigdy nie zważaliśmy na poglądy polityczne autora, czy jego przynależność związkową, co w innych pismach nawet do niedawna nie było tak oczywiste. U nas liczy się po prostu dobra, wartościowa poezja. Wielu naszych autorów, którzy tutaj debiutowali, nawet jeszcze jako uczniowie liceum, dziś mają po kilka tomików wierszy, są postrzegani jako poeci budzący duże nadzieje. To oni przejmą po nas starszych pałeczkę.

 

Tak więc może pan odczuwać satysfakcję, że wydawanie pisma poetyckiego ma jednak sens...

 

Ma wielki sens. Nie tylko promujemy młodych poetów, przypominamy starszych, bardzo wybitnych, prawie już klasyków. Prezentujemy twórczość zagraniczną. Jednocześnie kształtujemy wrażliwość i gust naszych czytelników. Czytają nas "bezinteresowni" miłośnicy poezji, a także ci, którzy chcą pisać sami. Jest tak, że coraz więcej osób próbuje swoich sił w pisaniu. Oczywiście, nie każdy ma odpowiednio duży talent; nie każdy zostanie profesjonalnym poetą, już nie mówię, że wybitnym. Ale spośród nich będą się rekrutować potencjalni odbiorcy poezji, wrażliwi, o wyrobionej literacko wyobraźni. A to jest bardzo ważne. Poezja nigdy nie miała odbioru masowego, ale ci czytelnicy, którzy się w niej rozsmakują, pozostaną jej wierni.

 

Satysfakcja tym większa, bo wydaje pan "POEZJĘ Dzisiaj" z własnych środków...

 

Rzeczywiście. Bardzo jestem rad, że pismo komuś i czemuś służy, a ponoszone przeze mnie koszta nie idą na marne. Korzyści tego typu nie da się przeliczyć na żadne pieniądze. Zresztą nie chcę, a i jest to niemożliwe, zarabiać na POEZJI Dzisiaj". Ważne, że czasem koszty się zwracają, bo mamy coraz większą liczbę czytelników.

 

A dotacje?

 

Czy pan zapomniał, gdzie mieszkamy? Ale poezja będzie dłużej żyła od urzędników. Taką przynajmniej mam nadzieję, popartą zresztą historią literatury. Nasze czasy, nieprzychylne poezji, także przeminą. Zresztą nie chcę o tym mówić, by nie niszczyć swojego organizmu nadmierną dawką adrenaliny. Będzie potrzebny dla wydawania następnej setki numerów!

 

Rozmawiał Jerzy Stefański


Iwona Hardej, Małgorzata Strękowska-Zaremba - Literatura dla młodych cz.6

$
0
0

Iwona Hardej

Małgorzata Strękowska-Zaremba

 

 

Literatura dla młodych cz.6

Ciemne strony życia



NikiforNie od dziś wiadomo, że dorosły nie dorówna dziecku w kwestii ciekawości świata, a co za tym idzie,nie wymyśli zawczasu wszystkich zaskakujących pytań i nie przygotuje odpowiedzi zrozumiałych dla malucha; przy tym nie zawsze będzie miał pod ręką źródła wystarczającej wiedzy (a jeśli nawet, to wytłumaczenie pewnych rzeczy czy zjawisk tak, żeby zrozumiał to na przykład czterolatek stanowi mistrzostwo świata). Wśród pytań zadawanych przez dziecko prędzej lub później pojawią się pytania dotyczące tzw. „trudnych tematów” czy„tematów tabu”. Te dwa określenia używane są zamiennie w odniesieniu do książek dla dzieci, w których jest mowa o śmierci, chorobie, przemocy w rodzinie, rozwodach, seksie, ale też zwierzęcych i ludzkich odchodach, dojrzewaniu czy światopoglądzie (tak na marginesie, zamienne stosowanie „trudny” i „tabu”, jest mylące: trudność -jest do przezwyciężenia, tabu - to coś zakazanego, nietykalnego; nie da się więc postawić tu znaku równości). Taka tematyka w utworach dla dzieci jednych oburza, innych zawstydza, jeszcze inni uważają, że to przejściowa moda i należy ją przeczekać, krzywiąc się znacząco i dumnie wypisując na sztandarach: precz z popkulturą! Jeszcze inni podnoszą larum, sprowadzając rzecz całą do karykaturalnych wykrzyknień: precz z lewactwem! Są też, rzecz jasna, tacy, którym się to podoba - uważają za potrzebne - przypomina im ich dzieciństwo i to, jak blisko od rozdeptanej mrówki czy dżdżownicydo tego, co można by odkryć, gdyby zajrzało się w głąb grobu babci… I pierwszych, i ostatnich łączy jakże częsta bezradnośćwobec ciekawości dziecka.


Tematy trudne - po pierwsze, dlaczego i dla kogo trudne? Czy zawsze i dla wszystkich tak samo? Czy powinno się je omawiać bez względu na sytuację i miejsce? Wszak inne trudności wymieni rodzic (zbyt mała wiedza, skrępowanie, obrzydzenie,chęć zaoszczędzenia dziecku zetknięcia ze smutkiem, bólem, tęsknotą), a inne nauczyciel (trudność dopasowania przekazu dla grupy odbiorców z różnym doświadczeniem i różnym poziomem wrażliwości).I dlatego właśnie każdy taki temat i każdego pytającego albo słuchającego książki poruszającej trudny temat, należy traktować indywidualnie. Podsuwając dziecku tego rodzaju książkę, powinnyśmyzachować ostrożność lekarza, który nie przepisuje każdemu tej samej dawki leku, mimo, że choroba ta sama, a nawet stosuje różne leki w zależności od kondycji chorego.Dlatego tak cieszy nas mnogość książek o przemijaniu i śmierci: każdemu według potrzeb, do każdego osobny kluczyk, którym da się go otworzyć i „opróżnić” serce i umysł ze złych skojarzeń i wątpliwości, z nadmiaru uczuć, które nie pozwalają pogodzić się z nieuniknionym (mylą się ci rodzice, którzy sądzą, że przemilczenie trudnych tematów jest sposobem na ocalenie błogosławionego nieświadomego dzieciństwa, i że dziecko, które nie zadaje pytań o śmierć, nie czuje lęków ontologicznych; te lęki przyjdą do niego bez względu na to, czy przeczytamy mu książkę o śmierci, czy też nie, i będą tym większe, im bardziej przemilczane przez dorosłych).


Nie powinien więc burzyć nas - a niektórych burzy - zalew przekładów skandynawskich książek na trudne tematy (ich wydawcami są zazwyczaj małe „autorskie” wydawnictwa). Dzięki nim duzi polscy wydawcy ośmielają się od czasu do czasu uchylić drzwi książkom polskich autorów i, chociaż z drżeniem ręki, nie wycinają im z tekstów wszelkich zasmucających egzystencjalnych lub kontrowersyjnych społecznie wątków (mimo to ze smutkiem musimy stwierdzić, że obszar tabu zakodowany w głowach polskich wydawców i redaktorów jest ogromny - nie mówimy oczywiście o chwalebnych wyjątkach, bo tacy są również).


Być może nieprzypadkowo tak wiele utworówłamiących tabu oraz poruszających trudne tematy powstało w Skandynawii -wolność pozostawiona autorom procentuje (podobno w Szwecji wydawcy nie godzą się na poruszanie w literaturze dla dzieci tylko dwóch kwestii: autor nie powinien pisać o agresywnym dziecku oraz nie wolno mudziecka poniżać). Jest też i inne wytłumaczenie skandynawskiego fenomenu: być może ludzie zmagający się na co dzień z groźnymi zjawiskami przyrody, wychowani w ekstremalnych często warunkach, musieli zacząć nie od wyjaśnienia zjawisk przyrody i podporządkowania sobie wody czy wiatru, a siebie samych, swoich uczuć i lęków zakotwiczonych w duszy. Zaczynali od trolli, które oprócz tego, że utożsamiały dzikość otoczenia, tłumaczyły też dzikość tkwiącą głęboko w człowieku, ale i inność pewnych zachowań czy wyglądu, o których dopiero dziś wiemy, że są spowodowane chorobami (np. ZespołemDowna; mówiła o tym Janina Orlov kilka lat temu na konferencji w Gdańsku, wzbudzając mój podziw dla nieokrzesanych przodków dzisiejszych Starcków czy Nyhusów, którzy z powodzeniem cywilizowali świat wewnętrzny i zewnętrzny – przyp. I.H.). Idźmy zatem tropem szwedzkiego czytelnika: od trolla,siedzącego gdzieś wśród skał, do Czy umiesz gwizdać, Joanno?UlfaStarcka - gdzie życie toczy się między domem starców a kaplicą pogrzebową - mińmy po drodze dzieci piszące ostatnie pożegnanie dla świnki morskiej (Żegnaj, panie MuffinieUlfaNilssona), powędrujmy we śnie - nie-śnie z wnuczkiem, który koniecznie chce pożegnać ukochanego dziadka (Esben i duch dziadka Kima FupzaAakesona), a gdzieś w którejś z tych książek znajdziemy odpowiedź na pytania naszych dzieci, pytania wypowiedziane albo przemilczane, a także na pytania tkwiące w nas dorosłych, jeżeli w dzieciństwie nikt nam nie pomógł oswoić  się z nimi i przepracować.   


Cóż jeszcze, warto zauważyć, że z „nawałnicy” przekładów książek na trudne tematy (nie tylko książek skandynawskich) można wybrać i takie, których nie poleciłybyśmy dzieciom. Z pewnością przeczytałybyśmy im Ogród Georga Maaga, ale odłożyłybyśmy na bok Czy tata płacze?HildeRingenKommedal. Obie mówią o śmierci taty, jednak narracja, sposób obrazowania są bardzo różne. Pierwsza pokazuje emocje, które wybuchają, gdy nagle ze świata małejdziewczynkiznika ojciec, i efekty przepracowania tych emocji, druga jest relacją z przebiegu choroby, śmierci, pogrzebu, i jest elementem - efektem terapii, jakiej poddała się autorka po śmierci męża. I dalej, przeczytałybyśmy dzieciom pięknie ilustrowaną książkę Gęś, śmierć i tulipan Wolfa Erlbrucha, ale nie pokazałybyśmy im książki DorteKarrebaek o samobójstwie matki i niepełnosprawnego syna (książki jak dotąd nie przetłumaczono na polski).Z LatemGarmannaStiana Hole miałybyśmy również kłopot, ta  ciepła, mądrą książką o starości, przemijaniu i o oczekiwaniu pierwszego dnia w szkole, ma niepokojące zakończenie: „Do końca wakacji zostało już tylko trzynaście godzin. Garmann się boi”. Dlaczego to zdanie nas niepokoi? Ponieważ bohater pozostaje z nierozwiązanym problemem bez słowa nadziei na zmianę. Jesteśmy zdania, że nie należy odbierać dziecku nadziei na szczęśliwe zakończenie, co nie znaczy, że każdą opowieść musi zamykać baśniowa puenta; ważne, żeby dać szansę bohaterowi na pozytywne zmiany. I jeszcze - co do jednego jesteśmy zgodne: nie wolno mamić małego czytelnika tym, co niemożliwe, jak to zrobiła to Barbara Voors - Mama, która zagderała się na śmierć: zapracowana mama, której nie pomagają ani dzieci, ani mąż, umiera z przemęczenia; rodzina bierze się w garść i zmienia swoje zachowania, wprowadzając w domu wzorowe porządki; mama zmartwychwstaje - wraca z nieba do domu. Wydawca nazywa to czarnym humorem, ale czy będzie on zrozumiały dla dziecka, które po śmierci rodzica szuka winy w sobie?


Pytanie, czy pokazywać dziecku ciemne strony życia jest, naszym zdaniem, retoryczne. Dziecko nie jest idiotą, a bycie cztero- ośmiolatkiem nie jest równoznaczne z upośledzeniem umysłowym. Dziecko widzi, co się wokół niego dzieje, to nie z książek dowiaduje się, że rodzice się rozwodzą, że są samotne matki, samotni ojcowie – to my dorośli prowadzimy takie życie – widzi również choroby i śmierć. Podsuwając mu książki wyłącznie pogodne, bierzemy udział w oszustwie. Ważne jednak żebyśmy najpierw sami uważnie przyjrzeli się książce na trudny temat i zdecydowali, czy przeczytamy ją swojemu dziecku.


Na koniec pozwalamy sobie polecić utwór Roberta PiuminiegoMigotnik(wyd. Bona). Włoski twórca przedstawił trudny temat- przemijanie, choroba, umieranie dziecka - w niezwykle delikatny sposób. Książka zachwyca taktem, wrażliwością, pięknem obrazów odmalowanych słowem i pędzlem.


Iwona Hardej

Małgorzata Strękowska-Zaremba

 

Marek Różycki i Marek Różycki jr. - Kazimiera Iłłakowiczówna

$
0
0

Marek Różycki i Marek Różycki jr. - Kazimiera Iłłakowiczówna



JÓZEF PIŁSUDSKI – w oczach zakochanej w nim wielkiej poetki i osobistej sekretarki KAZIMIERY IŁŁAKOWICZÓWNEJ

 

---------------------------------------------------------------------

JÓZEF KLEMENS PIŁSUDSKI - twórca niepodległości Polski., naczelnik i marszałek, który stanął na czele odrodzonego państwa polskiego urodził się 5 grudnia 1867 roku Zułowie na Wileńszczyźnie, jako czwarte dziecko Józefa Wincentego i Marii Billewiczów. Zmarł 12 maja 1935 w Warszawie.


Już za życia otaczała go legenda i aura bohatera narodowego, ale przede wszystkim był człowiekiem, który ulegał namiętnościom i miewał chwile słabości, zdarzały mu się także błędy. W historii zapisał się przede wszystkim, jako pogromca bolszewików i zaciekły wróg komunizmu.


KAZIMIERA IŁŁAKOWICZÓWNA – ur. 6 sierpnia 1892 w Wilnie, zmarła 16 lutego 1983 w Poznaniu - wielka poetka polska - od roku 1918 pracowała w Warszawie w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jako młodszy referent. W latach 1926-1935 była osobistą sekretarką Marszałka Józefa Piłsudskiego, podlegając służbowo Ministerstwu Spraw Wojskowych. W roku 1936 wraca do Ministerstwa Spraw Zagranicznych jako urzędnik do zadań specjalnych przy Gabinecie Ministra. Wykorzystując jej znajomość wielu języków, umiejętność pięknego przemawiania zaczęto wysyłać ją do różnych krajów europejskich. Jeździła z wykładami, odczytami popularyzującymi polską kulturę. Równocześnie była propagatorką polskiej myśli politycznej ostatnich lat. Poprzez takie działania chciano zdobyć przychylność opinii publicznej dla naszego kraju. Będąc przez wiele lat bliską współpracownicą Marszałka, propagowała wszystko, co było związane z wizerunkiem Piłsudskiego, polskością, była orędowniczką kierunku polskiej polityki.


W TYM ROKU OBCHODZIMY 30. ROCZNICĘ ŚMIERCI – wybitnej poetki oraz wielkiej polskiej patriotki, osobistej sekretarki Marszałka Józefa Piłsudskiego  --  KAZIMIERY IŁŁAKOWICZÓWNY.

----------------------------------------------------------------------

 

      -- Jest Pani jedną z niewielu kobiet, która dobrze znała Marszałka zarówno jako polityka lecz także jako mężczyznę. Powszechnie wiadomo, że była mu Pani bliską osobą. Czy zechce Pani  przybliżyć nam postać marszałka przede wszystkim jako człowieka, nie polityka ?


     -- Zacznę chronologicznie. Nasze drogi skrzyżowały się po raz pierwszy podczas I wojny światowej, później pracując w MSZ i pełniąc funkcje jego sekretarki, poznałam go bliżej. Podczas mojego tournee po Europie w latach 1936-1938  wielokrotnie przybliżałam postać marszałka.


     -- A zatem…


     -- Lata młodości spędził w Charkowie. Tu w 1885 roku zdał maturę i rozpoczął studia medyczne. To dlatego podczas obchodów imienin marszałka w teatrze Splendid prasa prowadząc kampanie na Jego cześć używała haseł: „Dobry lekarz niemocy narodu - gromiciel podłości i propagator prawdy”. Dwa lata później Za swoją polityczno-patriotyczną działalność został aresztowany i zesłany na pięć lat na Syberię. Po powrocie z zesłania w 1893 zaangażował się w działalność polityczną, tworząc zręby organizacyjne PPS. W 1900 został ponownie aresztowany, w łódzkiej tajnej drukarni PPS. Po miesięcznym pobycie w więzieniu przy ulicy Długiej 17, przewieziono, go do Warszawy i osadzono w X Pawilonie Cytadeli w celi nr 39.


      -- Pawilon X był najlepiej strzeżonym w całym carskim imperium. Wolność odzyskiwało się na sznurze szubienicy…


      -- Ma pan rację. Piłsudskiego oskarżono o udział w zabójstwie Jana Mazura, konfidenta z Zagłębia. Nie muszę dodawać, że wszystko było sfingowane. Groziła mu kara śmierci. Jedynym zatem rozwiązaniem było przeniesienie w miejsce o łagodniejszym rygorze. Za namową dr. Radziwołłowicza rozpoczął symulować obłęd, odmawiając przyjmowania posiłków, ze względu na strach przed otruciem i histeryczne reakcje na mundur żandarmów. Do dziś pamiętam jego słowa:  „Była to niezmiernie przykra gra. Nie mówiąc o głodzie, który mi bardzo dokuczał, tem bardziej, że żandarmi przysyłali mi w tym czasie wyszukane i smaczne obiady, które musiałem odrzucać… Lecz samo udawanie obłędu, ciągła baczność na swe ruchy, na wyraz twarzy, konieczność wypowiadania od czasu do czasu jakiś nonsensów, męczyła mnie niezmiernie, a czasem wprost śmieszyła widokiem przerażenia, jakie wzbudzało moje zachowania w żandarmach”.


     -- Udało się ?


      -- Tak. Dzięki pomocy dyrektora szpitala Jana bożego, Iwana Szabasznikowa, który nienawidził władz rosyjskich - przeniesiono go do Petersburga, do szpitala św. Mikołaja Cudotwórcy. Tymczasem PPS opracowała plan brawurowej ucieczki ze szpitala swojego lidera. Dzięki precyzyjnie przygotowanym detalom udało się w nocy z 1 na 2 maja wydostać wielkiego wodza na wolność.


     -- ....jeśli dobrze pamiętam w 1906 roku doszło do rozłamu w PPS.


     -- Zgadza się. Piłsudskiemu daleko było do programu SDKPiL, dla której priorytetem była rewolucja, dlatego nie zaakceptował woli niektórych spośród dotychczasowych członków PPS, ciążących ku skrajnej lewicy i utworzył własną partię PPS - Frakcję Rewolucyjną, a następnie objął kierownictwo nad Organizacją Bojową PPS i utworzył we Lwowie Związek Walki Czynnej.

„Towarzysze, jechałem czerwonym tramwajem socjalizmu aż do przystanku "Niepodległość", ale tam wysiadłem. Wy możecie jechać do stacji końcowej, jeśli potraficie, lecz teraz przejdźmy na "Pan"! - W odpowiedzi dawnym towarzyszom z PPS na ich prośbę o polityczne poparcie.

   Jego błyskotliwa kariera rozpoczęła się rzeczywiście jeszcze przed wybuchem I wojny światowej. Prężnie wówczas działał w Polskiej Partii Socjalistycznej. Już przed wybuchem I wojny światowej zaprezentował własną koncepcję odzyskania niepodległości przez Polskę w oparciu o Austro-Węgry.

   W czasie pożogi wojennej zaangażował się w działalność orientacji proaustriackiej. W sierpniu 1914 roku rozpoczęła się epopeja legionowa. W latach 1914-1916 walczył z Legionami Polskimi na froncie wschodnim przeciw Rosji.

   W gronie najbliższych współpracowników nie krył, że przewiduje zmianę orientacji politycznej i wojskowej. „Dzisiaj musimy współpracować z Austrią - mówił Piłsudski - musimy kierować swój wysiłek zbrojny przeciwko Rosji, ale przyjdzie czas, kiedy Rosja upadnie. Wówczas musimy zmienić orientację, musimy wystąpić przeciwko Austrii a także - Niemcom dlatego, że państwa centralne wcześniej czy później zostaną pokonane przez Ententę, a prawdopodobnie także przez Stany Zjednoczone, jeśli przystąpią do wojny”.


     -- Zatem wizjoner. A słynny pasjans, który podobno często stawiał ?


     -- Nie rozstawał się z kartami. Czy wie Pan, że podczas swojego pobytu w Zakopanem – gdzie Pan teraz mieszka -  to było tuż po Bezdanach, odwiedził go Stefan Żeromski. Powiedział swojemu rozmówcy : „Założyłem sobie, że jeśli mi ten pasjans wyjdzie, to zostanę marszałkiem Polski”. Był początek XX wieku, a ten jeszcze wtedy nieznany człowiek, uważany za niektórych przez terrorystę, wywróżył sobie z kart oszałamiającą przyszłość.


     -- Proszę mi jeszcze wyjaśnić, co to było z tymi Bezdanami. Przyznam się szczerze, że nie pamiętam tego wątku z historii.


     -- Piłsudski związany jest z Bezdanami w szczególny sposób. 26 września 1908r. dokonał tu z grupą spiskowców brawurowego napadu na pociąg. Łupem padła znaczna gotówka. Była to największa tak spektakularna i udana akcja Napad zazwyczaj kojarzy się z rabunkiem. Zdobyte pieniądze Piłsudski przeznaczył na dozbrojenie swojego oddziału, który miał służyć Polsce. Notabene więcej już takich akcji nie przeprowadzał. Zapadł na zdrowiu. W opinii lekarzy organizm był tak wycieńczony, że mogła go zabić byle infekcja. Z tego powodu wyjechał do Zakopanego.


     -- W lipcu 1917 roku w wyniku tzw. „kryzysu przysięgowego” został ponownie aresztowany i wywieziony do twierdzy w Magdeburgu. Jak do tego doszło?


     -- W okresie tzw. kryzysu przysięgowego, w lecie 1917 r., Piłsudski w rozmowie ze swoimi najbliższymi oficerami jednoznacznie stwierdził: „Nasza wspólna droga z Niemcami skończyła się. Rosja – nasz wspólny wróg, skończyła swoją rolę. Wspólny interes przestał istnieć. Wy do tej armii nie pójdziecie (...) Im prędzej Niemcy przegrają tę wojnę, tym lepiej. (...) Szliście za tę ojczyznę umierać na polach bitew, teraz idźcie za nią do więzienia”. Ci, którzy posłuchali komendanta i odmówili złożenia przysięgi na wierność, trafili do obozów internowania w Beniaminowie i Szczypiornie.

   Aresztowanie Piłsudskiego i jego najbliższego współpracownika Kazimierza Sosnkowskiego, 22 lipca 1917 r. - okazało się wkrótce jego wielkim zwycięstwem moralnym. Osadzenie go w twierdzy w Magdeburgu wywołało falę protestów, on sam zaś umocnił swój wizerunek nieustępliwego bojownika z zaborcą niemieckim. Jako jedyny z ówczesnych przywódców miał odnotowane w swoim życiorysie politycznym: osadzenie w X pawilonie cytadeli warszawskiej, zesłanie na Syberię i wreszcie niemieckie więzienie. Mimo wysiłków jego przeciwników w kraju, nie tylko rosła legenda Piłsudskiego, ale uzyskał on legitymację do reprezentowania i wypowiadania się w sprawach żywotnych dla narodu polskiego i jego przyszłości.


     -- Tylko Józef Piłsudski, cieszący się wielką popularnością, mógł rozładować napięcia społeczne i stworzyć reprezentację przedstawicieli różnych opcji politycznych, z której można było powołać rząd prawdziwie narodowy.


     -- Rozwój wydarzeń politycznych na ziemiach polskich nabierał tempa. W nocy z 6 na 7 listopada 1918 r. w Lublinie, powstał Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej, z Ignacym Daszyńskim jako premierem na czele. Od października w Krakowie rządziła Polska Komisja Likwidacyjna, zaś w kilku ośrodkach zaczęły tworzyć się rady delegatów robotniczych. To wszystko trzeba było ogarnąć i uporządkować, jednoznacznie określając główny ośrodek decyzyjny – władzę. 9 listopada 1918 r. Józef Piłsudski opuścił ogarnięty falą rewolucyjnych wystąpień Berlin. Kiedy w niedzielę, 10 listopada 1918 r., o godz. 7.30 Józef Piłsudski wysiadał na dworcu wiedeńskim w Warszawie, stało się jasne, że historia zatoczyła koło i wszyscy są świadkami otwarcia nowego rozdziału w dziejach Polski. Tłumy warszawiaków zgromadzone przed kwaterą Piłsudskiego na ulicy Moniuszki, uniesione patriotycznym nastrojem tej wyjątkowej chwili, swym gorącym powitaniem jednoznacznie opowiedziały się za tym, który posiadł „rząd dusz”.


     -- Jak mało kto, Piłsudski spełniał wymogi sternika tej swoistej łódki na wzburzonym oceanie wydarzeń kończącej się wojny światowej, szalejących ruchów rewolucyjnych, wyczerpania społeczeństwa kilkuletnią wojną i zwykłą biedą. Ktoś musiał dać nadzieję na lepszą przyszłość. W tej sytuacji znakomicie spisywał się Józef Piłsudski, który – jak sam twierdził – był zwolennikiem romantycznych celów osiąganych poprzez pragmatyczne środki. Sprawił, że wreszcie coś w najnowszej historii nam się udało...

    A co Pani mogłaby powiedzieć o kulturze języka polskiego używanego przez Marszałka? Sloganem przecież stało się to jego sławetne stwierdzenie: "Wam kury szczać prowadzić a nie politykę robić" lub „Naród Wspaniały, tylko ludzie ku*wy!”...


     -- W tym momencie otworzył Pan prawdziwą puszkę Pandory. Znanym szeroko było jego dosadne i dość rubaszne poczucie humoru. W przypadku wojny jak najbardziej usprawiedliwione, a mające niejednokrotnie zbawienny wpływ na morale otoczenia. Z ciężko rannych legionistów zwykł był żartować:

-„Czego krzyczysz... tylko noga? A tamtemu głowę urwało i nie krzyczy, a ty o takie głupstwo...”

   Dosadność żołnierskiego języka będąca tak często swoistym wentylem bezpieczeństwa, dającym upust emocjom silnie gromadzącym się w sytuacjach kryzysowych. Marian Żebrowski 7 Pułku Ułanów Lubelskich, który w dramatycznych dniach zamachu majowego pełnił służbę przy telefonie w Sulejówku, przytacza nam przykład jednego z takich "wybuchów" podczas rozmowy telefonicznej Marszałka. Mówił, że szczególnie dobrze ją sobie zapamiętał i był czerwony niczym burak, bo takie niecenzuralne słowa padały... Aż podobno był tak zdenerwowany, że spocił się jak mysz... Tak, Marszałek znany był z tego, że potrafił też zbesztać – nie tylko towarzyszy broni - dość „grubymi” i dosadnymi epitetami... Na rady ochrony osobistej o większą ostrożność, odpowiadał, że „w Polsce żyje i sam własnej d... upilnować potrafi".


     -- Był zatem grubianinem ?...


     -- Nic bardziej mylnego. Kto czytał jego wspomnienia, przemowy, korespondencję czy prace publicystyczne, musi stwierdzić ze potrafił być człowiekiem wielkiej kultury i z wprawą posługiwać się pięknym, literackim językiem. Józef Piłsudski był wielbicielem twórczości Juliusza Słowackiego. Nieraz cytował wiersze poety w okolicznościowych przemówieniach. Potwierdza to chociażby przemówienie przy składaniu prochów poety do grobów wawelskich, wygłoszone 28 czerwca 1927 roku. Przemowę Piłsudski zakończył pamiętnym rozkazem: „W imieniu rządu Rzeczypospolitej polecam panom odnieść trumnę do krypty królewskiej, by królom był równy”.


      -- Skąd wiec te wspomniane "wtręty" niskiego lotu? Po części zapewne mogły być wynikiem zwykłych emocji, a Piłsudski był człowiekiem pobudliwym, z drugiej zaś, nawyków wyniesionych z wojny czy konspiracji. Mógł to być także świadomy zabieg retoryczny? A może ja się mylę…


     -- Dosadne zwroty mają wtedy sens, gdy wyrażają pewne emocje, bądź pod ich wpływem są wypowiadane, nie mogą jednak być nadużywane i stosowane niczym znaki interpunkcyjne. Mają one wówczas moc i nie przysparzają mówcy miana człowieka nieokrzesanego, a takim Józef Piłsudski z pewnością nie był. Mówię to, jako poetka, która zna wartość i wszelaką konotację Słów…


     -- Powróćmy zatem do początków budowy II RP. 10 listopada 1918 roku opuścił więzienie Magdeburgu i przybył do Polski. Rada Regencyjna powierzyła mu władzę wojskową, a następnie cywilną. Rozpoczął wielkie porządkowanie polskiej sceny politycznej. Doprowadził najpierw do powstania rządu Jędrzeja Moraczewskiego, a następnie,  w wyniku porozumienia z działającym w Paryżu Komitetem Narodowym Polskim, rządu Ignacego Paderewskiego. Sam 22 listopada 1918 roku objął stanowisko Tymczasowego Naczelnika Państwa.

   Odradzające się po 123 latach niewoli młode państwo polskie walczyło w tym czasie o swe granice ze wszystkimi sąsiadami. Piłsudski konsekwentnie realizował swoją koncepcję państwa federacyjnego.


     -- W latach 1919-1920 dowodził działaniami w wojnie polsko- radzieckiej jako Naczelny Wódz i Naczelnik Państwa. 19 marca 1920 roku został nominowany na Pierwszego Marszałka Polski. Jego geniusz strategiczny doprowadził do walnego zwycięstwa młodej armii polskiej nad bolszewikami. Gdy w sierpniu 1920 roku dotarła pod Warszawę czerwona zaraza, Piłsudski stanął przed największym wyzwaniem i podjął ogromne ryzyko. Wojnę rozstrzygnął mistrzowskim manewrem nad rzeką Wieprz, który sam wymyślił i przeprowadził. Dzięki czemu ocalił nie tylko Polskę, ale może także całą Europę. To był ten słynny „cud nad Wisłą”. Nazywano go wtedy „Dziadkiem”, do dziś jest symbolem zwycięstwa nad bolszewikami.


     -- Dlaczego Dziadkiem? Przecież nie był jeszcze tak stary?


      -- Naczelnik państwa, twórca niepodległej Polski, nosił się jak dziadek. Ubrany w przydługi szary płaszcz, „furmańską” maciejówkę, mundur „wygnieciony, obsypany popiołem z papierosów” Nieraz go widziałam, gdy po parku się przechadzał, zgarbiony taki, czasem w niebo popatrzył… Ochrona jakaś była, ale tu przecież wszystko otwarte, nieogrodzone, cały ten park, dom. Można było podejść do samych drzwi, przez okno zajrzeć…
 

     -- A dzisiaj, to byle który tak zwany „vip” - zaraz mur wkoło domu buduje ma bardzo wielu „borowików”- ochroniarzy…!
 

     -- Wszyscy podkreślają, że Piłsudski roztaczał wokół siebienieokreślony magnetyczny czar, że zjednywał sobie otoczenie bezpośredniością i humorem. Bywało, że po jednej rozmowie z Piłsudskim adwersarz stawał się jego zwolennikiem. Szkoda, że nasi politycy zapominają, iż największe zwycięstwa zawdzięczał Piłsudski umiejętności znalezienia wspólnego języka z ludźmi różnych opcji i formacji. Szkoda, że pamiętają go chętniej w roli dyktatora, a nie człowieka skromnego i odważnego, który po Warszawie chadzał piechotą. Te spacery bez ochrony po stołecznych ulicach wyglądają dzisiaj jak kosmiczna abstrakcja. Ktoś mógłby powiedzieć, że czasy były inne. Tak, inne. Broń można było dostać łatwo, a mord polityczny był bardzo popularnym narzędziem rozwiązywania konfliktów w całej Europie.

     -- Piłsudski to wyjątkowa postać. Pamiętam, że oprócz pięknych kobiet kochał konie, a o jego ulubioną klacz Kasztankę malowano na płótnie i utrwalano w piosenkach. Ale Jego życie osobiste zostawmy na później. Powróćmy do wielkiej polityki. Do 1921 roku był Naczelnikiem Odrodzonego Państwa Polskiego. Wraz z uchwaleniem konstytucji marcowej z 1921 roku, stracił swoją funkcje na rzecz prezydenta. Jak oceniał projekt pierwszej ustawy zasadniczej II RP.

     -- Bardzo, bardzo krytycznie. Pozwolę sobie tutaj zacytować jego słowa. „Ja tego, proszę pana, nie nazywam Konstytucją, ja to nazywam konstytutą. I wymyśliłem to słowo, bo ono najbliższe jest do prostituty. Pierdel, serdel, burdel.” Tak opisywał konstytucję jak i całą sytuacje polityczną okresu "sejmokracji": „...Polska to jeden wielki kołtun, trzeba przedtem dobrze grzebieniem ten kołtun rozczesać, aby każdy włos był z osobna, a wtedy może da się kosę zapleść.” A swoją drogą – dobrze wiedział, że naszej Nacji w demokracji – potrzebny jest „lekki zamordyzm”, bowiem pleni się bezhołowie, hucpa, taka swojska „Targowica”, która szkodzi Polsce, układając się z Jej potencjalnymi lub też - realnymi wrogami.


      -- Wtedy właśnie Marszałek zrozumiał, że polityczna scena w Polsce zmienia się radykalnie. Nienawistna Piłsudskiemu endecja dogadywała się z PSL "Piast", którego przywódca Wincenty Witos uznał, że Marszałek skończył się jako polityk....

 

     -- Tak. Wycofał się z polskiego życia politycznego w 1923 roku, mając przeświadczenie, że swoje zadanie wykonał i że udaje się do swego ukochanego Sulejówka na zasłużony odpoczynek.

Tymczasem sprawy II RP komplikowały się coraz bardziej na wielu płaszczyznach. Polska przeżywała kryzys polityczny, rządy sejmokracji powodowały niebywałą rotację gabinetów rządzących. Polska poniosła porażkę na arenie międzynarodowej. Nasi sojusznicy znad Sekwany zapominając o swoich obietnicach podpisali z Niemcami - godzący w Polskę - traktat w Locarno. Trwała wojna celna z Niemcami. W zaistniałej sytuacji prezydent Stanisław Wojciechowski powierzył misję stworzenia rządu po raz kolejny Wincentemu Witosowi. To wydarzenie odbiło się głośnym echem w stolicy. Witos nie był nowicjuszem, już raz miał swoją szansę, którą niewłaściwie wykorzystał. Pełnił funkcje premiera już w 1923 roku i wtedy wydał swój słynny rozkaz strzelania do demonstrujących robotników w Krakowie. Polała się krew, co w końcu doprowadziło do dymisji jego gabinetu.


     -- Piłsudski przebywał na politycznej emeryturze w Sulejówku od 1923 roku. Dlaczego czekał aż trzy lata, żeby obalić układ rządzący?


     -- Tego nie da się logicznie uzasadnić. Przewrót majowy w 1926 roku to trochę przypadek… Nic takiego się wówczas nie stało, co uzasadniałoby tak gwałtowne wystąpienie. Jednak Piłsudski potrafił świetnie rozpoznać nastroje Narodu. Od 1923 roku sytuacja się stabilizowała. Było widać, że Polska radzi sobie coraz lepiej w systemie parlamentarnym. Piłsudczycy patrzyli na to z boku i urabiali tej demokracji „gębę”. Czekali na odpowiedni moment, aż nastroje znużenia – nieco wypaczonym, dość „dzikim”… - porządkiem demokratycznym będą się pogłębiać. Urabiali opinię, że powrót Piłsudskiego do władzy jest konieczny, bo państwo może się zawalić.


     -- Czy marszałek Piłsudski rzeczywiście cieszył takim mirem w wojsku, jak głosili jego zwolennicy, niosąc mu „w bojach zaprawione szable”? Przebieg zamachu majowego tego nie potwierdził…


     -- Wojsko było podzielone, ale była w nim zwarta grupa zdecydowanych na wszystko piłsudczyków. Gdy podczas zamachu Piłsudski rozmawiał z prezydentem Wojciechowskim na moście Poniatowskiego, teoretycznie mógł się jeszcze wycofać. Jemu nic nie groziło – był legendą. Ale wojskowi, którzy się zbuntowali i wyprowadzili oddziały na ulicę, nie mieli już odwrotu. Klęska zamachu oznaczałaby dla nich co najmniej areszt i degradację.


      -- Ale przed zamachem, jadąc do Rembertowa na manewry, Piłsudski powiedział, żonie, że wróci na czternastą na obiad…


      -- Bezsprzecznie wiadomo, że nie przewidywał walki, krwawego zamachu stanu. Miała to być tylko zbrojna manifestacja, która umożliwiłaby mu powrót do władzy. Nie wiadomo, co konkretnie Piłsudski chciał osiągnąć. Na pewno pragnął zmusić Wojciechowskiego do ustępstw. Raczej nie liczył, że zostanie od razu mianowany premierem. Chodziło o stworzenie precedensu, złamanie prezydenta. Gdyby Wojciechowski uległ, otworzyłoby to drogę do takich ingerencji w przyszłości. Piłsudski nie musiałby już wyprowadzać wojska na ulice, ale mógłby mówić: „na to i na to - nie pozwalam”. Moim zdaniem był – jak to się mówi – Mężem Opatrznościowym… Jego wizje się sprawdzały…


      -- Wojciechowski jednak nie ustąpił i stał się autentycznym przywódcą obozu rządowego.


      -- Zwyciężyło poczucie odpowiedzialności, legalizmu – że nie można dopuścić do tego, aby młoda i krucha państwowość została zniszczona anarchiczną działalnością. Wątpię, czy prezydent miał świadomość, do czego to prowadzi… Po kilku dniach walk o Warszawę, kiedy się okazało, że jego sprzeciw nie powstrzymał biegu wydarzeń, ustąpił. Także Witos wykazał wielką klasę i uznał, że byłoby zbrodnią przeciąganie tej sytuacji.


      -- Dlaczego politykom obozu rządowego zabrakło determinacji do walki? Przecież prawo, konstytucja były po ich stronie…


      -- Bardzo istotna była ocena sytuacji międzynarodowej. Widziana z dzisiejszej perspektywy wygląda ona o wiele lepiej niż w oczach współczesnych, którzy mieli poczucie, że to państwo jest cudem chwili, który może lada chwila prysnąć…  Wojna domowa w Polsce mogła dać Niemcom i Rosjanom okazję do rewanżu za niedawne upokorzenia. Konflikt wewnętrzny ma też to do siebie, że nikt nie wie, jak się potoczy, jak się zachowają masy. Słabością obozu rządzącego było poczucie braku poparcia społecznego i moralnego prawa do obrony dotychczasowego porządku. Jego przedstawiciele zdawali sobie sprawę ze słabości niektórych rozwiązań demokratycznych i z tego, że ta demokracja jest niepopularna. Ponadto nie mogli się mierzyć z legendą Piłsudskiego. Witos, mimo że był mężem stanu, miał prawie wyłącznie chłopskie zaplecze społeczne. Nie mógł zjednoczyć społeczeństwa. Także endecja nie miała lidera, który mógłby porwać masy.


      -- Jak piłsudczycy realizowali jedno z głównych haseł zamachu majowego – sanacji moralnej państwa?


      -- To było hasło wypowiadane na łamach peryferyjnych, elitarnych pism przez środowisko skupione wokół Adama Skwarczyńskiego. Opierało się na przekonaniu, że Polska będzie całkowicie przebudowana. Powieje nowy wiatr, zbudujemy nową rzeczywistość opartą na porządku moralnym. Później okazało się, że zwycięża pragmatyka sprawowania władzy. Hasło sanacji moralnej pozostało – niestety - szyldem… Zabrakło, jak to u nas bywa i bywało wielokrotnie, woli do codziennego, „pozytywistycznego wręcz”…  działania.


     -- Zamach majowy Piłsudskiego poparło wiele środowisk: PPS, radykalni ludowcy, socjaliści a nawet komuniści. Z nadzieją przyjęły go także mniejszości narodowe. Nie minęły dwa, trzy lata i większość tych środowisk wzięła rozbrat z Piłsudskim. Dlaczego marszałek nie próbował ich przy sobie zatrzymać? Mało tego, powołał własną partię-antypartię BBWR, która była zlepkiem ludzi o rozmaitych orientacjach politycznych.


      -- Środowisko, które jest przekonane o słuszności swojej wizji państwa i zasad rządzenia, czasem korzysta z poparcia takich czasowych sprzymierzeńców, ale nie uważa, że powinno wykonywać na ich rzecz jakieś koncesje, ustępstwa… Utrzymanie poparcia PPS wymagałoby radykalizacji polityki społecznej i gospodarczej. Utrzymanie poparcia Ukraińców wymagałoby koncesji w sprawach, które budziły kontrowersje polskiej opinii publicznej. Szukanie sprzymierzeńców wiązało się z ustępstwami, na co Piłsudski nie chciał się zgodzić. Choć nie miał konkretnego programu, miał filozofię stosunków w państwie. Jeśli chodzi o kwestię mniejszości, uważał na przykład, że język polski ma być językiem państwowym. Powodowało to konsekwencje prawne, chociażby w sprawie szkół. Z punktu widzenia idei nieskrępowanej wolności, praw mniejszości, ustanowienie języka państwowego - może być traktowane jako symptom dyskryminacji. Ale doświadczenia historyczne pokazują, że taka polityka zapewnia spoistość państwa, jego sprawne działanie. Język państwowy może, ale nie musi być oznaką narzucania obcej kultury.


      -- Czy w Drugiej Rzeczypospolitej pod rządami sanacji były przestrzegane elementarne prawa? Jeśli porównamy gazety – dajmy na to – z roku 1926 i 1935, zauważymy, że w tych pierwszych była jakaś debata, krytyka władzy, a w tych drugich prawie wyłącznie peany pod adresem rządzących. Opozycyjna prasa ukazywała się z białymi stronami po skonfiskowanych artykułach albo wcale. Czy to było normalne?


     -- Polemizowałbym z ta wizją. Znam gazety z lat trzydziestych, także opozycyjne, i twierdzę, że debata tam jednak była. Podobnie jak krytyka władzy.


     -- A obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej? Od czerwca 1934 roku każdy obywatel, który naraził się władzy, mógł zostać tam zesłany bez wyroku sądowego. W Berezie bito więźniów i stosowano wobec nich wymyślne szykany....


     -- Nie bronię Berezy. To przykład bezradności Piłsudskiego i jego ludzi w obliczu problemów, z jakimi borykała się Polska. Obóz powstał po zabójstwie ministra Bronisława Pierackiego dokonanym przez Ukraińców. Miało to być coś tymczasowego, krótkotrwałego. Bereza przetrwała, bo stała się użyteczna dla elity rządzącej, która nie potrafiła sobie radzić z konfliktami. Kto trafiał do Berezy? Komuniści, ukraińscy nacjonaliści, radykalni narodowcy. Byli to ludzie, którzy w oczach przeciętnego Polaka uchodzili za wywrotowców, nie budzili sympatii ani współczucia.


     -- Mówiąc o Piłsudskim, używa Pani słów „polityk tragiczny”. Dlaczego?


     -- Mówię „tragiczny”, bo to casus człowieka, który ma świadomość swej bezradności. Od pewnego momentu Piłsudski był przekonany, że jest jedynym gwarantem ładu moralnego w Polsce. Tracił zaufanie do swoich współpracowników i w ogóle wiarę w ludzi, nabierał przekonania o ułomności ludzkiej natury. Umierał w poczuciu podwójnego osamotnienia: samotności przemijania i takiej, że nie wychował następców(!) zdolnych pociągnąć jego dzieło. Jednocześnie nie miał chyba poczucia, że nie wypracował rozwiązań instytucjonalnych, bo – niestety - lekceważył tę sferę polityki. Wierzył w siłę ludzkich, polskich charakterów, co okazało się wielkim złudzeniem. Dlatego system piłsudczykowski okazał się tak nietrwały politycznie. Sanacja rządziła do 1939 roku, ale po śmierci Piłsudskiego podzieliła się, a potem, obwiniana o klęskę wrześniową, rozpadła się jako obóz polityczny. Pozostało po niej wychowanie części młodego pokolenia w etosie służby dla kraju, co ujawniło się w czasie wojny w Armii Krajowej, Szarych Szeregach.


      -- W jakim kierunku poszłaby Polska, gdyby nie doszło do zamachu majowego?


       -- Moim zdaniem, demokracja by się nie utrzymała. Sukces Piłsudskiego polegał na tym, że wyczuł słabość demokracji, która miała więcej krytyków niż powodów do krytyki. Wyolbrzymiano zjawisko korupcji, odmalowywano czarny obraz. Różne środowiska brały w tym udział. Kryzys demokracji musiałby się jakoś uzewnętrznić. Najprawdopodobniej do głosu doszedłby sfanatyzowany nacjonalizm w wydaniu młodej endecji.


     -- Czy nie będzie nietaktem, jeżeli zapytam panią o kobiety w życiu Marszałka. To znaczący temat, a fakty mało znane...


     -- Nie. Swoją pierwszą miłość Leonardę Lewandowską poznał w 1889 roku podczas zsyłki w Kiereńsku na Syberii. Była od niego starsza o sześć lat. Z jej listów do ukochanego wyłania się obraz czułej nadwrażliwej kobiety z widoczną depresją. Po roku Leosia wyjechała do Kijowa, Piłsudski wciąż pozostawał na zesłaniu. W jego życiu pojawiły się inne kobiety. Młodzieńcza miłość nie wytrzymała próby czasu. Jego listy do niej stawały się coraz chłodniejsze. Po odbyciu kary nie pojawił się u niej nawet z kurtuazyjną wizytą. Ona na wieść, o jego ślubie w 1901 roku targnęła się na życie.

   Wybranką serca była „Piękna Pani”, przyciągającą spojrzenia mężczyzn. Nazywała się Maria Koplewska, była rozwiedziona z inżynierem Marianem Juszkiewiczem. Początkowo przyjaźniła się ona z Romanem Dmowskim, później kiedy zaangażowała się aktywniej w działalność PPS większość swojego czasu spędzała z Piłsudskim. Tak narodził się, trójkąt miłosny. Przyszli mężowie stanu nie znosili się nawzajem.


     -- Zastanawiające jest czy ta animozja nie była przypadkiem odbiciem ich zaciekłej rywalizacji o piękną kobietę…


     -- W tej rywalizacji zwycięstwo odniósł „Ziuk”- tak nazywano Piłsudskiego. Właśnie on poślubił Marię 24 marca 1899 roku, wcześniej zmieniając swoje wyznanie z katolickiego na ewangelicko-augsburskie. Podobno w 1916 roku wrócił do katolicyzmu, ale to pozostaje kolejną nie rozwiązaną zagadką w jego życiorysie. Mówiono, że „Piękna Pani”, związana z Marszałkiem, nadal darzyła uczuciem Dmowskiego.


     -- W 1906 Ziuk poznał Aleksandrę Szczerbińską. Wyznał jej miłość, związał się z nią i poślubił 25 października 1921 roku, w dwa miesiące po śmierci żony Marii. Z owego związku przyszły na świat dwie córki, które Marszałek uwielbiał. Wandzie nawet obiecywał koronę polską...


      -- Trudne to było macierzyństwo, jak i trudny związek, bowiem pierwsza żona Piłsudskiego nie chciała dać mu rozwodu. Wyrazem jego ogromnej troski i miłości do córki oraz jej matki, może być testament spisany przez niego 10 marca 1919 roku. Oto wybrane fragmenty: "Wszystkie kapitały, jakie do mnie w chwili śmierci będą należały... zapisuję na wyłączną własność córce mojej, najdroższej Wandzi, urodzonej z Aleksandry Szczerbińskiej... Córkę moją Wandę, urodzoną z Aleksandry Szczerbińskiej uznaję niniejszym aktem jako swoją i jeżeli do chwili śmierci mojej nie zdążę zalegalizować stosunku mego do niej, upraszam i nakazuję opiekunom nad małoletnią córką moją Wandą.... by córka moja Wanda, urodzona z Aleksandry Szczerbińskiej miała prawo nosić należne jej nazwisko Piłsudskich, co było, jest i będzie mojem najgorętszem pragnieniem...”

   W 1920 roku urodziła się druga córka Jadwiga. Aleksandra nie mogła jednak wyjść za mąż za Piłsudskiego, ponieważ jego żona Maria Juszkiewicz, nie zgodziła się na rozwód. Ślub odbył się dopiero 25 października 1921 - jak wspomniałam wcześniej - już po śmierci Marii, kiedy Józef Piłsudski był Naczelnikiem Państwa. Oboje mieszkali w willi Milusin w podwarszawskim Sulejówku. Ze wszystkich wspomnień, notatek i opisów wynika jednoznacznie, że obie córki Piłsudski obdarzał gorącym uczuciem, jednak wychowywała je głównie matka, co nie odbiega zresztą zbytnio od modelu wielu polskich rodzin do dziś.


     -- Czy Marszałek wspominał jeszcze inne, trudne miłości swojego życia?


     -- Największe kontrowersje budził jego romans z dr Eugenią Lewicką. Piłsudski poznał się wiosną 1924 r. podczas pobytu na kuracji w Druskiennikach. Młodsza od Marszałka o 30 lat, lekarka, specjalizująca się w fizjoterapii, entuzjastka sportu i leczenia niekonwencjonalnymi metodami, była także kobietą wielkiej urody, o delikatnych rysach twarzy i okalających ją ciemnych włosach. Urodziła się w polskiej szlacheckiej rodzinie na Ukrainie w roku 1896. Polityka nigdy ją nie interesowała, prawdziwą jej pasją była nauka.

    Latem 1925 roku Piłsudski przebywa w Druskiennikach już sam. Od tego momentu doktor Lewicka, zaczyna odgrywać dużą rolę w życiu Marszałka. Jej towarzystwo tak było miłe Piłsudskiemu, że nawet w roku przewrotu majowego nie zrezygnował z wypoczynku w Druskiennikach. Często widywano ich razem, rozmawiających i spacerujących nad Niemnem. Gdy w grudniu 1930 roku Piłsudski wyjeżdża na Maderę, towarzyszą mu tylko dwie osoby: płk dr Wojczyński i dr Lewicka. Z nieznanych powodów Eugenia wraca wcześniej do kraju. Po jej przyjeździe, miała ją odwiedzić Aleksandra Piłsudska, żona Marszałka, niestety nic nie wiadomo o jej przebiegu. Pozostają tylko spekulacje, według których mogło dojść do konfrontacji obu pań, ze względu na krążące po Warszawie plotki.

    27 czerwca 1931 roku o 5.00 rano, doktor Lewicką znaleziono zatrutą w Instytucie Wychowania Fizycznego na Bielanach. Po dwóch dniach zmarła nie odzyskawszy przytomności.


     -- Prasa z niewiadomych przyczyn zachowała się bardzo powściągliwie i elegancko. Nawet nienawidzący Piłsudskiego endecy. Do dziś jednak nie wiadomo, czy to było samobójstwo, czy zabójstwo...


     -- Na kilka dni przed śmiercią nie wyglądała na osobę zdesperowaną. Jej przyjaciele w śledztwie zeznawali, że do końca nie opuszczała jej pogoda ducha. Marszałek uczestniczył w jej pogrzebie, jako osoba prywatna. Zajął miejsce w tylnych ławkach kościoła na Powązkach, ale wyszedł po 10 minutach…


     -- Czy mogę zapytać o pani relacje z marszałkiem ?


     -- Plotkowano, że łączy nas coś więcej niż praca. I słusznie. Kochałam go. Platonicznie. I nie wstydzę się tego. Ludzie nie zawsze byli w stanie zrozumieć że mój stosunek do Marszałka był pełen uwielbienia i szacunku. To było wielkie uczucie z mojej strony, ale pełne respektu. Nigdy nie byliśmy kochankami, choć łączyły nas bardzo silne więzi. Myślę, że byłam osobą, na której ramieniu mógł zawsze znaleźć wsparcie kiedy tylko potrzebował. Nie oczekiwałam od niego nic więcej. Wiedziałam co znaczy dla niego rodzina. Do końca pozostałam tak zwaną „cichą wielbicielką” Dziuka. Wystarczało mi „ że był”. Przebywając w jego towarzystwie czułam się spełniona. To kobiece myślenie. Wiem o tym. Uwierzy mi pan, lub nie. Uwierzą, lub nie czytający. Przykro mi. Ale to nie ma dla mnie większego znaczenia….

 

--------------------------------------------------------

* (Przy pisaniu tego tekstu – korzystałem z wywiadu mego Ojca [Marka seniora] z Kazimierą Iłłakowiczówną; uzupełniłem zaś informacjami z publikacji oraz opracowań i wspomnień Kazimiery Iłłakowiczówny oraz moich rozmów z prof. Arturem Sandauerem UW). Fragmenty  rozmowy – dopuszczone przez cenzurę - opublikowane zostały w słynnej już : „Gazecie Krakowskiej” – gdy red. naczelnym był: Maciej Szumowski.

*   *   *   *   *   *

Kazimiera Iłłakowiczówna, zwana przez przyjaciół Iłłą, urodziła się w 1888 roku, chociaż jej oficjalna metryka pochodzi z roku 1892. Było to wynikiem poplątanych kolei jej losu – nieślubnego dziecka ze sfałszowaną metryką.


Urodziła się w Wilnie jako drugie dziecko Barbary Iłłakowiczówny, nauczycielki, i Klemensa Zana, adwokata wileńskiego, syna Tomasza Zana, przyjaciela Mickiewicza, który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Życie Barbary Iłłakowiczówny stało się wtedy bardzo ciężkie – została sama z dwiema córeczkami, na które z trudem zapracowywała lekcjami. W końcu zachorowała na gruźlicę i zmarła, osierociwszy małą Kazię i jej trochę starszą siostrę Basię. Dziewczynki rozdzielono i oddano do krewnych.


Kazię przygarnęła później pochodząca z arystokratycznej rodziny Plater-Zyberków Zofia Buynowa. Wychowywała ją w swoim majątku na władającą językami pannę z dobrego domu, a później zawiozła ją na pensję do Warszawy. Jednak w jakimś momencie młodziutka wychowanka się zbuntowała... i uciekła spod opiekuńczych skrzydeł przybranej matki. Odtąd będzie już zawsze sama – nie wyjdzie za mąż, bo nie pozwoli jej na to duma i kompleks niepewnego pochodzenia, odrzuci więc oświadczyny Rogera Raczyńskiego z tych Raczyńskich...


Całe międzywojnie to dla Iłły okres wytężonej pracy urzędniczej – przede wszystkim w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale także w Ministerstwie Spraw Wojskowych na stanowisku sekretarki Marszałka Piłsudskiego, której zadaniem było przekopywanie sterty listów i próśb, jakie z całej Polski słano do Marszałka Piłsudskiego.


Z tamtego czasu pochodzi "Ścieżka obok drogi" - książka o Marszałku napisana specjalnie dla siostrzenic poetki. Siostrzenice stały się też adresatkami wierszy dziecięcych Kazimiery Iłłakowiczówny z tomu „Rymy dziecięce”. W tamtych latach Iłła opublikowała wiele tomów poezji i ugruntowała swoją pozycję na rynku wydawniczym. Zawsze jednak była trochę outsiderką – z boku głównych nurtów (tylko na krótki czas związała się ze Skamandrem); osobna, kapryśna, trochę czarodziejka, a trochę zakonnica.


Lata wojny spędziła na tułaczce – w Rumunii i na Węgrzech. Mimo że bardzo chciała wrócić do Polski, udało jej się to dopiero w 1947 roku – dzięki pomocy Juliana Tuwima. Jednak w nowej rzeczywistości trudno jej było znaleźć miejsce dla siebie – nowe Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie chciało jej zatrudnić. Tułaczka zakończyła się ostatecznie w Poznaniu, gdzie poetka zamieszkała w kamienicy przy ulicy Gajowej.


Nie była przez władze mile widzianą osobą, nie udało jej się znaleźć pracy, utrzymywała się z udzielania lekcji języków obcych i tłumaczeń literackich. W latach siedemdziesiątych zachorowała na jaskrę i z powodu niewłaściwej diagnozy i złego leczenia straciła wzrok.


Ostatnie lata życia spędziła w ciemności – uzależniona od ludzi– od sąsiadów z mieszkania przy Gajowej i od lektorek, który dyżurowały przy poetce, znosząc jej kapryśne niekiedy usposobienie i pomagając jej w najróżniejszych sprawach, czasem tak prozaicznych, jak kupno siateczki na włosy czy pozamiatanie pokoju, częściej jednak czytając książki, gazety i listy i odpisując na nie pod dyktando. Dla poetki to były bardzo trudne lata, ale do końca zachowywała hart ducha. Dwa lata przed śmiercią, w 1981 roku otrzymała doktorat honoris causa Uniwersytetu im. A. Mickiewicza. Uroczystość odbyła się w skromnym otoczeniu – w mieszkaniu przy Gajowej, w pokoju zajmowanym przez Iłłę do końca życia, w którym dziś jest poświęcone jej muzeum.


Jak już wspomniałem:  - na początku kształtowana była przez ojca i matkę – a obie te osoby były związane z kolei ze swoimi rodzicami   – ojcem Kazimiery był Klemens Zan, syn Tomasza Zana -  z Promienistych – bliskiego przyjaciela Adama Mickiewicza, a więc Tomasz Zan był jej dziadkiem, a jego syn znajdował się w kręgu Promienistych i przez lata nasiąkał nie tylko atmosferą patriotyczno powstańczą, ale przede wszystkim atmosferą  romantyczną, klimatem i duchem odtworzenia Wiary Przyrodzonej Słowiańskiej i Panslawizmu.


W roku 1910 znalazła się w Krakowie i przez 4 lata studiów polonistycznych i anglistycznych  na Uniwersytecie Jagiellońskim, obracania się w środowisku literackim i artystycznym owej wspaniałej epoki miała po raz drugi bliską styczność i serdeczne związki z tutejszymi Strażnikami Wiary.


Te lata właśnie i kontakty zaowocowały jej postawą feministyczną, artykułami późniejszymi w feministycznym piśmie „Bluszcz” i aktywnym udziałem w międzywojennym ruchu wyzwolenia Kobiet. To że brała udział w tak światłych przedsięwzięciach – które KK wciąż dzisiaj zdaje się kwestionować (równouprawnienie kobiet jest w Kościele Katolickim pustą deklaracją) wcale nie oznacza że była “wrogiem Boga” wręcz odwrotnie była zawsze aktywną Boską Bojowniczką – tyle że innego Boga wyznawała.


Jej pogańska poezja jest przesiąknięta, duchem i wyobraźnią romantyczną, nawiązuje do poezji Adama  Mickiewicza, a niekiedy naśladuje (kontynuuje i  twórczo rozwija) lub parafrazuje język jego ballad.


Pisze się o niej że w drugiej połowie życia, po klęsce II Wojny Światowej, z wielkiego wroga Boga stała się Jego piewczynią. Nie jest to prawda, bo w swoich wierszach zawsze czciła Najwyższego, Nieskończonego, Światło Świata we wszystkich Jego niezliczonych ziemskich emanacjach. To wielkie uwielbienie Przyrody trwa w niej do samego końca i nie trzeba być koniecznie poetą by zrozumieć jak czuła świat.


Kazimiera Iłłakowiczówna nigdy, także w młodości, nie była “przeciwniczką Boga” – jak się ją opisuje – była tylko wrogiem Katolicyzmu, zaściankowego, który nie pozwolił jej rodzicom być ze sobą, który odebrał jej szczęśliwe dzieciństwo, który pochłonął jej matkę wykluczając ze wspólnoty ludzkiej w związku z realizacją jej życiowej miłości. Taka wiara katolicka rzecz jasna nie ma nic wspólnego z humanizmem, rozumieniem potrzeb człowieka, rozumieniem praw Przyrody i Świata, czy z wybaczeniem, które obłudnie i  cynicznie głosi z ambon, o którym naucza, które poświadcza Pismem, ale którego w sobie “z ducha, z istoty” nie nosi i nie zawiera.


Żyła 95 lat i jest moim zdaniem jedną z “cichych” ofiar PRL-u, który ją bezlitośnie sekował, nie publikował jej poezji, a raczej publikował tak rzadko, jakby nie chciano, żeby przestała się czuć poetką, pierwszą Wielką Wieszczką Polskiej Literatury (niedoszłą z Ich Łaski), tylko po to żeby jej uświadomić, ile kosztuje bycie niezależnym od Systemu Władzy….


--------------------------------------------------------------


 „”Kazimiera Iłłakowiczówna - debiutowała w 1905 w „Tygodniku Ilustrowanym” (wiersz „Jabłonie”), w 1911 ogłosiła pierwszy zbiór poezji pt.: „Ikarowe loty”. Wydała m.in. zbiór wierszy: „Kolędy polskiej biedy” (1917), „Trzy struny” (1917), „Śmierć Feniksa” (1922), „Lekkomyślne serce” (1959), ‘Szeptem” (1966). Uhonorowana wieloma nagrodami (m.in. PEN Clubu w 1954 za działalność przekładową, czy państwową nagrodą literacką I st. (1976), w 1981 roku otrzymała tytuł doktora honoris causa UAM w Poznaniu.


Zróżnicowana gatunkowo literatura Iłłakowiczówny – osobista, refleksyjna, krajobrazowa, okolicznościowo-publicystyczna – zajmuje we współczesnej poezji polskiej miejsce odrębne, łącząc swobodnie pewne elementy tradycji, przede wszystkim romantycznej i modernistycznej z nowatorskim rozbijaniem form tradycyjnych, widocznym np. w stosowaniu prozaizmów, elementów lirycznej anegdoty, ironicznego dowcipu, wprowadzeniu konkretnych obserwacji psychologicznych i obyczajowych.


Zbliżona pod tym względem do poezji Skamandrytów, różni się od niej jednak silniejszą nutą tradycyjnej nastrojowości i obecnością pierwiastków religijnych, przejawiającej się np. w parafrazach motywów biblijnych, ewangelicznych, franciszkańskich, kolędowych. Poezję Iłłakowiczówny cechuje przy tym dużą rozmaitość i oryginalność form wersyfikacyjnych, a także swoisty rodzaj stylizacji prymitywizująco-naiwnej, odwołującej się do wyobrażeń ludowych, średniowiecznych i dziecięcych.””

 

(Żródło: Literatura polska. Przewodnik encyklopedyczny. Pod redakcją Juliana Krzyżanowskiego, od 1976 roku - Czesława Hernasa. Warszawa 1984r.; oraz notatek z rozmów i wykładów prof. Artura Sandauera, UW., które publikowałem m.in. w „TK”, „TIM-ie” i „Scenie”).

Kazimiera Iłłakowiczówna


O BOŻE!…


Najpierw jechali długo,

wieziono ich wiosenną szarugą.

…Ilu ich było? Dwa? Pięć? Osiem? Dwanaście tysięcy?…

Pamiętamy ich zbrojnych i hojnych,

pamiętamy młodziutkich przed wojną…


O Boże… Nie myśleć więcej.

Każdy dzień ma swoją pracę.

a tamto – nie powraca.

…A jednak…

O czym myślał, zanim umierał

za  szeregiem walący się szereg?

Będziemy kiedyś wiedzieli,

skoro już wyszli spod ziemi.

Ktoś ocalony cudem,

ktoś schowany przypadkiem w rowie

straszliwą opowieść opowie:

czy szarpały ich ręce brudne?

czy  poszli na rzeź bez oporu?

czy konali wiosennym wieczorem?

czy zabito ich w mroźne rano?

 

O Boże…

Czy im

się pożegnać dano?

Czy do końca, aż kat wystrzelił,

o niczym nie wiedzieli?

 

Jeden był jedynak u matki,

a drugi u ojca ostatni;

a trzeci popełnił zbrodnię

i jeszcze jej nie zamodlił.

U czwartego synek i żona,

piątemu wielkość sądzona…

…Jak to być może?!

a katów przecie także Pan Bóg stworzył…

 

O Boże,

który w jaskółce mieszkasz, co obłoki mija,

i w jastrzębiu, co w locie jaskółkę zabija,

w kwiatuszku – wypieszczonym w cieniu leśnych malin,

i w tych, co i maliny, i kwiat podeptali…

…Który zlatujesz ogniem w pędzącym pocisku

i w mózgu świecisz, co od ciosu się rozpryska…

…Który jesteś – i to mię zdumiewa najwięcej -

jednocześnie w Polaku, Moskalu i Niemcu…

 

O Boże,

z tej wichury, co pali pół świata,

zstąp i zamieszkaj, błagam Ciebie,

nie w dzieciach, nie w kwiatach,

nie w czystych duszach, ani w jasnych wodach,

ale w sercach katów!

 

(1943r.)


Jadwiga Śmigiera - Amfiteatr Flawiusza

$
0
0

Jadwiga Śmigiera

 

Amfiteatr Flawiusza


Jego działalność otwierało uroczyste widowisko, w którym wzięło udział pięć  tysięcy dzikich zwierząt.

Według świadectwa Diona Kasjusza podczas stu dni poświęconych dla uczczenia inauguracji Koloseum zabito około dziewięćset dzikich zwierząt.

Amfiteatr był  wynalazkiem rzymskim. Arena w kształcie elipsy otoczona kilkoma kondygnacjami miejsc dla widzów, pozwalała tłumom bezpiecznie spoglądać w dół i zachwycać się walkami i rzeziami. Tutaj walczyli gladiatorzy, tutaj pokazywano egzotyczne zwierzęta, a potem urządzano ich pogrom.

Koloseum, bo taka jest powszechna nazwa Amfiteatru Flawiusza, w XIII wieku stało się własnością kościoła. W 1744 r. poświęcono go pamięci chrześcijan, którzy ginęli za wiarę na oczach rzymskiej gawiedzi. Wprawdzie w ostatnich latach ogłoszono, że dowody na istnienie związku męczeństwa chrześcijan na tym miejscu są nieliczne, to jednak do dziś na arenie stoi krzyż.

Przed słynnym Koloseum istniały w Rzymie inne amfiteatry, lecz po wielkim pożarze w 64 r.n.e. potrzebny był nowy. I panujący wtedy cesarz Wespazjan rozkazał taki amfiteatr zbudować. Miał on nosić imię jego rodu Flawiuszy i być większy i wspanialszy niż jakikolwiek poprzedni.

Zbudowano go na miejscu jeziora, które znajdowało się w pobliżu wspaniałego Pałacu Nerona. I to prawdopodobnie od stojącego opodal kolosalnego pomnika Nerona – Amfiteatr Flawiusz wziął swą nazwę Koloseum.

Koloseum ma pół kilometra w obwodzie i ponad 55 metrów wysokości, 187 m w najdłuższym diametrze i 155 m w najkrótszym. Zbudowano go rękami więźniów żydowskich - z trawertynu, tufu wapiennego i cegły. Tytus, następca Wespazjana dokonał jego otwarcia w 80 r.n.e.

Na zewnątrz znajdowały się trzy rzędy łuków złożonych, każdy z osobna, z kolumn doryckich, jońskich i korynckich i czwarty rząd ozdobiony pilastrami korynckimi. Elipsa, składająca się z 80 łuków, stanowiła wewnętrzny obwód. Cztery łuki odpowiadające czterem promieniom prowadziły ku wielkiemu korytarzowi otaczającemu całość budowli. Pośrodku jednego ze skrzydeł podium, zwanego suggestum – znajdował się tron imperatora, resztę podium zajmowali senatorzy i rodzina imperatorska. Potem były miejsca dla rycerzy, trybunów cywilnych i wojskowych. Żonaci posiadali własne miejsca, specjalne miejsca należały dla opiekunów młodych, dla rodzin ze służbą, dla plebsu.

Do loży cesarskiej wiodło wejście od północy. Ozdobione było niewielkim dwukolumnowym portykiem przez który wchodziło się do korytarza pokrytego stiukami.

Podczas walk z dzikimi zwierzętami widzów chroniła metalowa krata. Pod podłogą areny znajdowało się wszystko co było potrzebne do spektakli: klatki dla zwierząt, elementy scenografii, magazyny broni dla gladiatorów, maszyneria. W 30 niszach w zewnętrznej ścianie budowli znajdowały się windy do przewożenia gladiatorów i zwierząt na arenę.

Koloseum nie miało dachu, ale w czasie deszczu i burzy było przykrywane olbrzymim płótnem przez marynarzy floty morskiej z Rawenny i Capo Miseno. Obydwie te załogi brały udział w bitwie morskiej, która często odbywała się w Amfiteatrze. Jedną z najsławniejszych bitew przeprowadzonych w Koloseum była rekonstrukcja bitwy morskiej między Koryntem a Korkyrą, w której brało udział 3000 ludzi. Było to za panowania Tytusa.

Budowla była dość skomplikowana, ale sposób budowania zadziwiająco nowoczesny. Przypomina on metodę zastosowaną w XX-wiecznych wysokościowcach ze stali i betonu.

Amfiteatr mieścił 50 tysięcy osób, jednak system schodów i korytarzy pozwalał wszystkim na swobodne przemieszczanie się. Architekci wykazali także ogromne umiejętności projektując sieć przejść i wind, którymi dostarczano dzikie, rozszalałe zwierzęta z klatek pod sceną prosto na arenę.

Każda karta w historii Rzymu związana jest mniej lub bardziej z Koloseum. Stało się ono bowiem symbolem tego miasta i jego życia. Anglosaski mnich i benedyktyn Święty Beda Czcigodny w VIII wieku głosił: „ Dopóki stoi Koloseum, stać będzie także Rzym, kiedy Koloseum przestanie istnieć, nastąpi także koniec Rzymu, a z końcem Rzymu nastąpi koniec świata”.

Po napaści Normanów - z klasycznego i antycznego Rzymu pozostały ruiny. Także Koloseum zostało zburzone i przez szereg lat było kopalnią materiału do budowy prawie całego miasta.

Papież Benedykt XIV /1675-1758/, aby uratować to co jeszcze zostało, postanowił uświęcić stary amfiteatr, odprawiając w nim Drogę Krzyżową i umieszczając w centrum Koloseum Krzyż. Został on usunięty, ale w 1926 r. umieszczono go na nowo w miejscu historycznie związanym z imieniem tysięcy męczenników. Oddali oni życie w imię wiary chrześcijańskiej na oczach tysięcy żądnych krwi widzów.

Najbardziej atrakcyjne widowiska Rzymian zwane ludi circenses powstały prawdopodobnie w ostatnich czasach Republiki. Miały na celu wznieceni ducha walki, pozwalającego Rzymianom czuć się panami świata. Prawdopodobnie one stanowią początek zawodu gladiatorów, którzy byli specjalnie szkoleni do walki zabijając się między sobą na arenie. Walki te z reguły odbywały się w towarzystwie dzikich zwierząt.

Ze zwierzętami też walczono, często nie posiadając żadnej broni.

W igrzyskach dla uczczenia triumfu Trajana nad Dakami brało udział dziesięć tysięcy gladiatorów i jedenaście tysięcy dzikich zwierząt. Podobnie krwawe igrzyska miały miejsce za panowania Probusa.

Wielki Imperator Konstantyn i jego następcy pragnęli położyć kres walkom gladiatorów lecz Rzymianie bardzo się do nich przywiązali. Na początku V wieku przybyły ze wschodu mnich Telemach wszedł na teren Koloseum i wmieszał się niepostrzeżenie w tłum gladiatorów. Zwrócił się do ludu błagając aby zaniechał tych okrutnych walk. Wtedy z tłumu podniosły się protesty i mnich został ukamienowany.

Jednak od tego wydarzenia i na mocy edyktu wydanego w 397 r.n.e. przez Honoriusza igrzyska zakończyły się całkowicie.

W 217 r. n.e. piorun spowodował pożar Koloseum, po którym odbudował go Aleksander Sewer.  Póżniej Koloseum restaurowali  Giordan III i Decjusz /po pożarze od kolejnego pioruna w 250 r.n.e./. Uszkodziły budowlę także trzęsienia ziemi w 429 i 443 r.n.e. Ostatnią próbę odbudowy podjął Teodoryk, potem amfiteatr całkiem zaniedbano.

Ponad 2000 lat po otwarciu Koloseum nadal pozostaje wspaniałym pomnikiem rzymskich osiągnięć, chociaż  jest jednocześnie pomnikiem szczególnego upodobania do okrutnych, krwawych widowisk.

I jeszcze urywki z „Qvo vadis”:

 „Za czasów Nerona weszły w zwyczaj rzadkie dawniej i wyjątkowo tylko dawane przedstawienia wieczorne, tak w cyrku, jak i w amfiteatrach. Augustianie lubili je, często bowiem po nich następowały uczty i pijatyki trwające aż do rana. Jakkolwiek lud przesycony był już przelewem krwi, jednakże gdy rozeszła się wieść, że nadchodzi koniec igrzysk i że ostatni chrześcijanie mają umrzeć na wieczornym widowisku; nieprzeliczone tłumy ściągnęły do amfiteatru. Augustianie stawili się jak jeden człowiek, domyślali się bowiem, że nie będzie to zwykłe przedstawienie i że cezar postanowił wyprawić sobie tragedię z boleści Winicjusza.”

„Jakoż nie czekano już długo. Nagle ozwał się przeraźliwy głos mosiężnych trąb, a na ów znak otworzyła się krata naprzeciw cesarskiego podium i na arenę wypadł wśród wrzasków bestiariów potworny tur germański, niosący na głowie nagie ciało kobiece.”

„Lig trzymał dzikie zwierzę za rogi. Stopy jego zaryły się wyżej kostek w piasek, grzbiet wygiął mu się jak łuk napięty, głowa schowała się między barki, na ramionach muskuły wystąpiły tak, iż skóra niemal pękała pod ich parciem, lecz osadził byka na miejscu. I człowiek, i zwierz trwali w takiej nieruchomości, iż patrzącym zdawało się, że widzą jakiś obraz przedstawiający czyny Herkulesa lub Tezeusza lub grupę wykutą z kamienia. Ale w tym pozornym spokoju znać było straszliwe natężenie dwóch zmagających się ze sobą sił. Tur zarył się również, jak człowiek, nogami w piasek, a ciemne, kosmate jego ciało skurczyło się tak, iż wydawał się do olbrzymiej kuli podobny. Kto pierwej się wyczerpie, kto pierwszy padnie, oto było pytanie, które dla tych rozmiłowanych w walkach widzów miało w tej chwili więcej znaczenia niż ich los własny, niż cały Rzym i jego panowanie nad światem.”

„Wtem głuchy, podobny do jęku ryk ozwał się z areny, po którym ze wszystkich piersi wyrwał się okrzyk i znów zapadła cisza. Ludzie mniemali, że śnią, oto potworna głowa byka poczęła się przekręcać w żelaznych rękach barbarzyńcy.”…

--------------------------------------------------------------------------------------------------

Z Amfiteatrem Flawiuszy mam związane bardzo przykre i bolesne wspomnienie. Rozglądając się dookoła w czasie jego zwiedzania -  stanęłam nieuważnie i skręciłam nogę w kostce.

Na szczęście był to ostatni zwiedzany w Rzymie zabytek i wkrótce wyruszyliśmy w około 40-godzinną drogę powrotną do Polski.

I wtedy pomyślałam sobie, że może to moje skręcenie nogi w miejscu, które jest związane z cierpieniem ludzi i zwierząt nie było przypadkowe…?

---------------------------------------------------------------------------------------------------

Zdjęcie Koloseum z lotu ptaka zostało zeskanowane w włoskiego przewodnika po Rzymie, wydanego dwadzieścia pięć lat temu. Widać na nim jak wielka jest różnica między Koloseum a otaczającymi go budynkami.

Pisząc tekst korzystałam z wielu przewodników po Rzymie, także obcojęzycznych.

Katarzyna Jabłonowska - Dogonić dziadka

$
0
0

Katarzyna Jabłonowska


Dogonić dziadka


Filip Wrocławski Wracając myślami do beztroskich dziecięcych lat, wciąż czuję orzeźwiający chłód porannej rosy, kropliście rozsianej pośród soczystych traw, iskrzącej w świetle wschodzącego słońca niczym oszlifowane diamenty. Słyszę szybkie kroki babci, odbijające się echem od ścian korytarza, a zaraz po tym czułe stuknięcie rączki emaliowanej kanki na mleko, stawianej każdego ranka na drewnianym stole, wypełnionej po brzegi bielusieńkim, słodkawym płynem, który malował jasne wąsy nad moją górną wargą. Widzę niebo tak intensywnie lazurowe, jakby było nasączone koncentratem błękitu. Puszyste obłoki płyną po nim leniwie, dryfują niczym pozbawione sterów okręty, trącane pieszczotliwie mackami wiatru.


Dotykam gęstej sierści psiny, zwiniętej w kłębek tuż obok moich stóp i po chwili biegniemy przed siebie, bezlitośnie demolując harmonię budzącej się łąki. Zrywam czerwone maki, łypiące na mnie czarną źrenicą, gładzę płatki delikatne jak pajęcze sieci. Wtedy głęboko wierzyłam, że swój intensywny kolor zawdzięczają ogromnej ilości wessanej żołnierskiej krwi, która w czasie wojny użyźniała glebę. Mimo owego przeświadczenia, śmierć stanowiła pierwiastek abstrakcyjny, a ja ślepo ufałam, że świat na zewnątrz jest kalką moich dziecięcych wyobrażeń o człowieczeństwie, wiernym odbiciem fantazji, w których kręte, ludzkie ścieżki, chcąc nie chcąc, zawsze wpadały do wielkiej arterii magii i rzeczy pozornie niemożliwych, jak rzeka wpada do morza.


Nazywaliśmy to pomieszczenie stehbunkier, cela do stania. Zrobili cztery takie, w bloku śmierci. Były bardzo małe, niecały metr kwadratowy powierzchni. Naraz upychali czterech albo pięciu ludzi. Właziło się do środka wczołgując przez niewielkie drzwi przy podłodze. Kto tam trafił, musiał stać calusieńką noc i robić pod siebie. Bunkrowali mnie trzy razy z rzędu po całodziennej robocie. Człowiek słaniał się ze zmęczenia i głodu, słaby, chudy jak szkapa. Zasypialiśmy oparci o siebie. Niektórzy mdleli z duchoty i smrodu. Ciemnica jak w grobie, bo to wprawdzie trumna była... Jak się budziłem, te trzy razy, zamiast żywych trupy na mnie leżały, zimne i ciężkie. Cuchnęło ludzkimi odchodami, brudem, potem, ale przede wszystkim śmierć było czuć. Wszędzie, ale się przywykło. Potem otwierali drzwi przy podłodze i trzeba było te trupy przecisnąć, a samemu na końcu wyjść. Takie kary nam wymyślali.


- Kaśka, szybko, zaraz jedziemy! - mama, na zmianę burcząc złowieszczo i żałośnie kwiląc, biegała półnaga między pokojem dziennym a sypialnią, w których dzięki przyrośniętej do jej osoby psychotycznej dystrakcji, urządziła z rzeczy codziennego użytku istny tor przeszkód. - Kurwa mać, jak zwykle wszystko muszę zrobić sama! Kurwa, gdzie ten pierdolony prezent!


Ton głosu rodzicielki bił na alarm zwiastując awanturę, dlatego czując na plecach duszne tchnienie nadciagającej burzy, pośpiesznie wciągnęłam białe podkolanówki, których szczerze nienawidziłam i czym prędzej wybiegłam z domu. Rozkoszne ciepło letniego popołudnia otoczyło mnie subtelną mgiełką, tuliło i delikatnie kołysało, jakby czuło dziecięce utrapienie.


Odkąd sięgam pamięcią, nerwowe pokrzykiwanie nadąsanej mamy wprowadzało w moje kiełkujące jestestwo specyficzny rodzaj niepokoju i dopóki nie dostrzegłam uśmiechu odkształcającego jej usta wygięte grymasem złości, dopóty drżałam w obawie o przyszłość własną i całej rodziny. Obcowanie z niestabilną emocjonalnie osobą i częste padanie ofiarą jej niekontrolowanych wybuchów rozpaczy pomieszanej z agresją sprawiły, że strach przylgnął do mnie niczym pijawka, której nie mogłam oderwać od własnego życia przez długie lata.


Tata siedział już za kierownicą naszego rozklekotanego Fiata 126P, wystukując palcami rytm melodii, która wybrzmiewała w jego kiwającej się głowie, a każdą kolejną frazę akcentował silniejszym bujnięciem tułowia w przód. Wpełzłam na tylne siedzenie i ścisnąwszy w dłoniach okrągłe zawiniątko, poczęłam dręczyć samą siebie natrętnymi pytaniami: Czy moi rodzice się kochają, czy mama kocha tatę i na odwrót, czy kochają mnie, babcię itd. A może tata pije przeze mnie?


Dziecięce rozważania spłoszył widok matki, która niczym pocisk balistyczny cięła przestrzeń dzielącą ją od samochodu. Po chwili ciepła, kobieca dłoń szarpnęła gwałtownie klamkę jakby chciała zrobić w samochodzie ogromną wyrwę, i otworzywszy drzwi, pchnęła je tak wściekle, że z głuchym trzaskiem odbiły się od przedniej części karoserii i wracając uderzyły mamę w plecy. Usłyszałam ciche syknięcie, po czym drzwi malucha zamknęły się z podobnym impetem, a przede mną wyrósł natapirowany, ociekający lakierem kołdun włosów, zasłaniając błękit spozierający przez przednią szybę. Podróż upłynęła na słownych utarczkach moich cudownych rodziców. Tak, cudownych, gdyż dla mnie byli najwspanialszymi ludźmi na całym świecie.


Człowiek był zły na siebie, że tyle przykrych słów kochanej osobie powiedział, że miał jakieś grymasy o błahostki. Patrzyło się na ludzi wokół, padających jak muchy i myślało o tych, co w domu zostali. Czy żyją, czy płaczą jeszcze za tobą? Tęskniłem bardzo za moją Anielą, za jej serdecznym uśmiechem, za niewidzącymi oczami, w których odbijał się świat. I przeklinałem sam siebie, że ją kiedyś za ramię szarpnąłem. Czasem, głęboko, w duchu prosiłem, żeby Bóg dał znowu poczuć chłodną dłoń Anieli na twarzy, badającą każdą zmarszczkę. Potem przepędzałem te myśli daleko od siebie, bo bolało za bardzo, bo przecież tutaj człowiek nie był pewien następnej minuty, ba, sekundy. Śmierć łasiła się o nasze nogi jak przymilna kotka, mamiła, by później szponiastymi pazurami wyrwać serca.


Przyjęcie urodzinowe babci odbywało się na dworze, dzięki czemu solenizantka miała niepowtarzalną okazję, by wynosząc z kuchni na zewnątrz naczynia pełne jedzenia, pobiegać nieco i zmęczyć się bardziej niż zazwyczaj. Ojciec został ulokowany pomiędzy dwiema siostrami ciotecznymi, które przytulając głowy do jego cherlawego torsu, co rusz trącając łokciem, ćwierkały jazgotliwie, przywodząc na myśl rozwydrzone perliczki. Dla mnie i mamy, ku naciąganej rozpaczy wszystkich zebranych, jak zwykle zabrakło miejsca przy dużym stole. Pośród dramatycznych jęków, mocno przesadzonych i nieszczerych, usiadłyśmy przy niskim, dziecięcym stoliczku, dosztukowanym do głównego niczym ogonek przypięty na pineskę do ciała Osiołka z Kubusia Puchatka. Cieszyło mnie niezmiernie owo stolikowe wygnanie, gdyż nie przepadałam za krewnymi ojca, a jeszcze bardziej za ich wścibskimi pytaniami. Z kolei mama wyglądała na bardzo urażoną, co ochoczo manifestowała posyłając ojcu zajadłe spojrzenia.


- Kaśka, jak tam w szkole? - zagrzmiał Antoni, ojczym taty. Jako, że byłam jedynie przyszywaną wnuczką, mało oryginalne pytanie świadczyło o najwyższym stopniu zainteresowania moją osobą.


- Dddd...dddododo...dododo.....ddddooodo – w głowie, która nagle stała się wydmuszką, stukotały powtarzane głoski i sylaby, a spocone dłonie międliły tłumoczek skrywany pod blatem. Słyszałam jedynie swój urywany głos przypominający rzężenie pogniecionej taśmy magnetofonowej, więc nie patrząc na twarze gości, zrobiłam krótka pauzę, by zaczerpnąć powietrza. Powiesz, dasz radę, nikt się nie śmieje, pomyślałam. – Doooo...dooobrze.


Ufff, udało się, odetchnęłam z ulgą. Dźwięki rzeczywistości powoli wygrzebywały się spod poszatkowanych słów majaczących wstydem i napastliwie łomocząc w moją świadomość jak w zamknięte drzwi, próbowały wtargnąć do środka.

- ...ego on... ...ak dziwnie gada? - pytanie siedmioletniego Mateusza przeszyło kłopotliwą ciszę, która zaległa po wygłoszeniu przeze mnie najdłuższego słowa świata. Mama, rumiana na twarzy niczym dojrzała jesień, gotując się do ataku, złożyła w dzióbek wąskie usta. Zapewne miała intencję wycedzenia riposty w stylu „Zamknij się, mały idioto”, jednak werbalizacja zamysłu utknęła w napompowanej złością krtani, sprężynując pomiędzy strunami głosowymi.


Tymczasem babcia Krysia, chcąc rozładować duszną atmosferę, uśmiechnęła się szeroko i rzuciła w kierunku wnuka:

- Matijas niedługo jedzie do Niemiec, prawda? Matijasku? - chłopiec ignorując babciną zaczepkę, bez słowa pognał przed siebie wymachując drewnianym mieczem.
- Tak, wyjeżdżamy, na stałe. W Niemczech będzie nam się dobrze żyło, o wiele lepiej niż tutaj - rzekła stanowczo ciocia Iwona, wyraźnie dumna z podjętej decyzji, po czym zanurzyła widelec w ogromnej sztuce mięsa.

- Między tymi kurwami zachciało wam się żyć i umierać? - ochrypły głos wypłynął spod zasłony fertycznych gałęzi płaczącej wierzby, a jego ciężar począł krążyć nad zebranymi niczym sęp nad padliną.

- Oj, tato... - westchnęła babcia Krysia i utkwiła wzrok w talerzu pełnym kleistego sosu. Zawodzące, pełne boleści jęknięcie starego krzesła poprzedziło ukazanie się mizernej sylwetki dziadka Stefana, wspartej o zdezelowaną laskę.

- Powinno się te kurwy wybić wszystkie, co do joty – wysyczał kuśtykając w kierunku drzwi wejściowych. Na zgarbionych plecach starca przykucnęły spojrzenia kilkunastu par oczu, czyniąc jego umykające życie jeszcze cięższym. Nie powiódł za siebie wzrokiem ani razu, a po kilku minutach zniknął we wnętrzu domu z czerwonej cegły, pchany ciszą i niezrozumieniem.

- Tadek dzisiaj umarł – wydukała babcia Krysia kajającym tonem, po czym brzęk naczyń i sztućców znów wypełnił przestrzeń.

- Momomooogę do tototoooaleeety? - szepnęłam, przyciskając wargi do ucha mamy. Widząc delikatne skinienie głowy z osadzoną na niej włochatą sztywną chmurą, niepostrzeżenie wysunęłam krzesło i ruszyłam śladami dziadka.


Tadek zachorował. Źle to wyglądało. Nadszedł dzień, że nie mógł rano wstać z buksy. Kazali nam zanieść go do leichenhalli. Na pewną śmierć, bo ciała z trupiarni ładowali na samochód, a później prosto do pieca. A on jeszcze dychał, licho, ale dychał. Ukryliśmy go między trupami, w kącie, tam gdzie były świeżaki dopiero co wyciągnięte z gaskammery. Następnego dnia poszliśmy sprawdzić, czy jeszcze żywy, czy go w popiół nie zamienili. Był i dychał. Wróciliśmy z wodą i znowu się go przełożyło jak najdalej od wejścia. Codziennie tam łaziliśmy, z wodą, a później z chlebem i zupą. Za każdym razem przesuwaliśmy Tadka na koniec kolejki do pieca. Przeżył.


Pokoik seniora Stefana mieścił się na piętrze i prowadziły do niego strome schody, które staruszek pokonywał zadziwiająco szybko. Nawet dla mnie, jedenstoletniej zwinnej dziewczynki, dogonienie dziadka w drodze na szczyt było trudnym zadaniem. Pewnie miałam za małe stopy i zbyt krótkie nogi.


Kiedy zajrzałam do izdebki, dziadek stał przy oknie, zastygły niczym marmurowy posąg, i uważnie śledził delikatne wirowanie szeleszczących na wietrze liści. W prawej dłoni trzymał żarzącego się papierosa, którego dym oplatał mlecznymi wstęgami skuloną, wątłą postać starca. Z zamiarem niedewastowania ciszy przekroczyłam próg, jednak skrzypiąca podłoga uroczyście zaanonsowała moje odwiedziny.


- Kasiunia, dziecko drogie, wejdź! - usłyszałam ciepłe zaproszenie, po czym dziadek spoczął na skraju tapczanu, należącego wraz z taboretem i niewielkim regałem do zioru sprzętów z trudem obejmowanych przez ciasną klitkę. Ilekroć zaglądałam do jego lokum, zadawała sobie pytanie, dlaczego z tylu dużych pokoi mieszczących się w domu z czerwonej cegły, najstarszemu w rodzinie przydzielono najmniejszy. Dziwne.


Pośpiesznie wysupłałam ze ściskanego od dwóch godzin zawiniątka okrągły przedmiot w kolorze miedzi i rozanielona wręczyłam staruszkowi. Popielniczka, po dokładnych oględzinach, została ulokowana za szybką, na specjalnej półeczce, w gronie innych popielniczek, które sprezentowałam wcześniej dziadkowi. Miał już całą kolekcję, a ja byłam z niej dumna.

- Nie zapominasz o mnie, dziękuję - dłoń dziadka czule rozczochrała moją grzywkę. - Twoje serduszko jest ze złota, masz w piersi wielki skarb. Nie pozwól złym ludziom, by go ukradli, a w zamian wstawili zimny kamień.


Słowa dziadka zapadły głęboko w moją pamięć, jednak od tamtego letniego popołudnia musiał upłynąć szmat czasu nim zrozumiałam ich sens. Wówczas nieistotnym stał się fakt, że dziwnie gadam, drobnostką okazał się bujny zestaw tików towarzyszący moim kwiecistym wypowiedziom. Poczułam własne istnienie i właśnie to było najważniejsze.


Kilka godzin później stałam z dziadkiem Stefanem przed gołębnikiem, trzymając w dłoniach pierzastą istotę, pulsującą szybkim rytmem bijącego serca. Zachodzące słońce zakwitło herbacianą różą, a płonące jęzory lizały nasze skupione twarze. Frywolny wietrzyk krążył dookoła i zaczepnie skubał ubrania. Powykręcane starością place dziadka, trzęsąc się niemiłosiernie, wiązały białemu gołębiowi, najpiękniejszemu z całej hodowli, czarną wstążeczkę na nóżce. Gorejący karmazynem blask snuł się po sędziwej, zmarszczonej skórze muskając przebarwienia, znamiona, resztki włosów i blaknący tatuaż, bardzo prosty, składający się zaledwie z sześciu cyfr. Numer...


- Gotowe. To nasz prezent dla Tadka. A teraz unieś ramiona wysoko w górę i uwolnij ptaszynę. Niech leci daleko – rzekł dziadek Stefan.

Zrobiłam podług jego prośby, a gołąb poszybował wysoko między rubinowe obłoki, jak ludzkie życie ulatujące wraz z dymem buchającym z pieców krematoryjnych.
- Ggggdzie on popopolecccci? - zapytałam.

- On zabiera nasze smutki i leci do nieba, dziecino, ale najpierw do Auschwitz...

Z podróży w przeszłość wyrywa mnie rozpaczliwy krzyk. Przeszywa pozorny spokój bladego poranka niczym zatruta włócznia. Są blisko, myślę.

- Bestialsko mordują, gwałcą, podpalają domy. Otoczyli gminę, nie da się uciec – usłyszałam wczoraj, ale informacja wpadła w moją głowę jak w studnię bez dna.


Gdy zeszłam do ciemnej piwnicy, w której ukrywała się moja rodzina, oznajmiłam z uśmiechem na twarzy, że już niedługo przyjdzie wybawienie. Mąż, matka, córka z zięciem i dwoma synami, padli sobie w ramiona. Podczas kolacji złożonej z cebuli i ziemniaków radośnie chwyciliśmy się za ręce i dziękowaliśmy Bogu za cud. Widząc nadzieję w oczach najbliższych mięłam w duszy własny strach. Nie oddam ich, nie oddam nikomu ich życia, powtarzałam w myślach. Na dobranoc przygotowałam napój z resztek cukru i kilku kropel czarodziejskiego płynu, który miał odmienić losy mojej rodziny. Leżeli szczęśliwi na materacach pod zimną ścianą, a ja podawałam szklaneczki. Pół godziny później było już po wszystkim. Ciała obsypałam aksamitnymi płatkami kwitnących czereśni, po czym wtuliłam głowę w stygnące ramię mojego męża.


Śniłam, że gonię dziadka Stefana pokonując strzeliste schody, pnące się wysoko w górę, jak pomost łączący piekło z niebem, usiany kadrami z mojego życia. Znowu miałam małe stopy i głowę pełną marzeń. Byłam już bardzo blisko, słyszałam stukot obdrapanej laski.


- No pokaż się, Kasieńka. Serduszko pompuje złoto, nie truciznę i jad...

Pamięć, montując film z dzieciństwa wybiera momenty, w których dusza ludzka wzniosła się na emocjonalne wyżyny i człowiek doznał czegoś szczególnego. W moim przypadku rytuał przed gołębnikiem był właśnie taką chwilą, cudownie magiczną, zasługującą na podium. Dlatego za każdym razem, gdy wydarzyło się coś niedobrego, gdy dusił smutek i boleść, z zamkniętymi oczyma wysyłam w myślach wiadomość specjalną, do dziadka Stefana, zaklętą w białej synogarlicy z czarną kokardką na nóżce. Jednak dzisiaj nie muszę przymykać oczu, by posłać gołębia w przestworza, dzisiaj nie może wydarzyć się już nic złego.


Zatem siedzę na dachu domu rodzinnego, a obok stoi klatka z gruchającymi niespokojnie cukrówkami. Z całej hodowli zostało tylko sześć, reszta wylądowała w kociołku, część wymieniliśmy na leki, mydło, cebulę i zapałki. Woń kwitnących czereśni zagarnęła dla siebie powietrze, walcząc z oddechem śmierci. Patrzę w dal, poszarzałą od dymiących zgliszczy, i maluję w duszy obraz idealnego świata, przecierając myślami zakrwawione okna. Otwieram klatkę z uwięzionym wewnątrz życiem i śledzę gołębi taniec wśród żałobnego świtu. Sięgam do kieszeni i zaciskam brudne palce na chłodnym szkle. Buteleczka z czarodziejskim płynem.

- Nnnnana zzzdrowie – szepczę.

 


Krzysztof Lubczyński rozmawia z piosenkarką, ALICJĄ MAJEWSKĄ

$
0
0

Krzysztof Lubczyński  rozmawia z piosenkarką, ALICJĄ MAJEWSKĄ


Miała być Pani pedagogiem…


- Tak, natchnęło mnie do tego w moim macierzystym Liceum Ogólnokształcącym imienia Tomasza Zana w Pruszkowie. Z takim też zamiarem wybrałam i ukończyłam Wydział Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Jednak już na studiach uchwyciła mnie piosenka i moje plany diametralnie się zmieniły. Występowałam wtedy w klubie „Czarny kot” z koleżanką Anną Pietrzak.


Interesuje się Pani jeszcze, choć trochę, wyuczoną dziedziną?


- Tak, choć oczywiście z zewnątrz. Mimo, że niegdysiejsza wiedza nabyta na studiach mocno mi już z pamięci wywietrzała, to zostało mi coś z tamtych zainteresowań. Zazwyczaj zwracam uwagę na treści z tej dziedziny. Może to trochę ciekawość tego, co by mnie spotkało gdyby spełnił się mój zawodowy los pedagogiczny?


Nawet nie zapytam, czy jest Pani zadowolona, że poszła Pani zupełnie inna drogą…


- Nie sposób żałować, ale w dawnych latach miałam w tyle głowy świadomość, że gdyby nie powiodło mi się w branży muzycznej, zawsze mam w odwodzie wyuczony zawód. Ludzie mówią, że jestem otwarta, pogodna, a to cechy na pewno potrzebne dobremu pedagogowi.


Zadebiutowała Pani na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze w 1968 roku…


- Tak, był taki festiwal, rzadko dziś wspominany. Wylansowano tam sporo autentycznych przebojów. Jego poziom był różny, jak każdego festiwalu. Jak wszędzie pojawiała się tandeta i utwory dobre, wartościowe. Ja mam do niego ciepły sentyment właśnie dlatego, że kojarzy mi się z młodością, z moimi początkami piosenkarskimi.


Pierwsza połowa lat siedemdziesiątych to dla Pani występy solowe w popularnym wtedy zespole „Partita” i występy w teatrze na Targówku….


- Pracowałam z trzecim i ostatnim kierownikiem Antonim Kopffem. Jednak dość szybko przestawiłam się na śpiewanie solowe i nie doczekałam w „Particie” jej rozwiązania w 1976 roku.


Kluczowym dla Pani kariery był rok 1975, bo wtedy zdobyła Pani w Opolu główną nagrodę za piosenkę „Bywają takie dni”, do muzyki Jerzego Derfla i słów Ireneusza Iredyńskiego…


- Lata siedemdziesiąte, to apogeum popularności festiwalu opolskiego, dobry okres dla polskiej piosenki. To z tamtego okresu pochodzi znaczna część największych przebojów. Cieszę się, że zapisałam kilka kartek w tamtych kalendarzach. Tak jednak czuję z perspektywy lat, bo wtedy czułam przede wszystkim tremę, ogromny stres, lęk przed kompromitacją i presję osobistej ambicji. Pamiętam jedną z koleżanek, która pięć razy wychodziła na scenę i nie mogła przypomnieć sobie tekstu. My nie byliśmy młodzieżą tak pewną siebie, jak dzisiejsza. Pamiętam też pośpieszne przymiarki kreacji, strojów, w których miałam wystąpić.  No i pierwszy występ, debiut, jeszcze z zespołem „Partita” na bodajże dziesiątej edycji Opola. Pamiętam też jak z wysiłku zachrypły „Alibabki”. Dziś bawi mnie to, co wtedy mówiono, że „to już nie to Opole, nie ta atmosfera, że kiedyś to były festiwale”. (śmiech) Zabawnie to brzmi z dzisiejszej perspektywy. Człowiek ma zazwyczaj skłonność do idealizowania przeszłości i lekceważenia czasu teraźniejszego.


Czy to artystyczne, piosenkarskie emploi, które Pani ukształtowała było rezultatem świadomego wyboru czy kształtowało się w jakimś stopniu niezależnie od Pani?


- Trochę tak i trochę tak. Na pewno od młodości leżała w mojej naturze potrzeba przeżywania silnych, podniosłych emocji, jakiś rodzaj pociągu do tragizmu, nawet do patosu. I pewnie sporo jest tego w niektórych przynajmniej moich piosenkach. Jednak bardzo wpłynęła na mnie wieloletnia już, 37-letnia współpraca z kompozytorem Włodzimierzem Korczem, moim przyjacielem. To on także w dużym stopniu mnie uformował, komponując tak, by jak najlepiej odpowiadało to mojemu typowi osobowości, barwie głosu, stylowi bycia na estradzie.


Kiedy Opole startowało, miała Pani 15 lat i była Pani uczennicą. Zapamiętała Pani coś z tamtego okresu ?


- Niewiele. Na pewno nie pamiętam pierwszego festiwalu  i chyba kilku pierwszych. Poznałam je dopiero z materiałów Polskiej Kroniki Filmowej. Powód był prosty – w moim domu, podobnie jak w ogromnej części domów w Polsce, nie było jeszcze wtedy telewizora. A tego, co dochodziło z radia, może słuchałam mimochodem, ale na pewno nieuważnie.


Jest Pani jedną z najbardziej znanych indywidualności w historii polskiej muzyki rozrywkowej, w tym opolskiego festiwalu. Co najmocniej go charakteryzuje?


- Nie sposób tego ująć w jedną kategorię. Wydaje mi się jednak, że jedną z najważniejszych cech Opola było znaczenie, jakie przykładano do tekstu piosenki. Nie umiem powiedzieć czy był w świecie drugi festiwal, gdzie przyznawana byłaby nagroda za tekst w kategorii Piosenki Literackiej. Jeśli nawet był, czy jest, to z całą pewnością było to i jest rzadkie zjawisko. Fenomenem opolskim i polskim zarazem było to, że przebojami zostawały piosenki nie niszowe, ale masowe przeboje, że wspomnę moje „Kocham cię życie”, „Zielono mi”,  czy „Jaskółkę” Stana Borysa, piosenki „Skaldów”, „Czerwonych Gitar”, Marka Grechuty, Czesława Niemena, przeboje Maryli Rodowicz, która miała szczególny dar do przebojów i setki innych utworów, które są nie tyle tekstami użytkowymi, lecz poezją, wierszami.


Czy przy zapraszaniu do Opola utworu brano pod uwagę bardziej wykonawcę czy walory tekstu i kompozycji?


- Jednego nie da się oddzielić od drugiego, ale pamiętam, że właśnie często pytano, czyj jest tekst, o czym i tak dalej. Teksty były nadsyłane do opolskiej komisji. Jury je oceniało, a potem wykonawcy, którzy już zaistnieli wcześniej, mogli sobie teksty wybierać. Pamiętam, że i ja miałam taką możliwość jako debiutantka, choć dopiero na końcu.


Czym jest Opole dziś, po półwieczu?


- Nie jest tym samym co trzydzieści czy czterdzieści lat temu. Świat się zmienia i wszystko się zmienia. Dziś są dziesiątki telewizyjnych kanałów, internet, wielokrotnie więcej festiwali, rynek muzyczny wielokrotnie większy. Opole nie może więc już odgrywać takiej roli jak przed laty, ale na zawsze pozostanie wzorcem dobrej piosenki. Po prostu trochę ginie w tej masie, jaka jest zewsząd oferowana. Mówiłam o tekstach. Były one nie tylko poetyckie, ale także wyszukane stylistycznie, wieloznaczne, subtelne, pełne podtekstów. Dziś w tekstach dominuje styl „kawa na ławę”, prosty, za prosty i pewnie dlatego dzisiejsze utwory mniej wzruszają. Myślę, że różnica między czasami dawnymi a obecnymi jest i taka, że kiedyś to Opole tworzyło style muzyczne, nadawało ton światu muzycznemu, lansowało wzorce, a dziś jest raczej odwrotnie – to Opole wchłania to, co jest na zewnątrz.


Pani generacja wokalistów, instrumentalistów, kompozytorów, tych, dla których apogeum aktywności i popularności przypadło na lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte, ciągle znajduje publiczność. Wasze piosenki są ciągle lubiane i na nowo wykonywane mimo szybkiej zmiany mód i trendów. Gdzie jest tego przyczyna?


- Odpowiedź jest po części zawarta w Pana pytaniu. Dziś moda w muzyce jest fetyszem. My do tego nie przywiązywaliśmy takiej wagi. Ja na  przykład nie mogę powiedzieć, że mój repertuar jest modny. Ba! On nigdy nie był modny. Był niemodny nawet wtedy, gdy powstawał. Ale przecież o wielu z moich piosenek mogę bez fałszywej skromności powiedzieć, że są dobre. A modne nie zawsze znaczy dobre. Poza tym w mojej generacji wykonawców  było wiele wyraźnie zarysowujących się indywidualności, o specyficznej barwie głosu, osobowości estradowej. I może jeszcze jedno. Mam taką dewizę: „Dobra piosenka, to znana piosenka”. Rozumiem przez to, że nasze piosenki nie przelatywały w niebyt, jak większość dzisiejszych, jak jętki jednodniówki. Były słuchane latami. Słuchacze, zwłaszcza średniego pokolenia, mieli czas je polubić. A polubili, bo były dobre.  Jak widać, nierzadko chętnie sięga po nie także dzisiejsza młodzież muzyczna. To też dowód, że nasze piosenki były dobre. Bo kto by sięgał po liche starocie?


Dziękuję za rozmowę.


Alicja Majewska - ur. 30 maja 1948 we Wrocławiu. Jedna z najpopularniejszych indywidualności polskiej wokalistyki estradowej. Stale współpracuje głównie z kompozytorem Włodzimierzem Korczem i autorem tekstów Wojciechem Młynarskim. Wykonywała też m.in. teksty Ernesta Brylla. Uhonorowana „Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Pojawia się w roli siebie samej w epizodach dwóch odcinków serialu „07 zgłoś się”, Do jej głównych przebojów zaliczane są m.in. „Jeszcze się tam żagiel bieli”, „Świat w kolorze nadziei”,  „Być kobietą”, „Odkryjemy miłość nieznaną”.

Marek Różycki jr. - ALEKSANDER hr. FREDRO – jest w świetnym humorze…

$
0
0

Marek Różycki jr.

 

ALEKSANDER hr. FREDRO –

jest w świetnym humorze…

 

 

W TYM ROKU OBCHODZIMY 220. ROCZNIĘ URODZIN ALEKSANDRA hr. FREDRY (1793 – 1876).

 

                                                             

 

Lepiej jest sto łez otrzeć,

                                                              jak jedną wycisnąć…

                                                               ALEKSANDER hr. FREDRO

 

Co dzień mamy do czynienia z paradą paradoksów, absurdów, nonsensów. Z braku innego zasilania podłączam się pod te niedorzeczności i czerpię z nich całą moją radość życia oraz chęć do jego przetrwania. (Filozofia to doraźna, na miarę... czasów).  Nie ukrywam – uprawiam radość życia, jak cesarz chiński ogrody. Bawię się kosztem innych (nie ja płacę rachunki). Mogę więc zakrzyknąć: O paradoksie... Kocham Cię życie!


Tak się jakoś składa, że lgnę do ludzi – mistrzów w dyscyplinie zwanej „gonitwą myśli”. Atmosfera naszych spotkań bliska jest tej na Służewcu. Ktoś rzuca hasło – bomba idzie w górę i gonitwa rozpoczęta. Emocje wielkie, bowiem nie sposób przewidzieć jakąkolwiek kolejność, ustalić „porządek” myśli w tych gonitwach. Bywa przecież, że faworyt (taki czarny koń myśli) odpada na początku dystansu, a do mety (naszych rozważań i wyborów) dobiega niepozorny siwy wałach, który przypadkiem tylko znalazł się w stawce. Od początku mego świadomego życia – a jednak!... – postawiłem na ALEKSANDRA hr. FREDRĘ... 

Najwybitniejszy komediopisarz polski XIX wieku, twórca oryginalnej polskiej komedii, poeta i pamiętnikarz. Znał doskonale teatr europejski i do jego tradycji świadomie i umiejętnie nawiązywał w swoich utworach komediowych. A ja uwielbiam markowe… komedie!...

ALEKSANDER FREDRO urodził się w majątku rodzinnym w Surochowie koło Jarosławia i spędził dzieciństwo na galicyjskiej prowincji niedaleko Lwowa.

Naukę rozpoczął w domu pod kierunkiem cudzoziemskich i rodzimych nauczycieli. Nigdy nie uczęszczał do szkół publicznych. Kształcenie w domu posiadało swoje zalety – było wszechstronne i rozwijało jego indywidualne zdolności  i zainteresowania. W domu rodziców Aleksandra panowała atmosfera kultu przeszłości, ale nie pomijano nowych prądów w kulturze europejskiej. Przenikały pod ich dach hasła oświecenia. Rodzice dawali dzieciom wielką swobodę w wyborze zainteresowań i przyjaciół.

W takiej atmosferze wzrastał młody Aleksander, młodzieniec o naturze milczącej i skrytej. Nazywano go w gronie rodzinnym „staruszkiem”…. Aleksander nie pilnowany zbyt surowo, nie przykładał się do nauki. Po śmierci żony, ojciec Aleksandra przeniósł się z rodziną do Lwowa. Opiekę nad dziećmi  objął guwerner Płachetko. Aleksander jako kilkunastoletni chłopiec zaczął uczestniczyć w życiu towarzyskim Lwowa. Składał i oddawał – w imieniu rodziny – wizyty, chodził na bale, odbywał spacery z przyjaciółmi, jeździł konno. Od młodzieńczych lat (16.-tu lat!) związany był ze służbą wojskową. Dojrzewała w nim myśl o potrzebie walki z zaborcą i odbicie tego: „Co nam obca przemoc wzięła”.

Wstąpił na ochotnika do wojska Józefa Poniatowskiego.  Brał czynny udział w kampanii moskiewskiej Napoleona w 1812 r. Otrzymał wówczas bardzo wysokie odznaczenie  - Order  Virtuti Militari. Następnie – już jako  oficer  ordynansowy w sztabie cesarza - przebył całą kampanię 1813 – 1814 roku: od bitwy pod Dreznem i Lipskiem aż do Paryża. W  1814 roku odznaczony został  Krzyżem Legii Honorowej. Po klęsce Napoleona w Rosji młody Fredro dostał się do niewoli, gdzie zachorował na tyfus. Kiedy udało mu się uciec, powrócił  w rodzinne strony, zamieszkując w majątku Beńkowa Wisznia a następnie we Lwowie.

Powrócił znacznie bogatszy o wojenne doświadczenia i przeżycia. Obdarzony świetną pamięcią - notował w niej wydarzenia, których był świadkiem. Później opisywał we wspomnieniach to, o czym inni woleli milczeć – zło i nieudolność w armii, nieporadność dowódców, zabawy i maskarady oficerów. Obok wielkości bezimiennego żołnierskiego bohaterstwa,  widział również Fredo i tchórzostwo, i małość, i trwogę, i niesubordynację… Później opisuje to w pamiętniku „Trzy po trzy”, który artyzmem nie ustępuje jego najlepszym komediom.

Po powrocie z wojny prowadził ziemiański tryb życia urozmaicony polowaniami. Żołnierska przygoda stała się zamkniętą stronicą w jego biografii. Bywał częstym gościem w domu wdowy po swym dowódcy A. Potockim. Kochał z wzajemnością ich córkę Karolinę, ale matka wybrała jej innego mężczyznę.

Spotkania towarzyskie, gra w karty do świtu, bale, rauty, miłostki i miłości – to tylko jedna strona wizyt Fredry we Lwowie. Druga – to poszukiwanie i nawiązanie kontaktów z twórczym środowiskiem miasta. Szukał Fredro przyjaciół wśród ludzi teatru oraz… „ludzi pióra”.

Z Galicją i zaborem austriackim związane było całe jego dalsze, długie życie: prywatne i publiczne (szczęśliwe małżeństwo wieńczące dziesięcioletnie(!...) starania o rozwód ukochanej z jej pierwszym mężem, działalność poselska w Sejmie Stanowym, członkowstwo Akademii Umiejętności w Krakowie). W latach 1850 - 1855 - z niewielkimi przerwami - przebywał po raz drugi we Francji (gdzie po powstaniu węgierskim znalazł schronienie jego syn, także komediopisarz lecz niższego lotu).

Był człowiekiem pełnym wewnętrznych sprzeczności: aktywny i zaangażowany w sprawy publiczne, szukał zarazem samotności i przejawiał skłonność do mizantropii. Ostatnie lata życia, naznaczone chorobami, spędził z dala od świata w ścisłym gronie rodzinnym.

Twórczość Fredry, o wyraźnie realistycznym charakterze, rozwijała się niezależnie od współczesnych mu prądów literackich. Obok obserwacji życia duże znaczenie miało dla jej kształtu obcowanie Fredry z paryskimi teatrami podczas obu pobytów we Francji, a także ze sceną lwowską, w repertuarze której obok dramatów Szekspira i Schillera znajdowały się także sztuki: Moliera, Marivaux, zaś z początkiem lat trzydziestych postoświeceniowe komedie, opery i wodewile.

Poprzez teatr czerpał Fredro z europejskiego dziedzictwa kulturowego, zarówno z nurtu klasycznego jak i plebejskiego (komedii dell`arte). Stąd w intrydze scenicznej jego różnogatunkowych sztuk - komedii, muzycznych wodewili, fars - pojawiają się: przebieranki, zamiany ról i przywdziewanie masek oraz różnego rodzaju nieporozumienia. Pewne rysy budowy jego utworów - szczególnie wczesnych (Pan Geldhab 1818, wyst. 1821; Cudzoziemszczyzna 1822, wyst. 1824), ale w pewnym stopniu dotyczy to też późniejszych (Zemsta 1832-1833, wyst. 1834; Dożywocie 1835, wyst. 1835) - pozwalają odnosić je do komedii polskiego Oświecenia, kontynuującej tradycje teatru Molierowskiego.

W centrum tych komedii znajdują się postaci-typy, określone znaczącymi nazwiskami: Raptusiewicz, Milczek, Birbancki tak, jak u Moliera: „Skąpiec” czy „Świętoszek”. W utworach Fredry (nie romantyka, ale komediopisarza okresu romantyzmu, z jego zainteresowaniem głębią indywidualności) zanika jednoznaczność ludzkich charakterów, człowiek i świat są bardziej skomplikowane niż w tradycji klasycystyczno-oświeceniowej czy też nurtu plebejskiego. Niejednoznacznościom służą wprowadzane często niedopowiedzenia, które niejako uniwersalizują jego Przesłania i Zapisy.

W twórczości Fredry wyróżnia się dwa okresy. W pierwszym, trwającym do roku 1835 powstały najlepsze komedie: „Pan Jowialski” (1832, wyst. 1832); „Śluby panieńskie” (1832, wyst. 1833); „Zemsta”; „Mąż i żona” (1821, wyst. 1822); „Dożywocie”. Każda z nich porusza inną tematykę. Wspólne są w nich „wysokiej klasy gry”,  jakie ludzie toczą między sobą w codziennym życiu: w miłości, w życiu towarzyskim, w interesach, polityce… Autor pokazywał życie odwołując się do postaci z epoki szlacheckiej (tak zwanej:  "kontuszowej"), umieszczając akcję w dworkach i salonikach, ale też w karczmach, zajazdach - tam, gdzie w sposób naturalny obserwować można relacje międzyludzkie.

Tematem uprzywilejowanym czynił Fredro szczęśliwą miłość i związki rodzinne, w przeciwieństwie do współczesnej mu romantycznej koncepcji miłości: tragicznej, niemożliwej do spełnienia. W polskim romantyzmie niemożliwej nie tylko ze względów metafizycznych, ale i patriotycznych (Konrad Wallenrod: "Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie" – pisał był Adam Mickiewicz, wypowiadając pogląd całego swego pokolenia). Aleksander Fredro – daleki zaś od idei tyrtejsko-mesjanistycznych był oskarżony przez część współczesnej mu krytyki o brak patriotyzmu i postawy obywatelskiej…

Seweryn Goszczyński, poeta romantyczny, tworzący w Polsce, w 1835 roku, pisząc o Nowej epoce poezji polskiej, nazwał talent Fredry  przeciętnym, zaś jego stylowi pisarskiemu zarzucił: „brak indywidualności i zniewolenie wpływami literatury francuskiej”… Stwierdził był, że jego komedie są nienarodowe. (Sic!)  Nikt ze współczesnych mu – niestety - nie wystąpił w jego obronie  i Fredro odizolował się od świata. Swoje pisarstwo dla sceny zakończył. Ale czy całkowicie i na zawsze?

Pozostając w kręgu rodziny pisze dla niej i dla siebie p a m i ę t n i k i  „Trzy po trzy”. Jest to dzieło, w którym opowiada o swoim życiu, przygodach, o swych dolach i niedolach. Pamiętnik pisany żywo, z charakterystyczną dla Fredry barwnością i dowcipem - stał się dla następnych pokoleń kopalnią wiedzy o epoce i o samym autorze.

Fredro wznowił twórczość komediową (już tylko do szuflady) dopiero po piętnastu latach.

Dbał, aby to, co pisał było łatwe, lekkie i przyjemne, ale pełne wartościowej zadumy, REFLEKSJI nad sobą samym! „Z czego się śmiejecie? Ano z siebie się śmiejemy…”.

„Kochamy Fredrowską krainę idylli, pojednania, optymizmu. Aprobujemy tu wszystko, co jest „odwrotnością” romantycznego teatru  wielkich znaczeń:  ukazanie bohaterów w życiu domowym i rodzinnym, w kręgu małych spraw i konfliktów dających się rozwiązać. Idylla Fredrowska jest nam równie potrzebna jak wielki romantyczny dramat : pozwala utrzymać  na co dzień pogodę ducha i równowagę, oceniać ludzi z perspektywy pobłażania i humoru – niosących refleksję. Pozwala zatopić się bez reszty we Fredrowskim „świecie ułudy”, tak szczelnie wypełnionym poczuciem humoru, wyrozumiałości i zmysłem komizmu mądrego, gorzkiego, wciąż żywego Fredry”.( K Poklewska)

 Wśród szerokiej i dość „wysublimowanej” publiczności – nie pozbawionej autorefleksji… - jego sztuki zawsze cieszyły się ogromnym powodzeniem, aż po dzień dzisiejszy. Szybko trafiały na sceny, a w latach międzypowstaniowych (1831-1863) - szczególnego zainteresowania Polską w Europie - były tłumaczone, przerabiane i grane za granicą. Pierwsze przekłady ukazują się już w 1824 roku (na przykład: „Mąż i żona” -  tłumaczenie na francuski i niemiecki).

W drugim okresie twórczości - nie bez wpływu sceny francuskiej Drugiego Cesarstwa i nowej sztuki obyczajowej (adaptacja Damy Kameliowej Aleksandra Dumasa-syna, wystawienie „Zięcia pana Poirier”  Emila Augiera) - pojawiają się w komediach Fredry typy mieszczańskie, nowych ludzi w zmieniającym się społeczeństwie, w którym – TAK JAK I OBECNIE -  wartością nadrzędną jest PIENIĄDZ. Najlepsze komedie tego czasu to: „Wychowanka”, „Rewolwer” (sposób budowania intrygi wokół przypadkowego rekwizytu przypomina komedię Scribe`a „Szklanka wody”) czy „Wielki człowiek do małych interesów”. Utwory te, nie publikowane za życia autora i wystawiane pośmiertnie, wyprzedzają i zapowiadają antymieszczańską komedię Młodej Polski (Zapolskiej, Perzyńskiego).

Fredro to także bajkopisarz - kontynuator narracyjnej bajki Krasickiego i Trembeckiego, La Fontaine`a - a także twórca aforyzmów zebranych w tomie „Zapiski starucha”, wydanym pośmiertnie.

Fredro był samoukiem. Sam o sobie pisał: "Nigdy mi się nad książką nie zmarszczyło czoło, trąbka myśliwska w kniei była moją szkołą". Zaczął tworzyć jako dojrzały mężczyzna, po trzydziestce. W tym wieku ustatkował się i bardzo zmienił. Pisanie pochłaniało go całkowicie. Stał się samotnikiem i odludkiem, bywał hipochondrykiem, ulegał atakom amnezji. ( No tak, to mamy zdecydowanie wspólne. To znaczy: Nie pamiętam twarzy, zapamiętuję zaś – nazwiska… Całkiem jak John F. Kennedy. Czy przez to podobnie skończę?...).


Kazimierz Wyka pisał o Fredrze, że jest on: - "…rzadkim przykładem zupełnego samotnika literackiego, którego nikt nie nauczył jego sztuki i od którego nikt się nie nauczy".


Aleksander Fredro należy do pisarzy szczególnie znanych. Wystawiane na scenach i czytane są najczęściej: "Zemsta", "Śluby panieńskie", "Pan Jowialski". Mniej znane są pamiętniki "Trzy po trzy", które często niesłusznie określa się, jako świadectwo wojen napoleońskich, a nie dzieło literackie. Inne utwory Fredry są raczej rzadko wznawiane. Specjalną sławą cieszą się "obsceniczne" żarty literackie, których Fredro napisał kilkadziesiąt. Krążą one w "drugim obiegu" literackim, wiele z nich można znaleźć na stronach internetowych. Nie znajdziemy natomiast śladu po tej dziedzinie twórczości Fredry w opracowanych przez Stanisława Pigonia "Pismach wszystkich".


Z romantycznych pisarzy to właśnie Fredro najsilniej zaistniał w języku potocznym, a jego wpływ jest aktualny po dziś, choć nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. "Gwałtu, co się dzieje", "wielki człowiek do małych interesów", "wolnoć Tomku w swoim domku", "idź serdeńko bo cię trzepnę" czy też: "nich się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba" - to tylko niektóre cytaty z Jego utworów.


Pod koniec życia Fredro, choć niemłody i schorowany, objął dowództwo kampanii polskiej w czasie Wiosny Ludów. Jako deputowany do Sejmu Stanowego zajmował się sprawami teatrów i bibliotek Ossolińskich.


A`props, właśnie trzy/cztery lata temu, za czasów kwitnącej… III RP -  zamknięto słynne, najbardziej zasłużone dla polskiej Kultury Narodowej, polskiej literatury i jej wybitnych Twórców -  wydawnictwo Ossolineum, które powstało w połowie XIX wieku we Lwowie; przetrwało zabory, dwie wojny światowe i przeżywało swój Złoty Okres w znienawidzonych, oj, jakże znienawidzonych, „komuszych”… czasach PRL-u…


Powróćmy do Fredry… Pisarz chory i stary, zamknąwszy się w kręgu rodziny, obserwował z fotela przez uchylone drzwi swojego wnuka Andrzeja Maksymiliana, w przyszłości również literata, jak ten - czytając jego rękopisy - płakał ze śmiechu… Była to wystarczająca satysfakcja i rekompensata dla osamotnionego, niejako z własnej woli, Aleksandra Fredry.


Umierając 15 lipca 1876 roku we Lwowie zostawił swojemu synowi dokładne instrukcje, w jakim porządku mają być wydawane jego dzieła i wedle jakich zasad wystawiane. Był świadomy, że zainteresowanie jego twórczością z upływem lat będzie rosnąć, a nie maleć. Czas pokazał, że miał rację. Fredro nadal należy do najczęściej wystawianych polskich dramatopisarzy.


Słowem: FREDRO WIECZNIE ŻYWY!


TWÓRCZOŚĆ: „Gwałtu, co się dzieje!”, „Intryga naprędce” (wystawiona 1815), „Damy i Huzary”, „Dożywocie” (wystawiona 1835) „Mąż i żona” (wystawiona 1821), „Cudzoziemszczyzna”, „Nowy Don Kiszot, czyli sto szaleństw” (wodewil), „Odludki i poeta”, „Pan Geldhab” (wystawiona 1821), „Pan Jowialski” (wystawiona 1832), „Śluby panieńskie, czyli Magnetyzm serca” (wystawiona 1833), „Obrona Olsztyna”, „Trzy po trzy”, „Nocleg w Apeninach”, „Wielki człowiek do małych interesów” (wystawiona 1877), „Wychowanka”, „Paweł i Gaweł”, „Ożenić się nie mogę”, „Zapiski starucha”, „Zemsta” (wystawiona 1834), „Piczomira królowa Branlomanii”, „Sztuka obłapiania”, „Rewolwer” (komedia), „Brytan-Bryś”, „Ciotunia”,


Utwory przypisywane A. Fredrze: „Baśń o trzech braciach i królewnie”, „XIII Księga Pana Tadeusza”…


WARIA:


Pierwszą komedią, którą zaakceptował sam Fredro do wystawienia był "Pan  Geldhab". W 1821 r. została wystawiona w Teatrze Narodowym w Warszawie. Geldhab - główny bohater tej komedii – to mocno charakterystyczny typ dla ówczesnej Polski. Niemiec z pochodzenia. Kapitał swój zdobył na dostawach dla wojsk napoleońskich. Był reprezentantem środowiska młodej burżuazji obcego pochodzenia.

No cóż, obecnie reprezentanci „biznesu”… zarówno krajowego, jak i "europejskiego" oraz amerykańskiego pochodzenia "zatopili" całą Polskę;  której przywódcy,  politycy -  wyprzedali cały majątek narodowy odbudowywany z mozołem - po totalnych zniszczeniach w wyniku II wojny światowej – przez naszych rodziców i dziadków !!! W trudnych sytuacjach dla kraju szybko się bogacą [tylko sporadycznie – uczciwie], liczni wybrańcy, „namaszczeni” przez Naród, który bezczelnie, przy „okrągłym stole” z kantami,  został „wpuszczony w maliny”…


Tym razem do… OBŚMIANIA W KOMEDIACH MAMY: spryt, chamstwo, tupet, fałsz, oszustwo, kłamstwo, hucpę, układy, kolesiostwo, kumplostwo w kręgach władzy ściśle powiązanej z biznesem… Poza tym – nagminne zakładanie różnej maści masek, udających "mądrego władcę", których właściciele - po trupach bliźnich - zdobywają "swój majątek"! To nic innego, jak konsekwencje przemian współczesnego nam świata w dziedzinie etyki, moralności i „sposobu myślenia” – w oderwaniu od Wartości, którym hołdowaliśmy przez wieki…


Historia kołem się toczy: "Pan Tadeusz", "Balladyna", "Nikodem Dyzma", „Trędowata”, Pan Geldhab", "Moralność Pani Dulskiej"... III RP... i ... WSZYSTKO NA SPRZEDAŻ ... już nawet… i  ludzi wraz z ich potencjałem intelektualnym (PATRZ: emigracja rodaków znacznie większa niż po Powstaniu Listopadowym i Styczniowym – razem wzięta!!!).


"Nie staraj się zostać człowiekiem sukcesu, staraj się zostać CZŁOWIEKIM WARTOŚCI". (A. Fiust).


Pióro pisarskie Fredry stawało się doskonalsze z roku na rok. Ukazanie się na scenie „Męża i żony”  we Lwowie (1822), było prawdziwym sukcesem. Autor piętnuje w niej małżeńskie konwenanse i flirty będące efektem nudy i mody... Sztucznej, obcej nam kulturze, przeciwstawiał  NATURALNOŚĆ, a konwenansom - żywiołowość uczuć. Sprzeczność między mową a działaniem, stosowanie różnych ocen wobec siebie i wobec innych… Ukazywał i piętnował – wciąż postępującą „in minus” - chorą moralność człowieka oraz ułomność jego charakteru…

------------------------------------------------------------------

* K. Poklewska, Aleksander Fredro, Warszawa 1977.
* B. Zakrzewski, Fredro z paradyzu, Warszawa 1977.
* J. M. Rymkiewicz, Aleksander Fredro jest w złym humorze, Warszawa 1977.
* M. Inglot, Komedie Aleksandra Fredry, Wrocław 1978.
* B. Zakrzewski, "Spowiednicy" Mickiewicza i Fredry oraz inne eseje, Wrocław 1994.
* Księga w dwusetną rocznicę urodzin Aleksandra Fredry
, red. J. Kolbuszewski, Warszawa  1994

*J.Kleiner: Zarys dzijów literatury polskiej. Wrocław 1965 s. 372

 

Zdzisław Antolski - Szubienice na Zawinnicy

$
0
0

Zdzisław Antolski


Szubienice na Zawinnicy

 

Stara góra Zawinnica (310 m n.p.m) na Ponidziu, położona na terenie gminy Złota, między wsiami: Pełczyska i Kostrzeszyn, chowa za pazuchą niejedną tajemnicę. Być może odprawiali na niej swoje misteria Celtowie, którzy zamieszkiwali pobliskie Pełczyska, co stwierdzają jednoznacznie ostatnie wykopaliska. Jej szczyt wieńczy starożytne grodzisko z czasów plemienia Wiślan. Potem stał tam zamek króla Łokietka, który zburzyli Szwedzi w czasach "potopu". Nie zachował się niestety żaden wizerunek tej budowli, dlatego w dzieciństwie bawiłem się rysując z wyobraźni kształt zamku? Najbardziej odpowiadały mi ruiny w Chęcinach i one też były dla mnie inspiracją przy rysowaniu.

Jeszcze zaraz po wojnie było tam, zanim je ze względów bezpieczeństwa nie zasypano, wejście do lochów, podziemnego labiryntu. Wedle chłopskich opowieści, tunel miał prowadzić aż do miasteczka Wiślicy, czyli około 10 km. Chłopi z upodobaniem powtarzali opowieść, że wpadło tam kiedyś stado pasących się gęsi. Ptaki pojawiły się po kilku dniach na rzece Nidzie, płynącej obok Wiślicy.

Źródła historyczne podają, że miejsce to leżało na trasie tatarskich najazdów. świadczą też o tym kopce, na których palono "wici", aby się ostrzegać przed najeźdźcami. Taki historyczny kopiec znajduje się w pobliskim Czarnocinie. Kiedy w dzieciństwie wędrowałem po Zawinnicy i okolicznych polach, wydawało mi się czasem, że słyszę, poprzez wiejące tu silne wiatry, krzyki ludzi schwytanych w jasyr.

Góra jest majestatyczna i spokojna, cicha. Rosną tam rozłożyste dziewięćsiły wpatrzone nieruchomymi źrenicami w piekące słońce. Górę przecinają głębokie wąwozy, powstałe wskutek erozji gleby. Na ich brzegach rosną kolczaste krzewy berberysu, głogu, zdziczałe jabłonie. Można też spotkać tam krzew Mojżesza, który w upalne dni potrafi sam się zapalić, powodując pożar wyschniętych traw. Polatują kolorowe motyle: pazie królowej i modraszki. Wysoko pod chmurami unoszą się majestatycznie myszołowy, które mieszkają w pobliżu góry od pokoleń. Przed wojną pewien chłop znalazł w wąwozie skarb: garnek ze starymi monetami. Oddał go dziedzicowi Libiszowskiemu, który skarb przekazał do muzeum. W czasie ostatniej wojny, w tych wąwozach, a także w pobliskim lesie, w dworskich stodołach i w chłopskich chatach ukrywali się Żydzi, którzy zdołali zbiec z pobliskiej Wiślicy. Kilku z nich się udało przetrwać, na przykład naszej krawcowej, którą młody chłopak, kawaler, przechował na strychu, a po wojnie się z nią ożenił. Ale młody Lewek, szesnasto, siedemnastoletni, który za drobne posługi u gospodarzy dostawał jedzenie, a sypiał w dworskiej stodole, został utopiony w księżej studni przez nieznanych sprawców, nie byli to Niemcy. Zachodziłem tam czasem i patrzyłem na maleńkie słońce odbite na dnie głębokiej studni. Kręciło mi się w głowie, kiedy patrzyłem w tę zimną przepaść i żal mi było Lewka.

Góra Zawinnica i cały garb albo inaczej mówiąc – płaskowyż, zbudowane są z margli i wapiennych płytek, które ułożone są jedna na drugiej. Kiedy wyciągnie się jedną taką "płytkę" można zobaczyć odciśnięte w niej kształty wymarłych zwierzątek morskich: amonitów i temu podobnych. Bowiem teren ten leżał kiedyś na dnie płytkiego morza tortońskiego. Dlatego oprócz wapieni znajdują się tu duże złoża gipsu, który odsłonięty jest w wielu miejscach, a lubi układać się we wzór nazwany "jaskółczym ogonem".

Jak podaje ksiądz Jan Wiśniewski, krajoznawca i historyk amator, (w książce "Historyczny opis kościołów, miast, zabytków i pamiątek w pińczowskiem, skalbmierskiem i wiślickiem", 1927 r.) w czasie zmagań I wojny światowej na górze Zawinnicy siedzieli żołnierze austriaccy, podczas kiedy Rosjanie mieli pozycje w pobliskim miasteczku - Wiślicy. Austriaków było mało, dlatego chodzili w kółko po szczycie, aby Rosjanom, śledzących ich przez swoje artyleryjskie lornety, zdawało się, że sa tam znaczne siły wojska. W końcu Austriacy ostrzelali miasteczko pociskami ciężkiej artylerii uszkadzając zabytkową kolegiatę, żeby tylko zniszczyć rosyjski punkt obserwacyjny. Mieli na tym punkcie bzika i regularnie niszczyli wszystkie wieże kościelne, aby nieprzyjaciel nie mógł ich podglądać. Co chwilę wieszano też jakiegoś delikwenta, niemowę albo Żyda, podejrzewanych o szpiegostwo.

Toczyły się tu ciężkie walki pozycyjne przy pomocy dział i cekaemów. Żołnierze masowo ginęli podczas bezsensownych ataków na okopy wroga, skryte za zasiekami, skąd raził ich ogień karabinów maszynowych. Miejscowi ludzie mówili o stosach trupów, które chowano na rozsianych tu licznie wojennych cmentarzach.

Starzy ludzie mówili, że rzeka Nida była czerwona od ludzkiej krwi. W walkach tych Polacy strzelali do Polaków, wcieleni siłą do zaborczych armii. Pojawiły się Legiony Józefa Piłsudskiego i wielu młodych ludzi zaciągnęło się do nich, niektórzy z patriotycznych pobudek, a inni z braku chleba w rodzinnej chacie. W wojsku zawsze był wikt i ubranie, a w dodatku to było polskie wojsko, mówiono do siebie "obywatelu", szeregowcy i szarża. Dopiero po "odzyskaniu śmietnika" znów zaczęto sobie "panować". Ale przyjaźń wśród "legunów" była do grobowej deski. Jeden ze starych legionistów był naszym sąsiadem. Chociaż już dziadek i zrzekł się prowadzenia gospodarstwa, ale nadal krzepki, wyprostowany, z marsową miną. Bywałem u niego z moim klegą, Bogusiem, i chętnie pokazywał nam swoje odznaczenia, pamiątkowe książki, regulaminy piechoty, fotografie, w tym tę najdroższą, gdzie stał w otoczeniu ukochanego "Komendanta", Józefa Piłsudskiego.

Chodził taki wyprostowany, z podniesionym czołem, włosy nadal bujne, choć siwiutkie, nawet kiedy pasał krowy. Ale robił to z wielką godnością, dając otoczeniu do zrozumienia, że żadna praca nie hańbi. Trochę go bolała, że ówczesne radio i gazety tak bardzo krytykują jego ukochanego wodza, ale nigdy nie tracił nadziei, że to się kiedyś zmieni i Piłsudski znów będzie czczony jak król, na co, według niego, zasługiwał. Ale musiał milczeć na temat swoich żołnierskich przygód, nie opowiadać, że jest legionistą "Dziadka", więc uważał to za niesprawiedliwe ze strony władzy ludowej i pierwszego sekretarza - Władysława Gomułki.

Zupełnie niedawno przeczytałem w pewnej książce historycznej, w przypisie do artykułu o powstaniu styczniowym, że na szczycie góry Zawinnicy w 1863 roku stały szubienice, na których zawiśli chłopi, którzy donosili Rosjanom. Zapomniałem nawet tytuł tej książki, ale ta wiedza o szubienicach na mojej ukochanej górze nie dawała mi spokoju. Tragiczny epizod jak z noweli Stefana Żeromskiego „Rozdziobią nas kruki, wrony”. Sekret, który tylko góra pamięta.

Na pobliskim cmentarzu w Pełczyskach stoi piękna kapliczka neogotycka, grób dziedziców Olszowskich ze Złotej. W czasach powstania styczniowego dziedzic ze Złotej, Aleksander Olszowski, był przywódcą partii działającej w tej okolicy, w lasach chroberskich. I najpewniej to z jego rozkazu postawiono szubienice na szczycie Zawinnicy oraz powieszono chłopów, którzy donosili Rosjanom. Dziedzicowi pomagał ówczesny ksiądz proboszcz, który wsławił się patriotycznymi kazaniami, w których nawoływał do oporu wobec Rosjan i uczył chłopów miłości do Ojczyzny.

Najważniejszym wydarzeniem militarnym z czasów powstania styczniowego na Ponidziu była bitwa pod Grochowiskami. Miejscowy autor napisał: "Była to jedna z najkrwawszych bitew 1863 r., padło około 600 ludzi, po połowie Polaków i Rosjan. Nieprzyjaciel odstąpił, gdy się już dobrze ściemniało. Powstańcy utrzymali się na placu boju, pobili silniejszego przeciwnika.

Pamięć o bitwie grochowiskiej zachowała się w miejscowej tradycji u kolejnych pokoleń. Spisał tę tradycję i częściowo opublikował pochodzący z Bogucic inżynier Stefan Orzeł, zmarły w 1978 r. Nie jest ona niestety zbyt pochlebna dla ówczesnych mieszkańców okolicy bitwy. I tak: chłop nazwiskiem Bożek udzielał Rosjanom informacji dotyczących miejsca pobytu powstańców; jego brat, urlopowany czasowo z wojska, był przywódcą bandy antypowstańczej. Niejaki Waligóra pomagał ustawiać armaty mające z ukrycia ostrzeliwać pole bitwy (w maju 1863 r. został za to powieszony wraz z trzema innymi przez płk Bończę.

Po odjeździe Bończy zdołano go odratować; w kilkanaście lat potem zdawał relację z tych wypadków pisarzowi Waleremu Przyborowskiemu). Chłop Karcz do końca życia miał zeszpeconą twarz od cięcia szablą przez głowę przez oficera powstańczego za to, że prowadził na powrozie powstańca, by oddać go za pięć rubli władzom rosyjskim. Wspomniany Bończa surowo karał chłopów za rabowanie ze wszystkiego poległych pod Grochowiskami. Zjawisko takie było nierzadkie także na innych terenach objętych powstaniem" (Andrzej Dziubiński "Przechadzka po Pińczowie i okolicy", Pińczów 1992, ss. 49.)

Ale nie zapominajmy, że w tejże bitwie walczyły też dzielnie kompanie kosynierów, a więc chłopów. Cytowany wyżej autor pisze o bitwie pod Grochowiskami:

"Tutaj, w dniu 18 marca 1863 r., stoczył zwycięską bitwę dyktator powstania styczniowego, gen. Marian Langiewicz. Osaczony w lesie przez cztery kolumny rosyjskie, liczące łącznie 3500 ludzi i 6 dział, zmuszony został niespodziewanie do przyjęcia kilkunastogodzinnej walki, której wcześniej nie przewidywał. Obie strony prowadziły ją chaotycznie, bez rozeznania i planu. Teren bitwy z lasami, zagajnikami, porębą i grzęzawiskami sprawił, że składała się ona z kilku odrębnych epizodów. W walce wyróżnił się męstwem Francuz Rochenbrune odpierając Rosjan i atakując ich brawurowo na czele swojego oddziału zwanego "żuawami śmierci". Na tych znakomitych żołnierzach spoczywał praktycznie cały ciężar boju., oni też zdobyli rosyjskie armaty. W innym miejscu bitwy kosynierzy pod płk Dąbrowski zmasakrowali dwie roty pułku smoleńskiego (ok. 200 zabitych). Z determinacją walczył też przeciwnik: kpt Kierawnow w pociętym na strzępy mundurze, po odrąbaniu prawej ręki, bił się dalej lewą, aż padł przebity bagnetem.

Nie zabrakło też momentów pełnych patosu. Gdy pod silnym ostrzałem karabinowym i artyleryjskim dwa bataliony kosynierów tak przyległy do ziemi, że nie mogły zdobyć się nawet na ucieczkę, ksiądz Agrypin Konarski z krzyżem w jednej ręce i rewolwerem w drugiej, przemawiając o potrzebie poświęcenia za ojczyznę, zachęcał zaległych do walki. Inny ksiądz, Antoni Majewski, reformata z klasztoru stopnickiego, padł zabity przy spowiadaniu umierającego na polu walki"). (Tamże, ss. 48-49).

O oddziale Langiewicza pisał Stefan Kieniewicz w pracy "Powstanie styczniowe" dość lekceważąco: "Oddział Langiewicza w chwili proklamacji dyktatury liczył niespełna 3000 ludzi; mniej niż połowa składu miała w ręku broń palną. Za słaby był to korpusik, by zdołał sam oczyścić większą połać kraju; zbyt znaczny i nie dość sprawny, aby zdołał się wymknąć skierowanej teraz przeciwko niemu obławie wojsk carskich. Nie udało się więc Langiewiczowi przedostać w Góry Świętokrzyskie; 18 marca stoczył pod Grochowiskami chaotyczną i krwawą bitwę z silniejszym nieprzyjacielem. Utrzymał plac boju, ale z rozprzężonymi siłami i wyczerpaną amunicją..." ( S. Kieniewicz "Powstanie styczniowe" w: Zrywy narodowe, Warszawa 2002, s. 223).

Wspomniano tu o płk Bończy, jednym z brawurowych dowódców powstania. Był on prawzorem dla Hubala, pierwszego polskiego partyzanta, podczas okupacji hitlerowskiej. Bończa należy też do mitologii mojej rodziny. Otóż mój pradziadek był ogrodnikiem we dworze Dembińskich we wsi Góry. Tam właśnie zginął w zasadzce Bończa, czego świadkiem był mój pradziadek. Miejsce zgonu Bończy pokazywał swojemu synowi, a mojemu dziadkowi, ten opowiadał o tym swojemu synowi, którym był mój ojciec, który z kolei o bohaterskim dowódcy opowiadał mnie.

18 czerwca 1863 r. "Bończa na czele znacznego oddziału kawalerii zmierzał w kierunku Wisły, aby dokonać demonstracji zbrojnej. Jej celem było ściągniecie na siebie uwagi sił rosyjskich po to, aby umożliwić bezpieczną przeprawę przez rzekę oddziałom polskim mającym w tym samym czasie iść z Galicji na pomoc powstaniu. Góry miały być miejscem krótkiego postoju i wypoczynku przed czekającym Bończę zadaniem.

Rankiem fatalnego dnia wieś zajęli Rosjanie powiadomieni przez miejscowego parobka - zdrajcę o zbliżającym się Bończy. Obsadzili więc dwór oraz park otoczony wtedy nasypem i czekali w ukryciu na zbliżających powstańców. O zasadzce Bończa dowiedział się dwa kilometry przed wsią od miejscowego chłopa. Zamiast się wycofać, podjął jako fachowiec - oficer błędną i niezrozumiałą decyzję o ataku. Szarża dwóch dwóch plutonów kawalerii dowodzonych osobiście przez Bończę spotkała się z silnym ogniem karabinowym dobrze ukrytych Rosjan. Dowódca trafiony kulą spadł z konia. Rosjanie na widok spanikowanych sytuacją Polaków ruszyli do natarcia, rannego Bończę posiekali szablami, zadając mu siedemnaście ran. Rotmistrz Dzianott dowodzący pozostałymi dwoma plutonami zamiast atakować, rzucił się do ucieczki, co też udzieliło się reszcie powstańców.

Przy Bończy została garstka najodważniejszych, którzy zdołali zabrać go z placu boju i przenieśli do gajówki koło wsi Przezwody. Sprowadzony z Jędrzejowa lekarz nie mógł ciężko rannemu pomóc. Następnego dnia po południu Bończa zmarł". (Tamże, ss 47-48).

W marcu 1863 r. Marian Langiewicz zatrzymał się ze swoim oddziałem w Chrobrzu, gdzie stoi okazały pałac margrabiego Wielopolskiego, przeciwnika powstania, który nieopatrznie je przyspieszył swoją decyzją o "brance" do wojska rosyjskiego. Dyktator powstania noc spędził w wielkim łożu margrabiego, z baldachimem. Było coś symbolicznego w tym fakcie, że wódz powstania spędza noci w łożu największego przeciwnika zrywów zbrojnych. Margrabia, który przebywał wówczas za granicą, musiał to też tak odczytać, gdyż dowiedziawszy się o tym fakcie, kazał służbie łoże porąbać i spalić.

Piękny, biały pałac margrabiego, według projektu Marconiego, stoi nadal w otoczeniue zabytkowych drzew, platanów i lip, w parku w Chrobrzu. Ocalał w czasie zawieruchy pierwszej i drugiej wojny, choć został doszczętnie splądrowany i okradziony. Najbardziej żal księgozbioru, który choć w części został ocalony przez prof. Juliusza Nowaka Dłużewskiego i znajduje się w Kielcach. Podobno specjalny oddział Armii Czerwonej pakował stare pergaminy w metalowe tuby i wywoził na Wschód. Ślad po nich zaginął.

Teraz w pałacu w Chrobrzu znajduje się muzeum, zarządzane przez poetę Adama Ochwanowskiego, z którym chodziłem w latach 50. do przedszkola w Złotej. Dwór Złockiego dziedzica już był wtedy w ruinie, rosły na nim chwasty. Został tylko cienisty park, w którym masowo rosły fiołki, zrywane przeze mnie i siostry Baranówny oraz aleja olbrzymich wiązów, które uschły pewnego lata. Wszystkie, w tym samym czasie. Natomiast wśród gablot w pałacu margrabiego w Chrobrzu jest i moja, z książkami, jakie wydałem. Jest też sala pamięci partyzantów, bojowników o wolność Republiki Pińczowskiej.

W czasie okupacji kwaterowali w pałacu partyzanci z różnych ugrupowań, Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich i Armii Ludowej, wszyscy głównie pochodzenia chłopskiego. W 1944 roku na okres miesiąca ten teren był wolny od Niemców, partyzanci ich przepędzili, stąd nazwa Republika Pińczowska. Ale to już temat na inne opowiadanie.

Chciałbym teraz wrócić na chwilę do mojej "góry domowej", Zawinnicy. Otóż na bezludziu za tym wzgórzem znajduje się do dziś przysiółek o nazwie Lubowiec. Jest tam kilka chałup, a mieszkańcy tej wioseczki zawsze znani byli z uporu, zawziętości i chęci do bitki. W czasie wojny też prawie wszyscy byli w partyzantce i odznaczali się wielką odwagą, graniczącą z brawurą. Nic dziwnego, bo od wieków zajmowali się kłusownictwem, o co mieli ciągle zatargi z dziedzicami wsi Złota. W czasie powstania podobno niektórzy donosili Rosjanom. Nie jest to pewne, tylko plotki i pogłoski. Potomek jednego z nich zastrzelił ostatniego dziedzica wsi Złota w czasie okupacji, za wyrażanie złej opinii o partyzantach na łamach niemieckiej gazety "gadzinówki". Czy słyszał on kiedyś w swoim życiu o szubienicach na Zawinnicy? Czy nie była to jakaś odwieczna, odziedziczona zemsta zza grobu, w imieniu powieszonych przodków?

Jednak w Dzień Zaduszny na cmentarzu w Pełczyskach zawsze pod kapliczką dziedziców ze Złotej palą się świece, chłopskimi rękami postawione. Dużo świec.

       

Krzysztof Lubczyński rozmawia z TADEUSZEM WOŹNIAKIEM, piosenkarzem i kompozytorem

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z TADEUSZEM WOŹNIAKIEM, piosenkarzem i kompozytorem


Był już właściwie wakacyjny czerwiec 1972, tradycyjnie Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu i oto na scenę wchodzi młody człowiek z burzą kręconych włosów, trochę a la Jimmy Hendrix, z gitarą i brawurowo wykonuje dramatycznego „Zegarmistrza światła”…


- Miałem 25 lat i byłem właściwie jeszcze dzieciakiem, daleki od refleksji o końcu życia tu temat o takim kalibrze – śmierć. Wbrew pozorom młodzi ludzie chętnie podejmują tematy ostateczne i tonacje dramatyczne. Nie muszą tego rozumieć. Wystarczy im odpowiadający emocjonalnie ton.


Ten „Zegarmistrz” stał się dla Pana dźwignią do popularności. Niezależnie od Pana późniejszych dokonań, dla wielu widzów i słuchaczy zostanie Pan przede wszystkim wykonawcą tego arcyprzeboju opolskiego…


- Pewnie tak. „Zegarmistrz”, to metaforyczny utwór o śmierci, ale z akcentami optymizmu w słowach „będę jasny i gotowy”, bez tragizowania, ale mimo to udało mi się osiągnąć spontaniczną powagę w wykonaniu. Wiem, że utworu tego lubią słuchać i chętnie wykonują młodzi ludzie.


Spodziewał się Pan takiego sukcesu i nagrody? Reżyser tamtego festiwalu Janusz Rzeszewski wyreżyserował Pana występ niemal jak widowisko rapsodyczne, z wyłaniającymi się w tle Alibabkami…


- Tak, zasługa Rzeszewskiego dla wyeksponowania w Opolu tego utworu była duża, ale już wcześniej było wiadomo, że nie przejdzie on bez echa, ponieważ był chętnie i z powodzeniem puszczany w radiu.


Niektórzy utyskiwali, że tekst Bohdana Chorążuka jest dziwaczny, niezrozumiały, nawet mówiono o „mętniactwie”, o kiczu…


- Nie zgadzam się. Wtedy panowało przyzwyczajenie do tekstów bardzo prostych, przaśnych, o dosłownych treściach. Na pewno tekst Chorążuka jest wieloznaczny i otwarty jak poezja, co zawsze jest jej walorem. Nie wiadomo więc, czy ten „Zegarmistrz” to Bóg, Los czy Przeznaczenie. To metaforyczny utwór o śmierci, ale z akcentami optymizmu w słowach „będę jasny i gotowy”, bez tragizowania. Sam miałem wtedy 25 lat, daleki byłem od refleksji o śmierci, ale mimo to udało mi się osiągnąć spontaniczną powagę w wykonaniu. Wiem, że lubią go i chętnie wykonują młodzi ludzie.


Po tym debiucie zdefiniowano Pana jako reprezentanta piosenki poetyckiej, a także ballady. Identyfikował się Pan z taką kwalifikacją?


- Przez pewien czas po moim debiucie big-bitowym odczuwałem potrzebę takiego szufladkowania, ale od bardzo dawna już nie odczuwam. Uważam, że przymiotnik „poetycka” nie jest konieczny. Wystarczy samo słowo „piosenka”. Jeśli śpiewa się tekst wiersza, staje się on zwykłym tekstem piosenki, nawet jeśli to utwór wybitnego poety. Nie każdy wybitny wiersz jest dobry jako tekst do piosenki i odwrotnie, dobry tekst nie zawsze jest dobrym wierszem. Oddzielam poezję od piosenki, bo one są odmiennymi gatunkami. Nie lubię takiego usilnego porządkowania i klasyfikowania zjawisk w kulturze. Piosenka jest dobra albo zła. A co do ballady, to często zdarza się nieporozumienie, polegające na tym, że za balladę uważa się wykonanie jakiegoś utworu przy akompaniamencie gitary, a nie na tym polega ballada. Nie ma też ballady, gdy wykonawcy towarzyszy orkiestra. Gatunek ten polega na tym, że śpiewa się utwór, który opowiada jakąś historię, zazwyczaj tajemniczą, ponurą w nastroju, często o duchach i upiorach. Owszem, mam w repertuarze także ballady, które nagrałem na płytę. Ballada to bardzo stara forma muzyczno-literacka, która z ludowych bajań przeniosła się do wielkiej literatury, że wspomnę Mickiewicza, Goethego czy Schillera. W końcu ballada to też piosenka popularna.


A „Zegarmistrz światła”, to piosenka czy pieśń? Czy inna jeszcze forma muzyczna?


- To piosenka popularna, choć adresowana do odbiorców o pewnym właściwym im, może bardziej wysublimowanym typie potrzeb emocjonalnych czy estetycznych. Odbiorców ceniących nie tylko muzykę, melodię, ale także komponentę literacką w piosence. Ja bym nie dzielił włosa na czworo - wszystko, co jest wykonywane muzycznie i wokalnie na festiwalach, a co nie jest operą czy operetką lub ewidentną, zwłaszcza choralną pieśnią, to dla mnie po prostu piosenka popularna, choć przyjmująca zróżnicowane gatunkowo formy.


Zanim dotkniemy czasów po „Zegarmistrzu”, proszę o garść wspomnień. Zaczynał Pan pod pseudonimem Daniel Dan w zespole „Dzicy”. Był Pan też gitarzystą „Niebiesko-Czarnych”…


- Daniel Dan i „Dzicy” występowali w Młodzieżowej Giełdzie Piosenki i to było bardzo młodzieńcze przedsięwzięcie. Natomiast co do „Niebiesko-Czarnych”, to chcę przy tej okazji dokonać sprostowania. Nie byłem ich gitarzystą, nie byłem członkiem zespołu, lecz przez rok z nimi występowałem,. Podobnie jak zagrałem okazjonalnie z Czesławem Niemenem, ale też nie byłem członkiem jego ekipy instrumentalnej.


Lubi Pan wspominać dawne czasy?


- Nie, nie należę do tych, którzy przywiązują szczególną wagę do wspomnień i lubią się im oddawać samotnie czy podczas spotkań towarzyskich. Nie opowiadam w towarzystwie o swoich dawnych przewagach. Żyję raczej teraźniejszością i przyszłością, tym bardziej, że mam różne plany artystyczne. Tak więc z tego punktu widzenia nie jestem najlepszym rozmówcą.


Zajmuje się Pan m.in. komponowaniem muzyki teatralnej. Skąd wybór tej dziedziny?


- Od dawna naturalnie ciążyłem do teatru, lubię tę dziedzinę sztuki i w końcu przytrafiły mi się propozycje komponowania dla sceny.


Na czym polega specyfika komponowania dla teatru?


- To kompletnie odrębny proces intelektualny i artystyczny. Nie komponuje się samoistnego, autonomicznego dzieła, lecz coś, co odnosi się semantycznie do innego artystycznego przekazu, jest jego komponentą. Lubię wieloznaczność sztuki teatralnej i dostosowuję do niej wieloznaczność formy muzycznej. Jeśli komponuję fragment do sceny miłosnej, to staram się unikać tautologii, jednoznaczności, dosłowności, charakterystyczny dla przekazu bardzo popularnego.


Nie obca jest Panu także kompozycja muzyki filmowej. Skomponował Pan motyw do popularnego serialu „Plebania”, ale Pana szczególnie wybitnym dokonaniem jest muzyka do zrekonstruowanego filmu Ryszarda Ordyńskiego z 1928 roku, „Pan Tadeusz”, opartego o epos Mickiewicza….


- To była wspaniała praca, rzeźbienie w cudownym tworzywie artystycznym. Film, niemy i czarno-biały oczywiście, ale mimo upływu 85 lat od realizacji i premiery, jest wspaniałym widowiskiem artystycznym, choć oczywiście zdecydowanie nie dla publiczności masowej, lecz dla elitarnej, wyrafinowanej. Wiem, że Andrzej Wajda oglądał i był zachwycony, także muzyką…


Rozpoczęliśmy rozmowę od festiwalu w Opolu, w którym na jubileuszowym, z okazji półwiecza festiwalu wykonał Pan „Zegarmistrza”. Czym był i jest dla Pana ten festiwal z perspektywy półwiecza istnienia?


- Na pewno najważniejszym w historii muzyki polskiej festiwalem rodzimej piosenki, wielorakim zjawiskiem muzycznym, momentami nawet szerzej niż muzycznym. Dziś jest bardziej poddany presji uniformizującej korporacji muzycznych, kiedyś był bardzo spontanicznym fenomenem, wyrastającym głównie z kultury studenckiej. W pierwszych latach istnienia była to spontaniczna erupcja tego, co kotłowało się pod naskórkiem ówczesnych oficjalnych, młodzieżowych organizacji społecznych. Co tu dużo mówić – Opole to kawał polskiej kultury popularnej, także zwierciadło rozmaitych gustów i mód, nie tylko muzycznych, a bywało, że także aktualnych trendów społeczno-politycznych. Szkoda, że nie przetrwał sierpniowy Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie, w Operze Leśnej. Polska publiczność muzyki popularnej przez dziesięciolecia zaczynała wakacje opolskim czerwcem i sopockim sierpniem. I to było wtedy piękne.


Dziękuję za rozmowę.


Tadeusz Woźniak - ur. 6 marca 1947 w Warszawie - wokalista, muzyk, kompozytor. Zadebiutował w roku 1966 pod pseudonimem Daniel Dan w zespole „Dzikusy” podczas I Radiowej Giełdy Piosenki. Jako gitarzysta grał m.in. w Niebiesko-Czarnych, śpiewał z grupą Czterech i z tą grupą dokonał pierwszych nagrań archiwalnych dla 3 programu PR oraz płytowych. Jako kompozytor zadebiutował w 1967 roku, pisząc muzykę do wierszy Juliana Tuwima, Bolesława Leśmiana, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Od 1968 występuje jako solista, śpiewając najczęściej melodyjne ballady własnej kompozycji i akompaniując sobie na gitarze. Komponuje także muzykę teatralną i filmową, tworzy spektakle muzyczne i musicale. Jako wykonawca największe sukcesy odnosił pod koniec lat 60. i w latach 70. Ma w swoim dorobku muzykę do ponad dwieście piosenek, prawie 100 inscenizacji w teatrach dramatycznych, wielu przedstawień telewizyjnych, programów poetyckich i artystycznych oraz filmów animowanych. Muzyka Woźniaka, choć stanowiła integralną część wielu sztuk teatralnych, była też niezależnie nagradzana na festiwalach sztuk teatralnych. Otrzymał nagrodę za muzykę do „Wesela Stanisława Wyspiańskiego w reż. R. Kordzińskiego, „Odprawy posłów greckich” Jana Kochanowskiego w reż. A. Witkowskiego, „Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa w reż. A. M. Marczewskiego. Jego najpopularniejsze piosenki poza „Zegarmistrzem”, to „Hej, Hanno”, „Smak i zapach pomarańczy”. Odznaczony Złotym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis.

 

Krystyna Tylkowska - Kilka refleksji po Spotkaniach Teatrów Narodowych

$
0
0

Krystyna Tylkowska


Kilka refleksji po Spotkaniach Teatrów Narodowych

 

W czerwcu w Warszawie miały miejsce kolejne Spotkania Teatrów Narodowych. Tym razem owa impreza spełniła z nawiązką wszystkie oczekiwania i wymogi zawarte w nazwie, odnajdując swój sens i przesłanie. W poprzednich bowiem edycjach dobór spektakli (często skądinąd bardzo dobrych) wydawał się nieco przypadkowy, łączył je jedynie fakt, iż zostały zrealizowane w jakimś teatrze europejskim, noszącym nazwę narodowego.

   Tego roku było inaczej. Po raz pierwszy całkowicie została zrealizowana idea Spotkań. Każdy z czterech prezentowanych spektakli nie tylko w pełni zasługiwał na miano wybitnego, ale również bardzo dużo mówił o kraju, z którego przyjechał, a dokładniej o mieszkańcach tegoż.

Na scenie mieliśmy okazję obejrzeć Księcia Homburga z Wiednia w reżyserii Andrei Breth, Wygnanie z Wilna, przygotowane przez Oskarasa Koršunovasa, sztokholmską Sonatę widm , zrealizowaną przez Matsa Eka oraz petersburską realizację Walerija Fokina Liturgia zero.

Wszystkie cztery spektakle otwarcie pokazywały problemy narodowe, zwycięsko i bez kompleksów mierzyły się ze stereotypami. Twórcy zdawali się mówić za każdym razem: „tacy byliśmy, tacy jesteśmy, tak nam w duszy gra- nie wstydzimy i nie boimy się tego.”

Każdy z czworga reżyserów sięgnął po utwór pisany w rodzimym języku, przy czym troje po klasykę, jeden po dramat współczesny, albo według innego podziału widzowie mieli możliwość zobaczyć na scenie trzy dramaty i jedną adaptację powieści.

Istotne jednak jest coś innego, właściwego wszystkim czterem przedstawieniom. Twórcy nie posługiwali się tekstem, niby przypadkowym tworzywem potrzebnym do pokazania siebie i realizacji własnych celów, nic nie dopisywali, nie zmieniali, nie odbrązawiali. Przeciwnie, we wszystkich inscenizacjach widoczny był ogromny szacunek dla autora. Jego dzieło za każdym razem było odczytywane, interpretowane, a nie poprawiane. Reżyserzy szukali w wystawianych utworach wartości ponadczasowych, problemów istotnych dla nich samych i znajdowali je. Przede wszystkim uderzała u nich świadomość potencjału obecnego w tekstach i to, że potrafili potencjał ów pokazać. Wszystko bez udziwnień, wszystko w duchu autorów ( np. Sonata widm, która w interpretacji Matsa Eka rozgrywała się w domu starców nie przestała być poetyckim, tajemniczym dramatem Strindberga), a mimo to pięknie, oryginalnie, atrakcyjnie. Wszyscy twórcy spektakli okazali się bardzo wrażliwi na poezję- nie tylko ją czuli, widzieli w realizowanych utworach, ale potrafili też sugestywnie ją przekazać, oczarowując widzów.

Kolejną cechą łączącą wszystkie realizacje było doskonałe aktorstwo, które wpłynęło na wiarygodność przekazu, wzruszało i fascynowało.

Język niemiecki, przez Polaków nie zaliczany do najpiękniejszych, w Księciu Homburgu brzmiał naprawdę pięknie, urzekał i niemal hipnotyzował. Aktorzy w tym spektaklu w bardzo oszczędny sposób pokazywali ogromne emocje i namiętności.

O zespole aktorskim Matsa Eka i Sonaty widm wiele można mówić. Zaskakiwał on niezwykłym zgraniem, precyzją, czystością gestów. Utwór Strindberga w równej mierze odtańczono, co zagrano.

   W dwóch pozostałych spektaklach gra zespołowa była również niezwykle ważna , ale trudno nie wymienić dwóch niesamowitych kreacji kobiecych. Pierwsza to Egle z Wygnania, w wykonaniu Moniki Vaičiulytė, w każdej odsłonie inna, pokazujący inny, ważny szczegół kobiecej duszy. Druga wielka rola należy do Ery Ziganszynej, grającej charyzmatyczną, ale i prześmieszną „Babuszkę” w Liturgii zero.

Ważnym elementem trzech z czterech spektakli była muzyka na żywo, w jakiś sposób wyznaczająca rytm każdego z nich.

   Czyli wszystkie cztery realizacje łączyły wierność autorowi, wyśmienite aktorstwo, muzykę, a przy tym wszystkim próbę opowiedzenia o ciągle aktualnych problemach narodowych, pokazanie własnej narodowej tożsamości. Czy w tym wszystkim zostało chociaż trochę miejsca dla reżyserów?

Tak się złożyło, że każdy spektakl miał własny, rozpoznawalny styl, dowodząc, iż reżyser, który oddaje głos autorowi, aktorom, muzykom, niekoniecznie chowa się w cieniu, przeciwnie, współpraca (w pełnym tego słowa znaczeniu) z innymi dobrymi artystami bardzo korzystnie działa na odbiór niepowtarzalnego, reżyserskiego dyskursu. Widocznie jednak trzeba być naprawdę wybitnym, dojrzałym twórcą, aby to zrozumieć.

   Czego polscy widzowie mogli się dowiedzieć o mentalności innych europejczyków? Teoretycznie niczego nowego, ale stereotypy zostały pokazane w nowym świetle, uniemożliwiając zbyt łatwe, zbyt oczywiste interpretacje. Narodowe przywary, problemy, kompleksy za każdym razem stanowiły okazję, by powiedzieć coś uniwersalnego na temat człowieka, kondycji ludzkiej, mierzenia się z losem.

   Kiedy przed laty czytałam utwory Henricha von Kleista, konflikt zawarty w Księciu Homburgu wydał mi się sztuczny i niezarozumiały. Być może powodem był wówczas mój wiek, może inna mentalność, niepozwalająca mi wychwycić pewnych rzeczy w lekturze. Bo niby dlaczego tytułowy bohater został skazany na śmierć, skoro przyczynił się do zwycięstwa? Jakie to miało znaczenie, że nie zastosował się do rozkazów, jeżeli skutki były zbawienne? Świadczyło to przecież o jego talencie strategicznym, więc właściwie za co go karać? Po co ta cała szopka? W inscenizacji Andrei Breth świat prawa i porządku, które stanowiły najwyższą instancję był bliski wszystkim bohaterom. Książę Homburg też się z niego nie wyrodził. To nie był konflikt między sympatycznym romantykiem i bezdusznym księciem elektorem. Bo romantyk został ukształtowany przez prawo i dyscyplinę wojskową, które były mu równie bliskie, równie ważne dla niego, co marzenia i poezja. Książę elektor natomiast, rozdarty między uczuciami, a powinnościami, jakie nakładał nań urząd stał się tu postacią tragiczną. W romantyzmie zanurzeni byli wszyscy bohaterowie, równie silnie, jak tkwili w świecie prawa. Stąd być może zakończenie spektaklu, niezgodne z tym zaproponowanym przez Kleista. I tajemnicza, choć wielce wymowna postać wojennego weterana- milczącej ofiary tych rozgrywek, w których rządzący ponoszą zwycięstwa, bądź klęski.

   Autor Wygnania- Marius Ivaškevičius pisał dotąd sztuki historyczne. Tym razem podjął temat współczesny, palący, pełen jednakże odniesień historycznych. Na scenie zobaczyliśmy Litwinów, którzy szukają za granicą tyleż szczęścia i lepszego losu, co własnej tożsamości, której nie potrafią nazwać, zdefiniować. W zetknięciu natomiast z inną kulturą dowiadują się jedynie jacy nie są, jacy nigdy nie będą. W bolesny sposób doświadczają, że właśnie to wszystko, co nie pozwala im się w pełni dostosować, zasymilować stanowi ich tożsamość. Patrząc bardziej uniwersalnie był to spektakl o młodych ludziach, których marzenia, wyobrażenia o sobie, pomysły na siebie zupełnie nie pokrywały się z rolami społecznymi, w które wtłaczało ich życie.

Mats Ek, świetnie wychwytując strindbergowskie niedopowiedzenia, tajemnice, walkę płci oraz kompleks winy i kary opowiedział natomiast o starości. Wizyjny charakter dramatu, obecną w nim fascynację czymś niedoskonałym, w jakiś sposób trującym, wykorzystał do stworzenia pięknego i mimo wszystko ciepłego portretu ludzi u schyłku życia. Chłód, dystans, kontrolowanie siebie (czyli stereotypy na temat Szwedów) nie sprawdzają się już w tym okresie życia. Ciekawym zabiegiem było w spektaklu odmienne znaczenie tańca i gry na instrumentach. Podczas gdy popisy wirtuozerii symbolizowały terapię, zgodę na funkcjonowanie w społeczeństwie według wyznaczonych przez nie reguł i „zmiatanie pod dywan” swych problemów, wspomnień, bolączek, o tyle taniec wyrażał „strefę cienia i buntu”, wszystko to, co niezaspokojone, niezapomniane i jednocześnie niemożliwe do wyrażenia słowami.

W fokinowskiej adaptacji Gracza Dostojewskiego można było śledzić porywy i fantazje słowiańskiej duszy, ukształtowanej w porządku prawosławnym. Chwilami miało się wręcz wrażenie, że głosowi krupiera towarzyszą śpiewy cerkiewne. Tak głębokie było przemieszanie, współistnienie porządków sacrum i profanum. Był to kolejny rosyjski spektakl (Rosjanie zdają się w tym celować) o granicach ludzkiej wolności, czynnikach, które ją determinują, o przeznaczeniu. Fabuła pozornie lekka podkreśliła tylko wagę poruszanych problemów. Ciekawe rozwiązanie stanowiło umieszczenie w moralitetowej, niedookreślonej przestrzeni postaci żywych, pełnokrwistych, które nie miały sobie nic z everymanów, choć doświadczenia ich nie traciły nic na uniwersalności.

   Nasuwa się jeszcze jedna cecha wspólna wszystkim czterem realizacjom. Każde przedstawienie pełne było ogromnych emocji, namiętności, o nich mówiło i pokazywało je. Żadnego jednak nie cechowała histeria, „bebechy”, gdyż wszyscy twórcy znaleźli własną formę dla wyrażenia wielu istotnych uczuć, o których trudno mówić, jednak powiedzenie o nich w sposób odkrywczy, niebanalny, nieśmieszny zawsze jest dowodem mistrzostwa.

Cztery fantastyczne wieczory, cztery niezwykłe przedstawienia, z których każde stanowiło kawał świetnego teatru. Trudno nie zastanawiać się w tych okolicznościach, jak wygląda kondycja polskiego teatru narodowego. Nurt ten ma u nas ciekawą tradycję, teraz jednak jak gdyby zabrakło pomysłów na jej podtrzymywanie. A szkoda. Może reaktywując polski teatr narodowy (chodzi o nurt, rodzaj teatru, nie instytucję o tej nazwie) warto iść tropem zaproponowanym przez tegorocznych gości Spotkań. Mieć podobne podejście do rodzimych autorów, pamiętać, że teatr jest syntezą sztuk, łączyć tradycję ze współczesnością, prawdy uniwersalne z subiektywnym poczuciem tożsamości, wreszcie mierzyć się ze stereotypami obiektywnie i bez kompleksów. Czy jakieś polskie teatry spełniają te wymogi? Przychodzą na myśl jedynie te alternatywne, niszowe (np. Malabar Hotel ze swoją interpretacją Wesela, czy Sprawy Dantona). A co się stało z polskim Teatrem Narodowym?


WIESŁAW KĘPIŃSKI - MOJE FOKSAL

$
0
0

WIESŁAW KĘPIŃSKI

      

MOJE FOKSAL


     Postanowienie przyszło nagle i pomyślałem sobie że tak jak Stawisko tak i Foksal były dla mnie miejscami znaczącymi, związanymi z moim i moich rodzin życiem.

Dziś kamienica nasza, opuszczona przez wszystkich - dogorywa. Brama zamknięta, okna zamurowane albo zabite dechami. Podwórko - studnia martwe. Nawet koty piwniczne wyniosły się. Nic już nie ma z tego co było kiedyś: ludzi, zwierząt, głosów...

Ale wróbmy do dawnych lat pełnych życia, sadzy, stęchlizny. Płyną lata pięćdziesiąte, potem sześćdziesiąte i dalej...

Chciałem zacytować w całości reportaż zamieszczony w gazecie Sztandar Młodych, o naszym życiu w „kajucie”. Ale dziś, kiedy to czytam, ten wywiad, widzę że jest banalny, propagandowy, źle napisany i kłamliwy. Jakaś panieneczka młoda redaktorka, napisała jak umiała. Śmieszy mnie takie zdanie wypowiedziane rzekomo przez moją żonę: „trafiłam do jego serca VIA żołądek.” Tak trudno było napisać PRZEZ żołądek! Wywiad ukazał się w dniu święta kobiet 8 marca p.t. „Rogaliki na śniadanie” (1962 rok).

Z tego wywiadu wynikało, że nasze małżeństwo żyje szczęśliwie i z nadzieją patrzy w świetlaną przyszłość.

A tu dziupla 16 m. kw., bez centralnego ogrzewania, ciepłej wody i bez gazu. Dwie pracujące osoby nie mogą wyżywić się w trójkę. Ciągle „siedzimy” w kieszeni Jarosława. Kiedyś przyjechałem ze Stawiska bez zapomogi. Nie mogłem wyksztusić aby Jarosława o nią poprosić. Kochana żona robi mi awanturę. Miałem dosyć „przygody powszechnej jak rogaliki na śniadanie”. To cytat z gazety.

Rogaliki skończyły się z chwilą kiedy opuściłem dom - Stawisko. Na Foksal ciągła walka o chleb, węgiel, drewno na podpałkę. Zimą na ścianach skrzy się szron. Ale żeby nie biadolić to mogę z ręką na sercu przyznać, że miłość pozwalała jako tako rozgrzać zimne łóżko i znosić przeciwności i trudy życia. A może tak mi się zdawało.

Ulica Foksal kilka razy zmieniała nazwę.

Przed wojną nosiła imię Pierackiego (Bronisław 1895-1934 minister spraw wew. Zamordowany przez nacjonalistów ukraińskich). Za Polski Ludowej miała jakiś czas nazwę „Młodzieży Jugosłowiańskiej”. Grupa tej młodzieży pracowała przy odbudowie Warszawy. Chwała IM za to. I wreszcie przywrócono - mam nadzieję że na zawsze - nazwę FOKSAL.

Zanim dostaliśmy te 16 m. kw. (Foksal 13) moją narzeczoną odwiedzałem w tej kamienicy. Mieszkała z matką. Parter. Jeden pokój, antresola i kuchnia. W pełni lata na chwilę wpadał promyczek słońca.

To, że dostaliśmy pokoik w tej samej kamienicy, gdzie mieszka od lat moja (za chwilę) teściowa, wydaje mi się jakimś miłym trafem albo przeznaczeniem.

Kiedy odbywa się wesele w „lokalu” teściowej, jeszcze nie mamy swojego kąta. Ale niedługo wszystko się ułoży. A więc wesele:

„Jest teściowa i zięć

zięć do pieszczot ma chęć”.

Aby pomieścić wszystkich gości ( w tym nielichą ferajnę z Woli) wyniesiono wszystkie meble, oprócz stołów i krzeseł - oczywiście. Kiedy państwo młodzi przyjechali od fotografa, mogli się na swoje honorowe miejsca dostać wyłącznie przez okno. Dobrze że to parter – ale wysoki. Przydał się taboret. Szkoda, że nikt nie zrobił zdjęcia jak panna młoda w białej, długiej sukni, welonie na głowie i z wiązanką kwiatów wdrapuje się przez okno. Gdzieś już o tym pisałem? Wiązanka spełniała rolę nie tylko ku upiększeniu, ale również dyskretnie zakrywała trochę widoczną już ciążę młodej mężatki.

Ciocia Hania powiedziała kiedyś „pierwsze dziecko jest najczęściej wcześniakiem”. A wianek na głowie panny młodej symbolizował niewinność? A kiedy i jaki był „sierpień w lipcu?” To tylko ja wiem.

Wreszcie mamy nakaz na te swoje 16 m. kw. Odbieram pismo i jeden klucz do mieszkania. Nie wkładam go do kieszeni, ale przez całą drogę z kwaterunku na ul. Karowej do Foksal mocno go ściskam w dłoni. Skarb to jakowyś? Było się z czego cieszyć!!!

W tym (już naszym) pokoiku umarł niedawno samotny człowiek. Komisja nie mogła dostać się do środka, bo trup swoim ciałem blokował drzwi. Okropna śmierć w samotności. Nie myślę długo nad tym, biorę się za porządki. Za kilka dni komplet mebli za pieniądze Jarosława zostanie rozstawiony.

Zapach świeżego lakieru od stojących już jasnych mebli, zasłonki w pikasy, jakieś drobiazgi. Wiadro na wodę, kubeł na pomyje, pojemnik z węglem i nie byle jaka radość! Umarł człowiek, aby inni mogli zająć jego miejsce i cieszyć się.

Wszystkim naszym przyjaciołom i znajomym jest do nas po drodze. Wszystko jedno w jakim celu. Drzwi się nie zamykają.

● W każdym pokoju - małym czy dużym - mieszka inna rodzina albo tylko stare małżeństwa. Razem pięć rodzin. Wspólne: łazienka, ubikacja. Wchodzę do tego wychodka i widzę trzy wyłączniki do trzech różnych żarówek. Każda komuna ma swoje światło. Nie myślę o tym że jeszcze trochę i będzie dla starych jedno światło wiekuiste. Tymczasem nie wiem które mam zapalić. Włączam wszystkie-ale widno.

● W kuchni na końcu długiego korytarza mieszka stare małżeństwo. Nasz gość idzie za potrzebą ciemnym korytarzem do ubikacji. Pomylił drzwi. Otwiera któreś, potyka się, bo ciemno, maca po miękkim meblu i nagle odzywa się kobiecy głos „Józiu, to ty?” Wszystko się dobrze skończyło.

Kiedyś tych sąsiadów, w nocy śpiących, zasypał wybuch sadzy. Rano mąż Józio budzi się i widzi czarną twarz żony. Wpierw przerażenie, potem śmiech. Ona spojrzała na męża też w czerni. Śmieli się jak dzieci.

● W holu, którego okno wychodzi na ciemne, szare podwórko pracuje tylko w ciągu dnia - sąsiad szewc. Hol zamieniony na rupieciarnie służy również za warsztat. Sąsiad szewc naprawia obuwie. Słychać walenie młotkiem. Zydel skrzypi, a stary człowiek wśród gratów jak on szare jest jak żywy rekwizyt, do tej ponurej i ciemnej scenografii. Młotek jak zegar wybija mijające godziny. Szewc coraz bardziej wtapia się w brudne, zakurzone, bez kolorów miejsce. Niedługo umiera. Nie zdążyłem bliżej go poznać, choćby zapamiętać jego twarz. Nic. Sama szarość.

● W innym pokoju inna para staruszków dociąga swoich ostatnich ani. Wózek który ciągną toczy się coraz wolniej. On malutki, na łysinie krymka, a może wełniana czapeczka zrobiona na drutach przez troskliwą żonę? W domu ciągle zimno, nawet latem. „Kochana” żona (słyszę przez ścianę) sztorcuje męża i pogania aby szybciej obierał kartofle. Do czego się tak spieszyć? Tylko patrzeć jak ksiądz zjawi się z ostatnim namaszczeniem. Rozstawali się umierając z ulgą czy bólem?

● Mała scenka związana z tym sąsiadem - malutkim człowieczkiem: Jarosław wychodzi od nas i idzie długim korytarzem do wyjścia. Z poprzecznego przedpokoju człapie sąsiad. Nie widzą się. Kiedy za chwilę doszło do spotkania - Jarosław kichnął, jak z armaty. Mały człowieczek bardzo się wystraszył, ale przeżył to nagłe spotkanie z wielkoludem.

Dlaczego teraz wyobrażam sobie tę scenę, albo dlaczego tak bym to chciał widzieć. Że Jarosław to Jarosław a ten wystraszony to Stryjkowski. Nie wiem.

P.s.: Na zdjęciu, które zrobiłem pod Wawelem, stoją Jarosław i pan Julian. Różnica wzrostu jest widoczna.

Pewnego dnia żona czymś mocno mnie zirytowała. Niewiele myśląc idę do Kameralnej od ulicy Kopernika, na wysokie stołki. Pierwszy raz zdarzyło mi się że samotnie siedzę i patrzę przez duże okno na kino „Skarpa”. Kelnerka podchodzi, przyjmuje zamówienie (50 gram i coś na ząb). Po pewnym czasie zagląda przez moje ramię na mój pusty kieliszek i cicho mówi: „Jakieś nieporozumienia w domu?” Tak - odpowiadam i proszę o jeszcze jeden, na drugą nóżkę.

Ta miła kelnerka to się znała na rzeczy i ludziach.

Wracam do domu - chciał nie chciał. Wchodząc do naszej bramy słyszę taką gadkę (to nie była rozmowa) dwóch wstawionych facetów: Idziesz? – pyta pierwszy. – Nie idę - odpowiada drugi. No to idź – powiedział ten pierwszy. Najkrótszy dialog świata.

● Po drugiej stronie klatki schodowej dalsi sąsiedzi. W jednym z pokoi, z wyjściem również na mały ogródek, mieszka jakaś para. Ona chuda jak szczapa - tak na Woli określano chude postury. On taki jakiś zwyczajny nieszczęśnik. Z mojego okna mogę trochę podglądać ich. I co widzę: biedaczysko siedzi przy okrągłym stole, rękami obejmuje swoją skołataną głowę. A ten zły duch krąży wokół niego. Po każdym zakręcie wali go w głowę. Ta zła, brzydka szczapa, jak figura wyrzeźbiona nieudolną ręką, nie ma nic z człowieczeństwa, tym bardziej kobiety. Upiór.

Nagle wychodzi ze swojego „apartamentu” na ogródek, wyciąga w górę chude badyle, całą swoją brzydotę kieruje w stronę nieba, a może słońca. O co się modli (jeśli modli?), o więcej siły aby mocniej walić? Kto ją wysłucha? I po nich już ślad dawno zaginął. Ta scena trochę kojarzy mi się ze sztuką „Moralność pani Dulskiej” Tyle tylko, że Dulska zmusza męża, aby co jakiś czas robił spacer naokoło stołu.

W innym mieszkaniu mieszka z dwoma synami (mąż jej wcześnie się zawinął) miła sąsiadka pani G. Pracuje jako barmanka w Kameralnej od Foksal. Za dawnych czasów można było usiąść na wysokim stołku i być w bliskim kontakcie z panią bufetową. Po środku tego barku obrotowe urządzenie. Na szklanych półeczkach różne (choć wybór mały) zakąski. Dziś już nie ma tej „karuzeli”.

Kiedy pani G. poszła na emeryturę, a synowie wyfrunęli na swoje, zaczęło się jej życie w samotności. Sam na sam ze wspomnieniami. Warunki bytowania szczególnie zimą przykre. Postanowiono, że pani G. będzie pomieszkiwać raz u jednego a raz u drugiego z synów. Mieszkanie po niej wynajęto obcym ludziom. Po jakimś czasie sąsiadce sprzykrzyło się takie życie. Zapragnęła wrócić na Foksal— na stare śmiecie. Co było robić? Wymówiono ludziom wynajem. Synowie doprowadzili mieszkanie do porządku, zwieźli na powrót jej rzeczy. Matka szczęśliwa. Nie długo się cieszyła. Po dwóch tygodniach umiera.

I poco było tyle zachodu - narzekają synowie. Ja myślę, że to jest zrozumiałe (poszukiwanie straconego czasu) choć tragiczne.

Może i ja kiedyś, na koniec życia, zapragnę choć na trochę pożyć w swoim dawnym pokoju na poddaszu. Z widocznymi przez okno starymi dębami i sosnami. Nawet jeśli nie będzie jak przed laty - bo nie będzie - bez bliskich, bez piesków, bez sroczki, to zawsze będzie to znaczyło jedno — STAWISKO.

● FOKSAL

To jedyna taka ulica w Warszawie. Ciekawa, przytulna i taka kameralna. Właśnie. W dawnych czasach są trzy lokale pod nazwą „Kameralna”: dzienna, nocna z dancingiem i ta od ulicy Kopernika - dla smutnych, wozaków, zagonionych i mało forsiastych. I oczywiście teatr „Kameralny”.

Przechowuję dwa zaproszenia do tego teatru - na dwie osoby.

„Kierownictwo i Zespół Teatru Polskiego zapraszają Ob. Prez. Jarosława Iwaszkiewicza na premierę komedii Jarosława Iwaszkiewicza „Wesele Pana Balzaka” na scenie Kameralnej. Lipiec 1959”

CIEKAWE: teatr zaprasza ob. Prezesa Jarosława Iwaszkiewicza na premierę komedii Jarosława Iwaszkiewicza.

Drugie zaproszenie (rok 1967) na premierę „Kosmogonii”. Byłem na obu przedstawieniach.

Przez jakiś czas moja teściowa pracuje u „Dziennikarzy” jako bufetowa. Na ostatnim piętrze tego budynku jest łazienka. Po znajomości korzystaliśmy z moją żoną ze wspólnych kąpieli. Ciekawsza i lepsza pod każdym względem była łaźnia na Chmielnej „Diana”. Łazienki duże, wanny miedziane - niektóre dwuosobowe! W tej to „Dianie” (opowiadała mi moja kobieta) spotkały się przypadkowo prawie gołe największe dwie rywalki: Wanda K. i Krysia. Obie takie piękne i młode. Ile bym dał żeby tę scenę zobaczyć. Wanda już nie żyje. Krysia chodzi o lasce. Okrutny czasie.

Ktoś stwierdził: „Czas jest najlepszym nauczycielem, szkoda tylko że uśmierca swoich uczniów.”

Pierwszego maja spotykam się na mieście z moim bratem. Jesteśmy odświętnie ubrani, w białych koszulach, ale bez czerwonych krawatów. Zmęczeni wracamy na Foksal, na obiad. Wchodzimy, patrzę a na podłodze korytarza ślady czarnych stóp, jak by namalowane pod szablon. Myślę sobie, komu przyszło do głowy i to dziś, malować mieszkanie na czarno. Stopki prowadzą w stronę naszego pokoju. Wszystko się szybko wyjaśnia. Wybuch sadzy zamienił nasz jasny, słoneczny pokój w stary i używany komin.

Podobno moja żona (tego nie widziałem) latała po podwórku wołając: „Pani Kiełbusowa (to dozorczyni) sadze mnie wybuchły!” Teściowa widzi przez okno swoją na czarno pomalowaną córkę. Podaje jej przez lufcik kieliszek spirytusu aby przepłukała gardło od sadzy.

Żyje z nami najmilsze stworzenie - suczka ALFA - szkocki terier. Nim sadze wybuchły żona smaruje w celach kosmetycznych twarz tłustym kremem. Gdy tumany sadzy wciskały się w każdy zakamarek - nawet do zamkniętej lodówki, cała jej twarz stała się czarna. Alfeczka, kiedy spojrzała na swoją panią nie poznała jej i zaczęła szczekać. Biedna psina, co ona sobie myślała. Co ci ludzie wyprawiają?

Dla nas święto pracy 1-Maja był dniem pracy i to ciężkiej.

●W suterenie mieszka „kulawa”. Tak ją tę kobietę nazywają z powodu kalectwa- brak jednej nogi.

Byliśmy raz zaproszeni z żoną do niej i jej chłopa. Izba śmierdząca stęchlizną, podłoga bez desek, tylko klepisko dobrze ubite. Słońce nigdy do nich nie zagląda. Kulawa prowadzi kiosk (120x120) z papierosami, na rogu Foksal i Kopernika. Miejsca tylko dla niej. Zimą musi zmieścić się piecyk „koza”. Jak napaliła dym wychodził blaszaną rurą na zewnątrz ulicy. Może trochę tego jej „zapachu” wpadało w otwarte okno nocnej „Kamery”.

Zestawienie dymiącej budy z pięknym domem miało swój urok, czegoś egzotycznego.

Proteza Kulawej (niech będzie z dużej litery) gdy szła, głośno skrzypiała, jak nienaoliwione żelastwo. Jej mąż ,też kaleka, kiedyś wieczorową porą tak zaprawił, że podczas błogiego snu zmarł. Na darmo czeka z nadzieją, aby się zaprawić i wyleczyć kaca.

● O innym nieszczęśniku. Mieszka samotnie na poddaszu. Okno wychodzi na ulicę. W jakimś amoku, białej gorączce, zaczyna rozrabiać a właściwie rozbierać piec kaflowy. Rzuca nimi przez okno. Strażacy nie mogą dostać się do niego przez drzwi. Przystawiają więc wielką drabinę do okna. Szaleniec ciska kaflami w strażaków. Jak zabrakło „pocisków” sam skacze przez okno na bruk. O jednego jeszcze sąsiada mniej.

●Lubiłem latem odgłosy podwórka i ulicy. Szybujące w kółko, podczas nauki latania, popiskujące jaskółki (pamiętam z dzieciństwa te krótkie sygnały dla młodych).

Okna pootwierane, a z nich płynie mieszanina różności. Hejnał z Wieży Mariackiej, po chwili dokładny czas godziny dwunastej, stan wód w głównych rzekach Polski. Zaraz potem spiker zapowiada występy kapeli Dzierżanowskiego, albo orkiestry Polskiego Radia pod dyrekcją Stefana Rachonia.

I nuda niedzielnego dnia nie ma końca!

●W dawnych latach brama o godzinie 22-giej była zamykana.

Stróżówka we wnęce bramy i okno na podwórko. Cieciowa mogła widzieć, co się dzieje w „studni” i w bramie.

Trzepak w centralnym punkcie podwórka. Wywieszka podawała godziny trzepania. Na ten czas lokatorzy szczelnie zamykają okna.

Tuż po Nowym Roku dozorczyni robi obchód swoich lokatorów. Wręcza krzywo przycięty kartonik z odręcznym napisem: „Nowego Roku życzy dozorczyni”. Właściwie to dobrze. Jest w tej treści życzenie przeżycia całego nadchodzącego roku.

Trzeba (wypadało) dać parę złotych za te szczere wyrazy!

Kto zgadnie ile płaciliśmy komornego? Ale od początku. Opłaty za czynsz zbierał administrator właściciela kamienicy pana J. Wedla. Starszy pan co miesiąc pobierał opłaty, zapisując ołówkiem w małym notatniku. Uwaga: za nasz pokój płaciliśmy około trzech złotych!

A propos Wedla. Na usilne starania Jarosława uruchomiono (niedobre słowo) na powrót lokal E. Wedel („22 Lipca”) przy ulicy Szpitalnej. Z tej to przyczyny Jarosław został honorowym kierownikiem tego pięknego salonu. Dla Jarosława było to miejsce Jego młodości i wspomnień.

Może dlatego któregoś dnia wstąpił do nas na Foksal i zaprosił mnie i Rózię do pijalni na gorącą czekoladę. Wejście również od ulicy Górskiego.

Osobno jest tekst z cyklu marginalia pt. „Staroświecki sklep”.

Jarosław przywiózł z Moskwy magnetofon „Melodia”. Ciężki jak diabli. Zapis w moim notatniku: „ 25 stycznia 1966. Był u nas Jarosław z Zygmuntem Mycielskim - przesłuchanie z magnetofonu nowego utworu pana Zygmunta.”

Zbyszek R. organizuje prywatkę u siebie w Ursusie. Dźwigamy „Melodię” we dwóch. Jeden nie dałby rady.

Był Jarosław u nas na obiedzie! Zjawił się Zbyszek R. Dużo mówiło się o muzyce. Jarosław zwrócił uwagę Zbyszkowi (mnie też się przydała), że w słowie muzyka należy kłaść akcent na początku tego wyrazu. Zbyszek wziął sobie to do serca. Swoim uczniom mówi zawsze o tym akcencie.

7 stycznia 1961. Święto Trzech Króli - skasowane.

● Na drugim piętrze mieszka staruszka opiekująca się dwojgiem swoich wnuków.

Babcia któregoś dnia myje wysokie okno, wychodzące na podwórko. Przeliczyła swoje możliwości. Spadła i się zabiła - krótko mówiąc. Przyjechało pogotowie, milicja.

Wraca sąsiadka z pracy. Gdy zobaczyła trupa jeszcze nie przykrytego - zemdlała.

Ekipa pogotowia zostawia denatkę i ratuje zemdloną. Słusznie!

● Załatwiam zegarek dla żony - na raty (!).

Idziemy z Jarosławem do kina „Wars” na film „Tam gdzie rosną poziomki”. Po ciekawym filmie, parę kroków dalej kolacja w „Rycerskiej”. Czy może być lepsze popołudnie? Dostałem od opiekuna 500 zł na pobyt w Pobierowie.

Mamy wreszcie kino w domu, telewizor „Wisła”. Tak chyba nazwany ze względu na to, że ciągle coś w nim szwankuje i co i rusz przez ekran przepływają fale wiślane. Czasami pomogło jak mocno pięścią walnęło go w górną obudowę.

Przy końcu stycznia 1964 roku telewizja nadaje obraz pt. „Portrety” - o Jarosławie. Przyszli do nas na Foksal aby to zobaczyć Ciocia Hania z Jarosławem i pani Stanisława Horzycowa.

Zamówiłem w Polskim Radio utwór K. Szymanowskiego „Źródło Aretuzy” z dedykacją: kochanej żonie Krystynie od męża Wiesława. Oczywiście pomylono imię i zamiast Wiesław popłynął w eter Wacław.

Lubię ten utwór pana Karola i „Harnasie” też.

Z NOTATNIKA

Chrzest Rózi w kościele Św. Krzyża. Jarosław i ciotka Krysi rodzicami chrzestnymi. Odbywa się to dn.21.10.1956.

Czas gorących dni października. Gomułka zostaje I-szym sekretarzem.

Z Jarosławem na filmie „Popiół i diament”. Po filmie kolacja w „Bristolu”. Podaje kelner Władek Kuświk.

●l kwietnia 1960. Zaczynam pracę w telewizji na Pl. Powstańców Warszawy. Jak dostałem pierwszą wypłatę, zaprosiłem opiekuna na obiad do „Kameralnej”. Nareszcie ja za swoje zarobione pieniądze mogłem fundować.

Zdarzało mi się wracać do domu późną porą przez ulicę Chmielną. W bramach stały, może lepiej „urzędowały” różne panie, w różnym wieku. Nagle słyszę jedną z nich - syneczku pójdziemy do mnie? Przestraszony przyspieszyłem kroku. Mogłaby dla reklamy zaśpiewać jeden z kupletów, których słuchałem na Woli. Może bym się wtedy dał skusić:

„Jestem panienka z b....lu

znają mnie wszyscy frajerzy

mam temperament gorący

straciłam cnotę niechcący”.

EPITAFIUM

● Tak więc nasza stara, ponad stuletnia kamienica dogorywa. Ani wojny, ani powstanie Warszawskie nie zamieniło jej grubych murów w ruinę. Ocalała. Trochę śladów od kul karabinowych na ścianie od ulicy. I to wszystko.

Brama jeszcze otwarta, na noc już nie ma komu zamykać. Staruszka co jakiś czas służy różnym ekipom filmowym za scenografię. Nic nie trzeba przemalowywać, przerabiać. Cały urok w jej starości omszałej, ale dostojnej, przedwojennej.

Jak już powiedziałem: pożogi, bomby lotnicze oszczędziły kamienicę. Przechodzę koło niej niemal codziennie. Widzę bezsilny jak czas mijający robi swoje.

I przyjdzie koniec kamienicy - staruszki przy FOKSAL 13.


Krzysztof Lubczyński rozmawia z MARIĄ CIESIELSKĄ

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z MARIĄ CIESIELSKĄ


Pani zmarły przed ponad rokiem Pani mąż, reżyser Witold Lesiewicz na ogół nie udzielał wywiadów, jednak uczynił wyjątek dla jednej z gazet poproszony o rozmowę o Andrzeju Munku…


- Właśnie dlatego zgodził się, że to miała być rozmowa o jego przyjacielu Andrzeju Munku. Uważał, że w takiej sytuacji nie może odmówić. O sobie mówić nigdy nie chciał. Uważał, że powinny o nim świadczyć owoce jego pracy, filmy, a nie to, co sam o sobie powie.


Także Pani uczestniczyła w tej rozmowie…


- Tak, ponieważ jako małżeństwo byliśmy blisko zaprzyjaźnieni z Munkami. Spędzaliśmy ze sobą sporo czasu, mieszkaliśmy blisko siebie.


Andrzej Munk zginął nie dokończywszy zdjęć do swojego filmu „Pasażerka” na podstawie prozy Zofii Posmysz. Pani mąż dokończył pracę nad tym filmem. Jak do tego doszło?


- Mąż chciał dokończyć „Pasażerkę”. Po dwóch latach, ale dopiero po licznych „przymiarkach” różnych twórców, szef kinematografii, wiceminister Tadeusz Zaorski zaproponował mu, żeby spróbował zrobić coś z „Pasażerką”, bo inaczej spisze ją na straty. Mąż podjął się tej pracy i to on wpadł na pomysł ze stopklatkami, które widzimy w tym filmie, z narracją autorstwa Wiktora Woroszylskiego, czytaną z offu przez Tadeusza Łomnickiego. Montażu podjęła się Zofia Dwornik, koleżanka męża z roku, dziś już nieżyjąca, którą Witek zaprosił do współpracy. Miała za sobą ciężkie przeżycia. Na studiach powiedziała pewnego dnia w gronie koleżeńskim, że jej ojciec zginął w Katyniu. Doniesiono o tym i spędziła trzy lata w więzieniu, wzięta prosto ze szkoły. Zresztą nie tylko ona miała nieprzyjemności związane z przeszłością. Pracę Lesiewicz ukończył, odbyła się kolaudacja, na której minister kultury zapytał, kto ukończył „Pasażerkę” i wtedy kierownik zespołu powiedział, że „zespół”. Film zaczął swoje życie, dostał nagrodę w Cannes, ale akurat Lesiewicz tam nie pojechał. „Pasażerka” krążyła za granicą i tam dopatrzono się, kto naprawdę skończył film, bo niemożliwe wydawało się, by powstał w trybie zespołowym. Co zaś do Munka, to odkryłam ostatnio bardzo przykrą rzecz. W wydawnictwie poświęconym polskim filmowcom, wydanym przez Stowarzyszenie Filmowców Polskich, tytuł albumu „Stowarzyszenie Filmowców Polskich” nie ma o Munku nawet wzmianki. Szokujące. O jednym z najwybitniejszych twórców w historii polskiego kina!


Następnie Witold Lesiewicz zrobił kilka filmów zaliczonych do „szkoły polskiej”, jak „Kwiecień”, „Rok pierwszy”, „Nieznany”…


- Prześladował go jednak swego rodzaju pech. Napisał np. scenariusz do „Ziemi Obiecanej” wg Reymonta, wspólnie z Jerzym Krzysztoniem, ale przypadło to na czas wydarzeń marcowych 1968 roku i pojawiły się obawy o posądzenie męża antysemityzm. Było coś takiego w biografii zawodowej Witka, że nie trafiał ze swoimi pomysłami w odpowiedni czas. Następnie mąż chciał zrobił film o Jarosławie Dąbrowskim. Napisał scenariusz z pisarzem Władysławem Leszkiem Terleckim. Film miał być zrealizowany w zespole kierowanym przez Jerzego Passendorfera, w którym kierownikiem literackim był Tadeusz Konwicki. Tymczasem do zespołu przyjechał z ZSRR scenarzysta Jurij Nagibin. Witek i Leszek przedstawili swój scenariusz i usłyszeli, że musi się do niego dopisać Nagibin. I wtedy mąż powiedział mniej więcej coś takiego, że nie może być to film o tym, jak dobrzy Rosjanie zrobili Polakom Powstanie Styczniowe. Po silnych ingerencjach Nagibina w scenariusz, Witek z Leszkiem wycofali się. Scenariusz wziął Bohdan Poręba i ukształtował film według swojego wyobrażenia, z Dąbrowskim w karakułowej czapie, na zsyłce.


Pewną odskocznią od ciężkiej problematyki był dla Pani męża udział w realizacji cyklu półgodzinnych filmów z telewizyjnej serii „Opowieści niezwykłe”. Były to „Klub szachistów”, „Przeraźliwe łoże” i „Zbrodnia lorda Arthura Saville’a”…


- Te filmy są bardzo stylowe, jedne z pierwszych kolorowych, sfilmowane w poetyce czarnego humoru. Nieprzypadkowo realizację aż trzech pozycji z tego cyklu powierzono mężowi, jako że znany był jako stylista, mający skłonności do tego typu humoru.


W 1970 roku nakręcił „Bolesława Śmiałego”, film o konflikcie króla z biskupem krakowskim…


- Mąż nie był z tego filmu zadowolony. Uważał, że do obrazu średniowiecza nie znalazł odpowiedniego języka, aczkolwiek z punktu widzenia obrazu obu stron konfliktu, film wydaje się być wyważony.


Skąd pomysł realizacji serialu według powieści Tadeusza Dołęgi Mostowicza o doktorze Murku?


- Ta historia losu bezrobotnego inteligenta wydała się mężowi bardzo interesująca, także jako dość panoramiczny obraz Polski kryzysu ekonomicznego lat trzydziestych. Po czasie okazało się, że to była to jego ostatnia reżyserska realizacja. Zawsze bowiem natrafiał na jakieś przeszkody, a był człowiekiem, który nie umiał walczyć o swoje.


Ten serial, w którym zagrała Pani jedna z głównych ról, należy do rzadko powtarzanych w telewizji, w przeciwieństwie do wielu innych powtarzanych na okrągło, w tym do zrealizowanego w podobnej konwencji serialu „Kariera Nikodema Dyzmy”…


- Może nie jest powtarzany dlatego, że bohaterem nie jest groteskowy cwaniak, ale bezrobotny inteligent? Z obawy, że wzbudzi to nieodpowiednie skojarzenia? Po realizacji tego serialu mąż zaczął chorować, co definitywnie wyłączyło go z zawodu. Mąż miał bardzo ciężkie życie. Po służbie w wileńskiej AK został zesłany przez Rosjan do katorżniczej pracy w kopalni w Donbasie i cudem przeżył. Kiedy jednak po latach stanęła sprawa uzyskania odszkodowania za pobyt w łagrze, mąż w sądzie zapytał, kto ma je wypłacić i usłyszał, że państwo polskie. Stwierdził wówczas, ze przyjmie odszkodowanie, jeśli zapłaci je Rosja. Taki był zawsze. Nie potrafił, a właściwie nie chciał walczyć o nic dla siebie. Świadczy o tym także fakt, że po ukończeniu szkoły filmowej nie pozwolono mu zacząć pracy przy filmie „Młodość Chopina”, uzasadniając, że akowiec nie może być asystentem pułkownika Forda. W zaistniałej sytuacji mąż zamierzał wycofać się z pracy w filmie, na co nie pozwolił mu przyjaciel, Andrzej Munk. Wspólnie, w WFD w Warszawie zrealizowali film „Gwiazdy muszą płonąć”.


A jak Pani znalazła się w zawodzie aktorskim?


- Opowiem kilka słów o sobie. Okupację niemiecką przeżyłam jako dziecko, bardzo ciężko. Miałam pięć lat, w 1939 roku, gdy rodzina została, rodzice z czterema córkami została wypędzona nocą z domu w Inowrocławiu i umieszczona w mieszkaniu, w jakiejś norze. Straciliśmy wszystko. Ojciec, który był muzykiem, został dozorcą. Do dziś nie mogę słuchać języka niemieckiego. Nigdy nie byłam w Niemczech i nie pojadę tam. Mimo tych przeżyć, dom rodzinny zapamiętałam jako bardzo ciepły, serdeczny. W czasie okupacji uczyli mnie różni członkowie rodziny, a rodzina była z wykształcenia humanistyczna. Dzięki tej prywatnej edukacji szybko po wojnie przeskakiwałam szczeble szkolne i mając zaledwie jedenaście lat znalazłam się w gimnazjum, zaś maturę zdałam w wieku 16 lat. Po wonie ojciec dostał pracę w kościele jako muzyk organista. Były to czasy, kiedy muzykę organową grano tylko w kościołach. Ojciec popadał w konflikty z księżmi, jego przełożonymi, którzy nie akceptowali w kościele utworów Bacha, Beethovena, Mendelsssohna, ale parafianie chętnie jego gry słuchali. Pójście do szkoły teatralnej zawdzięczam namowom polonistki z liceum, która przekazywaną nam wiedzę o literaturze poszerzała także o teatr. Ponadto moja koleżanka z klasy również zdecydowała się zdawać do szkoły teatralnej w Krakowie i zachęciła mnie do tego. Miałyśmy mieszkać u jej rodziny w Krakowie.


Egzamin przebiegł zwyczajnie czy anegdotycznie? Z jakim nastawieniem Pani jechała?


- Z absolutna naiwną niewiedzą o teatrze. Ze złudnym przekonaniem, że staram się o wejście do bardzo tajemniczego zawodu. To zawód, z którym wiążą się częste ludzkie marzenia o byciu kimś innym niż się jest, ludzka skłonność do iluzji, że osiągamy jakiś wymarzony ideał sytuacji życiowej.


Skąd to przekonanie, żywione także przez niektórych widzów?


- Myślę, że stąd, że każdy człowiek ma w sobie naturę aktora, każdy coś gra, w rzeczywistości albo w wyobraźni. I to granie w wyobraźni wydaje nam się bardzo łatwe, naturalne. Dopiero kiedy trzeba opanować technikę tego zawodu, dykcję, panowanie nad ciałem, umiejętność poruszania się, uzmysławiamy sobie, jak jest trudny. Pojechałam na egzamin w białej bluzce, granatowej spódniczce, z warkoczem. Na występ egzaminacyjny przygotowałam skecz Stefanii Grodzieńskiej, nie dla mnie zupełnie w charakterze i jeden z sonetów krymskich Mickiewicza. Jeden z członków komisji, był to rok 1951, chciał mnie dodatkowo odpytywać z historii Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików, ale inny, stary aktor, zmitygował go mówiąc, że „tego jeszcze zdążę się nauczyć”. Rezultat egzaminu był taki, że ja się dostałam do szkoły, a koleżanka nie, więc wariant mieszkania u „ciotek krakowskich” stał się nieaktualny w rezultacie. Zamieszkałam w okropnych warunkach domu akademickim na krakowskim Podgórzu. Zajęcia aktorskie mieliśmy przy ulicy Szpitalnej, naprzeciwko Teatru im. J. Słowackiego. Początkowo byłam wyobcowana, nie umiałam się znaleźć, ale trafiłam na drugim roku studiów na wspaniałego reżysera Władysława Krzemińskiego. Po drugim roku zaprosił mnie na spotkanie, pochwalił moje postępy i w imieniu swojej zony Zofii Niwińskiej zaproponował mi zamieszkanie u nich. Uzasadnił to tym, że sami nie mieli dzieci, a chcieli pomóc komuś dobrze rokującemu. Zgodziłam się i zamieszkałam u nich od III roku, w starym, dużym krakowskim mieszkaniu, we własnym pokoju, w okolicy poczty głównej, nieopodal ulicy Wielopole. Nie da się ukryć, że byłam rozpieszczona przez los, bo większość koleżanek i kolegów musiała ostro walczyć o byt. Już wtedy zagrałam epizody w filmach „Godziny nadziei” Jana Rybkowskiego i „Warszawska syrena” Tadeusza Makarczyńskiego. Byłam również zapraszana do radia, do dubbingu – pierwszy „Kopciuszek” Disneya Pewnego dnia niespodziewanie wezwano mnie wieczorem do teatru. Przychodzę. Realizatorzy mówią do mnie: „Siądź tu mała, włóż tę perukę wejdź z tej strony i powiedz to i to”. Byłam zdezorientowana. Okazało się, że aktorka obsadzona w roli nie przyszła i miałam za nią „zrobić” pazia w sztuce „Ruy Blas” Victora Hugo. Miałam wtedy taki chłopięco-dziecięcy wygląd, więc byłam w sam raz. Zrobiłam to wejście. Byłam pod takim wrażeniem, myślałam że zemdleję. Pierwszy raz wzięłam udział w takim spektaklu, bez przygotowania. Następnie, także jeszcze na studiach, dyrektor Starego Teatru, Roman Zawistowski zaprosił mnie do udziału w „Maturzystach” Zdzisława Skowrońskiego, gdzie grał mój ukochany Antoni Fertner, gwiazda przedwojennych komedii filmowych, który mówił do mnie: „Messalino, żebym ja był młodszy” i dał mi zdjęcie z dedykacją: „Messalinie, jej ochfiara”. To był cudowny aktor i ciepły człowiek. Miałam więc już wejście do teatru i Zawistowski zaproponował mi pozostanie w zespole. Znów miałam szczęście, bo większość kolegów musiała rozjechać się po całej Polsce w poszukiwaniu angażu. Dyplom to była sztuka „Intryga i miłość” Schillera. Graliśmy ja 70 razy w Teatrze kameralnym w Krakowie, także w Nowej Hucie, z publicznością niezwykłą, złożoną z robotników budujących to miasto. W czasie spektaklu, kiedy jako Luiza pisałam list, który miał doprowadzić do tragedii, z widowni usłyszałam: „nie pisz tego głupia”. W pierwszym roku pracy zagrałam Ofelię w „Hamlecie”, potem Jadwinię w „Dzikiej kaczce”. W ciągu trzech sezonów zagrałam w Starym Teatrze dwadzieścia ról. Kiedy grałam Ofelię, zaprosił mnie do Cricot 2 Tadeusz Kantor, do swojej realizacji „Mątwy” Witkacego, którą graliśmy przy Łobzowskiej o 22.30, w kawiarni „U Plastyków”, w sali wypełnionej krakowską śmietanką, mecenasami itd., codziennie prawie tymi samymi. Grałam razem z Kaziem Mikulskim, który był Bezdeką, a ja jego narzeczoną, Elle. Wspaniałe dekoracje i kostiumy zrobiła Zofia Jarema, a sam Kantor codziennie mnie charakteryzował, czesał, co świadczy, że chyba mnie lubił. To były dla mnie wspaniałe czasy.


Którym profesorom najwięcej Pani zawdzięcza?


- Wspomnianemu Krzemińskiemu, Eugeniuszowi Fulde, który był znakomitym aktorem-technikiem, Wacławowi Nowakowskiemu, staremu, jeszcze przedwojennemu aktorowi, który spacerował ze mną po Plantach. Wiele zyskałam obcując ze znakomitościami aktorskimi, takimi jak Zofia Niwińska, Zofia Jaroszewska, Tadeusz Wesołowski, Wojciech Ruszkowski, Wiktor Sadecki. Z czarującym Leszkiem Herdegenem grałam Ofelię w „Hamlecie”, a on rolę tytułową. Z tym spektaklem wiąże się jedna z najsłynniejszych recenzji, napisana przez Jana Kotta i zatytułowana „Hamlet po XX zjeździe”, oczywiście chodziło o XX zjazd KPZR. Tak się złożyło, że w dniu, w którym Kott oglądał spektakl, grała akurat koleżanka. Napisał w tej recenzji, mniej więcej, tak, że „nie widziałem Ciesielskiej, podobno była lepsza”.


W jakich okolicznościach przeniosła się Pani do Warszawy?


- W tym okresie zagrałam też w „Zimowym zmierzchu” Stanisława Lenartowicza, pięknym poetyckim filmie, dojeżdżając zimą na plan do Piwnicznej i do Łodzi. Graliśmy tam razem z Boguszem Bilewskim i Lidią Borowczyk. Po tej premierze zaprosił mnie do filmu „Dezerter” Witold Lesiewicz. Film kręciliśmy w Katowicach, postsynchrony były we Wrocławiu. Równocześnie Roman Zawistowski, który wcześniej przeniósł się do Warszawy, do teatru Polskiego, zaproponował mi w nim pracę, w sztuce Fredry „Wychowanka”. Tak zaczęło się moje życie z Lesiewiczem. Wcześniej jednak przypadkiem ominął mnie angaż do Teatru Współczesnego, gdzie zaproponowano mi rolę w „Pierwszej naiwnej”. I może szkoda, bo teatr Axera miał przez lata niezmienną renomę, a Teatr Polski, mimo świetnej obsady i tradycji, obecności Wojciecha Brydzińskiego, Kreczmarów, Wyrzykowskich, ciągle nie miał szczęścia do krytyki, zawsze był w cieniu podziwianego teatru Axera. Niestety, Teatr Polski przeszedł długi okres stagnacji artystycznej za dyrekcji Augusta Kowalczyka i Andrzeja Krasickiego. W tym tez czasie odeszłam do Teatru Rozmaitości, gdzie spędziłam dziesięć bardzo owocnych artystycznie lat (1972-1982), zaproszona przez dyrektora Andrzeja Jareckiego. Dopiero objęcie dyrekcji przez Kazimierza Dejmka w 1981 roku przywróciło Teatrowi Polskiemu należną mu rangę artystyczną i wtedy ponownie znalazłam się w zespole tego teatru. Na początek Dejmek przygotował „Wesele” Wyspiańskiego – otrzymałam role Marysi. W mojej interpretacji Marysia była dojrzałą kobietą, która zazdrości szczęścia Pannie Młodej. Dejmek nagrodził mnie za tę rolę. To było słynne „Wesele” bez muzyki. Potem była rola w „Wilkach w nocy” Rittnera, w „Ołtarzu wzniesionym sobie” Iredyńskiego. Kiedy Dejmek został ministrem kultury, dyrekcję artystyczną objął Andrzej Łapicki. Wtedy odeszłam na zawsze z Polskiego. Z zawodem praktycznie się rozstałam, a nie chciałam przyjąć propozycji reklamowania lodów czy mleka.


Dziękuję za rozmowę.


Maria Ciesielska – ur. 15.08. 1934 w Inowrocławiu, w latach 1954-1958 aktorka Starego Teatru w Krakowie, od 1959 do 1968 i od 1984 do 1993 w Teatrze Polskim w Warszawie, w latach 1972-1982 w warszawskich Rozmaitościach. Wśród kilkudziesięciu ról zagrała m.in. Klarę w „Ślubach panieńskich” Fredry, Salomeę w „Śnie srebrnym Salomei” Słowackiego, Kresydę w „Troilusie i Kresydzie” Szekspira, Elżbietę w „Ryszardzie III” Szekspira, Marysię w „Weselu” Wyspiańskiego, Julię w „Wilkach w nocy” Rittnera. Role filmowe m.in. w „Zezowatym szczęściu” (1960) i „Pasażerce” (1963) A. Munka, „Powrocie” J. Passendorfera (1960), „Kwietniu” (1961), „Między brzegami” (1962), „Nieznanym” (1964) i „Bolesławie Śmiałym” W. Lesiewicza (1972). W Teatrze Telewizji m.in. w „Wachlarzu lady Windermare” O. Wilde’a (1969), „Niewidzialnej kochance” Calderona de la Barca (1969), „Wilkach w nocy” (1989), „Stasiu” J. Jarockiego (1993).

 


Tomasz Sobieraj – Samotność geniusza

$
0
0

Tomasz Sobieraj


Samotność geniusza

 

 

HIERONIM BOSCHNic się tak szybko nie starzeje jak rzeczy aktualnie modne. Rzeczy wybitne są poza modami. Wyprzedzają swoją epokę albo penetrują rejony, do których inni nigdy nie dotrą. Łatwo to udowodnić na przykładzie sztuki i literatury. Kto, oprócz specjalistów, pamięta dzisiaj o Marinettim, Tzarze, Malewiczu? Za to van Gogha, Manna, Szekspira znają, przynajmniej z nazwisk i wybranych tytułów, wszyscy, pewnie nawet ci z giertychowską maturą.Modni twórcy dawnej awangardy, mimo niekiedy wielkich zasług w odgrzebywaniu starych, ewentualnie wytyczaniu nowych szlaków, w większości pozostali na marginesie swoich czasów, ustępując miejsca ponadczasowemu geniuszowi indywidualistów. Dużo gorzej jest ze współczesną tak zwaną awangardą, wybitnie wtórną, za to uzbrojoną w potężne narzędzia medialne. Dominuje w niej wyodrębniony już w 1933 roku przez Jerzego Stempowskiego typ zapalczywy i prosperujący, który charakteryzuje się, według naszego wybitnego eseisty, umiarkowaną inteligencją, dużym zuchwalstwem, naturalnym ograniczeniem horyzontu, prostactwem i jałowością, które to cechy wykazują ciągły rozwój. Ten swojski typ cieszył się i cieszy nieustannie największym powodzeniem wśród podziwiającej go publiczności, rekrutującej się z tak zwanych elit. Na początku XXI wieku, pośród wszechobecnej pozorności, rozpanoszenie tych cech, ich nachalność i społeczna akceptacja sprawiają, że co prawda nadal najłatwiej jest zostać artystą awangardowym, ale szanse na wyłuskanie z tłumu i przejście do historii są nikłe jak wygrana w totolotka. Aby zaznaczyć obecność, pseudoawangardzie pozostaje jedynie zmasowany atak, obliczony na zniszczenie wszelkiej pojawiającej się istotności. W grupie siła, zatem rzesze nieudanych poetów, muzyków tudzież innych artystycznych miernot, łączą się pod wodzą niedouczonej, ubezwłasnowolnionej krytyki i wspólnym głosem walczą o bylejakość i bezsens. W tej sytuacji, opierająca się stadnemu instynktowi indywidualność jest w zasadzie bez szans na uznanie ‒ pośród skrzeku tysięcy żab, ginie syk węża, i milkną skowronki. Niemniej jednak, gdzieś są, co wynika przecież nie tylko z zimnej statystyki, ale także z praw boskich i przyrodniczych oraz ze zdrowego rozsądku.

 

Żyjemy w czasach zaniku artystycznej indywidualności. Wszyscy piszą, malują, fotografują, reżyserują a nawet nie myślą tak samo, onanizując się z zachwytem wytwórczością własną   i podobnych sobie pospolitości. Doskonale to widać w internecie, szczególnie na stronach skupiających pretendentów do miana poety, pisarza czy fotografa (to „najłatwiejsze” dziedziny, w końcu każdy umie pisać litery i ma cyfraka). Muzea, rozrzutnie zasilane pieniędzmi podatnika, z sadystyczną lubością prezentują odpadki, jak pokaz deskorolek i obuwia sportowego w Muzeum Sztuki w Łodzi, albo obieranie ziemniaków w warszawskiej Zachęcie. Wstrząsającą i niezwykle popularną emanacją mierności są festiwale sztuk wszelakich, zwykle tej klasy co łódzki Fotofestiwal, które zalewają jarmarczną tandetą miasta i miasteczka, nie dając nadziei na lepsze dla sztuki czasy. Ciałem stały się słowa matołów i wielu krytyków, że „życie jest sztuką”. Życie, czyli między innymi smażenie jajek, golenie, bekanie, robienie kupy i inne, najzupełniej zwyczajne czynności. Oczywiście, ta idea nie jest nowa, podobny pomysł skutecznie wygrzebali i odświeżyli na początku XX wieku dadaiści, futuryści, surrealiści i Duchamp, tyle, że jako ludzie jakoś tam wykształceni, obyci, esteci i artyści par excellence, działali programowo, mieli świadomość kpiny, a swoje gesty uczciwie nazywali antysztuką. Ich żałośni, współcześni nam epigoni, pozbawieni wykształcenia i poczucia humoru, traktują swoje produkty z dumą, powagą i namaszczeniem kury, wieszczącej gdakaniem zniesienie jajka, co dla postronnych a myślących obserwatorów ma z jednej strony wymiar humorystyczny, ale też budzi wątpliwości co do przyszłości nie tylko sztuki, ale       i gatunku ludzkiego.

 

Do niedawna wyroby tej klasy, co np. fotografie Nan Goldin czy dramaty Dario Fo jawiły mi się jako wtórne i desperackie akty bezpłodnych przeciętniaków, słabo wyedukowanych, pozbawionych smaku i umiejętności warsztatowych. Dokonania kolejnych pokoleń wytwórców pozwalają przypuszczać, że desperacja jest jak wszechświat ‒ nie ma granic i ciągle się rozszerza, oraz że można pogłębić dno, nawet jeśli już przypomina Rów Mariański. Być może niedługo nie tylko życie, ale i śmierć stanie się sztuką. Umieranie na raka jako gest artystyczny w Zachęcie, albo wyprucie tamże przez artystę własnych wnętrzności połączone z odczytaniem manifestu i obsikaniem parkietu przez jego kolegów, nie wydają mi się specjalnie awangardowym posunięciem. Może zrealizowany poklatkowo wideo-art, pokazujący proces rozkładu zwłok w szklanej trumnie wystawionej w Łazienkach, jest jeszcze lekko niesmacznym pomysłem, ale jestem pewien, że tylko do czasu. W końcu rozkładający się trup to nic innego jak konstrukcja w procesie, nad którą pieją rzesze awangardowych artystów wspomaganych głosami krytyków, i przynajmniej jeden taki umrzyk powinien być w każdym szanującym się muzeum. Kiedyś nonszalancko wymyśliłem urynoplastykę, fekart i kopart, a obecnie są już poważnie traktowanym zjawiskiem artystycznym, więc zakładam, że życie wkrótce przekroczy moje wyobrażenia, a chętni do nekrogeściarstwa się znajdą ‒ w końcu jest nas, ludzi, siedem miliardów, a wśród nich Anda Rotenberg, awangarda muzealników, która z pewnością nie zawiedzie moich oczekiwań, i wystawi gdzieś, kiedyś, jakiś nekroart. A jak ona skrewi, to z pewnością znajdzie się inny kierownik, który za publiczne pieniądze pokaże, co jest prawdziwą sztuką.

 

Jak pisał Nietzsche, „tłum śmierdzi”. Dlatego geniusz tworzy samotnie. Nie poddaje się modom i stadnym instynktom. Nie szuka taniego poklasku, nie bawią go rozdziawione w zdumieniu gęby tłumu, tudzież gęby domorosłych krytyków, błyszczące od wazeliny i pożeranych na bankietach kanapek. Nie otacza się wianuszkiem niemrawych intelektualnie wielbicieli. Oczywiście, samotność w szeroko pojętym tworzeniu nie jest ani warunkiem koniecznym, ani jedynym, aby zostać artystą genialnym czy chociażby wybitnym, w jakimś jednak stopniu fakt jej obecności w życiu twórcy pozwala ze sporym prawdopodobieństwem stwierdzić, że chodzi mu bardziej o sztukę, niż o hecę, popularność czy pieniądze. Tłumom pseudoawangardowych wyrobników chodzi tylko o trzy ostatnie rzeczy ‒ o sztuce nie mają pojęcia. Zresztą, jakże mogliby je mieć, skoro analiza ich wytwórczości dowodzi, że największy pęd do np. sztuki słowa, głównie poezji, mają dyslektycy i zwykłe nieuki, ewentualnie mierni absolwenci polonistyki, specjalizujący się w gramatyce. Do pieśniarstwa rozrywkowego i fotografii garną się wszyscy, bo to nie     wymaga nawet umiejętności czytania i pisania. Krytyką, a w zasadzie krytykanctwem, zajmują się zaś często ci, którzy już zupełnie nic nie potrafią. Czy w takiej sytuacji, której marność dostrzegają tylko nieliczni oświeceni, uda się jeszcze obronić Artystę?

 

 

Marian Grześczak -Poezja powoływana do życia

$
0
0

Marian Grześczak


Poezja powoływana do życia

 

Jubileusz Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego traktuję jako rodzinne święto miłośników słowa poetyckiego, praktycznie święto stale trwające, ponieważ Konkurs od swych narodzin po dzień dzisiejszy wciąż był żywy emocjami i pracą swych uczestników, szukał nowych form wyrazu, sposobów organizacji, nade wszystko zaś nowych zwolenników. Skoro napisałem: święto rodzinne, wypada mi dodać, że i ja czuję się z tą rodziną związany, zatem, że może to być również, przynajmniej częściowo, moje własne święto. Zawsze stałem blisko Konkursu, to znaczy społecznego ruchu w obronie piękna mowy polskiej, kultywującego tę mowę i dającego jej pięknu głos publiczny. Bywałem jurorem, doradcą, sprawozdawcą, propagatorem, a że Konkurs nigdy nie uległ manierze przesadnej oficjalności, mogę powiedzieć, iż byłem jego bezpośrednim uczestnikiem. Jakie więc myśli nasuwa mi stosowna okazja?

 

Zrodził się ów ruch spontanicznie, jak to często w naszej kulturze bywa, w nazwie jednego człowieka – Jerzego Mikke, a swoją własną społeczną energią prędko przerósł jednostkowe oczekiwania. Ciężar pracy nad początkowymi losami wziął na siebie Eugeniusz Wyszkowski, wtedy pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki, dziś zagubiony w niepamięci. Myśli jego i zamiary podjęli później i rozwinęli, wciąż szukając nowych pomysłów, kształtów i form organizacyjnych, tacy oddani posłannictwu słowa działacze, jak Wanda Uziembło, Maria Łękawa, Lech Śliwonik, aktorzy – Irena Jun, Czesław Meisner, Tadeusz Malak, Wojciech Siemion, poeci – Julian Przyboś, Tadeusz Śliwiak, profesorowie – Jan Zygmunt Jakubowski, Zdzisław Dąbrowski.

 

Przypominam imiona, ponieważ należy im się pamięć przychodzących pokoleń, które dziś być może nawet nie wiedzą, iż uczestniczą w zjawisku, w fenomenie kultury, któremu należałoby się rzetelne, nie tylko statystyczne, ale przede wszystkim socjologiczne opracowanie. Sprawa nie jest werbalna, bywały wszakże lata, kiedy do Konkursu stawało blisko 150 tysięcy ludzi, na prawach pełnej dobrowolności, w przedziałach społecznych niezwykle zróżnicowanych: uczniowie obok chłopów, studenci obok robotników, młodzi obok starych, wykształceni obok niewykształconych. Piszę słowo „obok”, a raczej powinienem napisać słowo „razem”. Konkurs stwarzał bowiem warunki równego uczestnictwa dla wszystkich, można by nawet postawić tezę, że był to jedyny po wojnie naprawdę demokratyczny ruch umysłowy w służbie sztuki.

 

Miałem okazję poznać wielu uczestników tego ruchu, rozmawiać z nimi, dyskutować, bawić się (bo ludyczny element zabawy nie był Konkursowi obcy), wsłuchiwać się w ich motywacje i zawsze były to rozmowy ujmujące szczerością, prawdą, bezinteresownością, pozbawione wstydu uczuć i obaw przed autokompromitacją. Odnosiłem wrażenie, i do dziś je podzielam wraz z moimi rozmówcami, że Konkurs Recytatorski przez lata całe pozostawał atrakcyjną formą powszechnego, czynnego uczestnictwa w kulturze. Był jakby pomostem (a takich pomostów wciąż jest za mało) między kulturą elitarną a kulturą powszednią. Tu, w fenomenie powodzenia Konkursu, manifestowało się dążenie do jedności kultury ponad regionalizmami, statusami społecznymi, przywilejami środowiskowymi. Konkurs sięgał w głąb narodu i w sposób demokratyczny wyprowadzał na światło wartości głęboko ukryte, zawstydzone przez nieśmiałość ludzką, wartości, które bez niego skazane byłyby na zatratę. I gdybym miał szukać przyczyn powodzenia - wśród wielu z nich za najważniejszą uznałbym równość startu i partnerstwo we wzajemnej obecności uczestników. Tu można się było wykazać tylko sobą, własną pracą nad słowem, odrębnością wyobraźni interpretacyjnej. Żadne inne względy nie miały tu miejsca, co potwierdzają metryki laureatów z poszczególnych lat. Antyelitarność Konkursu nie tłumaczy, oczywiście, w pełni jego powszechnego powodzenia.

 

Przypuszczam, nie bez podstaw, że istotne znaczenie miała w tym wypadku żywa tradycja polskiej kultury ludowej, zwłaszcza śpiewaczej, teatralnej i plastycznej. Historyczne losy Polaków sprawiły, iż właśnie kultura musiała dźwigać ciężkie brzemię przechowywania tożsamości narodowej. To zresztą weszło w krew nie tylko Polakom, ale wszystkim kulturom małych, a zwłaszcza zagrożonych narodów. Więc kiedy się otwarła furtka ku pięknu słowa, zawsze mocniej prześladowanemu i tępionemu niż taniec czy śpiew, niejako automatycznie, niejako z nawyku, mimo odmiennych warunków historycznych, uchylono ją szeroko. Kultura w procesie dziejowym stworzyła własną intuicję. Tradycja chórów włościańskich, bezpieczniejsza w warunkach zaborów, musiała ustąpić miejsca sile słowa w warunkach niepodległości. Konkurs Recytatorski, krótko mówiąc, przywrócił znaczenie słowu, domenie kultury najmocniej przedtem zaniedbanej. Miało ogromne znaczenie to, iż nie było to słowo wyłącznie folklorystyczne, anonimowe, ale słowo imienne i cudze, owszem, często elitarne, ale i temu elitarnemu słowu interpretator mógł dać własną duszę. Otwarła się więc jakby szansa przed nieznanym, możliwość konfrontacji zróżnicowanych kultur w imię wspólnoty. Mówiąc obrazowo: co innego wyczyta w lirykach Norwida Zbigniew Zapasiewicz, co innego chłop spod Krosna czy uczeń z Sianowa. Wspólnota kultury na tym bowiem również polega, że pozornie elitarna myśl artysty daje się wyartykułować już to chłopskim rozsądkiem, już to aktorskim mistrzostwem. Konkurs dawał możliwość obu tym artykulacjom.

 

Otwarcie furtki ku słowu potwierdziło się nie tylko w ekspresji Konkursu, ale również – i to wcale nie jest argument z pobocza – we wspaniałym rozkwicie współczesnej polskiej poezji samorodnej, głównie chłopskiej (przykładem liryka Pocka), ale i robotniczej (przykładem liryka Borusiewicz). Na gruncie teatru przekonujących dowodów kultu słowa dostarcza teatr poezji, głównie zaś teatr jednego aktora. Te, z gruntu odmienne zjawiska artystyczne, trzeba po prostu widzieć razem, bo dopiero wtedy ujawnia się moc sprawcza Konkursu jako inspiratora powszechności i dostępności sztuki.

 

Zapędzony w pragmatyczne i społeczne motywacje Konkursu Recytatorskiego, straciłem z pola widzenia bardziej uniwersalną argumentację. Jestem pewien, że sprawa nie jest ani tak prosta, ani tak okazjonalna. Odkąd bowiem kultura wynalazła własne środki przekazu (druk, notacja muzyczna, reprodukcja), przestrzeń sztuki gwałtownie się poszerzyła. Przywykliśmy więc do sytuacji, że dzieło sztuki może być powtórzone. Źródłem podziwu i uznania stał się już nie tylko oryginalny przedmiot - wiersz, obraz, kompozycja - ale i sposób jego odtworzenia. Ucho bywa niewierne prawdzie. Rysunek naskalny, rzeźbione kurosy archaicznej Grecji, mimo ciągłego obcowania z nimi nie zmieniają wyglądów. Z mową, a więc i z poezją, jest inaczej. Poezję tworzono zanim powstały zasady jej zapisu. Wypowiadanie poezji dziś jest więc jakby nawrotem do jej form istnienia sprzed zapisu i druku, nawrotem do źródła. Nawet autorzy, w zależności od warunków zewnętrznych i własnej kondycji psychicznej, inaczej swój wiersz wypowiadają. Obserwowałem dziesiątki takich przykładów. Wniosek narzuca się jeden: autorzy szukają przyczyny wiersza, a nie siebie w nim, siebie całych. Natomiast interpretatorzy, niezależnie od charakteru i jakości tekstu, szukają w nim wyłącznie potwierdzenia siebie. Odtwórca, jako osobnik odcięty od tajemnicy rodzenia się poetyckiego tekstu, znajduje w nim tylko i wyłącznie partyturę, która mu pomaga wypowiedzieć siebie. Słowne dzieło sztuki traktowane jest więc przedmiotowo, czyli jako środek wyrażenia własnej, wykonawczej podmiotowości. Krótko mówiąc jest wtórne. Zasada tradycyjnego partnerstwa: wydrukowane – przeczytane, nadane – odebrane, zostaje zachwiana. W głośnej, brzmieniowej interpretacji pojawia się czynnik trzeci: wykonawca, jego głos, wygląd, cała fizyczność. Niema lektura, jako skutek upowszechnienia słowa przez druk, zaprzecza dynamice poezji. Niema lektura, nawet kiedy angażuje psychikę czytającego, zawsze pozostanie głębiej bierna, niż interpretacja czynna. Brzmiałoby to może banalnie gdyby nie oczywistość, iż poezja nie znosi bierności. Ona domaga się odbioru dynamicznego, sama z siebie rodzi potrzebę wysłowienia i ruchu (gestu), pragnie wrócić do swoich pierwotnych sposobów istnienia, jakimi były: śpiew, taniec, rytuał.

 

I właśnie Konkurs Recytatorski obudził tę pierwotną potrzebę. Mógł się pomylić w sposobach, ale nie pomylił się co do zasady, w myśl której poezją jest nie tylko to, co napisane, ale w równym stopniu to, co nie zapisane. Nie ma estetyki, co nie próbowałaby szukać pozasłownych form poetyckiego wyrazu. Konkurs skorzystał z tej prawdy, więcej: uczynił z niej prawidło. Dał w konsekwencji szansę energii poetyckiej znanej (lub domyślanej) sprzed jej form zapisowych, form wyrażających ekspresję osoby ludzkiej w stanie naturalnym, kiedy to poezja nie była jeszcze ani kroniką społecznego losu (to stało się później), ani dekoracją historycznych przemian (to stało się jeszcze później). Konkurs przywrócił poezji jej pierwotną emocjonalność, uczynił z niej sposób bycia w słowie, religię. Jeżeli można myśleć uczuciami, a można, to dziesięciolecia Konkursu prawdę tę potwierdziły. Niech to nie znaczy, że obcy jest mu wszelki zracjonalizowany intelektualizm. Losy Konkursu wszakże zawsze układały się tak, że wybierał on jako własne poznawanie i doświadczenie emotywne. Czymże w końcu jest, technicznie biorąc, wiersz? Cudzym zestawem słów o ściśle wymiernej, ustalonej przez gramatykę, przestrzeni. Początkiem słowo pierwsze wiersza, końcem – ostatnie. Z oglądu zewnętrznego wiersz jest zatem przedmiotem martwym. Ale czytelnik, sięgając po jakiś wiersz, znajduje się w konkretnym stanie psychicznym, sprzed wiersza, a kiedy skończy lekturę, również znajduje się w jakimś stanie psychicznym. Mamy oto do czynienia z wielokrotnością emocji co najmniej trzykrotną: sprzed lektury, w czasie jej trwania i po jej zakończeniu. W tym cała rzecz. Świat odbiorcy jest zawsze głębiej zróżnicowany i uzależniony od okoliczności, niż świat nadawcy. Wartość stała (wiersz) nie może respektować wartości zmiennych (te są bowiem w czytelniku, uwarunkowane wieloma przyczynami). Polem twórczości interpretatora staje się zatem jego własna kondycja duchowa sprzymierzona lub przeciwstawiona z dziełem poetyckim. Często np. dziwiło mnie w czasie rozmów z recytatorami, w jak wielkim stopniu gotowy poetycki tekst okazywał się zaledwie pretekstem do różnych, często całkowicie z sobą sprzecznych, jednostkowych wyznań.

 

W tym dosyć kostycznym, teoretycznym rozumowaniu wiersz napisany objawia się przede wszystkim jako inspiracja, jako podpowiedź indywidualnego wypowiedzenia się poprzez cudze dzieło. Wiersz w roli służebnej. Poeci mieliby prawo się obruszyć: jak to – instrumentem cudzej duszy uczyniono to, co ja, poeta, w męce własnej pracy stworzyłem jako kanon? Lecz nie mieliby racji. Jeśli bowiem jest prawdą, że poeta ujmuje najcelniej w słowach to, co każdy widzi, ale o tym nie wie, to musi być również prawdą, że recytator znajduje w poezji to, czego się czytelnicy domyślają, ale nie potrafią tego wyrazić. I właśnie on musi to za nich uczynić. Jest więc powiernikiem poety? Nie wiem. Wojciech Siemion powiada prosto: jestem jego sługą.

 

Ogólnopolski Konkurs Recytatorski w swoich doświadczeniach z poezją popełnił wiele błędów. Wykorzystywał mody (poezja śpiewana), narzucał tematy poetyckie (okazjonalność, okolicznościowość) itp. itd. Biorąc pod uwagę skalę zjawiska i zmienne w czasie okoliczności funkcjonowania kultury w ogóle, trzeba stwierdzić, że błędy te nie były do uniknięcia. Należałoby wprost powiedzieć, że mimo przeróżnych nacisków obronił własne, dobre i niezależne imię. Jest to w równym stopniu zasługą jego animatorów, co uczestników. Mam pewność, a nie lubię się mylić w podobnych okolicznościach, że dalej pozostanie on ruchem artystyczno-umysłowym, który jednostce daje wolność wyboru i uczestnictwa w przemianach świata. Górnie powiedziane, ale nie szukam porównań z większymi doświadczeniami życia, ponieważ nie miałyby sensu. Przemiany świata mogą być wielkie nawet, jeśli pole ich doświadczeń jest małe. Przemiany świata ku dobru, ku prawdziwej samorealizacji, ku wolności w słowie. To nie jest mało, to jest bardzo dużo.

 

Marian Grześczak 

Scena 2 (74) 2013

 

 

Tekst Mariana Grześczaka (1934-2010) jest niezwykły. Po pierwsze – niezwykły był jego autor. Grześczak zaczynał twórczą drogę w Poznaniu. Współtworzył grupę poetycką Wierzbak, był współzałożycielem i kierownikiem artystycznym studenckiego klubu Od Nowa. Potem Warszawa, a tu kolejno redakcje: „Twórczość”, „itd.”, „Poezja”, „Scena”, „Tygodnik Kulturalny”, Teatr Polskiego Radia. Cały czas związany z teatrem studenckim (autor dwóch scenariuszy dla Kalamburu), fascynat  i najwyższej klasy znawca teatru poezji i wszelakich poszukiwań teatralnych, przyjaciel ruchu recytatorskiego. Z wielką wrażliwością i równie wielką kompetencją pisał o tym i złożył w tom „Trzeci wiersz” (1973). Przede wszystkim jednak był poetą, wydał 20 tomików, w tym tak piękne i ważne jak „Lumpenezje” (najciekawszy debiut roku 1960), „Jasność” (Złoty Wawrzyn Komitetu Olimpijskiego), „Kwartał wierszy”.

Tekst jest niezwykły – to po drugie – ze względu na jego losy. Grześczak z ruchem recytatorskim był – jako się rzekło – prawdziwie zaprzyjaźniony, widział w nim najlepszego przyjaciela literatury i słowa, uznawał za najwyższy przejaw awansu kulturalnego polskiego społeczeństwa, rozumiał jego uczestników i wspierał ich pasję. Korzystaliśmy z jego kompetencji i serdeczności. Gdy na 25 OKR zamierzyliśmy wydać jubileuszową publikację, Marian był dla nas oczywistym autorem programowego tekstu. Napisał – i to jest właśnie ten tekst. Z wydawnictwa nic nie wyszło, bo przyszły zawirowania roku 1980, sprawę trzeba było odłożyć, potem zrezygnować. I oto całkiem niedawno i zupełnie nieoczekiwanie szkic Mariana prawie sam wysunął się ze stosu papierów. Nie wątpię – to jest znak: Marian chciał nam przypomnieć się w ważnym dla Konkursu momencie.

Jeszcze jedno wspomnienie. Rok 1975, do Konkursu wprowadziliśmy poezję śpiewana. Marian zadzwonił i usłyszałem zjadliwie – spokojne: Chyba zwariowałeś? Może jeszcze wprowadzisz poezję tańczoną? Tłumaczenia na nic się nie zdały, pozostał przy swoim. Minęły 22 lata. Marian wrócił z placówki w Słowacji. Co byś powiedział na zaproszenie do jury Konkursu? – zagadnąłem – to będzie finał poezji śpiewanej… Pojechaliśmy do Włocławka. Skupiony słuchał wykonawców, do późnej nocy z nimi rozmawiał. Nazajutrz wiozłem go do Warszawy. Gdzieś w połowie drogi odchrząknął głęboko i oznajmił: To było świetne. A po dłuższej chwili dodał: Więc chciałem ci powiedzieć, że nie zwariowałeś.

I tego się trzymam.

 

Lech Śliwonik 

Scena 2 (74) 2013


Marek Różycki jr. TADEUSZ ŁOMNICKI - Najwybitniejszy Aktor XX wieku

$
0
0

Marek Różycki jr.

 

TADEUSZ ŁOMNICKI - Najwybitniejszy Aktor

XX wieku


/ Między innymi na podstawie wspomnień Żony – Marii Bojarskiej /

 

 

 


Gra Łomnickiego była: jako nóż, który wbija w siebie, a potem przebity, krwawiący, włóczy się po scenie, właśnie dlatego nie można od niego oderwać oczu… Adolf Rudnicki


Uznawany jest zgodnie za najwybitniejszego polskiego aktora XX wieku. W ubiegłym roku minęło JUŻ, TAK NIESŁYCHANIE SZYBKO… 20. LAT!!! od śmierci Tadeusza Łomnickiego. Odszedł na teatralnej scenie, w czasie próby do ukochanego "Króla Leara". Tadeusz Łomnicki od kina wolał teatr, jednak zapamiętaliśmy go głównie jako Wołodyjowskiego…


Chciał zostać pisarzem. W 1946 roku ukończył jednak, mimo pierwotnych ambicji dramatopisarskich, kurs aktorstwa w Studio Teatralnym przy Starym Teatrze w Krakowie. W 1954 roku miał też za sobą studia na Wydziale Reżyserii warszawskiej PWST.


Na scenie zadebiutował w 1945 roku w krakowskim Starym Teatrze. W ciągu następnych 47 lat pracy scenicznej zdobył opinię najwybitniejszego powojennego polskiego aktora teatralnego. Podziw publiczności, krytyki i środowiska zawodowego przyniosły mu głośne kreacje w repertuarze klasycznym i współczesnym, m.in. "Kordianie", Karierze Artura Ui", "Play Strindberg", "Pluskwie", "Amadeuszu", "Ostatniej taśmie Krappa", "Ja, Feuerbach".


Zanim został aktorem, Łomnicki ćwiczył grę na skrzypcach. Ostatnia żona aktora, Maria Bojarska twierdzi, że "muzyka pozwoliła mu zrozumieć wartość pracy: systematyczne ćwiczenia zawsze dawały efekty".


"Więc jako aktor ćwiczył tak, jakby był muzykiem. czasem aż do krwi" - dodaje Bojarska we wspomnieniowej książce "Król Lear nie żyje" i przywołuje opowiedzianą przez Martę Stebnicka anegdotkę, związaną z krakowską premierą "Snu nocy letniej". Był to już trzeci sezon, w którym Łomnicki wcielał się na scenie w postać Puka, jednak postanowił znaleźć "inny sposób mówienia". Ćwiczył więc mówienie... z kamieniami w ustach. Niczym legendarny grecki filozof i mówca… (O kim mowa, Koteczku Drogi?...).


Po kilku dniach krwawych tortur towarzysząca mu w tych ćwiczeniach Marta usłyszała już nie bolesny bełkot, lecz niezwykłą mowę – zbliżoną do krzyku jakiegoś zwierzątka albo ptaka, chwilami do świstu wiatru i poszumu drzew, a mimo to precyzyjnie oddającą sens słów, zdań, fraz...


*   *   *   *   *


Łomnicki w trakcie kariery występował zarówno w krakowskich teatrach - Starym i Słowackiego, oraz warszawskich - Współczesnym, Narodowym, Polskim, Dramatycznym oraz Na Woli, którego był dyrektorem i twórcą sukcesu.


Żegnając się – z bólem serca - w 1981 roku z dyrekcją Teatru Na Woli, wystąpił w reżyserowanej przez Romana Polańskiego sztuce "Amadeusz" opowiadającej o relacji między Mozartem a nadwornym kompozytorem na wiedeńskim dworze Antonio Salierim, na podstawie której Milosz Forman nakręcił nagrodzony 8 Oscarami film.


"Nikt nie zagrał Salieriego tak, jak Tadeusz Łomnicki. Nigdy. Nigdzie. Ani w filmie Formana, ani w żadnym teatrze. Nikt, jak widać nie wiedział o zawiści tyle co on… Nikt nie miał tylu okazji, by poznać zawiść. I nikt aż tak dobrze jak on nie umiał pokazać zawiści na scenie" – tak wspomniała rolę Salierego między innymi: Maria Bojarska.


"Fenomenem perfekcyjnego, warsztatowo aktorstwa Łomnickiego było podporządkowanie się aktora dogłębnie zanalizowanej psychice (a nawet domniemanej i wykreowanej fizyczności) postaci z jednoczesnym zachowaniem elementów własnej, silnej osobowości i temperamentu. To połączenie pozwalało Łomnickiemu również w kinie kreować bohaterów wielowymiarowych i zapadających w pamięć, choć jego kariera filmowa nie przyniosła kreacji dorównującej największym dokonaniom teatralnym" - czytamy pod hasłem Tadeusz Łomnicki w "Encyklopedii Kina". Być może powodem, dla którego w kinie nie zagrał równie wielkich ról, co w teatrze, był jego lekceważący stosunek do X Muzy.


"Tadeusz nie cierpiał siebie uwiecznionego na taśmie filmowej. (...) Dość często mówił, że aktor w filmie to 'rzut bryły na płaszczyznę', płaszczyzną jest dwuwymiarowy ekran, bryła powinna być skończenie doskonała i doskonale skończona, proporcjonalna. Ubolewał nad tym, że kamera ma 'tylko jedno oko'. I ze szczególnym upodobaniem cytował zdanie Kazimierza Wierzyńskiego, że film to „najciemniejsze zbiegowisko głupoty”. Nie przepadał za filmem. Wciąż w nim grał, ale za nim nie przepadał…" - przypomina Bojarska. Tego samego zdania był Zygmunt Hubner – wielbiciel „Łoma” na deskach teatrów.


*   *   *   *   *


Debiutem ekranowym Łomnickiego była rola Kubusia w filmie "Dwie godziny" (1946). Jednak właściwą karierę w kinie rozpoczęła postać Stacha w "Pokoleniu" (1954) Andrzeja Wajdy, jedna z tych, które nadały ludzki wymiar zideologizowanemu utworowi.


Żona Łomnickiego, Maria Bojarska, we wspomnieniowej książce "Król Lear nie żyje", przywołuje słowa Andrzeja Wajdy, który chwalił przed studentami wybitny aktorski talent Łomnickiego.


"Opowiadał o scenie, która do filmu nie weszła. Gorzej, nie tylko nie weszła, ale została zniszczona: taśmę, na której ją nagrano, wyrzucono do śmieci. Nikt już jej nigdy nie zobaczy. Była to scena, w której filmowy Stach, grany przez Tadeusza, otwiera worek, zwykły parciany worek należący do filmowego Kostka, granego przez Zbyszka Cybulskiego. W worku były złote zęby - łup hieny cmentarnej, buszującej po żydowskim kirkucie. Tadeusz otworzył worek, pochylił się nad nim, zajrzał do środka. I z jego twarzy, z wyrazu jego twarzy widz dowiadywał się o zawartości. Było to (opowiadał Wajda) coś po prostu niesamowitego, to przekazanie twarzą - w ułamku sekundy! - ohydy ukrytego w worku „towaru”, makabryczności, zbrodni z tym związanej i oceny tej zbrodni. Arcydzieło. Po prostu arcydzieło gry aktorskiej. Niestety, zniszczone przez cenzurę" - napisała Bojarska.


Kolejne ważne kreacje filmowe Łomnickiego lat 50. i 60. powstały m.in. w "Eroice" Andrzeja Munka (rzekomy uciekinier z oflagu, ukrywający się w stanie skrajnego wyczerpania pod dachem baraku, w którym koledzy tworzą i podtrzymują legendę o jego bohaterskiej ucieczce); "Bazie ludzi umarłych" Czesława Petelskiego (zadziorny Partyzant, ukrywający na bieszczadzkim "zesłaniu" kompleksy i bolesną przeszłość) oraz "Niewinnych czarodziejach" Andrzeja Wajdy (Bazylii, lekarz pozujący na intelektualistę-cynika, przyjmujący szansę na prawdziwe, szczere uczucie).


"Postaci te Łomnicki tworzył oszczędnymi środkami, rezygnując ze swej teatralnej ekspresji na rzecz precyzyjnie dobranej dla potrzeb filmu, stonowanej, ale i wyrazistej kreacji" – ten encyklopedyczny opis kinowych metod Łomnickiego wystarcza za uczone analizy i dysertacje naukowe.


*   *   *   *   *  


W filmie i Teatrze TV znakomicie wykorzystywał m.in. możliwości, jakie daje zbliżenie twarzy aktora. Największą i trwającą przez lata popularność zapewniła Łomnickiemu rola Wołodyjowskiego w "Panu Wołodyjowskim" i "Potopie" Jerzego Hoffmana, nagrodzona m.in. w Moskwie. Była to jedyna rola, dzięki której poznała go masowa publiczność.


Zagrał Wołodyjowskiego i odtąd był powszechnie, nie tylko w Polsce, rozpoznawany jako filmowy Pan Michał. Na ulicy, w pociągu, w sklepie, w restauracji. Wszędzie. Wszędzie z wyjątkiem sceny. NA SCENĘ ZA KAŻDYM RAZEM WCHODZIŁ KTO INNY. INNY CZŁOWIEK. Nigdy Pan Michał!!! Zawsze Aktor!


*   *   *   *   *


W latach 70. i 80. najbardziej znaczące role stworzył w "Człowieku z marmuru" (reżyser Burski, rodzaj autoironicznej parodii własnego wizerunku Łomnickiego, postrzeganego wówczas w środowisku jako członka partii), "...gdziekolwiek jesteś Panie Prezydencie" Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego (heroiczna postać Stefana Starzyńskiego), "Kluczniku" Wojciecha Marczewskiego (umierający arystokrata świadom końca swego świata, ale i słabości tego, który po nim nastąpi), wreszcie w "Przypadku" Kieślowskiego (Werner, niegdyś ideowy socjalista i więzień stalinowski, szukający w młodym człowieku zrozumienia dla własnych pobudek sprzed lat).


"Tadeusz lubił w tym czasie powtarzać za swoim przyjacielem STASIEM DYGATEM, że nie żałuje niczego. 'Ja, mój dhrrogi, niczego nie żałuję - ani tego, że wstąpiłem do pahrrtii, ani tego ,że z niej wystąpiłem!' I tak było naprawdę. Ośmieszył się, poniżył, upokorzył, boleśnie sparzył - ale zebrał bezcenny kapitał jako aktor. Wiedział już, jak to jest." - pisała o trudnych wyborach Bojarska.


Łomnicki zwierzał się w tym czasie, że jak już nie będzie mógł grać, napisze trzy książki: "Teatr na pustej podłodze", "Wspomnienia z oślej ławy" oraz "Spowiedź bydlęcia wieku".


„Drugi tytuł, czyli wspomnienia z KC, byłby na pewno łakomym kąskiem dla wszystkich zainteresowanych, jak wyglądała PZPR od środka z punktu widzenia jej działacza, fascynata, zapaleńca z zawodu aktora - ale w miarę upływu lat znaczna część tej książki zmieniała się stopniowo w rodzaj przyczynku do tytułu trzeciego i najważniejszego. Tytułu, o którym Tadeusz marzył tak samo mocno, jak o zagraniu Leara. Ten tytuł brzmiał: „Spowiedź bydlęcia wieku”" - ujawniła żona Mistrza Tadeusza Łomnickiego.

*   *   *   *   *


W ostatnich miesiącach życia Łomnickiego pochłaniała jednak praca nad szekspirowskim "Królem Learem" w Teatrze Nowym w Poznaniu. Kreację tę zasugerował Łomnickiemu sam wielki Peter Brook, kiedy zobaczył aktora w przedstawieniu "Ostatniej taśmy Krappa".


Na tydzień przed premierą spektaklu artysta zasłabł na scenie w czasie próby i tego samego dnia zmarł, nie odzyskując przytomność.


"To była sobota, 22 lutego 1992, kilkanaście minut po drugiej. Tadeusz wypowiedział ostatnie słowa monologu obłąkanego Leara: „Więc jakieś życie świta przede mną. Dalej, łapmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem!”., wyrwał się pilnującym go na scenie żołnierzom, w których chwile wcześniej nie rozpoznał wysłanników ukochanej córki, bardzo szybko przebiegł scenę, zniknął w kulisie - i umarł" - Maria Bojarska próbowała zrelacjonować ostatnie minuty życia Tadeusza Łomnickego.


"Klęczałam nad leżącym na podłodze Tadeuszem, a na lewej ręce miałam dwa zegarki, swój i jego, bo ktoś zdjął mu zegarek, obydwa cichutko tykały, ale nie patrzyłam na żaden z nich, ktoś pobiegł po nitroglicerynę, kto inny przyniósł ręcznik zmoczony zimną wodą, nic nie pomagało i w teatrze zapadła wielka cisza..." - wspomina Bojarska.


Po śmierci Łomnickiego wybitny szekspirolog Jan Kott napisał: "Odszedł jeden z największych aktorów w jego pokoleniu. W Polsce i na świecie". W ankiecie tygodnika "Polityka", przeprowadzonej w 1998 r., publiczność uznała Łomnickiego za największego polskiego aktora XX wieku.


--------------------------------------------------------


TADEUSZ ŁOMNICKI - był aktorem o nieograniczonych, jak wielokrotnie pisano, możliwościach wyrazu i umiejętnościach przeistaczania się. Do historii teatru przeszły jego role Orestesa w "Ifigenii w Taurydzie" Goethego, Artura Ui w "Karierze Artura Ui" Brechta, Solonego w "Trzech siostrach" Czechowa, Łatki w "Dożywociu" Fredry, Kapitana Edgara w "Play Strindberg" Dürrenmatta w reżyserii Andrzeja Wajdy – wszystkie w Teatrze Współczesnym, a także jego Prysypkin w "Pluskwie" Majakowskiego w Teatrze Narodowym oraz Horodniczy w "Rewizorze" Gogola i Sager w "Stalinie" Salvatore'a w Teatrze TV.


Po ukończeniu Gimnazjum Handlowego w Dębicy (1942), przybył do Krakowa, gdzie łączył pracę zarobkową (robotnik kolejowy, praca w banku) z nauką gry na skrzypcach. W sezonie 1946/47 występował w Teatrze Miejskim w Katowicach. Po powrocie do Krakowa, w latach 1947-1949 występował w Miejskich Teatrach Dramatycznych: Słowackiego i Starym, gdzie zadebiutował jako dramaturg (sztuka "Noe i jego menażeria"). Od 1949 grał w Warszawie, zaangażowany do Teatru Współczesnego. Od roku 1952 był w zespole Teatru Narodowego. W 1957 ponownie przeszedł do zespołu Teatru Współczesnego i pozostał tam aż do 1974. Jako reżyser zadebiutował w 1965 na Małej Scenie Teatru Współczesnego.


W 1969 został prorektorem, a w następnym roku rektorem warszawskiej PWST i był nim w latach 1970-1981. W 1976 założył i objął dyrekcję oraz kierownictwo artystyczne Teatru Na Woli. Zagrał tu m.in. Goyę w "Gdy rozum śpi" Vallejo w reżyserii Andrzeja Wajdy, Bukara w "Przedstawieniu "Hamleta" we wsi Głucha Dolna", Fantazego w "Fantazym" Słowackiego i Salieriego w "Amadeuszu" Shaffera. W 1981 zrezygnował z dyrekcji Teatru Na Woli, zakończył też swoją drugą kadencję jako rektor PWST.


Choroba serca i operacja w Londynie spowodowały blisko 2-letnią przerwę w jego życiu zawodowym. Kiedy ciężko zachorował, operację serca w Londynie zorganizował i zapłacił za nią Roman Polański, u którego później przez kilka miesięcy mieszkał w Paryżu.


W roku 1984 przeszedł do zespołu aktorskiego Teatru Studio. Od roku 1988, niezwiązany już etatem z żadną sceną, występował nadal gościnnie w Teatrze Dramatycznym, Powszechnym i Współczesnym. Pisał także wiersze, nowele, eseje i wspomnienia ("Spotkania teatralne", 1984).


Powtórzę: Tadeusz Łomnicki stworzył wybitne kreacje w ponad 50. rolach filmowych – między innymi w takich produkcjach jak: "Pokolenie", "Niewinni czarodzieje" "Człowiek z marmuru" Andrzeja Wajdy, "Eroica" Andrzeja Munka, "Kontrakt" Krzysztofa Zanussiego "Przypadek" i "Dekalog VIII" Krzysztofa Kieślowskiego oraz "Pan Wołodyjowski" i "Potop" Jerzego Hoffmana, gdzie zagrał postać pułkownika Michała Wołodyjowskiego.


W czasie II wojny światowej Łomnicki należał do Szarych Szeregów, później był żołnierzem AK Armii Krajowej. W 1951 roku złożył deklarację o przystąpienie do PZPR (jego wieloletnia, ostatnia żona, Maria Bojarska w książce "Król Lear nie żyje" - wspomina o zaświadczeniu, z którego wynika, że należał do partii już w 1948 roku). Początkowo odmawiano mu zgody na wstąpienie do partii z powodu jego AK-owskiej przeszłości, której zresztą nigdy nie ukrywał. Tak jak i tego, że jest człowiekiem wierzącym, Katolikiem.


W grudniu 1971 roku zasiadł w Prezydium VI Zjazdu PZPR, a na jego zakończenie został zastępcą członka Komitetu Centralnego PZPR. Na VII Zjeździe, w grudniu 1975 roku, ponownie na VIII Zjeździe w 1980 roku oraz po Nadzwyczajnym IX Zjeździe PZPR w lipcu 1981 r Łomnicki był wybierany członkiem KC PZPR. Po wprowadzeniu stanu wojennego oddał legitymację członkowską (17 XII 1981 roku). Mimo propozycji: najpierw Mieczysława Rakowskiego, a po 1989 roku – Lecha Wałęsy, do świata polityki nigdy już nie wrócił.


Był wielkim Idealistą – Fascynatem, Zapaleńcem z tak zwaną „Iskrą Bożą”. Wielokrotnie sypiał w teatralnych gościnnych pokoikach, gdy stracił swój teatr. To był Człowiek „naznaczony Palcem Boga” – opowiadał mi był o Nim Zygmunt Hubner. Wrażliwy na niedolę ludzką, NIGDY NIE BYŁ ASEKURANTEM CZY KONIUNKTURALISTĄ! Materialnie - nie dorobił się niczego... Miał jeden – mocno zużyty garnitur. Za to był jednym z Najbogatszych Arystokratów Słowa, Ducha, Intelektu…


22 lipca 1968 otrzymał nagrodę państwową I stopnia. Dwukrotny laureat Nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza – przyznawanej przez redakcję miesięcznika "Teatr". Najpierw otrzymał ją w pierwszej edycji nagrody, za sezon 1984/1985, za rolę Krappa w przedstawieniu „Ostatnia taśma Krappa” Samuela Becketta w Teatrze Studio w Warszawie. Natomiast drugi raz otrzymał ją pośmiertnie, za sezon 1991/1992, za rolę Icyka Sagera w przedstawieniu „Stalin” Gastona Salvatore’a w Teatrze TV.


Jego imieniem w 1996 roku nazwano warszawski Teatr Na Woli, a w 2002 roku Teatr Nowy w Poznaniu. Ogromny dorobek artystyczny Łomnickiego obejmuje 82 role sceniczne, 51 ról filmowych, 26 ról w spektaklach teatru TV, 12 reżyserii teatralnych. Dwie spośród jego sztuk – "Noe i jego menażeria" i "Kąkol i pszenica" doczekały się realizacji.


-----------------------------------------------------------


W A R I A:                        

                                       

W październiku 1974 poznałam potwora – kogoś, kto na scenie umiał wszystko. I maniaka, który upierał się, że WSZYSTKO - to jeszcze za mało.”- Maria Bojarska

 

„Bo ja znałam kogoś, komu zdarzało się wprawdzie tupać, warczeć, krzyczeć, wrzeszczeć…, histeryzować, zamęczać, zanudzać, kto bywał nieznośny, wybuchowy, uparty i przewrażliwiony, ale kto jednocześnie i wiedział wszystko o teatrze, i robił wszystko dla dobra teatru, głęboko chowając najbardziej nawet uzasadnione prywatne urazy, najbardziej dotkliwe upokorzenia i rozczarowania.” – Maria Bojarska

 

Dzięki Marii Bojarskiej - dowiedziałem się także, że Tadeusz Łomnicki lubił Leonarda Cohena. Właśnie słucham tej płyty, na której jest piosenka „Dance me to the end of love”. Piosenka, którą ku oburzeniu wielu, Maria Bojarska kazała zagrać na pogrzebie Tadeusza Łomnickiego. Według mnie - to był cudny pomysł.

 

Ja w teatrze szukam Mądrości i Emocji, a może przede wszystkim Emocji. I za to powinienem podziękować Łomnickiemu. Za Emocje tak wielkie, że czasem aż trudno było oddychać…

 

Gdziekolwiek jesteś Mistrzu - dziękuję ci za Twoje wielkie Kreacje, za Emocje i za Teatr, który pokochałem dzięki Tobie.

Niech wstydzą się ci… „świętsi od Pana Boga”, którzy odmawiali Mu grania w swoich teatrach, dlatego że był partyjny…, że był nieznośny, że był wielki,  nieludzki, genialny, lepszy od nich, że mieszkał w kraju, w którym wciąż rządzi prywata, obskurantyzm umysłowy, zaścianek ubogich Duchem asekurantów, koniunkturalistów i zawistników…!

 

Na szczęście widzowie, niezależnie od ostracyzmu środowisk artystycznych, kochali i podziwiali Tadeusza Łomnickiego. PODZIWIAJĄ DO DZIŚ! Nie wierzycie?... Wystarczy wejść na jakiekolwiek forum dyskusyjne poświęcone Łomnickiemu, czy Teatrowi, aby się o tym przekonać…

 

-----------------------------------------------------------

* Pisząc ten wspomnieniowy tekst – korzystałem także z notatek z rozmów z Zygmuntem Hubnerem oraz Jego publikacji, o które zabiegałem współredagując „Tygodnik Kulturalny”, „TIM” Tygodniowy Ilustrowany Magazyn, „Scenę”. Bowiem Prawda najczystsza jest u źródła….

* Maria Bojarska: "Król Lear nie żyje", 1994 r.

* Tadeusz Łomnicki: "Spotkania teatralne”, 1984 r.

* „Encyklopedia kina”; „Encyklopedia teatru”.


Krzysztof Gąsiorowski - Wstęp do antologii

$
0
0

Krzysztof Gąsiorowski


Wstęp do antologii



Bohdan Wrocławski z Krzysztofem Gąsiorowskim Foto: W Hybrydach


       Zatelefonował do mnie Juliusz Bolek z prośbą abym dostarczył mu zdjęcie, na którym jestem z Zbyszkiem Jerzyną. Rzecz dotyczyła publikacji mojego materiału o Zbyszku. Obiecałem, zaczęły się poszukiwania w starej szafie gdańskiej z przepastnymi szufladami. I przez zupełny przypadek z pliku papierzysk wypadła koperta z charakterystycznym pismem Krzysia Gąsiorowskiego. W środku koperty płyta i kartka z bardzo krótkim i wzruszającym listem. Otworzyłem płytkę, to była cała książka, antologia zatytułowana „Bez – sen” , którą Krzysztof przygotował dla Wydawnictwa Kanon w 2008 roku, a która była dedykowana Ewie.

Dziś pozwalam sobie przypomnieć Państwu wstęp do tej antologii.

 

                                                                                      Bohdan Wrocławski

 

xxx

 

przepaście życia pod płytkimi słowami

 

Wprowadzenie

 

        Niedługo, zapewne niebawem, zamienię się miejscami ze światem; miejsce na mnie zamieni się w miejsce po mnie, oby. Chodzi mi już tylko o to, aby jakoś uporządkować i ustanowić to, co mi się w życiu zdążyło przydarzyć lub nie-przydarzyć (!), z większym lub mniejszym moim udziałem, i co zdołałem opisać. Mit ostrzega, ale ja postanowiłem się obejrzeć, chcę wiedzieć kim byłem lub byłbym; czy Eurydyka w ogóle istniała. ( To zależy od ... nastroju.)

        Habend sua fata libelli. Książki mają swoje losy ( nawet wtedy, kiedy się ich nie doczekały.)Tu nie powinienem narzekać, nakład tylko jednej mojej książki wyrzucono na makulaturę., innych tylko nie zauważano. A przecież ten, kto odważa się być, czy też bywać, poetą – stara się, aby jego Los miał swoje książki. I pisząc je, czy też je żyjąc, ćwiczy się - jak to ujął był T. Mann – w umiejętności posiadania Losu. Życio- pisanie. Losy książek są Losem autora.

        Zebrałem w tym zbiorze większość tych swoich wierszy, z którymi – choćby dopiero w drugim czytaniu, dzięki wspomnieniu po wspomnieniach – nadal, jak powiadają egzystencjaliści – „pozostaję w sytuacji”.

        Ograniczyłem się do liryki. Zrezygnowałem zatem z retorycznych poematów ( z tomów „Małe rapsody” oraz „Pod powierzchnia pogody i Historii”) oraz kilku dywagacji metafizycznych z tomu „ Czarne śnieżki”. Odłożyłem kilkanaście wierszy, zwłaszcza z dwóch pierwszych tomików. Sądzę, że posiadają one nie tylko jakieś historyczno- literackie znaczenie, bo byłem w nich na tropie czegoś istotnego i uniwersalnego, nie mniej , mimo wciąż intrygujących obrazów i podszeptów, których mi trochę szkoda, zdają się być dzisiaj, bez przywołania współczesnego im kulturowego kontekstu poetycko raczej niedostępne, nie udało mi się ich zaktualizować bez naruszania ich olśnień.

        Kilkanaście wierszy wycyzelowałem. Kilka ma nowe wersje – zachowując obrazy inicjacyjne rozbudowałem w nich , nazwijmy to, scenerię egzystencjalną, do której niegdyś jeszcze nie miewałem dystansu. Dołączyłem też do tego zbioru nieco wierszy nowych. Dwa czy też trzy wiersze powtarzają się. Właściwie to niemal wszystko, co zdołałem dotychczas zamknąć w poetyckiej formie. Proszę nie sięgać do pierwodruków, uważam ten zestaw za kanoniczny !

        Dużo tego. Chyba za dużo. Nie umiałem sobie siebie odmówić. Ale kto przez to przebrnie ? Zwłaszcza, że te wiersze nie mają wykładni krytycznej i czytelnik pozostaje z nimi sam na sam, jak wobec żywiołu. A to są trudne i wymagające wiersze. Nie tylko dlatego, że ich poetyka balansuje na granicy hermetyczności, że jest tu tyle odwołań kulturowych, nie tylko do humanistyki, także do przyrodoznawstwa, aż po science - fiction. Ale dlatego, że poetyckie odczytanie tych wierszy zazwyczaj wymaga swoistej odwagi intelektualnej i ... cywilnej, albowiem tutaj raz po raz naruszane są potoczne oglądy i poglądy, estetyczne i etyczne obyczaje, tym wierszom raczej daleko do poprawności. Moralizatorska i zpolitykowana polska krytyka literacka jest wobec takich wierszy raczej bezradna. Od dawna zdawałem sobie z tego sprawę. Oto jedna z moich „ notatek do pytań”: „ Wytrwać, sprostać rosnącemu poczuciu obcości wobec niemal całej cenionej poezji polskiej – katastrofa. Przystosować się, do tej formuły kondycji ludzkiej, na którą się ona powołuje... – katastrofa. 2:0 .” Jednego jestem pewien, jeśli te wiersze mają być coś warte, należy je czytać tak jakby mogły być coś warte; albo albo. Wciąż nie tracę nadziei, że ktoś zaryzykuje.

        Debiutowałem kiedy jeszcze trwał „ wiek estetyki”,w czasach kiedy jeszcze obowiązywało awangardowe przeświadczenie o niezbędności samowiedzy estetycznej ( dopiero utwór i jego krytyczna wykładnia stanowią semantyczną, artystyczną całość). Być może zatem i zdołałbym napisać jakieś wprowadzenie teoretyczne, zaproponować jakąś interpretację do swoich wierszy. Ale, po drugie, kogo to dzisiaj, po za kastą zawodowych polonistów, interesuje. A, po pierwsze, nie chciałbym aby lektura tych wierszy sprowadzała się do sprawdzania ich zgodności z poetyką sformułowaną dyskursywnie. Powtórzę za Stevensem : „ Wiersz , akt umysłu, akt odnajdywania tego co ma wystarczyć ... może być o kobiecie czeszącej włosy...”

Kilka jednak wstępnych uwag wydaje się tu być przydatne. Otóż moje rozumienie poezji wykracza poza sztukę słowa. M. Kutner, bardziej co prawda zajmujący się hermeneutyką niż literaturoznawstwem, ujął to tak : „ ...celem tej przygody poetyckiej – równoważnej tu z przygodą życia, a jest to sensacyjny moment w powojennych dziejach naszej poezji – jest nastawienie na byt, podjęcie dialektyki ludzkiej egzystencji w całej jej złożoności: udręki, bólu, narodzin, śmierci.” Tak, poezjowanie to nie tylko wysławianie się, głoszenie jakichś poglądów, to także , jeśli nie przede wszystkim, swoista czynność egzystencjalna. Przypuszczam, że moje wiersze czytane z innej perspektywy nie sprawdzają się poetycko. Czynność egzystencjalna ? To znaczy , że w wierszu mamy do czynienia z czymś pojęciowo nierozstrzygalnym. Poezja nie jest językiem drugiego stopnia, jest raczej wypowiedzią pierwotną, dąży w aktach podobnych do redukcji ejdetycznej do języka w stanie zero, do prefenomenu samoświadomości, która jest, wedle Junga, nie obrazem ale realnością. Realnością poddaną jedynie kryterium oczywistości. „ Wiersz jest wyspą oczywistości na oceanie rzeczywistości”. Samotną wyspą. Obraz poetycki jest sub – realny. Poetyckość nie jest tylko kategorią artystyczną, ale jak tragiczność kategorią antropologiczną. Wciąż nie umiem wyzbyć się przeświadczenia, że na początku lat sześćdziesiątych w poezji polskiej dokonała się ukryta zmiana paradygmatu. Coś się skończyło, coś się zaczęło, chociaż nie zostało zauważone , no i poezję zagłuszyła publicystyka a ostatnio kultura masowa.

Ta zmiana paradygmatu miała swoje fizyczne przyczyny. Skończyła się epoka wielkich narracji. Nigdy nie zaznałem wydawałoby się naturalnej zgody na przyrodzony ład ludzkiej kondycji. Na próżno próbowałem się odnaleźć w promiskuitystycznym ekscesie o romantycznej proweniencji – wśród kobiet i wódki .Prędzej czy później przeradzało się to w doświadczenie metafizyczne: „ śmierć jest kobietą”. I tu pojawiał się kolejny problem: organiczna niemożność wyobrażenia sobie nieistnienia Boga ( wiara negatywna, piekło ateisty). Tak czy owak rzeczywistość poetycka moich wierszy zdaje się konkretyzować tylko w dwóch sytuacjach przywołanych słowami:„ pomiędzy” oraz „ wobec”, ale to już temat dla filozofów. Dopiero od wierszy dowiaduję się o co mi w życiu chodzi.

        Innym problemem jest usytuowanie tych wierszy w Historii politycznej. W Polsce niemal nie sposób się od niej wymigać. Ale należę do pokolenia dzieci wojny, „nieobecnego pokolenia” bez politycznego ethosu. I z konieczności , i z wyboru. Wszystko bowiem co było dla mnie ważne dokonało się wcześniej, nawet nie wiem co straciłem. Oglądałem pożar mojego mitologicznego miasta z za jednobrzeżnej rzeki. Urodziłem się na ruinach, nie wiem czego; ale ruina jest całością”, pisał Norwid. I nigdy się już w Historii politycznej nie odnajdywałem, w żadnej z jej ideologicznej wersji. Mam uraz ale i kompleks kombatancki. Jeśli miałbym się tu

jednak pokusić o jakąś definicję krytyczną moich wierszy, to oczywiście przywołałbym A. Waśkiewicza z jego koncepcją formulizmu ( synkretyzmu , już wtedy we wczesnych latach sześćdziesiątych zapowiadającego post- modernizm zamiast kontr-kultury), ale przede wszystkim chyba należę do post- katastrofistów ( z ich ciemną tonacją) , co by to nie miało znaczyć. „ Kto mówi o zwycięstwach, przetrwać oto wszystko”, pisał Rilke.

Pozwolę tu sobie przytoczyć cytat z bliskiego mi A.Wata : „ ... autor nie jest politykiem, to znaczy tym, co Historię czyni. Ani historykiem, to znaczy tym, który opisuje czyny historyczne. Jest poetą..., a to znaczy że w pewien specyficzny sposób przeżywa wszelkie przeżycia, a więc także dzianie się Historii, że w pewien specyficzny sposób wiąże zjawiska, fakty i rzeczy oraz wyraża je specyficznie.” Przywołałem tu Wata, chociaż nasze życiorysy są nieporównywalne, miałem dużo łatwiejsze życie, ale przecież „ kiedyś też umrę, mam więc prawo myśleć o wszystkim.” I to by było na tyle.

Wiersze w tym zbiorze ułożone są w zasadzie w porządku chronologicznym. Co jakoś odsłania tzw. proces indywidualizacji ! ( Tytuły kolejnych tomików są poniekąd mottami interpretacyjnymi i , co zauważył J. Rogoziński, układają się w wiersz.) Nie wydaje mi się jednak, że należy te wiersze czytać od początku, jeden po drugim. Sugerowałbym, drogi czytelniku, mój bliźnie, mój bracie, abyś najpierw zdał się na przypadek i dopiero wówczas, gdy natrafisz na kilka wierszy z którymi nawiążesz emocjonalny kontakt , już po uprzytomnieniu sobie (jak to określił Gadamer) właściwego dla tej poezji „ horyzontu rozumienia , przedzierał się przez ten gęsty i ciemny las.

 

                                                                           Krzysztof Gąsiorowski

    

 

 

 

002

 

 

Marksistowska teoria literatury

 


Czyta Rilkego, miotając się

w bezsilnej zazdrości. Tego mu brakowało.

Ten Rilke. Mogący już milczeć

Mężczyzna po czterdziestce. Kiedy to

-       co wiedzą kobiety – aby być, być należy

bogatym i sławnym. Ba !

 

Schludny, zadbany, o nienagannych manierach

( nie musi, jak Cyprian N., codziennie prać jedynych

białych rękawiczek), wyniosły egotyk, pomiędzy

posilnym śniadaniem a wystawną kolacją przy

świecach spacerujący całymi godzinami

po morskim wybrzeżu, gdzie zamieszkiwał w wieży,

nie płacąc czynszu, nasłuchujący

w ciszach, które otwiera skwir mew

-       czy ktoś doń nie zawoła z ordynków anielskich...

 

Czyta Rilkego, myśląc

jednocześnie o tych nieszczęsnych szaleńcach,

co w rozprężeniu zmysłów: narkotyki, alkohol,

kobiety, piękne choroby..., pod przewodem gruźlicy

i kiły, w halucynacjach z głodu, bezdomnych

( „... gdy zmierzch zapada, przez otwarte okna słychać,

jak kolację jedzą obcy ludzie..”* - próbują dotrzeć tam,

gdzie ryb niemota uzyskuje brzmienie

niektórych fragmentów z Norwida.

 

Cytat z Z. Jerzyny

 

( Pisane w latach osiemdziesiątych )


Lech Śliwonik - 60 lat reduty słowa

$
0
0

Lech Śliwonik


60 lat reduty słowa


Mariola KalickaNa świecie w ciągu minionych 50 lat umarło 250 języków, w czasie wyznaczonym biografią trzech kolejnych pokoleń zanikną dwa tysiące. Starając się temu przeciwdziałać, rozumiejąc, że o język trzeba walczyć, UNESCO ustanowiło w końcu minionego wieku Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego.

 

U nas Dzień Języka Ojczystego narodził się 60 lat temu i trwa każdego roku przynajmniej 6 miesięcy. Ten szczególny dzień to Ogólnopolski Konkurs Recytatorski, powołany do istnienia w 1953 roku przez kilku mądrych ludzi w Ministerstwie Kultury i Sztuki. W pierwszym Konkursie wzięło udział 10 tys. osób, w następnym 50, potem 80, 90 tysięcy. Konkurs stał się powszechny, na zawsze pozostał demokratyczny. Tu liczyły się tylko miłość do literatury, pasja żywego słowa. Tu zwyciężyć mógł rolnik, ślusarz, murarz, a przegrać profesor uniwersytetu. To dlatego w 1960 roku najwyższe nagrody zdobyli: szeregowy Janusz Gajos z Zielonej Góry i licealista z Puław, Marian Opania. Rok później od starszego szeregowego Gajosa, lepszy okazał się murarz z Koszalina, Jerzy Domin.

 

Pięć lat wcześniej w konkursowych szrankach stanęli – pracownik naukowy Tadeusz Malak z Poznania i maszynista kolejowy Jan Małysa z Myśliborza. Malak wygrał, Małysa otrzymał wyróżnienie. Spotkali się po dwóch latach. Malak znów był pierwszy; przerwał pisanie doktoratu z ekonomii, wybrał los aktora – reaktywowanego właśnie po długim okresie niebytu – Teatru Rapsodycznego, po latach został profesorem, prorektorem uczelni teatralnej. Jan Małysa zdobył wtedy II nagrodę; w OKR wziął udział jeszcze 8 razy. Kiedy już prawie stracił wzrok, uczył się tekstów dzięki pomocy wnuczek i szpitalnych pielęgniarek, które nagrywały wiersze i prozę na magnetofon – konkursową nagrodę niezłomnego recytatora. Z OKR wyszło kilka tysięcy MALAKÓW oraz 3 miliony MAŁYSÓW. To się nie zdarzyło nigdzie w świecie.

 

A dzisiaj? Konkurs trwa, ale dzieli los słowa, któremu odebrano dawną pozycję, które przegrywa z multimediami, nowymi technologiami. Konkurs nie jest „innowacyjny”, przeto w szkole i programach edukacji kulturalnej wyżej cenią modne, bo potwierdzające „światowość” autorów i ekspertów: instalacje, kreatywne prodżekty. Co mogą zrobić ostatni Mohikanie ruchu żywego słowa? Przesłać ku przestrodze, a jeśli jeszcze nie jest za późno – ku rozwadze odpowiedzialnych za narodową edukację i kulturę, słowa wybitnego recytatora, aktora Teatru Rapsodycznego, poety, papieża Jana Pawła II: Jeśli Ojczyzna jest domem naszym, to język jest dachem ten dom osłaniającym.

 

Scena 1 (73) 2013

Viewing all 786 articles
Browse latest View live