Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Marian Kałuski - Królewiec w dziejach polskiej książki i języka polskiego

$
0
0

Marian Kałuski


Królewiec w dziejach polskiej książki i języka polskiego


Królewiec – dziś rosyjski Kaliningrad, a do 1945 roku niemiecki Koenigsberg w północnych Prusach Wschodnich (dziś Obwód Kaliningradzki), odegrał dużą rolę w dziejach języka polskiego i książki polskiej, i to nie tylko w okresie kiedy miasto wraz z całymi Prusami Książęcymi było lennem Polski (1525-1657).


Królewiec, w którym Polacy mieszkali od XIV w. był jednym z centrów reformacji polskiej i to przodującym w XVI w., którego protektorem wówczas był sam książę pruski Albrecht. Polska samodzielna parafia ewangelicka powstała w Królewcu już w 1529 roku i istniała do końca XIX w., a poza tym w XVI-XVIII wieku polskie msze były odprawiane także w ewangelickich kościołach: staromiejskim, w katedrze knipawskiej oraz w kościele św. Barbary; polski samodzielny zbór kalwiński istniał w latach 1658-1818, a polska parafia katolicka została tu założona w 1614 roku. W 2. poł. XVII w. mieszkała tu także grupa polskich arian. W 1. poł. XVII w. ok. 25% ludności Królewca stanowili Polacy.


Książę Albrecht, mając po matce – Zofii Jagiellonce - krew polską w swych żyłach i znając nieco język polski był gorliwym opiekunem pisarstwa i drukarstwa polskiego oraz szkolnictwa polskiego w Prusach Książęcych. Na terenach, na których mieszkali Polacy ponad 100 szkół dotychczas łacińskich przekształcono na polskie. Np. założona w 1546 roku szkoła polska w Ełku przetrwała aż do 1810 roku (M. Bogucka); w Królewcu pierwszą szkołę polską założono w Tragheimie, która w 1639 roku otrzymała własny nowy budynek; pod koniec XVII w. w Królewcu były 3 szkoły polskie ewangelickie oraz katolicka i kalwińska. W 1728 roku utworzono przy uniwersytecie w Królewcu Seminarium Polskie, w celu kształcenia księży ewangelickich dla polskojęzycznych Mazurów oraz nauczycieli dla polskich szkół parafialnych. Szereg oficjalnych dokumentów książęcych i administracyjnych było drukowanych w Królewcu po polsku i to aż do XX w.


Założycielem pierwszej drukarni w Królewcu był pochodzący z polskiego Gdańska Jan Weinreich. Prowadził ją w latach 1523-1553, wydając 103 druki, z tego 13 polskich. Pierwszym drukiem polskim wydanym w Królewcu w 1544 roku było ewangelickie „Wyznanie wiary chrześcijańskiej” Jana Seklucjana. Książkę tę Seklucjan dedykował królom polskim Zygmuntowi I i Zygmuntowi Augustowi. Seklucjan opracował także pierwszy polski ewangelicki „Katechizm” (1545).


Drugi warsztat drukarski w Królewcu założył i prowadził w latach 1549-1556 Aleksander Augezdecki. Wytoczył on 21 druków, w tym 20 polskich, m.in. pierwszy polski przekład „Nowego Testamentu”, przetłumaczony przez Stanisława Murzynowskiego (1551-52), pierwszą polską postyllę „Postyllę polską domową” (1556) pióra Grzegorza Orszaka, pierwsze polskie kancjonały: Jana Seklucjana „Pieśni duchowne a nabożne” (1547), w skład którego weszły m.in. utwory Bernarda Wojewódki, Mikołaja Reja, Andrzeja Trzecieskiego i Michała Hey-Stawickiego (1554) oraz „Kupca...” (1549) „ojca literatury polskiej” Mikołaja Reja. W latach 1545-52 w Królewcu ukazało się więcej polskich druków niż w całej Polsce.


Królewiec stał się kolebką kodyfikacji pierwszych zasad polskiej pisowni języka literackiego, który w połowie XVI w. znajdował się dopiero w początkowym stadium rozwoju. Tę kodyfikację zapoczątkowało wydanie razem z polskim tekstem „Nowego Testamentu” (1551-52) „Ortografii polskiej to jest nauki czytania i pisania” opracowanej przez jego tłumacza Stanisława Murzynowskiego. „Ortografia polska...” wywołała dyskusję w sprawie reguł ortograficznych, z której zwycięsko wyszedł ośrodek królewiecki (Murzynowski, Seklucjan), który stworzył pierwszy konsekwentny i jednolity nowoczesny polski system ortograficzny, poparty konkretnymi przykładami (Franciszek Pepłowski). Tak więc Królewiec wszedł na trwałe do historii języka polskiego.


Trzecim i największym wydawcą polskich książek w Królewcu w XVI w. był warsztat drukarski Jana Daubmanna. W latach 1554-75 jego drukarnia wydała co najmniej 240 tytułów, w tym ponad 35 książek polskich, głównie książek religijnych ewangelickich – w tym pierwszy polski modlitewnik („Modlitwy nabożne” 1559), oraz 6 książek polsko-niemieckich. Z polskich książek świeckich wydanych przez Daubmanna należy wspomnieć słynne dzieło Erazma z Rotterdamu „Rycerstwo chrześcijańskie a żywot duchowy” (1558) i wielki słownik łacińsko-polski „Lexicon latino-polonicarum” (1564) - czym Królewiec zdobył sobie pierwszeństwo i w zakresie polskiej leksykografii, oraz pierwszy polski elementarz „Nauka krótka ku czytaniu pisma polskiego” (1570); rozpoczynał naukę od poznania liter alfabetu, które składało się w sylaby i wyrazy (tzw. syntetyczna metoda nauczania), naukę czytania łączył z treścią religijną (ewangelickie modlitwy i katechizm, dlatego przeznaczony był dla protestantów). Jako tłumaczy i korektorów Daubmann zatrudniał Polaków: Eustachego Trepkę, Jana Radomskiego, Hieronima Maleckiego i Sebastiana Wolinieca; zatrudniał też uczniów polskich, znanych tylko z imienia: Maciej i Jerzy. W latach 1575-1602 drukarnię po Daubmannie, jako jej właściciel, prowadził jego zięć Georg Osteberger. Wydał on 17 druków polskich i 5 polsko-niemieckich, z których największym sukcesem wydawniczym było 800-stronnicowe dzieło „Kronika Polska, Litewska, Żmudzka...” Macieja Stryjkowskiego (1582), jedno z najważniejszych europejskich wydawnictw historycznych XVI w. Drukarnię Ostenbergera wspierali królowie polscy: Stefan Batory i Zygmunt III.


W całym XVI w. ukazało się w Królewcu 297 książek łacińskich, 183 niemieckich i 104 polskich. Sprzedawne były nie tylko na terenie Prus Książęcych i Królewskich (polskie Pomorze), ale także w Wielkopolsce (szczególnie w dużych ilościach w Poznaniu), Małopolsce i na złączonej z Polską Litwie. Królewiec był w XVI w. głównym ośrodkiem wydawniczym polskich książek protestanckich.


W XVII w. ukazały się w Królewcu już tylko 43 tytuły książek polskich, co wytłumaczyć można rozwojem oficyn wydawniczych w Polsce, włącznie z protestanckimi w Gdańsku i Toruniu. Wartościowymi publikacjami były: słownik łacińsko-grecko-niemiecko-polski (1624), pierwszy łacińsko-niemiecko-polski słownik farmaceutyczny Pawła Guldeniusa (1641) i „Kancjonał, to jest pieśni chrześcijańskie” Jana Maliny (1671). Powstała w 1639 roku drukarnia Reussnerów miała prawo od księcia wydawania m.in. polskich podręczników szkolnych oraz wydała m.in. panegiryk Krzysztofa Kaldenbacha na cześć króla polskiego Władysława IV – „Hołdowna Klio” (1641) oraz utwór Jana Maliny „Lament żałosny” (1656) o spaleniu Wilna przez Rosjan. W 1676 roku król Jan III Sobieski zagwarantował Friedrichowi Reussnerowi, że przez 20 lat wydawane przez niego książki nie będą w Polsce przedrukowywane.


XVIII wiek przyniósł prawdziwą eksplozję polskich wydawnictw w Królewcu. W 10 królewieckich oficynach wydawniczych ukazało się wówczas 229 druków polskich. Wśród oficyn były teraz aż dwie drukarnie polskie: powstała w 1709 roku Drukarnia Polska i drukarnia polsko-ruska (1724-36) Bazylego Korwina Kwasowskiego.


Drukarnię Polską, bo taką miała oficjalną nazwę, założył kaznodzieja polskiej gminy kalwińskiej w Królewcu Jerzy Rekuć. Jej podstawą było sprowadzenie z polskiego Słucka dużej drukarni kalwińskiej. Drukarnię prowadził przybyły z Gdańska drukarz Johann David Zaencker. Drukował on książki dla polskiej gminy kalwińskiej w Królewcu i dla kalwinów w Polsce, wydawnictwa szkolne i pedagogiczne, a w okresie od sierpnia 1718 do grudnia 1720 roku wydawał świetnie redagowany przez Jerzego Rekucia pierwszy w dziejach prasy polskiej polski tygodnik „Poczta Królewiecka”.


Drukarnia Kwasowskiego wydawała kalendarze polskie (np. w 1732 r. Kwasowski otrzymał z samych Mazur 442 zgłoszenia na kalendarz polski). Kwasowski będąc zwolennikiem króla polskiego Stanisława Leszczyńskiego wydał historię jego ucieczki z Gdańska do Królewca w 1734 roku. Od Kwasowskiego drukarnię odkupił w 1736 roku Philipp Christoph Kanter i w tej rodzinie pozostawała do 1812 roku. Była to pierwsza drukarnia w Królewcu, która zaczęła wydawać polskie książki katolickie (kilka pozycji). Drukarnia zasłynęła jednak jako wydawca „Atlasu Polski i Litwy” (1770) z kartą tytułową rytowaną przez słynnego grafika Daniela Chodowieckiego, a przede wszystkim polskich kalendarzy, z których najdłużej wychodził „Kalendarz Pruski Polski” (1767-1818). Wydała ona także cenny elementarz polski, opracowany przez Krzysztofa Celestyna Mrongowiusza pt. „Zabawki pożyteczne czyli książka elementarna...” (1794) oraz tego samego autora „Nowy słownik polsko-niemiecki” (1794) oraz pierwszy podręcznik do nauki języka polskiego dla Niemców (wielokrotnie wznawiany). Można tu wspomnieć, że potomek królewieckich Kanterów – Friedrich Wilhelm (ur. 1880), prowadzący drukarnię w Kwidzyniu, opowiedział się po stronie polskiej podczas plebiscytu na Powiślu w 1920 roku, za co później był prześladowany przez Niemców.


Książki polskie drukowała nadał drukarnia Reussnerów (m.in. pierwszy łacińsko-niemiecko-polski słownik botaniczny Andrzeja Helwinga 1712, 1726 i „Doskonały kancjonał pruski królewiecki” 1732, 1735 i 1743) oraz drukarnie Gabriela Droyera (1729-1739) i Johanna Friedricha Driesta (1752-66).


Największą rolę w historii polskiej książki w Królewcu odegrała drukarnia Hartungów, działająca w latach 1734-1871, a następnie jako Hartungsche Zeitung-und Verlagsdruckerei do 1934 roku (zamknięta przez gestapo, które zniszczyło nakład publikacji polskich. Do 1871 roku wydała ona ponad 360 polskich druków, w tym 114 w latach 1747-97, a w XIX i XX w. 215. Drukarnia Hartungów tłoczyła polski „Stary i Nowy Testament” (1738, 1745, 1766, 1779), kancjonały, katechizmy, podręczniki języka polskiego, elementarze i kalendarze. Drukarnia wydała m.in. „Nowo wydany kancjonał pruski” (1741) Georga Friedricha Rogalli w tłumaczeniu Jerzego Wasiańskiego, który miał w ich wydawnictwie 13 wydań (ogółem do 1925 roku 70 wydań!) i który odegrał wielką rolę w życiu religijno-kulturylnym Mazurów. Natomiast z książek świeckich na uwagę zasługuje bardzo ciekawa książka o Napoleonie pt. „Charakterystyka generała Bonaparta” (1799). Hartungowie wydawali kalendarze polskie w latach 1866-1931. Księgarnia Hartungów, działająca w latach 1745-98, zaopatrywała ludność Królewca w książki polskie z Polski.


W XIX w. poza drukarniami Hartungów i Kanterów publikacje polskie wydawały królewieckie drukarnie: Karla Alexandra Schulza (odziedziczył po Kanterach), w której drukowane były m.in. czasopisma polskie lub polskojęzyczne: „Nowiny o Rozszerzeniu Wiary Chrześcijańskiej” (1836-91) i „Pruski Przyjaciel Ludu” (1863-74); Friedricha Thewinga - m.in. 15 roczników „Kalendarza Pruskiego” (1831-46); Friedricha Nicoloviusa, który w latach 1803-16 wydał 8 polskich książek; Juliusza Dalkowskiego (1837-78), wydającego m.in. broszury abstynenckie; i Georga i Friedricha Borntraegerów – 6 pozycji polskich.


Z XIX-wiecznym Królewcem jest związana praca naukowa i wydawnicza polskiego językoznawcy, leksykografa, tłumacza i pierwszego badacza języka i folkloru Kaszubów Krzysztofa Celestyna Mrongowiusza (1764-1855). Na uniwersytewcie w Królewcu ukończył on teologię i filologię, po czym w latach 1790-98 był nauczycielem języka polskiego dla dorosłych mieszkańców miasta, urzędowym tłumaczem i korektorem polskich druków wydawanych przez drukarnie królewieckie. W latach 1824-25 opracował z polecenia konsystorza ewangelickiego w Królewcu opinię na temat tłumaczenia polskiego „Agendy kościelnej dla kościoła nadwornego i katedralnego w Berlinie”. W Królewcu wyszło drukiem szereg jego prac o języku polskim w języku niemieckim oraz obszerny słownik polsko-niemiecki (wyd. 1835, 1837, 1839 i 1852).


Ostatnim znanym drukiem polskim wydanym w Królewcu – w oficynie Hartunga - była „Książka roczna... na rok 1931” albo „Kalendarz Staropruski Ewangelicki”.


Ogółem w XIX w. i do 1931 roku wydano w Królewcu 312 polskich książek. Ponadto w wiekach XVI-XX wydano w Królewcu w języku polskim ok. 400 książęcych i królewskich edyktów, patentów, proklamacji i innych druków urzędowych (J. Jasiński).


Jak widzimy, Królewice był dużym i ważnym ośrodkiem w dziejach polskiej książki i języka polskiego. Polacy mieszkający w dzisiejszym Królewcu-Kaliningradzie (ok. 3000) nie podjęli działalności wydawniczej. 



Marta Fox - Tam gdzie motyle rządzą światem

$
0
0

Marta Fox

 

Tam gdzie motyle rządzą światem

 

 

Janina Biała - Gałęzie     Śniłam kiedyś moją babcię Mariannę. Umarłą. Młoda była i w sukni jak z „Wiśniowego sadu”. Z jej oczu, uszu wyrastały bratki i powoje. Pamiętam ten sen i nie muszę zamykać oczu, by go przywołać. Nie był straszny, był trochę surrealistyczny i secesyjny w swoim klimacie. Był szary... i tylko bratki, żółte i fiołkowe, burzyły tę achromatyczną jednostajność.

 

      Kiedy zobaczyłam grafikę Janiny Białej pod tytułem „Gałęzie”, z 1985 roku, poczułam się przez chwilę, jak w aurze tamtego snu. Gałęzie zamieniające się w kobietę, czy kobieta zamieniająca się w gałęzie...włosy rozwichrzone, splątane z roślinami, z liśćmi, a może i z myślami, wyrastające z czarnych oczu (oczodołów), z uszu...nie wiem, bo wszystko się tam łączy w jedną strukturę, wzajemnie przenika i tworzy falującą jedność. W tym linorycie też dominuje szarość. Tylko jedna zdecydowana plama czerwieni, umieszczona pod lewą piersią kobiety-drzewa-kobiety skupia uwagę. Czym jest? Plamą krwi, czy motylem, który trzepocze skrzydłami i pomaga kobiecie odfrunąć w inny już świat? Ta kobieta-drzewo-kobieta nam tego nie powie. Nie ma ust w twarzy. Jak i kilka innych kobiet na grafikach Janiny Białej.

 

      Ust nie ma „Postać” z 1964 roku, kobieta sztywno siedząca na fotelu, z dłońmi wdzięcznie spoczywającymi na kolanach, nie mają ich kobiety „Samotne”,  „ukrzesłowione”, także z 1964 roku. W ich twarzach widoczne są tylko oczy, wąskie, surowo patrzące, wymownie podpowiadające, że usta kobiet muszą być zaciśnięte w cienką linię, może aż za bardzo cienką, więc dlatego ich nie widać. Ust nie ma „Dziewczyna w koronie” z roku 1965. Głowę ma w koronie z kwiatów, przypominającą stroik ze śląskiego stroju ludowego. Jej oczy i owal twarzy są łagodne. Ust nie ma „Dziewczyna” z 1966 roku.. Oczy ma zamknięte, ocienione długimi, gęstym rzęsami. Może śpi, może marzy, może już odeszła w krainę, gdzie więcej cieni...

 

     Kobiety na linorytach z lat 60-tych są chłodne, przypisane konkretnym funkcjom lub przedmiotom, są surowe i „praktyczne”.  Takie wrażenie sprawia również cykl „bab”: „Baba Śląska”, „Baba Siedząca”, „Baba Zbójnicka”, „Baba Świąteczna”, „Baba Beskidzka”, „Baba Skrzydlata”. „Baby” są wyraziste. Dominują w nich zdecydowane kreski, cięte mocno, wyraziście, czasami topornie. Na pewno różnorodnie, bo dzięki nim właśnie odróżnić można osobowość danej „baby”.

 

     Kobiety z lat 70-tych i późniejszych są romantyczne,  tajemnicze, subtelne, uduchowione, rozmarzone, wtopione w przyrodę, zespolone z Naturą, ze słońcem, wodą, kwiatami, pnącymi roślinami, ptakami, motylami. W takim klimacie mieści się linoryt „Czarodziej”1975, „Okno” 1977, „Róża” 1975, „Panna” 1979, „Ptaki odlatują” 1979, „Dziewczyna” 1985, „Nie pofrunę” 1979, „Zioła” 1979. Sposób obrazowania jest tutaj zdecydowanie dekoracyjny i dynamiczny. Jest secesyjnie fruwający lecz jednocześnie precyzyjny i czysty od  strony techniki graficznej.

 

     Janina Biała pozostaje wierna swojej kresce również wówczas, gdy tworzy pejzaże, osadzone w realiach regionu: „Dym” 1968, „Hałda” 1969, „Nowe domy” 1978,  „Pejzaż” 1978. Z ogromnym wyczuciem wykorzystuje tutaj kolor czerwony, który wkraczając w czarne linie potrafi zagrzmieć wyjątkowo ekspresjonistycznie.

 

      Nie znałam Janiny Białej osobiście. Nie wiem, jak brzmiał jej głos. Nie wiem, czy lubiła, by wiatr szumiał jej we włosach. Czy wystawiała twarz do słońca i czy się wtedy uśmiechała. Czy słuchała 5 symfonii Beethovena czy 6  Mahlera. Czuję, że lubiła czytać wiersze Bolesława Leśmiana i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Wiem, że na pewno lubiła w sobie kobietę. I że uwielbiała słowo „fruwać”, prawie tak, jak bohaterka mojego wiersza o tym samym tytule:

 

Lubię słowo „fruwać”

jest lekkie dźwięczne i pełne

nadziei przekonuje mnie że kiedyś

oderwę się od ziemi i pofrunę

w krainę która jest bardziej niż

obecna bardziej niż prawdziwa w której

latawce rządzą światem a wszystkim

niedowiarkom zrzucają tylko kawałki

swoich papierowych ogonów

 

 

Małgorzata Strękowska - Zaremba Iwona Hardej - Literatura dla młodych cz.2 Książka obrazkowa

$
0
0

Małgorzata Strękowska - Zaremba

Iwona Hardej

 

Literatura dla młodych cz.2

Książka obrazkowa


Nikifor            Książka obrazkowa jest propozycją dla tych, którzy narzekają na brak dobrych książek dla najmłodszych. Już dwulatka czyni czytelnikiem, zaprzyjaźnia go z przedmiotem – książką, i z sytuacją - odkrywaniem znaczeń i tworzeniem opowieści w trakcie lektury.

Ale po kolei.

Jesteśmy cywilizacją znaku, ikony. Pewnie nawet nie za bardzo zdajemy sobie sprawę, do jakiego stopnia poddajemy się dyktaturze obrazu. 16 lipca 2007 roku pewna Francuzka, Sam Rindy, oglądająca w muzeum awiniońskim obrazy amerykańskiego malarza CyTwombly, pocałowała jedno z płócien. Na białej płachcie (obraz ten to 6 m2 białej powierzchni) pozostał ślad szminki. Francuzka stanęła przed sądem, mimo to była z siebie zadowolona, gdyż odpowiedziała na pragnienie obrazu, dopełniła go, jej zdaniem, dopiero ze śladami szminki zyskał życie.

W ostatnich latach stało się modne mówienie o obrazach - filmowych, fotograficznych, tych na płótnie, kartce i tych np. na płycie chodnikowej czy ścianie budynku. Historycy sztuki, kulturoznawcy piszą o obrazach jak o żywych istotach. Mówią o „pragnieniach obrazów”, „życiu obrazów” i ich „śmierci”, W.J.T. Mitchell pyta „czego chcą obrazy?”, Mike Bal zastanawia się „jak czytać obrazy?”. Rozważania naukowców nie dotyczą obrazów dla dzieci, naszym zdaniem jednak nie ma wystarczającego uzasadnienie, aby tworzyć odrębną kategorię obrazu wyłącznie dla najmłodszych, dlatego pytania zadane przez naukowców w pewnej mierze odnoszą się również do obrazów zawartych w książkach obrazkowych (nie mylić z książką z obrazkami, to nie to samo).

Otwierając książkę obrazkową odkrywamy, podobnie jak niesforna Francuzka w awiniońskim muzeum, że zawarte w niej obrazy mówią do nas, czegoś od nas chcą, czegoś oczekują, a nawet żądają. Tym żądaniem jest podążanie za narracją obrazu, który jest tak skonstruowany, aby oglądający/czytający mógł tworzyć własną opowieść, za każdym odczytaniem trochę inną.

Żądanie i pragnienie rozmowy z czytelnikiem jest, naszym zdaniem, najważniejszym wyznacznikiem książki obrazkowej. Natomiast książka z obrazkami nie oczekuje, nie żąda, nie wchodzi w dialog z odbiorcą, nie zmusza do intensywnego myślenia, nie uruchamia wyobraźni w takim stopniu jak książka obrazkowa. 

Książka obrazkowa popularna poza granicami Polski, u nas długo przecierała sobie szlaki, mimo iż takie książki wydawali już Stanisław i Michał Arctowie. Dzieci nie trzeba do niej przekonywać, intuicyjnie wiedzą, jak się ją czytać, co więcej, mają w tym nad nami niewątpliwą przewagę – zaznajomiwszy się z literami, często tracimy szczególną spostrzegawczość, detektywistyczną wręcz zdolność śledzenia szczegółu; wychowani w kulcie rzędów liter, a nie wyobraźni, nie doceniamy również, jak bardzo książka obrazkowa potrafi wspomóc edukację czy rozwinąć kontakty międzypokoleniowe. Biorąc do ręki np. Gdzie jest tort?ThéTjong-Khing – książkę bez tekstu, zamykającą narrację w nasyconych szczegółami obrazach, my - dorośli (w domyśle: doświadczeni, mądrzy) oddajemy pierwszeństwo nawet bardzo małym dzieciom: to one będą naszymi przewodnikami, one przeprowadzą nas przez opowieść, korzystając czasem z bardzo złożonych wskazówek istniejących tylko w postaci obrazka.

Większość książek obrazkowych zawiera krótkie teksty, mamy wtedy ikonolingwistyczną opowieść, gdzie obraz sąsiaduje ze słowem na równych prawach, a przekaz czytelniczy tworzy się z dyskursu między narracją tekstu i narracją obrazu. Odczytanie takiej książki to wprowadzenie w wyżej wymieniony dyskurs czytelnika - jego wyobrażeń i skojarzeń, pytań i odpowiedzi.

Znamienne, że wśród najlepszych na świecie twórców krążek obrazkowych wymieniana jest torunianka Iwona Chmielewska – obsypywana międzynarodowymi nagrodami, a drukowana od lat w... Korei Południowej, w Polsce zaś do niedawna prawie nieznana. Jej książki zachwycają prostotą i głębią przekazu, zajrzyjmy choćby do takich tytułów, jak Dwoje ludzi, Dom dusz czy najnowsza perełka Oczy. U nas ukazało się dotąd tylko kilka jej książek: O wędrowaniu przy zasypianiu, Pamiętnik Blumki, Kłopot. (Dziwi to tym bardziej, że są to książki autorskie.) Czyżbyśmy mieli trudności z rozszyfrowaniem konceptów autorki większe aniżeli egzotyczni wielbiciele jej talentu? A może to jej pomysły są dla nas zbyt egzotyczne? Raczej nie – to tylko nasz opór wobec dzieła, które będziemy czytać za krótko, „bo przecież prawie nie ma tekstu!” albo zwyczajne lenistwo. To pierwsze świadczy o niewiedzy, jak czytać książkę obrazkową, drugie o niechęci do wysiłku, aby wejść w rozmowę z obrazami i odczytać je na swój sposób, uruchamiając wyobraźnię. Na szczęście to opór słabnie. Popularność książek Aleksandry i Daniela Mizielińskich (genialny D.O.M.E.K., Miasteczko Mamoko, Mapy, Tu jesteśmy i inne) oraz zachwyt najnowszą książką zilustrowaną przez Krystynę Lipkę-Sztarbałło – Dokąd iść? Mapy mówią do nas - już nie tylko wśród znawców, ale i „szeregowych” rodziców świadczą o tym, że uczymy się szybko. Pozostaje nadal do zdobycia jeden bastion: książka obrazkowa dla czytelnika starszego, podejmująca często bardzo poważne tematy. Niby powinno być łatwiej: przecież doceniamy  komiks, postrzegamy go już od wielu lat jako dziedzinę sztuki, nie zaś tylko kontynuację „Kapitana Żbika”, mimo to wielu z nas nie traktuje go poważnie i stawia na najniższej półce, częstobez zaglądania do środka. Odwołanie więc do komiksu może zaszkodzić książce obrazkowej zamiast jej pomóc.

Z naszych dywagacji na temat książki obrazkowej wynika więc, iż warto zastanowić się, jak kształcić czytelnika takiej książki. Nie myślimy tu o dzieciach – jak pisałyśmy wyżej, one takiego kształcenia nie potrzebują. Pora skupić się na rodzicach, dziadkach, wychowawcach, czyli tych, za pośrednictwem których książki obrazkowe do rąk dzieci docierają(tym bardziej, że część książek obrazkowych, np. wspomnianej Chmielewskiej, są książkami i dla dorosłych, i dla dzieci). Co zrobić, gdzie i jak mówić o takich książkach, żeby zaczęły być traktowane poważniej niż zbiór ładnych obrazków? Czy organizację tej edukacji też mamy zrzucić na barki bibliotekarzy? Ale to przecież nie sprawi, że informacja dotrze do ludzi, którzy omijają biblioteki. Najskuteczniejsza byłaby prasa codzienna, tygodniki, ale czy można liczyć na niestereotypowe myślenie koncernów wydawniczych?

 

cdn.                           

Małgorzata Strękowska-Zaremba

Iwona Hardej

Marian Kałuski – Prasa polska w Królewcu

$
0
0

Marian Kałuski


Prasa polska w Królewcu


Stolica byłych Prus Wschodnich Królewiec – do 1945 roku znany jako niemiecki Koenigsberg, a następnie jako rosyjski Kaliningrad – odegrał znaczącą rolę w dziejach prasy polskiej.


W 1995 roku zaczęło ukazywać się w Królewcu/Kaliningradzie nowe pismo polskie „Głos znad Pregoły”, które w 2000 roku obchodziło 5-lecie swego istnienia. Z tej okazji redaktor pisma prof. Kazimierz Ławrynowicz napisał: „(Przez) Utworzenie pisma polskiego w mieście nad Pregołą nawiązywaliśmy również do dawnej tradycji wydawnictwa polskiego w Królewcu, która się wywodzi z czasów Odrodzenia, aż z XVI wieku. O tej tradycji nie raz pisaliśmy na łamach „Głosu” (Nr 1, 1996; 10, 1996; 12, 1998; 11, 1999). Przypomnijmy że pierwszy w dziejach Polski periodyk ukazał się właśnie w Królewcu: było to pismo „Poczta Królewiecka” drukowane w tym mieście w latach 1718-1720. Polska gazeta przetrwała wówczas prawie dwa i pół roku. Na początku naszej działalności wydawniczej, gdy perspektywy tak techniczne jak i finansowe nie były jasne, postawiliśmy sobie za cel by drugie w dziejach miasta czasopismo polskie – „Głos znad Pregoły”, powstałe po 275-letniej przerwie po ukazaniu się ostatniego numeru „Poczty Królewieckiej”, przetrwało przynajmniej nie krócej niż to dawne wydanie. I oto mamy już 5 lat! („Nadal jesteśmy – już 5 lat!” Głos znad Pregoły, luty 2001).


Tymczasem dzieje prasy polskiej w Królewcu to nie tylko „Poczta Królewiecka” i „Głos znad Pregoły”. Dlatego warto przypomnieć, jak widać raczej nieznane wielu Polakom, dzieje prasy polskiej w Królewcu.


Znaczącą rolę w dziejach prasy polskiej Królewiec zawdzięcza głównie dwóm pismom: „Poczta Królewiecka” i „Głos z Litwy”, chociaż i inne pisma nie były zwykłymi pismami polskimi. Jedne z nich podtrzymywały polskość w Prusach Wschodnich, a drugie stawiały sobie za cel jej zniszczenie. Zniszczenie przez polskie słowo drukowane!


Znacząca rola „Poczty Królewieckiej” polega na tym, że ukazywała się nie tylko w okresie zupełnego niemal upadku wydawnictw gazetowych na ziemiach Rzeczypospolitej w pierwszych trzech dekadach XVIII wieku, na co wpłynęła wojny północna i anarchia polityczna w Polsce, ale także przez fakt, że był to pierwszy tygodnik polski oraz gazeta, która pod każdym względem przewyższała słynnego krakowsko-warszawskiego „Merkuriusza” z XVII w. i gazety ulotne z przełomu XVII i XVIII wieku. Na specjalne podkreślenie zasługują walory językowe „Poczty Królewieckiej”: polszczyzna gazety była bogata, czysta, wolna od makaronizmów i łaciny, zwięzła i stylistycznie doskonała (Jerzy Łojek). Stanowi ona chlubę prasy polskiej 1. poł. XVIII wieku.


Wydawcą „Poczty Królewieckiej” był Johann David Zaenker, którego nazwisko często spolszczano na Cenkier, berlińczyk, przybyły do Królewca przez polski Gdańsk, gdzie zapewne nauczył się języka polskiego. Do Królewca sprowadził go w 1709 roku przywódca polskiej gminy kalwińskiej w tym mieście Jerzy Rekuć, aby prowadził Drukarnię Polską (w 1720 r. nabył ją od gminy na własność). Zaenker był zasłużonym wydawcą polskich książek. Dzięki poparciu ze strony Rekucia Zaenker otrzymał 29 lipca 1718 roku przywilej od króla pruskiego na wydawanie gazety polskiej i łacińskiej i już 6 sierpnia ukazał się pierwszy numer „Poczty Królewieckiej”. Jej redaktorem naczelnym był Jerzy Rekuć, którego jako redaktorzy wspierali sam Zaenker i bliżej nieznany Georg Buschel lub Stefan Bueschel, mimo niemieckiego nazwiska Polak albo Niemiec z Warmii czy Gdańska, na co wskazuje jego bardzo dobra znajomość języka polskiego.


„Poczta Królewiecka” ukazywała się w każdą sobotę, w formie małej ósemki (ok. 28x10 cm), a drukowana była„szwabachą” z użyciem aktykwy jako czcionki wyróżniającej. Była typową gazetą informacyjną – przynoszącą informacje z całej Europy i z Polski. Informacje i artykuły dotyczące Europy były czerpane z królewieckiej gazety „Koenigliche Preusssische Fama” lub były przedrukami z prasy wiedeńskiej i hamburskiej, natomiast dotyczące Polski przesyłali korespondenci pisma aż z kilkunastu miast polskich. Gazeta miała charakter chrześcijański – głosiła pobożność, miłość, zgodę i życzliwość. Lojalna wobec króla pruskiego, prosiła jednocześnie o błogosławieństwo i pomoc Bożą dla Polski (Janusz Małłek). Nakład pisma jest nieznany, ale zapewne zamykał się w granicach kilkuset egzemplarzy. „Poczta Królewiecka” miała prenumeratorów w Królewcu i w Prusach Książęcych oraz na Warmii, Litwie i Wilnie. W połowie 1719 roku Zaenker nosił się z zamiarem wydawania jej dwa razy w tygodniu i podawania jeszcze więcej wiadomości z Polski, licząc na zdobycie jeszcze więcej prenumeratorów z Polski. Prawdopodobnie liczba prenumeratorów w Polsce nie wzrosła i w grudniu 1720 roku Zaenker musiał zawiesić wydawanie „Poczty Królewieckiej”; ostatni numer pisma ukazał się z datą 28 grudnia. Mogły być jednak inne powody zamknięcia pisma: gazeta była za droga, mało rozreklamowana lub może i to, że była wydawana przez kalwinów, podczas gdy zdecydowana większość Polaków w Prusach Wschodnich była wyznania ewangelickiego, a w Polsce katolickiego.

W ciągu prawie 2,5 lat ukazało się 126 numerów „Poczty Królewieckiej”, obejmujących łącznie 1008 stron, nie licząc dodatków. Dzięki temu dorobek prasowy Johanna Davida Zaenkera należy do najpoważniejszych w historii prasy polskiej XVIII w. Polski historyk Królewca, Janusz Jasiński, w tak długim jak na owe czasy ukazywaniu się „Poczty Królewieckiej” widzi kolejny dowód siły elit polskich w Królewcu i Prusach Wschodnich w tamtych czasach. To przypuszczenie potwierdza również i to, że w 1743 roku Martin Eberhardt Dorn widział potrzebę wydawania w Królewcu nowego pisma polskiego – „Publicznej Relacji”. Niestety, zamiar ten nie został zrealizowany gdyż przyszły wydawca nie osiągnął porozumienia z władzami pruskimi w sprawie cenzurowania gazety.


Jednak „Poczta Królewiecka” nie była jedyną polską gazetą wydawaną w niemieckim Królewcu, zawsze pełnym Polaków. Po niej w mieście nad Pregołą do 1931 roku ukazywało się kilka innych pism polskich: „Nowiny o Rozszerzeniu Wiary Chrześcijańskiej”, „Pruski Przyjaciel Ludu” i „Głos z Litwy” oraz roczniki, za które uważane są kalendarze: „Kalendarz Pruski Polski”, „Kalendarz Pruski” i „Kalendarz Staropuski Ewangelicki”.


„Nowiny o Rozszerzeniu Wiary Chrześcijańskiej” drukowane było w latach 1835-1891 w drukarni Schulza jako mutacja polska wydawanego w Królewcu pisma „Ostpreussisches Missionblatt”. Kwartalnik, a od 1843 roku miesięcznik był poświęcony sprawom zamorskich misji ewangelickich. Natomiast wychodzący w Królewcu w latach 1863-1874 i 1877-1911 „Pruski Przyjaciel Ludu” był pismem rządowym, skrajnie antypolskim. Używając języka polskiego miał służyć germanizacji polskiej i mazurskiej ludności Prus Wschodnich. Głosił chwałę pruskiej dynastii Hohenzollernów, podkreślał wierność Mazurów wobec Prus, potępiał rodzące się w społeczeństwie prądy demokratyczne i prowadził wyjątkowo brutalną i chamską antypolską agitację, nie gardząc nawet denuncjacją (Tadeusz Cieślak). „Pruski Przyjaciel Ludu” zaczął się ukazywać w chwili, kiedy naród polski w zaborze rosyjskim walczył o wolność z zaborcą rosyjskim (Powstanie Styczniowe 1863-64), a jego wydawanie rozpoczęto w tym celu, aby zniechęcić Polaków i Niemców z Prus Wschodnich do popierania Polaków i powstania. Relacje pisma z Królestwa Polskiego w okresie Powstania Styczniowego były odrażające w swej treści. Z kolei w okresie brutalnego Kulturkampfu (1871-78), którego ostrze było skierowane również przeciwko Polakom i polskiemu Kościołowi katolickiemu w zaborze pruskim, po trzech latach gnębienia Polaków i Kościoła uznano, że złamano kark społeczeństwu polskiemu i katolicyzmowi w Prusach Wschodnich (polska Warmia) i w 1874 roku zaprzestano wydawania pisma. Szybko się jednak zorientowano, że się pomylono, że Polacy podnieśli głowę i w 1877 roku wznowiono jego wydawanie. W 1911 roku uznano ponownie, że polskość została prawie że wyeliminowana z życia Prus Wschodnich, tj. w Królewcu i na ewangelickich Mazurach, i dlatego postanowiono przenieść redakcję pisma na Warmię – do Olsztyna, gdzie polskość była jeszcze żywa wśród tamtejszych Polaków-katolików.


W końcowmy okresie Powstania Styczniowego 1863-64 władze powstańcze postanowiły wydawać czasopismo przeznaczone dla ziem litewsko-polskich – „Głos z Litwy”. Wydawał je Wydział Wykonawczy Litwy w Królewcu (a więc poza terenem walk, a jednocześnie blisko ziem pogranicza polsko-litewskiego) od 1 lutego do 1 kwietnia 1864 roku. Dla zmydlenia władz rosyjskich jako miejsce wydawania pisma podawano Wilno. Założycielem pisma był Konstanty Kalinowski, a redaktorem Piotr Drzewiecki, były naczelnik powstańczej Agentury Prus Wschodnich. „Głos z Litwy” był kolportowany w Prusach Wschodnich, ale przede wszystkim na Litwie i w Królestwie Polskim. Czasopismo podawało aktualne wiadomości powstańcze, co wobec zamierania prasy powstańczej w Warszawie, miało szczególne znaczenie (Eugeniusz Tomaszewski).


„Kalendarz Pruski Polski” wydawała oficyna Kanterów w latach 1767-1818; „Kalendarz Pruski” wydawała oficyna Karla Alexandra Schulza (odziedziczył ją po Kanterach) w latach 1831-46 (15 roczników), z tym, że są poszlaki wskazujące na to, że kalendarz ten mógł być wydawany już od 1820 roku (Janusz Jasiński). Natomiast „Kalendarz Staropruski Ewangelicki” wychodził w latach 1866-1931, najpierw pod redakcją Marcina Gerssa, następnie Ottona Gerssa, wreszcie Paula Hensla, nakładem oficyny/domu wydawniczego Hartungów. Kalendarz na rok 1931 był ostatnim polskim drukiem wydanym w niemieckim Królewcu.


Celem rządów Adolfa Hitlera w Niemczech w latach 1933-45 było całkowite i ostateczne zniszczenie Polaków w Królewcu i Prusach Wschodnich oraz wszelkich pamiątek polskich na tej ziemi. Tymczasem los zrządził tak, że po 700 latach niemieckiego panowania w Prusach Wschodnich to Niemcy utraciły raz na zawsze Prusy Wschodnie, które podzielono między Polskę (Mazury, Warmia i Powiśle) a Rosję (pn. część – dzisiejszy Obwód Kaliningracki ze stolicą w Królewcu-Kaliningradzie). Ludność niemiecka uciekła przez Armią Czerwoną lub została stąd wysiedlona po wojnie.


Do rosyjskiego Obwodu Kaliningradzkiego napłynęła ludność głównie rosyjska. Obok innych grup etnicznych po 1945 roku osiedlili się tu również Polscy, mieszkający dotychczas w innych rejonach Związku Sowieckiego, głównie jednak z ziem obecnej Litwy i Białorusi, które do 1939 roku należały do Polski. W 1990 roku mieszkało w Królewcu ok. 3000 Polaków, a w całym Obwodzie Kaliningradzkim ok. 5000. Za czasów Związku Sowieckiego (1945-91) ludność polska nie miała tu żadnych praw narodowo-religijnych. Dopiero po upadku ZSRR Polacy uzyskali prawo do zorganizowania polskiego życia narodowego.


W listopadzie 1995 roku zaczęło się ukazywać pierwsze w rosyjskim Królewcu/Kaliningradzie pismo polskie „Głos znad Pregoły”, w nakładzie 500 egzemplarzy. Jest to pismo Polaków zamieszkujących Królewiec i Obwód Kaliningradzki. Jego redaktorem naczelnym w latach 1995-2002 był prof. Kazimierz Ławrynowicz, a obecnie jest nim Maria Ławrynowicz, której pomaga Rada Redakcyjna w składzie: Aleksandra Ławrynowicz, Wasilij Wasiliew, Kleofas Ławrynowicz i Marek Szczepaniak. Pismo ma swoich korespondentów w: Królewcu (Zdzisław Biernatowicz, Ryszard Siwicki, Natalia Pałamarczuk, Teresa Siwasz), Bałtijsku (Janina Płałamarczuk), Oziorsku (Stanisław Galicki i Stanisław Kanarski), Czerniachowsku (Zenon Dmuchowski) i w kilku innych miejscowościach.


Pierwszy numer pisma, tzw. zerowy - próbny, ukazał się dzięki staraniom ówczesnego konsula generalnego RP w Królewcu Jana Kostrzaka i polskiego duszpasterza w Królewcu ks. Jerzego Steckiewicza. Natomiast pierwsze numerowane (Nr 1) pismo ukazało się z pomocą redakcji „Kuriera Elbląskiego” i finansową Oddziału Wojewódzkiego w Elblągu Polskiego Związku Katolicko-Społecznego. W taki sposób było wydanych również 9 numerów pisma w 1996 roku i 3 numery w 1997 roku. Od numeru 4/1997 redagowanie „Głosu znad Pregoły” zostało przeniesione do oficyny „Informacyjny Kurier Tygodniowy” w Braniewie. Poparcia finansowego wydawnictwu udzielała wówczas Fundacja „Pomoc Polakom na Wschodzie”, a redaktorem pisma ze strony wydawnictwa został Krzysztof Szczepanik. W Braniewie wydanych zostało 13 numerów „Głosu znad Pregoły”: od numeru 4/1997 do numeru 9/1998.


Jednak rozdzielenie granicą państwową redakcji „Głosu znad Pregoły” na części królewiecką/kaliningradzką i braniewską powodowało spore problemy. Dlatego redakcja w Królewcu zawsze dążyła do objęcia całości pracy redakcyjno-wydawniczej. Z pomocą Konsulatu Generalnego RP z dr Andrzejem Janickim-Rolą na czele oraz ówczesnej lektorki języka polskiego na Uniwersytecie Kaliningradzkim - warszawianki pani Danuty Szczęsnej, sprawa przeniesienia całości wydania „Głosu znad Pregoły” do Kaliningradu została rozwiązana pozytywnie. Finansowania prac technicznych, druku oraz zakupu papieru podjęła się związana z Senatem RP Fundacja „Pomoc Polakom na Wschodzie”. Od Fundacji redakcja dostała także komputer wraz z kompletem oprogramowania – bez czego działalność wydawnicza w Królewcu byłaby niemożliwa. Podwójny numer 10-11, 1998 „Głosu znad Pregoły” został pierwszym numerem (z wyjątkiem numeru zerowego) w pełni przygotowanym i wydrukowanym w Królewcu; i tak jest po dziś dzień.


W pierwszym numerze „Głosu znad Pregoły” redakcja postawiła swemu pismu taki oto cel: "Jesteśmy cząstką narodu o dawnych, bogatych, czasami tragicznych i bohaterskich dziejach. A przecież historyczne losy ludu polskiego tworzą się z osobistych losów każdego z nas. Wielu naszych rodaków jest rozproszonych po całym świecie i kraj ojczysty stał się dla nich zagranicą. Wśród nich jesteśmy i my - niemal nie przestaliśmy być Polakami. Różne drogi przywiodły nas do Królewca-Kaliningradu - miasta, które po II wojnie światowej stało się miastem rosyjskim. I sami jesteśmy bardzo różni, ale łączy nas poczucie polskości. A więc za pomocą naszego czasopisma poznajmy siebie bliżej. Opowiedzmy o swoich drogach życiowych, podzielmy się wspomnieniami o krajach, z których pochodzimy, wypowiedzmy swoje myśli o dniu dzisiejszym, o naszych problemach i nadziejach."


Cel ten spełnia „Głos znad Pregoły”.

 

Jan Stanisław Smalewski - Minął tydzień - Na świętego Dygdy

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski



Minął tydzień

Na świętego Dygdy

 

Józef Chełmoński            Rozpoczynając ten felieton mam dylemat. Czy chcąc się utrzymać w nurcie poprzednich wynurzeń, powinienem pisać tylko o tym, co było w minionym tygodniu, czy też należałoby ponformować Czytelnika o tym, co działo się podczas mojego leniuchowania? Minęło bowiem dwa tygodnie, minął kwiecień, minęła majówka, a życie zap… jak BMW naszego rajdowca Roberta Kubicy i co tu ukrywać: co większy zakręt robi wielkie bum.

Pan Robert jest w tej dobrej sytuacji, że póki co wymieniają mu samochód na nowy i może zap… (mam na myśli tym razem to drugie, kulinarne słowo) dalej, a ja (czytaj też – my) po każdej kolejnej kraksie mogę (możemy) sobie tylko ponarzekać.

            Och życie! Nie pędź tak! – chciałoby się zawołać, lecz… byłoby to wołanie na puszczy, nie usłucha. Na szczęście trafił się po drodze większy kawałek weekendu, chociaż słowo szczęście jest tu zupełnie asymetryczne w stosunku do oczekiwań, jakimi nas wcześniej raczyli telewizyjni przepowiadacze pogody.

            Tak, tak, na dwa tygodnie przed weekendem TVN mamiła nas prognozami bajecznych, wręcz letnich temperatur. Zresztą Jedynka robiła to samo, a w Internecie powoływano się nawet na specjalistów z NASA i amerykańskie stacje meteo, które jak nigdy dotąd są rzekomo obecnie w stanie przepowiedzieć pogodę z wyjątkową dokładnością na wyjątkowo długi okres czasu.

Baju, baju. Nic się nie sprawdziło. Albo powiem tak: sprawdziło się, jak ich teorie o ocieplaniu się klimatu. Tylko nie wiem, nauka się myli? Czy może świadomie uprawiają taką propagandę, by nam robić wodę z mózgów? Albo na przykład celowo wprowadza się nas w błąd, by udupić krajową turystykę?

Że stałem się podejrzliwy? A co, mam do tego prawo, w poniedziałek skończyłem 67 lat, a taki wiek zobowiązuje. I niech mi Nikt z tego powodu nie składa gratulacji, bo jak się ma świadomość, że coraz mniej z tego pociechy, to i lepiej siedzieć cicho.

Tych zapowiadanych przez „Kręcika” upałów majowych to się nawet bałem. Bo pomyślmy – gdyby były już w maju, to co by mogło zdarzyć się w lipcu, sierpniu? W 2005 roku, jak fala upałów letnich rozlała się nad Europą Zachodnią, to we Francji (kraju znacznie zasobniejszym od Polski) doliczono się ponad 5 tysięcy zgonów ludzi po 65. roku życia. Ministerstwo Zdrowia przeprosiło potem Francuzów za brak skuteczności, a minister podał się do dymisji.

U nas trudno sobie wyobrazić taką sytuację. Zwłaszcza, gdy słyszy się z ust jednego z polityków lewicy, że emeryci coraz bardziej obciążają polską gospodarkę. Zatem emerycie czy chcesz tego, czy nie, obciążasz.

Zapewne dlatego nasze ministerstwo zdrowia przeprowadza u… starszych pacjentów badania jelit. Zupełnie przypadkowo w kwietniu zauważyliśmy z żoną w oknie naszej przychodni NFZ plakat o wykonywaniu bezpłatnej kolonoskopii. I oboje zwróciliśmy tylko uwagę na dolną granicę: od 50 roku życia.

- Nie dość, że bezpłatnie, to jeszcze bez kolejek? Trzeba z tego skorzystać. Chodź, wejdziemy do przychodni, zapiszemy się – namówiła mnie małżonka.

Weszliśmy, oczywiście. I wyszliśmy z niczym. Pielęgniarka najpierw sprawdziła nasze identyfikatory, a potem popatrzyła z politowaniem.

- Trochę się państwo spóźnili. I nie doczytaliście tego, co jest na plakacie. Przykro mi, ale… badania obejmują grupę wiekową od 50 do 65 roku życia.

Naprawdę poczułem się głupio. – To znaczy, że po 65 roku życia?...

I jak tu się łudzić, że będzie lepiej?

- Lepiej to już było – odpowiadam ustami pewnego starszego jeszcze ode mnie polityka lewicy. Na szczęście służba zdrowia też się starzeje. A ja jej życzę tego samego, czego i ona mi życzy. A my lepiej wróćmy do majówki.

Ciekawe, jak po niej czuli się wszyscy ci progności i przepowiadacze, którzy zepsuli nam plany wyjazdów w góry i nad morze, a zwłaszcza obiecywane sobie, ile to nasze ciało - umęczone wyjątkowo długą zimą - skorzysta z majowej wolności. Ja czuję się zawiedziony.

Jak oni wszyscy czują się teraz po minionym weekendzie? Czy może tak, jak nasz prezydent, któremu pogoda popsuła święto flagi? Czy może jak premier, kiedy przypomniano mu, że podczas obejmowania władzy przed laty obiecywał narodowi niezbędne zmiany w obecnej ustawie zasadniczej, która – przypomnę – ma już 16 lat i sporo niesprawdzających się (czytaj też: mało przydatnych) zapisów?

No cóż, miejmy też świadomość, że z podjęciem takiej nowej ustawy, nie mówiąc już o jej nowoczesności na miarę wieków, jak to miało miejsce z Konstytucją 3 maja, nie byłoby łatwo. Przypomnijmy: Stanisław August użył swoistego fortelu. Uchwalił konstytucję pod nieobecność największych sejmowych krzykaczy. I w tajemnicy przez Katarzyną Wielką. No, ale nasz premier, przepraszam, to Stanisławem Augustem nie jest.

A z konstytucją to mniej więcej jest tak, jak z tą starą gałęzią na drzewie. Dopóty przeszkadza, dopóki się na niej nie usiądzie (weź ją podetnij wtedy).

A szkoda, bo przydała by się taka teraz konstytucja, co by współczesne liberum veto wszystkich przeciwko wszystkim wymiotła z sejmu. Przydałaby się taka, oj przydała, co by ścieśniła trochę pustą przestrzeń między ławami rządowymi i parlamentem, bo często aż żal patrzeć, ile nadaremno na przykład się tam światła marnuje.

A ile zbędnych pieniędzy idzie na senat? Przecież u jego podwalin historycznych leżały: wiek i rutyna. To miało wpływ na ostateczną wersję podejmowanych ustaw, a nie sama grzęda, jak w kurniku. Skoro teraz już ani wiek, ani rutyna nie mają wpływu na mądrość , skuteczność, trafność itp., no to po co to nam?..

           

            A nawiązując do telewizji i Internetu, możesz się Czytelniku ze mną nie zgodzić, już nie tylko coraz więcej w niej reklam, ale i… propagandy. I nie byłoby wcale złe, gdyby tak jak przy produktach spożywczych, zacząć stosować podawanie konsumentowi zawartości właściwych treści, w stosunku do innych wypełniaczy. Może byśmy wtedy doszli do tego, ile jest procent prawdy w podawanych nam informacjach, czyli w rzekomo serwowanej nam prawdzie.

            Prawda, że świadomość tego ile jest % prawdy w prawdzie w wielu przypadkach poprawiałaby nam samopoczucie?

            Ostatnio, przed weekendem, gdy w Intermarche z uporem maniaka wczytywałem się w informacje biegające jak małe, czarne mróweczki po etykietach produktów spożywczych, moja żona z przekąsem zauważyła:

            - Przecież ci mówiłam, żeby zjeść całą jedną kiełbasę, musisz sobie kupić dwie.

Uśmiechnąłem się tylko, bo nie miała racji. W śląskiej było 60% kiełbasy w kiełbasie. Z zadowoleniem więc włożyłem do koszyka, co już z wędlin włożyć miałem i podszedłem do półki z przyprawami. Patrzę, jest chrzanik w słoiczkach znanej firmy więc go bach do koszyka na kiełbasy i podążam w stronę żony, która przebiera w słodyczach.

- A sprawdziłeś, ile jest procent chrzanu w chrzanie? – z kąśliwością zapytała moja połowica.

W przekonaniu, że to typowa kobieca reakcja na moje nowe metody badawcze, postanawiam zrobić jej przyjemność i podtykam słoiczek z chrzanem pod nos, z którego jeszcze nie zdążyłem zdjąć okularów.

- Ludzie! – wołam na cały głos, nie dowierzając własnym oczom. Na etykiecie stoi jak byk – 60% zawartości chrzanu.

Tylko tyle chrzanu w tym chrzanie?! Co oni chrzanią?!  – wydzieram się, wzbudzając zainteresowanie znajdujących się w pobliżu klientów supermarketu.

Skoro zatem nawet chrzan jest do chrzanu, nie dziwcie się, że i prawda, jaką nam serwują na co dzień w telewizji i Internecie, nie odbiega od przyjętych reguł.

Kiedy będzie lepiej? – pytam sam siebie i odpowiadam pamiętnym sloganem mojej babci – Na świętego Dygdy.

Młodzi może tego nie wiedzą, kiedy obchodzi imieniny Dygda, zatem wyjaśnię, iż nie o imię tu chodziło, ale o rym. Na świętego Dygdy to po prostu nigdy.

Zatem na świętego Dygdy poprawi się sytuacja w służbie zdrowia. Gdyby chciano coś zmienić, należałoby coś zrobić z lekarzami rodzinnymi. To znaczy po pierwsze - podnieść im pensje, żeby naprawdę leczyli, a nie tylko wypisywali recepty. Na pensje dla lekarzy rząd nie ma pieniędzy więc zezwala, by dorabiali prywatnie (bo na wypisywanie recept dużo czasu im nie potrzeba). Koło zupełnie się zamyka wówczas, gdy przyjrzymy się statystykom obrazującym liczby posiadanych w kraju specjalistów w stosunku do potrzeb szpitali. Przypomnijmy: większość z nich leczy za granicami Polski, za zagraniczne pieniądze. -, A kto ich tam wysłał?...

O majątku NFZ, jego rozbudowanej administracji wolę w tej poweekendowej atmosferze nie wspominać, żaden rząd tego obecnie nie udźwignie.

Na świętego Dygdy będzie też lepiej w naszej gospodarce. I także na świętego Dygdy będziemy jeść zdrowszą żywność. Zarzekam się, nie jestem żadnym specem od napraw, ale moje doświadczenie (67 lat) podpowiada mi, że żaden rząd z udziałem biednych chłopów  w koalicji (bo biedny chce najpierw biedę zlikwidować u siebie) nie przeprowadzi udanych reform w  biednym kraju. I aż boję się pomyśleć, co będzie za kilka lat, jak skończą się fundusze unijne…

Wiem, pisałem już o zdrowej żywności, ale nie sposób nie wspomnieć o czymś, co ma wątek rozwojowy. A ta sprawa ma taki. Na zachodzie Europy dawno by zmienili ministra rolnictwa, a kto wie, czy i nie ministra zdrowia, gdy u nas wciąż zamiata się pod dywan.

W znanej mi jednostce wojskowej w Ustce po niemal miesięcznej gehennie żołnierzy karmionych pulpecikami ze słoików, które i tak zresztą wędrowały do pojemników z odpadkami, wreszcie zaczęto serwować żołnierzom normalne kotlety.

Przeprowadzono nowe przetargi, wygrała firma byłego senatora Stokłosy i… wszystko wróciło do normy.

Do rzekomej normy, bo panowie badacze od „pisma świętego” – przepraszam, zapędziłem się nieco – od mięs i wędlin stwierdzili zgodnie: „Takie praktyki wkręcania w świeże wędliny przeterminowanych (czytaj śmierdzących) mięs stosuje się niemal w całym kraju od wielu lat”.

Zatem jak długo trwa ten proceder? I czy to oznacza, że znów nie będzie winnych?

Wiedzą już coś o tym lekarze, którzy nagle zrozumieli, skąd w Polsce wzięły się epidemiczne wręcz ilości schorzeń przewodu pokarmowego, białaczek i niestety różnych postaci raka także, w tym dotykających coraz częściej dzieci.

Od około dziesięciu, zdaniem innych – ośmiu lat tak się dzieje. I nic nie zapowiada rychłej zmiany. Enigmatyczna zapowiedź premiera utworzenia ministerstwa (instytucji) nadzorującego producentów żywności, jak na razie była kwietniowym bączkiem puszczonym cicho pod pierzynką chmurek.

Jak zatem ufać, że poprawi się stan naszej – obsuwającej się już (co raczyła zauważyć Unia Europejska) – gospodarki? Czy podniesie się poziom naszego eksportu? – Na świętego Dygdy.

Na zakończenie pozwolę sobie raz jeszcze powrócić do minionego weekendu. I do tych łez wylanych ostatnimi czasy przez chmurzyska nad Polską. „Mokry kwiecień, ciepły maj (oby!), będzie żytko niczym gaj”. Może to dobry prognostyk? Byłoby 100% żyta w życie. I w pszenicy 100% pszenicy. No i tyleż chleba w chlebie…

Że się rozmarzyłem? Marzenia jeszcze nikomu nie zaszkodziły. Także emocje. A już takie, jakie u milionów widzów lejących łzy wzruszenia nad losami Ani wywołał zakończony w minionym tygodniu w TVP1 serial o Annie German, na pewno mogą tylko wzmocnić naszą narodową wrażliwość i troskę o drugiego człowieka.

I co prawda moje krytyczne oko nie zawsze zgadzało się z powszechnymi odczuciami odbiorców, w filmie można było dostrzec wiele płycizn (ja osobiście próbuję je tłumaczyć potrzebą utrzymania formy serialu),  chwała reżyserom i aktorom za ich zaangażowanie, dzięki któremu telewidzom chociaż w tych momentach (oglądania filmu) udawało się nie nudzić.

           

 

Jadwiga Śmigiera - Krzemieniec nad Ikwą

$
0
0

Jadwiga Śmigiera


Krzemieniec nad Ikwą





I.

- Zapraszam serdecznie do  jedynego na świecie Muzeum Juliusza Słowackiego – tymi słowami przywitała nas  pani Halina – kustosz tego muzeum w Krzemieńcu na Ukrainie.

Muzeum powstało w 2004 roku. Mieści się w dworku, w którym przez kilkanaście lat Juliusz Słowacki mieszkał wraz z matką. Nastrojowe muzeum zawiera przede wszystkim pamiątki po poecie, a więc autografy i książki Słowackiego, jego rysunki i portrety malarskie członków jego rodziny. Dworek wyposażony jest w stylowe meble z epoki.

Dzięki pięknej, wzruszającej opowieści kustoszki muzeum, która jest Polką wszyscy zwiedzający przenieśli się w czasy Juliusza Słowackiego i jego pobytu w Krzemieńcu.

W pobliżu dworku znajduje się kamień z wyrytym na nim napisem. Z napisu dowiedzieliśmy się, że kamień postawiono w miejscu nieistniejącego już domu, w którym urodził się poeta.

II.

Wacław Szymanowski, który jest twórcą pomnika Fryderyka Chopina znajdującego się w warszawskich Łazienkach stworzył także przepiękny pomnik Juliusza Słowackiego. Wykonany z brązu odlew oraz elementy z chęcińskiego marmuru udało się szczęśliwie przemycić za granicę w 100- lecie urodzin  poety i wbudować w tylną ścianę lewej nawy kościoła św. Stanisława znajdującego się w centrum Krzemieńca. Jak niesie wieść pomnik w formie płaskorzeźby uniknął zniszczenia w 1939 roku, ponieważ udało się wmówić bolszewikom, że przedstawia on „poetę rewolucyjnego”.

III.

Krzemieniec był miastem królewskim Korony Królestwa Polskiego. /Nazwa taka powstała w czasach rządów Kazimierza Wielkiego/. Początki miasta związane są z Górą Zamkową, która w późniejszych wiekach otrzymała nazwę Góry Królowej Bony. Najpierw istniał na górze gród słowiańskiego plemienia Dulębów, potem odparto tu najazd mongolskich hord Batu-chana, a także atak Tatarów. Jednak w 1261 roku Daniło Romanowicz Halicki, jako lennik chana zmuszony został zburzyć wszystkie warownie, w tym krzemieniecką. Dopiero za czasów Zygmunta Starego zamek został odbudowany, a następnie przekazany w ręce Królowej Bony. Królowa nadała miastu szereg przywilejów a jej namiestnicy wzmocnili obronność zamku.

Podobno królowa Bona nigdy zamku nie odwiedziła, ale do dzisiaj krzemieńczanie opowiadają jakie to bale wyprawiała ona na zamku i jak w złotym powozie jeździła skórzanym mostem do klasztoru, stojącego na sąsiedniej górze Wołowicy.

A piękna legenda mówi o wspaniałych skarbach zgromadzonych przez Królową. I o tym, że jej dusza pilnując tych skarbów błądzi wśród ruin zamku. Mówi się też, że raz w roku na Wielkanoc, Królowa pojawia się z kluczem do piwnic w ustach. Jeśli znajdzie się śmiałek, który ją pocałuje, to dostanie się do tych skarbów. Będzie też mógł je wynieść, ale musi to zrobić między pierwszym a ostatnim dzwonem na rezurekcję. Jeśli nie zdąży – zostanie zamknięty ze skarbami na zawsze.

W 1648 roku podczas wojen kozackich zamek został zdobyty przez pułkownika wojsk Chmielnickiego, Maksyma Krzywonosa. Przestał pełnić wtedy funkcję obronną i pozostaje w ruinie do dzisiaj.

Od tego czasu Górę Królowej Bony zdobywają tylko turyści. I stamtąd podziwiają niesamowitą wprost urodę Krzemieńca nad Ikwą.

IV.

W XVIII w. powstało w Krzemieńcu Kolegium Jezuickie. Po kasacie zakonu zostało ono przejęte przez Komisję Edukacji Narodowej, a w 1805 r. założono w budynkach poklasztornych słynne Liceum Krzemienieckie. Zostało założone przez hr. Tadeusza Czackiego, przy znacznym poparciu księcia Adama Czartoryskiego i Hugo Kołłątaja. Była to szkoła średnia o tak wysokim poziomie nauczania, że w krótkim czasie otrzymała rangę szkoły wyższej. Szkoła dysponowała świetnym zapleczem doświadczalnym i wyposażeniem dydaktycznym, a przede wszystkim słynną biblioteką – był to księgozbiór króla Stanisława Augusta Poniatowskiego kupiony przez hr. Czackiego i uzupełniony przez liczne darowizny i zapisy znanych rodów magnackich i szlacheckich.

Liceum Krzemienieckie uzyskało miano Aten Wołyńskich.

V.

Absolwenci Liceum Krzemienieckiego to m.inn. Antoni Malczewski, Józef Korzeniowski. Stanisław Worcell, Zygmunt Rumel. Uczył się w tej szkole także Juliusz Słowacki, a jego ojciec Euzebiusz był tam nauczycielem historii literatury. Wykładali w Liceum Joachim Lelewel, Alojzy Feliński oraz Aleksander Mickiewicz, brat poety.

Poetka Irena Sandecka, pracownik naukowy Liceum, współzałożycielka Towarzystwa Odrodzenia Kultury Polskiej im. Juliusza Słowackiego od 1942 r. aż do śmierci w 2010 r. działała i mieszkała w Krzemieńcu.

VI.

Poeta rodzi się poetą w każdym miejscu. Nie tylko w przepychu pałacu, ale także w nędzy czworaków. Pisze wiersze i tworzy mając za oknami nie tylko gondole płynące po kanałach Wenecji, ale też kominy fabryk. Mówi się jednak, że piękno i atmosfera miejsca tworzy wyjątkowych poetów. Tak było w przypadku Juliusza Słowackiego. Z pewnością jego talent zrodził Krzemieniec nad Ikwą.

VII.

Deszcz padał przez cały czas gdy zwiedzaliśmy Muzeum Słowackiego, kościół w którym znajduje się przedstawiająca poetę płaskorzeźba dłuta słynnego rzeźbiarza, cmentarz Tunicki, dziedzińce słynnego Liceum Krzemienieckiego. A na Górze Królowej Bony, gdy spacerowaliśmy wśród ruin zamku i podziwialiśmy leżące u naszych stóp wyjątkowe miasto wiał także porywisty, zimny wiatr. Mówi się, że brzydka pogoda odbiera urok nawet najpiękniejszym miejscom na świecie. Krzemieńcowi nad Ikwą nie udało się jej tego uroku odebrać.

VIII.

Gdy odjeżdżaliśmy z parkingu przed kościołem do autokaru weszło kilkoro dzieci z polskich rodzin, żyjących w Krzemieńcu. Wszystkie miały w koszyczkach krzemień wydobywany z okolicznych wzgórz. Zapytały, czy może ktoś chciałby sobie kupić taki kamyk na pamiątkę. Nie było osoby która nie kupiłaby takiej pamiątki. Dzieci musiały iść do domów aby przynieść jeszcze kilka kamyków więcej.

IX.

Juliusz Słowacki tak pisał o Krzemieńcu:

„ Jeżeli kiedy w tej mojej krainie

Gdzie po dolinach moja Ikwa płynie

Gdzie góry moje błękitnieją mrokiem,

A miasto dzwoni nad szmernym potokiem,

Gdzie konwaliją woniące lewady

Biegną na skały, pod chaty i sady…”

I jeszcze urywek z „Godziny myśli”:

„Tam stoi góra, Bony ochrzczona imieniem,

Większa nad inne, - miastu panująca cieniem

Stary, posępny zamek – który czołem trzyma,

Różne przybiera kształty, chmur łamany wirem,

I w dzień strzelnic błękitnych spogląda oczyma,

A w nocy jak korona, kryta żalu kirem,

Często szczerby wiekowe powoli przesuwa

Na srebrzystej księżyca wschodzącego twarzy…”

X.

Na mojej półce wśród wielu pamiątek przywiezionych z wycieczek na Kresy Wschodnie leży jedyny kamień. Ten z Krzemieńca nad Ikwą.

--------------------------------------------------------------------------

Przy pisaniu tego tekstu korzystałam z:

„Kamienni świadkowie dawnych dziejów” tekst Halina Haśkiewicz

„Ukraina Zachodnia - Tam szum Prutu, Czeremoszu…” wyd. Bezdroża

Marian Kałuski - Najcenniejszy polonik w Rosji

$
0
0

Marian Kałuski


Najcenniejszy polonik w Rosji


W 2000 roku przez 2,5 miesiąca podróżowałem po Europie z trzema córkami: Krysią, Elą i Iwonką. Była to ich pierwsza podróż po Starym Kontynencie – wszystkie urodziły się bowiem w Australii. Byliśmy w Anglii, we Włoszech, w Niemczech i Austrii, na Węgrzech i Słowacji, w Czechach no i oczywiście w Polsce.


W Polsce, a jak już wspomniałem była to ich pierwsza podróż po kraju rodzinnym ich ojca, chciałem pokazać im jak najwięcej najważniejszych miejsc, a więc oprócz Warszawy, Żelazową Wolę, Łowicz (było akurat Boże Ciało i oglądaliśmy łowicką procesję), Częstochowę, Kraków, Zakopane, Łańcut, Gdańsk, Malbork, Chełmno nad Wisłą, Toruń, Poznań, Wrocław, Karpacz w Karkonoszach, Puławy, Kazimierz Dolny i pałac w Kozłówce.


Byliśmy również w Płocku, zwiedzając m.in. starą, zabytkową katedrę, pełną dzieł sztuki. Mnie, jak również córki, zainteresowały wielkie brązowe drzwi w portalu katedry. Interesując się sztuką, a przede wszystkim tym co jest cennego ze sztuki w Polsce, wiedziałem, że to tzw. romańskie Drzwi Płockie. Nie myślałem wówczas, że kiedykolwiek zobaczę na własne oczy oryginalne Drzwi Płockie, gdyż Rosja długo nie była na naszej liście krajów do odwiedzenia. Drzwi te znajdują się bowiem dzisiaj w zachodnim portalu Soboru Sofijskiego (św. Zofii) w Nowogrodzie Wielkim. Zatrzymaliśmy się m.in. tam z żoną w drodze z Petersburga do Moskwy, aby zwiedzić ten stary ruski gród, no i oczywiście zobaczyć Drzwi Płockie.


Drzwi te zostały odlane w Magdeburgu w połowie XII wieku na zamówienie ówczesnego biskupa płockiego Aleksandra z Malonne, budowniczego romańskiej katedy w Płocku, i przeznaczone były do głównego wejścia do katedry.


Składają się z brązowych 24 kwater kwadratowych i 2 prostokątnych (kwatery o podwójnej szerokości wieńczące oba skrzydła drzwi), odlanych oddzielnie i zamocowanych na drewnianych dębowych ramach. Poszczególne kwatery są oddzielone wypukłymi listwami, ozdobionymi ornamentem roślinnym, który w górnej części pionowej listwy zastępują zbrojne postacie triumfujące nad bestiami.


Reliefy przedstawiają cykl zbawienia: od sceny zbawienia pierwszego człowieka, po Chrystusa tronującego jako Sędzia w otoczeniu symboli ewangelistów. Szereg kwater odnosi się do dzieciństwa Zbawiciela i jego pasji. Pośród reliefów drzwi są również reminiscencje innych cyklów. Np. scena z prorokiem Eliaszem w wozie ognistym jest przypomnieniem równoległych wydarzeń Starego i Nowego Testamentu. W tym kontekście wóz Eliasza jest prefiguracją Wniebowstąpienia.


Inskrypcja na kwaterze z dwiema postaciami ciężkozbrojnych wojowników, u których stóp leżą pokonani wrogowie także odziani w zbroje określa ją jako Ubóstwo, co należy odczytywać jako personifikację triumfu cnót nad przywarami, co stanowi nawiązanie do „Psychomachii”. Do tej samej tematyki odnoszą się figurki rycerzy na obramieniu prawego skrzydła, walczący z bestiami. Występują też przedstawienia nawiązujące do Składu Apostolskiego i wśród nich znajdują się m.in. Maiestas Domini (współgra z motywem zwycięstwa nad złem), gdzie Chrystus depcze bestie i nawet towarzyszący mu anioł ma pod stopami skrzydlatego potwora, co jest dośc niezwyczajnym rysem ikonograficznym. Jedna z kwater przedstawia fundatora drzwi - biskupa płockiego Aleksandra w szatach liturgicznych. Natomiast kołatki osadzone w połowie wysokości skrzydeł przy wewnętrznej krawędzi, mają formę uchylonych lwich paszcz, z których wystają główki ludzkie (wikipedia.pl).


Jest to bardzo cenne romańskie dzieło sztuki, które może nawet przez ok. 250 lat było chlubą płockiej katedry. Dzisiaj, od ok. 600 lat są one ozdobą soboru św. Sofii (Mądrości Bożej) najpierw ruskiego, a dzisiaj rosyjskiego Nowogrodu Wielkiego.


Niestety, nie wiemy nic o tym jak się to stało: jak doszło do tego, że któryś z biskupów płockich – może Henryk (1391-92), Jakub z Korzkwi (1396-1425) czy Ścibor z Gościeńczyc (1463-71) oddał, jak się to mówi „bez bicia”, dumę katedry i biskupów płockich. Ale dlaczego i w jakich okolicznościach drzwi te opuściły Płock? Tego prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy.


Jest kilka hipotez. Jedna z nich mówi, że Drzwi Płockie mogły trafić do Nowogrodu już w 1170 roku (Historia sztuki polskiej, t.I: Sztuka średniowieczna, Kraków 1965, s. 105-6). Inna utrzymuje, że zrabowali je w XIII wieku Litwini podczas ich wypraw łupieżczych na Mazowsze. Trzecia hipoteza utrzymuje, że drzwi zostały przekazane jako dar duchowieństwa polskiego bądź książąt płockich dla księcia nowogrodzkiego, Szymona Lingwena, brata Władysława Jagiełły (wikipedia.pl). Przyjmuje się jednak, że drzwi trafiły do Nowogrodu Wielkiego raczej w 1. poł. XV w. (Teresa Mroczko Polska sztuka przedromańska i romańska Warszawa 1988, s. 142).


Trudno sobie uzmysłowić w jaki sposób Drzwi Płockie mogłyby się znaleźć w Nowogrodzie Wielkim już w 1170 roku. Ta hipoteza jest najmniej prawdopodobna.


Druga hipoteza – utrzymująca, że zrabowali je Litwini podczas łupieżczych najazdów na Mazowsze prowadzonych w latach 1255-1306 jest według mnie bardziej prawdopodobna. Rzeczywiście, Litwini podczas tych najazdów dwukrotnie opanowali Płock – w 1262 roku pod wodzą Mendoga oraz w 1286 roku. Tak w 1262 jak i w 1286 roku spalili zamek i miasto. Ograbiali i spalili także katedrę. Trudno uwierzyć w to, aby ograbiając świątynię nie próbowali – i to dwukrotnie – zniszczyć czy wywieźć drzwi, chociaż ważą one 2 tony. Litwini byli wówczas ciągle poganami. Ale jak dowiadujemy się z historii Płocka (np. Multimedialna historia Płocka) w najazdach Litwinów na to miasto brali udział również Rusini. A ci byli chrześcijanami (prawosławnymi). To oni za zgodą Mendoga czy Litwinów mogli zabrać ze sobą na ruską Litwę Drzwi Płockie, a następnie sprzedać je ruskiej Rusi Nowogrodzkiej.


Jednakże najbardziej prawdopodobną, ale dopiero po poprawkach i uzupełnieniach, jest według mnie trzecia hipoteza, która utrzymuje, że drzwi zostały przekazane jako dar duchowieństwa polskiego bądź książąt płockich dla księcia nowogrodzkiego, Szymona Lingwena, brata Władysława Jagiełły.


Uważam, że z góry należy wykluczyć możliwość przekazania drzwi Nowogrodzianom jako daru od duchowieństwa polskiego. Możliwość taką wykluczy zapewne każdy historyk Kościoła polskiego. Kościół polski nigdy nie był i nie jest w stanie sprezentować komuś – i to w dodatku innemu narodowi i to niekatolickiemu czegoś tak cennego z jakieś katedry. Mógłby to uczynić jedynie biskup danej diecezji. Taka możliwość mogła by zaistnieć jedynie w przypadku biskupa płockiego Henryka (ok. 1366-1393). Był księciem mazowieckim, synem Ziemowita III, m.in. księcia płockiego od 1370 roku. Ziemowit III utrzymywał przyjazne stosunki z Litwą (Kiejstutem). Jego następcą, także w Płocku, został Ziemowit IV, który w 1387 roku ożenił się z siostrą już wówczas króla polskiego Władysława Jagiełły – Aleksandrą (zm. 1434). Książę Henryk był bratem Ziemowita IV, a jako książę „bez tronu” został w marcu 1391 roku biskupem płockim. I on był związany z Litwinami. W 1392 roku wystąpił jako mediator między Władysławem Jagiełłą a księciem litewskim Witoldem, którzy kłócili się o władzę na Litwie. Będąc na dworze Witolda zakochał się w jego siostrze Ryngalle i zawarł z nią małżeństwo, tracąc tym samym urząd biskupa płockiego.


Trudno uwierzyć w to, aby jakiś biskup naprawdę troszczący się o swoją diecezję i katedrę pozbywał się jako daru tak cennych głównych drzwi katedralnych. Henryk nie był osobą duchowną z powołania. Był w życiu prywatnym osobą świecką i w dodatku hulaką potrzebującym pieniędzy; nie przyjął nawet święceń biskupich! A jako taki mógł Drzwi Płockie albo sprzedać, albo zgodził się na sugestię Ziemowita IV, a może i samej księżnej Aleksandry, aby drzwi sprezentować litewskim prawosławnym Rusinom, aby tym gestem uzyskać ich przychylność. Wszak chodziło o brata księżnej Aleksandry.


Wiadomym jest bowiem, że od 2. poł. XIV w. trzy ośrodki aspirowały do roli centrów integracji ziem ruskich – właśnie litewskie Wilno oraz dwa silne - ruskie: Moskwa i Twer.


Po unii polsko-litewskiej (1385-86), w styczniu 1388 roku Władysław Jagiełło zażądał od Nowogrodu Wielkiego wybrania na swego namiestnika księcia litewskiego Lingwena Semena Olgierdowicza. Nowogrodzianie, doceniając rolę geopolityczną nowopowstałego państwa polsko-litewskiego, chętnie na to przystali. 25 kwietnia 1389 roku Lingwen złożył w Sandomierzu hołd lenny Koronie Królestwa Polskiego z Nowogrodu i tych ziem ruskich, które w przyszłości podbije. Nowogród został więc lennem Korony Polskiej. Na skutek zdrady księcia litewskiego Witolda, który występował przeciwko panowaniu Władysława Jagiełły na Litwie, wchodząc w układy z Krzyżakami i Moskwą, w 1392 roku Lingwen musiał uchodzić z Nowogrodu przed Moskwą. W latach 1407-1412 był ponownie namiestnikiem Nowogrodu. W 1410 roku wojska nowogrodzkie brały udział w bitwie pod Grunwaldem, wspomagając rycerstwo polskie.


Hipoteza ta, obok tej, że Litwini wywieźli Drzwi Płockie jako łup w XIII w., jest według mnie najbardziej prawdopodobna z wszystkich możliwych.


Widzę jeszcze jedną możliwość.


Otóż Nowogród Wielki czując się coraz bardziej zagrożony ekspansją Księstwa Moskiewskiego w 1470 roku zawarł z królem polskim Kazimierzem Jagiellończykiem, czyli z Polską, traktat, który respektując tradycyjny układ sił w Nowogrodzie Wielkim, miał mu zapewnić obronę przed Moskwą, za co Nowogród płacił królowi 100 000 złotych rubli rocznie. Król wysłał do Nowogrodu Wielkiego swego namiestnika w osobie kniazia Michała Olelkowicza.


Tę unię Nowogrodu Wielkiego z Polską można było upamiętnić sprezentowaniem dla Nowogrodzian Drzwi Płockich. Jednak jest to mało prawdopodobne. Przypuszczam, że pozostał by jakiś dokument lub chociażby relacja po stronie polskiej czy ruskiej dotycząca tego gestu.


Niestety, król Kazimierz Jagiellończyk nie uratował Nowogrodu Wielkiego przed wchłonięciem go przez Moskwę, która już w następnym roku (1471) pobiła wojska Nowogrodzian. Dzielni Nowogrodzianie pod przewodnictwem wdowy po ich posadniku, Marty Boreckiej, stawili Moskalom zbrojny opór i obronili miasto. Podczas konfliktu i obrony miasta udali się o pomoc do króla polskiego. Jednak Kazimierz Jagiellończyk zajęty był właśnie – w latach 1471-78 – walką między Maciejem Korwinem, królem węgierskim a swoim synem Władysławem Jagiellończykiem o tron czeski i walka o ten tron dla jego syna była dla niego ważniejsza od ratowania Nowogrodu. Ratowaniem miasta nie był zainteresowany również sam kniaź Olelkowicz, który wolał przez te wszystkie lata (1471-78) knuć przeciw królowi i troszczyć się jedynie o swe dobra w Wielkim Księstwie Litewskim. No i stało się. W 1478 roku Moskwa (książę Iwan III Srogi) zajęła Nowogród Wielki, niszcząc tym samym tę bogatą republikę kupiecką, co bardzo osłabiało pozycję Polski na wschodzie.


Niestety, każdy kto zna historię Polski zgodzi się ze mną, że do większości naszych królów nie mieliśmy szczęścia.

Książę moskiewski Iwan III Srogi krwawo rozprawił się z propolskimi mieszczanami Nowogrodu Wielkiego. Wielu z nich poszło pod topór, a 8000 ludzi zostało wywiezionych w głąb państwa moskiewskiego (Rosji) – aż po rzekę Ob na Syberii (A. Lewicki). Niszczono wszystko co było polskie i co mówiło o współpracy polsko-nowogrodzkiej. Jednak Drzwi Płockie nie zostały ani zniszczone, ani wywiezione do Moskwy. Pozostały w nowogrodzkim Soborze Sofijskim.


Możliwe, że dzisiaj są one jedyną pamiątką polską w tym mieście, ale za to są bodajże najcenniejszym polonikiem na terenie Rosji poza Moskwą i Petersburgiem, a kto wie czy nie w całej Rosji.


W okresie międzywojennym, czyli po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku, ważne autorytety naukowe postulowały, aby rząd polski wykupił od ateistycznych i walczących z religią władz Związku Sowieckiego tę cenną polską i katolicką pamiątkę. Niestety, nie doszło do tego. Po wojnie, w 1962 roku prof. Aleksander Gieysztor zgłosił postulat wykonania z brązu kopii Drzwi Płockich. Komunistyczne władze Polski nie okazywały specjalnego zainteresowania tą sprawą. Zainteresował się nią natomiast Kościół polski z okazji zbliżającej się rocznicy 1000-lecia chrztu Polski (966-1966). Kopia została wykonana z kompozycji żywicy epoksydowej. W latach 70. XX w. władze Płocka postanowiły, że wykonana zostanie kopia drzwi z brązu, która powróci na stałe do katedry płockiej. Prace nad wierną kopią, ważącą dwie tony, trwały trzy lata. Po prawie 600 latach, a może i więcej, została ona umieszczona w portalu katedry płockiej 23 listopada 1981 roku. Jej uroczystego poświęcenia dokonał 28 lutego 1982 roku prymas Polski, ks. kard. Józef Glemp.


Polacy podróżują dziś dużo po świecie. Chociaż głównie przyciąga nas Europa Zachodnia i Południowa, przypuszczam, że również wielu rodaków wybiera się na wschód. Nie tylko na nasze dawne Kresy, ale także do Rosji. Jest to nie tylko wielkie obszarowo państwo, ale również kraj wielu atrakcji turystycznych. Kraj, którego wiele miejscowości jest związanych z dziejami narodu polskiego. Takich właśnie jak np. Nowogród Wielki, który zrobił na mnie duże i pozytywne wrażenie. Oprócz Drzwi Płockich i Soboru Sofijskiego z XI w. są tu inne stare i ciekawe cerkwie oraz dobrze zachowany kreml. Oryginalny jest również monumentalny pomnik 1000-lecia Rosji (raczej Rusi Kijowskiej) z XIX w.


W rejonie Nowogrodu Wielkiego jest nie tylko pełen poloników Petersburg, ale także Psków, Wielkie Łuki, Siebież czy Jam Zapolski – miejscowości ściśle związane z historią Polski.


Kto dzisiaj wie, że od XIX wieku w tych miastach mieszkali dość licznie Polacy, że w Pskowie przed rewolucją bolszewicką był nawet polski kościół katolicki, że urodziło się tu (poza Petersburgiem) nawet wielu znanych czy zasłużonych później Polaków, jak np.: Maria Jędrzejewska, Waleria Jędrzejewska, Witold Rudziński, Wacław Szyszkowski, Kazimierz Tarwid, Zenon Wiłun, Władysław Wincze (to tylko nazwiska, które akurat przyszły mi do głowy).


Historia Polaków i poloników w Rosji to bardzo bogata i ciekawa.


Trzeba by było jakoś zachęcić Polaków w Rosji do zbierania poloników w tym kraju i ich publikowania poprzez np. współpracę z „Pro-Polonicum” albo „Polonią dla Polonii”.

 

Małgorzata Strękowska – Zaremba - Literatura dla młodych cz. 3

$
0
0

Małgorzata Strękowska – Zaremba - Literatura dla młodych cz. 3 

Proza polska

 

NikiforProza dla młodych ma się znacznie lepiej od poezji, a wręcz świetnie, pod warunkiem, że traktujemy ją jako blok – całość, a to przecież błąd. Różnicę między tekstem dla siedmiolatka i siedemnastolatka dostrzeże każdy; jednocześnie granica między tym, co dla młodych, a tym, co dla dorosłych, czasem, oby częściej, ulega zatarciu.

Z prozą dla młodszych odbiorców jest świetnie, dla młodzieży (mam na myśli starsze klasy gimnazjum oraz licealistów) jest trochę gorzej (niektórzy twierdzą, że znacznie gorzej). Na tym polu mamy wolną przestrzeń do zagospodarowania. Tych, którzy kierują swoją twórczość do młodzieży jest coraz więcej, jednak tych, którzy warci są uwagi, nie ma aż tak wielu (np. Anna Onichimowska, Grzegorz Gortat, Kazimierz Szymeczko, Ewa Nowak, Marta Fox, Małgorzata Karolina-Piekarska i paru innych). Lukę w niewielkim stopniu zapełnia fantastyka, która ma ograniczony krąg czytelników – fanów; jednym z wyjątków jest świetny cykl Rafała Kosika (Felix, Net i Nika...), który mógłby podbić świat, podobnie jak cykl o Harrym Potterze, gdyby instytucje powołane do promowania literatury polskiej działały z większą skutecznością albo lepiej orientowały się w tym, co się podoba młodym. Wydawcy ratują się przekładami, w wyborze, zazwyczaj, kierują się modą (ostatnie lata to zalew powieści o wampirach), a nie smakiem literackim. Wprawdzie można spośród przekładów wyłuskać bardzo dobre utwory (np. Z tęsknoty za JudyAnneCasidy), to trzeba mieć już jednak umiejętność krytycznej oceny.

Znamienne, że również znacznie mniej osób podejmuje się recenzowania książek dla młodzieży niż dla dzieci młodszych i najmłodszych. Pozostawiam  psychologom, socjologom i kulturoznawcom odpowiedź na pytanie, dlaczego tylu dorosłych (pisarzy i recenzentów) obchodzi łukiem literaturę kierowaną do młodzieży.

Jeśli chodzi o prozę dla dzieci mamy wysyp dobrych autorów piszących dla starszych przedszkolaków, dzieci wczesnoszkolnych, starszej podstawówki i pierwszych klas gimnazjum. Są wśród nich takie nazwiska jak: Wojciech Widłak, Grzegorz Kasdepke, Ludwik Janion (niesłusznie przemilczano jego cykl Adaś i Słoń), Dorota Suwalska, Barbara Kosmowska, Marcin Szczygielski i wielu innych. Dołączają do tej grupy pisarze kojarzeni z literaturą dla dorosłych; ostatnio Anna Janko z Maciupkiem i Maleńtasem i Magdalena Tulli ze świetną Awanturą w lesie - utworem, który niweluje granicę między literaturą dla młodych i literaturą dla dorosłych. Wprawdzie dla dwunasto- trzynastolatków jest mniej dobrych propozycji, szczęśliwie, karierę robią ostatnio książki detektywistyczne; i wśród starszych i wśród najmłodszych.

Tematyka utworów prozatorskich jest dość szeroka, pisarze koncentrują się na podsycaniu w młodym czytelniku ciekawości świata, uczą czuć i współodczuwać, rozumować i rozumieć, pozbyli się nachalnego dydaktyzmu, stosują wiele chwytów, by zatrzymać uwagę czytelnika, np. komizm, szybkie tempo akcji, mieszanie gatunków literackich. Dają dziecku przestrzeń na domysły i wyobrażenia, nie zagłaskują go wizją cukierkowego świata. Obok tego rodzaju literatury współwystępuje literatura tzw. bezpieczna, co nie znaczy zła, ograniczona do wyimka świata, pozwalająca dziecku np. spokojnie zasnąć. Niestety, pośród tego rodzaju tytułów częściej zdarzają się propozycje nudne, z rozwlekłą narracją, upupiające, pouczające, z wtrętami w stylu podręcznikowym. 

Mimo to można stwierdzić z głębokim przekonaniem, iż w literaturze dla młodych zaszły korzystne zmiany, w tym dwie najważniejsze: narracja dawniej prowadzona z perspektywy osoby dorosłej, obecnie prowadzona jest z perspektywy dziecka i skupiona na świecie dzieciństwa; i druga, poszerzenie tematyki utworów m.in. o tematy tzw. trudne.

Niektórzy wydawcy bronią się przed tematami określanymi mianem trudnych: śmierć, przemoc w rodzinie, choroby psychiczne, nałogi dorosłych itp. Ta sytuacja zmienia się z roku na rok, ukazują się książki, również polskich pisarzy, które łamią tabu, jak: Kiedyś, kiedyś, czyli Kasia, Panjan i Pangór Jarosława Mikołajewskiego, Dziewczynka z parku Barbary Kosmowskiej. Jednym się to podoba, innym nie. Pewne jest, że tego rodzaju książek będzie przybywało. Moim zdaniem, o ich ocenie, nie powinien decydować wyłącznie temat, ale to, jak został on przedstawiony, czy autor wziął pod uwagę wiek, wiedzę i wrażliwość swojego czytelnika. Czy jego książka ma wartość artystyczną, co wnosi do literatury poza zaprezentowaniem niepodejmowanego dotąd tematu.

Jak dużą przestrzeń na naszym rynku mają książki poruszające trudne tematy niech świadczy wręcz „nadprodukcja” przekładów opowiadających o smutku, odejściu, stracie itp. głównie skandynawskich autorów. (O przekładach w kolejnej części.)

Paradoksalnie w literaturze skupionej na świecie dzieciństwa coraz więcej miejsca zajmują dorośli, co prowadzi do zaprzeczenia ich mądrości i władzy (literatura antypedagogiczna) oraz do pokazania ich bezradności, nieporadności i samotności wobec sytuacji trudnych, w tym przypadku dziecko zmuszone jest radzić sobie z problemami swoimi i dorosłych (zjawisko „abdykacji dorosłych”). Można się spierać o wzorce prezentowane w takiej literaturze, jednak odwrotu do literatury narzucającej dziecku ideał bycia dzieckiem w wyobrażeniu dorosłych, szczęśliwie, już nie ma. Od ideału zbyt blisko do totalitaryzmu.

Małgorzata Strękowska-Zaremba



Andrzej Walter - Los Frustratos

$
0
0

Andrzej Walter


Los Frustratos

 

Taki los …

 

Marek Wawro

 Przeczytałem ostatnio na blogu Leszka Żulińskiego wpis pod obiecującym tytułem : „Państwo to my”. Powołując się tam na wypowiedź Daniela Passenta w jednym z felietonów po raz kolejny określa swoje stanowisko wobec tak zwanych malkontentów, do których jak wiem, mnie zalicza. Oto więc stawiam się wywołany do tablicy, do odpowiedzi … jestem przygotowany. Postaram się sprostać „tonowi histerycznej lamentacji nad upadkiem kultury w ostatnich dwóch dekadach”. Zaznaczę, że Leszka cenię i szanuję za wiedzę oraz talent. Wolno nam się chyba jednak nie zgadzać. Pisze Leszek, iż całkowicie się podpisuje pod niżej zacytowaną wypowiedzią Passenta:

   „Urąganie na państwo polskie należy dziś do dobrego tonu. Na każdym kroku widać i słychać narzekania na państwo. Pluskwy w pociągu – państwo. Psie odchody na ulicy – państwo. Dziura w moście – państwo. Biblioteki padają – państwo. Brakuje miejsc w przedszkolach – państwo. Bezrobocie rośnie – państwo. Sprawy w sądach wloką się latami – państwo. Spada dzietność – państwo. Wraku jak nie ma, tak nie ma – państwo. Medali na igrzyskach w Londynie mało – państwo. Zastanawiam się, czy można wszystko zwalać na państwo, czy to aby nie jest spuścizna po czasach, kiedy państwo odpowiadało nawet za brak papieru higienicznego. Niepodległe, suwerenne, demokratyczne, rozwijające się, przeżywające najlepszy okres od stuleci – to też jest nasze państwo. Nie wszystko co złe można zwalać na państwo.

Niestety – państwo to nie my. Państwo to państwo, a my to my. Państwo to twór oparty na umowie społecznej, inspirowany idealistycznymi teoriami Platona, które niestety nigdy nie zostały wprowadzone w życie. Państwo współczesne jest od tych idei już tak odległe, że trudno o wzniosłe słowa określające ten zdeformowany dziś twór. Państwo nam bliższe – oparte na ideach rewolucji francuskiej załamało się czas jakiś temu wraz z rewolucją technologiczną w zakresie komunikacji. Nie ma już dziś: ani wolności, ani równości, o braterstwie nie wspominając… Tak ujęte państwo to dziś strzęp organizacji i celów, do których ta organizacja została powołana. Przyczyn jest wiele. Przechodząc natomiast do tematu państwa polskiego nie realizuje ono swoich podstawowych zobowiązań nawet na płaszczyźnie, które samo ustanowiło głosami wybranych posłów w ramach ustawy zasadniczej zwanej konstytucją. Nie czuję się bezpiecznie, nie widzę sensownej edukacji ani nie widzę podstawowej i mądrej opieki zdrowotnej. Wszystkie te funkcje państwo spełnia z: moich, Twoich czytelniku, Leszka i Daniela Passenta podatków. Pewnie zcelebryzowany pan Passent płaci najwyższe. Co owo państwo w ramach tych podatków daje nam – ludziom kultury. Nie daje nic, bądź daje wybranym, a i to są ochłapy. Oczywiście na tle państw bardziej w tej materii cywilizowanych, choć i one upadają poprzez upadek zasad i wartości, które te państwa fundują sobie same. Temat rzeka. Jak dotąd nie dostrzegłem wprawdzie lamentacji, jedynie określenie podstaw logicznego myślenia, obserwacji oraz faktów. Nie wiem w jakim kręgu osób obraca się pan Passent, lecz urąganie na państwo faktycznie jest w tym kontekście absurdem dla człowieka myślącego. To banał. Problem powstaje kiedy elitarna grupka polityków wespół z mediami wmawia nam, że nasze państwo jest cudowne i wywiązało się w tej czy innej kwestii z powinności wobec obywatela. To mydlenie oczu. Kto chce wierzyć niechaj wierzy. Państwo to mądre i przyjazne obywatelowi prawo. Chęci odpowiedzialnego jego zmian nie widać. Widać natomiast chęci takich zmian, aby ci najlepiej poinformowani mogli szybciej niż inni skorzystać na tej bezcennej wiedzy. Tak było przez całe te dwadzieścia cztery lata. Dowiadywaliśmy się o tym przy okazji tej czy innej aferki, która dziwnym trafem przedostała się na światło dzienne. Zaiste w jednomyślności medialnej dziwne to przypadki i też można mniemać, że coś za tym stoi, znaczy – nie chodzi o obiektywną prawdę tylko o dokopanie komuś bądź czemuś. Żyjemy zatem w takich realiach już ćwierć wieku i końca ich nie widać. Banalna wypowiedź pana Passenta nie odsłania nam tu jakich feerii rozumowania czy rewolucji poglądu „na temat”. Co więcej – konstatuje, że tak dobrze już od lat nie było. Co za brednie. Większość świata podkpiwa sobie z tak zwanej unii mianowanej europejską, a życie toczy się gdzie indziej. Toczy się pomiędzy Ameryką i Chinami, bądź Rosją i naszej unii nikt nie traktuje poważnie. To już raczej poważnie się traktuje pewne (europejskie) państwa i raczej wiemy, o które chodzi. W zasadzie o jedno. (Można by w porywach dołożyć tam jeszcze ze dwa, trzy… ale w rankingu z dużym oddaleniem od tego jednego). Zatem oficjalnie jest: niepodległe, suwerenne, demokratyczne i rozwijające się. Ja z kolei uważam, że każdy z wyżej wymienionych przymiotów można by dziś poddać w wątpliwość. Zaznaczę tu dobitnie. Nie. Nie jestem „pisowskim oszołomem”. Nie jestem z „rodziny pewnego radia”. Nie jestem wielbłądem. Myślę i działam za siebie. Porównuję opinie tych z lewej, tych z prawej, tych z centrum… sam obserwuję. Jednak aby posiadać tak zwane własne zdanie trzeba dużo czytać. Kto czytać przestaje sam skazuje się na czerpanie wiedzy z innego źródła. Dziś tym innym źródłem są media : internet czy telewizja – obydwie marne, nierzetelne, kierujące się brutalnymi prawami rynku, a nie szukanie prawdy. Takie są fakty, tylko że można ich: nie widzieć, nie słyszeć i oddalić od przyswajalności.

   Przejdźmy do kultury. Kultura upadła i nie upadła zarazem. Kultura nie może i nigdy nie upadnie, gdyż taka jest odwieczna potrzeba człowieka. Jest wpisana jakoś w jego geny i człowiek jako taki zawsze będzie szukał piękna i pragnął go wyrażać. Ta kultura „oddolna” ma się świetnie. Upada (w zasadzie już dawno upadła) kultura właśnie w wymiarze ogólnospołecznym i państwowym. Pozwolę sobie tu przytoczyć pogląd, który ja z kolei popieram i pod którym podpisuję się obiema rękami. To pogląd, który przeczytałem na blogu drugiego mojego przyjaciela (po Leszku, z którym tu wdaję się w polemikę – wierzę, że przyjmie ją dobrotliwe) Andrzeja Dębkowskiego, który pisze przy okazji refleksji związanej z dwusetnym numerem Gazety Kulturalnej ( serdecznie gratuluję Andrzeju!) :

   „Niestety, w naszym, polskim rozwoju cywilizacyjnym zabrakło jakoś wsparcia ze strony państwa, które – pomimo upływu wielu lat ustrojowych przemian – nie prowadzi żadnej polityki świadomego mecenatu, a tylko bezsensowną działalność „pomocy socjalnej” dla działalności kulturalnej. A dzieje się tak dlatego, że nie wykonuje ono bowiem swych obowiązków wobec kultury i jednocześnie nie czyni nic, by wesprzeć powstanie znaczącego mecenatu prywatnego, który mógłby w znacznym stopniu rozwiązać wiele bolących problemów, dotyczących rozwoju duchowego narodu.”

Oto diagnoza. Tak właśnie się dzieje drogi Leszku oraz szanowny panie Passent. Czy zatem jest tak dobrze? Rozejrzyjmy się wkoło. Pójdę za ciosem i przytoczę ponownie Dębkowskiego:

   „Czegoś takiego jak demokracja w Polsce w ogóle nie ma – i pewnie nigdy już nie będzie. Nie jest to żadne nieszczęście – nie jest przecież tak, żeby wolni ludzie musieli mieć wolne wybory i wybierać w nich swoich przedstawicieli. Żeby ludzie żyli na swój sposób (jak kto chce), wolne wybory wcale nie są potrzebne. Nieszczęściem jest tylko to, że sprawa ta przedstawiana jest we współczesnej Polsce w sposób jawnie kłamliwy. Prawda jest zaś taka, że to, co rządzi Polakami (to, co decyduje, jak oni są rządzeni), jest ukryte przed ich oczyma. Może dlatego, że ci, którzy to coś reprezentują, boją się naszego gniewu – i uważają, ze względu na własne bezpieczeństwo, że Polaków lepiej jest okłamywać. Teraz w Polsce nie rządzą komuniści, a w przyszłości nie będą tu rządzić liberałowie. Kto i co rządzi w Polsce, to każdy widzi...  Bo Polska, to jest kraj rządzony przez różne kliki, koterie, mafie, gangi i grupy biznesowe. Ale to jest tylko powierzchnia – bo oni sami nie bardzo wiedzą, co jest pod spodem, pod nimi. Pod spodem jest zaś system – to, co pozwala utrzymywać, w jako takim porządku i posłuszeństwie bez mała czterdzieści milionów Polaków...”

   I tu już być może pod wszystkim bym się nie podpisał, lecz generalnie ten sposób myślenia i analiz jest mi bliski. Nie widzę też tu żadnej: frustracji, lamentacji czy malkontenctwa. O Polsce warto i trzeba rozmawiać. Tylko żeby rozmawiać trzeba rozważać różne opcje, sądy czy poglądy. Jak zatem to jest? Czy jak pisze Passent: „przeżywamy najlepszy okres od stuleci” czy jak Dębkowski - „czegoś takiego jak demokracja w ogóle w Polsce nie ma”? Pomóżcie drodzy czytelnicy.

Z jednym zdaniem Leszka się zgadzam. Państwo nie musi mi pomagać, wystarczy, żeby nie przeszkadzało. Póki co niestety przeszkadza. Kończąc ten przydługi wywód (choć biorąc pod uwagę ważkość tematu zbyt krótki) muszę przejść do bulwersującego mnie zdania z wywodu Leszka, kończącego swoją wypowiedź „Państwo to my”:

„I powtarzam po raz kolejny: ci, którzy do kultury się nie garną, nie są gorsi. Żyją i interesują się czym innym. Może wkurzeni są na nas, że zajmujemy się sztuką? Spróbujmy ich zrozumieć: oni też mają swoje racje. Nie stawiajmy naszych w pępku świata!”

Absolutnie się z tym nie zgadzam. Wręcz protestuję, by takie myślenie propagować publicznie. Mylisz Leszku (świadomie? – nieświadomie?) pojęcia. Ci ludzie jako ludzie nie są gorsi (i chyba – wierzę – o to Ci chodzi), ci ludzie jako ludzie wykształceni – niestety są. Wykształcenie ma nobilitować. Ma pomóc stawać się odpowiedzialnym wobec siebie i świata. Bez kultury ten świat upadnie. Czym ci ludzie się interesują? Jeśli nie książką, teatrem, filmem, wernisażem, wieczorem autorskim – to czym? Kolejnym serialem? Sportem? Dbałością o ciało? No tak chyba jest skoro jak grzyby po deszczu powstają solaria (o przepraszam: krainy słońca, fabryki cery), siłownie i fitnesy wszelakie, a zamyka się księgarnie i kluby. Coś chyba jest nie tak. Coś się tym narodem dzieje dziwnego. Miałem ostatnio okazję wysłuchać opinii rehabilitanta na temat słynnych „kijków” zwanych nordic walking (boże ! któż wymyśla te nazwy). Otóż powiedział on, że wręczyłby nobla z ekonomii człowiekowi, który przekonał ludzi do kupna kijków dla narciarzy. Ja również. To było i jest genialne. Ponieważ wiele podróżuję samochodem, często widzę tych nieszczęśników powłóczących tymi kijkami. Wiele im nie pomagają (w połowie przypadków wręcz zawadzają), ale można „się pokazać”. Poza tym „to bardzo zdrowe jest”. Bardzo. Czytanie też. Zapewniam. Działa na rozwój szarych komórek, jeśli ktoś takowe jeszcze posiada. Niestety znam wielu, którym spłynęły one do mięśni. Zostawmy te żarty. Znam też ludzi normalnych. To była dygresja a propos ludzi, którzy do kultury „się nie garną”. W tym rozumowaniu tkwi też pewien błąd mentalny. Mnie też nie przeszkadzają ludzie, którzy do kultury się nie garną. Nie siadam z nimi do stołu, gdyż nie mamy o czym rozmawiać, ale ich życie i człowieczeństwo szanuję. To często dobrzy i prawi ludzie. Gorsi są natomiast tacy, którym się wydaje, że – na swój sposób – się do tej kultury garną. Tylko, że dla nich kultura to świeży, wylansowany hollywoodzki film, modny spektakl (najlepiej farsa) oraz krówki z empiku (no, przy okazji można kupić jakiś bestseller). Potem przekonują innych, że to jest ta kultura. Na Bergmanie się nudzą. Są cool, są trendy, są przecież „ludźmi kulturalnymi” … Cóż. Kolejny temat rzeka.

Wracając do meritum, jak już wspomniałem wierzę, że „oddolna” kultura będzie trwała i się rozwijała. Zatem, bądźmy dobrej myśli, cóż innego nam pozostaje.

Robić swoje i wierzyć, że to ma jakiś – w gwiazdach zapisany -  swoisty sens.

Pozdrawia Was i przeprasza (jeśli by kogoś ugodził w honor) nadworny malkontent, lamentacz  i histeryk – słowem Los Frustratos …

Takiż to właśnie … mój los.


 Andrzej Walter


Jan Stanisław Smalewski - Minął Tydzień

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski


Minął Tydzień

I matura, i chęć szczera

 

 

Józef ChełmońskiZawsze w maju, gdy odbywają się matury, wracają do mnie nocne koszmary przeżywanych dawno temu emocji i frustracji związanych z osobistym jej przeżywaniem. Tyle lat, a ja wciąż boję się, co stanie się ze mną, gdy jej nie zdam.

Zostałem potem inżynierem, zrobiłem magisterkę. Wyjątkowe okoliczności towarzyszyły podjętemu przeze mnie doktoratowi, z którego potem przyszło mi zrezygnować. - Najpierw mój promotor profesor Marian Orzechowski został powołany na członka Komitetu Centralnego PZPR, a potem, gdy mimo to zgodził się ze stolicy kierować moim doktoratem, jego córka dopuściła się morderstwa. Zatrzymano ją na dworcu centralnym z walizką, w której ukryła poćwiartowane zwłoki matki.

Przekierowany zostałem wówczas do docenta Pasierba, ale ten, jako historyk przede wszystkim, uparł się, żebym odstąpił od panelowego badania kultury politycznej społeczeństwa i zajął się pierwszą sześciolatką. Wyjątkowo akurat ten temat mi nie leżał, zwłaszcza że już wiedziałem, iż potoczna wiedza o niej rozmijała się z prawdą historyczną, i stało się, odmówiłem. Wypadłem.

Zatem miałoby mi co śnić się po nocach, co do moich kwestii zdobywania wiedzy, a nie śni się nic koszmarnego oprócz matury.

Oczywiście każdy psycholog zapytany o powód tego, odpowie, że to wynik przeżytej w przeszłości głębokiej traumy. Nie jest też tajemnicą, że od lat wszyscy wiemy, że ta trauma dotyka nadal znaczną część młodych ludzi, przekładając się potem na ich dorosłe życie.

Wiemy, mówimy o tym i nic poza tym. A dlaczego? Bo ci, co najczęściej zabierają głos w dyskusji, o maturze wiedzą niewiele, albo też – jak mówią – zapomniał wół, jak cielęciem był.

Mam kilkoro wnuków. Jeden z nich, czterolatek Oliwier, zna wszystkie litery alfabetu i potrafi już liczyć do dziesięciu. A dziewięcioletni Michałek sprawniej posługuje się komputerem ode mnie. Młodzież dzisiaj rozwija się intelektualnie znacznie szybciej. Ma inne po temu warunki, od niemowlęctwa niemal zderza się z techniką, a za jej przyczyną z wiedzą, do jakiej my kiedyś dostępu żeśmy nie mieli.

Wiem, moja mama miała ukończoną przed wojną małą maturę. To na owe czasy było coś. Coś, co potem zastąpiła duża matura. Ale… minęła cała epoka, a stare zasady nadal obowiązują, mimo że dzisiaj dojrzałości wcale nie osiąga młodzież później (w wieku 19 lat), ale znacznie wcześniej niż kiedyś.

Możesz Czytelniku się ze mną zgadzać, albo i nie, a ja swoje wiem. Skoro od szczenięcych lat dzieciaki uczą się wszelakich życiowych kombinacji, uczą się życia w pazernej na pieniądze epoce, w zbiorowości ludzkiej, której towarzyszy również pazerna kultura, dlaczego nadal poddawać ją takiemu sztucznemu egzaminowi?

Tegoroczni maturzyści nawet maskotki nie mogli zabrać na egzamin. Bo mogły w nich być ściągi, nadajniki i Bóg wie (chociaż lepiej akurat Jego w to nie mieszać) co jeszcze, bo wiemy, że współczesna elektronika potrafi ciągle czymś nowym zadziwić. A przecież współczesny absolwent po szkole średniej musi się wykazać w życiu, w przyszłej pracy, wyjątkową przebiegłością i pomyślunkiem. Tego od dziecka go uczymy.

No to jak? Skoro już ma być ten egzamin, to może właśnie powinno się zezwolić na korzystanie ze wszystkiego, co jest mu do rozwiązywania współczesnych zadań i problemów potrzebne. I wtedy dopiero podejmować decyzje. - Kto jest gamoniem i nie potrafi z tego skorzystać, ten oblewa.

A tak na poważnie, jeszcze kilka zdań o tym, jak było kiedyś. – Bo o tym, jak teraz przebiega rok w klasie przedmaturalnej, przyznaję - nic nie wiem.

Kończyłem szkołę średnią w systemie czteroletniego liceum po siedmiu klasach szkoły powszechnej. I pamiętam, w tej jedenastej maturalnej klasie, z przedmiotów objętych egzaminem dojrzałości prawie niczego nowego przez cały rok nas nie uczono, tylko serwowano nam sprawdziany i powtórki. To się nazywało przygotowaniem do matury. – Najpierw powtarzaliśmy zakres klasy ósmej, potem dziewiątej i dziesiątej. Horror!

A do tego raz w tygodniu godzina wychowawcza z dyrektorem, który uświadamiał nam, jaki to olbrzymi obowiązek spada na nas, by udowodnić, że nie tylko my sami już żeśmy wystarczająco jako obywatele stali się ludźmi dojrzałymi, ale jeszcze dowieść tego, że byliśmy godni swej szkoły. Że zdobywając jak najlepsze oceny na maturze, dajemy dowód zaufania do swych nauczycieli, a utożsamiając się z nimi utożsamiamy się jednocześnie z czołówką narodu, z jego inteligencją pracującą, budującą socjalizm. I oczywiście tylko ci, co tego dowiodą najlepszymi ocenami, mogą liczyć na to, iż wraz że świadectwem dojrzałości otrzymają legitymację kandydata partii.

Nie skłamię, gdy do tego dorzucę toczoną wobec nas młodzieży małego miasteczka (Syców) kampanię na rzecz wyboru kierunku dalszej nauki, wyboru zawodu. Nasz dyrektor otrzymał potem za nią od władz miejskich medal „Za zasługi dla obronności kraju”. Aż sześciu spośród nas jedenastu chłopaków - maturzystów dało się namówić na szkołę oficerską.

Czemu wówczas, w minionej epoce socjalizmu służyła matura? – łatwo chyba sobie odpowiedzieć. A czemu, komu, służy dzisiaj, tego naprawdę nie wiem.

 

Tego faktu z minionego tygodnia pominąć nie mogę: - Jak doniosły media, nie będzie w Polsce gazu łupkowego. To znaczy gdzieś on tam nadal w ziemi jest, tylko nie tyle, co optymiści wykrzyczeli jeszcze przed rokiem. Jest go kilkakrotnie mniej, a przeprowadzone wiercenia geologiczne przez zagraniczne firmy (ostatnia; trzecia z kolei wycofała się z Polski właśnie w minionym tygodniu) ustaliły, że łupki są, tylko za głęboko posadowione, by opłaciło się je gazować.

To tak samo jak z pokładami soli, czy z węglem brunatnym. Lata temu wiele wrzawy było wokół tych tematów. I na wrzawie się skończyło.

Pokłady soli, bajecznie czystej, niemal stuprocentowej (100% soli w soli - ewenement prawda?) znajdują się w drugim podobno co do wielkości złożu na świecie (po Kanadzie), które rozciąga się od Legnicy po Nową Sól, Korzuchów i ma grubość od 40 do 150 metrów.

Fragment tej kopalni funkcjonuje między Głogowem a Legnicą. Byłem tam, kilometr pod ziemią. Cudownie, ale za głęboko. Sól kosztowałaby więcej od cukru. A wiesz Czytelniku ile skoczyły w górę ceny cukru?, gdy polikwidowano w Polsce cukrownie.

Płycej i niemal na tym samym obszarze zalegają olbrzymie pokłady węgla brunatnego. Ale tu znowuż, trzeba by było zdjąć z niego co najmniej czterdziestometrową warstwę ziemi. A co zrobić z ludźmi: wioskami na tym terenie? Co ze środowiskiem naturalnym? I kto na to da pieniądze?

Póki co, w mojej okolicy znakomicie rosną, jak grzyby po deszczu, elektrownie wiatrowe. W promieniu dziesięciu kilometrów przez ostatni rok przybyło ich około setki.

I tu uwaga panie Passent i panie Leszku Żuliński, żeby Panowie mnie nie zaliczyli zaraz do grona malkontentów. Ja nie narzekam, ja tylko pokazuję fakty. A że jestem starym pułkownikiem, Bóg mi świadkiem, daleko mi do jakiejkolwiek wojny: Na ramię broń!

Wiatraki, którymi jeszcze kilkadziesiąt lat temu szczycono się na Zachodzie, wędrują teraz stamtąd albo daleko w morze, albo… do Polski. A ludziska (ciemny naród – jak myślą niektórzy) jeszcze nie protestują, bo nie wiedzą.

Zakładająca je na Pomorzu i Pomorzu Zachodnim firma niemiecko-żydowska wykupuje ziemię od chłopów. W dzierżawę na dwadzieścia lat. Chłop za oddany pod wiatrak kawałek gruntu otrzymuje 2,5 tysiąca złotych miesięcznie (co dla niego jest niezwykle kuszącym luksusem), i interes się kręci.

Potem, po wygaśnięciu dzierżawy, ten kawałek zabetonowanego gruntu razem z metalową tubą (zabrany zostanie tylko generator) chłop otrzyma „w podarunku”. I może sobie z nim robić co zechce. Choćby postawić tam jakąś oborę (dla żyrafy?!).

I tak – myślę - byłoby fajnie, tylko że… każdy taki wiatrak wytwarza pole elektromagnetyczne o tak dużej mocy, że już po trzech latach w promieniu do pięciu, sześciu kilometrów przestaje tam rosnąć zboże, ginie roślinność i… cierpi na tym również człowiek.

Pazerny kapitalizm. W Polsce jeszcze ludzie w tym temacie ciemni, to należy to wykorzystać. A co tam ludzie?..

Czyja to wina panie Passent? Panie Leszku Żuliński, pan też sądzi, że należy o tym milczeć?, bo jak się mówi głośno, to pomawia się państwo?

 

Swoją drogą, przeczytałem uważnie opublikowany na naszym portalu felieton Andrzeja Waltera Los frustratos i miałem nawet ochotę zabrać głos w dyskusji. Zbyt uważnie jednak, bym się potem ze swoimi uwagami zmieścił w przeznaczonej na to rubryce.

Po pierwsze nie lubię, jak panowie sobie kadzą: Gratuluję, świetnie napisane… Gratuluję jesteś cacy, boski…, trafiasz w sedno

Guzik tam! Literat z obowiązku powinien pisać dobrze, i z profesji. I nie przysługuje mu za to żadne głaskanie po głowie. Osobiście nie znoszę tego.

A tak w ogóle, felieton został spłycony. Pan Andrzej podejmując temat, bał się najwyraźniej narazić wymienionym w nim dwóm kolegom. Posługując się uogólnieniami w odniesieniu do problemu funkcjonowania współczesnego państwa, przywołał jego platońskie i francuskie korzenie, a kompletnie zapomniał, pominął korzenie największych światowych rewolucji robotniczych w Niemczech i Rosji Carskiej.

Panie Andrzeju, to nie rewolucja francuska ukształtowała nasze współczesne państwo, tylko rozlany niemal na połowę Europy radziecki socjalizm. A kulturę, nad którą tak rzekomo trzęsiemy się my frustraci, kształtowały: radzieckie łagry, II wojna światowa, obozy śmierci, Katyń i inne miejsca kaźni polskich intelektualistów i… radziecki kurs parcia na przywódczą rolę klasy robotniczej odizolowanej biologicznie od przedwojennej inteligencji.

            My Polacy potrafimy ze skrajności popadać w skrajność. Podobno to jedna z naszych cech narodowych. Dlatego tak duża część narodu po przemianach w latach dziewięćdziesiątych szybko przeorientowała swoje nastroje z poparcia socjalizmu na kapitalizm.

Sam Lech Wałęsa – jak już pisałem o tym – w wywiadzie ze mną przyznawał, że bardzo się bał kapitalistycznej drogi. „Ta komunistyczna, totalitarna była już absolutnie nie do kontynuacji, była do obalenia, a nowej drogi widać nie było”. Jak mówił, marzyła mu się taka droga pomiędzy socjalizmem a kapitalizmem. Ale… Kto ją miał zbudować?

            „Solidarność” nie marzyła o przejęciu władzy, nie przygotowywała się do tego. Była z założenia związkiem zawodowym. To spadło na nią zbyt pośpiesznie, a zadanie w sytuacji kolejnej fali odpływu inteligencji, tym razem nie przy pomocy fizycznego wyniszczenia jak za ZSRR, ale wygnania jej po stanie wojennym z kraju przez obóz Jaruzelskiego, było zadaniem niewykonalnym.

I bzdurą jest, panowie Passent i Żuliński, że obecnie państwo świetnie się rozwija. Na gruzach gmachu państwa socjalistycznego o charakterze totalitarnym, które normalnym biegiem historii rozpaść się wreszcie musiało, póki co budujemy szopę, w której wszyscy musimy się pomieścić.

Mam nadzieję, że szef portalu pozwoli mi do tego tematu powrócić w kolejnym felietonie.

 

Marian Kałuski - Polacy i polonika w krajach północno-wschodniej Europy

$
0
0

Marian Kałuski


Polacy i polonika w krajach północno-wschodniej Europy

(Finlandia, Rosja, Białoruś, Litwa, Łotwa, Estonia)


Czy to się komukolwiek podoba czy nie lub czy uważa to za słuszne czy nie: obecne granice w Europie pozostaną zapewne już na zwsze takie jakie są. Z tym trzeba się pogodzić. Dlatego trzeba dzisiaj jedynie dążyć teraz tylko do tego, aby wszystkie narody europejskie żyły z sobą w zgodzie. Inaczej grożą nam wszystkim nowe Bośnie i Czeczenie.


Granice Polski ostatni raz uległy wielkim zmianom w 1945 roku i to na wszystkich stronach świata, w porównaniu z granicami Polski sprzed 1 września 1939 roku. Przede wszystkim nasz kraj jest mniejszy obszarowo aż do 20%.


Mam „Kalendarz na rok 1957” wydany przez polskie wydawnictwo Veritas w Londynie. Jest tam mapa Polski, pokazująca jednocześnie przedwojenne i dzisiejsze granice Polski. Granica wschodnia jest zaznaczona napisem: „Granica bezprawia i krzywdy”.


I taka jest prawda. Dla nas – Polaków jest to prawdziwie granica bezprawia i krzywdy. Bezprawia, gdyż granicę tę narzucił nam – i to bez konsultacji z nami – Stalin za zgodą prezydenta USA Roosevelta i premiera Wielkiej Brytanii Churchilla, a Polaków potraktował jak bydło, które można zagnać z jednego pola na drugie. Od Polski oderwano Lwów i Wilno – miasta, które odegrały wielką rolę w dziejach narodu polskiego. Uważam, że bez tych miast Polska nie jest pełną Polską czy Polską w całym tego słowa znaczeniu. To tak jakby od Anglii oderwano jednocześnie Oxford i Cambridge czy od Włoch Padwę i Bolonię.


Stało się tak jednak i tak musi już być. Nie sposób dzisiaj wyrzucić Litwinów z Wilna, Ukraińców ze Lwowa, Polaków z Wrocławia i Szczecina, Czechów z Kraju Sudeckiego, Rosjan z Obwodu Kaliningradzkiego czy Litwinów z Kłajpedy. Dziś to byłaby jeszcze większa wędrówka ludów od tej jaka miała miejsce po II wojnie światowej. I nie obeszło by się bez przelewi krwi. Są więc w historii wydarzenia, które są nieodwracalne.

........

Chociaż przed wyjazdem do krajów Europy Wschodniej odwiedziłem 53 kraje, nigdy się nie wybrałem i nie planowałem się wybrać do krajów na wschód od Polski. I nie dlatego, że mam jakieś uprzedzenia do państw i narodów na wschód od Polski, ale dlatego, że uważałem, że, chociaż jestem daleki od rewizji granic, taka podróż będzie dla mnie – patrioty polskiego – tragedią. Uważałem, że będzie dla mnie tragedią być w litewskim Wilnie, białoruskim Grodnie czy ukraińskim Lwowie, zdając sobie sprawę z tego, jak wielką rolę miasta te i ziemie odegrały w życiu Polski i narodu polskiego i w jak niegodziwy sposób te miasta odpadły od Polski. Powiem więcej: Polska bez tych ziem nie jest Polską w całem tego słowa znaczeniu. Rozdarcie Polski w 1945 roku było niczym innym jak sadyzmem historii. 


Teraz dopiero dowiedziałem się, że tak samo myśli wielki kompozytor polski rodem ze Lwowa Wojciech Kilar (ur. 1932), który powiedział, że nigdy nie pojedzie do ukraińskiego Lwowa – swego rodzinnego miasta. I nie dlatego, że ma jakieś pretensje do Ukraińców. Przeciwnie, współpracuje z muzykami ukraińskimi. Nie chce jednak zburzyć cudownego obrazu tego Lwowa jaki zna z lat swej młodości. Ja nie chciałem patrzeć na coś co było polskie – tak bardzo polskie, a dziś nie jest jedynie przez dyktat wielkiego tyrana, wielkiego zbrodniarza i wielkiego wroga Polski i Polaków Józefa Stalina. Chciałem jednak zobaczyć Łotwę, Estonię i Finlandię, a nawet i Rosję. Może nie tyle Rosję jako taką co Moskwę i Petersburg – jedne z najważniejszych miast Europy.


O prywatnym wyjeździe do Rosji nie mogło być mowy, a wycieczki grupowe były organizowane albo tylko do Rosji, albo tylko do krajów nadbałtyckich, a więc także na Litwę z Wilnem. Natomiast angielska renomowana firma podróżnicza Trafalgar organizowała wycieczkę do Finlandii, Rosji, na Białoruś i Litwę, do Łotwy i Estonii. Ta wycieczka nam odpowiadała i w taki to sposób znalezłem się w tych krajach, a także w Wilnie i na Kresach. W drodze powrotnej z Londynu do Australii przez Singapur lecieliśmy nad Lwowem. A że było bezchmurne niebo, widziałem dobrze również miasto Orląt z lotu ptaka (po drodze do Londynu nie widziałem Lwowa gdyż nad miastem unosiły się chmury, ale widziałem dobrze zalane słońcem polskie Podkarpacie i Tatry w całej swej krasie z lotu ptaka).


Dodam tu, że tak ja ani moja najbliższa rodzina ze strony matki i ojca nie pochodzi z Kresów. Ziemie te są mi bliskie po prostu przez dobrą znajomość historii Polski.


Byłem więc i zobaczyłem trochę Finlandii, Rosji, Białorusi, Litwy, Łotwy i Estonii. Każde z tych państw na swoje uroki. A są bardziej urokliwe przy ładnej pogodzie, a ta nam wyjątkowo wszędzie dopisywała (poza pobytem w Rydze). W Finlandii podobały mi się Helsinki i wielkie lasy brzozowe – to było coś dla mnie nowego, bardzo oryginalnego. Poza tym Finlandia przypominała mi mój kraj lat dziecinnych – Pomorze, także krainę lasów i jezior. Petersburg i Moskwa to naprawdę coś, to wielkie i znane miasta europejskie. Litwa, Łotwa i Estonia są krajobrazowo bardziej monotonne – tereny nizinne o dużym zalesieniu. Ładna za to jest Ryga i jeszcze ładniejszy Tallin. Wilno? Nie, nie zrobiło na mnie dużego wrażenia. Jest ładnie położone i ma wiele zabytków. Jednak nie może konkurować nie tylko z Petersburgiem i Moskwą, czy Rygą i Tallinem, ale nawet Helsinkami. Będąc w Wilnie nie czułem, że jestem w mieście, które jest stolicą państwa; a czułem się, że jestem w mieście stołecznym jak byłem w Helsinkach, Rydze i Tallinie, chociaż Tallin jest mniejszym miastem od Wilna. W Wilnie czułem się tak jak bym był w Toruniu, Bolonii czy Oxfordzie.


Mińsk zrobił na mnie duże i pozytywne wrażenie. Prawda, nie widziałem za wiele dzielnic mieszkaniowych i fabrycznych, ale to co widziałem zmieniło w moich oczach obraz miasta. A był to obraz jak się okazało zupełnie fałszywy. Dlatego że Mińsk był nie za ładnym miastem przed wojną (widziałem pocztówki) i że był zniszczony podczas wojny, myślałem, że stolica Białorusi jest typowo sowieckim brzydkim miastem. Tymczasem 17-kilometrowa Aleja Niepodległości przeniesiona do Warszawy na pewno upiększyła by naszą stolicę.


W ogóle najbardziej z wszystkich z tych państw podobała mi się Białoruś. Od granicy z Rosją od strony Smoleńska po granicę białorusko-litewską w rejonie Oszmiany kraj był miły oku i wyglądał na dobrze zagospodarowany i nawet zasobny (np. nie widziałem ziemi leżącej odłogiem, której było wiele w Rosji i sporo na Litwie). Mińsk jest bardzo czystym miastem i ładnie zabudowanym wokół dużego sztucznego jeziora. Nie wiem jak to robią, ale na murach miasta nie widziałem żadnych grafitti (stolicą grafitti jest Berlin!). No i kraj wydał mi się być taki swojski, szczególnie od przekroczenia koło Rakowa przedwojennej granicy polsko-sowieckiej. Prawie w każdej miejscowości obok cerkwi polskie z architektury kościoły; w pierwszej miejscowości - w Rakowie kościół jest neogotycki. A poza tym właśnie Białorusini są najblizsi Polakom i to chyba pod każdym względem. Nawet jedzenie – kiełbasy, kotlet schabowy, ogórki kiszone i ciasta przypominały mi Polskę.


Białoruś nazywana bywa: miłą Rusią. Zgadzam się zupełnie z tym określeniem. Jest to bardzo miły kraj. Szkoda, że Białorusini to tak nieszczęśliwy naród.


Będąc w Smoleńsku uświadomiłem sobie, że jestem na terytorium, które kiedyś należało do Rzeczypospolitej. W XVII-wiecznej Polsce było województwo smoleńskie i katolickie biskupstwo smoleńskie, a wcześniej i później miasto to odegrało znaczącą rolę w wojnych polsko-moskiewskich: w 1513 roku, 1609 roku, 1633 roku, 1654 roku i 1812 roku. W tym ostatnim roku, 17 sierpnia, korpus polski pod dowództwem księcia Poniatowskiego miał decydujący udział w zajęciu miasta przez wojska Napoleona.


I tak od rosyjskiego dziś Smoleńska przez całą Białoruś, Litwę, Łotwę i Estonię po estońską Parnawę – wszystko to były kiedyś czy jeszcze w XX wieku tereny „polskie” czy po prostu polskie. Jak wielka była nasza przedrozbiorowa Polska (do lat 1772-95)!


Często powracała do mnie ta myśl jak jechałem przez te ziemie, na których przez kilka wieków królował język polski i polska kultura, ludność się polonizowała i jej szczątkowe ślady spotyka się tu po dziś dzień, chociaż najpierw rozbiory i zaborca rosyjski, a w 1945 roku Stalin robili i zrobili wszystko, aby tu Polski i Polaków więcej nie było. A bez wątpienia byłaby tu dziś Polska i tylko lub prawie tylko Polacy, gdyby nie rozbiory.


Ale tak nie miało być. Są dzisiaj Litwini, Białorusini, Łotysze i Ukraińcy świadomi swej odrębności narodowej, którzy mają prawo do posiadania własnych państw. Teraz chodzi tylko o to, abyśmy z sobą zgodnie współżyli. I o to, aby nie niszczono polskiego dziedzictwa narodowego na tych obszarach. Bowiem jego niszczeniem narody te nie tyle szkodzą Polsce czy Polakom, co – przez swój szowinizm - uszczuplają historię tych ziem. A więc historię swoich państw, a nawet i częściowo swoich narodów.


Prawie każdy kościół katolicki na Białorusi i Wileńszczyźnie był czy jest nadal polski. W Mińsku wszystkie kościoły katolickie mają polski rodowód. Tak samo w Wilnie, gdzie w 1939 roku tylko 1 kościół (św. Mikołaja) był litewski, a wszystkie inne polskie, bowiem ich parafianami byli Polacy. A na litewskiej Wileńszczyźnie ciągle w 44 parafiach zdecydowanie dominują Polacy. Ale nie tylko kościoły mówią o byłej polskości tych ziem, ale także pałace, dwory i miejsca licznych bitew oręża polskiego. W tych dworach, pałacach, wsiach i miastach urodziło się wiele setek znanych Polaków, ludzi, którzy odegrali wielką rolę w dziejach narodu polskiego, jak np. Józef Piłsudski, Tadeusz Kościuszko, Adam Mickiewicz, Stanisław Moniuszko, Eliza Orzeszkowa, Gabriel Narutowicz, kard. Henryk Gulbinowicz, Melchior Wańkowicz, Tadeusz Rejtan, Kleofas Ogiński, Czesław Miłosz, Czesław Niemen czy nawet premier z czasów PRL Piotr Jaroszewicz.


Poloników czy polskiej przeszłości nie brak również w Rosji i Estonii oraz na Łotwie.


O polonikach katolickich jakie widziałem podczas tej podróży napiszę kiedy indziej. Tutaj ograniczę się do poloników świeckich, jakie udało mi się zobaczyć czy z którymi mogłem się zetknąć.

........

Że Polacy mieszkają na całym świecie, stąd nie brak ich było i jest również i w stolicy Finlandii - Helsinkach. Finlandię do 1917 roku zajmowali Rosjanie i stąd pod koniec XIX wieku także i w Helsinkach osiedliła się spora grupa Polaków, chcących polepszyć swoje życie lub uciec od prześladowań w zaborze rosyjskim; bowiem poza ziemiami zaboru rosyjskiego Polacy na ogół nie byli prześladowani. Przeciwnie mogli nawet wysoko awansować zawodowo i budować kościoły katolickie. Metropolita mohylewski Jerzy Józef Szembek erygował w 1904 roku w Helsinkach parafię katolicką pod wezw. Św. Henryka, która liczyła wówczas 2180 wiernych, głównie Polaków; jej proboszczem został ks. Julian Matusewicz. Po odrodzeniu się państwa polskiego w 1918 roku większość Polaków z Helsinek wyjechała do Polski. Pozostali skupili się wokół organizacji Zjednoczenie Polskie, istniejącej od 1917 roku. W wyniku emigracji posolidarnościowej (po 1981) także w Finlandii osiedliła się spora grupa Polaków. Dzisiaj mieszka tu 3000 Polaków. W Helsinkach działają następujące organizacje: ciągle Zjednoczenie Polskie w Helsinkach, Polonijne Towarzystwo Oświatowo- Kulturalne w Finlandii PTOK i Związek Towarzystw Finlandia-Polska, ukazuje się biuletyn „Kontakt” i istnieje Szkolny Punkt Konsultacyjny przy Ambasadzie RP w Helsinkach. W 1980 roku duszpasterstwo wśród katolików w Helsinkach podjęli polscy sercanie, a w 2000 roku polski duchowny – Józef Wróbel został katolickim biskupem Helsinek. Pierwszym miastem w Rosji, które zwiedziliśmy był Wyborg, który jako Viipuri należał do 1940 roku do Finlandii. Będąc sporym miastem i dużym garnizonem rosyjskim, Wyborg stał się największym ośrodkiem polskim w Finlandii. Po upadku caratu w 1917 roku w Wyborgu organizacja polska zrzeszała aż 1000 Polaków i w mieście powstał batalion polski – 400 żyłnierzy pod dowództwem Bogusławskiego. Większość Polaków powróciła potem do wolnej Polski. Natomiast Petersburg do 1914 roku był wielkim ośrodkiem polskości. Mieszkało tam wtedy aż 70 000 Polaków, przeważnie inteligencji. Na tutejszych wyższych uczelniach studiowało setki młodzieży polskiej, a wykładali tak wielcy polscy uczeni jak profesorowie: L. Petrażycki, J. Baudouin de Courtenay - obaj na uniwersytecie czy J. Ciągliński w Akademii Sztuk Pięknych, której uczniami byli m.in. znani pźźniejsi malerze polscy jak: W. Wańkowicz, J. Oleszkiewicz, W. Gerson, H. Weyssenhoff, W. Podkowiński, F. Ruszczyc. Było tu kilka polskich kościołów, polskie organizacje, ukazywały się polskie pisma, m.in. „Dziennik Petersburski”, tygodnik „Kraj” czy „Życie Kościelne”. Tutaj zmarł w 1798 roku król Stanisław August Poniatowski i urodziło się wiele dziesiątek znanych i zasłużonych Polaków, m.in. wielki dziennikarz okresu międzywojennego Stanisław Cat-Mackiewicz czy gen. Stanisław Kopański, podczas II wojny światowej dowódca Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich, a następnie 3 Dywizji Strzelców Karpackich. W Petersburgu najważniejszym polonikiem jaki widziałem, poza polskim kościołem św. Katarzyny, była brama triumfalna wystawiona na cześć zdławienia Powstania Listopadowego w Polsce w 1831 roku. A więc polonik raczej niemiły dla Polaka. W kościele św. Katarzyny rozmawiałem z polskim księdzem, dominikaninem o. Andrzejem Bielatem, który jak się okazało studiował w seminarium zakonnym razem z moim polskim duszpasterzem w Australii, o. Dominikiem Jałochą OP. Rozmawiałem z innymi Polakami, od których dowiedziałem się o współczesnym polskim życiu narodowym w Petersburgu. A życie to jest doprawdy bardzo bujne. Działają tu: Związek Polaków w Sankt Petersburgu im. Ks. Bp. A. Maleckiego z siedzibą przy Prospekcie Newskim 32-34 (niedaleko kościoła św. Katarzyny), który prowadzi polską szkołę niedzielną, Stowarzyszenie Kulturalno - Oświatowe "Polonia" im. A.Mickiewicza, Instytut Polski w Sankt Petersburgu, Polskie Towarzystwo Historyczne w Sankt Petersburgu (prezes prof. Włodzimierz Michajlenko), Stowarzyszenie Lekarzy Polskich przy Związku Polaków w Sankt Petersburgu (prezes prof. Ernest Walkowicz). Nauczaniem języka polskiego zajmują się placówki pedagogiczne: Ośrodek Metodyki Nauczania Języka Polskiego przy Liceum Słowiańskie nr 294, Szkoła Kultur Słowiańskich nr 479 i Szkoła nr 216 z poszerzonym programem nauczania języka polskiego. Ukazuje się „Gazeta Petersburska” (red. Światosław Swiacki) oraz były wydawane: biuletyn „Polonus” i kwartalnik „Polacy w Sankt Petersburgu”. Polskim kościołem jest rzymskokatolicka parafia Św. Stanisława przy ul. Sojuza Pieczatnikow 22, której proboszczem jest ks. Krzysztof Pożarski.


W drodze z Petersburga do Moskwy zwiedziliśmy m.in. Nowogród Wielki i Twer. Za Rosji carskiej (XIX w.) osiedliło się w obu miastach po kilkuset Polaków, którzy skupiali się wokół polskich kościołów katolickich (w Nowogrodzie parafialnego od 1893; dekanat petersburski), należących do polskiej (kresowej) metropolii mohylewskiej. W soborze Sofijskim w Nowogrodzie podziwiamy słynne romańskie drzwi brązowe (z XII w.), które do pocz. XV w. znajdowały się w katedrze w Płocku na Mazowszu. Jest to jeden z najcenniejszych poloników w Rosji. Jadąc z Nowogrodu do Moskwy ok. 20 km przed Twerem minęliśmy Miednoje – miejsce pochówku oficerów polskich z obozu w Ostaszkowie zamordowanych przez NKWD w marcu-kwietniu 1940 roku w Twerze. Natomiast przed Smoleńskiem widziałem duży drogowskaz, a raczej tablicę z napisem polskim i angielskim wskazujący drogę do pobliskiego lasku katyńskiego (Katynia), drugiego i bardziej znanego miejsca kaźni polskich oficerów z 1940 roku. Niestety, tylko tyle danym mi było zobaczyć z tych polskich tragicznych miejsc na terenie Rosji. Pocieszającym jest to, że o zbrodni sowieckiej w Katyniu mówią przewodnicy turystyczni firmy Trafalgar, których autobusy przejeżdżają tą trasą. Będąc w Moskwie zwiedziłem Kreml i znajdujące się tam bogate muzeum, zwane Orużejnaja pałata. Są tam m.in. wszystkie dary jakie otrzymywali carowie od władców innych państw. W osobnej bardzo dużej gablocie są dary od polskich królów. Jeden dar zwrócił na mnie specjalną uwagę. Otóż w Moskwie na rzece Moskwie stoi wzniesiony przed kilku laty wielki i bardzo oryginalny pomnik Piotra Wielkiego z okazji 300-lecia Petersburga. Chyba mało kto wie, że wzorcem dla tego pomnika był jeden z prezentów króla polskiego – dużych rozmiarów wyrób złotników wrocławskich z XVII w. Co do tego nikt nie może mieć żadnych wątpliwości. Podobieństwo tych dwóch rzeczy jest wyjątkowe. Moskwa odegrała perwną rolę w dziejach Polski i narodu polskiego. Tylko trzy razy w swych dziejach Moskwę zajęły obce wojska: 20 czerwca 1605 roku wojska polskie, wspomagające pretendenta do tronu carskiego Dymitra Samozwańca I, w październiku 1610 roku wojska polskie, dowodzone przez hetmana Staniaława Żółkiewskiego i w 1812 roku Napoleon. Z tym , że z Napoleonem do Moskwy weszli także polscy żołnierze. A nawet byli tam pierwsi. Po przegranej przez Rosjan bitwie pod Borodino, 7 września 1812 roku, do opuszczonej Moskwy wszedł jako pierwszy 10 pułk huzarów płk Jana Nepomucena Umińskiego.

12 maja 1606 roku odbył się na Kremlu ślub cara Dymitra I (Samozwańca I) z Polką Maryną Mniszchówną. Jednak już 17 maja Dymitr został zamordowany przez zwolenników Wasyla Szujskiego, którego od razu obrano nowym carem. Dymitr I ponoć jednak nie zginął – rzekomo cudownie uratowany, co potwierdziła Maryna Mniszchówna, która stanęła przy boku Dymitra Samozwańca „II” jako jego żona. Wówczas do wojny domowej ponownie, ale tym tazem już oficjalnie wmieszała się Polska. Król Zygmunt III wysłał wojsko polskie do Rosji pod dowódzwtem hetmana Stanisława Żółkiewskiego. Hetman po pokonaniu wielkiej armii moskiewskiej pod Kłuszynem, a następnie pod Cariewo-Zajmiszczem wkroczył do Moskwy. Wówczas przychylni Polsce bojarzy (m.in. Mścisławowcy) obalili Wasyla Szujskiego, a Sobór Ziemski zebrany w Moskwie wybrał carem królewicza polskiego Władysława, syna króla Zygmunta III. Żółkiewski uroczyście żegnany wyruszył do Warszawy zabierając ze sobą jako więźniów obalonego cara i dwóch jego braci: Dymitra i Iwana Szujskich. Dowództwo załogi polskiej na Kremlu obiął Aleksander Gosiewski. Władysław nie objął jednyk tronu carskiego, gdyż warunkiem było przejście na prawosławie. W 1613 roku carem został Michał Fiodorowicz Romanow, założyciel dynastii Romanowów, która rządziła Rosją do 1917 roku.


Było wiele innych powiązań Moskwy z polską i Polakami. Np. w Moskwie urodził się Teodor Potocki (1664-1738), arcybiskup gnieźnieński i prymas Polski od 1722 roku. W latach 1863-65 działało w Moskwie kółko Opieka Narodowa, którym kierował Paweł Majewski, a które ukrywało uczestników Powstania Styczniowego w Polsce (1863-64) i organizowało ich ucieczki za granicę. 25 lipca 1932 roku zawarto w Moskwie polsko-radziecki układ o nieagresji, złamany przez Związek Radziecki 17 września 1939 roku, tj. po napadzie Moskwy na Polskę do spółki z Hitlerem. Tutaj także 23 sierpnia 1939 roku III Rzesza Niemiecka i ZSRR zawarły pakt o nieagresji, zwany potocznie “paktem Ribbentrop-Mołotow”, który był de facto dokumentem tzw. czwartego rozbioru Polski; jego realizacja nastąpiła po napadzie na Polskę Niemiec 1 września i ZSRR 17 września 1939 roku. W dniach 18-21 czerwca 1945 roku miał miejsce w Moskwie głośny i skandaliczny proces 16 wybitnych działaczy polskiego państwa podziemnego podległych w czasie wojny rządowi polskiemu na obczyźnie (w Londynie). Na XXII Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie w 1980 roku drużyna polska zdobyła 3 złote medale, 14 srebrnych i 15 brązowych medali.


Moskwa przed rewolucją bolszewicką w 1917 roku i zaraz po niej była również dużym ośrodkiem polonijnym, który czeka na swego historyka. Według rosyjskiego spisu ludności z 1897 roku mieszkało w Moskwie 7800 Polaków, których liczba wzrosła do 20 000 w 1914 roku. Już w XIX w. były dwa kościoły katolickie: św. Piotra i Pawła dla Polaków i Niemców i św. Ludwika dla Francuzów, a później także i dla Polaków. Polskie Katolickie Towarzystwo Dobroczynności powstało w Moskwie już w 1885 roku i zrzeszało bardzo wielu Polaków. Po rewolucji 1905 roku powstało tu stowarzyszenie kulturalno-oświatowe „Dom Polski”, a przy nim duża polska biblioteka wraz z czytelnią. W okresie I wojny światowej działały w Moskwie polskie szkoły i duże gimnazjum. Ukazywały się tu polskie gazety, m.in.: „Głos Polski” 1913-14), „Echo Polskie” (1915-16), „Gazeta Polska” (1915-18). Sowiecki spis ludności z 1926 roku odnalazł w Moskwie ciągle 17 000 Polaków. Już wtedy byli oni poddani intensywnej sowietyzacji. Kościół św. Ludwika był jednak ciągle czynny w okresie sowieckim.


Po upadku Związku Sowieckiego w 1991 roku odrodziło się w Moskwie polskie z charakteru życie narodowe. Dzisiaj w Moskwie działają Kongres Polaków w Rosji i Stowarzyszenie Kulturalne "Dom Polski", w Szkole Średniej nr 112 jest nauczany język polski, a przy ul. Nowaja Basmanskaja 16/31 jest polski kościół pod zarządem arcybiskupa katolickiego Moskwy, Polaka, ks. Tadeusza Kondrusiewicza oraz jest dom zakonny polskich werbistów; o. Jerzy Jagodziński, SVD jest proboszczem Parafii Werbistów.


Leżące niedaleko Moskwy Borodino, przez które przejeżdżamy w drodze do Mińska, o tyle mnie zainteresowało, że w stoczonej tu zwycięskiej przez Napoleona bitwie z Rosjanami 7 września 1812 roku brał udział 5 korpus ks. Józefa Poniatowskiego.


Jak daleko na wschód w kierunku Moskwy sięgała Polska i Litwa? Stwierdziłem, że bardzo daleko bo aż na wschód od Wiaźmy, czyli mniej więcej w połowie drogi między Moskwą a Smoleńskiem, a więc zaledwie 120 czy 150 km od Moskwy. Wiaźma należała do złączonej z Polską Litwy do 1494 roku. Nie było to duże miasto, ale może dlatego, że leżało na drodze z „polskiej” Białorusi do Moskwy, w XIX w. osiedliło się tu trochę Polaków, którym pozwolono nawet na zbudowanie kościoła katolickiego.


Smoleńsk interesował mnie tym, że w latach 1404-1514 i 1611-54 należał do Rzeczypospolitej, że zdobyły go na Moskalach wojska polskie w 1611 roku po 20-miesięcznym oblężeniu i obroniły w czasie oblężenia przez Rosjan w latach 1632-34, że w XVII w. polski wówczas Smoleńsk został stolicą województwa smoleńskiego i polskiego katolickiego biskupstwa smoleńskiego (istniejącego do 1798 r.). Polska parafia katolicka p.w. Niepokalanego Poczęcia NMP istniała tu do czasów sowieckich. I wreszcie przez to, że tutaj mój dziadek ze strony ojca odbywał służbę w wojsku rosyjskim.


Nie myślałem, że po ciemnej nocy sowieckiej odrodzi się jak Feniks z popiołów polskie życie narodowe w Smoleńsku. Dzisiaj działa tu Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe Polaków Obwodu Smoleńskiego "Dom Polski", które ma swój Dom Polski i jest czynna ponownie parafia rzymskokatolicka Niepokalanego Poczęcia NMP, przy której działa Polska Biblioteka Parafialna.


Pierwszym miastem po białoruskiej stronie granicy przez które przejeżdżamy jest Orsza. Było to bardzo znane miasto w Rzeczypospolitej. Pułkownik wojsk polskich Samuel Kmicic, pierwowzór bohatera „Potopu” Henryka Sienkiewicza, był chorążym orszańskim. Tutaj 8 września 1514 roku wojska polsko-litewskie pod wodzą K. Ostrogskiego zadały głośną klęskę armii moskiewskiej. Bitwa pod Orszą jest tematem dużego obrazu namalowanego po 1514 roku przez artystę z kręgu L. Cranacha st. (Muzeum Narodowe w Warszawie), niezwykle dokładnie odtwarzającego poszczególne fazy bitwy. Z kolei 7 lutego 1564 roku zadał tu klęskę wojskom moskiewskim M. Radziwiłł Rudy. W 1654 roku pobił tu Moskali Janusz Radziwiłł. W 1620 roku król Zygmunt III nadał Orszy prawo magdeburskie. Był to znany ośrodek polskości na ziemiach białoruskich. Były tu polskie kościoły i klasztory: jezuitów wraz z kolegium (1612, istniało do 1822), bernardynów (1636), dominikanów (1650), franciszkanów (1680), trynitarzy (1714), misjonarzy (XVIII w.), benedyktynek (XVII w.) i mariawitek (XVIII w.). Wszystkie klasztory i kościoły zostały zamknięte przez władze carskie w XIX w. Po 1863 roku katolikom pozostawiono tylko jeden kościśł parafianmy – murowany kościół podominikański św. Józefa Oblubieńca z 1819 roku, w którym były do rewolucji bolszewickiej dwa obrazy Smuglewicza; w 1880 r. parafia liczyła 2082 wiernych.


Przed Mińskiem był jeszcze Borysów nad Berezyną – jeszcze jedeno miasto białoruskie związane historią z Polską i Polakami. Już w 1642 roku wzniesiono tu pierwszy kościół katolicki. W 1880 roku tutejsza parafia katolicka Wniebowzięcia NMP miała 3635 wiernych, a do dekanatu borysowskiego należało 11 parafii z ogólną liczbą 20 560 katolików. Byli tu królowie polscy Zygmunt I w 1514 roku (dokonał przeglądu wojska) i Zygmunt III w 1635 roku, obaj ciągnący z wojskiem do Smoleńska. W 1660 roku okupowany przez Moskali Borysów oblegał Stefan Czarniecki, a w 1812 roku, podczas wojny francusko-rosyjskiej Borysów przeszedł do historii z powodu przeprawy wojska francuskiego przez Berezynę. 21 listopada 1812 roku miała tu miejsce bitwa o przeprawę na tej rzece, w której brały udział wojska polskie pod wodzą gen. Henryka Dąbrowskiego, niestety przegranej mimo pełnej poświęcenia walki. Jednakże dzięki zręcznemu manewrowi oraz odkryciu przez Polaków brodu pod Studzianką i budową mostu Napoleon przeprawił jednak resztki swojej armii na drugą stronę rzeki. Była to zasługa saperów gen. Dąbrowskiego i kpt. Prądzynskiego. Do bitwy nad Berezyną doszło ponownie już w końcowej fazie przeprawy przez mosty. Dywizja Dąbrowskiego znowu osłaniała uchodzące na drugą stronę rzeki wojska. 28 listopada doszło do całodziennej bitwy z korpusami Wittgensteina i Cziczagowa. Polacy walczyli bohatersko. Drugi pułk piechoty polskiej wraz z „młodą gwardią” francuską asekurował artylerię i amunicję. Bohaterstwo Polaków i tragedię przeprawy berezyńskiej pokazali znani malarze polscy Wojskiech Kossak i Julian Fałat na wielkiej panoramie „Przejście przez Berezynę” (1895-96). Życie polskiej ludności nad Berezyną na pocz. XX w. utrwalił pochodzący z tych stron prozaik Florian Czarnyszewicz (1895-1964) w 3-tomowej powieści „Nadberezyńcy” (Buenos Aires 1942, Toronto 1976, pierwsze wydanie krajowe Warszawa 1991).


Polaków w Orszy, Borysowie i nad Berezyną zdziesiątkował fizyczny terror stalinowski, wielu innych wywieziono w głąb Związku Sowieckiego. Polskość, już jednak w dużo skromniejszej dawce odrodziła się po upadku Związku Sowieckiego w 1991 roku i powstaniu państwa białoruskiego. W Orszy powstał Rejonowy Oddział Związku Polaków na Białorusi, a w Borysowie także Rejonowy Oddział Związku Polaków na Białorusi oraz Dziecięcy Zespół Pieśni i Tańca "Słoneczko"; w obu miastach odrodziły się parafie katolickie.


Przyjeżdżamy do stolicy Białorusi Mińska. Polski Mińsk, a ma on bogate dzieje, żył zawsze aż do I wojny światowej w cieniu stosunkowo niedalekiego polskiego Wilna. Jednak i to miasto było kiedyś bardzo polskie, o czym pisał Michał K. Pawlikowski we wspomnieniach „Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego” (Londyn 1959). Pisze on m.in., że przekonanie o tym, że Mińsk był najbardziej zruszczonym miastem na ziemiach litewsko-białoruskich jest daleka od prawdy. Za carskich czasów i aż do 1920 roku prezydentami miasta byli wyłącznie Polacy! Ludność przedmieść Lachówka Górna i Dolna, Komarówka, Uborki lub Trojecka Góra mówiła wyłącznie po polsku. A kiedy w 1919 roku miasto zajęły wojska polskie „wszyscy Żydzi – starzy i młodzi – zaczęli zupełnie poprawnie wysławiać się po polsku... Czyżby nauczyli się polskiego w ciągu 24 godzin?” Jeszcze w 1914 roku były tu 4 kościoły polskie, a po 1917 roku polski teatr, polskie szkoły, ukazywały się gazety polskie, m.in. „Dziennik Miński”; miasto było katolicką stolicą biskupią, a biskupami zawsze byli i są Polacy.


W dzisiejszym Mińsku mieszka ok. 40 000 Polaków. Działają tu: Obwodowy Oddział Związku Polaków na Białorusi im. St. Moniuszki i Rejonowy Oddział Związku Polaków na Białorusi, Polskie Stowarzyszenie Kulturalno Oświatowe "Polonia", Instytut Polski, Polskie Towarzystwo Naukowe, Stowarzyszenie Lekarzy Polskiego Pochodzenia, Szkoła Polska przy Ambasadzie RP w Mińsku, 1 Drużyna Harcerska w Mińsku, Polski Zespół Pieśni i Tańca "Skowronki", Dziecięco młodzieżowy zespół "Tęcza", Dziecięcy Zespół "Mińskie Kukułeczki", Chór Piosenki Polskiej "Czerwone Maki" przy Oddziale ZPB w Mińsku, chór studentów polskich. Mińsk jest siedzibą katolickiego administratora apostolskiego Białorusi, prymasa Białorusi ks. kard. Kazimierza Świątka, wielkiego Polaka zakochanego w Białorusi, przewodniczącego Konferencji Episkopatu Białorusi. O polonikach wileńskich można by było napisać całą książkę. Starczy powiedzieć, że prawie wszystko co było w Wilnie w 1939 roku było polskie lub miało polskie korzenie lub związki z polskością. Po 1945 roku wiele z tych poloników zniszczono i nadal się niszczy. Pomimo tego nawet katedra wieleńska, tak bardzo związana z Polakami, chociaż od 1990 roku jest oficjalnie Litewską Świątynią Narodową i dlatego nie wolno w niej było odprawić nawet mszy polskiej po zgonie papieża Jana Pawła II (!), jest pod wezwaniem św. Stanisława Biskupa – patrona Polski, a na górze jej fasady są rzeźby św. Stanisława i św. Kazimierza, a w jej wnętrzu, chociaż usunięto wszystkie inne liczne polonika, jest Kaplica św. Kazimierza z trumną z Jego – królewicza polskiego - szczątkami i z rzeźbami królów polskich oraz Kaplica Królewska ze szczątkami kilku przedstawicieli dynastii jagiellońskiej i Kaplica Częstochowska.


Oczywoście oficjalny litewski przewodnik po mieście pomija milczeniem wszystkie mijane po drodze polonika. Nie zauważa pięknego wewnątrz i jedynego dziś całkowicie polskiego kościoła św. Ducha, nie mówi nawet czyj to pomnik (Adama Mickiewicza) stoi przy przepięknym kościele św. Anny jak stoimy przy nim. Jednak te polonika same rzucają się w oczy przybywającym do Wilna Polakom, jak np. właśnie pomnik Mickiewicza, Muzeum Mickiewicza czy tablice na domach w języku polskim informujące, że tu mieszkał Juliusz Słowacki, Władysław Syrokomla czy Ferdynand Ruszczyc. Nawet dziedzińce w starych zabudowaniach uniwersytetu: Skargi i Sarbiewskiego, chociaż ze zlitwinizowanymi dziś ich nazwiskami, mówią same za siebie.


Chyba w każdym z ponad 20 starych kościołów wileńskich są liczne polonika, widziałem ich wiele np. w kościele akademickim św. Jana, w zdewastowanm niemiłosiernie kościele Bernardynów czy przepięknym kościele św. Piotra i Pawła na Antokolu. Na czoło wysuwa się jednak swoją polskością Ostra Brama do tego stopnia, że nawet litewski przewodnik turystyczny mówi nam, że MB Ostrobramską czczą najbardziej Polacy. Kaplica Ostrobramska jest wyłożona wotami, których jest aż 8000 – w zdecydowanej większości polskich. Na uwagę zasługuje wotywo-srebrna plakietka znajdująca się na filarze, a ofiarowana przez marsz. Józefa Piłsudskiego z napisem: „Matko, dziękuję Ci za Wilno”. Natomiast jak się jest na starych cmentarzach wileńskich to człowiek ma wrażenie, że jest po prostu na cmentarzu w Polsce.


W Wilnie, w którym według spisu ludności w 2001 roku mieszkło ciągle 104 446 Polaków jest tyle polskich organizacji, stowarzyszeń, instytutów, szkół i różnych placówek naukowych i kulturalnych, że nie sposób tu je wszystkie wymienić.


Byłem także w Trokach i w tamtejszym zamku na wyspie, w którym jest muzeum. Jest w nim wiele poloników, szczególnie z okresu międzywojennego. Jest m.in. dużo mniejsza kopia obrazu Jana Matejki „Grunwald”. Przewodnik turystyczny informuje turystów, że do zwycięstwa w bitwie pod Grunwaldem przyczyniły się głównie oddziały litewskie, z czym nie zgadzają się jednak historycy wojskowości.


W Poniewieżu na Żmudzi przed kościołem św. Piotra i Pawła, w którym do XX w. w liturgii używano także języka polskiego, stoi Pomnik Powstańców 1863 roku. Jednak napis w języku litewskim nie tłumaczy co to było za powstanie i oczywiście nie mówi, że jego celem było wyzwolenie Polski i zbratanej z nią Litwy spod zaboru rosyjskiego. Poniewież i Szawle, które także zwiedzamy, były do 1940 roku sporymi ośrodkami polskości. Dzisiaj oba ośrodki nie istnieją. Polacy pozbawieni w okresie sowieckim polskich organizacji, szkół, a nawet księży polskich i prześladowani przez samo bycie Polakami ulegli asymilacji. Chociaż spis ludnożci przeprowadzony w 2001 eoku wykazał jeszcze 348 Polaków w Poniewieżu i 309 w Szawlach.


W drodze do stolicy Łotwy Rygi przejeżdżamy przez Jelgavę, znaną w naszej historii jako Mitawę. W latach 1561-1795 była to stolica księstwa kurlandzkiego, które było lennem Rzeczypospolitej. Tu zawsze byli Polacy. Spis rosyjski z 1863 toku wykazał tu 305 Polaków, potem było ich tu dużo więcej. Skupiali się przy kościele katolickim św. Jerzego, wzniesionym jeszcze za czasów polskich – w 1634 roku. Obecnie działa tu oddział Związku Polaków na Łotwie i Polska Szkoła Początkowa.


W Rydzie, należącej do Polski w latach 1561-1621, udało mi się zobyczyć kilka poloników: polski kościół Matki Boskiej Bolesnej w centrum miasta z polskimi pamiątkami; zamek, który był niegdyś rezydencją polskich namiestników królewskich, m.in. Jana Hieronima Chodkiewicza czy kard. Jerzego Radziwiłła; katedrę ewangelicką, w której znajdują się: sarkofag ostatniego arcybiskupa ryskiego Wilhelma, margrabiego brandenburskiego a ciotecznego brata króla polskiego Zygmunta Augusta oraz nagrobek wodza szwedzkiego Lindersona, który wystawił mu hetman Jan Karol Chodkiewicz i pomnik nagrobny Kaspra Tyzenhauza, rotmistrza oraz podkomorzego króla polskiego Zygmunta III i jego małżonki z domu Effern w Kaplicy Tyzenhauzowskiej; Politechnikę, którą ukończyło wiele setek Polaków, w tym prezydent Polski Ignacy Mościcki i na której działały znane polskie korporacje studenckie Arkonia i Walencya; oraz przepiękny gotycki Dom Czarnogłowych z dużym popiersiem króla polskiego Stefana Batorego na froncie (na pamiątkę jego triumfalnego wjazdu do Rygi w 1582 roku), w którym 18 marca 1921 został podpisany traktat (tzw. traktat ryski) między Polską a Rosją Sowiecką i Ukrainą, ustalający wschodnią granicę Polski (Polsce przypadła Wileńszczyzna, Nowogródczyzna, Polesie i Wołyń).


Od XIX w. Ryga była dużym ośrodkiem polonijnym. W 1897 roku mieszkało tu według danych rosyjskich 15 000, a w 1913 roku już i aż 47 000 Polaków. Jeszcze przed II wojną światową było tu 16 000 Polaków, a i dzisiaj jest ich ładnych kilka tysięcy. W przedwojennej Rydze bujnie kwitło życie polskie. Grywał tu nawet stały teatr polski, stojący na wysokim poziomie. Ukazywał się tygodnik „Nasze Życie”. Dzisiaj działa tu Związek Polaków na Łotwie, Stowarzyszenie "Inflanty", Liga Polskich Kobiet na Łotwie, Zwiazek Młodzieży Polskiej na Łotwie, Klub Kultury "Polonez", Towarzystwo Dobroczynnosci na Łotwie, Drużyny Skautowe na Łotwie, 36 Polska Drużyna Harcerstwa (męska), 48 Polska Drużyna Harcerstwa (żeńska), Ryska Polska Szkoła Podstawowa /dawniej Polska Szkoła Podstawowa w Rydze/, Średnia Ogólnokształcąca Szkoła Polska w Rydze im. Ity Kozakiewicz, ukazują się pisma polskie: "Dzwon", dwumiesięcznik "Polak na Łotwie" i czasopismo społeczno-kulturalne "Echo Rygi". Polskim kościołem jest Parafia Rzymsko-Katolicka p.w. Matki Boskiej Bolesnej w Rydze przy ul. Niegales.


Koło Rygi mijamy miejscowość zwaną z łotewska Salaspils. Ale ten kto zna historię Polski wie, że to po „naszemu” Kircholm, gdzie 27 września 1605 roku, a więc dokładnie 400 lat temu, wojska polskie pod dowództwem hetmana Jana Karola Chodkiewicza odniosły wielkie brawurowe zwycięstwo nad wojskami szewdzkimi pod wodzą króla Karola IX. 4000 żołnierzy polskich pobiło sromotnie 11 000 Szwedów. Naszych zginęło stu kilkudziesięciu. Wrogów - 6 tysięcy. Stracili wszystkie działa i chorągwie. Z wyższych dowódców ocalał tylko sam król, który - poraniony - zdołał uciec na okręt. O niebywałym zwycięstwie mówiono na wszystkich dworach Europy. Maciej Rosolak w „Rzeczpospolitej” („Kircholm - uskrzydlona szarża” 27.9.2005) jakże słusznie napisał: „Dużo słyszeliśmy i czytaliśmy, zwłaszcza za PRL, o naszych przegranych wojnach, o siedemnastowiecznym zmierzchu Rzeczypospolitej. Może właśnie jest czas, aby przypominać, że niekiedy bywaliśmy jednak górą”.


No i na koniec Estonia, właściwie południowa jej część, z Parnawą i Dorpatem (Tartu), która w XVI-XVII wieku należała do Polski. Były tu wówczas województwa parnawskie i dorpackie, a także od 1583 roku polska katolicka diecezja wendeńska, która w 1621 roku została włączona do metropolii gnieźnieńskiej. To także teren wielu bitew podczas wojen polsko-szewdzkich w latach 1600-1625. Tutaj hetman Jan Karol Chodkiewicz np. w 1603 roku odzyskał Dorpat, w 1604 roku gromi przeważające siły szwedzkie pod Białym Kamieniem, a w 1609 roku zdobywa Parnawę. W Dorpacie w 1583 roku polscy jezuici założyli kolegium, które Szwedzi w 1632 roku przemianowali na uniwersytet. W 2. poł. XIX w. i do 1914 roku, z braku uniwersytetu polskiego w Królestwie Polskim, na uniwersytecie tym studiowało setki Polaków, włącznie z moim dziadkiem ze strony ojca. Niektórzy Polacy osiedlili się tu na stałe. Dlatego w 1890 roku powstała tu polska parafia katolicka, a w okresie międzywojennym działał tu oddział Związku Narodowego Polaków w Estonii.


Tak, aż po Parnawę i Dorpat w Estonii sięgała Polska w XVII wieku.


Stolica Estonii Tallin nigdy nie należała do Polski, a w przedrozbiorowej historii Polski zaznaczyła się tylko raz – w 1602 roku pod Tallinem pobił Szwedów hetnam Stanisław Żółkiewski, zdążający na odsiecz twierdzy Biały Kamień (est. Paide). Jednak w mieście należącym do Rosji przed I wojną światową osiedliło się trochę Polaków; w 1867 było ich tu 558. Już w 1842 roku powstała tu polska parafia katolicka. Do 1939 roku działał tu Związek Narodowy Polaków w Estonii i istniała szkoła polska. Polacy mieszkają tu do dziś i spotkałem się z nimi przed kościołem katolickim św. Piotra i Pawła, znajdującym się w centrum miasta, przy uliczce Vene, i w którym odprawiane są polskie msze. Działa tu Związek Polaków w Estonii "Polonia" i Towarzystwo Estonia – Polska. Ukazywały się polskie pisma: „Nasza Polonia” (red. Maryna Bieniasz) i kwartalnik informacyjny Związku Polaków w Estonii „Polonia Estońska” (ted. Tatiana Danielewicz-Muna). Po uzyskaniu ponownie niepodległości przez Estonię w 1991 roku, w Tallinie osiedlili się polscy dominikanie – klasztor św. Katarzyny (o. Jacek Szpeglewski) oraz polskie zakonnice: brygidki i Siostry matki Teresy.


Jednak dla mnie Tallin, a szczególnie kiedy z jego portu wypływałem promem do Helsinek, kojarzy się zawsze z brawurową ucieczką 18 września 1939 roku polskiego okrętu podwodnego „Orzeł”, który 15 września wszedł do tutejszego portu, by wysadzić na ląd chorego dowódcę, i został – z powodu trwającej wojny polsko-niemieckiej – podstępnie internowany, częściowo rozbrojony i pozbawiony map. A mimo to uciekł i 14 października dotarł do Anglii.


........


Podróż moja po pn.-wsch. Europie była nie tylko ciekawa z punktu widzenia krajoznawczego ale także sentymentalna, jako że wiodła również przez ziemie aż kilku państw, które dłużej (nieraz kilkaset lat) lub krócej należały do Rzeczpospolitej Obojga Narodów czy bezpośrednio do Polski, co dało mi możność zobaczenia wielu nieraz bardzo ważnych, a na pewno ciekawych poloników i poznania obecnej sytuacji tymtejszych Polaków.


Marian Kałuski

 

Krzysztof Lubczyński rozmawia z AGNIESZKĄ LUBOMIRĄ PIOTROWSKĄ

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z AGNIESZKĄ LUBOMIRĄ PIOTROWSKĄ, tłumaczką literatury rosyjskiej


Od 18 maja do 2 czerwca trwać będzie w Polsce festiwal pod hasłem „Współczesny teatr, dramat i performans z Rosji”. To dobra okazja żeby porozmawiać w ogóle o obecności rosyjskiej literatury w Polsce, a dramaturgii w szczególności. Po 1989 roku nastąpił odwrót od zainteresowania językiem, kulturą rosyjską, odwrót niejako oficjalny. Jak to się stało, że Pani przyjęła postawę na przekór tym tendencjom?


- Trafnie użył Pan zwrotu „na przekór”, bo zrobiłem to na przekór wspomnianym okolicznościom i trochę na przekór ojcu, który był w opozycji i wyłączał mi telewizor, gdy były w nim bajki radzieckie. Poza tym los sprawił, ze moją najlepsza nauczycielka licealną była nauczycielka języka rosyjskiego. Dobrze mi się uczyło tego języka, przyswajałam go z łatwością. Poszłam więc na filologię rosyjską, bez zdawania egzaminu, dzięki udziałowi w olimpiadzie literatury i języka rosyjskiego. Na studiach szczególnie pasjonowało mnie porównywanie oryginału i tłumaczenia. W któreś wakacje przeczytałam pod tym kątem całego Czechowa. Na piątym roku studiów czułam już, że chce się zająć tłumaczeniami. I przełożyłam swój pierwszy tekst, esej Vladimira Nabokova o Rewolucji Październikowej, który został opublikowany w paryskich zeszytach Literackich.


Na tłumaczeniach jakich tekstów Pani się koncentrowała?


- Na początku na eseistyce i na małej prozie do czasopism literackich. W pewnym momencie redaktor naczelny „Literatury na świecie” Piotr Sommer zaproponował mi funkcję redaktora działu literatur słowiańskich i w tym charakterze, co tez było dobra szkołą przekładu. W pewnym momencie szczególnie zainteresowałam się dramaturgią rosyjską i przetłumaczyłam na zlecenie Teatru Narodowego „Mewę” Czechowa. Natomiast sztuki współczesne wybieram sama.


Często bywa Pani w Rosji?


- Bardzo często. Jeżdżę na wszelkie festiwale teatralne i dramaturgiczne. Znam praktycznie wszystkich żyjących autorów, których tłumaczyłam.


Pod jakim kątem wybiera Pani teksty do tłumaczenia?


- Pierwszym kryterium jest to, czy tekst mi odpowiada. Drugim, czy znajdzie się w Polsce teatr, który daną sztukę wystawi. Z kilkoma tekstami nie trafiłam i od kilku lat czekają na zainteresowanie, jeden już nawet po sześciu latach znalazł je.


Których współczesnych dramaturgów rosyjskich uważa Pani za najciekawszych?


- Jest bardzo wielu wybitnie utalentowanych, bo kraj jest ogromny i dzieje się dużo oraz dwóch geniuszy: Iwan Wyrypajew i Priaszko. Wyrypajew pisze teksty poza epoką, poza wszelkimi nurtami, idzie swoją własna, indywidualną droga.  Myślę, że wytycza nowe szlaki  dramaturgii nie tylko rosyjskiej, ale też światowej. Jego teksty mają niezwykła formę i treść oraz piękne przesłanie. Są genialne w warstwie językowej. Każda jego kolejna sztuka, to krok na drodze rozwoju indywidualnego Wyrypajewa.


To elitarny dramaturg?


- Wbrew pozorom nie. Jego geniusz polega też na tym, że nie pisze dla wąskiego grona odbiorców, że pisze przystępnie, atrakcyjnie, magicznie o niezwykle trudnych sprawach.


Czym odznacza się współczesny teatr rosyjski?


- Jest mocno osadzony w tradycji, literacki, gdzie słowo jest na pierwszym miejscu, co generuje inny typ aktorstwa niż w Polsce.


Jakie jest Pani podejście do roli przekładu? Czy ma on polegać na literalnym, filologicznym oddaniu, odwzorowaniu obcego tekstu, niejako w skali jeden do jednego, czy też na nadaniu mu nowej formy, własnego widzenia, szukaniu istoty utworu na własny sposób?


- Przekład literacki jest pisaniem tekstu na nowo. Iwan Wyrypajew powiedział, że za polski tekst „Iluzji” nie odpowiada, bo jego autorka jestem ja, tłumaczka i że on nie wie, co jest w polskim wariancie. Nie da się uniknąć własnej interpretacji. Oddaję tekst po polsku tak, jak go słyszę po rosyjsku, oddaje tę melodię, którą ja słyszę.  Stawiam także akcenty zgodnie z własnym odczuciem literackim. Bardzo ważne jest zachowanie stylu, melodii tekstu. Nie można więc odkalkować lingwistycznie oryginału, lecz trzeba stworzyć odpowiednia melodię w polszczyźnie, która bardzo różni się od rosyjskiej. Niezwykle ważna, np. przy Czechowie, jest składnia. Pisał on bardzo współczesnym dla dzisiejszych odbiorców językiem. Język rosyjski i język polski inaczej się rozwijały i zmieniały. Czechow w oryginale brzmi bardzo współcześnie, nie archaicznie. W odróżnieniu np. od Gogola, który jest stosunkowo archaiczny z silnie obecnymi u niego warstwami stylu urzędniczego.


Podczas, gdy polskie dramaty z analogicznego okresu brzmią językowo staromodnie…


- Tak. Zasób słownikowy Czechowa jest bardzo współczesny, choć Czechowa zawsze pozna się po specyficznej melodii składni. W przypadku Czechowa moim zadaniem jest więc nadanie mu jedynie współczesnej melodii, choć nie mogę nadmiernie uwspółcześniać.


Zatrzymajmy się przy Wyrypajewie. Co oznacza tytuł „Iluzje” poza powszechnie rozumieniem tego słowa?


- Można ten tytuł odczytywać dosłownie i metaforycznie. Iluzjami żyjemy, tworzymy je, karmimy się nimi, używamy ich dla codziennej wygody.


Jakie jest odniesienie Wyrypajewa do tradycji literatury, dramatu rosyjskiego. Czy on ją kontynuuje czy się z nią spiera?


- Wyrypajew odnosi się z szacunkiem do tradycji, ale on nie musi walczyć z pewnymi archaicznymi stylistykami, bo zasób słownikowy w języku rosyjskim nie bardzo się zmienił od czasów Czechowa. Wyrypajew może więc poruszać się w ogromnym zasobie leksykalnyn klasyki rosyjskiej, bawić się jej melodią, style. Jego teksty są niezwykle śpiewne, rytmiczne, pełne miłości do języka.


Skąd ta trwałość leksykalna języka rosyjskiego w porównaniu z bardzo odmienioną, wielokrotnie „przemieloną” polszczyzną?


- Być może to wynik częstych w Polsce niż w Rosji przełomów, przeskoków, licznych wpływów zewnętrznych. Poza tym XIX wiek przyniósł Rosji wielkich, genialnych pisarzy jak Lew Tołstoj, Dostojewski, Czechow, Gogol i to być może ich piętno uchroniło język rosyjski przed dużymi zmianami.


Cechą literatury rosyjskiej jest skłonność, przeciwnie niż w Polsce, do podejmowania wielkich, fundamentalnych tematów ludzkiego losu, nadal jest w niej „razgawor” na podstawowe tematy. Skąd się bierze ta wytrwałość stawianiu podstawowych pytań?


- Myślę, że z zachowanej ciągłości kulturowej, literackiej. Rosjanie dobrze znają swoją literaturę, mają bardzo dobra edukację humanistyczną w szkołach, są oczytani. W szkole utrzymywana jest tradycja uczenia się na pamięć swoich klasyków. Nawet więc gdyby chcieli przełamać swoją tradycją, to i tak ona w nich zostanie. Mają z mim prowadzić międzyepokowy dialog.


Bardzo ważnym dla Pani współczesnym prozaikiem jest Sorokin, którego tez Pani tłumaczyła? To nadal ważny dla Pani autor?


- Tak, ważny też dla czytelników rosyjskich. Był odkryciem w czasach radzieckich, prowadził literacka grę ze stereotypami, z językiem epoki. Jest tez autor bardzo polityczny. Jego „Cień oprycznika” i „Cukrowy Kreml” były niestety proroczymi książkami. Sorokin niepokoił się o Rosję, czuł, że nie uwolniła się ona od dziedzictwa Iwana Groźnego, że historia Rosji toczy się kołem, mieli i powraca, że ten kraj nie może wyskoczyć z tej koleiny i pójść nowa drogą.


Który z wielkich pisarzy rosyjskich jest Pani najbliższy?


- Jednak Czechow, nad którym długo pracuję, zmagam się z nim, poznaję, ulegam zaskoczeniom, diagnozom człowieka. Najbardziej zaskakujące jest to, że człowiek się nie zmienia, że ciągle posługujemy się frazami wypowiadanymi przez postacie Czechowa.


Ostatnio pojawiły się nowe tłumaczenia wielkiej przy rosyjskiej, np. nowy przekład „Zbrodni i kary”. Warto na nowo tłumaczyć takie wielkie i obszerne powieści? Np. „Wojnę i pokój”?


- Nie wiem, czy akurat „Wojnę i pokój”, ale co kilka pokoleń warto na nowo przetłumaczyć najważniejsze dzieła, bo zmienia się język i nasza interpretacja tekstów, rytm świata i stare tłumaczenia utrudniają Kontakt z wielkim dziełem, które w oryginale ciągle brzmi nowocześnie.


Dziękuję za rozmowę.

 

Agnieszka Lubomira Piotrowska - tłumaczka literatury rosyjskiej, znawczyni  teatru i kultury rosyjskiej. Ukończyła filologię rosyjską na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała jako redaktor od literatur słowiańskich w „Literaturze na świecie”. Nie tylko tłumaczy, ale sama jeździ po Rosji i szuka autorów oraz tekstów. Wystawione zostało ponad 20 przełożonych przez nią sztuk, m.in. „Dzień Walentego”, Iluzje” i „UFO. Kontakt” Iwana Wyrypajewa, „Biedronki wracają na ziemię” Wasilija Sigariewa, „Sztuka bez tytułu” i „Mewa” Antoniego Czechowa oraz „Rewizor” Mikołaja Gogola. Dokonała także przekładu kilku książek Władimira Sorokina (m.in. „Lód”, „Dzień oprycznika” i „Cukrowy Kreml”). Jest m.in. także od kilku lat kuratorką części rosyjskiej Konfrontacji Teatralnych w Lublinie.


Iwona Hardej, Małgorzata Strękowska-Zaremba -Literatura dla młodych cz. 4

$
0
0

Iwona Hardej, Małgorzata Strękowska-Zaremba


Literatura dla młodych cz. 4

Radość z urodzaju, czyli o przekładach dla dzieci


NikiforJest dobrze, a nawet za dobrze. To „za” dotyczy takiej mnogości książek tłumaczonych z angielskiego, szwedzkiego, niderlandzkiego, niemieckiego, francuskiego, włoskiego czy fińskiego, że paradoksalnie trudno te książki wypromować na coś więcej niż tylko dwu- czy trzytygodniowe wydarzenie. Siłą rzeczy jest wiele tytułów, które nikną, nie przebijając się przez setki innych. Wyjątkiem są serie, ale one rządzą się nieco innymi prawami.

Kryminał czy literatura obyczajowa, przygodowa, fantasy, romans (a raczej romansik) – mamy wszystko. Trochę brakuje fantastyki naukowej (myślimy tu oczywiście o prozie dla dzieci końca szkoły podstawowej i gimnazjalistów, bo już licealiści mogą sięgnąć po książki dla dorosłych, więc mają z czego wybierać). Pojawiają się i znikają kolejne mody, starannie śledzone przez wydawców i błyskawicznie na nasz rynek wprowadzane. Była już moda na książki antypedagogiczne, potem moda na literackie i filmowe wcielenia wampirów, obecnie zauważyć można modę na kryminały - książki detektywistyczne, a obok tego popularnością cieszą się publikacje na tzw. trudne tematy, chociaż moda na te książki wywołuje zarówno słowa uznania jak i dezaprobaty. Słusznie, że nasi wydawcy śpieszą się z wydaniem przekładów popularnych w świecie książek – coraz więcej uczniów lepiej czy gorzej, ale czyta po angielsku, mogą się więc zniecierpliwieni odwrócić ku oryginałom lub przekładom na angielski, zamiast czekać na polski przekład. Subtelności językowe im niepotrzebne, a szybko wprowadzane na ekrany filmy oparte na motywach najmodniejszych książek mogą przesłonić, „zagłuszyć” pojawienie się tych książek na rynku księgarskim.

Dla najmłodszych od kilu lat niesłabnącą popularnością cieszą się opowieści o Piaskowym Wilku – nastrojowe, bliskie opowiastkom filozoficznym, doskonale przy tym przetłumaczone z jęz. szwedzkiego przez Agnieszkę Stróżyk. W jednym z nimi szeregu postawiłybyśmy holenderską serię króciutkich opowieści o Julku i Julce Annie Schmidt, zadziorną ZuźkęZołzik Barbary Park (Ameryka). Kontynuacją serii książek obrazkowych o Mamie Mu (Szwecja) są dwa tomy opowiadań o niej i jej przyjacielu – Panu Wronie, co jest znakomitym pomysłem przejścia od książek z niewielką ilością tekstu do tych, które głównie z liter się składają.

Najbardziej chyba znaną zagraniczną serią dla dzieci rozpoczynających czytać samodzielnie są przygody dwójki szwedzkich detektywów – Lassego i Mai. Jej twórcami są Martin Widmark - autor, i  Helena Willis - ilustratorka. Każda książka to nowa zagadka do rozwiązania, częściowo też nowi bohaterowie, choć akcja wszystkich opowieści rozgrywa się w niewielkim miasteczku. Warto zwrócić uwagę na to, że książki te mają większe niż zazwyczaj litery – dla dzieci czytających jeszcze niezbyt płynnie to ogromne ułatwienie, chociaż w fanklubie Widmarka i Willis znajdziemy również pięciolatki czytające razem z rodzicami.

Inna seria, również ze Szwecji, to dzieje chłopca o egzotycznym (i smacznym!) imieniu Tsatsiki, autorstwa Moni Nilsson, a dla dziewczynek seria „Gdybym nie…” IngelinAngerborn. Aby język szwedzki nie zdominował nam tej kategorii, wspomnijmy jeszcze o  przygodach dzieci z nadmorskiego, a raczej wyspiarskiego miasteczka Ammerlo Antonii Michaelis, pozwalające wejść w klimaty zbliżone do bullerbyńskich, i nad nimi unoszący się duch Pippi, tym razem mówiącej po niemiecku, o imieniu Lola – z serii powieści Isabel Abedi. Dołączmy do tego trójkę dzieci i ich tatę z pogodnej fińskiej serii „Tato...” Markusa Majaluoma, oraz Beatrice Masini z jej serią Różowe baletki (cukierkowe okładki kryją świetne opisy życia młodziutkich włoskich uczennic szkoły baletowej, z problemami, rozterkami, niebezpieczeństwami dążenia do przyszłej, niepewnej przecież, kariery), a dla wielbicieli kryminalnych zagadek, którzy już wyrośli z fascynacji Lassem i Mają, Anna Dale z Tajną agentką Dawn, Karen Karbo i jej Minervę Clark czy FBI Sophie de Mullenheim z serii kryminalnej z kotem, wydawanej przez W.A.B. (dziś Grupa Wydawnicza Foksal). A, jest jeszcze Hania Humorek, są bohaterowie Szkoły strachu, jest Najka, bohaterka książek Susanne Fulscher, jest narrator i bohater kolejnych części Dziennika Cwaniaczka, jest urocza i zadziorna Wanda Dagmar Geisler, są okraszone naukowymi teoriami (dodajmy, że podanymi w naprawdę ciekawy sposób) przygody Jerzego, stworzone przez Lucy i Stephena Hawkingów. Inne zagraniczne perełki literackie - już nie serie - to czeskie UcieszkiCieszka Zdenka Svěráka i Noga w nogę ViliamaKlimáčka i DezideraTótha, niemiecki Rico, Oskar i głębocienie Andreasa Steinhöfela czy włoski Migotnik Roberto Piuminiego. Ażeby znaleźć perłą w koronie trzeba by znów wrócić do Szwecji, gdzie czeka UlfStark i jego Mały Asmodeusz (baśń) oraz wspaniałe, radosne, mądre i antywychowawcze (zdaniem przeciwników - dość licznych rodziców i nauczycieli) Magiczne Tenisówki mojego przyjaciela Percy’ego, które nas (mimo, że jesteśmy dorosłe i również będące rodzicami), wprawiły w zachwyt.

Uważni czytelnicy zauważyli zapewne, że mamy tu i znacząco puste miejsce: od lat nie ma przekładów współczesnych książek z języka rosyjskiego i innych języków byłych republik radzieckich (nieliczne przekłady, np. Czarna kura. Baśnie rosyjskie, nie ratują sytuacji), że literatura ta została zamilczania do tego stopnia, iż niewiele chyba osób wie, jakie książki dla dzieci ukazują się na tamtych rynkach, jaki jest ich poziom, czy w jakikolwiek sposób wyróżniają się na tle literatury światowej. 

Pora jednak na podsumowanie. Wszystkie tytuły, które powyżej przytoczyłyśmy, zawierają mniej lub bardziej prawdopodobne historie, które mogłyby się przytrafiać na każdym niemal podwórku, w każdym mieście czy wiosce, w każdej szkole. Ich siłą jest to, że mimo często silnej identyfikacji z danym krajem, jednocześnie bazują na dziecięcych przemyśleniach i problemach. Dzięki temu są chętnie czytane, komentowane – stanowią okazje do poznania kolejnej koleżanki czy zaprzyjaźnienia się z kolejnymi kumplami. Rzadko umoralniają wprost – wszak dziecko swój rozum ma i kiedy, nawet dowcipnie i lekko, opowiedzieć mu, do czego może doprowadzić na przykład niewinne kłamstwo, to wnioski z tego wyciągnie. Dzięki szacunkowi, z jakim autorzy traktują czytelników (wyraźnie dając im odczuć, iż wierzą w ich mądrość i umiejętność wnioskowania), tworzy się nić porozumienia między czytelnikiem a bohaterami książek, autorzy są pozornie niewidoczni, przeźroczyści (spotkałyśmy się z tym, że oburza to niektórych rodziców, bo oni z kolei utożsamiają się z nie zawsze będącymi wzorem rodzicami z książek…), dwa światy przenikają się i są sobie potrzebne. Po kolejne książki sięga się jak po telefon komórkowy czy tablet ze skajpowym kontem, by pogadać z kolegami o tym, co było w szkole, na placu zabaw na wycieczce lub za zamkniętymi drzwiami mieszkania.

Na tym skończymy – o prozie dla nastoletniego czytelnika, modach nią kierujących, dobrych i jeszcze lepszych autorach oraz o książkach na tematy trudne – w następnych odcinkach. 


Marta Fox - ZA BARDZO, czyli o "Niekochanej" Adolfa Rudnickiego

$
0
0

Marta   Fox

ZA BARDZO, czyli o "Niekochanej" Adolfa Rudnickiego

 

 


            „Bankructwo człowieka nigdzie nie jest tak gruntowne jak w miłości” - mówi Adolf Rudnicki w „Niekochanej”, książce, która ukazała się po raz pierwszy ponad 70 lat temu. Kto z młodych ją czytał? Kto ze starszego pokolenia ją pamięta? Kto pamięta film Janusza Nasfetera, zrealizowany bodajże w 1965 roku? Jestem pewna, że jeżeli ktoś raz wszedł w „Niekochaną”, to nie znajdzie już drzwi, którymi mógłby wyjść i zapomnieć o niej na zawsze. Na szczęście, są takie teksty w literaturze, które tkwią jak drzazga za paznokciem i jeśli nawet się jej pozbędziemy, to zapamiętamy ten nieznośny ból.

 

            Bohaterami „Niekochanej” są piękni dwudziestoletni, Noemi i Kamil. Kiedy ich poznajemy, mają już za sobą „czas szczęśliwości” i odkrywają okrutną dla siebie prawdę: ich miłość nie stała się Wielką, nie odnaleźli się w niej. Jest im ze sobą źle, ale ciągle się łudzą, że można zapobiec tragedii niekochania, więc nie poddają się pokornie. Cierpią, odchodzą, wracają, dręczą się, mimo że uczucia już umarły albo odeszły. Próbują zaprzeczać tej prawdzie, uzależniając się od siebie i popadając, jakbyśmy to dzisiaj modnie powiedzieli w „toksyczny związek”, w którym nie ma ani kawałka miejsca na budowanie. Nie potrafią żyć z sobą, ani bez siebie. Są zagubieni, słabi, bezwolni, bezradni.  Kto zawinił? –  od lat zadaję sobie to samo pytanie.

            Ona pracuje w biurze, on „coś tam studiuje” i tylko pod tym warunkiem ojciec Kamila, nie sprzyjający związkowi z Noemi, przysyła mu pieniądze. Kamil od dawna wie, że nic już do Noemi nie czuje. „Ta kobieta przesłania mi świat”, a poza tym jest „za mało wspaniała dla mnie” –  mówi – i od tej pory się buntuje. Świat dla Noemi jest Kamilem. Ona się nie buntuje, zawsze czeka, zadręczając się myślami, czy aby zrobiła wszystko, by on mógł znów powrócić. Woli udrękę z nim, niż bez niego. W Kamilu jest ciągła, wewnętrzna złość do wszystkiego i wszystkich, jest romantyczny „jaskółczy niepokój” i brak życiowego celu. Niezgoda na rzeczywistość i siebie zżera go, więc buntuje się absurdalnie, a swój bunt kieruje przeciwko osobie najbliższej, bo ona zawsze jest obok, jeśli tylko on się zgodzi. Dlaczego więc Kamil trwa przy Noemi? – zastanawiam się ciągle od nowa?. Dlaczego ucieka i powraca? Jaki wewnętrzny przymus każe mu to czynić? Obietnica? Odpowiedzialność? Czy też marzenia, które snuli jeszcze w „czasach szczęśliwych” i wiara w to, że powinny stać się ciałem?

       Kamil cierpi, bo już nie kocha, a cierpiąc, nie czuje się włączony w świat,  bo cierpienie trzyma go poza kręgiem świata. Czy rzeczywiście Noemi oderwała go od ludzi? Czy rzeczywiście chciała go mieć tylko dla siebie? Czy świat zawinił, czy oni sami? Czy marzenia ich przerosły? Najprościej byłoby winę zrzucić na tak zwane okoliczności zewnętrzne, ale przecież problem tkwi tak naprawdę w nich samych. Miłość, w której kochankowie się zatracają, a nie odnajdują, miłość, która poraża aż tak, że człowiek staje się wobec niej bezbronny, jest chora, jest skazana na klęskę.

            Przyznaję: jako kobieta szukałam zawsze winy w Kamilu. Nie potrafił stanąć na wysokości uczucia Noemi – tłumaczyłam sobie. Jest niedojrzały – powtarzałam, sam nie wie, czego chce. Po latach widzę, że i Noemi nie jest bez „winy”. Kochała bardzo. To prawda. Kochała bardziej, bo zawsze ktoś kocha bardziej.

       Teraz widzę, że Noemi należała do tych licznych kobiet, które psychologowie współcześni określają, jako „kochające za bardzo”. Nie winię jej tak naprawdę ani trochę, raczej z nią współodczuwam.  Umykają mi tak zwane warunki zewnętrzne, niesprzyjające wielkim uczuciom, ponieważ zawsze są jakieś warunki zewnętrzne, bez względu na to, w jak nędznych czasach żyjemy. Problem tkwi w naszych głowach. To wszystko. Jesteśmy ciągle niewolnikami tego, czego sobie nie uświadamiamy. Być może „życie jest bankietem – jak mówi Anthony de Mello – a tragedią świata jest to, że większość umiera na nim z głodu”.

       Chyba musi istnieć jakiś lepszy sposób na życie niż uzależnianie się od innych. Ufamy przede wszystkim  swoim sądom na temat ukochanej osoby. I tak trudno nam się przyznać, że ten sąd był nieprawdziwy, wydumany, wyobrażony na podobieństwo własne. Wolimy powiedzieć: – Jak mogłeś mi sprawić taki zawód?

             Poświęcenie jest ślepe, przywiązanie jest ślepe, pożądanie jest ślepe, ale prawdziwa miłość taka być nie powinna. Teoretycznie wiem o tym doskonale, innym potrafię udzielić dobrych rad i nijak nie potrafię ich zastosować w praktyce, czego innym bynajmniej nie życzę. Dlatego, być może, „Niekochana” jest dla mnie absolutnie niepowtarzalnym dziełem literackim, które każdemu wrażliwemu człowiekowi chciałabym polecić do przeczytania.

            Adolf Rudnicki, pisarz dzisiaj niedoceniany i zapomniany, brzmi niebywale współcześnie.  Jego utwory zawsze głęboko wnikają w psychikę człowieka, choćby „Pałeczka”, analizująca przypadek obsesyjnych powikłań uczuciowo-erotycznych, cierpień, niespełnień, lęku przed samotnością. Wiem, że czasy dzisiejsze nie sprzyjają tego typu refleksji, ale przecież warto się zatrzymać na chwilę, porzucić iluzję, by osiągnąć stan, w którym widzi się rzeczy takimi, jakimi są naprawdę. Nie życzę bowiem ani wrogowi, ani sobie, ani nikomu znalezienia się w sytuacji Kamila i Noemi. Pułapka – to nie jest sposób na życie.

 


Marta  Fox



ADOLF  RUDNICKI

 

            Jego twórczość łączy elementy fikcji literackiej, reportażowej  obserwacji i pamiętnikarskiego zapisu osobistych wyznań i refleksji. Jest subiektywną i impresyjną kroniką rozmyślań i spostrzeżeń, utrwalających atmosferę intelektualno-artystyczną współczesności, ewolucję stylu życia, postaw ideowych i moralnych, poglądów na sztukę i miejsce artysty w społeczeństwie. Dużo miejsca w twórczości Rudnickiego zajmują utwory wyrosłe z doświadczeń wojenno-okupacyjnych. Losy swoich bohaterów ujmował Rudnicki w kategoriach tragicznego przeznaczenia i heroizmu.

            Adolf Rudnicki urodził się w 1912 ( lub w 1909) roku w Warszawie. Debiutował w 1932 roku. Uczestniczył w wojnie obronnej w 1939 roku, po ucieczce z niewoli przebywał we Lwowie. Brał udział w Powstaniu Warszawskim. W latach 1945-49 przebywał w Łodzi, potem w Warszawie. Od 1971 roku wiele lat spędził w Paryżu. Zmarł w Warszawie w 1990 roku. Opublikował miedzy innymi książki pod tytułami: Lato, Ucieczka z Jasnej Polany, Szczury, Kartka znaleziona pod murem straceń, Piękna sztuka pisania, Narzeczony Beaty, Kupiec łódzki, Wspólne zdjęcie, Pył miłosny, Niebieskie kartki.

Joanna Jagiełło - We Lwowie z moją Kawą z kardamonem

$
0
0

Joanna Jagiełło

We Lwowie z moją Kawą z kardamonem

 

 

   Lwów, miasto, w którym nigdy nie byłam. Witam się z nim pospiesznie. Samolot się spóźnił i ledwo zdążam przebrać się przed spotkaniem w księgarni. Na drzwiach wejściowych kawowe plakaty. „Czy już kupiłaś „Kawę z kardamonem” pyta jasnowłosa pani na plakacie, która przypadkiem jest mną. Nie do końca wierzę w to wszystko. Oprócz ustawionych w księgarni egzemplarzy „Kawy…” moją uwagę zwraca „Ania z Zielonego Wzgórza”, książka do tej pory na Ukrainie nieobecna i też wydana przez moje wydawnictwo - Urbino. Też ma zieloną okładkę i mam głębokie poczucie że moja bohaterka, Linka, i Ania zaprzyjaźniają się. W końcu spędzają razem dużo czasu. 

Czy trzeba tłumaczyć? – pyta widownię Bożena Antoniak, moja tłumaczka. Nie trzeba. Jestem zdziwiona, że czytelnicy rozumieją po polsku, ale i ja szybko zacznę rozumieć po ukraińsku. To język znacznie bardziej podobny do polskiego niż rosyjski. To kameralne spotkanie, ale jest bardzo miło. No i dowiaduję się, że w księgarni książka bardzo dobrze się sprzedaje. To ‘hit sezonu’ Po spotkaniu Bożena prowadzi mnie do kawiarni „Sztuka”. Powoli zaczynam zdawać sobie sprawę, że Lwów kojarzy się nie tylko z lwami, ale też z kawą. Są tu kawiarnie, sklepiki z kawą, manufaktury… Miasto idealne, żeby promować moją książkę. 

Wieczorem oswajam miasto. Zaczynam od wypicia kwasu, kupionego na ulicy ‘z wózka’. Potem podróżuję jak zagubiony wędrowiec bez mapy, tak jak lubię najbardziej. Nie mogę zasnąć. Jutro zaczynają się targi. 

7 Festiwal Książki Dziecięcej i Młodzieżowej we Lwowie będzie kojarzył mi się ze słonikami. Kolorowe słoniki są na koszulkach i na naklejkach. Dzieci zbierają naklejki na specjalnych kartach – kiedy ma się dużo słoników, można dostać nagrodę. A za co można dostać słonika? Na przykład za książkę. „Słonik za kniżku” będę mówić dzieciom. Czy dlatego wydanie ukraińskie „Kawy z kardamonem” schodzi jak świeże bułeczki? Kupują trzynastolatki, ale i dziesięciolatki. I ich mamy. Wszystkie mają piękne imiona: Nastia, Julia, Rosłana, Sałomea. Na początku próbuję wypisywać je cyrylicą, ale przecież po ukraińsku pisze się trochę inaczej niż po rosyjsku. Zaczynam się mylić. Dostają więc autografy po polsku. Na książkach przy każdym rysuję filiżankę kawy. Aromat kardamonu układa się w chmurki, serduszka, kwiatki. To mój specjalny podpis na lwowskich targach. Oprócz książek, podpisy składam na karteluszkach w linie, w kratkę gładkich. Całych grubych zeszytach i świstkach wielkości biletu. Po spotkaniu targowym w auli dzieci wciskają mi te kartki w twarz tak, że nic nie widzę. Autografy daję nawet w toalecie. 

W Pyzatej Chacie wzmacniam się ukraińską solanką, i przeglądam wywiad, który ukazał się dziś w gazecie ‘Dzień”. Na zdjęciu jestem z córkami, każda z nas trzyma po jednej książce – dwie polskie i ukraińskie tłumaczenie. „Nastolatek nie przeczyta książki dlatego, że jakiś krytyk powiedział, że jest coś warta” – taki jest lead-in wywiadu. Podoba mi się, że to zostało wybrane jako motto. Dlatego właśnie lubię pisać dla młodzieży. Jak to mówię – nie ma ściemy – książkę się czyta bo jest fajna, a nie z innych powodów. 

Jedziemy do biblioteki na spotkanie. Po wczorajszym spotkaniu w księgarni spodziewam się równie kameralnej widowni, ale spotyka mnie niespodzianka. Sala jest nabita. Pełno ludzi i wszyscy czekają na mnie. Jeszcze nie wiem, że za chwilę zostanę „Królową kawy”. Po spotkaniu na mojej głowie ląduje złota korona z filiżanką z przyklejonymi ziarenkami. Na spotkaniu poznaję Julkę, która jest wcieleniem Ani z Zielonego Wzgórza, mam też okazję posłuchać, jak niezwykle uzdolniony chłopiec gra specjalnie dla mnie piosenkę na gitarze. Ukraińska gościnność. Człowiek wciąż we Lwowie czuje się wyjątkowy… I znów lądujemy na targach, bo tam ponownie „autograf-sesja”. Takich sesji jest chyba sześć… Promocja, o której każdy chyba marzy. Wieczorem spotkanie dla autorów i wydawców w barze „Dzyga”. To znane, artystyczne miejsce we Lwowie. W sali na dole pełno obrazów, właściwie to już nie żałuję, że nie mogłam się dostać do Lwowskiej Galerii Malarstwa – otwarta jest w takich godzinach, że nigdy mi nie pasuje. Tutaj też mam Sztukę – i to tworzoną przez młodych ukraińskich artystów. 

Sobota zaczyna się wcześnie rano. Dojeżdżamy z Bożeną taksówką na prawie sam szczyt góry Wysoki Zamek. Tam znajduje się budynek lwowskiej telewizji. Mamy swoje dziesięć minut w telewizji śniadaniowej – „Lwów o poranku”… Program idzie na żywo. Pierwszy raz jestem w telewizji, przeżycie i stres. Częstują nas kawą w małych, czerwonych filiżankach. 

A potem powrót na stoisko targowe. I spotkanie w wielkiej auli. Dzieci pytają o wszystko. Po przeczytaniu fragmentu, który dzieje się w barze ‘u chińczyka’ najbardziej interesują się tym, co można tam zjeść. 

Wieczorem robię sobie pieszą wycieczkę na dworzec kolejowy, bo miasto to nie tylko centrum. Jako urodzony podróżnik uwielbiam dworce. Trafiam na tłum ludzi wciskających się do pociągu do Kijowa. Będą jechać całą noc. A w Kijowie niedługo następne targi książki, które będą trwały tam cały tydzień… Aż żałuję że i tam mnie nie będzie. Może kiedyś. 

Niedziela to następne sesje podpisywania, ale i spotkanie w innej bibliotece. Znowu się wzruszam, bo spotkanie jest wspaniale przygotowane. Na regale wystawa ‘kawowa’. Są różne gatunki kawy, czekolada z kawa, kardamon, tygielki do parzenia… A na regale, na kartonie i szarym lnie wypisane nazwy kaw z kawiarni „Aksamit” . czekoladowa prohibicja. Malinowa senność. Orzechowa pokusa… no i oczywiście Miodowa pasja, czyli tytułowa kawa z kardamonem i miodem. Ech, szkoda, że to już ostatni dzień. Wieczorem Anatol, mąż  mojej tłumaczki i szef wydawnictwa zabiera mnie na baraninę. Tak dobrego mięsa nigdy nie jadłam. Znowu: ukraińska gościnność. Na drogę do Polski dostanę od Bożeny i Anatola ukraiński koniak i ‘basturma’ – pikantne suche mięso, które je się do piwa. 

W poniedziałek chodzę po cmentarzu Łyczakowskim i w głowie słyszę różne zadawane na spotkaniach pytania. „Czy z pisania książek można się utrzymać?” – to pytanie przypomina mi, że po tych cudownych pięciu dniach spędzonych na robieniu tego, co kocham, trzeba wracać do Polski i do pracy. I nie będzie to łatwe… Bo ta ukraińska promocja bardzo motywuje do tego, żeby pisać jeszcze więcej i jeszcze lepiej. Bo czytelnicy na to czekają. Na początek dostaną kontynuację „Kawy…” czyli „Czekoladę z chili”. Już na jesieni. Urbino wyda następną książkę z „kawowej serii”. Może znowu przyjadę do Lwowa…


Andrzej Walter - Na tropach Hamleta

$
0
0

Andrzej Walter


Na tropach Hamleta

 

I ciągle widzę ich twarze,
ustawnie w oczy ich patrzę -
ich nie ma – myślę i marzę,
widzę ich w duszy teatrze.

 

Teatr mój widzę ogromny,
wielkie, powietrzne przestrzenie,
ludzie je pełnią i cienie,
ja jestem grze ich przytomny.

 

Stanisław Wyspiański

 

   Nie ma nic bardziej intelektualnie zmysłowego nad tajemniczą i zamkniętą przestrzeń sceny teatralnej, kiedy gasną światła i wytwarza się niesiona słowem więź emocjonalną łączącą aktora z widzem. Tam właśnie, w tej ortodoksyjnej wręcz przestrzeni dokonuje się akt ludzki, który nazwaliśmy sztuką. Tam ożywają owe słowa wyczarowane przez dramaturga w dojmującej atmosferze wnikania w głąb naszego człowieczeństwa i nad nim refleksji. Wreszcie tam mieszają się – jak w życiu – komedia z tragedią, sen z jawą oraz kształt z cieniem. Sztuki plastyczne oraz teatr są z nami od zawsze. Są wentylem bezpieczeństwa naszego czasu i wyrazem ciągłych poszukiwań. Czekamy na Godota, a czekanie to w przestrzeni teatru może stać się sensem i dawać nadzieję. Powołam się tu na słowa mojego literackiego przyjaciela, polskiego dramaturga i poety, Henryka Gały:

 

„Teatr jest czymś tak naturalnym, jak mówienie. Wypowiadane, choćby w myślach, wyobrażenia o sobie i swoim świecie, rzeczywistość ucieleśniona w słowach materializuje magiczność i rytualność naszych marzeń i lęków. Uczestnictwo, współudział, przez naoczność i działanie, czyni nas mieszkańcami, a co najmniej świadkami wspólnej przestrzeni sceny i widowni. To wyjątkowa realność nadawania znaczeń (…)”

 

Gasną światła. Czerń przestrzeni tnie snop światła silnego reflektora. I ciągle widzę ich twarze … twarze aktorów, odtwarzanych postaci, twarze twórców, dramaturgów, poetów czy wszelkie inne twarze sceny, które uchwycone w światło reflektora unoszą moje pochłanianie w inny wymiar. Być albo nie być – oto jest pytanie !

 

   Zawsze czekam na maj, gdyż maj w moim mieście – Gliwicach, oprócz świeżości wiosny przynosi Wielki Teatr. To już dwudziesty czwarty rok uczestnictwa w wyjątkowej gliwickiej imprezie jaką są Gliwickie Spotkania Teatralne, podczas której wszyscy możemy obejrzeć najważniejsze spektakle polskich scen minionego, bądź nawet bieżącego, sezonu. Od 1989 roku spotykamy się regularnie. Wciąż widzę ich twarze, często te same twarze wiernej publiczności oraz – na szczęście – wiele nowych twarzy ludzi, dla których teatr stanowi wytchnienie od pędu życia oraz natchnienie do tegoż życia głębokiego przeżywania – myśląc i czując naprawdę. Wówczas Teatr (mój) widzę ogromny, a święto wznosi okrzyk: chwilo, trwaj wiecznie.

 

   I warto tu przywołać kontekst wydarzeń, motywy działań, a zwłaszcza ludzi, dzięki którym miasto dwudziestoletniego pobytu Tadeusza Różewicza (w latach 1948-1968) przemienia się od blisko ćwierć wieku w przestrzeń sztuki wyrafinowanej i bodaj - najwyższej.  Znamienną i sprawczą tu postacią, bez której nic by się nie wydarzyło jest, a w zasadzie była … Ewa Strzelczyk (1961-1998). Stworzyła tę imprezę, tchnęła w nią magicznego ducha, który trwa. Przypuszczam, że wielu z czytelników pamięta tragiczne wydarzenia z włoskich Dolomitów, kiedy dwaj amerykańscy piloci strącili wagonik kolejki linowej. Tak zginęła Ewa Strzelczyk wraz z synkiem (a my wtedy zamarliśmy oczekując na wieści z Cavalese).  Jej dzieło przetrwało i wierzę, trwać będzie wiecznie, gdyż zaszczepiła w nas wszystkich miłość do sceny. Muszę przy okazji wspomnienia tych dramatycznych wydarzeń, które pisało samo życie, ukazać moje osobiste związki z Rodziną Strzelczyków. Od najmłodszych lat mój ojciec Adam przyjaźnił się z Barbarą Strzelczyk, teściową Ewy. Często gościliśmy w naszym domu Państwa Strzelczyków. Każde imieniny i inne okazje to zawsze Strzelczykowie i Żurawscy. Zarówno Barbara Strzelczyk jak i Adam Walter przybyli do Gliwic ze Lwowa i stanowią dziś żywą (i jakże specyficzną) historię tych ziem. Bo są to ziemie pogranicza. Ziemie nasiąknięte krwią konfliktów i wojen. Ziemie, na których ścierały się i iskrzyły pokrętne interesy wielkich mocarstw. I wielkiej historii. W końcu ziemie, których ludność od zawsze była stawiana przed wyborem opowiedzenia się za kim stoi. Dramatyczne to były wybory z podziałem przebiegającym częstokroć wewnątrz rodzin. Czasy bolesne i wpływające do dziś na pewne relacje żyjących tu ludzi.

 

   Gliwice – jako miasto niemieckie posiadały przed laty wspaniały teatr. Armia Czerwona wkroczywszy do miasta w 1945 roku zdewastowała i spaliła ten teatr. Pozostały Ruiny, które w stanie wręcz nienaruszonym ożyły właśnie dzięki staraniom i zabiegom Ewy Strzelczyk. Stanowią dziś ewenement na skalę światową i są przestrzenią tak wyjątkową, że praktycznie wszyscy wielcy aktorzy marzą o tym, by się z tą przestrzenią zmierzyć, by zagrać tu swoją rolę i poczuć dreszcze emocji z tym związany. Muszę przyznać, że przez już blisko ćwierć wieku wychodzi im to znakomicie. Gajos, Janda, Peszek, Andrycz, Nowak, Englert, Olbrychski, Dymna, Pszoniak, Fronczewski, Zapasiewicz, Seweryn… Znacie te nazwiska? Coś wam mówią?  Można by wręcz dziś zapytać – kogo tu nie było? I kogo tu nie grano? (Gały nie grano ! ale wierzę, że wkrótce to nastąpi) W naszych Ruinach można było dosłownie przeżyć dreszcz emocji w tej dziwnej, swoistej, upiornej scenerii, kiedy wręcz dotykało się historii dzięki słowom, dźwiękom i artystycznym wizjom wybitnych i mniej znanych reżyserów. Prócz Szekspira czy Becketa wybrzmiały tu dojmująco losy powstańców śląskich, tragedia Łemków oraz wiele, wiele innych, jakże różnorodnych spektakli. Właściwie nawet odnaleźliśmy tu kielich Graala czy wniknęliśmy w los Rafała Wojaczka. Setki wzruszeń, uśmiechów, emocji, a nawet wstrząsów. Późniejsze dyskusje w głębię nocy i spory, rozmowy, przemyślenia.

   Sztuka nas ubogaciła. Otworzyła nowe horyzonty. Dała życie. Tragedia Ewy Strzelczyk i Jej Rodziny spowodowały wielkie wyrzuty sumienia amerykańskiego rządu. W ślad za tym, dzięki odszkodowaniu oraz wielkoduszności męża Ewy – Piotra Strzelczyka, jak również solidarnym scaleniu Władz Miasta i najważniejszych instytucji powołano Fundację Odbudowy Teatru Miejskiego w Gliwicach, która aktywnie wspiera nasze majowe Spotkania Teatralne. I pomyśleć, że kiedy Ewa wsiadała to tego nieszczęsnego wagonika w Dolomitach, pan Piotr musiał (wcale tego nie chcąc) pozostać w bazie z powodu narciarskiej kontuzji nogi. Życie zawsze pisze własne scenariusze. Jest w nim wiele nieodwracalnego smutku, przemijania, straty. Często jednak ofiara jednostki nie idzie na marne i może stać się inspiracją oraz nadzieją dla wielu. Tak chyba stało się w tym przypadku. Życie i śmierć Ewy Strzelczyk nie poszły na marne. Teatr tu stał się tradycją i właściwie koniecznością. Teatr „ogromny”, wyrafinowany, transcendentny w swej sile kształtowania ducha. Kilka osób tworzy dziś tę magiczną przestrzeń gliwickiego Teatru i imprez powiązanych  jakby „po Ewie Strzelczyk” – niesamowite: Jola Szymura oraz Beata Sokołowska w ramach Impresariatu, Dyrektor Gliwickiego Teatru Muzycznego – Paweł Gabara oraz Redaktor Naczelna Magazynu Kulturalnego  Małgorzata Zalewska-Zemła oraz wielu, wielu innych  …

Teatr mój widzę ogromny, wielkie, powietrzne przestrzenie, ludzie je pełnią i…  cienie …

 

   Piszę ten tekst jako pewnego rodzaju świadectwo. Dowód, że można powołać do życia taką imprezę nawet na przysłowiowej prowincji. Tak, właśnie. Tak wyraził się o Gliwicach Tadeusz Różewicz. To prowincjonalne miasto. Nie traktował bym tego w kategoriach oburzenia. Nie taka też była intencja Różewicza. Sądzę, że dziś mogę odczuwać podobnie do Różewicza, gdyż nasze miasto nie ceni i nie rozumie poetów. Może coś zapewne na ten temat powiedzieć Jan Strządała – znany gliwicki poeta, Prezes Katowickiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mogę to powiedzieć ja członek Związku Literatów Polskich. Poeci się dla Gliwic (póki co) nie liczą. Sądzę jednak, że pomimo tego kochamy tę prowincję.

I dobrze się tu żyje (nam poetom). Nie mamy wpływu na miejsce urodzenia, a małe jest piękne. I choć sądzę, że Gliwice aż taką prowincją już dziś nie są, sama siła pejoratywności tego słowa powoduje złe skojarzenia. Nie powinniśmy się bać przyznania, że dziś w wielu aspektach właśnie owa prowincja niesie „kaganek oświaty” coraz dziwniejszym odmianom współczesności. To być może temat trudny, skomplikowany i wielopłaszczyznowy. Zahaczający o zmiany społeczne i socjologiczne. Z ostrożnością sądu i dystansem do niego zauważam, iż przestrzeń wielkomiejska ulega pewnej kulturalnej degradacji kosztem właśnie rozwoju inicjatyw na prowincji. Choć to dopiero zalążki. Początki. Mimo wszystko wciąż najciekawsze spektakle odbywają się w Warszawie czy Krakowie. Są jednak przykłady pójścia pod prąd takie jak historia wyjątkowego reżysera, którym stała się Jan Klata. Jego wałbrzyski Rewizor podbił polskie sceny i przebojem wdarł się na teatralny top. Można przywołać Teatr Wierszalin z Supraśla. Opole, Legnicę, Wrocław, Poznań, Łódź czy nawet coraz wyższy poziom teatru katowickiego. Zatem teatr nie zna granic i ograniczeń wielkomiejskich. Ważne, że ludzie wciąż go łakną i on wciąż żyje. A że jest doznaniem elitarnym. Tak było zawsze i tak będzie zawsze.

  

Majowe Gliwice są zatem krzepiącym przykładem, że można wbrew szkodliwym działaniom centralnym zagrać wielką sztukę w miejscu – z perspektywy tegoż centrum - Nigdzie. I nie obrażajmy się nigdy na miejsce Nigdzie. Dziś moje Gliwice stały się klasycznym średnim miastem europejskim o znakomitym położeniu komunikacyjnym – łącznikiem pomiędzy Wrocławiem a Krakowem. To dobrze wróży na przyszłość. Póki co można się trochę przyczepić, że uczelnia techniczna wraz z atmosferą jej towarzyszącą dławi trochę żyjących tu humanistów (stąd też być może obiekcje Różewicza), jednak w ogólnym rozrachunku Gliwice powinny być dziś symbolem dynamizmu i rozwoju. Wróćmy do teatru.

    Obejrzałem spektakl „Dzienniki” Gombrowicza warszawskiego prywatnego (!) Teatru IMKA Tomasza Karolaka w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. To kolejny ewenement (na skalę Polską). Udana próba pokazania możliwości porozumienia i współpracy na linii Kraków-Warszawa. Co więcej. Sukcesu teatralnego sztuki wybitnie zagranej przez Piotra Adamczyka, Jana Peszka (w Gliwicach akurat rolę Peszka zagrał Grabowski), Magdaleny Cieleckiej, Iwony Bielskiej, Tomasza Karolaka oraz Andrzeja Konopki.

 

   Gombrowicz jest nam dziś bardzo potrzebny. „Poniedziałek Ja. Wtorek Ja. Środa Ja” – zapisał w swoim dzienniku Gombrowicz. Pomimo tego doborowa obsada pokazała wiele twarzy Gombrowicza i spójne przesłanie Polaka zaplątanego jak ujął to sam reżyser. Bo czyż nie jesteśmy dziś zaplątani w nie wiadomo co? We własną historię, obecność w Europie, świecie, w sytuację między ludźmi?... Gombrowicz łamie wszelkie schematy, ograniczenia, wyzwala czysty intelekt i pozwala złapać nam tak potrzebny dziś dystans.

 

  Czekam teraz na reżysera, który zdecyduje się zrealizować „Chociaż tyle” Henryka Gały, który w roku ubiegłym opublikował drugi już tom dramatów. Sztuka ta wiele mówi o dzisiejszej Polsce i Polakach. Ukazuje kształt deformacji jednostki polskiej mówiąc nam jednocześnie jakie pozy przybiera dziś człowiek w sytuacjach najzwyczajniejszych pod słońcem, a zarazem najtrudniejszych. Bogaty jest dorobek Henryka i warto go zgłębiać. Zarówno poetycki jak i dramatyczny. Wystarczy, że „Chociaż tyle” stanęło mi przed oczami po Gombrowiczu. Ponoć skojarzenia są przekleństwem, lecz tkwi w nich wiele prawd, których tropem warto podążyć. Gała ma teatr we krwi. To co pisze, jak pisze (jak kreśli dramatyzm postaci) ma , że tak to ujmę „sfilmowane” w głowie i właściwie mógłby to wyreżyserować. Czy Gała zostanie „Czwartym dzwonkiem” polskiego teatru? Zobaczymy …

 

   Kiedy opuszczałem gliwicki spektakl Gombrowicza w głowie kotłowały się różne refleksje, sceny z życia wzięte oraz cała atmosfera spektaklu wraz z reakcjami publiczności. Może właśnie reakcje publiczności dynamizują przemyślenia jako reakcję na Gombrowicza. Może nie Gombrowicz jest tu kluczem, tylko Jego estetyczna prowokacja, by obnażyć – jak ujął to Mikołaj Grabowski - Polaka zaplątanego? Bo pewne zaplątania ujawniają się w prymitywnym rechocie jako reakcję na sceny, do których intelektualista podszedłby ze stonowanym, życzliwym uśmiechem. To zaplątanie w trywialność życia i jego bytowo-materialne aspekty, a jednak nie do końca ostateczne unicestwienie potrzeby obcowania ze sztuką. Wracanie do niej, niejako z głębi pierwotnego i naturalnego instynktu. Tu widzę szansę na przyszłość. Wbrew otoczeniu, chamstwu i okolicznościom naszego „tu i teraz”. Takie zaplątanie polskie ukazuje oraz taki właśnie potencjał ma „Chociaż tyle” Henryka Gały.

  

   Wchodząc z Żoną na salę przed spektaklem podaliśmy bilety bileterce pytając: - jak długo będzie trwało przedstawienie i czy ma przerwę? Bileterka z promiennym uśmiechem odrzekła: - sto minut, idzie wytrzymać. (sic!!!). Szło wytrzymać. Powiem więcej.  Wytrzymywanie perwersyjnie straciło kontrolę nad czasem. Pal sześć rubaszność bileterki. „Wytrzymaliśmy” Gombrowicza, „wytrzymamy” Gałę. Nie wiem jak bileterka. Miałem nawet ochotę zadać jej pytanie – „Być albo nie być?”- oto jest … jednak coś mnie powstrzymało. Ponieważ sam nie znam odpowiedzi na to pytanie pomyślałem, że może nie warto pytać. Lepiej wytrzymywać niż być, czy … nie być.  W końcu wszyscy kiedyś nie będziemy. A teatr? Będzie zawsze. Tak jak i poezja.

 

Andrzej Walter

 

nawiązania:

  1. 1.Henryk Gała „Czwarty dzwonek”, Stowarzyszenie Wspierania Edukacji i Rynku Pracy, Oficyna Wydawnicza ASPRA-JR, Łomża-Warszawa 2012
  2. 2."Dzienniki" w reż Mikołaja Grabowskiego z Teatru Imka w Warszawie

Krzysztof Lubczyński rozmawiał z ANDRZEJEM ZIELIŃSKIM

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawiał z ANDRZEJEM ZIELIŃSKIM


Był Pan bardzo chwalony i nagrodzony za rolę Fomy Fomicza w „Waszej ekscelencji” Fiodora Dostojewskiego, postaci z gatunku charakterystycznych, choć zewnętrzne warunki predysponują Pana do ról amantów…


- Marlon Brando napisał w swoich pamiętnikach, że nie ma nic nudniejszego niż aktor, który gra siebie samego…


Można jednak przecież wymienić nazwiska bardzo renomowanych aktorów, o których mówiło się, że są zawsze sobą w każdej roli…


- Jednak, po pierwsze, dotyczy to wyjątkowo barwnych i bogatych osobowości, a po drugie „grać siebie” i „grać siebie” może w różnych przypadkach znaczyć coś zupełnie innego. Dla mnie najbardziej fascynujące w  tym zawodzie jest to, że można grać kogoś innego niż ten, kim się jest prywatnie. A taka możliwość jest tylko wtedy, gdy gra się w teatrze, w którym jest bogaty liczbowo i zróżnicowany gatunkowo repertuar. Ostatnio grałem w jakiejś konwersacyjnej farsie francuskiej, która wymagała zupełnie innych dyspozycji niż drążenie psychologiczne postaci. Ktoś powiedział, że zagrałem kompletnego safandułę, rozdeptanego kapcia, bardzo przekonywująco. Trudno o przyjemniejszy komplement dla aktora.


Czasem można usłyszeć, że takie małe rólki komediowe najłatwiej zagrać…


- Nie słyszałem większej bzdury. Gatunek komediowy i role komediowe są najtrudniejsze, bezlitośnie weryfikują wszystko. Czeski reżyser Jirzi Mentzel powiedział, że komedia stuprocentowo weryfikuje umiejętności warsztatowe, precyzję myślenia scenicznego. No i poczucie humoru, którego niestety brak niektórym reżyserom, którzy biorą się za komedię. Można widzowi od biedy wmówić, że spektakl jest rezultatem jakichś operacji myślowych, wmówić mu że to sztuka wysokich lotów, głębia intelektualna. Jednak spowodować, żeby widzowie bawili się i śmiali nie da się za pomocą jakichś oszukańczych mistyfikacji. Łatwiej doprowadzić do wzruszenia niż do śmiechu. Dlatego komedia to gatunek wymagający najwyższego profesjonalizmu. Ostatnimi czasy namnożyło się w teatrach reżyserów, których na własny użytek nazywam konceptualistami. Mają oni jakieś swoje pomysły, kombinują, że jak coś zrobią tak, to da to taki a taki efekt. Wychodzi potem w efekcie na to, że widz zgadnie albo nie zgadnie te „wyrafinowane” intencje. To mi się bardzo nie podoba, bo widz, który płaci za bilet, ma prawo wiedzieć co i jak. I właśnie w przypadku komedii jest to niemożliwe, bo żeby widz zaakceptował przedstawienie, musi być spełniony podstawowy warunek: musi się śmiać, bawić. Jeśli tego nie ma, cała robota na nic. Tutaj nie uda się ukryć żadnego defektu, co w przypadku tekstu nie komediowego czasem się udaje. Nie ma się wpisane w dowodzie, że się jest artystą. Bywa się ni. Na co dzień jest się rzemieślnikiem.


Banalne pytanie – jak droga poprowadziła Pana do aktorstwa?


- Za najbanalniejszym pytaniem zawsze kryje się jakaś indywidualna odpowiedź. Wiem, że wiele koleżanek i kolegów grało w szkolnych przedstawieniach, recytowało na akademiach i za inspiratorów aktorstwa miało nauczycieli języka polskiego. U mnie nic z tych rzeczy. Od szkolnego teatru, akademii i recytacji w moim macierzystym III LO w Tarnowie trzymałem się na dużą odległość. Byłem „ponad to”. Interesowały mnie wtedy raczej typowo chłopięce zainteresowania, piłka na łące, popalanie papieroska i tym podobne sprawy. Jedyny kontakt z aktorstwem miałem poprzez oglądanie filmów, jak wszyscy. I nagle, ni stąd ni zowąd, w okolicach matury, strzeliło mi do głowy, żeby zdawać do szkoły teatralnej. Z mojego rodzinnego Tarnowa najbliżej było do Krakowa i tam też pojechałem. Na egzaminie pojawiłem się jednak jak Filip z konopi, bo nie przygotowałem sobie żadnego tekstu do wykonania, nie skorzystałem z punktu konsultacyjnego dla kandydatów, który istniał przy PWST. Skończyło się więc na niczym. Przez rok pracowałem w teatrze w Tarnowie jako maszynista, ponownie przystąpiłem do egzaminu i udało się.


Od kogo najwięcej nauczył się Pan w szkole teatralnej?


- Od wielu, w tym od Jerzego Golińskiego czy Haliny Gryglaszewskiej, która była opiekunką mojego roku.


Po studiach dostał Pan angaż do Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Dlaczego został Pan tylko dwa sezony?


- Z dwóch powodów. Po pierwsze tak się złożyło, że na ten czas przypadło kręcenie serialu „Dorastanie”. Tak się zaangażowałem w to przedsięwzięcie, że nie bardzo mogłem skupić się na teatrze i w ciągu tych dwóch sezonów niewiele pograłem. To były jakieś trzy epizody, właściwie statystowanie. Nie wyniosłem więc z okresu krakowskiego w teatrze jakichś bogatych wspomnień. Nie miałem po prostu wtedy głowy do teatru. To „Dorastanie”, udział w serialu był dla mnie znacznie bardziej ekscytujące niż młodzieńcze „ogonki” na scenie. Od czasu realizacji serialu – aż wierzyć się nie chce – minęło już ponad ćwierć wieku. Realizowaliśmy go w 1986 roku. To był siedmioodcinkowy serial o ówczesnej młodzieży,  coś w rodzaju portretu pokolenia. Robiliśmy go długo, w plenerach mazurskich, w Kazimierzu nad Wisłą. Byłem kompletnym debiutantem, studentem ostatniego roku krakowskiej szkoły teatralnej, bez żadnego doświadczenia z kamerą. Nawet nie przeczuwałem, że po wielu latach przyjdzie mi grać w serialu, który już trwa 14 lat. Mam na myśli rolę doktora Pawicy w „Na dobre i na złe”. Zagrałem też parę epizodów filmowych, w tym Dżona w „Yesterday” Radosława Piwowarskiego


A drugi powód?


- To krakowski spleen. W atmosferze tego miasta jest jakiś smutek, jakaś depresja. Zwłaszcza w porze jesienno-zimowej dopada strasznie.  Chwali się Kraków często za to, że tam ludzie żyją w wolniejszym tempie. Pewnie tak, ale ten medal ma drugą, bardziej przykrą stronę, właśnie ową smutę, życie jak w mazi. Nikt nie jest od tego wolny, to się kładzie cieniem na wszystkich. Stąd to smętne życie kawiarnianie, wódczane. Nie dałem rady tego znieść i gdy tylko pojawiła się propozycja z Warszawy, z Teatru Ateneum, skorzystałem. Tam spotkałem wspaniały zespół, Jana Świderskiego, Romana Wilhelmiego, Krzysztofa Zaleskiego  i wiele innych znakomitości tego zespołu. Pracowałem też z Gustawem Holoubkiem, u którego zagrałem epizod we fredrowskiej „Zemście” w 1990 roku i w „Fantazym” Słowackiego cztery lata później To była świetna szkoła tradycyjnego teatru w najlepszym tego słowa rozumieniu. Zdołałem jeszcze poznać wielu przedstawicieli tego niezwykłego pokolenia aktorskiego.


Jednak mimo ciekawej przygody z Ateneum, najświetniejszy pana okres zawodowy zaczął się dwanaście lat temu wraz z wejściem do zespołu Teatru Współczesnego w Warszawie. Już pierwszy sezon, 2001/2002 przyniósł Panu nagrodę za rolę Lilka Czecha w głośnym „Wniebowstąpieniu” w reżyserii Macieja Englerta według powieści Tadeusza Konwickiego…


- Tak, to był Feliks Warszawski, prestiżowa nagroda, która zdaje się, nie będzie już przyznawana. Dostałem ją za pierwszoplanową rolę męską. W sezonie 2005/2006 dostałem nagrodę miesięcznika „Teatr” im. Aleksandra Zelwerowicza za wspomnianego Fomę Fomicza w „Waszej ekscelencji” według Dostojewskiego.


A za rolę Niejakiego Stroncyłowa w „Aniołach i ludziach” wyróżniono Pana na konkursie sztuk współczesnych w 2009 roku…


- Zgadza się, ale choć bardzo sobie cenię nagrody, to największa nagroda jest dla mnie kontakt ze wspaniałą publicznością Teatru Współczesnego. Satysfakcję przyniosła mi już pierwsza rola we Współczesnym, Wiktora w niezapomnianych „Bambini di Praga” w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Od tamtej pory datuje się moja świetna współpraca z Agnieszką. Ostatnio pracowałem z nią w „Sztuce bez tytułu” Czechowa. A wcześniej także w „Opowieściach lasku Wiedeńskiego” i „Straconych zachodach miłości” Szekspira.


- Skąd bierze się swoista magia tego niepozornego miejsca? W porównaniu ze wspaniałymi gmachami Teatrów Narodowego, Polskiego czy nawet Ateneum, w porównaniu z gabarytami Dramatycznego budynek i barak przy Mokotowskiej 13 przedstawiają się bardzo skromnie…


- Proszę zważyć, że w tym teatrze, na przestrzeni prawie siedemdziesięciu lat, jest dopiero drugi dyrektor. To chyba rekord świata. Po Erwinie Axerze – Maciej Englert. Już sam ten fakt pokazuje stabilność tej instytucji artystycznej, która musi owocować. Stabilność jest wielką zaletą w pracy artystycznej, w kulturze. Nie jest zręcznie mówić tak pro domo sua, ale dyrektor Maciej Englert przejął po swoim poprzedniku i - jak myślę - mistrzu, szczególnie świadomy, precyzyjny, przemyślany sposób prowadzenia sceny, pracy nad repertuarem. Tu zawsze dokładnie się wie po co się pracuje i jak się ma pracować. Tu jest precyzyjne przełożenie wysiłku na efekt. Proszę mi wierzyć, że to nie jest zbyt częste w teatrach. Dlatego ta atmosfera skupionej pracy, która panuje przy Mokotowskiej, daje takie owoce jakie daje. Wierną, na ogół inteligencką widownię.


Niedawno, z okazji 70 rocznicy powstania w getcie warszawskim powtórzono spektakl Teatru Telewizji „Rozmowy z katem” w reżyserii także Macieja Englerta, oparte na głośnej książce Kazimierza Moczarskiego o charakterze wspomnieniowo-dokumentalnym. Z jaką wiedzą przystąpił Pan do pracy w roli Moczarskiego?


- Niezbyt dużą, bo „Rozmowy z katem” za moich licealnych czasów nie były na liście szkolnych lekturą, a sam na tę książkę nie natrafiłem. Pamiętam, że po przyjęciu propozycji Macieja Englerta, wybrałem się z tą książką na Hel i lektura mnie pochłonęła. Któregoś dnia, czytając o pacyfikacji getta czekałem na obiad jakiejś restauracyjce, gdy wchodząca do środka dość hałaśliwą grupę starszych ludzi, turystów niemieckich. Banalna rzecz nad polskim Bałtykiem, ale tym momencie zrobiło to na mnie silne wrażenie, aż ciarki przeszły mi po plecach, bo głośny język niemiecki głośna niemczyzna jakby uzmysłowił mi przeszłość.


 Jak Pan pokazał postać Moczarskiego?


- Uwzględniłem fakt, że Moczarski głównie słucha Stroopa, a sam bardzo mało mówi.  Może brało się to  z jego przedwojennej profesji dziennikarza i z tego, że za okupacji był szefem Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Komendy Głównej AK, czyli w obu przypadkach był nastawiony na słuchanie. Z góry przyjąłem, że nie będę próbował „grać” mojego bohatera, naśladować go. To było by niecelowe i niestosowne. Chodziło mi raczej o dyskretne zasugerowanie tej postaci, co ułatwiła  mi także rozmowa z Elą Moczarską, jego córką. Najstraszliwsze w tej całej sytuacji było to, że Stroop mówił o swoich zbrodniach jak o czynnościach banalnych, oczywistych. I to, że w więziennej celi rozmawiało jakby dwóch dżentelmenów, jakkolwiek by to nie brzmiało w odniesieniu do Stroopa. Moczarski słuchał go na pozór beznamiętnie. Raz tylko, na pytanie Stroopa, czy zabiłby go w czasie okupacji odpowiedział, że nawet raz próbował to zrobić. Dramatyczny paradoks tej sytuacji nie polegał na tym, że Moczarski i Stroop byli po jednej stronie wojennej barykady, ale dlatego, że UB umieścił umieściły w jednej celi, bohatera, patriotę ze zbrodniarzem. Dodam jeszcze, że warunki kręcenia zdjęć w Modlinie ułatwiał osiągnięcie efektu prawdy, co w studiu telewizyjnym było by trudniejsze. Zdjęcia zaczynaliśmy wczesnym rankiem, pora była zimna. Kręciliśmy w prawdziwej celi, ale pamiętam, że po pokazie już zrealizowanego spektaklu Władysław Bartoszewski powiedział, że cele były na ogół mniejsze, tak, że opierając się o ścianę można było dotknąć ściany przeciwległej.


Zagrał Pan blisko trzydzieści ról w Teatrze Telewizji. Które ceni sobie Pan najwyżej?


- Choćby rolę wspomnianą przed chwilą, nawiasem mówiąc, jak dotąd, ostatnią moją pracę dla TTV, z 2006 roku. Z sentymentem wspominam mój telewizyjny debiut w 1985 roku w „Brytanniku” Racine’a, współpracę z podziwianym przeze mnie Wojtkiem Pszoniakiem w „Zatrutym piórze” Harwooda, ulubione „Niektóre gatunki dziewic” z ciekawego okresu współpracy z Agnieszką Glińską, filmowe niemal „Kąpielisko Ostrów”, gdzie pracowałem ze wspaniałymi mistrzami, a także przedstawienie „W roli Boga”, o frapującym temacie moralnych dylematów związanych z przeszczepami narządów.


Obecnie gra Pan króla Klaudiusza w „Hamlecie”, z Borysem Szycem w roli tytułowej. Czym jest dla Pana ta rola?


- Ciekawym doświadczeniem zawodowym, zwłaszcza, że akurat takich kanonicznych postaci z klasyki teatralnej nie grałem zbyt wiele. I przypomnieniem, że mam już pięćdziesiąt lat i mogę grać ojców dorosłych synów.


Dziękuję za rozmowę.


Andrzej Zieliński
– ur. 1962 w Tarnowie. W filmie zagrał m.in. w „Złocie dezerterów” J. Majewskiego (1998), „Operacji Samum” Wł. Pasikowskiego (1999), „Chłopaki nie płaczą” O. Lubaszenki (2000), „Quo vadis” J. Kawalerowicza (2001), „Chopinie. Pragnieniu miłości” J. Antczaka (2002), „Pianiście” R. Polanskiego (2002), „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” M. Koterskiego (2006). Wystąpił w licznych serialach, m.in. od kilkunastu lat w „Na dobre i na złe”, w „Ekstradycji 2”, „Paradoksie”.

Jadwiga Śmigiera - Muzeum

$
0
0

Jadwiga Śmigiera

 

Muzeum



Byliśmy tam zimą. Ale to chyba lepiej, bo mogłam sobie zrobić zdjęcie przy przysypanym śniegiem chochole. Nie tym samym oczywiście, którego bała się Isia  i zamykała przed nim okno, bo chciał wejść do izby. Nigdy nie zapomnę tej pięknej sceny z filmu w reżyserii Andrzeja Wajdy, jak rozbudzona ze snu mała Isia patrzy zdziwiona na Chochoła który śpiewa głosem Czesława Niemena…:

„Kto mnie wołał
czego chciał…
zebrałem się ,
w com ta miał:
jestem jestem
na Wesele
przyjedzie tu gości wiele,
żeby ino wicher wiał…”
To przecież Chochoł zaprosił na wesele osoby dramatu: Stańczyka, Wernyhorę, Zawiszę Czarnego…
To wtedy się zaczęło.
To wtedy w bronowickiej chacie-arce, w której odbywało się najsławniejsze młodopolskie wesele, opisane przez Wyspiańskiego we wspaniałym dramacie rodzaju „teatr ogromny” zaczął się wielki zryw patriotyczny.
Szkoda tylko, że skończył się tak szybko.
----------------------------------------------------------------------------------
- W tych drzwiach stał Wyspiański – powiedziała nam pani Maria Rydlowa – żona wnuka tego, którego wesele dbywało się w tym dworku. – Był z żoną i córeczką Heleną. Nie brał udziału w weselu tylko tak stał między pokojem w którym  tańczono a pokojem Włodzimierza Tetmajera. Patrzył i słuchał.
Gdy słyszy się takie słowa stojąc w tych samych drzwiach co słynny, uważany nieoficjalnie za czwartego wieszcza Polski wielki dramaturg, poeta, malarz, architekt i grafik – to czuje się wielkie zmieszanie  połączone z niedowierzaniem i ze zdziwieniem. Jak to, to tu, w tym miejscu? I  tylko stał i patrzył i potem napisał takie arcydzieło? Taki dramat, którego
realistyczni bohaterowie to autentyczne postacie Młodej Polski… Taki dramat w którym prawda miesza się z fantazją, w którym Stańczyk  rozmawia z Poetą, Wernyhora z Gospodarzem, mała Isia z Chochołem…

Tadeusz Boy-Żeleński tak pisał w „Plotce o Weselu”: Pamiętam… jak szczelnie zapięty w swój czarny tużurek stał całą noc oparty o futrynę  drzwi, patrząc swoimi stalowymi, niesamowitymi oczyma. Obok wrzało weselisko, huczały tańce, a tu do tej izby raz po raz wchodziło po parę  osób, raz po raz dolatywał jego uszu strzęp rozmowy. I tam ujrzał i
usłyszał swoją sztukę”.
To magiczne, arcypolskie miejsce jakim jest słynna „Rydlówka” w Bronowicach, to miejsce w którym Włodzimierz Tetmajer przyjął parę młodą i ich gości ciągle żyje. Chyba nie ma w Polsce drugiego muzeum tak bardzo
związanego z dziełem literackim jak ta „chata rozśpiewana”. Bo tak ją przecież nazwała Rachela.
Jest to Muzeum Młodej Polski. Obejmuje cztery izby: izbę-scenę, izbę taneczną, alkierz i świetlicę.
W tej pierwszej izbie, która jest sceną dramatu – tak jak 113 lat temu – „Nad drzwiami… wisi ogromny obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej,… a nad  drzwiami alkierza takiż ogromny obraz Matki Boskiej Częstochowskiej… Strop
drewniany w długie belki proste z wypisanym na nich Słowem Bożym o rokiem pobudowania”. „Stół okrągły, pod białym, sutym obrusem”. Na ścianie  zawieszone szable i flinty, w kącie „biurko zarzucone mnóstwem papierów”, a nad nim fotografia Matejkowskiego „Wernyhory”. Pod oknem „stary grat, fotel z wysokim oparciem”. To na nim siedział Stańczyk, ten z obrazu Matejki pt: „Na balu u królowej Bony”. Jest i piec bielony, a w kącie „wytarta już i wyblakła” wyprawna skrzynia krakowska Panny Młodej.
A w izbie tanecznej, w tej, w której tańczono i odbywały się oczepiny na ścianach wiszą portrety- pamiątki związane z osobą Pana Młodego. Jest biurko Lucjana Rydla i fragment jego biblioteki.
Wzruszył mnie bardzo obraz przedstawiający Annę, żonę Włodzimierza Tetmajera. Namalował ją malarz jak wiąże powrósła. Jest w stroju ludowym.
Ona i jej siostra Jadwiga chodziły do końca życia w strojach ludowych i mówiły gwarą.
Strój krakowski Panny Młodej i drużby Jana Mikołajczyka umieszczono w jednej z szaf stojących przy drzwiach.
W „alkierzu” znajduje się najwięcej pamiątek związanych z uczestnikami „Wesela”. Zdjęcia w ramkach z epoki. A także fotografia Racheli, czyli Józefy Singer – namalowała ją Jadwiga Tetmajerówna, czyli ta mała Isia z „Wesela”.
Czy to nie w „alkierzu” właśnie Panna Młoda opowiadała Poecie swój sen o Polsce do której ją „wiezą” biesy, o tej zakładce zszytej nieco „przyciaśnie” za którą puka serce…?
A zaczęło się wszystko od tego, że pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku zafascynowani folklorem młodopolscy malarze z Krakowa odkryli pobliską wieś Bronowice. I w 1890 roku jeden z nich ,Włodzimierz Tetmajer ożenił się z  córką miejscowego gospodarza, Anną. I osiadł na stałe w dworku zwanym później „Rydlówką”.
------------------------------------------------------------------------------
Już w drzwiach wyjściowych „rozśpiewanej” kiedyś chaty usłyszałam jak Stańczyk mówił:
„Błaznów coraz więcej macie 
Nieomal błazeńskie wiece…”

A ośnieżony, stojący przed chatą Chochoł powtarzał:
„ …ostał ci się ino sznur”.
Wydały mi się te słowa jakoś dziwnie ciągle aktualne…

A przecież Stanisław Wyspiański napisał „Wesele” w 1900 roku.
-------------------------------------------------------------------------------------
/Zdania i słowa w cudzysłowach pochodzą z dramatu./


Sławomir Majewski - Gówno, nie mecenat

$
0
0

Sławomir Majewski


Gówno, nie mecenat (fragment)


Ryszard TomczykGdy się ma ponad pięćdziesiąt lat trudno mówić o braku doświadczenia życiowego, ponieważ suma przeżyć i refleksje, które z nich wynikają stanowią bezcenny kapitał: doświadczenie właśnie. Mam ponad pięćdziesiąt lat. Oczywiście, można przeżyć dziewięćdziesiąt dziewięć lat, kilka wojen, kataklizmów dziejowych i osobistych pozostając dziewiczym w zakresie doświadczenia, bowiem o nim decyduje refleksja nad przeżytym a nie fakt przeżycia mniej lub bardziej traumatycznych wydarzeń.

W ciągu ostatnich 20 lat dokonaliśmy niebywałego skoku cywilizacyjnego od komunistycznego bantustanu, w którym brylowały kapusta kiszona, leniwe i „towarzysz Szmaciak”, do państwa Zachodnio-europejskiego. Pomogły nam w tym - niekoniecznie w takiej kolejności - telewizja satelitarna, agencje towarzyskie, telefony komórkowe, Internet, McDonalds i paszporty dające swobodę poruszania się a więc poznawania świata, o którym do 1991 roku wiedzieliśmy na pewno, że gdzieś tam "za horyzontem, gdzie kończy się [socjalistyczny] świat" ludzie mogą mówić co chcą, żyją jak chcą a w domach mają pralki automatyczne. Taka Atlantyda niezatopiona jakby.

Ów skok kulturowo-technologiczny o którym wyżej, nasuwa mi refleksje o analogicznych procesach którym podlegały w toku dziejów wszystkie lub prawie wszystkie narody świata. Hellenowie ponieśli w obszar ówczesnej ludzkości skupionej wokół Morza Śródziemnego wszystko co najlepsze wydarzyło się w Atenach, Mykenach, Knossos i Sparcie od V wieku p.n.e. Wielokrotnie pisałem, że wszystko co w kulturze świata nastąpiło po nich [Grekach] było twórczą kontynuacją osiągnięć Hellenów.

Ludy podbite przez greckie kohorty wprawdzie niechętnie, lecz jednak przyjmowały kulturę najeźdźcy z sarisą w dłoni. Niechęć a nawet nienawiść wyrażały starsze pokolenia, młodzi przyjmowali nowinki obcych raczej z entuzjazmem starając się naśladować okupanta ale i zarazem kreatora cywilizacji (nie tylko technicznie) lepszej i bardziej zaawansowanej. Analogicznie rzecz się miała z wpływem Imperium Romanum na ludy żyjące w obszarze Mediterraneum a później cesarstwa Bizantyńskiego na tę i euro-azjatycką część świata oraz (żeby nie przynudzać) każdego mocarstwa na każdą podbitą lub zniewoloną część świata.

My, podobnie jak cała Europa i większość państw świata zostaliśmy zamerykanizowani i jest to fakt równie niepodważalny jak to, że mendel liczy sztuk piętnaście. Ale z naszą amerykanizacją wiążą się problemy natury ogólnej: zachłysnęliśmy się nią nie mając żadnego przygotowania do jej trawienia w takiej ilości i rozumienia American life of way. Internet pozwolił każdemu zdolnemu do zakupu komputera i opłaty za łącze nie tylko do swobodnego surfowania po sieci ale też - a może przede wszystkim - do wywalania przed światem swoich bebechów. Więc na blogach opisywane są godzina po godzinie, dzień po dniu szczegóły z prywatnego życia, z przebiegu pracy; refleksje, opisy zakupów; plotki i ploteczki. Eksponowane są zapiski i fotografie dziadziusia w bujaku, mamusi na plaży w Łebie, tatuś z kolegą przy budowie trasy W-Z itd. A młode pokolenie pokazuje cycki, penisy albo zamieszcza na YouTube filmik, na którym kopuluje lub masturbuje się wdzięczniej lub paskudniej ku uciesze internetowej czerni pospolitej o czołach myślami nieskażonymi.

Zazwyczaj rozwiązłość erotyczna i „upadek moralny” w historii imperiów zwiastowały ich koniec; Hellada Ateńczyków i Kreteńczyków, Roma Aeterna Rzymian, królestwo Burbonów. Czyżby wszechobecna dziś pornografia i wszechobecny brak „zasad moralnych” zwiastowały upadek cywilizacji a co za tym idzie - imperium białego człowieka? Być może. A być może, iż zbieżność dotyczy wyłącznie technicznych możliwości eksponowania dup, cycków i jajek ponieważ wspomniane powyżej „rozwiązłość erotyczna i upadek moralny” w historii imperiów nieodmiennie łączyły się z rozwojem kultury i sztuki, z osiągnięciem jakichś wyżyn, ustanowieniem nieśmiertelnych kanonów, wytyczeniem nowych obszarów i horyzontów.

Rzecz charakterystyczna: pornografom i kurwiarzom w schyłkowych czasach wszystkich imperiów zawsze towarzyszyli jacyś Fidiasze, Sofoklesi, Peryklesi, pisali Wergile, Horacjowie albo Pliniusze, pisali łajdacząc się niemożebnie jacyś markizowie de Sade albo Sacher-Masochowie, niebaczni że lud głodny nie mogące znaleźć ciastek którymi głód zaspokoi  powiedzie na gilotynę wszystkich, których głód nie dręczył.

Więc i owszem, łajdaczyli się ale tworzyli, kurwili niemożebnie ale cyzelowali literaturę i wszelaką sztukę zatem upadek obejmował tylko przedmiot władzy - władzę; ancien régime zastępował reżim nowy i poza ryjami u koryta wszystko zostawało po staremu a więc nic nowego, bo jak mawiał Ben Akiba „wszystko już było”.

Dziś tylko się łajdaczymy, ponieważ Wielka Nadzieja Białych - pokolenie lat 80/90 - to w ogólnoświatowej masie wtórni analfabeci kulturowi, dla których wyżej zacytowane nazwiska nic lub prawie nic nie mówią. Kiedy czytam niektóre teksty na rozlicznych forach w necie, ogarnia mnie rozpacz; strach pomyśleć co to będzie, gdy pewnego dnia zabiorą im prawo do prądu.

Kiedy stawiałem pierwsze chwiejne kroczki na brukowanych trotuarach PRL-u, II Wojna Światowa była wspomnieniem tak żywym jakby to było wczoraj; dla wielu była „wczoraj”, bowiem moje narodziny od śmierci Adolfa dzieliło zaledwie 10 lat zaś wytrzebiona w imię niemieckiej Rasy Panów ludność świata wynosiła ok. 4, 5 miliarda dusz. Obecnie jest nas ponad 7 miliardów i żadne AIDS, H5N1 czy Erika Steinbach skrzyżowana z wirusem Ebola nie zmniejszą populacji. Mnożymy się jak lemingi czy termity i mnożyć będziemy, ponieważ nasze prokreacyjne gotowość i ochoczość wyrażają się w postępie geometrycznym.

Jak wspomniałem, ledwie pół wieku temu na Ziemi żyło 4,5 miliarda ludzi a obecnie - grubo ponad 7 miliardów. W kontekście lawinowego rozwoju mediów i technik medialnych a szczególnie Internetu i telefonii komórkowej, pozwalających na wypisywanie wszystkiego, wszystkiego filmowanie i fotografowanie, owo młode pokolenie ma cholernego zgryza, jakiego ani ja ani moje dzieci nie mieliśmy:

- Kurwa, jakby tu zaistnieć?

Bo rzeczywiście: jak tutaj, kurwa, indywidualnie zaistnieć w czasach, w których zaistnieć może każdy i wszędzie? A takie pytania rodzą frustrację; frustrację tym większą, że powodują kolejne:

- Czym tu, kurwa, zaistnieć, skoro wszystko już zaistniało?

Przyznaję, mają zagwozdkę. Każda horda ludzka czy zwierzęca posiadają co najmniej trzy segmenty: na czele stoi Alfa, na końcu Omega a środek wypełnia magma czyli osobniki od Beta do Psi więc siłą rzeczy najbardziej eksponowane są tylko dwa wierzchołki biegunów społecznych: Alfa i Omega. Kto pośrodku, ten nic. Mierzwa, plebs, barachło, nul. A „nulem” czyli zerem jakoś nikt być dzisiaj nie chce.

Ja to pokolenie nazywam bytem retorycznym. Bytem dla bytu. Niedowartościowani? Jasne! Patrząc w lustro widzą pryszcze i dwoje uszu a między nimi Chaos. Kiedy spoglądają na nich rodzice, widzą Chaos. I pryszcze pomiędzy dwojgiem uszu. Nie widzą w nich Człowieka ani dziecka któremu oni, ich „starsi” spieprzyli życie, kiedy pracowali albo chlali na umór zamiast im czytać bajki, nosić na barana, chodzić do kina z „zestawem bajek”, na spacery z lodami i karmieniem parkowych zasrańców - gołębi przyoszczędzonym na ten cel suchym chlebem. Zamiast opowiadać o rodzinie i kreślić drzewo genealogiczne, żeby wiedział "Polak Mały", iż nie zeszli wczoraj z palmy kokosowej, zamiast opowiadać o historii.

Kto chował urodzonych w okresie 1980-1990? To już nie moja ale moich dzieci robota. A jaka Polska chowała moje dzieci, że tak wychowali swoje? Jaki świat? Jeszcze komunistyczny czy już ten „amerykański”? Ten świat okresu przełomu, gdzie każdy (chcąc nie chcąc) siedział w duchowym i kulturowym szpagacie rozdartym, bo dokoła niby demokracja i kapitalizm, ale...

Czy ja mam jakieś wnioski? Czy mam jakieś postulaty? Nie. Dlatego czasami marzę sobie, że chętnie poszedłbym do klasztora, by w zaciszu scriptorium studiować stare inkunabuły, iluminowane pergaminy, badać kulturę, sztukę i literaturę antyku oraz średniowiecza lecz boję się, że opat zechciałby mnie zatrudnić do budowy strony www pt.: „How To Funny Be a Monk” opatrzonej bannerem z muskularnym, półnagim alumnem albo zakonną siostrzyczką prezentującą gołe cyce z brodawkami jak spodki. Wyglądam oknem, szukam na ulicach, węszę po kawiarniach, sprawdzam w gazetach i w Internecie: gdzie luminarze, koryfeusze, kreatorzy literatury i sztuki? I wołam biegając z rozwianą łysiną:

- Gdzie jesteście, współcześni Homery, Wergile, Michały-Anioły, Prousty, Joyceowie, Hemingwaye? A tu jeno głuchy śmiech pokoleń...

 

 

Krzysztof Lubczyński rozmawia z dr DOROTĄ SIWICKĄ

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z  dr DOROTĄ SIWICKĄ, historykiem literatury okresu romantyzmu, wicedyrektorem Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk

 

Olga BoznańskaJak potoczna recepcja romantyzmu, także to co jest wykładane w  szkole średniej, ma się do stanu dzisiejszych badań nad romantyzmem, do obecnej refleksji uniwersyteckiej w tej dziedzinie?


- Wydaje mi się, że romantyzm szkolny może ulec odnowieniu, że może dokonać się w tej warstwie szkolna rewolucja. Może się to stać wtedy, gdy do szkół w pełni wejdzie Internet czy multimedia jako istotny środek techniczny, pomagający  nauczaniu. Ciągle tak nie jest. Co do treści przekazywanych w szkole, to dziwię się, jak mało zmienia się w nich stosunku do tego, jak bardzo zmienia się rzeczywistość i badania. Mam poczucie, że przepływ nowoczesnej wiedzy na temat literatury, nie tylko romantyzmu, pomiędzy uniwersytetem a szkołą, przepływ wiedzy akademickiej do nauczycieli, przebiega niebywale wolno. Cała nowa szkoła nauczania romantyzmu, która zaczęła się w latach siedemdziesiątych i bardzo zmieniła postrzeganie go, prawie nie funkcjonuje. Spotykamy się z takimi interpretacjami szkolnymi, które pochodzą z bardzo dawnych czasów. To, co w latach siedemdziesiątych mówiły takie osoby, jak  Maria Janion, jest dziś odbierane jako rewelacyjne odkrycie, podczas gdy minęło od tego czasu prawie czterdzieści lat.


A uczniowie nadal bywają w sytuacji uczniów profesora Bladaczki z „Ferdydurke”, który każe im kochać i czcić Słowackiego, bo „wielkim był”?


- Myślę, że Gombrowicz i jego „Ferdydurke” bardzo się zestarzały. Nauczyciele przeczytali Gombrowicza i podejrzewam, że niektórzy z nich boją się, żeby nie stać się bohaterami „Ferdydurke”. Może nawet jest tak, że jeśli w tym, o czym napisał Gombrowicz, jest za dużo emocji, za dużo miłości do wieszczów, to lęk przed gombrowiczowska „pupą” może wywoływać u części nauczycieli zbyt mało emocji i zaangażowania,  a co za tym idzie za mało emocjonalnego przekazu do uczniów. Dziś już, jak myślę, nauczyciele nie każą uczniom kochać Słowackiego. Wolałabym jednak unikać uogólnień, bo zawsze są fałszywe, bo nauczyciele są rozmaici i jest wielu wspaniałych.


Czego brakuje w szkolnym przekazie romantyzmu?


-  Brakuje warstwy egzystencjalnej, eksponującej rolę przeżyć jednostki, będącej owocem polskich badań nad romantyzmem grupy osób skupionych wokół Marii Janion, ale przecież nie o nią tylko chodzi, lecz o całe pokolenie badaczy.


Jak dziś, ponad dwadzieścia lat później, postrzega Pani głośną diagnozę Marii Janion z 1990 roku o „końcu paradygmatu romantycznego”?


- Maria Janion miała wtedy na myśli przede wszystkim koniec romantyzmu tyrtejskiego, patriotycznego, wzywającego do walki o wolność, takiego, w którym kwestie narodowe były czymś, co powinno być w sercu każdego Polaka. W tym modelu patriotyzmu mieścił się nakaz walki. Maria Janion ogłosiła wtedy, że paradygmat takiego modelu życia w Polsce zakończył się.


Pani zdaniem także?


- Myślę, że skończył się, przy czym pokolenia do roku 1989 utożsamiały się z tym paradygmatem lub ostro z nim walczyły, co wychodzi na to samo, bo oznacza, że był silnie obecny w życiu społecznym i narodowym.  Równie silna, jak tradycja romantyczna, jest tradycja krytyki tradycji romantycznej, która zresztą nie zaczęła się wczoraj, lecz jeszcze w obrębie romantyzmu. Świadczyła jednak o tym, że ten paradygmat jest bardzo ważny. O tym, że po 1989 roku nastąpił przełom, świadczy to, że kwestia paradygmatu romantycznego przestała być żywa. Dziś już nikt o niego się nie bije, nikt o tę literaturę nie kruszy kopii. Na ogół wydaje się obca i nudna, nie budzi emocji. Kiedy Maria Janion ogłaszała wspomnianą diagnozę, to wydawało się jej, że przed Polakami otwiera się inny romantyzm, taki, który niesie ze sobą pewne przeżycie egzystencji i nadaje temu przeżyciu egzystencji formy nieznane we wcześniejszej literaturze polskiej. Uważała, że otwiera się przed nami inny romantyzm, do którego - w pełni wolni - możemy dotrzeć. Jednak to się nie stało. Wręcz odwrotnie, dokonało się coś, czego Maria Janion chyba nie przewidziała – wizja romantyzmu ograniczyła się do romantyzmu bogoojczyźnianego i zastygła w tej formule. Dla pokoleń, które żyły razem z romantykami, ważne były nie tylko kwestie walki o wolność, lecz także rozmaite dylematy bohaterów romantycznych dotyczące obrazów śmierci, miłości, podróży, romantyczny indywidualizm. Dzisiejsza wizja romantyzmu skostniała w skurczonym paradygmacie romantyzmu bogoojczyźnianego, odniesionego do przeszłości. Ten paradygmat ograniczył się, zesztywniał, a poza tym postawiono znak równości między romantyzmem a mesjanizmem. Słowo „mesjanizm” zrobiło wartą odnotowania karierę. Pada ono w krytykach pozostałości po romantyzmie, jako jego ekwiwalent. Słowo to wrzucane jest jednak do jednego worka z rozmaitymi zjawiskami innego autoramentu, bez zrozumienia jego sensu. Mesjanizmem jest chodzenie do kościoła, myślenie dobrze o Polsce, myślenie źle o Polsce również, wypowiadanie się dobrze o jakichś narodach to jest mesjanizm, wypowiadanie się o nich źle – również, a stanie z krzyżem pod pałacem prezydenckim jest jego krańcowym przejawem. W związku z tym to słowo nic nie znaczy, jest kalką językową, uniemożliwiającą zrozumienie podglebia egzystencjalnego tego pojęcia.


Czym dla Pani było to ożywienie kalki romantyzmu mesjanistycznego w ciągu dwóch ostatnich lat?


- Myślę, że to wskazuje na trwałość pewnych obrzędów, polskich form obcowania ze śmiercią, nie tylko mającą wymiar patriotyczny, ale ze śmiercią w ogóle. To tradycja starsza niż romantyzm, a jej apogeum nie miało miejsca w romantyzmie, lecz czasach późniejszych. Mam na myśli sposoby teatralizacji życia społecznego na ulicach, które występowały przed i w trakcie Powstania Styczniowego, biżuteria patriotyczna, czarne suknie kobiet. Wytworzył się wtedy taki ludowy rytuał wspólnego przeżywania śmierci i celebry funeralnej, nadawania śmierci rozmaitych znaczeń symbolicznych. To tradycja żywa także w okresie Powstania Warszawskiego. Fakt, że się utrzymuje, nie jest skutkiem tego, że mieliśmy literaturę romantyczną, lecz że taka była nasza historia. Ponawiające się spotkanie narodu ze śmiercią w różnych postaciach, jest źródłem odżywania tej tradycji. Mieliśmy dużo do czynienia ze zmarłymi, więc ci zmarli ciągle „powstają”, ciągle do nich powracamy. Trzeba bardzo dużo czasu, żeby zmarli mogli leżeć spokojnie. Cień, który pada na nich jest bowiem strasznie długi. Cóż, w takim kraju żyjemy. Wspominana wcześniej Maria Janion wydała książkę „Do Europy – tak, ale razem z naszymi umarłymi”. Ten tytuł bardzo dobrze pokazuje, w czym jest rzecz. Nasi zmarli i nasz sposób kontaktowania się z nimi jest ważną częścią naszego jestestwa, której nie możemy się wyrzec, choćby dlatego, że oni nam na to nie pozwalają. Zatem nie jest to odżywanie romantyzmu, lecz społecznie wykształconych form kulturowych. Przy okazji manifestacji pod krzyżem było wiele komentarzy ze strony prawicowych publicystów, że to są „nowe „Dziady”, powoływano się na sceny Salonu Warszawskiego i Balu u Senatora. Sugerowano, że mamy do czynienia z podobną sytuacją. Co ciekawe, z drugiej strony, publicystyka liberalno-lewicowa zgodziła się z tym, tyle że nadała temu zjawisku znak ujemny. Po obu stronach użyto szablonów nie mających nic wspólnego z rzeczywistością, bez zrozumienia, dla celów politycznych. W moim mniemaniu nie mamy bowiem do czynienia z nowymi „Dziadami”.


Czy te kalki mogą być atrakcyjne dla młodego pokolenia? Zwłaszcza, że w romantyzmie istnieją przywołane przez Panią pokłady egzystencjalne, indywidualistyczne, a także lubiana przez część młodych ludzi warstwa groteski, gry, wreszcie ironii…


- Młodzież zawsze miała kłopoty ze zrozumieniem i percepcją wielkiego romantyzmu narzucanego jej jako forma religii patriotycznej. W tym pojęciu nie mieściła się ani ironia ani groteska i myślę, że nadal się nie mieści - przy sprowadzeniu romantyzmu do bardzo sztywnego schematu patriotycznego, podniosłego. Istnieje koncepcja, odnośnie „Kordiana”, że jego słynny monolog na Mont Blanc, czyli coś, co wydawało się wykwitem romantycznej wzniosłości, jest w rzeczy samej monologiem groteskowym, tak zamyślonym przez Słowackiego. Nie wiem, czy łatwo było by znaleźć nauczyciela, który nie lękając się o zdanie matury przez swoich uczniów, zechce zinterpretować tę scenę jako groteskową, zabawną. Romantyzm nie jest traktowany przez szkołę, przez szkolne podręczniki, jako żywa postawa, która ma prawo zmieniać się, tak jak życie, mieć swoje niuanse, falować estetycznie. Skoro zatem romantyzm pokazuje się jako martwą tradycję, to nie ma miejsce na groteskę, na żart. Wiele się więc nie zmieniło. Jest jednak ogromne pole literatury romantycznej, które mogło by być przyjęte przez część uczniów z zainteresowaniem. Mam na myśli to, co jest związane z romantyczną fantastyką. Łączność między fantastyką romantyczną a fantastyką kina i gier komputerowych jest bardzo silna. To jest niemal ta sama estetyka. Wymagałoby to jednak przemiany programu szkolnego. Można by choćby czytać „Lillę Wenedę” jako utwór o walce dwóch plemion, jak u Tolkiena. Słowacki był artystą, który poruszał się w rejestrach prasłowiańskich i zastanawiał się dlaczego jedno plemię zwycięża a drugie ginie i czy to, które zwycięża, a którego potomkami my jesteśmy, jest lepsze. Cała historia „Lilli Wenedy” świetnie pasuje do współczesnej estetyki.


W latach siedemdziesiątych nauczyciele mieli być może mniejszy problem z monologiem Kordiana na Mont Blanc, bo mogli pójść z uczniami na spektakl „Kordiana” w reżyserii Adama Hanuszkiewicza i zobaczyć tytułowego bohatera zamiast na górze, na drabinie i to nie Jakubowej, ale zwykłej, malarskiej. Nastąpił w tym względzie regres?


- Tak mi się wydaje. Nastąpił regres i zamknięcie paradygmatu romantycznego w przeszłości, zamknięcie go w trumience. Nie ma to już nic wspólnego z naszym życiem. Wtedy domagamy się od romantyzmu absolutnej jednoznaczności, takiej jaką mają produkty współczesnej kultury. Romantyzm zostaje sprowadzony do jednoznacznego przekazu, pozbawia się go tego, co było jego barwą i życiem. To kwestia nie tylko ironii i groteski, ale tragizmu, który także nie mieści się w zamkniętym romantyzmie. Nie da się w takim romantyzmie zmieścić także herezji.


Tragizm jest możliwy do przyswojenia przez młodzież?


- Nie szukałabym tu żadnych uogólnień. Ludzie są różni i bardzo dobrze, że tak jest. Kategorię tragizmu czerpiemy z dzieł, które niejako go wymyśliły, jako kategorię myślenia o rzeczywistości i jako kategorię estetyczną, w tym z tragików greckich, z Sofoklesa choćby, który wydaje mi się jednym z najwspółcześniejszych autorów. To jest dla mnie argument na to, że obecna kategoria aktualności jest fetyszem, którym zbyt często się posługujemy. Prawdę mówiąc tragedie Sofoklesa wydają mi się aktualne także dlatego, że mówią o tym, co dzieje się w rodzinie. Myślę, że jest dość naturalne przejście od tragedii Sofoklesa  do współczesnego serialu. Jeśli zrozumie się ten rodzaj tragizmu, który reprezentuje Sofokles, to nie potrzeba do tego romantyzmu. Poza wszystkim zawsze był kłopot z popularnym odbiorem tragizmu, bo to jest kategoria nie tylko nie dla młodzieży, ale w ogóle „nie dla ludzi”. To kategoria dla wybranych, elitarna, dla pewnego rodzaju osób i elitarna w sensie takim, że tragizm dość rzadko się objawia w życiu człowieka. Natomiast kultura popularna z natury rzeczy nie przyswaja tragizmu i zamienia go w komizm. To, co wzniosłe i tragiczne, ściąga z piedestału, ściąga w dół wielkie dramaty. Z tego bierze się komizm, który przecież polega na tym kontraście. Poza tym, w odróżnieniu od tragizmu, w kulturze masowej wszystko kończy się dobrze. Maria Janion miała tragiczny pogląd na życie i wykładała go na seminariach, ale wiedziała że jest on nieprzyswajalny przez szkołę i dlatego nie pisała podręczników. Problem w tym, czy mamy uczyć takiego romantyzmu, jaki ci uczniowie, naszym zdaniem, są w stanie zrozumieć, czy też takiego, jakim on jest w swej prawdziwej istocie, w tym, co w nim jest najważniejsze. Nauczyciel nie powinien zapominać o swej roli tłumacza, z języka polskiego „obcego” na język polski współczesny, zrozumiały. Nie powinno to jednak oznaczać schlebiania guścikom i założonym możliwościom odbiorców.  Istotną barierą w zrozumieniu romantyzmu jest też bariera językowa, wynikająca z tego, że jest on niekomunikatywny dla większości współczesnych odbiorców.


Czy można temu jakoś zaradzić?


- Obawiam się, że nie można. Obecna całkowita niezrozumiałość języka romantycznego jest zaskoczeniem i nowością. Mam poczucie, że nie aż tak dawno język romantyczny był bardziej zrozumiały, bo współczesna literatura była mu bliższa i przez jej lekturę uczyliśmy się rozumienia tego języka. Dziś z językiem romantycznym jest tak, jak ze staropolszczyzną, a problem dotyczy także języka neoromantycznego, języka Wyspiańskiego, a pewnie można by to dalej pociągnąć…


Jesteśmy niebezpiecznie blisko naszych czasów…


- Tak. Okazuje się, że coraz bliższy metrykalnie język jest dziś niezrozumiały. Moim zdaniem potrzebne było by wprowadzenie do edukacji uczniów wiedzy o istnieniu różnych języków w obrębie języka polskiego. To można by wprowadzić jako element szacunku dla Innego, Obcego, co jest dziś modne.


Czy szkoła powinna dążyć do maksymalnego objaśnienia romantyzmu, czy też powinna uszanować zawarte w nim tajemnice?


- To pytanie do metodyków nauczania kontaktu ze sztuką, ale ono nie dotyczy tylko romantyzmu, lecz w ogóle sztuki. Problem ten został podjęty już przez Sokratesa. W powieściach pozytywistycznych też jest tajemnica, nawet w tych na pozór jednoznacznych ideologicznie. Tajemnica dzieł literackich polega na tym, że jest w nich zawsze wiele znaczeń do odkrycia. Z czytania i uczenia literatury wynika kapitał dawany uczniom, inwestycja która ma im służyć nie dziś i nie jutro, poza tym że muszą zdać maturę, ale za 20, 30 czy 40 lat. Nie wiemy, co może być im wtedy potrzebne i przydatne. Jestem przeciwniczką uporczywej aktualizacji, a zwolenniczką patrzenia na wartości literatury perspektywicznie. Nadmierna aktualizacja, w tym polityczna, jest fałszowaniem literatury i zapominaniem o jej wartości ponadczasowej. Dotyczy to zwłaszcza wielkich dzieł. Stąd jestem przeciwniczką majstrowania przy kanonie lektur szkolnych. Czym innym jest natomiast swoboda twórców inspirujących się literaturą romantyczną w takiej formie, jaką jest komiks. Wracam do „Lilli Wenedy”, która wydaje mi się bardzo podatna na przetworzenie komiksowe, gdy włoży się niektóre jej teksty w komiksowe dymki. Komiks wydaje mi się metodą na poezję romantyczną, bo połączenie obrazka i poezji jest wpisane w jej charakter. Walory i cechy tej poezji ujawniają się dzięki nowemu medium.


Dziś modne są rankingi. Szkoła im też ulega, a i młodzież je lubi. Czy ustawienie wieszczów według wielkości, według rang, ma sens?


- To przypomina pytanie: kogo bardziej kochasz, mamusię czy tatusia.  Jestem temu przeciwna. Ustawienie romantyków według wielkości ich poezji związane było gorącą atmosferą sporów  między nimi i wokół nich, także za ich życia. Jeśli miałabym dokonywać takich ustawień, to nie w szeregu poetów, lecz w hierarchii poszczególnych autorów. Odbiór jest kwestią historyczną. Na przykład przez ponad sto lat, za najważniejszy utwór Mickiewicza po „Panu Tadeuszu” i „Dziadach” uważany był „Farys”, co dziś jest kompletnie niezrozumiałe. Każdy z czterech wielkich romantyków jest kompletnie odmienny, a jednocześnie do jednego możemy mieć upodobanie, do drugiego nie. Każdy z nich był nie tylko odmienną organizacją artystyczną, a także psychiczną. Jedna może nam odpowiadać, inna nie. Wybór jest kwestią gustu, a jednocześnie świadczy o tym, że traktujemy ich trochę jak żywych ludzi. Przecież z jednym człowiekiem się dobieramy, bo „działa chemia”, a z innym nie. Moja chemia na przykład nie wchodzi w dobrą reakcję z Norwidem.


A z Krasińskim? Twórca wielkiej „Nieboskiej komedii”, wybitnego „Irydiona”, rewelacyjnych Listów, a słaby poeta, autor słabych wierszy?


- Chyba tak jest, co zresztą jest dość powszechnym przekonaniem. W niebywale ciekawych listach Krasiński był myślicielem, filozofem, historiozofem. Jest to pewien paradoks w polskich warunkach, gdzie zawsze mieliśmy dobrą poezję, ale niewiele dobrej filozofii. Dziełem intelektualnym, filozoficznym, bardziej niż poetyckim, jest też „Nieboska komedia”.


Mickiewicz nazwał poezje Słowackiego „świątynią bez Boga”, czyli pustym pięknem. Uprawnione to, czy tylko złośliwe?


- Mickiewiczowi w Słowackim przeszkadzała szeroko pojęta kwestia ironii. Jeśli mu się przydarzała, to mimowolnie. Groteska – owszem. Ironia jest kwestią głęboką.  Ironia polega bowiem na widzeniu podwójności świata, jest jej manifestacją. Polega też na tym, że coś, co przedstawiamy jako jedność, w rzeczywistości jest czymś innym, gdy mówimy: bardzo mi się podoba, kiedy wcale mi się nie podoba. To gra z rzeczywistością, która ujawnia podwójność. Słowacki miał to w sobie, we krwi, on w taki sposób kontaktował się ze światem. I to było w nim wspaniałe, natomiast w Mickiewiczu wspaniałe jest to, że ironii w nim nie ma. Próbował dojść do sedna, dowiedzieć się jak jest naprawdę, dotrzeć do pierwiastka bytu, jednolitego, niepodważalnego, do „nagiego ziarna”, do pierwiastka boskiego po zdjęciu wszystkich masek. Dla Słowackiego dusza ludzka zawsze jest zamaskowana, człowiek zawsze gra, zawsze jest w teatrze. „Genezis z Ducha” polega na zdejmowaniu kolejnych masek, form, ale jest to proces nieskończony. Poza tym Słowacki był gnostykiem, Mickiewicz – nie. Zwolennikom Słowackiego Mickiewicz może się wydać nawet prostacki, zwolennikom Mickiewicza - Słowacki nawet nihilistą. U Słowackiego zawsze jest ironia, mimo wizji Jerozolimy Słonecznej, ideału nigdy niespełnianego.


A ten czwarty wieszcz, czyli Norwid? Jakie jest dziś jego miejsce, ponad sto lat po odkryciu go przez Miriama i trzydzieści kilka lat po jego drugim renesansie ?


- Odkryty przez Młodą Polskę Norwid od razu został użyty, jako patron, ojciec poetów przeklętych. To Młoda Polska stworzyła jego mit, legendę poety niedocenionego, zapomnianego, zmarłego w nędzy i osamotnieniu. Norwid był traktowany jako wyrzut sumienia w romantyzmie, używany przeciwko świętej wielkiej trójcy romantycznej. Używano go też politycznie np. jego maksymy, jak choćby: „Ojczyzna to wielki, zbiorowy obowiązek”, która wisiała za Gierka w urzędach państwowych i kościołach. To się chyba jednak skończyło wraz ze sporami o romantyzm. Być może Norwid czeka na nowe odczytanie, już poza tą rolą, o której mówiłam. Myślę, że tą drogą można będzie dojść do ciekawych rzeczy. Bo on napisał mnóstwo wspaniałych wierszy. To jest dobra poezja i wróci do nas. Poza poezją mamy też do czynienia z jego wspaniałą, fantastyczną prozą oraz ciekawymi dramatami. Są też jego wielkie pisma w domenie filozofii czy estetyki. Jego „Traktat o milczeniu” powinien być wykładany na studiach jako dyskurs o języku. To jest więcej niż nowatorskie, bo nawet wymyka się niektórym naszym dzisiejszym myślom. Tę norwidową estetykę można by przekładać na użytek szkolny. Teksty teoretyczno-literackie czy z zakresu estetyki, które pojawiają się w szkole, są wielokrotnie trudniejsze i bardziej banalne niż to, co napisał Norwid. Niech więc Norwid powróci, ale nie jako „Czwarty Wieszcz”. Mam nadzieję, że te spory są już tak przebrzmiale, że Norwid powróci odkryty przez ludzi, którzy go przeczytają nic nie wiedząc o sporach romantycznych, nie wiedząc o nim niczego. Takich, którzy zwyczajnie znajdą jego książkę gdzieś tam leżącą i ulegną zaciekawieniu, fascynacji.


Dziękuję za rozmowę.


Dorota Siwicka – pracownik naukowy w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk; wicedyrektor IBL PAN do spraw naukowych. Zajmuje się historią literatury romantyzmu. Autorka wielu rozpraw i monografii naukowych, m.in. „Ton i bicz. Mickiewicz wśród towiańczyków” (1990),Romantyzm 1822–1863” (1995, 2002); współautorka tomu „Mickiewicz. Encyklopedia” (2001).


Viewing all 786 articles
Browse latest View live