Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Januszem Chabiorem

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Januszem Chabiorem


Zanim trafił Pan do filmu, a także do warszawskiego Teatru Rozmaitości, przez lata związany był Pan z Teatrem Dramatycznym w Legnicy i Jackiem Głombem. Co Panu dał ten czas?


– To były intensywne szesnaście lat, jak na poligonie, bo pracowaliśmy często siedem dni w tygodniu, w teatralnej komunie. Przygotowywaliśmy po sześć-siedem premier w roku i praktycznie nie wychodziliśmy z teatru. Te lata w dużej mierze ukształtowały mnie artystycznie i życiowo.


Co  było marką legnickiego teatru?


– Między innymi rzadko wtedy praktykowane wychodzenie w przestrzeń pozateatralną, do hal fabrycznych, ruin, zamków i tym podobnych obiektów. Dziś ta formuła jest już nieco spowszedniała, ale wtedy była w naszych warunkach naprawdę nowatorska, odkrywcza.


Wziął Pan udział w głośnym przedstawieniu „Ballada o Zakaczawiu” w reżyserii Jacka Głomba, które otworzyło teatrowi legnickiemu drogę do publiczności ogólnopolskiej…


– Tak, a następnie zostało to utrwalone „Obywatelem M- historyją” w reżyserii Jacka, a także „Made In Poland” Przemysława Wojcieszka, gdzie zagrałem rolę Wiktora i które to przedstawienia uważam za najciekawsze moje jak do tej pory doświadczenia i dokonanią teatralne.


Należy Pan do aktorów, którzy nie przeszli przez szkołę teatralną, lecz do tych, którzy weszli do aktorstwa niejako  z marszu, dopełniwszy to później zdaniem egzaminu eksternistycznego. Czy to ma Pana zdaniem jakieś istotne znaczenie?


– Chcę zwrócić uwagę na to, że pokolenie aktorów, które weszło do zawodu, do teatrów, do kina i telewizji wkrótce po wojnie, a następnie było w nim obecne przez dziesięciolecia, składało się głównie z ludzi, którzy nie mieli za sobą żadnej szkoły teatralnej, a już zwłaszcza wyższe, co najwyżej jakieś przyteatralne studia zawodowe. Nie przeszkodziło im to przez dziesięciolecia pełnoprawnie istnieć w zawodzie i Sworzyc niezapomniane kreacje. Dopiero następna generacja, roczniki urodzone około 1930 roku, poszły do szkół aktorskich Krakowa, Warszawy czy Łodzi. Ja też szkoły aktorskiej nie ukończyłem, wszedłem do zawodu poprzez zdanie egzaminu eksternistycznego, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Współpraca przez lata z twórczymi reżyserami, branie udziału w ciekawych przedsięwzięciach jest bardzo dobrą szkołą zawodu. Jeśli ma się talent aktorski, można obejść się bez szkoły teatralnej, a jeśli się nie ma, żadna szkoła nie pomoże.


Podziwiałem Pan kunszt aktorski w roli funkcjonariusza SB, kapitana Sochy w filmie „Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć”. Z niezwykła precyzją w użyciu środków zagrał Pan esbeka osadzonego w środowisku kolorowej, hipisującej młodzieży lat siedemdziesiątych…


– Dziękuję za uznanie. Jestem z pokolenia, które pamięta tamte klimaty i dzięki temu łatwiej mi je wiarygodnie przekazać.


Bardzo chwalona jest Pana rola kapitana Derczyńskiego w filmie Tadeusza Króla „Ostatnie piętro”. Jak trafiliście na siebie – reżyser z aktorem?


– Tadeusz widział mnie w innych produkcjach i uznał, że bardzo pasuję do roli Derczyńskiego. Po przeczytaniu scenariusza uznałem, że jest to rola rozwojowa dla mojej kariery i zgodziłem się.


Jak Pan przyjął postać, którą miał Pan zagrać?


– Z ciekawością. Trudna rola. Antybohater.


Taka sytuacja inspiruje czy utrudnia zadanie?


– Ciekawość inspiruje. Derczyńskiego zdradzają przyjaciele, organizacja, w której pracował, żona. Interesował mnie proces zachodzący w głowie bohatera. Pamięta pan film „Falling down” z Michaelem Douglasem? Bohater jadąc do swojego dziecka staje w korku i nagle wszystko zaczyna go wkurwiać. To, że jest drożyzna, że wszystko staje się płytkie, powierzchowne. Konstatuje, że człowiek traci swoją podmiotowość w grze, która nazywa się „nowe lepsze czasy”. I jego wędrówka do dziecka, jest wędrówką przez nową rzeczywistość, na którą się nie zgadza. Wyraża swój sprzeciw czynnie. Używa przemocy. Łamie obowiązujące prawo. Podobnie jest z Derczyńskim. Wychowany  w świecie prostych, jednoznacznych, patriotycznych wartości, przekonań, oczytany w „Trylogii” Sienkiewicza, nie umie znaleźć się w świecie, który uznaje za wrogi sobie i tym wartościom. Nie umie pogodzić się z tym, że jego świat jest już daleką przeszłością, że zostały z niej już tylko resztki.


Co jest w tym ujęciu podstawowym problemem Derczyńskiego?


– To człowiek na wskroś uczciwy, przed którym staje pytanie, czy za wszelką cenę iść za swoimi przekonaniami, czy też trochę odpuścić. Nie odpuszcza. Bóg Honor Ojczyzna. Z tragicznym skutkiem.


Na twórców filmu i aktorów inwektywy za to, że kalacie Polskę i uczucia patriotyczne…


– Podobno było trochę hejtów pod oficjalnym trailerem ,że twórcy kalają mundur oficera polskiego, że to pewnie Żydy albo pedały. Anonimowe wpisy. Klasyka wszechobecna w internecie. Dlatego nie czytam hejtów. Wolę jeździć do DKF-ów i rozmawiać z publicznością po seansie. Film powinien prowokować Historia nie jest wymyślona. Witold Bereś opisał ją w swoim opowiadaniu, które oparte jest na faktach autentycznych


Miał Pan jakieś prywatne doświadczenia z mundurem? Był Pan w wojsku?


– Byłem w harcerstwie i byłem w wojsku. Odbyłem dwuletnią służbę, jako rocznik 1963 zmobilizowano mnie w okresie stanu wojennego. Przyczyniłem się do tego trochę sam i trochę moja nauczycielka matematyki . Nie darzyliśmy się zbytnią sympatią. Tylko jedna osoba z mojej klasy zdała maturę z tego przedmiotu, syn dyrektorki. A były to czasy, kiedy jedna ocena niedostateczna na maturze oznaczała bilet do wojska. No to pomaszerowaliśmy w kamasze. Interesowałem się w tym czasie historią, więc gdyby nie owa pała z matmy, zdałbym może na uniwerek wrocławski na wydział historii, i dzisiaj opowiadałbym dzieciom o bitwie pod Cedynią…


Dziękuję za rozmowę.


Janusz Chabior – ur. 1963. W latach 1991-2006 aktor Teatru Dramatycznego im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Od roku 2006 w Teatrze Rozmaitości w Warszawie. Zajmuje się też reżyserią i pisaniem scenariuszy. W 2004 zagrał wielokrotnie nagradzaną rolę Wiktora w „Made in PolandPrzemysława Wojcieszka. Współpracuje także z Teatrem IMKA, Teatrem Łaźnia Nowa i Teatrem Studio. W filmie kinowym zadebiutował w 1993 roku epizodyczną rolą Władeczka w „Magneto” J.J. Kolskiego. Zagrał też m.in. w „Reichu” Wł. Pasikowskiego, „Wiedźminie” M. Brodzkiego, „Symetrii” K. Niewolskiego,  „Małej Moskwie” W. Krzystka, „Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć” P. Vegi „Daas” A. Panka, „Matce Teresie od Kotów” P. Sali, „Drogówce” W. Smarzowskiego, a także epizody w licznych serialach, m.in. „Świecie według Kiepskich”, „Fali zbrodni”, „Na dobre i na złe”, „Oficerach”, „Kryminalnych”, „Na Wspólnej”, „Ojcu Mateuszu”, a także rolę anatomopatologa w „Komisarzu Alexie”. Ogromne uznanie za kunszt aktorski przyniosła mu pierwsza główna rola filmowa w „Ostatnim piętrze” T. Króla. W teatrze m.in. w „Tlenie” I. Wyrypajewa i „Szewcach u bram” J. Klaty w Teatrze Rozmaitości, w „Generale” M. Walczaka w Teatrze IMKA.

 




Wiesław Łuka w rozmowie z Elą Sidi

$
0
0

Wiesław Łuka w rozmowie z Elą Sidi


 

Gojka z Izraela odnalazła własną tożsamość                 

 

 

Napisała Pani arcyciekawą książkę reporterską Izrael oswojony, w której czytam, że „Izraela nie da się oswoić”. Zatem: Izrael oswojony, czy ciągle oswajany?

Moim pierwszym odczuciem po przyjeździe do Izraela było wrażenie swojskości tego kraju. Pomimo swej egzotyki, przypominał mi on Polskę. Poczucie obcości pojawiło się dopiero w miarę głębszego poznania i codziennego doświadczenia. Dziś, po 23 latach mieszkania w nim mam chwilami wrażenie, że coraz mniej go rozumiem. Podobnie jak wielu Izraelczyków, praktycznie obracam się w moim własnym środowisku, głównie świeckich Żydów z centrum kraju. Nie mam prawie kontaktu z arabskimi mieszkańcami Izraela, w większości mieszkającymi we własnych miastach i osiedlach, czy z odseparowaną od laickiego świata enklawą ultra ortodoksyjnych Żydów. Nie mam bliskich znajomych wśród osadników na Terytoriach Okupowanych, ani wśród izraelskich Beduinów, Druzów czy Etiopczyków. Z drugiej jednak strony Izrael przestał być jednym z wielu krajów w świecie i stał się dla mnie wyjątkowy, bliski.

 

Tytuł książki nie jest jednak jednoznaczny…

 

Sprzeczność tytułu i cytatu podanego przez Pana, zgodna jest z moim wewnętrznym przekonaniem i koncepcją książki, której celem jest pokazanie raczej mozaiki najważniejszych, w moim pojęciu, elementów charakteryzujących to państwo. Nie ma jednego pojęcia Izraela, tak jak nie ma jednego typu Izraelczyka. To państwo, które ciągle się zmienia pod wglądem terytorium, języka, polityki, wpływów Wschodu i Zachodu, etnicznej struktury społecznej. To niespotykany w świecie eksperyment socjologiczno-polityczny powstania nowego narodu, wskrzeszenia z martwych starożytnego języka i zbudowania organu państwowego, który na Bliskim Wschodzie jest oazą demokracji, liberalizmu i kultury Zachodu. Typowy Izrael jest pogmatwany, bałaganiarski, niejednolity, zdezintegrowany, no i właśnie, sprzeczny.

 

Dwadzieścia kilka lat trwa oswajanie, syn z pierwszego małżeństwa (gdańszczanin) Zdążył już odbyć służbę wojskową w armii nad Jordanem o Morzem Martwym, a jego matka ma ciągle kłopoty z określeniem własnej tożsamości – czy to autentyczny problem psychologiczny (grożący schizofrenią), czy reportersko-pisarska, na poły fikcyjna skłonność do psychologizowania?  

.
Nie mam kłopotów z określeniem własnej tożsamości. Jestem Polką i Izraelką. „Schizofrenia”, o której pisałam w książce, dotyczyła głownie mojego pierwszego okresu pobytu w Izraelu, kiedy z mężem nieznającym polskiego mówiłam po angielsku, w hebrajskiej szkole językowej po hebrajsku i rosyjsku, a z polskimi znajomymi po polsku. W mojej  pracy przed laty, w gazecie polskojęzycznej, "Nowiny-Kurier" na co dzień słyszałam ludzi rozmawiających po niemiecku, rumuńsku, węgiersku, rosyjsku i w jidysz. Bałam się, że mój syn, jako nie-Żyd zostanie źle przyjęty w hebrajskiej szkole, w której wszyscy są Żydami. Wysłałam go najpierw do katolickiej, prywatnej szkoły francuskiej w Jaffo, a dopiero później do szkoły hebrajskiej we własnej dzielnicy w Giwatajim. Będąc w Jaffo Maciek uczył się, oprócz francuskiego i angielskiego, również arabskiego i hebrajskiego. Ze mną zaś mówił po polsku, z ojczymem po angielsku lub na migi.To rzeczywiście był w moim życiu okres Wieży Babel.

 

Czy Gojka, silnie przywiązana do polskości, wymieni dwa, trzy paradoksy, którymi przeżyła szczególne trudności w procesie oswajania?

 

Na co dzień Izrael sprawia wrażenie totalnie rozbitego i żyjących setkami nakładających się na siebie konfliktów: świeckich Żydów i ortodoksyjnych, syjonistów narodowo-religijnych z chasydami niezaciągającymi się do wojska; lewicy dążącej do porozumienia z Palestyńczykami z prawicą wzbraniającą się od jakichkolwiek  ustępstw; Żydów sefardyjskich z Żydami aszkenazyjskimi; urodzonych w Izraelu z nowymi emigrantami – olim, Żydów z Rosji z Izraelczykami z innych krajów; białych przeciwko czarnym Etiopczykom; mieszkańców Centrum - Tel Awiwu i okolicy - z mieszkańcami prowincji; laickich, socjalizujących kibucników z religijnymi, Żydami. Jednak  Izraelczycy potrafią być wyjątkowo solidarni, zwłaszcza w konflikcie z nie-Żydami i w takich wyjątkowych przypadkach jak wojna, oswobodzenie porwanego żołnierza, Gilata Szalita, czy protest społeczny.
Nadal trudno mi się oswoić z faktem, że Izrael w którym mieszkają Żydzi z całego świata, nie chce być krajem wielonarodowościowych i wielokulturowym, zamyka się na inne niż żydowska narodowości i religie. Poza tym nadal nie potrafię zrozumieć jak Żydzi, którzy sami doświadczyli przez tysiąclecia dyskryminacji dopuszczają w swojej ojczyźnie dyskryminacji innych. Mam tu na myśli Palestyńczyków.

 

A miejsce spotkania trzech wielkich religii monoteistycznych?


To wielki temat na inną rozmowę. Powiem o jednym paradoksie wewnątrz judaizmu – oto święto Jom Kippur, 24 godzinny post, umartwianie się ortodoksyjnych Żydów mające na celu żal za grzechy i wyjednanie przebaczenia u Boga.  To samo święto dla świeckich Izraelczyków– zwłaszcza dzieci – stało się jednymi z najradośniejszych dni, okazją do wycieczek rowerowych po ulicach, które zamknięte są dla ruchu pojazdów.

 

 

Wielką wartością tej książki jest to, że nie unika Pani krytycznych informacji i komentarzy o małym, ale silnym kraju otoczonym wrogim światem arabskim. Żydzi tymczasem skłonni są każdą krytyczną o sobie opinię oceniać jako przejaw antysemityzmu – jak często Gojka spotyka się z zarzutem własnego antysemityzmu? 

 

Nie oceniam zjawisk, ale piszę o nich z różnego punktu widzenia. „Izrael oswojony" nie jest tylko o grzecznym Izraelu, wyrozumiałych, tolerancyjnych Izraelczykach i „świętych Żydach”. Na pewno moim zamiarem nie było popierać czy zwalczać jakieś poglądy czy zjawiska. Nie widziałam powodu żeby nie odkrywać swojego stosunku do różnych zjawisk. Wiele "kontrowersyjnych" wątków dotyczących antysemityzmu, polskich Żydów, antypolonizmu w Izraelu, stosunku do gojów czy kwestii palestyńskiej szczególnie skrupulatnie sprawdzałam, z troską o to by nikogo nie obrażać, ale jednocześnie przedstawiać fakty, nawet, jeśli nie są one wygodne dla wszystkich. Kto nie jest z nami jest przeciwko nam" – twierdzą Izraelczycy, a wojna medialna jest częścią strategii obronnej tego państwa nadal będącego formalnie w stanie wojny z niektórymi państwami arabskimi.


Rzeczywiście Izrael oswojony nie jest książką propagandową.

 

Idealne państwa istnieją teoretycznie jedynie w krainie Utopii, a idealni ludzie - w bajkach. Często spotykałam w Izraelu pogląd, że największymi antysemitami są sami Żydzi, jednak oni mają do tego prawo. Rzeczywiście, czymś innym jest, kiedy Izraelczycy wypowiadają krytyczne uwagi o Izraelu w swoim gronie, a czymś innym, kiedy robią to poza Izraelem lub kiedy krytyczną jest osoba nie będąca Żydem. Jednak, gdyby moja książka była jednoznaczna i bezkrytyczna - szkoda byłoby na nią papieru i farby.

Zbierajac materiały do "Izraela oswojonego" nie jeden raz pytano mnie, jaki jest wydźwięk książki? Po co ją piszę i gdzie się ona ukaże. Zdarzało się, że odmawiano mi wywiadów lub proszono bym nie zamieszczała nazwiska osób przekazujących mi informacje.

Israel Zamir, syn Noblisty, Isaaca Singera w wywiadzie wyznał mi przed rokiem, że w Izraelu istnieje ogólnie akceptowany consensus: za granicą o naszym państwie mówi się wyłącznie dobrze.

 

Wynika to z przeświadczenia, że światowe media są antyizraelskie, a świat przepełniony jest antysemityzmem. Poza tym rzeczywiście Izrael bardzo często krytykowany jest przez międzynarodowe media i organizacje praw człowieka. Często odmawia mu się prawa do państwowego bytu. Dla równowagi, oczekuje się od Izraelczyków, że będą w każdym miejscu ambasadorami własnej pozytywnej strony. To jedna z misji narodowych Izraelczyków. 

 

Od początku życia w swojej drugiej ojczyźnie jest Pani związana z literaturą i dziennikarstwem – czy w tym pluralistycznym i demokratycznym społeczeństwie jedne pisma innym także zarzucają „wewnętrzny” antysemityzm?

 

"Ma'ariv", izraelski wiodący dziennik, w którym pracowałam ponad 14 lat jako projektantka graficzna, postrzegany jest jako czasopismo centrum. W okresie, kiedy redaktorem naczelnym był Amnon Dankner  –  „Ma’ariv” opowiadał się przeciwko skrajnej lewicy. Zarzucał gazecie "Ha’aretz”, bycie platformą antysemicką i oskarżał o podżeganie przeciwko Izraelowi oraz bycie bodźcem wywołującym wystąpienia antysemickie w świecie. Kiedy w 2005 roku zdecydował się na kampanie antykorupcyjną "Ejfo ha'busza?" ("Gdzie wstyd?") wymierzoną w rząd i administrację państwową zdobył poparcie gazety "Ha’aretz”.

"Haaretz”, najstarsza, codzienna, liberalna gazeta izraelska, w której obecnie pracuję, czytana przez elitę intelektualną Izraela, postrzegana jest jako gazeta proarabska (niektórzy twierdzą, "że jest bardziej proarabska niż sami Arabowie.”). "Ha’aretz" popiera rozdział państwa od religii, jest za wolnością słowa i prasy, za demokratycznym, ale żydowskim Izraelem, za poszanowaniem prawa Palestyńczyków i kompromisem w kwestii palestyńskiej. Przez niektóre media prawicowe takie jak "Izrael Hayom" uważany jest za pismo antysemickie.

 

Jak media pomagają rozwiązać konflikt izraelsko-palestyński? Może traktują go jako nierozwiązywalny? Czy prasa arabskojęzyczna ma swobodę rozwoju?

 

W 2011 roku na konferencji dziennikarzy w Ejlacie przedstawiono analizę mediów pod względem politycznego nastawienia w kwestii palestyńskiej. Okazało się, że 72 %, że media są lewicowo stronnicze, przy czym prym wiedzie - 84% - "Haaretz”, po nim Program 2 TV - 65%, dziennik "Yedioth Ahronoth” - 63 %, „Maariv" i telewizyjny Program 10 - 58%, radio - 55%, ("Kol Israel" 52 %). Na ostatnim miejscu uplasował się  państwowy Program 1  - 49 %. Media są więc za pozytywnym, kompromisowym rozwiązaniem konfliktu.„Assenara" (pierwsza prywatna gazeta arabska w Izraelu), "Akhbarak", "Panet" i inne arabsko-izraelskie gazety mają swobodę wypowiedzi, która jednak jest ograniczona w kwestiach dotyczących bezpieczeństwa narodowego. To dotyczy również mediów izraelskich w języku hebrajskim czy w innych językach.
Bardzo popularna w środowisku izraelskich Arabów jest stacja telewizyjna "Al-Dżazira ", która, oczywiście, nie podlega izraelskiej cenzurze bezpieczeństwa.

 

A jak media odnoszą się do problemu jawnej dyskryminacji Żydów sefardyjskich – tych z krajów afrykańskich?

 

Nadal istnieje w Izraelu ostra dysproporcja pomiędzy Sefardyjczykami i Aszkenazyjczykami, a w świecie nauki, polityki, mediach i gospodarce od lat występuje hegemonia "białych", czyli Żydów europejskich.

 

 

W ostatnich kilkunastu latach narastała fala imigrantów – Żydów i nie-Żydów Rosji, skutkiem czego można mówić o powstaniu państwa w państwie. Jak ten problem odbija się w mediach?

 

Problem ten był "gorącym tematem" zwłaszcza w latach 90-tych, kiedy do 7.5 milionowego Izraela przybyło ok. milion emigrantów z Rosji, wśród których odsetek nie-Żydów był najwyższy ze wszystkich emigracji. Dziś Izrael oswoił się z żyjącymi w „rosyjskich gettach” "Rosjanami", jak ich się nazywa, i z ich stylem życia opartym na świeckich wartościach wyniesionych z byłego ZSRR. Nikogo już nie dziwi hebrajski wymawiany ze śpiewnym akcentem, towarzystwo rozmawiające po rosyjsku, czytające rosyjskie książki, słuchające rosyjskiej muzyki . Nawet długonogie blondynki już spowszedniały. Temat rosyjskich emigrantów nie jest już w centrum izraelskiej uwagi. Obecnie głownie pisze się o emigracji rosyjskiej w związku z osiągnięciami izraelskich sportowców pochodzenia rosyjskiego oraz w kontekście rosyjskich oligarchów o żydowskich korzeniach.

 

Była Pani świadkiem znikania kolejnych, polskojęzycznych tytułów prasowych i polskich księgarni – jak Pani odczuwała to zjawisko?

Dziś nie ma już w Izraelu polskojęzycznych gazet, ani polskich księgarni czy antykwariatów. Umiera świat Żydów polskich – ostatni żywy relikt wielonarodowościowej Rzeczpospolitej, która przestała istnieć. Po Żydach polskich pozostają polskie książki, których nie ma kto przygarnąć do swojego domu. To nie tylko smutne, ale wręcz tragiczne.

 

Bardzo nas nad Wisłą boli zbyt często pojawiające się w mediach zachodniej Europy i Ameryki określenie „polskie obozy koncentracyjne”. Czy zdarzyło się Gojce interweniować w tej sprawie w Izraelu?

 

Nie spotkałam się w Izraelu z określeniem "polskie obozy koncentracyjne".

 

W artykule opublikowanym w "Gazecie Wyborczej" pisze Pani, że młodzi Żydzi, wracający z Polski po odbytych „pielgrzymkach” do niemieckich obozów zagłady powtarzają karygodny pogląd, że Niemcy w czasie II wojny podstawiali tylko wagony do wywózki Żydów do gazu, a dzieła zagłady dokonywali Polacy. Czy widzi Pani sposób skutecznego i ostatecznego oczyszczenia świadomości Izraelczyków z tego kłamstwa?

 

W 2008 roku, w gazecie „Haaretz" opublikowano wyniki sondażu historyka, prof. Mosze Zimmermanna z Uniwersytetu Hebrajskiego. Przeprowadzono go został wśród izraelskich uczniów szkół średnich uczestniczących w wycieczkach do Polski "szlakami obozów”. Jednym z wniosków części młodzieży brzmiał: „Polacy byli (w czasie II Wojny Światowej) głównymi przestępcami, a Niemcy tylko dostarczyli wagonów".

 

Czy ten pogląd jest reprezentatywny na ogółu Izraelczyków?

 

Nie. Jest raczej skrajny. Polska narracja i żydowska  okresu II wojny jednak bardzo różnią się od siebie. Trzeba zrozumieć doniosłość problemu. Auschwitz był czymś innym dla Polaków, innym dla Żydów, których prawie milion został tam zamordowany. Polskie grupy, które zwiedzają to wyjątkowe muzeum, muszą usłyszeć nie tylko o ojcu Kolbe i zamordowanych Polakach-katolikach, ale również o tragedii, jaka spotkała tam naród żydowski. Młodzież izraelska podróżuje do Polski na cmentarz, a nie jedzie tam na wycieczkę – twierdzą Izraelczycy. Ma oczywiście do tego nie tylko prawo moralne, ale i obowiązek. Jednak istnieje poważny problem w tym, że współczesna Polska postrzegana jest przez młodzież izraelską głównie w kategoriach śmierci, cmentarza, antysemityzmu.

 

Jest to niesprawiedliwe, zwłaszcza w obliczu tego, że w ostatnich latach podjęliśmy ogromny trud odsłonięcia prawdy o Holocauście w naszym kraju; jesteśmy bardzo zaangażowani w kreowanie pozytywnego wizerunku Żydów i Izraelczyków. 

 

Wyjazdy do Polski w przededniu pójścia do wojska nie mają na celu tylko i wyłącznie oddanie czci zamordowanym Żydom. Służą m.in. do wzmocnienia patriotyzmu u izraelskiej młodzieży. Zgodnie z wytycznymi Ministerstwa Oświaty Izraela, wycieczki do Polski mają na celu: „zacieśnianie więzi młodych Izraelczyków z przeszłością żydowską, pogłębianie identyfikacji z losem narodu żydowskiego i wzmacnianie osobistego zaangażowania na rzecz ciągłości żydowskiego losu i istnienia suwerennego państwa Izrael”. Myślę, że masowe wyjazdy szkolne Izraelczyków mogą być również pomostem nowych stosunków z Polakami, bardziej otwartych i pozbawionych uprzedzeń, mogą się zmienić w praktyczną lekcję przełamania stereotypów.

 

Aby tak się stało, nie można przyjeżdżać do Polski odgradzając się od współczesnej rzeczywistości naszego kraju.

 

Trzeba wspólnie znaleźć nową formułę relacji polsko-izraelskich. 

Na rzecz pozytywnej zmiany programów wycieczek szkolnych do Izraela walczy w Izraelu i w Polsce wielu ludzi. Bardzo zaangażowane w sprawę jest Yad Vashem w Izraelu, IPN  w Polsce i Instytut Polski w Tel Awiwie, przewodnicy, Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata, nauczyciele i dyrektorzy szkół i osoby prywatne. Miesięcznik „Znak” poświęcił tej tematyce większą cześć jednego ze swoich numeru. Powstało wiele filmów, głownie w Izraelu, ale w Polsce również. Są już realizowane alternatywne wycieczki martyrologiczne do Polski. Młodzi Izraelczycy odwiedzają obozy, ale również ciekawe miejsca niezwiązane z wojną i nie chodzi mi tu o centra handlowe... Mają również kontakt z polskimi rówieśnikami, z którymi mogą wymienić poglądy. To niestety nie jest główny model oficjalnych wyjazdów. W Izraelu trwa dyskusja nad tematyką wyjazdów młodzieży izraelskiej do Polski. Sporo osób uważa, że są one zainfekowane nacjonalistycznym odcieniem politycznym, szerzą ksenofobię i zaniedbują orientacje humanistyczne i uniwersalne na rzecz syjonizmu.

 

Gojka z Izraela napisała bardzo ważną książkę o swojej przybranej ojczyźnie: zatem - czy „polska Izraelitka” nie spróbuje oswoić własnej, pierwszej ojczyzny milionom Żydów - „starszym braciom” (Mickiewicz) lub „starszym braciom w wierze” (Jan Paweł II) ?


W Izraelu są znani nie tylko Jan Paweł II czy Adam Mickiewicz, ale również Lech Wałęsa, którego tłumaczyłam w Izraelu na spotkaniu z dziennikarzem "Maarivu"; Fryderyk Chopin, Krzysztof Kieślowski, Andrzej Wajda, Jozef Piłsudzki. Bardzo ceniona jest polska literatura i poezja tłumaczona na język hebrajski. "W "Haaretz" wielokrotnie ukazywały się wiersze Ewy Lipskiej, Zbigniewa Herberta, Wisławy Szymborskiej, Czesława Milosza, Juliusza Słowackiego Cypriana, Kamila Norwida. Podziwiany jest Krzysztof Penderecki, Ryszard Kapuściński, Leszek Kołakowski, Stanisław Lem. Polskie teatry i polscy muzycy wielokrotnie gościli w Izraelu. Oswojenie przebiega w dwóch kierunkach: jest się oswajanym i oswaja się. To równoległy proces. Ja poznaję Izraelczyków, a Izraelczycy – mnie – przedstawicielkę Polek.

Moja książka jest dowodem na to, że próbuję przybliżyć oba narody do siebie. Pokazuje w niej, że będąc Polką i nie-Żydówką można bez uprzedzenia pokazać Izrael takim, jakim jest: pozytywnym i negatywnym, zamieszkałym przez syjonistycznych fanatyków, ale i przez liberałów, zwolenników demokracji i propagatorów wartości humanistycznych, dążących do pokoju. Mój tekst o Izraelu fragmentami przedstawia negatywy tego kraju, ale krytycyzm wobec niektórych przejawów życia w Izraelu, co nie oznacza antysemityzmu i wrogości.

 

Ela Sidi, Polka z Izraela, absolwentka polonistyki Uniwersytetu Gdańskiego, od dwudziestu lat mieszka w Izraelu; pracowała tam w  prasie polskojęzycznej, a po jej zniknięciu  pracuje w  izraelskiej; autorka licznych  wywiadów,  reportaży i powieści  Biała Cisza oraz blogu Gojka z Izraela”.


Janusz Termer - Rozterki emigranta Bieniasza

$
0
0

Janusz Termer

Książki 25-lecia (7)

 

 

 

Rozterki emigranta Bieniasza

 

 

 

Witold Pruszkowski

     Radiowa dwójka Polskiego Radia zachęcała przez kilka miesięcy swych słuchaczy do głosowania w plebiscycie na najlepszą polską książkę minionego 25-lecia, zamieszczając na swojej internetowej stronie własną listę książek (ułożoną jednak wedle niezupełnie jasnych do końca kryteriów), na które można było oddawać głosy (zwyciężyła powieść Wiesława Myśliwskiego Traktat o łuskaniu fasoli - gratulujemy!). Lista była owszem, ciekawa, obejmująca różne gatunki pisarskie: od poezji i prozy po dramat i esej, acz jednak ta „lista nieobecnych” wyraźnie pokazuje jak daleka od wyczerpania wszystkich wartych uwagi przedstawicieli pisarskich nurtów oraz utworów powstałych w tym czasie.Brakuje mi na tej liście sporo autorów i książek, m. in. prozy Andrzeja Żuławskiego (W oku tygrysa), wspomnień poobozowych Zofii Posmysz (Do wolności do śmierci do życia), Edwarda Redlińskiego (Krfotok,  Transformejszen), Tadeusz Siejaka (Dezerter), Piotra Bednarskiego (Marny czas) czy wierszy Krzysztofa Karaska Święty związek – o których pisałem wcześniej (patrz ostatnie wydania portalu pisarze.pl) oraz książek innych poetów (np. Julia Hartwig, Krzysztof Gąsiorowski,  Jerzy Górzański, Marian Grześczak, Zbigniew Jerzyna, Roman Śliwonik, Jan Twardowski, Bohdan Zadura, Adam Zagajewski); prozaików, jak np. Władysław Lech Terlecki  (Zabij cara, Wyspa kata), Eugeniusz Kabatc (Czarnoruska kronika trędowatych, Ostatnie wzgórze Florencji. Opowieść o Stanisławie Brzozowskim), Zbigniew Żakiewicz (Gorycz i sól morza), Józef Łoziński  (Holding i reszta albo Jak zostać bogatym w biednym państwie), Zbigniew Domino (Syberiada polska) czy eseistów, jak Piotr Kuncewicz (Legenda Europy) czy Radosław Romaniuk (Inne życie – biografia Jarosława Iwaszkiewicza). Należy do pominiętych na tej liście Dwójki PR także Stanisław Bieniasz jako choćby autor powieści Ucieczka i Re­konstrukcja (obie wydane w 1991 r.).                      

 

    Stanisław Bieniasz (ur. 1950 w Zabrzu, zm. tamże w 2001), wyemigrował z Polski w stanie wojennym i przez trzynaście lat mieszkał w RFN; był współpracownikiem rozgłośni Deutschlandfunk i Radia Wolna Europa. Napisał kilka interesujących sztuk teatralnych i telewizyjnych (Urlop zdrowo­tny, Stary Portfel, Pora zbiorów, Senator) oraz wiele zbiorów opowiadań i kilka powieści, w których sięgał po przypadki własnego losu i opisywał dylematy i dramaty losu człowieka z pogranicza dwu świa­tów, polskiego i niemieckiego – będącego zarazem losem większości jego lite­rackich bohaterów. Ludzi rozdar­tych między dwie nacje, dwie kul­tury, dwa tak odmienne światy i style życia, dwa światopo­glądy i różne opcje polityczne..

 

    A wszystko skomplikowane je­szcze dodatkowo wydarzeniami na Śląsku, związanymi z wprowa­dzeniem w Polsce stanu wojenne­go. Cóż, był Stanisław Bieniasz - jako pisarz - prawdziwym dzieckiem szczęścia. Toż to istna kopalnia tematów, nic tylko czerpać pełnymi garścia­mi. I Bieniasz czerpał rzeczywiś­cie bardzo obficie. Z obu wymienionych wyżej po­wieści Ucieczka  podobała mi się bardziej. Jest to bowiem przede wszystkim znakomite studium psychologiczne, wnikliwy i przejmujący portret człowieka dramatycznie uwikłanego w cho­robę alkoholową, Wszystko inne jest tu tylko tłem. Zarówno stan wojenny (akcja właściwa toczy się już w 1983), konflikt narodowego rozdarcia, dramat małżeński czy groteskowe przeżycia bohatera w związku ze złożoną mu – i odrzuconą - propo­zycją podjęcia pracy w szeregach milicji.

 

    W przeciwieństwie do Uciecz­ki ta druga powieść Stanisława Bieniasza - Rekonstrukcja już samym tytułem daje wrażenie narracji emocjonalnie wystudzonej, nazbyt wyrozumowanej, po reportersku wykalkulowanej, by nie rzec – wręcz publicystycznie nieco uproszczonej. Jej boha­ter wyjeżdża do Kolonii na sty­pendium w 1981 - „w owym roku ciężko wywalczonej wolności w Polsce” (to próbka stylu narra­cji). Stan wojenny oddziela go od żony, której władza nie chce wy­puścić z kraju. Głodówka przed konsulatem polskim robi swoje i żona paszport otrzymuje, lecz tuż przed wyjazdem popełnia sa­mobójstwo, wyskakując z szóste­go piętra. Dlaczego? O tym to właśnie jest  ta powieść Stanisława Bieniasza.

   Ale odpowiedź, jaka pada na koniec tejże powieści (jak też, a może zwłaszcza jej stylistykę literacką), trudno uznać za w pełni satysfakcjonującą. Cytuję: „Nie wysuwał oskarżeń pod niczyim adresem. Joanna była chora i jej śmierć nastąpiła wskutek choroby Jeśli jednak Stefan miał udział w tym, że jej uległa, to nie mniej­szą winę za to ponosiły warunki, w jakich wypadło jej żyć. Przyzna­wał chętnie, że jak na wojnę były to warunki znośne: zgodne z grub­sza z konwencjami międzynarodo­wymi w sprawach wojny, a może nawet lepsze, lecz to nie zmieniło faktu, iż z jego krajem w tej muta­cji politycznej, jaka przypadła na jego czasy, łączy go grób jego żony (...). Nie wrócę, powiedział Stefan, ponieważ ja i ten kraj mamy zbyt wiele wspólnego”.

   I ten efektowny paradoks formalnie za­myka Rekonstrukcję, lecz właści­wie to raczej otwierała ona nadzieję na dalszą, bo była to tylko udana zapowiedź, na bardziej pogłębioną penetrację przez Stanisława Bieniasza (i przez innych pisarzy polskich polskich, niezależnie od tego, jaki jest ich punkt widzenia, czyli także od tego gdzie obecnie mieszkają: „w kraju” czy „na emigracji”) - nadzieję na, jak dotąd, nie do końca spełnioną na bardziej literacko i poznawczo rozbudowane ujęcie tego tak przecież piekielnie złożonego problemu... Ale warto – przy rocznicowej okazji przynajmniej - o tych i następnych (Transfer i Naczelnik) powieściach Stanisława Bieniasza pamiętać.

 

Ksiązki pod lupą-z Jarosławem Molendą rozmawia Dagmara Oknińska

$
0
0

Ksiązki pod lupą - z Jarosławem Molendą rozmawia Dagmara Oknińska



{mp3}ksiazki_pod_lupa_molenda1{/mp3}

Kresowe opowieści Mariana Kałuskiego - Dwa polskie filmy „Nad Niemnem”

$
0
0

Kresowe opowieści Mariana Kałuskiego

 

Dwa polskie filmy „Nad Niemnem”

 

   „Nad Niemnem” to głośna czy wręcz słynna i bardzo popularna powieść pozytywistyczna Elizy Orzeszkowej, którą pisała w Grodnie w latach 1885-86. Drukował ją w odcinkach warszawski „Tygodnik Ilustrowany” w 1887 roku, a wydanie książkowe ukazało się również w Warszawie w 1888 roku, na 25 rocznicę Powstania Styczniowego. Powieść ma charakter eposu i nawiązuje do tradycji „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza (S. Brzozowski nazwał Orzeszkową „młodszą siostrą Mickiewicza”). Akcja powieści toczy się na Grodzieńszczyźnie (wesele Elżuni w powieści jest inspirowane rzeczywistym weselem, na którym jednym z gości była Orzeszkowa) w okresie lata 1886 roku i ma wątek patriotyczno-społeczny. Powieść nawiązuje bowiem do Powstania Styczniowego 1863, które w zasadzie jest istotnym jej motywem, wprowadzonym do powieści poprzez motyw Mogiły - uroczyska w lesie, na którym zginęło 40 powstańców. Utwór jest jednak nie tylko przypomnieniem i uczczeniem wielkiego narodowego zrywu-wydarzenia, ale przynosi również refleksje związane z popowstaniową rzeczywistością, podejmując trudny temat zachowania narodowej tożsamości, mimo klęski i pogrzebania nadziei na szybką realizację niepodległościowych marzeń. Powieść była niemal powszechnie uznana za arcydzieło, zarówno przez współczesnych, jak i potomnych. W przeróbkach scenicznych wystawiano ją w teatrach polskich. W 1905 roku Eliza Orzeszkowa wraz z Henrykiem Sienkiewiczem i Lwem Tołstojem została nominowana do literackiej nagrody Nobla (otrzymał ją Sienkiewicz). Powieść „Nad Niemnem” została przetłumaczona na języki: białoruski (2003), bułgarski, czeski (1894, nowe tłumaczenie 1974), litewski (1958), łotewski, rosyjski, serbo-chorwacki, słowacki, szwedzki (1897), węgierski. Powieść była dwa razy ekranizowana w Polsce: w 1939 i 1987 roku.

 

Pierwszej ekranizacji „Nad Niemnem” dokonali przed samą wojną Wanda Jakubowska i Karol Sokołowski. Role Justyny i Jana odtwarzali aktorzy tej miary, co Elżbieta Barszczewska i Jerzy Picheleski; a w filmie grali także takie gwiazdy ówczesnego teatru i filmu polskiego jak: Mieczysława Ćwiklińska, Jerzy Kreczmar i Stanisława Wysocka. Grodzieńszczyzna była wówczas polska i niektóre sceny były tam nakręcane. Premiera filmu miała się odbyć 5 września 1939 roku. Wojna polsko-niemiecka, która wybuchła 1 września tego roku, nie tylko temu przeszkodziła, ale także jedyny negatyw tego filmu spalił się w czasie oblężenia Warszawy w 1939 roku.

 

Ponownie po nadniemeński epos sięgnął w 1985 roku reżyser Zbigniew Kuźmiński. Scenariusz filmu napisał Kazimierz Radowicz. W głównych rolach wystąpili z powodzeniem młodzi aktorzy: Iwona Pawlak w roli Justyny oraz Adam Marjański w roli Janka. Dlatego, że Niemen nie płynie dziś (po 1945 roku) przez polskie ziemie, za plenery nadniemeńskie posłużyły rzeka Bug (zamiast Niemna) oraz ziemia podlaska - głównie okolice Drohiczyna, a więc ziemia granicząca z Grodzieńszczyzną. Zaścianka Butrymowiczów musieli szukać filmowcy w Koźlach pod Białymstokiem, a na siedzibę Korczyńskich wybrany został pięknie odrestaurowany dwór w Turowej Woli koło Rawy Mazowieckiej.

Film wszedł na ekrany w 1987 roku, a więc w setną rocznicę ukazania się powieści. Urzeka on nastrojem pogody, serdeczności i ciepła oraz grą bohaterów filmu. Ludzi przyciągała do kin także jego tematyka kresowa – ten utracony przez nas tak polski raj (Grodzieńszczyzna pomimo wypędzenia z niej ponad 100 tysięcy Polaków po 1945 roku, ciągle jest krajem bardzo polskim). Toteż film bił rekory powodzenia. W ciągu pierwszych kilku lat obejrzało go ponad 7 milionów osób. Otrzymał on i jego twórcy także sześć nagród, m.in. Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki I stopnia, a popołudniówka warszawska „Express Wieczorny” przyznała reżyserowi nagrodę „Złoty Express 87”.  

 

Jan Stanisław Smalewski - Zwycięstwo wolności - Czerwiec 1989

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski


Zwycięstwo wolności - Czerwiec 1989

 

”Razem z wami pragnę wyśpiewać pieśń dziękczynienia dla Opatrzności, która pozwala mi dziś jako pielgrzymowi stanąć na tym miejscu.(…) I wołam, ja syn polskiej ziemi, a zarazem ja: Jan Paweł II papież, wołam z całej głębi tego tysiąclecia, wołam w przeddzień święta Zesłania, wołam wraz z wami wszystkimi:Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej Ziemi.”

 (Z homilii Ojca Świętego Jana Pawła II, wygłoszonej na Placu Zwycięstwa w Warszawie, w dniu 2 czerwca 1979.)

 

Życie narodu to nie tylko czas współczesny. To także niedawna przeszłość: zabory, sowieckie zsyłki i łagry, utracone Kresy Wschodnie... To również historia powstania i funkcjonowania PRL. Czasy PZPR mocno wbiły się w świadomość narodu, ale działalność nomenklaturowa partii komunistycznej była tylko fragmentem rzeczywistości. Współczesny obraz Polski to także silny Kościół Katolicki podtrzymujący siły moralne i duchowe narodu. To tradycje i kultura regionów. To sąsiedzi, z uwarunkowaniami zewnętrznymi, tworzącymi zagrożenia, bądź budującymi bezpieczeństwo. To wreszcie ziemia, z której naród czerpie siły fizyczne. To przede wszystkim pamięć narodu, która skupia w sobie to wszystko. Która ożywa w dramatycznych momentach, wywołując określone reakcje obronne. Pozwala unikać zła, jednoczy ludzi i prowadzi ich poprzez meandry dziejów.

Podejmując temat tej publikacji, przewrotnie zauważę, iż wbrew potocznym opiniom, że to „Solidarność” walczyła z komuną, było akurat odwrotnie: to PZPR podjęła walkę z „Solidarnością”. Walkę, którą przegrała, gdyż była to przysłowiowa „walka diabła z aniołem”, którą z założenia musiał przegrać diabeł. – Dlaczego tak się stało?

Pierwszą przegraną sił rządowych był stan wojenny. Był on posunięciem o charakterze militarnym, którego głównym celem miała być demonstracja siły, jakiej władza komunistyczna nie zdecydowała się użyć wobec robotników, ale jakiej również wobec nich w każdej chwili użyć mogła.

Twórcy stanu wojennego zakładali sobie dwie grupy celów: wewnętrzne i zewnętrzne. Do wewnętrznych należało przede wszystkim izolowanie przywódców związkowych „Solidarności. Natomiast głównym celem zewnętrznym było pokazanie, że Polska sama da sobie radę z kontrrewolucją.

Bardzo ważnym celem, płynącym jakby z natury ducha narodu, było też danie dowodu na to, że rząd nie chce otwartej wojny braci z braćmi.

Izolacja przywódców związkowych poprzez internowanie to nie tylko demonstracja siły, to otwarcie sobie szerszej drogi dostępu do zbuntowanych mas: zastraszenie ich, po raz kolejny zmuszenie do akceptacji pryncypiów ustrojowych. To także szansa do wykorzystania, by uwięzionych poddać przymusowej obróbce: strachem i własną ideologią.

W sytuacji nieuniknionych ataków sił sprzymierzonych z „Solidarnością” z zewnątrz granic Polski, pozwolono, by część rozwichrzonych głów wyemigrowała. Ba, stwarzając pozory wolności, zmuszono tysiące ludzi – najwartościowszych opozycjonistów - do emigracji.

Pamiętajmy także, że podejmując decyzje o stanie wojennym władze PRL miały przed oczyma wzorce rozwiązań niepokojów społecznych z przeszłości. Złe wzorce. Te z kraju, ale także zagraniczne. Były to: poznański czerwiec i gdański grudzień. Były to wydarzenia radomskie. Interwencja wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji z niechlubnym udziałem polskich żołnierzy, a przede wszystkim Węgry, gdzie doszło do krwawych walk z interweniującymi oddziałami Armii Radzieckiej.

 

Przypomnijmy: Rok 1956 dla państw demokracji ludowej był przełomowym w dotychczasowych dziejach po II wojnie światowej. Po śmierci Stalina zradykalizowały się nastroje społeczne w demoludach. Państwa socjalistyczne z trudem znosiły reżim narzucony im przez Związek Radziecki. W Polsce rozlała się fala strajków robotniczych. Czas od pamiętnego czerwca 1956 r. stanie się pierwszym w powojennych dziejach czasem przełomu, kiedy to Naród zerwał się do wolnościowych wystąpień, a partia komunistyczna zmuszona zostanie do ustępstw.

Strajki robotnicze 1956 roku nosiły charakter zadaniowy: rozliczeń z okresem stalinowskich represji i dążenia do poprawy bytu. Doprowadziły do zmiany władzy. W bardzo nerwowej atmosferze 9. 10. 1956 r. Komitet Centralny PZPR zaakceptował zmiany zaproponowane przez Władysława Gomułkę i Ochaba.

Jednak w nocy z 18/19 października część wojsk sowieckich stacjonujących w Polsce rozpoczęła marsz na Warszawę. Wczesnym rankiem 19 października niespodziewanie przyleciała do Polski delegacja sowiecka na czele z Nikitą Chruszczowem. Ochabowi i Gomułce z trudem udało się przekonać Chruszczowa, że zmiany w Polsce nie pójdą za daleko, ani system komunistyczny, ani sojusz z Moskwą niczym nie są zagrożone.

Rosjanie uspokoili się, odstępując od zamysłu interwencji zbrojnej, szczególnie wobec nacisków partii chińskiej, by zaistniały spór rozwiązać metodami pokojowymi (Mieczysław Ryba, Nasz Dziennik, 25. 07. 2002).

Atmosfera w kraju rozgrzana była jednak do czerwoności, nieustające manifestacje bardzo niepokoiły nowe kierownictwo partii. Dlatego 24.10.1956 r. zwołano wiec na Placu Defilad z udziałem Władysława Gomułki. Wzięło w nim udział ok. 400 tysięcy ludzi. Gomułka z jednej strony zapowiedział odejście od błędów i wypaczeń w partii, z drugiej jednak zaapelował: "Dość wiecowania i manifestacji! Czas przejść do codziennej pracy!".

Uspokojenie nastrojów stało się dla komunistów podstawowym celem. Człowiekiem, który poprzez swój niekwestionowany autorytet mógł to zrobić, był, w opinii Gomułki, uwięziony Prymas Wyszyński. Dlatego 28.10.1956 r. najbliżsi współpracownicy I sekretarza: Zenon Kliszko i Władysław Bieńkowski udali się do Komańczy, by omówić z Prymasem warunki jego uwolnienia.

Kardynał Wyszyński zażądał przywrócenia Kościołowi praw i naprawienia krzywd, na co komuniści się zgodzili.

8 grudnia podpisano porozumienie z Episkopatem, wycofujące dekret o obsadzaniu stanowisk kościelnych z lutego 1953 r. Władze zgodziły się na przywrócenie religii do szkół, ustalono zasady opieki religijnej w szpitalach i więzieniach. Zgodzono się także na powrót mianowanych ks. biskupów i duszpasterzy na Ziemie Odzyskane.

Prymas Wyszyński uspokoił nastroje społeczne, m.in. wzywając wiernych do uczestnictwa w wyborach z 14 stycznia 1957 roku, które stały się plebiscytem poparcia dla Gomułki. Kardynał wiedział, że w zaistniałej sytuacji, kiedy nad Polską wciąż wisiała groźba interwencji sowieckiej, rewolucjonizowanie nastrojów mogło doprowadzić do ogromnej narodowej tragedii, połączonej z rozlewem krwi.

Oczywiście ekipa Gomułki zacznie potem łamać zasady porozumienia z Episkopatem, ale Kościół utrzyma zdobyte narzędzia skutecznej ewangelizacji, intensyfikowanej w związku z obchodami tysiąclecia chrztu Polski, a komuniści nie odważą się już nigdy aresztować ani Prymasa, ani księży biskupów.

Nowa ekipa partyjna z Gomułką na czele na nowo ułożyła stosunki polsko-sowieckie. 18. 11. 1956 r. podpisano w Moskwie układ normujący stosunki między obydwoma krajami. Rosjanie zgodzili się wyrównać Polakom straty związane z eksportem węgla na niekorzystnych warunkach w latach 1945-56 (co niejednokrotnie było powodem strajków górniczych). Przywódcy sowieccy przystali też na repatriację sporej liczby obywateli polskich rozsianych po całym ZSRR, co miało zwłaszcza znaczenie w odniesieniu do uwolnienia Polaków wciąż przebywających w sowieckich łagrach.

Brak suwerenności Polski, a przede wszystkim jej uzależnienie od Sowietów doprowadziło niebawem do jednej z większych kompromitacji politycznych. Był nią udział wojsk polskich w agresji na Czechosłowację w 1968 roku.

Co się tyczy wolnościowych deklaracji ekipy Władysława Gomułki, to szybko poszły one w zapomnienie. W latach 60. rząd zintensyfikował indoktrynację komunistyczną, ponownie rozpoczynając regularną walkę z Kościołem. Wyrzucono ze szkół religię, a Kardynała Wyszyńskiego oskarżono o zdradę - w związku z listem do biskupów niemieckich - co uniemożliwiło Ojcu Świętemu Pawłowi VI pielgrzymkę do Polski.

Bezpośrednim powodem utraty władzy przez Gomułkę było nasilenie się protestów robotniczych w grudniu 1970 r., w wyniku których doszło do krwawych zajść na Wybrzeżu.

Wydarzenia w Polsce odegrały znaczący wpływ na sytuację w innych państwach UW. Po powstaniu robotników w czerwcu 1956 w Poznaniu i po wyborze popularnego wtedy Władysława Gomułki na pierwszego sekretarza PZPR (wbrew woli Moskwy i bez sowieckiej inwazji), obudziły się nadzieje wewnątrzpartyjnej opozycji węgierskiej, na podobny przebieg wydarzeń na Węgrzech.

Jedną z przyczyn powstania narodowego, do jakiego doszło, była chęć pomszczenia krzywd wyrządzonych w czasie masowego terroru okresu rządów Rakosiego. Na Węgrzech w okresie, gdy rządził Matyas Rakosi było trzy razy więcej więźniów politycznych niż w Polsce, przy trzykrotnie mniejszej liczbie ludności i faktycznym braku podziemia zbrojnego.

Powstanie zaczęło się 23 października 1956 i zakończyło wg. oficjalnych źródeł do 4 listopada 1956, choć najbardziej zacięte i krwawe walki powstańców z sowieckim najeźdźcą toczyły się w okresie od 4 do 10 listopada, a prześladowania uczestników powstania trwały jeszcze kolejne lata.

Wydarzenia w Polsce stały się sygnałem dla Węgrów, gdzie od 18 lipca tj. ustąpienia Rakosiego, który „przyznał się” do wypaczeń komunizmu (złożył nawet samokrytykę), uważnie śledzono sytuację w Warszawie. Liczono nawet na wojnę Polski z ZSRR, mając nadzieję, ż przyniesie ona także wolność dla Węgier.

Pisarze, artyści, dziennikarze i studenci połączyli się w Związek Węgierskich Organizacji Studenckich (22. 10. 1956), opracowując listy żądań wobec władz i program naprawy kraju. Społeczeństwo wezwano do poparcia polskich przemian.

Jak wydarzenia te opisuje J. Kochański w książce „Węgry” (wyd. Wa-wa 1997), studenci Politechniki w Budapeszcie uzyskali zgodę na manifestację dla poparcia żądań poznańskich robotników, ale ich wolnościowe cele sięgały znacznie dalej, pokrywając się z celami większości węgierskiego społeczeństwa, które masowo wzięło udział w manifestacji. Demonstranci odczytali na placu generała Józefa Bema listę żądań studentów. Sytuacja wymknęła się jednak z rąk organizatorów, bowiem mimo oficjalnego zakończenia demonstracji, wciąż przyłączali się do niej kolejni uczestnicy. Setki tysięcy ludzi pomaszerowało pod parlament, większość jednakże udała się pod rozgłośnię węgierskiego radia, usiłując skłonić je do odczytania listy żądań. Wtedy z budynku radiostacji otworzono ogień do demonstrantów. Strajkujących wsparło wojsko, przy pomocy którego zajęto budynki radiowe. Wieczorem przed parlamentem zebrało się ok. 300 tys. ludzi, żądając wolności słowa, poglądów, prasy, wolnych wyborów i pełnej niezależności od ZSRR. Domagano się również nominacji Imre Nagya na szefa rządu. Sam Nagy wezwał demonstrantów do spokoju i rozejścia się. Niespodziewanie jeszcze tej samej nocy został on przez KC węgierskiej partii robotniczej powołany na premiera.

Komuniści w nocy 23/24 października wezwali na pomoc wojska radzieckie, które 24. wkroczyły rankiem do Budapesztu (na prośbę sekretarza partii Ernő Gerő sygnowaną przez Biuro Polityczne, łącznie z Nagyem). Jeszcze tego wieczoru demonstranci obalili pomnik Stalina, stojący na placu Bohaterów. Planowany początkowo przez Sowietów pokaz siły, w warunkach miasta (nie chronione przez piechotę czołgi stały się łatwym łupem demonstrantów, którzy zaatakowali je butelkami z benzyną) przerodził się w krwawy konflikt zbrojny, który rozlał się na całe Węgry, przybierając formę kontrrewolucyjnego powstania.

W dniu 4 listopada o świcie nastąpiło wznowienie radzieckiej interwencji na Węgrzech z udziałem broni pancernej. Brało w niej udział 58 tysięcy żołnierzy radzieckich. Na sygnał radiowy "Grom" o godzinie 4.00 rano oddziały radzieckie rozpoczęły operację "Wicher". Opanowano lotniska, bez walki zajęto gmachy parlamentu i ministerstwa Obrony Narodowej. W oddziałach armii węgierskiej przywrócono dowódców usuniętych przez powstańców, zaś tych, którzy poparli powstanie, aresztowano. Nagy z kilkoma członkami swojego rządu po wystąpieniu radiowym schronił się w ambasadzie jugosłowiańskiej.

Zacięte walki trwały do 10 listopada. Ich rezultat był z góry przesądzony. W wyniku walk od 23 października zginęło po węgierskiej stronie ponad 2500 osób, głównie w czasie walk w Budapeszcie, a ponad 20 tysięcy aresztowano lub internowano. Ponad 200 tysięcy osób uciekło z kraju do Austrii i Jugosławii. Pozostające na Węgrzech rozbite oddziały powstańcze po 10 listopada przeszły do podziemia lub próbowały organizować partyzantkę. Według archiwów radzieckich zginęło lub zaginęło 740 żołnierzy i oficerów radzieckich, zaś 1540 odniosło rany - ponad połowa z nich poległa z w październiku.

 

Interwencja wojsk radzieckich na Węgrzech była ostrzeżeniem dla innych państw Układu Warszawskiego, w tym głównie dla Polski. Potwierdzała radziecką strefę wpływów, akceptowaną przez Zachód.

Wracając do zasadniczego wątku, należy zatem zauważyć, że stan wojenny był także swoistym papierkiem lakmusowym. Na opinię światową i na polskie społeczeństwo. Jak się zachowają? Jakie będą reakcje? Czego dalej można się spodziewać?

Każdy, kto współcześnie weźmie te fakty pod uwagę, nie będzie się dziwić, że po stanie wojennym część przywódców „pękła”, złamała się. Był to jednak margines ruchu związkowego. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych kumulacja energii, która go napędzała była już tak duża, że zamysły, a także dokonania wykonawców zadań stanu wojennego, zasadniczych celów nie osiągnęły, „Solidarności” nie zdławiono, stan wojenny nie powiódł się.

 

Przypomnijmy: Skala represji stanu wojennego była olbrzymia. Internowano około 10 tysięcy ludzi, dalszych ok. 10 tysięcy skazano z paragrafów stanu wojennego. Tysiące udały się na emigrację.

Dzisiaj ludzie ci często nadają ton ocenie stanu wojennego. Trudno się im dziwić, często przeżyli głęboką traumę, na wiele lat stracili możliwość zawodowej samorealizacji. Dzisiaj żyją nieraz w ciężkich warunkach, którym przecież się przeciwstawiali.

 

Idąc tym tropem, uznać należy, że stan wojenny nie był do wygrania przez rządzących. Zarówno Zachód, Stany Zjednoczone, a przede wszystkim Stolica Apostolska na czele z papieżem Polakiem, odrzuciły go, opowiadając się po stronie sił postępu, po stronie „Solidarności”.

 

Polska w latach 1980 – 1989 znajdowała się w głębokim kryzysie politycznym, gospodarczym i społecznym. W kryzysie, który siłą rzeczy przekładał się na kryzys ówczesnej władzy. „Solidarność” powstała jako związek zawodowy, ale szybko na bazie społecznego niezadowolenia, które narastało latami, przerodziła się w ruch społeczny, dążący do głębokich zmian w Polsce. Cele, do których dążyła i które publicznie głosiła, w krótkim czasie zjednoczyły wokół niej naród. Nigdzie dotąd na świecie związek zawodowy nie zdobył takiego olbrzymiego poparcia społecznego. Nigdy w walkę o prawa ludzi pracy w jednym państwie nie zaangażowało się tak wiele sił postępowych na całym świecie.

 

Przypomnijmy: „Solidarność”, która była związkiem zawodowym, walczyła o przywileje przynależne związkowcom, na całym świecie. O prawa ludzi pracy.

    W Polsce pluralizm partyjny nie istniał. Jedyną – przewodnią siłą narodu – była PZPR.

 

„Solidarność” od samego początku istnienia umiejętnie potrafiła wykorzystać wsparcie międzynarodowych sił postępu zjednoczonych w walce z komunizmem. Wsparcie to pozwoliło jej przetrwać najgorsze: internowania, więzienia, spychanie w niebyt. Ten wyjątkowy w dziejach kraju zryw narodowy oparł się na historycznych przesłankach wolnościowych, sięgających czasów narzucenia Polsce struktur państwa socjalistycznego, które nałożyły narodowi kaganiec niewoli. Oparł się na wcześniejszych doświadczeniach związanych z okresem funkjonowania PRL: oszukańczym plebiscycie 1948 roku, na doświadczeniach „wydarzeń poznańskich - 1956”, „marca -1968”, „Gdańska - 1970”, czy też „Radomia - 1976”. Nade wszystko jednak uzyskał on poparcie Kościoła Katolickiego, który w żadnym innym z krajów europejskich nie był tak silny jak w Polsce.

Biorąc pod uwagę także i to, iż skupiony w „Solidarności” ruch społecznej odnowy uzyskał poparcie jednego z najtęższych umysłów świata, jakim był papież Polak Jan Paweł II, nowa „wiosna ludów” w Europie nie mogła inaczej skończyć się, jak tylko zwycięstwem.

 

Po 25 latach od kończącego ten okres czasu przełomowych, czerwcowych wyborów, historycy i politycy nadal sprzeczają się, co do szczegółów przebiegu procesów wieńczących zwycięstwo. Co do jego skali, co do koncepcji i przebiegu obrad Okrągłego Stołu, odpowiedzialności rządzących za stan wojenny, wreszcie o to, czy w razie niepomyślnego rozwoju wydarzeń i rozlania się którejś z licznych fal strajkowych w wojnę domową, do Polski wkroczyłyby wojska radzieckie.

Historycy, co do jednego są zgodni: skala czerwcowego zwycięstwa przerosła oczekiwania. Rządzący, pod presją wyniszczających kraj strajków, nie mieli innego wyjścia, jak wreszcie – po dziesięciu latach od powstania związku – dopuścić „Solidarność” do udziału we władzy. „Zwalić oficjalnie na jej barki część odpowiedzialności za kraj”.

Marzeniem „Solidarności” było przede wszystkim doprowadzenie do legalizacji istnienia związku. Wraz ze zdobyciem prawa do istnienia, w dalszej kolejności chodziło o współudział, a nie o całkowite przejęcie władzy.

Parcie ze strony Kościoła, że komuniści muszą podzielić się władzą z „Solidarnością”, było parciem w kierunku dialogu. - Polacy muszą ze sobą rozmawiać! – dobiegało z Watykanu. - Gdy naród przepoławiają dwie, jakże odmienne idee i skale wartości, wspólnej drogi – to znaczy drogi pośredniej – szukać należy w dialogu.

 

Przypomnijmy: Ostateczną oznaką tego, że epoka stanu wojennego wreszcie dobiega końca, było ogłoszenie 11 września 1986 r. przez rząd amnestii i wypuszczenie na wolność 225 więźniów politycznych uważanych za najbardziej groźnych dla państwa. Ich uwolnienie było od roku 1981 naczelnym żądaniem solidarnościowego podziemia, które uformowało się i umocniło w okresie obowiązywania stanu wojennego.

 

Przywódcy „Solidarności” i wspierający ich intelektualiści z początku nieufnie podchodzili do ogłoszonej amnestii, obawiając się w każdej chwili ponownych aresztowań przez władze. Nie ulegało jednak wątpliwości, że rząd Jaruzelskiego poczynił duży postęp, decydując się na uwolnienie swych największych przeciwników. Niemniej – podkreślić należy z całą mocą - gen. Jaruzelski nie zamierzał dopuścić do scalenia sił „Solidarności”, do jej odrodzenia i legalizacji. „Solidarność” pozostała nielegalna. Nadal obowiązywała cenzura, chociaż najbardziej wpływowymi źródłami informacji w kraju stały się wydawnictwa podziemne (książkowe i prasowe), Głos Ameryki, Radio Wolna Europa i Radio Watykan.

Inspirowany przez papieża i wspomagany przez CIA związek „Solidarność” przetrwał długi okres walki podziemnej. I choć z dziesięciomilionowego związku zawodowego po amnestii została jednak znacznie mniejsza, scentralizowana, kierowana przez Lecha Wałęsę organizacja, przypominająca nieco zachodnią partię polityczną, to nad narodem nadal unosił się zwiewny mityczno-mistyczny duch dawnej „Solidarności”.

Pomimo licznych trudności Wałęsa uparcie dążył do odtworzenia związku – w postaci potężnej, wspieranej przez naród i Kościół siły, zdolnej do prowadzenia negocjacji z rządem.

Lech Wałęsa miał za sobą poparcie możnego sprzymierzeńca w osobie Ronalda Reagana, który oficjalnie zapowiedział, że amerykańskie restrykcje przeciwko Polsce cofnie dopiero wtedy, kiedy rząd rozpocznie poważne negocjacje z opozycją. Jaruzelski pragnął zniesienia sankcji obezwładniających gospodarkę, liczył jednak, że Stany Zjednoczone zadowoli powołanie Rady Konsultacyjnej. Jak się okazało potem, nie zadowoliło.

 

Przypomnijmy: Funkcjonująca w czasie stanu wojennego Państwowo-Kościelna Komisja pełniąca rolę ograniczonego do spraw formalnych porozumienia Episkopatu z rządem, podjęła rozmowy w sprawie przywrócenia cywilnych stosunków społecznych. Z inicjatywy Jaruzelskiego powołano Radę Konsultacyjną przy przewodniczącym Rady Państwa, w której skład weszli czołowi fachowcy, intelektualiści i inne znane postacie, mające doradzać rządowi w sprawach politycznych.

 

Władze chciały widzieć w Radzie opozycyjnych pisarzy, ekonomistów i intelektualistów, ale nie przywódców „Solidarności”. Dialog generała Jaruzelskiego z grupą osób siedzących przy stole minął się z wyobrażeniem opozycji o reformie politycznej – stwierdził potem jeden z komentatorów. - Większość jej przywódców zbojkotowała Radę. Niemniej pewna liczba znanych osobistości do niej przystąpiła.

Kościół wraz z całą opozycją pilnie śledził poczynania Rady Konsultacyjnej, ta zaś - aczkolwiek mimochodem - stała się prekursorką negocjacji Okrągłego Stołu, które doprowadziły Polskę do demokracji.

Jesienią 1987 roku pod wpływem elastycznego Gorbaczowa, generał Jaruzelski wykonał jeszcze jeden znaczący gest, powołując Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich, do badania nadużyć władzy. Na jego czele postawił osobę bezpartyjną.

Później niektórzy poprawiacze historii i biografowie nazbyt upraszczali ów okres przejściowy, przedstawiając go tak, jakby papież, sekretarz generalny KC KPZR i generał Jaruzelski zgodnie zdążali ramię w ramię do jednego celu. W rzeczywistości mieli oni odmienne cele. Adam Michnik ocenił to tak: „Pomiędzy formalnym zakończeniem stanu wojennego w roku 1983, a rewolucją roku 1989, w Polsce nie było „socjalizmu z ludzką twarzą”, tylko komunizm z powybijanymi zębami. Przytłaczająco ponure lata”.

 

Po amnestii dla więźniów opozycji Lech Wałęsa postanowił nie przywracać dawnej Komisji Krajowej (obradującej w noc ogłoszenia stanu wojennego), powołując w jej miejsce nowe ciało – Tymczasową Radę „Solidarności”, której członków sam podobierał. „Lech Wałęsa zasługuje na drugiego Nobla – z przekąsem powiedział Jacek Kuroń, komentując jego wysiłki - by pogodzić różne frakcje związku”. – Zadanie, jakiego się podjął przywódca „Solidarności”, było niezwykle trudne i wymagało precyzyjnych posunięć. Działająca w podziemiu opozycja uległa takiej decentralizacji, że ciężko było z tak wielkiej ilości grup stworzyć na nowo spójną organizację. Życie w konspiracji nie sprzyjało zaufaniu. „Solidarność” wyszła z podziemia rozdarta konfliktami: personalnymi i ideologicznymi. Internowani i aresztowani zwalczali tych, których nie schwytano. Wiele spornych kwestii dotyczyło polityki gospodarczej, bo zwolennicy Wałęsy byli za reformami rynkowymi, natomiast przeciwnicy ostrzegali, że ich koszty obciążą społeczeństwo.

 

Przypomnijmy: Inflacja w Polsce sięgała 100% rocznie, a płace realne były o 15-20% były mniejsze niż w roku 1980.

 

Na początku 1987 roku w prasie światowej pojawiły się informacje, że generał Jaruzelski przyznał się papieżowi do niepowodzeń rządu i partii, zgadzając się na podjęcie rozmów z opozycją. Chodziło więc już nie o same negocjacje, lecz o termin rozpoczęcia i ich warunki. W lutym 1987 r. pod naciskiem Watykanu (a także wobec osobistych zapewnień arcybiskupa Pio Laghiego, że polskie władze podejmą rozmowy z opozycją), Reagan zgodził się znieść sankcje gospodarcze.

Po wizycie Jana Pawła II wydarzenia w Polsce nabrały niepokojącego tempa. Na wszelkie naciski ze strony „Solidarności”, społeczeństwa i papieża, władze komunistyczne odpowiadały półśrodkami, nie mogąc jednak się pozbierać. Uznając, że reformy zeszłych pięciu lat zawiodły, zarządziły referendum, kierując do obywateli pytania: „Czy są za radykalnymi przemianami gospodarczymi, drastycznym programem oszczędnościowym i ograniczonymi krokami w stronę politycznego pluralizmu”?

W listopadzie 1987 r., przed wymyślonym przez rząd referendum, walka polityczna ponownie się nasiliła. Propagandzie komunistycznej ostro przeciwstawiały się rozgłośnie zachodnie, w tym m.in. RWE:

„Zapis uchwalony przez sejm w roku 1986 roku, kiedy to społeczeństwo było otumanione moralno-polityczną jednością narodu, powinien być zniesiony” (

    „…Trzeba całkowicie odpolitycznić przedsiębiorstwa. Teraz jest jedna partia – PZPR, ale nawet jak ich będzie wiele więcej, to nie powinny egzystować w zakładach. O działalności zakładów powinien przecież egzystować rachunek ekonomiczny, a nie polityczne rozgrywki. W przedsiębiorstwach prywatnych nie ma partii i to jest zdrowe.” (RWE – 17.XI.).

 „… W tej chwili w samej partii nie ma nurtu rewizjonistycznego, nie wyartykułowanych grup interesu łączących swoją przyszłość z reformą. PZPR to organizacja, która umarła własną śmiercią. Kurczy się (…) – Dalej RFI – 16.XI. nadała, że skoro zebrał się Komitet Obrony Kraju to cel jest jasny. KOK jest uprawniony do wystąpienia do szefa państwa z wnioskiem o wprowadzenie stanu wojennego”.

RWE informację o obradach KOK komentowało nieco inaczej: „..Otóż chodzi o zastraszenie społeczeństwa, choć w gruncie rzeczy wydaje się, że władze chcą powtórzyć ten scenariusz z 13 grudnia, tyle że nie chodzi im oczywiście o jakieś drastyczne rozwiązanie. Sądzą, że wystarczy społeczeństwo zastraszyć.”.

Ta sama stacja w dniu 19. XI. podała: „…Przypomina się trafnie, że jak dotąd w historii nieudolnej raczej gospodarki PRL właśnie podwyżki cen artykułów spożywczych były iskrą zapalającą lont przy beczce z prochem niezadowolenia. (…) Rok 1988 rysuje się dramatycznie i dlatego ta pogoń płac i cen zostanie utrzymana niezależnie od zaklęć, jakie się na ten temat wypowiada. Zaklęciem aktualnym jest referendum, już za 10 dni. Władze razem ze społeczeństwem mają zaklinać rzeczywistość”.

 „…W komunikacie podpisanym m.in. przez Lecha Wałęsę „Solidarność” ostro skrytykowała rządowe zapowiedzi podwyżek cen na przyszły rok, które miałyby wejść w życie, gdyby osoby głosujące w referendum wypowiedziały się za przyjęciem radykalnego wariantu proponowanych przez władze zmian w funkcjonowaniu gospodarki. Jak już podawaliśmy, podwyżki te miałyby wynieść 110 procent w odniesieniu do czynszów, kosztów ogrzewania, prądu elektrycznego i cen surowców energetycznych. Zdaniem „Solidarności” realizacja reform sprowadzających się do znacznych podwyżek cen mogłaby doprowadzić w Polsce do „dramatycznych wydarzeń” (RWE-17.XI.).

W informacji podano ponadto, że Biuro Polityczne pilnie dostosowuje gotowy już referat na VI Plenum KC PZPR do nowych warunków, starając się rozwodnić wcześniejszy ton wypowiedzi. Dodając, że „propozycje generała Jaruzelskiego byłyby prawdziwym przełomem w Bułgarii, w Związku Radzieckim, a nawet w Czechosłowacji, ale nie w Polsce” (RWE-18.XI.).

 

W ocenie rządu dokonano przełamania bariery dla informacji o reformach i przemianach w Polsce. Zorganizowano w tym celu seminarium dla dziennikarzy zachodnich w Warszawie, ukazał się wywiad I sekretarza KC PZPR dla „Washington Post”. Wprawdzie nadal dokonywano tradycyjnych manipulacji na temat istnienia trzech równorzędnych sił: władzy, opozycji, która wyrażała interes narodu oraz Kościoła. Niemniej coraz częściej realistycznie oceniano słabości przeciwników socjalizmu oraz konstruktywne stanowisko Kościoła.

 

W komentarzach i ocenach agencyjnych wskazywano na niewiarę w skuteczność reform, ze względu na poprzednie (nieudane) próby idące w tym samym kierunku. Journal de Genewa pisał m.in.: „…Co myślą o tym Polacy? Prawdę mówiąc, nic dobrego. Przemalowana na kolory radzieckiej restrukturyzacji reforma proponowana jest Polakom po raz nie wiadomo który w ostatnich 20 latach. Decentralizacja decyzji gospodarczych, stworzenie sektora prywatnego i przyjęcia pewnych zasad gospodarki rynkowej, były stale zapowiadane poprzez poprzednie rządy. – Jeszcze jeden wysiłek – tłumaczono narodowi – i otrzymacie wreszcie zasłużony owoc waszej pracy.

Niestety, nawet pod reżimami bardziej tolerowanymi niż ten wynikły z zamachu stanu w 1981 roku błędne koło powtarzało się od nowa. Wymagany wysiłek nie był akceptowany, ponieważ nie wierzyli ani w kompetencje, ani w dobrą wolę reżimu. Nastawiona sceptycznie ludność wolała inwestować swą energię  między dość luźnymi oczkami systemu, niż w zalecanym jej przez partię kierunku”.

 

Osobną gamę zainteresowań zachodnich mediów wywołało spotkanie generała Jaruzelskiego z prymasem Glempem (kolejne 11 spotkanie obu polityków).

Reuter podał, że: „… Polski przywódca spotkał się z prymasem dla przedyskutowania rządowego programu reform polityczno-gospodarczych, które obejmują pewne wyrzeczenia i mogą wywołać niezadowolenie. Rząd najwyraźniej liczy na to, że Kościół nie tylko poprze reformy, ale użyje swojego wpływu dla wywarcia szerszego poparcia dla tych posunięć”.

Wielkie agencje światowe poświęciły dużo uwagi opublikowanym tezom referatu Biura Politycznego na VI Plenum KC PZPR. AFP pisała: „… Biuro Polityczne wystosowało ostre ostrzeżenie do wszystkich elementów „antysocjalistycznych kraju” – w tym do zajadłego ośrodka „Solidarności” – zapraszając jednocześnie do dialogu tych, którzy działają pod wpływem „uczuć patriotycznych” w celu rozwiązania „dużych problemów narodowych”.

Zatem władze poprzez partię komunistyczną odwołały się raz jeszcze do patriotyzmu i uczuć Polaków. Obiecywały, że: Biuro Polityczne KC PZPR zaaprobowało umocnienie roli rad miejskich kosztem władz centralnych. Wyraziło zgodę na modyfikację ordynacji wyborczej (mnogość kandydatów) i na dyskusję w sprawie powołania drugiej izby w sejmie. Poparło też rządowe projekty powołania komórek „samorządu socjalistycznego”, opowiedziało się za tworzeniem „klubów dyskusyjnych” i różnych stowarzyszeń, nie wykluczając możliwości zmian konstytucyjnych dla pełnej realizacji reform.

Mimo to, wszystko przypomniało „granice pluralizmu socjalistycznego”, wykluczając z góry jakiekolwiek porozumienia z kierownictwem „Solidarności”, zapraszając jednakże do dialogu wszystkich jej byłych członków, którzy nie zamknęli się w kręgu „destrukcyjnej negacji”.

 

Społeczeństwo nie zaakceptowało tych pomysłów. „Solidarność” wezwała do bojkotu referendum. Bojkot powiódł się; w głosowaniu wzięło udział za mało uprawnionych, rząd poniósł kolejną porażkę.

Utraciwszy kontakt z masami, PZPR miotała się w poszukiwaniu rozwiązań, które i tak były jedynie namiastką tego, czego oczekiwało społeczeństwo. Nie powiódł się także kolejny plan naprawczy po przegranym referendum, proponowany przez kolejne VII Plenum KC PZPR, które odbyło się 20 czerwca 1988 roku.

W dniu 23 sierpnia 1988 r. partia wydała dramatyczny apel do swoich członków, usiłując (po raz ostatni) zewrzeć szeregi. Nawoływano do przeciwstawiania się strajkom. Tłumaczono członkom partii, że istnieją inne możliwości demokratycznego udziału w przemianach, niż współpraca z „Solidarnością”. Że przede wszystkim należy uwolnić zakłady pracy od politycznego uwikłania w politykę.

Apel pozostał w przysłowiowej próżni. Nie doceniono napięć społecznych powodowanych falami nowych strajków. Chybione okazały się oceny siły szeregów partii. Pomysłu, by zastąpić I sekretarzy Komitetów Wojewódzkich odpowiednio dobranymi ludźmi z wojska – pułkownikami nie udało się zrealizować, gdyż po prostu brakło na to czasu.

Spontaniczne protesty robotnicze, które wybuchły w roku 1988, okazały się przysłowiowym punktem zwrotnym. I tym razem miał rację Wałęsa, który zawsze ostrzegał, że w końcu robotnicy wezmą sprawy w swoje ręce.

Tym razem fali strajków, która w kwietniu i maju zalała kraj, nie zorganizowała „Solidarność’. Zastrajkowali młodzi, marnie opłacani robotnicy fabryczni, dla których wypadki z roku 1980 były już tylko legendą. Wpadli w gniew, mając dość wciąż obniżającego się poziomu życia. Chaos w państwie pogłębiał się. Zmuszone do ustępstw władze zwróciły się do Lecha Wałęsy, by namówił strajkujących do podjęcia pracy. Setki tysięcy robotników zażądało jednak, żeby rząd zobowiązał się najpierw, że podejmie rozmowy z opozycją na temat przyszłości kraju.

Generał Jaruzelski zrozumiał, że jego przypuszczenia, iż osłabienie „Solidarności” pozwoli mu wprowadzić reformy bez zorganizowanej opozycji na karku, a do tego w tempie, które uzna za stosowne, okazały się błędne. Nie mając wyjścia, zmuszony został do przyjęcia warunków strajkujących. - Furtka do obrad Okrągłego Stołu została otwarta.

 

Przypomnijmy: Po przegranych wyborach do tzw. kontraktowego parlamentu, w dniach 27 -30 stycznia 1990 r. odbył się ostatni – X Zjazd PZPR, na którym ówczesny I sekretarz Komitetu Centralnego Mieczysław Rakowski wypowiedział pamiętne słowa: „Sztandar PZPR wyprowadzić”.

W ostatnim dniu zjazdu delegaci powołali dwa nowe ugrupowania partyjne: Socjaldemokrację Rzeczypospolitej Polskiej na czele z Aleksandrem Kwaśniewskim i Polską Unię Socjaldemokratyczną z Tadeuszem Fiszbachem - I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego w Gdańsku, która, nie odniósłszy powodzenia, w roku 1991 przestała istnieć.

 

Jednym z najważniejszych wydarzeń w najnowszej historii Polski były tzw. Obrady Okrągłego Stołu. Pomysł Okrągłego Stołu pojawił się na kilka lat przed rozpoczęciem obrad, jednakże idea jego zorganizowania sformułowana została dopiero 16 sierpnia 1988 r. podczas spotkania generała Czesława Kiszczaka z Lechem Wałęsą. W zamyśle strony rządowej było wygaszenie niszczących kraj fali strajków zorganizowanych przez „Solidarność”. Idea ta stała się podstawowym warunkiem do rozpoczęcia rozmów.

 

Przypomnijmy: rozpoczęły się one 6 lutego 1989 r. o godz. 14.23 i zakończyły 5 kwietnia tegoż roku. Odbywały się w kilku miejscach, ale ich rozpoczęcie i zakończenie miało miejsce w siedzibie Urzędu Rady Ministrów PRL w Pałacu Namiestnikowskim w Warszawie.

 

Czas, w jakim doszło do obrad Okrągłego Stołu, wpisywał się w okres nasilonych napięć społecznych, których ze względu na długotrwałość, władza komunistyczna po prostu już nie wytrzymywała. W Polsce wyraźnie załamywał się ustrój jednopartyjny, oparty na monopolu władzy partii komunistycznej. Wprawdzie „Solidarności” nie traktowano jak partii, ale już samo uznanie jej praw do decydowania o sprawach dotyczących klasy robotniczej, nosiło znamiona rezygnacji z dotychczasowego monopolu PZPR.

Okrągły Stół miał symbolizować równość stron i dobrą wolę w osiągnięciu kompromisu. Władzom PRL chodziło o podtrzymanie ciągłości rządzenia, nawet za cenę daleko idących ustępstw. „Solidarność” natomiast z trwałym uporem zmierzała do pełnej legalizacji swych struktur i uchwycenia przyczółków władzy, które pozwoliłyby jej na dokonanie zmian systemu politycznego i gospodarczego kraju.

Zatem w sytuacji pełnej napięć społecznych, które wyniszczały kraj i wciąż groziły przerodzeniem się w konfrontację na ulicach, władza zdecydowała się na rozmowy z „Solidarnością”. Inicjatorzy w osobach generała Kiszczaka i Lecha Wałęsy zdecydowali się zasiąść do obrad, organizując Okrągły Stół.

 

Przypomnijmy: po obu skonfliktowanych stronach zasiedli liczni przedstawiciele rządu PRL, „Solidarności” i trzej obserwatorzy kościelni (w tym jeden przedstawiciel Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego – bp Janusz Narzyński).

Ogółem w obradach wzięło udział 452 osoby. Obrady toczyły się w trzech komisjach:

  1. Ds. gospodarki i polityki społecznej (przewodniczyli jej: Władysław Baka z PZPR i Witold Trzeciakowski z Solidarności).
  2. Ds. reform politycznych (Jerzy Reykowski z PZPR - Bronisław Geremek z Solidarności).
  3. Ds. pluralizmu związkowego (Aleksander Kwaśniewski z PZPR – Tadeusz Mazowiecki z Solidarności – Romuald Sosnowski z OPZZ).

 

    Podczas obrad uzgodniono szereg fundamentalnych zmian ustrojowych. Ustalono, że panować będzie wolność słowa i wolność powoływania i działania partii politycznych i związków zawodowych. Porozumiano się w sprawach obowiązywania w kraju wolnego rynku i zrównania własności państwowej z prywatną. Uzgodniono, że przeprowadzone zostaną nowe, częściowo demokratyczne wybory parlamentarne. To w ich wyniku w czerwcu następnego roku doszło do powołania sejmu zwanego kontraktowym.

Uczestnicy obrad porozumieli się, co do tego, że powołane zostaną nowe władze państwowe – senat i prezydent. W porównaniu z dotychczasowym ustrojem państwa były to zmiany zasadnicze, a ponadto dokonane w drodze wzajemnych negocjacji.

Zawarte 5 kwietnia 1989 r. porozumienie, które zakończyło obrady Okrągłego Stołu, umożliwiło opozycji solidarnościowej udział w wyborach parlamentarnych rozpisanych na dzień 4 czerwca 1989 r., a w dalszej kolejności przejęcie przez nią władzy i utworzenie po kilku miesiącach pierwszego powojennego, niekomunistycznego rządu z premierem Tadeuszem Mazowieckim na czele. Przyśpieszyło to zmiany ustrojowe i gospodarcze w Polsce, która stała się suwerennym krajem demokratycznym o gospodarce wolnorynkowej.

W dalszej perspektywie to właśnie Okrągły Stół i wynik czerwcowych wyborów umożliwił Polsce w marcu 1999 r. wstąpienie do NATO oraz przyjęcie nas do Unii Europejskiej (na mocy tzw. Traktatu Akcesyjnego podpisanego 16 kwietnia 2003 r., od 1 maja 2004 r. Polska została członkiem UE).

 

Przypomnijmy: Okrągły Stół doprowadził do utworzenia senatu, z liczbą 100 senatorów (po 2-ch z każdego województwa, a z warszawskiego i katowickiego po 3-ch). Kolejnym jego efektem było utworzenie urzędu Prezydenta PRL – wybieranego przez Zgromadzenie Narodowe na 6-letnią kadencję. Dokonano także zmian w „Prawie o stowarzyszeniach”, umożliwiających rejestrację „Solidarności”. Po raz pierwszy w powojennych dziejach Polski otwarto przed związkiem zawodowym „Solidarność” legalny dostęp do publicznych mediów, zezwalając raz w tygodniu na półgodzinną audycję w TVP oraz reaktywowanie „Tygodnika Solidarność”.

 

W dniu 7. IV. Sejm zmienił ordynację wyborczą oraz dokonał nowelizacji konstytucji, a 17. VI. Sąd Najwyższy ponownie zarejestrował „Solidarność”. Na potrzeby kampanii wyborczej powołany został Komitet Obywatelski „Solidarność”.

Ustalenia w sprawach ordynacji wyborczej otwierającej „Solidarności” drogę do legalnego przejęcia władzy w kraju, gwarantowały opozycji 100% w wyborach do Senatu i 35%, tj.161 miejsc w przyszłym parlamencie. Parytety wyborcze dla PZPR, ZSL i SD ustalono na poziomie 60%, a dla prokomunistycznych organizacji katolików UChS i PAX - 5%, co dawało im łącznie 299 miejsc w parlamencie (z czego 264 posłów miało być wybieranych w okręgach wielomandatowych, a 35 z tak zwanej listy krajowej).

Komitet Obywatelski „S” postanowił, że wystawi łącznie 161 kandydatów do sejmu i 100 do senatu. Listy wyborcze ułożą komitety regionalne. Każdy z kandydatów został sfotografowany z Lechem Wałęsą, powstała wielonakładowa „Gazeta Wyborcza” oraz reaktywowany został „Tygodnik Solidarność”.

Strona rządowa wystawiła większą liczbę kandydatów, w tym wielu mniej rozpoznawalnych, nasilając swoją kampanię w ostatnim tygodniu przedwyborczym.

Głosowanie odbyło się w dwóch turach. W pierwszej doszło do zdecydowanego zwycięstwa kandydatów „Solidarności”, którzy zdobyli 160 spośród 161 mandatów w sejmie oraz 92 spośród 100 w senacie. Koalicja rządowa do Sejmu wprowadziła zaledwie 4 reprezentantów. Frekwencja wyborcza wyniosła 62%.

W drugiej turze (18. VI.) opozycja uzyskała 1 brakujący mandat w sejmie oraz 7 w senacie. Frekwencja wyniosła 25%.

Po zwycięstwie wyborczym parlamentarzyści (posłowie i senatorowie) Komitetu Obywatelskiego "S" 23 czerwca utworzyli wspólnie Obywatelski Klub Parlamentarny, na czele którego stanął Bronisław Geremek. Reprezentacja parlamentarna OKP (zwanego niekiedy "Okapem") liczyła: 161 posłów i 99 senatorów. Natomiast PZPR - 173 posłów, ZSL - 76, SD - 27, Pax - 10, UChS - 5, PZKS - 5. W Senacie 99% miał OKP, a 1% przypadło nie zrzeszonemu senatorowi Stokłosie. W tej formie rozpoczął działalność Sejm kontraktowy.

Spontaniczny ruch obywatelski usiłowano - z częściowym tylko powodzeniem - "zagospodarować" poprzez Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna - "ROAD", przekształcony później w Unię Demokratyczną, a potem w Unię Wolności i inne partie polityczne. Przykładowo Konfederację Komitetów Obywatelskich Województwa Włocławskiego rozwiązano w 1991 r. po przegłosowaniu, że wszyscy członkowie zrzeszonych gminnych Komitetów Obywatelskich stają się automatycznie członkami partii Porozumienie Centrum.

Wyborcza klęska komunistów uniemożliwiła im powołanie własnego rządu. Po nieudanej próbie stworzenia rządu Czesława Kiszczaka, w dniu 24. 08. 1989 r. na czele pierwszego demokratycznego gabinetu rządowego stanął Tadeusz Mazowiecki.

Kadencja sejmu kontraktowego przypadła na okres istnienia PRL i… zapoczątkowała demokratyczną III Rzeczypospolitą.

 

Reperkusje upadku komunistów w Polsce wstrząsały całym blokiem wschodnim. Jeszcze podczas trwającym w Polsce obrad Okrągłego Stołu, Węgry usunęły z konstytucji artykuł o „przewodniej roli” partii. We wrześniu otwarły granicę z Austrią, co spowodowało lawinę dziesiątek tysięcy turystów z NRD. Większość z nich wyjechała jednak do RFN, gwarantującej obywatelstwo wszystkim Niemcom. Honecker, zaprotestował przeciwko otwarciu granic przez Węgrów, ale nic nie wskórał. Odmówił mu też Gorbaczow, gdy poprosił go o interwencję. Niebawem Niemcy zaczęli uciekać przez Polskę i Czechosłowację. Zachodnioniemieckie ambasady w Warszawie i Pradze przyznawały wszystkim azyl polityczny i darmowy wyjazd na Zachód.

Jeszcze tego samego roku w październiku setki tysięcy ludzi wyległy na ulice Lipska i Berlina Wschodniego, domagając się usunięcia Honeckera. Policji nie udało się powstrzymać demonstracji i szef partii w końcu zrezygnował. Władzę w NRD objął młodszy członek Politbiura Egon Krenz, który 9 listopada otworzył granicę z RFN. Następnego dnia otwarto bramy Muru Berlińskiego i robotnicy przystąpili do jego rozbiórki. Setki osób rzuciło się na jego szczątki, przechowując je potem niczym relikwie.

Komunistyczne domino ruszyło. 10 listopada przyszedł kres na trzydziestosześcioletnie rządy bułgarskiego prezydenta Teodora Żiwkowa, zakończone partyjnymi czystkami. W Czechosłowacji olbrzymie tłumy, które opanowały ulice, zażądały pluralistycznych rządów i ustąpienia prezydenta Husaka. Czuwano nawet w nocy. Do demonstrantów w stolicy dołączył lider Praskiej Wiosny Aleksander Dubcek, pojawiając się publicznie po raz pierwszy od dwudziestu jeden lat. Miesiąc później Husak zrezygnował i utworzono rząd koalicyjny złożony z komunistów i członków opozycji. Prezydentem wybrano dysydenckiego dramaturga Vaclava Havla, który ledwie przed siedmioma miesiącami wyszedł z więzienia.

Jedyna krwawa rewolucja ogarnęła Rumunię. Kiedy w Timisoarze rumuńskie siły bezpieczeństwa zaatakowały demonstrantów, w obronie ludu wystąpiło wojsko. Zginęło setki ludzi, w tym znienawidzony przywódca partii Nicolae Ceausescu i jego żona, straceni przez pluton egzekucyjny. Pozostał ZSRR.

W dniu 1 grudnia po raz pierwszy w historii głowa Kościoła katolickiego spotkała się z sekretarzem generalnym komunistycznej partii Michaiłem Gorbaczowem. Co zrobić z siłami uwolnionymi po upadku komunizmu martwił się cały Watykan. Gorbaczow zapewnił, że niebawem Rada Najwyższa uchwali ustawę o wolności sumienia.

Papież bardzo chciał pojechać do Kraju Rad; chciał spotkać się z duchem wschodu, katolikami i nie tylko, odwiedzić ich święte miejsca. Mówił, że jest Słowianinem zachodnim i nie zna wschodniej Europy. Nie zna miast należących niegdyś do Polski: Wilna i Lwowa.

W maju 1991 roku watykański sekretarz stanu kardynał Angelo Sodano ujawnił dziennikarzom, że do krótkiej symbolicznej wizyty papieża w Moskwie i Kazachstanie miejscu zamieszkania katolickich społeczności Niemców nadwołżańskich, przesiedlonych tam przez Stalina, dojdzie najprawdopodobniej w roku następnym.

Tymczasem w sierpniu 1991 r. Czerwone Imperium znalazło się w stanie agonii. Jak piszą autorzy książki „Jego Świątobliwość Jan Paweł II i nieznana historia naszych czasów” 19 –go o świcie konserwatywni członkowie Politbiura dokonali zamachu stanu i przejęli władzę w Moskwie. Gorbaczow został zatrzymany w areszcie domowym, w daczy na Krymie. Oficjalnie ogłoszono, że jest chory.

Przeciwko zamachowi stanu wystąpił przewodniczący Rady Najwyższej Federacji Rosyjskiej Borys Jelcyn, przemieniając budynek parlamentu w kwaterę główną oporu.

Dzięki przeszmuglowaniu tam w ciężarówce z warzywami radionadajnika, przeznaczonego do nadawania katolickich audycji religijnych, a należącego do księdza Van Straatena, Jelcyn miał kontakt ze światem zewnętrznym, a opór jaki stawił, zapewnił mu poparcie Zachodu.

Z telegramu, który Jan Paweł II wystosował do Gorbaczowa 23 sierpnia, w dniu poddania się przywódców zamachu, wyziera szczera radość. „Dziękuję Bogu za szczęśliwe zakończenie próby tak dramatycznej dla Pana, pańskiej rodziny i Pańskiego kraju – napisał. – Życzę kontynuacji wielkiego dzieła materialnej i duchowej odnowy narodów Związku Radzieckiego, prosząc Boga o błogosławieństwo dla nich”.

Nadzieja papieża, podobnie jak innych światowych przywódców, miały krótki żywot. Zwycięski opór Jelcyna był sygnałem, że naród zmiecie komunistyczny reżim raz na zawsze. 25 grudnia twórca pieriestrojki pożegnał się ze stanowiskiem, a po południu tego samego dnia opuszczono czerwoną flagę, powiewającą do tej pory nad zieloną kopułą Kremla.

 

Po latach cały świat obwołał Karola Wojtyłę zwycięzcą w wojnie wypowiedzianej komunizmowi. Sam papież  oceniał to trzeźwiej. Wystrzegając się pozowania na nadczłowieka, który powalił radzieckiego niedźwiedzia, nawoływał do nie upraszczania ocen i nie przypisywania upadku Związku Radzieckiego „palcowi Bożemu”. „Byłoby (…) uproszczeniem powiedzieć, że Opatrzność Boża obaliła komunizm – odparł, zapytany o to przez włoskiego pisarza Vittoria Messoriego. – Upadł w konsekwencji własnych błędów i nadużyć (…) Upadł wskutek tkwiącej w nim własnej słabości”.

Do upadku komunizmu przyczyniły się pospołu czynniki ekonomiczne i moralne. Gospodarka ZSRR nie była w stanie zapewnić wszystkim obywatelom bezpiecznego bytu, nawet na minimalnym poziomie. Utrzymywała ona przecież potężny supermocarstwowy aparat wojskowy, realizujący zimną wojnę z Zachodem. Szczególnie rzucało się to w oczy w przypadku komunistycznych Niemiec Wschodnich, znacznie lepiej zorganizowanych od ZSRR, lecz i tak stojących na progu bankructwa.

Jako autor tej publikacji nie czuję się upoważniony do ocen, powtarzam jedynie opinie tych, którzy mają coś na ten temat do powiedzenia. Osobiście wyrażam podziw dla wielkości papieża Jana Pawła II, również za jego fascynację prawdą i ułomnością kłamstwa, cechującą wszystkie jego przemyślenia na temat totalitaryzmu. Podobno na papieżu największe wrażenie swego czasu zrobiła broszura Sołżenicyna „Nie kłam”. Ojciec Święty był bowiem przekonany, że wyrzeczenie się kłamstwa to najważniejszy środek na wywołanie kryzysu w państwie totalitarnym.

Komunizm, stwierdził papież podczas pierwszej wizyty w postkomunistycznej Pradze w roku 1990, „okazał się nieosiągalną utopią, lekceważąc i negując niektóre z podstawowych właściwości człowieka: niepowstrzymane pragnienia wolności i prawdy i niezdolność do odczuwania szczęścia, gdy pozbawiany jest duchowego kontaktu z Bogiem”.

 





Henryk Kocój - W 220. rocznicę powstania kościuszkowskiego

$
0
0

Henryk Kocój



W  220. rocznicę powstania kościuszkowskiego

Tadeusz Kościuszko, portret autorstwa Kazimierza Wojniakowskiego   Cios za ciosem godził w chylącą się do upadku potężną niegdyś Polskę. Nie uratowały jej reformy Sejmu Wielkiego i wspaniały odruch narodowy - Konstytucja 3 maja. Od 24 lipca 1792 roku, tj. od chwili przystąpienia króla do targowicy, rozpoczął się ponury okres rządów przemocy. Nastrój polskiej opinii publicznej w pierwszym okresie targowicy znakomicie scharakteryzował wielki przyjaciel Polski, poseł rewolucyjnej Francji w Warszawie, Marie Louis Descorches. W swej depeszy z 10 sierpnia 1792 roku tak zobrazował rozpaczliwą sytuację ówczesnej Polski: „Nie ma już króla, nie ma rządu, nie ma prawa, panuje ohydna anarchia. Garść buntowników siłą bagnetów wsparta stała się całą Rzeczpospolitą".

Istotnie, ciemne chmury zaczęły nadciągać nad Polskę. Ówczesną sytuację doskonale odzwierciedlają listy Jana Dembowskiego do Ignacego Potockiego, pisane z Warszawy w okresie konfederacji targowickiej. W jednym z nich, z 11 grudnia 1793 roku, Dembowski donosił: „Wielu Francuzów aresztowano, słowem, nikt pewnym być nie może, można się położyć, ale nie można być pewnym wstać z łóżka".

Po drugim rozbiorze Polski  pozostały tylko szczątki dawnego państwa, ale i one stały się przedmiotem pożądania chciwych sąsiadów. Nie zamarł jednak duch narodu, a nawet spotężniał w tym ogromie nieszczęść. Poza granicami kraju, w Dreźnie i Lipsku, grono znakomitych mężów snuło plany ratunku. Świtała im myśl sprzysiężenia wszystkich sił, złączenia wysiłków wszystkich warstw narodu. Wielki patriota i mąż stanu: Hugo Kolłątaj, pisał w liście do Ludwika Strassera z Lipska w dniu 27 stycznia 1793 roku: „Polska znajduje się w zbyt smutnym położeniu, w jakim była w 1773. Ale ma ludzi, którzy o sobie zapomniawszy, o niej tylko myślą".

Przywódcy emigracji zdawali sobie sprawę, że „Polska nadto straciła, już więcej stracić nie może, a czyn jej, jeżeli nie uratuje Polski, uszlachetni przynajmniej ostatnie jej chwile".

Nadzieje wszystkich zbiegały się wokół osoby Tadeusza Kościuszki, sławnego obrońcy narodu amerykańskiego. On sam zamierzał nadać przyszłemu powstaniu potężny zasięg. Opracowane we współpracy z Kościuszką memoriały, które zamierzano przedstawić czynnikom politycznym w Paryżu, zawierały nie tylko projekt akcji polityczno-militarnej, ale również miały poinformować, „na jakich podstawach spocznie rząd, który rewolucja ustanowi w Polsce". Podstawy te, będące niewątpliwie wyrazem zapatrywań Kościuszki, dawały zarys przyszłej konstytucji, ustanawiającej pełne równouprawnienie obywatelskie, jednoizbowy system przedstawicielstwa ludowego, prawo wyborcze czynne i bierne, a pod względem społecznym przewidywały zniesienie poddaństwa, władzy królewskiej, senatu i wyższego duchowieństwa.

Na kolebkę ruchu insurekcyjnego wybrano Kraków, ową odwieczną ostoję Polski w momentach grozy i niebezpieczeństwa, w którym znane były tradycje historyczne i gdzie właściwie ceniono waleczność polskiego oręża. Gród podwawelski stał się podstawą działań militarnych i organizatorskich kościuszkowskiego ruchu zbrojnego. Stąd rozszedł się Akt powstania obywatelów - mieszkańców województwa krakowskiego, wzywający cały naród do akcesu.

Niezwykły zapał ogarnął mieszkańców starego Krakowa. Z dnia na dzień wzrastała liczba ochotników. Wraz ze szlachtą przybywali chłopi w sukmanach, z kosami, górale z toporami; obok zastępów miejskich zgłosił się oddział żydowski. Znoszono broń, pieniądze, żywność, ubrania, wszelki przydatny towar. Składano na ołtarzu ojczyzny obrączki ślubne, kobiety oddawały klejnoty rodzinne. Kościoły, w których odprawiano nabożeństwa w intencji powodzenia insurekcji, a z ambon duchowieństwo rzucało płomienne słowa zachęty do walki o wolność i niepodległość, nie mogły pomieścić wiernych.

Idee z Krakowa, owego „gniazda rewolucji" - jak nazwał go w jednej ze swych depesz poseł pruski, Ludwig Buchholtz — zaczęły promieniować na całą Polskę. Jan Jakub Pistor, generał kwatermistrz armii rosyjskiej, zanotował w swym pamiętniku:

„Skoro tylko Kościuszko ogłosił swoją odezwę, zapaleńcy warszawscy niebo i ziemię poruszyli, ażeby lud do powstania nakłonić. Wzywano naród do łączenia się z Kościuszką, już to przez afisze przylepiane na rogach ulic, już to przez sztuki przedstawiane w teatrze, a napełnione niby patriotycznymi myślami podniecano lud do powstania, już to na koniec częstemi ogniowemi popłochy zgromadzano pospólstwo".

 Oczywiście, Warszawa była centrum ówczesnej opinii polskiej, z którego kraj od dawna przyzwyczaił się otrzymywać rozkazy i natchnienia, ale wieść o Racławicach, która wywarła na Osipie Igelstrómie, ambasadorze i dowódcy wojsk rosyjskich w Polsce, wstrząsające wrażenie, stała się lontem przyłożonym do beczki prochu.

Na nastroje warszawskie w owym okresie duży wpływ wywarł teatr, wystawiając operę Wojciecha Bogusławskiego pt. Krakowiacy i Górale. Szczególnie głośnym echem wśród ludności Warszawy odbijały się śpiewane w ramach tej opery okolicznościowe piosenki i kuplety. Każdy warszawiak rozumiał sens płynących ze sceny słów o ptaszynie w klatce, pozbawionej wolności.

Do najważniejszych wydarzeń doszło w Warszawie 17 i 18 kwietnia 1794   roku. Redaktorzy  „Gazety  Krajowej",   po   miesiącach   ucisku, z radością napisali w artykule wstępnym 22 kwietnia 1794 roku:

„Pamiętne będą zawsze w dziejach narodu polskiego dni 17 i 18 bieżącego miesiąca, w których patriotyczny wszystkich mieszkańców miasta Warszawy zapał skruszył pęta sromotnej niewoli i wytrącił z rąk srogiego nieprzyjaciela żelazo, na którym obmierzły despotyzm był wsparty. Na próżno on usiłował przytłumić szlachetne przeciw przemocy powstanie, jedność, męstwo i cnota najtrudniejsze przełamały zapory. Przekonano się powszechnie, że stanąć śmiało przeciw uciskowi i bronić z hazardem życia swobód ojczystych jest największym obowiązkiem każdego swój kraj i honor kochającego obywatela. Pogardzono śmiercią i zwyciężono".

W podniosłych słowach oceniały wydarzenia warszawskie ówczesne dzienniki francuskie. W „Le Batawe - le Sansculotte" z 13 maja 1794 roku pisano:

„Wzniosły 17 kwietnia, ty będziesz umieszczony w historii i udowodnisz, że nic nie może sprzeciwić się narodowi, który chce się stać wolny, i chociaż on nie ma broni, on ją zdobędzie na swoich wrogach, by potem zadać im śmiertelny cios".

Wybitny historyk. Stanisław Płoski, tak scharakteryzował te doniosłe wydarzenia:

„Wybuch insurekcji kościuszkowskiej w Warszawie i spowodowane przezeń dwudniowe walki o stolicę, których wynik przeobraził lokalne początkowo powstanie krakowskie w ogólnokrajowe, należą do najciekawszych zjawisk naszych patriotycznych walk o wolność. Jest to pierwszy w dziejach Polski wypadek, kiedy szerokie masy ludności Warszawy samorzutnie chwyciły za oręż w obronie państwa, którego losy były im dotychczas obojętne. To właśnie pełen zapału i poświęcenia udział tych mas zadecydował o zwycięstwie, którego nie mógłby uzyskać sam tylko polski garnizon Warszawy, przeszło dwukrotnie słabszy od garnizonu rosyjskiego. Po raz pierwszy zaczynają dochodzić do głosu i usiłują brać udział w kształtowaniu losów kraju inne poza szlachtą żywioły, a mianowicie mieszczaństwo w najszerszym słowa tego znaczeniu".

Znakomity znawca powstań polskich, Wacław Tokarz, również docenił ogromne znaczenie tego patriotycznego zrywu, pisząc:

„Bitwa o Warszawę stała się jednym z najdobitniejszych dowodów żywotności i wartości moralnej oraz rozwojowej narodu polskiego na schyłku istnienia Rzeczposplitej, a równocześnie najsilniejszym wyrazem nowych prądów, które powstały za czasów Sejmu Wielkiego, w imię których podniósł chorągiew insurekcyjną Kościuszko. Czasy Sejmu stworzyły hasła i programy: nie dały jednak świadectwa, że za tymi programami stoją szersze masy ludności gotowe do walki, śmierci i złożenia ofiar z mienia w celu wprowadzenia ich w życie. Kapitulacja przed Rosją, znoszenie rządów Targowicy rzuciły silny cień na sprawę rzeczywistej popularności nowych haseł wśród narodu. Dopiero od bitwy warszawskiej nie wolno już było nikomu wątpić o tym, że stoją za nimi masy ludności miejskiej"1-. Faktycznie, insurekcja warszawska była rozpaczliwym i zwycięskim aktom samoobrony ludu warszawskiego przed obcą przemocą i poniżeniem zgotowanym przez targowiczan. Był to krwawy protest, wynikły z instynktu samozachowawczego narodu.

W dniach 17 i 18 kwietnia wyrastali nowi przywódcy. Jednym z nich stał się Jan Kiliński. Znany poeta Julian Ursyn Niemcewicz, poseł na Sejm Czteroletni, później adiutant Kościuszki, wcale nieskory do pochwał, tak pisał w swych pamiętnikach o Kilińskim:

„Nie dziw więc, że przed wybuchnięciem jeszcze powstania stał się jednym z najsilniej wpływających do niej sprawców. Trzydzieści tysięcy rzemieślników i chłopców sklepowych posłusznych było na wolę jego. On pierwszy dał uczuć pospólstwa ważność i siły jego".

Ten szewc z ulicy Dunaj 145 przeszedł do historii zasłużenie. Jego postać owiała trwała i żywa legenda, którą nadal pielęgnuje cały naród.

Bitwa warszawska, w której 14-letni chłopcy dawali przykłady bohaterstwa, była wspaniałym wyrazem patriotyzmu; znikły w niej lokalne interesy, a między mieszkańcami wytworzyła się tak zawsze potrzebna jedność myśli i czynu. W stulecie powstania kościuszkowskiego Bronisław Szwarce napisał:

   „Niesłychana jakaś odwaga zapaliła warszawiaków i uczyniła ich niezwyciężonymi, głównie przez to, że z góry uczynili byli najmocniejsze postanowienie: nie żałować życia swego dla ojczyzny"

Nie ulega wątpliwości, że olbrzymie piętno na polityce wewnętrznej i zagranicznej powstania wycisnęły poglądy Tadeusza Kościuszki, szlachetne i piękne w swych założeniach, ale mało realne w rzeczywistości. To Kościuszko wypowiedział znamienną sentencję: „Pierwszy krok do zrzucenia niewoli jest odważyć się być wolnym, pierwszy krok do zwycięstwa - poznać się na własnej sile"16. Z jego też ust padły piękne słowa: „za samą szlachtę bić się nie będę". Na barki Kościuszki spadał ciężar niepospolity, dziedzictwo rozlicznych błędów, omyłek. Z pomocą spieszył mu wprawdzie naród pełen uniesienia, ale odwykły od czynu, rozdarty wewnętrznie, jego warstwy szlacheckie - czasami ciemne, a ludowe - bierne i obce sprawie narodowej. Wybitny znawca historii Polski doby rozbiorów, Henryk Mościcki, trafnie zauważył, że stanowisko społeczeństwa polskiego jako całości było wówczas bierne, co okazało się fatalne w skutkach. To, co się działo w Warszawie, Wilnie i Krakowie, nie znalazło większego odzewu w całej Polsce w granicach przedrozbiorowych. Ten wybitny historyk stwierdził: „Wszelkie reformy, czy to Sejmu Wielkiego, Konstytucji 3 maja, czy powstanie Kościuszki, w bardzo płytki sposób tylko przenikały do społeczeństwa polskiego, nie sięgały do jego głębi". Wysłany przez Kościuszkę w lubelskie pułkownik Chomętowski donosił:

„(...) członkowie ustanowionych władz w tych prowincjach byli nader dalekimi od ducha rewolucji, że przedsiębrane przez nich środki szły nader leniwo i nie odpowiadały ani gorliwości patriotycznej, której się po nich spodziewano, ani trudnym okolicznościom i grożącym tej okolicy niebezpieczeństwom, że nie zastał żadnego przygotowania ani do obrony kraju, ani do wyżywienia wojska, że nie tylko wszystkich zastał tam spokojnych, jak wśród pokoju, ale nadto, że projekt ruszenia masy włościan przyjęto jako bezprawny i wolności zagrażający".

W tym tkwiła istotna słabość powstania.

Maurycy Mochnacki stawiał Kościuszce zarzut, że podniósł oręż w sprawie insurekcji, a powinien był walczyć w sprawie socjalnej. Wiadomo jednakże, że walka o niepodległość musiała być celem nadrzędnym, że bez jego osiągnięcia żadne reformy nie mogły wejść w życie ze względu na zdecydowany sprzeciw mocarstw zaborczych.

Na jedno jeszcze należy zwrócić uwagę, a mianowicie na braterstwo ludów i porozumienie walczących narodów. Otóż demokratyczne hasło o braterstwie ludów i porozumieniu wolnych narodów znalazło w toku powstania kościuszkowskiego pełny wyraz. Walcząc z despotyzmem carskim, Kościuszko traktował lud rosyjski jak braci i odnosił się do niego ze szczerą sympatią, „albowiem sprawiedliwa nawet zemsta daleką jest od serca Polaków". Duchem głębokiego braterstwa i szczerego humanizmu przesiąknięte były odezwy Rady Litewskiej pod przywództwem Tadeusza Kościuszki, drukowane po polsku i po rosyjsku. W jednej z nich czytamy: „Żołnierze Rosjanie, srogiej dzikich komendantów poddani władzy, znamy was za braci, bliźnich i litujemy się waszej doli, że wzdychając do wolności, mieć i kosztować jej pod barbarzyńskim rządem nie możecie".

Jeśli chodzi o politykę zagraniczną powstania, Adam Próchnik napisał: „Zewnętrzna polityka powstania szła zatem, podobnie jak i wewnętrzna polityka, po linii szczerych, demokratycznych przekonań". Jest jednak bezsporne, że w tej dziedzinie, podobnie jak i w sprawach wewnętrznych, popełniono wiele błędów. Naiwne liczenie na neutralność Austrii, a zwłaszcza Prus, do czasu bitwy pod Szczekocinami uznać należy za poważny błąd ówczesnego ministra spraw zagranicznych, Ignacego Potockiego.

Jeszcze pod koniec insurekcji mylnie oceniano grożące Polsce niebezpieczeństwa. W jednym z ówczesnych rękopisów czytamy:

„Obiecywano wkroczenie znacznego wojska moskiewskiego do Polski na zemstę i ukaranie insurgentów, ale czyli pogłoska o Turkach zbliżających się ku Mołdawii, czyli o Szwedach poruszonych i uzbrajających flotę swoją, czyli uleganie mocnej pomocy króla pruskiego, który w swojej osobie szedł pogromić naczelnika insurekcji pod Szczekocinami, czyli z innych politycznych przyczyn wojska większe moskiewskie zostały menażowane, małe tylko korpusy o kilku tysiącach wkroczyły od Wołynia do Polski i nadal cofnęły się".

I dalej:

„Francuzi mieć będą w rezerwie dać pomoc Polakom, czyli przez własne siły, czyli przez pojednanie i usuniętą od koalicji jaką potencją, czyli na koniec przez nakłonienie mocarstw w neutralności pozostałych".

U schyłku powstania rachuby na pomoc obcą - nie tylko Francji, ale Szwecji i Turcji - stawały się coraz silniejsze. Wyrazem tych opinii był artykuł w „Gazecie Rządowej" z 22 października 1794 roku, w którym pisano:

„Ile zaś własna całość powinna wiązać Duńczyków, Szwedów i Turków do losu insurekcji polskiej, tyle istotnie przychylna do niej Francja utrzymanie własnej wolności przez podźwignienie w północy kraju wolnego".

Świadectwem żywych ciągle nadziei polskich powstańców na pomoc Francji są również listy Hugona Kołłątaja do Barssa z 21 września i 17 października. Kołłątaj upominał się w nich o przyrzeczone przez Francję zasiłki pieniężne oraz ponawiał żądanie pomocy dyplomatycznej, która miała polegać na zachęceniu Szwecji, Danii, a zwłaszcza Turcji, by państwa te opowiedziały się po stronie Polski i udzieliły poparcia insurekcji. W podobnym tonie utrzymany jest list Ignacego Potockiego do Descorchesa, w którym skarży się on na obojętność Francji wobec swej ojczyzny, ale z drugiej strony zapewnia, że Polska nadal będzie bronić raz podjętej sprawy. Na Warszawę silnie oddziaływał przykład, jaki Francja dawała Polsce, „prowadząc wojnę z całą prawie Europą" i okazując światu, iż „narody bijące się szczerze za wolność nigdy prawie nie mogą być zwyciężonymi".

W miarę jednak, jak pomoc Francji nie nadchodziła, a widmo klęski zbliżało się nieuchronnie ku Warszawie, spotkać się można było również z odmiennymi poglądami. „Smutne doświadczenia dawne i późniejsze nie powinnyż nas przekonać, że tyle tylko można pokładać nadziei w pomocy obcych, ile w okazywaniu jej nam własny swój interes upatrywać będą".

W dzień po kapitulacji Warszawy redaktor „Korespondenta Narodowego i Zagranicznego" z bólem pisał:

„Cośmy się to napatrzyli odmian w tym krótkim czterech lat przeciągu. Oto w roku 1791 dzień 3 maja i następne wypadki. Toż Konfederacja Targowicka i Grodzieńska, dalej rewolucja Insurekcji, aż na koniec przez teraźniejszy zwrot okoliczności przytłumienie w całym prawie kraju dawniej gorejącego zapału. Szły osobliwsze zdarzenia jedne za drugiemi, skorym przeplatane, unosząc się tam i ówdzie zwrotem. Niknęła coraz bardziej szczęśliwość prawdziwej spokojności, a na to miejsce następowały zamieszania, które nas błyskotką czasem próżnych uwodziły nadziei, że kiedykolwiek słodkiego doświadczemy wytchnienia, w okropnych trafach ulgi doznamy, a jednak tymczasem oporne chęciom naszym zawsze prawic naprzeciw stawały ciosy. Więc chwytaliśmy się jak tonący niepewnych szczęścia ułomków, a te się nam z rąk wymykały. Kiedyż po srogich falach do pożądanego spokojności zawitamy portu? Kiedy ustalim zabezpieczenie istności naszej w pośród okropnych skal, na które nas fatalne niosły zawieruchy?".

Omawiając znaczenie powstania kościuszkowskiego, należy przytoczyć trafny sąd 

 wybitnego znawcy tego okresu, Szymona Askenazego:

   „Insurekcja Kościuszki nie mogła uratować państwa, lecz w pewnym znaczeniu ocaliła naród polski. Insurekcja, bez której nie jest do pomyślenia wzrost porozbiorowy, ani byt dzisiejszy i przyszły narodu, winna zapewne ulegać ścisłej krytyce w szczegółach, lecz w samej swej istocie musi być uznana za rdzenny pierwiastek genetyczny, za nieodbity, niewzruszony, nietykalny składnik dziejów narodowych".

Równie głęboką ocenę dokonań Naczelnika wyraził Bronisław Szwarce: „Kościuszko był tym ogniwem, które połączyło w sobie i przez siebie przeszłość Polski z jej przyszłością". O znaczeniu powstania kościuszkowskiego wypowiedział się także Artur Śliwiński, znany autor patriotycznych prac o polskich powstaniach:

„Na powstaniu roku 1794 niemal przez cały czas trwania mściła się przeszłość Rzeczypospolitej, ale dzięki powstaniu kościuszkowskiemu Pol­ska mogła trwać, istnieć i w dalszym ciągu walczyć o swą wolność, całość i niepodległość. Dzięki powstaniu państwo polskie schodziło z widowni świata z orężem w dłoni, z chwałą męstwa, które rozbłysło na polach Ra­cławic i na bruku Warszawy".

Ginący pod razami obcych bagnetów w obronie Warszawy Jakub Jasiński - o którym przed laty ukazała się źródłowa praca Zdzisława Sułka -- podobnie jak później generał Józef Sowiński, stał się żywym symbolem tego, że Polak nie poddaje się nigdy i za żadną cenę obcej przemocy. Ten młody bohater, „będąc powalony na działo, krwawiąc licznymi ranami, ostatnim wysiłkiem strzelał do atakujących go gre­nadierów, nie myślał się poddać. Zakłuto go leżącego na armacie, sza­bla zastygła mu w dłoni". A było to w okresie, gdy „nad Warszawę nadchodziła ciemna noc. Bito wszędzie w dzwony na trwogę, ponury ich dźwięk, zlewając się z płaczliwym łkaniem, napełniał powietrze smętnym lamentem''.

Insurekcja pod wodzą Tadeusza Kościuszki upadła, jednakże w brzęku zwycięskich kos racławickich, w tym samym stopniu co i na polach Szczekocin i Maciejowie, dokonywał się jeden i ten sam wielki przedziwny proces cementowania narodu w nierozerwalną odtąd całość. Po upadku insurekcji pozostała idea kościuszkowska i przyszłe pokolenia podawały ją odtąd pokoleniom jak lampę gorejącą, ochraniając jej płomień i rozdmuchując go, aby dotrwał do dnia, w którym sprawiedliwość i prawo zatryumfują nad siłą. To właśnie przez insurekcję dokonywała się przemiana pojęć, które nam wydają się proste i oczywiste. Nie dokonałaby się ona bez zdarzeń roku 1794 - bez jednego polskiego powstania, które wzięło nazwę nie z kalendarza, nie z geografii, ale od imienia naczelnika Tadeusza Kościuszki, którego kult w naszym narodzie należy do najpowszechniej i najgłębiej ugruntowanych.

Jeden z największych historyków francuskich XIX wieku, Jules Michelet, tak napisał o Kościuszce: „Ostatni to rycerz, pierwszy to obywatel na wschodzie Europy". Dzięki insurekcji kościuszkowskiej do panteonu zasłużonych - obok bohaterów herbowych - obok Wodzickiego, weszli: chłop Wojtek Bartos z Rzędowic, szewc Jan Kiliński, rzeźnik Józef Sierakowski, kupiec Krieger, Żyd Berek Joselewicz.

Na zakończenie wypada podkreślić, że Kościuszko walczył o cele prawdziwe. Wolność, którą głosił, miała znaczenie konkretne. Nie była ona politycznym szyldem. Kościuszko walczył o te przemiany demokratyczne, które były bliskie ówczesnym przywódcom demokracji w Warszawie, Paryżu i Waszyngtonie. Naczelnik wierzył w sukces raz podjętej sprawy. Przy całej świadomości ciężkiego położenia był przekonany, że walka jest do wygrania, jeśli cały naród się zjednoczy. Kościuszko to nie Chłopicki, który chciał się tylko „wybić" z najeźdźcą, by nie kapitulować bez walki, to był wódz, który wierzył, że jeżeli rzuci na szalę wszystkie siły, jakie będą do rozporządzenia, można będzie osiągnąć zwycięstwo.

Mimo przegranej Kościuszki, naród czci w nim nie pobitego wodza, nie sprawcę trzeciego rozbioru, ale symbol moralnego zwycięstwa. Od 1794 roku chłop polski, który na ogół miał słabe pojęcie o Kircholmie, Chocimiu czy Wiedniu, zaczął w swej izbie wieszać portret Naczelnika, gdyż on właśnie uosabiał jego żywotne interesy oraz nadzieje społeczne i narodowe.

Jan Stanisław Smalewski - W sowieckich obozach śmierci (12 - ostatni)

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski

W sowieckich obozach śmierci (12 - ostatni)

 

 

O ucieczkach, Katyniu i kanibalizmie

 

Jesienią 1952 roku w transporcie przybył na Kołymę Rosjanin Skrypkin. Był on synem ambasadora radzieckiego w Japonii. Znając język angielski, pracował u ojca, a wcześniej służył w armii jako oficer marynarki.

Antoni był ciekawy, jak taki człowiek mógł trafić na Kołymę? Obserwując go, wykorzystał kiedyś moment jego załamania psychicznego spowodowanego tamtejszymi warunkami, by się do niego zbliżyć. Z nieukrywanym oburzeniem poparł opinie Skrypkina o życiu w łagrze i udzielił mu podstawowej rady: „Nie trać energii na emocje. Szkodzą zdrowiu, a ich głośne wyrażanie może nawet zabić”.

Od słowa do słowa, poznali się bliżej. Rosjanin opowiedział, za co otrzymał wyrok dwudziestu pięciu lat zesłania. Przypisano mu szpiegostwo. Będąc tłumaczem w ambasadzie, poznał przez przypadek córkę ambasadora angielskiego, której ze względu na urodę, nijak nie mógł się oprzeć.

Skrypkin był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o kędzierzawych włosach i niebieskich oczach. Wszystko to sprawiało, że cieszył się powodzeniem u kobiet. Angielka też nie potrafiła mu się oprzeć. Krótko po ich pierwszym spotkaniu, zadzwonił do niej i umówili się. Obowiązek powiadomienia ambasadora ZSRR o kontakcie z obywatelem państwa zachodniego zlekceważył, gdyż jako pełnoletni mężczyzna nie chciał spowiadać się ojcu ze swych umizgów do uroczej damy.

Aresztowano go w trakcie spotkania z dziewczyną i to podobno akurat w momencie, gdy ta okazywała mu swą przystępność. Chłopak nie wiedział, że w ambasadzie oprócz ojca jest ktoś, kto jeszcze skuteczniej potrafi czuwać nad jego moralnością. Tym osobnikiem był działacz partyjny ambasady. No cóż, chłopak dostał nauczkę, a wszystko przez to, że nie wiedział, iż nie należy umawiać się przez telefon, nie mówiąc już o złamaniu zakazu kontaktów z Angielkami.

Tymczasem zbliżała się zima. Pojawiły się śnieżyce i zamiecie, mróz nasilał się z dnia na dzień. Zmęczenie pracą, głód i straszliwe warunki atmosferyczne osłabiały aktywność więźniów, którzy niemal cały swój czas poza pracą i posiłkami spędzali w barakach, szukając snu i odpoczynku. Kontakty Rymszy ze Skrypkinem urwały się. Gdy po dłuższym czasie przypadkowo spotkali się na stołówce, Antoni zaproponował mu w „dwunastce” partyjkę szachów.

To niezły cwaniaczek – Antoni pomyślał potem o nim, bo Skrypkin przechwalał się, że dostał pracę poza obozem. Jakimś cudem zyskując sobie zaufanie u dozorców, skierowany został do pracy razem z wolnymi. Ktoś za niego poręczył, ktoś obiecał go przypilnować, tak że nie chodził pod strażą, ciężko nie pracował. A w szachy grał słabo. Tylko dlatego, żeby z nim jeszcze kiedyś porozmawiać, Antoni zaproponował mu, że go poduczy.

Trzy dni później Antoni Rymsza obudził się przed szóstą i nie mogąc dospać do pobudki, wyszedł przed barak. Przecierając oczy ze zdumienia, zobaczył, że wykopaną przez więźniów wokół baraków dróżką w śniegu biega Skrypkin. – W takich warunkach udawać sportowca?!

– Skrypkin, pan chyba zwariował? – nie omieszkał wobec niego wyrazić swego zdumienia.

Rosjanin nawet się nie zatrzymał. Odpowiadając na to nietypowe pozdrowienie Antoniego, uśmiechnął się i skwitował krótko: – Skoro czegoś nie rozumiesz, nie wyciągaj pochopnych wniosków, panie Rymsza.

Jeszcze tego samego dnia Antoni podszedł na terenie fabryki do Wilińskiego i zadał mu pytanie: Ty wiesz, że wasz Skrypkin biega rano wokół baraków?

– Skrypkin? Wiem. Ale cicho sza. On przygotowuje się do ucieczki.

– Cooo? – Antoni pomyślał, że Wiliński żartuje. Trudno mu było bowiem wyobrazić sobie, żeby w takich warunkach można było uciec dokądkolwiek. – Chce uciec z obozu? Nie żartuj sobie ze mnie...

 

Wczesną wiosną 1953 roku w obozie ogłoszono alarm. Wszystkim, którzy znajdowali się w barakach, polecono biegiem udać się na plac apelowy i stanąć na zbiórce. Dozorcy nie czynili z alarmu tajemnicy.

– Uwaga! Usiłowała zbiec grupa więźniów. Przemawiał do was będzie komendant obozu Nikitin!

Czyżby Skrypkin?.. – zaniepokoił się Rymsza. Nie wiedział przecież, czy zamierza uciec z grupą, czy samodzielnie.

Kiedy już ustawili się w brygadami, wydano komendy do uformowania kolumny marszowej. Ruszyli w stronę obozowej bramy. Przed barakiem wartowni, przy samochodzie ciężarowym marki Ził stał Nikitin.

– Więźniowie! Skazańcy! Zarządziłem zbiórkę, żeby uświadomić wszystkim, że z obozu „Dnieprowski” uciec się nie da! Wszelkie próby opuszczenia obozu, z góry skazane są na niepowodzenie! Zapamiętajcie! Każda próba ucieczki to śmierć! Śmierć dla tych, którzy ją podejmą!, i dla tych!, którym udowodni się!, że pomagali innym!

Otworzyć burtę samochodu! – rozkazał stojącym obok wartownikom.

Gdy wartownicy wykonali polecenie, oczom więźniów ukazał się przerażający widok: na pace leżały w bezwładzie ciała więźniów.

– Wyciągnijcie ich na zewnątrz! – polecił Nikitin.

Gdy z samochodu ściągano sztywne zwłoki uciekinierów, aby je cisnąć przed nimi na śniegu, Antoni z drżącym sercem szukał wzrokiem ciała Skrypkina. Traf chciał, że znalazł się dość blisko niefortunnego ładunku i komendanta Nikitina.

Było ich pięciu. Gdy jego wzrok zatrzymał się na ostatnim z nieszczęśników, odetchnął z ulgą. Skrypkina wśród nich nie było. Czy to dziwne, że nieszczęście dotykające kogoś ze znajomych boli bardziej, niż w przypadku osoby obcej?.. Nie, to prawidłowość. Chociaż wszystkim tym, którzy podjęli to śmiertelne ryzyko, też serdecznie współczuł.

Cała piątka zastrzelonych nieszczęśników była Łotyszami. Zbiórka zakończyła się obejrzeniem ceremonii wyniesienia ich zwłok za bramę obozu i porzucenia tam, przy drodze za budynkiem wartowni.

– Odtąd ich miejsce będzie tu! – krzyczał Nikitin. – Niech to będzie przestrogą dla wszystkich tych!, którym jeszcze śni się ucieczka!

Z rozkazu Nikitina nie pozwolono pochować Łotyszów, a ich zwłoki leżały tak przy drodze aż do końca pobytu Antoniego Rymszy na „Dnieprowskim”.

– Słyszałem Antoni, że ich złapano niedaleko obozu – podczas rozmowy nawiązał później do tej sprawy Siemion. – Zresztą i tak nie mieli szans. Podobno jest tylko jedna możliwość ucieczki, przez jedyne przejście przełęczą w górach Jabłonnych, ale akurat tam stoi batalion wojska.

– A wiesz, co ja pomyślałem, gdy zaprowadzili nas pod wartownię i powiedzieli, że na samochodzie są zastrzeleni uciekinierzy? Że to może Skrypkin – wyznał Antoni.

– Skrypkin, jeśli będzie uciekał, to sam. Nie będzie narażał innych – wyjaśnił Siemion.

– Ale coś ostatnio nie widzę, żeby biegał? Czyżby zrezygnował z ucieczki?

– Nie zrezygnował, ale pamiętaj, to ściśle tajne. O tym, prócz mnie i kilku wolnych, nikt nie wie. Jeśli nie przestraszy go niepowodzenie Łotyszów, Skrypkin ucieknie za kilka dni. Jest już do tego przygotowany.

– Przygotowany? Jak to rozumieć? – Antoni nawet nie wiedział, że strażnicy i dozorcy przeprowadzający co kilka dni rewizje osobiste, szukali, czy więźniowie nie przygotowują sobie sucharów. Podobno ci, co przygotowywali się do ucieczki, odrywali codziennie kawałek od swojej głodowej pajki chleba i suszyli go gdzieś ukradkiem przy piecyku, bądź w fabryce, robiąc zapas na czas, gdy pozbawieni zostaną więziennego wiktu.

Skrypkin miał tę łatwość, że mógł suchary przygotować poza obozem, w ziemiance wolnego. Miał już przygotowane suchary i – jak powiedział mu Siemion – wysuszone mięso z dwóch kotów i psa. Gdyby ucieczka powiodła się, czekała go przecież do przebycia nie lada odległość około tysiąca pięciuset kilometrów.

Jeśli wierzyć Siemionowi, Skrypkin uciekł z obozu, żeby nie narażać również wolnych, z którymi pracował. Nałożywszy na siebie prześcieradło, przeszedł przez zaspę pod samą wyżką, na której czuwali wartownicy. Później złapany został w zupełnie nieprzewidzianych okolicznościach. Wprawdzie miał on nieco więcej szczęścia od Łotyszów, gdyż do obozu powrócił żywy, ale cały trud jego wielomiesięcznych przygotowań poszedł na marne.

Rymsza miał sposobność z nim raz jeszcze porozmawiać. Twierdził, że nie został zastrzelony ze względu na swojego ojca, a do obozu pozwolono mu powrócić tylko dlatego, żeby rozpowiadał, że z Kołymy uciec się nie da nawet najsprytniejszemu więźniowi.

Gdzie go złapano? Już w samym Magadanie. Nie mogąc dostać się na statek z powodu braku dokumentów, postanowił przekupić kogoś ze strażników i pod osłoną nocy włamał się do kiosku z artykułami spożywczymi, w którym spodziewał się znaleźć pieniądze. Tam został złapany i po prawie półtoramiesięcznym okresie czasu od ucieczki z obozu odtransportowany ponownie na „Dnieprowski”.

Czy to koniec historii Skrypkina? Nie. Skrypkin w 1955 roku wraz z Antonim Rymszą przeniesieni zostali na „Czełbanię”. Stamtąd uciekł po raz drugi. Dopiero po tym akcie wśród więźniów słuch o Skrypkinie zaginął.

 

Zaraz po ucieczce Skrypkina z obozu, przybył na „Dnieprowskij” pułkownik gwardii Wasiliew, który miał pod opieką wszystkie obozy na Kołymie. Nasiliły się kontrole i rewizje osobiste więźniów, posypały się kary. Podobno u kilku więźniów znaleziono suchary, co miało świadczyć o przygotowaniach do kolejnych ucieczek. Więźniów tych zabrano gdzieś; czy do innych obozów, czy może rozstrzelano, nikt nie był w stanie powiedzieć.

Wasiliew wyznawał zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Gdy nie można było ukarać tego, który dopuścił się przewinienia, karano jego współtowarzyszy i to bez względu na to, czy byli winni, czy też nie. Z powodu Skrypkina zamknięto więźniom „dwunastkę”, zlikwidowano kącik, gdzie grali w szachy i gdzie można było usiąść i poczytać książkę lub gazetę, chociaż było o nie bardzo trudno; jeśli trafiały się jakieś gazety, to jako materiał opakunkowy lub... sanitarny, nigdy nowe.

Kilka dni później, gdy wszczynając awanturę, więźniowie usiłowali przekonać dozorcę, że powinien udostępnić im klub, nadszedł sam pułkownik Wasiliew, który podjął próbę wyjaśnienia, że będzie ona dotąd nieczynna, dopóki nie znajdzie się Skrypkin. Wtedy z ich grupy wysunął się niejaki Sidorenko, były dowódca szperacza żeglugi dalekowschodniej, władający kilkoma językami, w tym chińskim i japońskim.

– Obywatel pułkownik wyciąga mylne wnioski – zdobył się na odwagę. – To nie my powinniśmy zostać ukarani za Skrypkina.

– Nie wy? A kto? – zapytał pułkownik, nie podejrzewając, że odwaga Sidorenki pójdzie tak daleko.

– Właśnie wy – wyjaśnił Sidorenko. – Bo to nie nam, tylko wam on uciekł. Wy żeście go pilnowali.

Wasiliew poczerwieniał. Już wydawało się, że zacznie krzyczeć, albo nie daj Boże, każe zająć się Sidorenką, ale nie, on tylko udał obrażonego.

– Nam uciekł, powiadacie? Jak śmiecie mnie pułkownika obrażać?! To był wasz współtowarzysz, a nie mój.

Mimo tego incydentu, aż do czasu opuszczenia przez Rymszę obozu, „dwunastki” (WKCz) im nie udostępniono.

 

Pod koniec lata 1953 roku brygada Rymszy liczyła trzydziestu ludzi, w tym 27 więźniów z wyższym wykształceniem. Kogóż w niej nie było? Było kilku inżynierów chemików, ale byli też literaci (pisarze i poeci), filolodzy, historycy, aktorzy, śpiewacy, muzycy. Wśród tych ostatnich znalazł się pewien akordeonista Georgij Aleksandrowicz Koźmin ze Smoleńska. Skazano go na 25 lat obozu za zdradę ojczyzny, gdyż w czasie wojny (zresztą jako jeden z najmłodszych żołnierzy Armii Czerwonej; osiemnastoletni ochotnik) dostał się do niewoli niemieckiej.

Koźmin nie miał wyższego wykształcenia, ale warto pamięć o nim przywołać z innego powodu: był naocznym świadkiem zbrodni katyńskiej. Jego ojca, jako oficera białej gwardii carskiej rozstrzelali. Matka była nauczycielką muzyki w szkole średniej w Smoleńsku. To ona nauczyła syna grać na akordeonie i fortepianie. Jako grajek, zanim trafił do armii, grał zarobkowo w miejskim kinie.

Koźmin do brygady Rymszy trafił po to, by mógł po pracy grywać w KWCz (Kulturo–Wospitatielnoj Czaści) na terenie obozu. Żeby mógł uczestniczyć w upowszechnianiu obozowej kultury, postarano się dla niego o mniej wyczerpującą pracę. Pracując w podziemiach kopalni, nie byłby w stanie grać potem przez dwie godziny w zespole muzycznym.

Antoni Rymsza wspominał go jako osobnika towarzyskiego, kulturalnego i powszechnie lubianego. Wrażliwego, jak każdy artysta. I nie sprawiającego żadnego kłopotu. – Same zalety. Jedyną wadą było tylko to, że na skutek szkorbutu postradał wszystkie zęby. To – zdaniem Antoniego – był zresztą jeden z bolesnych przykładów, że cynga potrafiła być okrutna i warto w obronie przed nią było ratować się pamiętnym słannikiem.

Na terenie fabryki funkcjonowała podstacja elektryczna, gdzie pracowało kilka maszyn prądotwórczych pochodzenia angielskiego, obsługiwanych przez więźniów – fachowców, w tym także dwóch wolnych, przydzielonych do brygady Antoniego Rymszy. Ci wolni, wybudowali sobie w pobliżu fabryki budkę z resztek starych opakowań drewnianych, w której spędzali czas poza pracą. Kiedyś poprzez Koźmina Rymsza dowiedział się, że potrafią oni trochę grać na instrumentach i marzą o pracy w KWCz. Będąc już na wolności, ściągnęli przez pocztę z miejsc swojego wcześniejszego bytowania akordeony w częściach i złożyli je. Koźmin pomagał im w dostrojeniu instrumentów, doskonalił także ich umiejętności muzyczne.

Bywało, że ci wolni przychodzili do Rymszy i prosili go: Rymsza, zwolnij Żorkę na dwie godziny, będzie uczył nas grać. Ku jego zadowoleniu Antoni zwalniał go, wiedząc, że przebywanie z wolnymi umożliwia mu napić się herbaty, zjeść dodatkowy kawałek chleba.

Pewnego razu jednak, Grisza wrócił z podstacji pijany. Do końca zmiany było niedaleko, a on nie mógł utrzymać się na nogach. Z podstacji pomogli mu przyjść więźniowie. – Jak jednak wrócić na teren obozu? – Antoni wystraszył się, bo mógł za to ponieść surowe konsekwencje. Próba ochrzanienia go za to, nic nie dała, Grisza powtarzał w kółko, że jest niewinny, wypił tylko adiekałon – kolońską wodę.

– Co by tu zrobić, żeby mógł pod eskortą wrócić do obozu..? A może chemicy by coś poradzili? – Szybko zaprowadził Gruszę do laboratorium chemicznego i poprosił o pomoc Łotysza Osisa i Tatara Łapkowa. Chemicy podali mu jakieś środki odtruwające i oprzytomnili go trochę. Do obozu udało się im wrócić bez przeszkód.

W obozie, po kolacji wypożyczył sobie Gruszę ponownie. Miał do niego pretensje, że mógł go narazić, a tym samym i całą brygadę na utratę brygadzisty. Mógł też zaszkodzić sobie. Gdyby się sprawa wydała, przeniesiony by został do pracy pod ziemią. Grisza przepraszał go, jak umiał, a potem, gdy już całkiem doszedł do siebie, zwierzył mu się ze „strasznej tajemnicy” – jak powiedział, którą tylko dlatego chce mu zdradzić, że Rymsza jest dla niego dobry. No i także dlatego, że jest Polakiem, a to jako Polaka zapewne brygadzistę będzie interesować.

Po zapewnieniu przez Rymszę, że tajemnicy dochowa, Grisza zwierzył mu się, że jest chyba jedynym żyjącym świadkiem z zewnątrz, który widział na własne oczy, jak mordowano Polaków w Katyniu.

– Rymsza, ja jestem świadom tej tragedii – podkreślał. – Jeżeli w Związku Radzieckim zmienią się warunki życia do tego stopnia, że nie będzie mi zagrażało niebezpieczeństwo, to zgodzę się kiedyś wystąpić przed międzynarodowym trybunałem, jako naoczny świadek haniebnej zbrodni ludobójstwa.

– Kiedyś, gdy grałem w kinie – rozpoczął opowieść Grisza – podeszło do mnie dwóch mężczyzn, którzy oświadczyli, że chcą mnie jako muzykanta wynająć, żebym pograł trochę dla wojska. Gdy mi powiedzieli, że chodzi o granie nocne, zacząłem się zastanawiać.

– No, niedobrze by było, gdybyś odmówił oficerom Armii Radzieckiej – oświadczyli. – Mógłbyś na tym stracić nie tylko ty, ale także twoja matka.

– Wystraszyłem się. Nie wiedziałem, co może wspólnego mieć z tym moja matka, ale wolałem tego nie sprawdzać i zgodziłem się.

Zawsze kiedy mnie potrzebowano, przyjeżdżał po mnie samochód osobowy – kontynuował Grisza. – Oprócz kierowcy był w nim oficer. Siedziałem z tyłu. Wygodnie, tylko niewiele mogłem zobaczyć, bo okna w samochodzie były zaciągnięte firankami. Gdy próbowałem zaglądać przez ramię kierowcy, oficer zrugał mnie: Nie rozglądajcie się! Macie grać, a nie prowadzić działalność szpiegowską!

– Ja, działalność szpiegowską? A uchowaj Boże – wystraszyłem się i w jego obecności nie rozglądałem się więcej. Ta skryta podróż mocno mnie jednak intrygowała. Samochód zawsze zabierał mnie z domu matki wieczorem. Prosto ze Smoleńska jechaliśmy do Katynia, przez lasek do willi, która nazywała się Kozie Rogi. W tej willi mieszkali oficerowie NKWD. Grałem im zawsze przez całą noc, a oni pili i bawili się. Rano, skoro świt odwożono mnie ponownie do Smoleńska.

Kiedyś wszyscy oficerowie mocno popili się i kierowca odwoził mnie sam. Zresztą od niego też czuć było alkohol. Na dworze było już widno, mogłem doskonale zorientować się w terenie. Przejeżdżając przez katyński lasek, zobaczyłem tor kolejowy kończący się w lesie i bocznicę. Stały na niej wagony towarowe, bydlęce, z których wyładowywano polskie wojsko. Skąd wiem, że to byli Polacy? Od kierowcy. Potwierdzały to zresztą mundury i dystynkcje; ich pagony były pełne gwiazdek.

Trochę dalej zobaczyłem grupki ludzi prowadzonych prosto nad świeżo wykopane doły. To były takie kopane z winkla długie na około dwadzieścia metrów i szerokie na 4–5 metrów jamy. Widziałem też ich głębokość. Chyba ze trzy metry. Byłem przerażony, bo na jednym z kopców zobaczyłem ustawiony karabin maszynowy. Gdy już znacznie oddaliliśmy się, usłyszałem strzały. Nazajutrz jechaliśmy tą samą trasą. Kierowca znów odwoził mnie sam. Tych dołów w pobliżu bocznicy już nie było. Skrupulatnie usunięto wszelkie ślady, a po zasypaniu ziemią, posadzono na nich młode drzewka – sosenki. Rósł już tam las, rozumiesz? Kierowca to moje spostrzeżenie potwierdził.

– A może kierowca zmienił trasę? – niedowierzał Rymsza.

– Skądże. Droga była ta sama. Leśna, piaszczysta. Widziałem na niej nawet koleiny naszego samochodu z dnia poprzedniego.

W 1955 roku, po przeniesieniu na Czełbanię, Antoni Rymsza stracił kontakt z Koźminem; dalszy jego los był mu nieznany.

 

Gdy na terenie byłego cmentarzyska ruszyła nowa kopalnia cyny, zmarłych więźniów zaczęto – czasowo na okres zimy – składować tak, jak składuje się drewno: w sążnie, a właściwie w jeden, z każdym dniem powiększający się, stos, układany tuż za drutami ogrodzenia obozu.

Na terenie obozu znajdował się specjalny barak, podległy wprawdzie pod san–czaść, ale o nieco odmiennym przeznaczeniu; kierowano tam nie tych, którzy mieli wyzdrowieć, ale tych, których pobyt w nim był końcówką nędznej ludzkiej egzystencji w krainie realizmu, jaką dla nich była ziemia; nieludzka ziemia.

Jeżeli zaglądał tam lekarz, to tylko po to, żeby potwierdzić czyjś zgon.

Krótko po decyzji likwidacji cmentarza, do obozu przywieziono transport konserw mięsnych, w dużych pięcio– i dziesięciokilogramowych bańkach. Bańki były popuchnięte, termin przydatności konserw do spożycia przez żołnierzy dawno minął i jedyne co można z nimi było zrobić, to – oczywiście zdaniem władzy radzieckiej – wydać je więźniom.

Po ich spożyciu (konserwy trafiły na kuchnię) setki więźniów dostało krwawej biegunki, a później duża z nich część umarła. Stos nagich, wybielałych na mrozie kościotrupów, za płotem obozu powiększał się z dnia na dzień.

Nawet wtedy, gdy nie było żadnych epidemii i grupowych zachorowań, nie było dnia, żeby ktoś nie zginął w kopalni lub nie zmarł z innego powodu. Byli tacy, którzy świadomie starali się, żeby ich przeniesiono za płot. Łykali gwoździe, podejmowali próby samobójcze.

Faktem jest, że na wiosnę, po niespełna roku czasu, stos ułożony z nieboszczyków, osiągnął około stu metrów długości i metr do półtora metra wysokości.

Kiedyś, a było to gdzieś w samym sercu zimy, gdy temperatury na dworze dochodziły do minus 65–ciu stopni Celsjusza, w obozie wybuchł skandal. Okazało się bowiem, że wśród więźniów doszło do kanibalizmu.

Najpierw powstał spór pomiędzy członkami obozowej komisji lekarskiej, która kwalifikowała zejścia śmiertelne. Zawsze, jak w kopalni zginął człowiek, zbierała się taka „wysoka” komisja, składająca się z zawodowego lekarza, dwóch lekarzy – więźniów, przedstawiciela sztabu i felczera, która ustalała i wpisywała do akt osobowych nieszczęśnika przyczynę jego zgonu. Najczęściej była to formuła typu: „Śmierć nastąpiła na skutek winy poszkodowanego”. Dalej następowało wyjaśnienie: „Bezpośrednią przyczyną zgonu było...” – W tym przypadku doszło właśnie do sporu, czy zapisać: „złamanie kręgosłupa”, czy „obrażenia wewnętrzne i krwotok”?

Zmarły leżał już za ogrodzeniem wśród innych numerów obozowych (miał przywiązaną sznurkiem do dużego palca u nogi deseczkę ze swoim numerem) i było mu wszystko jedno. Na mrozie ciała natychmiast sztywniały, toteż układający je na stosie więźniowie rzucali nimi jak zwykłymi klockami drewna; raz w lewo, raz w prawo, starając się jedynie, by stos był równy, ładnie wyglądał, żeby w miarę możliwości zawsze przysypany był śniegiem, co na ogół się nie udawało, gdyż z nagich nieboszczyków łatwo zmiatała je zamieć.

Pewnie i ten nieszczęśnik leżałby tak do wiosny razem z innymi, czekając, aż skończą się mrozy i pod pryzmę podjadą samochody ciężarowe, żeby załadować zwłoki i wywieźć je daleko w góry, zrzucając w przepaść. Leżałby i czekał, gdyby nie fakt, że członkowie „wysokiej komisji” postanowili przewieźć z powrotem nieboszczyka do san–czaści i ponownie poddać jego ciało oględzinom. Wysłano więc ze strażnikiem felczera, który odnalazł na stosie zwłok właściwy numer obozowy zmarłego nieszczęśnika, zapakował go ponownie na dwukółkę i po przywiezieniu do baraku ułożył wygodnie na drągach w pobliżu pieca, by ten szybko odtajał.

Gdy szron zniknął i ciało nieboszczyka zaczęło robić się miękkie, felczer poderwał się. – Słuchajcie! W tym nieboszczyku oprócz nas ktoś jeszcze grzebał!

– Co ty gadasz? Kto mógł grzebać? – Lekarze podeszli do zwłok i z zainteresowaniem zaczęli je oglądać. – On ma wyjęte... bebechy?! Przecież myśmy... nie kroili mu klatki piersiowej?!

Jak okazało się, z nieboszczyka wyjęto serce, wątrobę, płuca... czyli tak zwane podroby. Komisanci natychmiast powiadomili o tym fakcie opera, a ten z kolei komendanta obozu pułkownika Nikitina. Jeszcze tego samego dnia sprawę wyjaśniono do końca. W obozie grasowała grupa kilkunastu więźniów: Greków pochodzenia rosyjskiego, Bułgarów, Rumunów i Ukraińców, którzy wyjmowali z nieboszczyków ich narządy wewnętrzne i żywili się nimi. Mieli oni dostęp do kotłowni, gdzie je gotowali.

Przeprowadzone przez Nikitina dochodzenie wykazało, że proceder ten uprawiano przez kilka lat i tylko przypadek zrządził, że sprawa się wydała.

 

Rezime

 

Opowieść o pobycie Antoniego Rymszy w sowieckich łagrach zamyka ostatnie karty jego bogatej historii życia. Historii, która pozwoliła autorowi na napisanie trzech samodzielnych książek wpisujących się niejako w akowską trylogię walk o Kresy Wschodnie Rzeczypospolitej, o honor i godność polskiego żołnierza, dodajmy wielkiego patrioty, bo takim jawi się ten niezwykły człowiek.

Tak jak książka „U boku Łupaszki” miała wyjątkowy charakter ze względu na opisane w niej dwa dramatyczne wątki; wątek historyczny dotyczący działalności 5. Brygady Wileńskiej AK dowodzonej przez legendarnego „Łupaszkę” i wątek więzienny bestialskiego śledztwa w sowieckim więzieniu wobec jednego z jej głównych bohaterów – dowódcy szwadronu „Maksa”, tak i ta historia o życiu w sowieckich łagrach na Kołymie jest wyjątkowa w swej treści.

Młodemu czytelnikowi wypada w tym miejscu wyjaśnić, że w czasach PRL temat sowieckich łagrów, tak jak inne tematy związane z okrucieństwami Sowietów, był tematem tabu. Milczały o nim podręczniki historii, milczeli też sami Polacy, bo w państwie totalitarnie zniewolonym nikt nie miał odwagi mówić o tym głośno. Bo za odwagę w tej kwestii płaciło się zbyt wiele: karierą, prześladowaniami, niezrozumieniem tych, którzy uwierzyli komunistycznej propagandzie o szlachetności „wielkiego brata”.

Stalinowi udało się wymazać polskość Kresów Wschodnich z pamięci Europy. Z upływem czasu większość Polaków pogodziła się z faktem, iż ok. 2 milionów rodaków zapłaciło za to zsyłkami, niewolą, katorgą i śmiercią w lodowatych gułagach Dalekiej Północy, w białych obozach śmierci. W obozach, gdzie w całkowitej izolacji od świata, bez prawa do korespondencji, a nawet posiadania własnego nazwiska (byli przecież tam tylko numerami obozowymi) w nieludzkich warunkach przyszło im katorżniczo pracować na rzecz komunistycznego imperium dążącego do światowego przywództwa w gospodarce i mieniącego się najsprawiedliwszym ustrojem na świecie.

Tylko nielicznym zesłańcom udało się przeżyć i tak jak Antoniemu Rymszy wrócić do ojczyzny. Ojczyzny – zaznaczmy – jakże innej od tej, za którą wcześniej walczyli. Pisząc tę książkę, a wcześniej wysłuchując opowieści „Maksa”, wzruszałem się wielokroć. Wzruszałem się nie tylko nad jego losem i losem podobnych mu patriotów, bohaterów. Wzruszałem się także na bezsilność moich bohaterów doświadczaną z powodu podłości, jaką człowiekowi, dla idei – gdy Boga Sowietom zastąpił Stalin – był w stanie wyrządzić drugi człowiek.

Moje wzruszenia nie były jedynym motywem kształtującym obrazy tych opowieści. Jakże często bowiem towarzyszyło im zdumienie i oburzenie na to wszystko. Jakże często serce opanowywał gniew kierowany w stronę tych, którzy taki los innym czynili. I nie ma innego sposobu, jak tylko ten, by ujawnioną prawdą o podłości systemu, który wyrządził ludzkości na świecie tyle krzywd, piętnować i ostrzegać przed podobnym przyszłe pokolenia. By pouczać, że nic nie jest warte na tej ziemi cierpienia współbraci.

Antoni Rymsza „Maks” wrócił z łagrów 14 kwietnia 1959 roku. Wrócił i co? – Jak wspomina, czternaście lat po zakończeniu wojny światowej, w Polsce nadal nie mógł się cieszyć pełną wolnością. Najpierw dowiedział się, że dziwnym zbiegiem okoliczności jego małżonka Aldona osiedliła się na Dolnym Śląsku w Prochowicach, a więc tylko kilkanaście kilometrów od siedziby Północnej Grupy Wojsk AR, stacjonującej na stałe w Polsce w Legnicy. Złowróżebny widok sowieckiego munduru towarzyszyć mu zatem będzie do końca jego życia.

Po powrocie z łagrów opiekę nad nim przejęła polska prokuratura i Urząd Bezpieczeństwa. Inwigilowano go, obserwowano w pracy, pilnowano, by nie objął jakiegoś bardziej odpowiedzialnego stanowiska. Był bowiem nadal traktowany jako wróg ustroju, przestępca, który za „partyzancki bandytyzm odsiedział przecież swoje” w łagrach Kołymy.

I trudno się dziwić zatem, że żył swoim życiem niemal w całkowitej izolacji od środowiska, przyjaciół mógł odnajdywać tylko w podobnych sobie, w łagiernikach, a to też było zakazane.

O podłości! – chciałoby się zawołać, gdy jeszcze w grudniu 1989 roku odmawiano mu uprawnień kombatanckich („za walkę przeciwko Polsce Ludowej”), gdy po powrocie z Kołymy polska służba zdrowia cofnęła mu otrzymaną w obozie II grupę inwalidzką, gdy zawsze na 1 maja szef zakładu „Renifer” w Prochowicach nakazywał mu na czele pochodu nieść czerwoną sztórmówkę.

Tak było. Szczęściem dla niego łagiernika było to, że wcześniej wziął sobie za żonę łączniczkę, a zwłaszcza sanitariuszkę swojego oddziału 5. Brygady AK, która go rozumiała, współczuła, wreszcie zadbała o to, by po wyczerpującym siły fizyczne pobycie w łagrach, mógł powrócić do względnego zdrowia.

Do zdrowia psychicznego wrócić mu było bardzo trudno. Mimo iż wcześniej był przysłowiowym człowiekiem z żelaza, zahartowanym w bojach żołnierzem - partyzantem, w jego psychice łagry uczyniły spustoszenie ogromne.

Jego małżonka opowiadała mi, że przez długie miesiące nie mógł przyzwyczaić się do tego, że jest wolny. Po prostu, jak ptak wypuszczony nagle z klatki, nie potrafił żyć na wolności. I to nie tylko dlatego, że miał niespokojne sny, zrywał się z krzykiem w nocy. Często budził się nad ranem i patrzył z przerażeniem w okna, że nie ma w nich krat. Nie mógł przyzwyczaić się na ulicy, że nie czeka na niego strażnik z psem i bronią. Nie potrafił opanować stresów związanych ze spożywaniem normalnych posiłków.

Gdy poznałem „Maksa” i „Aldonę” w roku 1991 atmosfera wokół nich była już inna. Ich znajomi wypowiadali się o nich, jak o prawdziwych bohaterach. Wprawdzie była ich garstka, ale ci, którzy znali przeszłość „Maksa” i „Aldony”, potrafili już ocenić jej wartość.

Sami państwo Rymszowie byli raczej samotnikami. Mieli małą działeczkę ogrodniczą, którą sobie uprawiali i bardzo lubili długie spacery. To im pozostało z partyzantki, że codziennie bez względu na pogodę musieli swoimi utartymi ścieżkami przebyć 10 kilometrów. Dla zdrowia.

16 września 1993 r. Legnicę opuścili Rosjanie. Otworzyło to drogę do prawdy. Umożliwiło częściowe spenetrowanie (jeszcze przy udziale Antoniego Rymszy) sowieckiego więzienia w Legnicy. Jak się okazało, moja odwaga zaszkodziła tej prawdzie i sprawie. Za wcześnie otworzyliśmy się z nią na lokalne społeczeństwo. Jeszcze w roku 1992 zaczęły się pojawiać w codziennej Gazecie Legnickiej kolejne odcinki pierwszej książki o 5. Brygadzie AK i sowieckim więzieniu w Legnicy (wówczas pod tytułem „Aresztowanie, dapros, wojennyj sud”). Udzielono mi głosu na antenie lokalnego radia, zezwalając na cotygodniową audycję historyczną, w której czytałem fragmenty książki. Wreszcie ogłosiłem, że po wyjściu Rosjan z Legnicy podejmę próbę uczynienia z więzienia przy ulicy Gwarnej (gdzie sądzono i torturowano „Maksa” oraz innych akowców) muzeum pobytu wojsk radzieckich w Polsce.

Jak się okazało, pośpieszyłem się, Rosjanie wyszli, ale wcześniej zdążyli zadbać o to, by budynek ów rozebrano. Zrobiono to taktycznie, przy pomocy rozbiórki ręcznej, aby cegłę uratować na budowę pierwszej w tym mieście cerkwi prawosławnej. – Dobre i to, gdyż liczne wcześniejsze ślady zbrodni, jakie w tym miejscu popełnili i tak zostały pozacierane, a same przywołania z pamięci tych, których tam torturowano, nie wystarczały, by „dać świadectwo prawdzie” w takiej postaci – w postaci muzeum.

Antoni Rymsza zmarł 4 lipca 1994 r. w Gdańsku. Miałem honor jako wojskowy (byłem zastępcą dowódcy Garnizonu Wojska Polskiego w Legnicy) współorganizować uroczystość pogrzebową w Prochowicach, która skupiła liczne poczty sztandarowe i tłumy ludzi na cmentarzu. W uroczystej celebrze żałobnej udział wzięli hierarchowie duchowieństwa (w tym kapelan wojskowy i ks. infułat z legnickiej katedry), uczestniczyła w niej też orkiestra wojskowa Śląskiego Okręgu Wojskowego i poczet sztandarowy z podległej mi instytucji wojskowej.

Po „Maksie” pozostały liczne pamiątki w katedrze św. Brygidy w Gdańsku, jednej z ulic w Prochowicach nadano jego imię. I pozostała pamięć na kartach tej książki (i całej trylogii: „U boku Łupaszki”, „Żołnierze Łupaszki” oraz „Więzień Kołymy”).

 

Kończąc na portalu www.pisarze.pl publikacje swoich cykli o 5. Brygadzie AK i jej bohaterskich żołnierzach, serdecznie dziękuję redaktorowi naczelnemu i jego współpracownikom za udostępnione mi łamy – Wasza pomoc Panowie sprawiła, że cała ta historia za sprawą portalu mogła dotrzeć do czytelników w całej Polsce oraz ujrzeć światło dzienne w formie publikacji książkowych w wydawnictwie MIREKI –Kraków.

 


Marek Ławrynowicz - Ksiązki pod lupą. Rozmawiajają Barbara Burger i Michał Dąbrowski

$
0
0

Marek Ławrynowicz - Ksiązki pod lupą. Rozmawiajają Barbara Burger i Michał Dąbrowski




{mp3}ksiazki-pl-w-oblezeniu{/mp3}

Roman Soroczyński - Wieczory Mistrzów

$
0
0

Roman Soroczyński



Wieczory Mistrzów


 

Kiedy byłem trochę młodszy, zobaczyłem i usłyszałem, jak w pewnym programie telewizyjnym Janusz Kondratowicz wspomniał o ukochanym ZAiKS-ie. Zrozumiałem wówczas, że ZAiKS coś daje autorom, ale … nie za bardzo kojarzyłem, o co chodzi.

Teraz z wielką estymą patrzę na osoby, które publicznie mówią o tym, że ZAiKS chroni ich twórczość lub sami korzystają z utworów chronionych przez Stowarzyszenie. Wbrew pozorom, taki tok publicznego prezentowania nie jest – jak mawia klasyk – „oczywistą oczywistością”. Ale to jest inna kwestia, do której być może kiedyś wrócę.

Powyższa refleksja nasunęła mi się po dwóch ostatnich (w sezonie teatralnym 2013/2014) Wieczorach Mistrzów, które organizuje Mazowiecki Teatr Muzyczny im. Jana Kiepury.

Historia Wieczorów Mistrzów rozpoczęła się drugiego grudnia 2011 roku, równocześnie z premierą nowej sceny Mazowieckiego Teatru Muzycznego, nazwanej Sceną w Muzeum (Niepodległości – przyp. R.S.). Pierwszym Mistrzem-Artystą był Jerzy Maksymiuk - znakomity dyrygent, kompozytor i pianista. Następne spotkania są organizowane raz w miesiącu, a gwiazdami wieczorów byli między innymi: Ireneusz Dudek, Zbigniew Hołdys, Anna Polony, Anna Seniuk, Stanisława Celińska, Krystyna Prońko i Stanisław Soyka.

Od początku wprowadzono zwyczaj, że Wieczory Mistrzów są transmitowane przez Radio Dla Ciebie, a rozmowy na scenie prowadzą dziennikarze tej stacji. Gwiazda danego Wieczoru zaprasza swoich przyjaciół, którzy współtworzą klimat spotkania. Pojawiają się wspomnienia, anegdoty, a wszystko jest „oprawiane” muzycznie. Na przykład Wieczór Anny Seniuk został zilustrowany muzycznie przez zespół Opium String Quartet, zaś Krystynie Prońko akompaniował Przemysław Raminiak. Pani Krystyna zaprosiła również świetnego kompozytora Janusza Komana, który przypominał tło i okoliczności powstawania różnych utworów. Z kolei Stanisław Soyka zaprosił Adama Struga, z którym wykonał kilka utworów ze wspólnej płyty „Strug. Leśmian. Soyka”. Przyznam, że obydwaj panowie zainspirowali mnie do uważniejszego czytania poezji Bolesława Leśmiana oraz – co oczywiste – do zakupu płyty. Szkoda tylko, że nie można było jej kupić podczas owego Wieczoru: odbył się na tydzień przed oficjalną premierą płyty. W tym względzie przydałaby się lepsza koordynacja. Wszak spotkania z artystami służą popularyzacji ich osiągnięć, zaś nagrodą dla widzów może być uzyskanie stosownych autografów.

 

Bardzo ładnie w „mistrzowską” konwencję wpisują się Teatralne Nagrody Muzyczne im. Jana Kiepury. Ich inicjatorem był Dyrektor Mazowieckiego Teatru Muzycznego, Włodzimierz Izban. Podczas wręczania nagród podkreślał on, że do niedawna nie było nagród adresowanych do polskich teatrów muzycznych.

A chyba każdy człowiek lubi, kiedy jego praca jest doceniana przez innych. Dotyczy to również, a raczej zwłaszcza, środowiska artystycznego. Czasem nagrody mają co najmniej śmieszny wymiar (np. „Najpiękniejsi…”). W środowisku kinowym przyznawane są antynagrody (np. amerykańskie „Maliny” czy polskie „Węże”), ale są też nagrody, które przynoszą wyróżnionym prestiż w danym środowisku i wśród widzów (np. „Oscary” i „Orły”).

W środowisku teatralnym również są przyznawane nagrody o zasięgu światowym (Theatre World Awards), europejskim (Premio Europa il Teatro) czy wyróżnienia zdobywane w poszczególnych krajach (na przykład Wielka Nagroda Teatralna Yomiuri w Japonii).

Polskie nagrody teatralne też mają różny wymiar i zasięg. Można tu choćby wymienić nagrody miesięcznika „Teatr”, nagrody im. Stanisława Ignacego Witkiewicza przyznawane (z okazji Dnia Teatru) przez Polski Zarząd Międzynarodowego Instytutu Teatralnego, Feliksy Warszawskie czy nagrody przyznawane przez samorządy.

 

Organizatorzy konkursu na Teatralne Nagrody Muzyczne im. Jana Kiepury proponują poszczególnym teatrom zgłaszanie swoich nominacji w jedenastu kategoriach. Każdego roku zgłoszeń jest coraz więcej, wobec czego członkowie kapituły, będący zarazem jurorami, mają mnóstwo pracy. Warto nadmienić, że w ostatniej edycji nadesłano materiały, których łączna długość wynosiła 4.320 minut,    a zatem ich nieustanne słuchanie i oglądanie zajęłoby … trzy dni i trzy noce. Dwunastą „kategorią” jest nagroda za całokształt pracy artystycznej, która jest przyznawana na podstawie głosów oddawanych przez internautów. Podczas ósmej gali rozdania nagród, zorganizowanej 23 maja 2014 roku w Mateczniku „Mazowsze” w Otrębusach, wyróżnienie takie otrzymał Bernard Ładysz - wybitny śpiewak, posiadacz pięknego basowego głosu. Warto wspomnieć, że w ubiegłym roku takowa nagrodę otrzymała znakomita tancerka i choreografka, Krystyna Mazurówna.

Nie będę wymieniał nazwisk poszczególnych laureatów. Można je znaleźć choćby na stronie Teatru www.mtmteatr.eu. Chciałbym jednak skupić się na kilku ciekawostkach. Jest taką zapewne wyróżnienie, jakie w 2013 roku otrzymał Andrzej Chyra za … reżyserię opery „Gracze” w gdańskiej Operze Bałtyckiej. Był to debiut znakomitego aktora w tej roli, od razu spuentowany dużym sukcesem. W tym roku duże poruszenie na widowni wywołało wręczenie nagrody przyznanej najlepszemu scenografowi. Jej laureat, Justin C. Arienti, był w tym czasie za granicą. Ponieważ spod jego ręki wyszła scenografia do opery „Cyberiada” przedstawionej przez Teatr Wielki w Poznaniu, na scenie – w celu odebrania nagrody - pojawił się „robot”. Mechanicznymi ruchami i takąż mową podziękował za wyróżnienie. Wręczający nagrodę Prezes Stowarzyszenia Autorów ZAiKS, pan Janusz Fogler, natychmiast dostosował się do konwencji i równie „automatycznymi” gestami wywołał aplauz wśród widzów.

Obiektywnie  muszę przyznać, że uroczystość wręczania Teatralnych Nagród Muzycznych im. Jana Kiepury przebiega na coraz wyższym poziomie organizacyjnym. Komentarze prowadzącego imprezę Pawła Sztompke były dowcipne i dostosowane do poszczególnych osób.

Żałuję jedynie, że niektórzy laureaci … nie idą „za ciosem”. Mam tu na myśli choćby Annę Srokę-Hryń - laureatkę w kategorii Najlepsza Śpiewaczka w 2013 roku. Wręczająca wówczas statuetkę Pierwsza Dama Polskiej Piosenki, Irena Santor, wyraziła hołd wobec talentu aktorskiego i piosenkarskiego młodej artystki.    Z wielką przyjemnością słuchałem jej głosu w spektaklu „Edith i Marlene”, ale do tej pory nie doczekałem się (a może nie zauważyłem?) płyty z wykonywanymi przez nią piosenkami. Wprawdzie na stronie piosenkarki pojawiła się zapowiedź płyty, niemniej na razie nie mam tej satysfakcji.

Może zatem nagrody powinny przebierać formę stypendium na realizację jakiegoś przedsięwzięcia?

 

Roman Soroczyński

15.06.2014 r.


Krzysztof Lubczyński, rozmawia z aktorem komediowym, RAFAŁEM RUTKOWSKIM

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawiał z aktorem komediowym, RAFAŁEM RUTKOWSKIM


 


Kiedyś w kinie i teatrze funkcjonowała kategoria komika, aktora specjalizującego się wyłącznie w tego typu rolach. Przed wojną istnieli w Ameryce aktorzy wybitnie obdarzeni tzw. vis comica, specyficzne typy, komicy tacy jak Charlie Chaplin, Harold Lloyd czy Flip i Flap. Po wojnie we Francji trwały kilka dziesięcioleci fenomeny Fernandela czy Louisa de Funes. W Polsce głównie przed wojną, a potem trochę po wojnie, rolę komika tout court pełnił Adolf Dymsza, ale na nim się skończyło. I w ogól ten fenomen osłabł. Niejako „etatowych” komików zastąpili w kinie i teatrze komicy „sytuacyjni”, nie ma jednego „typu”, ale co jakiś czas jakiś aktor gra rolę, przynajmniej w zamierzeniu, komiczną. Obserwując Pana jako zjawisko aktorskie doszedłem do wniosku, że Pan w pewnym stopniu nawiązał do tej tradycji, przywracając zwłaszcza polskiemu teatrowi figurę komika z prawdziwego zdarzenia…


- Jeśli tak jest, jak pan mówi, to mogę wyrazić tylko satysfakcję. Komiczny punkt widzenia jest nierozerwalnie związany z moim spojrzeniem na świat, poprzez śmiech. W Teatrze Montownia, który współtworzyłem i w którym gram, wystawiamy spektakle przeważnie komediowo-satyryczne. Taki też charakter mają moje występy w ramach „one man show czy stand-upach, jak np. „Ojciec polski”. Ludzie łakną śmiechu, a poza tym za pomocą śmiechu można mówić o ważnych, a nawet poważnych sprawach. To jest dla mnie sytuacja idealna i wypełniał ją idealnie mój idol, Woody Allen czy Stanisław Tym, który swego czasu był takim polskim lustrem, nowym Stańczykiem. Ludzie znów uczą się słuchać o poważnych sprawach poprzez śmiech. Tak było w PRL, potem to jakoś zaniknęło i teraz znów wraca. Niestety, nie pełni takiej funkcji kabaret, który służy prawie wyłącznie do rozśmieszania. Niedawno w Teatrze Polonia zrobiliśmy premierę „Depresji komika” Michała Walczaka, gdzie gram razem z Adamem Woronowiczem, aktorem o profilu zdecydowanie dramatycznym, który gra tam prawdziwego showmana, podczas, gdy ja gram postać pogrążonego w depresji komika. Słowem – odwróciliśmy nasze role i aktorskie charaktery. Bardzo chciałbym, żeby w Polsce narodził się rynek komików, co zresztą powoli się staje. Ciągle jednak jeszcze nie zaczęło się wracać do określenia „komik”, które kiedyś powszechnie funkcjonowało i zostało u nas niemal zapomniane. Na świecie komicy są bardzo cenieni, bo to bardzo rzadka kategoria aktorska, na wagę złota. Od czasów wspomnianego przez pana Charliego Chaplina czy także Bustera Keatona, komik to była bardzo ważna postać w kulturze, dziś powiedzielibyśmy w popkulturze. Prawzorem komika był cyrkowy clown.


Bierze Pan też udział w telewizyjnym widowisku „I kto to mówi”. To ciekawe doświadczenie?


- Bardzo. Improwizowanie na żywo, przed ludźmi, to forma bardzo popularna w świecie, a u nas dopiero wchodzi. Poza tym improwizowanie na żywo, przed kamerą, to świetne ćwiczenie zawodowe, które zaleciłbym nie tylko aktorom komediowym, także dramatycznym, ćwiczenie wzbogacające warsztat.


Proporcje w zakresie potencjalnych możliwości formowania aktorskich typów widzę tak: z większości studentów aktorstwa można by zrobić przeciętnych aktorów dramatycznych, ale tylko bardzo nielicznych udałoby się zrobić nawet przeciętnymi komikami. Rozśmieszyć jest znacznie trudniej niż wzruszyć czy dać do myślenia…


- Zgadzam się. Jakoś tak skonstruowana jest ludzka psychika. Zgadzam się, że rozśmieszyć człowieka jest trudniej niż wzruszyć. Poza tym w sytuacji aktorskiej działa przymus rozśmieszenia widza, przymus, który może działać paraliżująco. Jeśli robię komedię i ludzie się nie śmieją, to jest to śmierć przedsięwzięcia. W przypadku wzruszenia, takiej bezpośredniej odpowiedzi nie odbieramy, a nawet nie oczekujemy, bo większość ludzi wzrusza się w milczeniu. W komedii jest natychmiastowa recenzja ze strony widowni. Po prostu: jest śmiech albo go nie ma. Dlatego nie należy nikogo na siłę przerabiać. Jeśli ktoś się nie czuje na siłach, żeby rozśmieszać publiczność, jeśli nie ma tego we krwi, to powinien dać sobie spokój. Ja lubię śmiech, lubię, gdy ludzie się śmieją. Dlatego mam ogromną frajdę z moich występów w ramach one man show. Oczywiście zawsze mam tremę. Kiedy stoję za kurtyną i wiem, że czeka na mnie ponad trzysta osób, że mam ich sam przez półtorej godziny bawić, to myślę przez moment: „Boże, w co ja się władowałem”. Trwa to jednak tylko pięć sekund, potem wychodzę i publiczność daje mi energię. Jestem wtedy jak rekin, którego rozkręca zapach krwi. Jak usłyszę pierwszy szmerek śmiechu, pierwsze brawka, to staję się takim rekinem. Mam jednak sporo kolegów aktorów, którzy mają talent komiczny ale odmawiają, kiedy im proponuję taką rolę, jak twierdzą, ze strachu przed taką konfrontacją.


Pokazując w krzywym zwierciadle różne aspekty zachowań, postaw, kompleksów mężczyzny polskiego stał się Pan dla niego w jakimś stopniu  lustrem, może po trosze socjologiem…


- Kiedy wybieram tematy, to biorę te, które mnie kręcą, ale także są ważne dla mężczyzn w ogóle. Na przykład kiedy zostałem ojcem, uświadomiłem sobie, że o macierzyństwie mówi się u nas nieustannie, ale ojcostwie bardzo rzadko. Dlatego z Michałem Walczakiem wpadliśmy na pomysł, żeby w one man show „Ojciec polski” porozmawiać i o tej kwestii. I zabawnie i gorzko. Z kolei w one man show o seksie poruszyliśmy temat, który w Polsce tak naprawdę ciągle jest tematem tabu. Dało mi to też asumpt do pytania, czy Polska jest krajem sexy. W „Depresji aktora”, którą zaczęliśmy grać w Teatrze Polonia rozmawiamy z Adasiem Woronowiczem o tym, czym jest w Polsce bycie aktorem, komediantem i co się kryje za tym celebryckim blichtrem, szczerzeniem zębów do kamery i co się z nami dzieje po zapadnięciu kurtyny czy zakończeniu zdjęć na planie filmowym czy telewizyjnym. O tym, jakie są koszty rozśmieszania, czyli dawania swojej energii widzom. A to kosztuje, bo musimy zawodowo rozmieszać także w te dni, kiedy przeżywamy prywatne smutki i dramaty. Ale na tym polega zawodowstwo.


Kiedy zrodziła się Panu komiczna samoświadomość aktorska? Na studiach?


- Dużo wcześniej. Już w przedszkolu byłem skłonny do rozśmieszania innych. Już wtedy słuchałem kawałów opowiadanych przez dorosłych, a potem sam je opowiadałem, zadowolony, że się z nich śmieją. W podstawówce robiłem różne scenki, skecze. Tak więc wprawiałem się bardzo wcześnie.


Co dała Panu z tego punktu widzenia szkoła teatralna, czyli ukończona przez Pana warszawska PWST?


- Bardzo dużo. Ten warsztat o charakterze ogólnym, czy dramatycznym, którego przede wszystkim uczyliśmy się przy Miodowej jest przydatny także w budowaniu ról komediowych.


W PWST wystąpił Pan w kanonicznej już jako „pomoc naukowa” „Zabawie” Mrożka, a także w „Kabarecie modernistycznym” w oparciu o teksty Bałuckiego, Witkacego i Gombrowicza pod kierunkiem Wiesława Komasy. Jednak Pana rolą dyplomową był Don Fernand w „Cydzie” Corneille’a w reżyserii Pana profesorki, Zofii Kucówny. „Cyd”, to ucieleśnienie teatru klasycznego, retorycznego dostojnego i hieratycznego. Czy myślał Pan wtedy, że w zawodzie daleko odejdzie Pan od tej ścieżki?


- Wiedziałem. Mając świadomość swoich warunków komicznych podjąłem jednak to wyzwanie jako ćwiczenie się w diametralnie odmiennej formie. I mogło mi to wyjść tylko na dobre. Każda rola, zwłaszcza odbiegająca od naszych predyspozycji, bardzo wzbogaca i poszerza warsztat. Poza tym dobra komedia polega na tym, żeby ją grać bardzo serio. Im bardziej serio gram, tym śmiech jest większy. Dlatego polecam każdemu komikowi zagranie w „Cydzie”. Mój idol John Cleese, wielki komik angielski z „Monthy Pytona” mówił, że dobrzy slapstick polega na tym, żeby bić w mordę dwa razy prawdziwej niż w rzeczywistości i dwa razy prawdziwiej poślizgnąć się na bananie, bo wtedy jest zabawniej. Nie ma śmiechu tam, gdzie jest udawanka.


Zdarzało się czytać lub słyszeć w wywiadach z aktorami komediowymi żal, że nie dane im było zagrać ról dramatycznych,  „Hamleta” i tym podobnych. Nieżyjący już świetny aktor komediowy i charakterystyczny Jerzy Turek powiedział mi wprost, że „w środku zawsze czuł się dramatyczny”…


- W odpowiedzi na to powołam się na przykład słynnego kiedyś szwedzkiego tenisisty Bjorna Borga. Otóż on fantastycznie bił z forhandu, ale miał słaby serwis. A ponieważ to go męczyło, chciał ten serwis poprawić. I trener mu to odradził, zalecając mu doskonalenie tego, co było jego mocną stroną, właśnie forhandu. Nie warto tracić czasu na dyspozycje, które z natury nie są naszą mocna stroną. Lepiej doskonalić mocne strony. Skoro zatem najlepiej gra mój instrument komediowy, nie powinienem na siłę pchać się do „Cyda”, bo nic z tego nie będzie.


Czasem jednak zdarza się, że obsadzenie aktora stricte komediowego w roli dramatycznej daje ciekawe efekty, np. Andrzej Grabowski, serialowy Ferdek Kiepski był znakomity w dramatycznej roli Heideggera w Teatrze Telewizji…


- Bardzo dobre role dramatyczne mieli na swoim koncie tacy znakomici aktorzy o profilu komediowym jak Roman Kłosowski, Jan Kobuszewski, Wiesław Gołas, Wiesław Michnikowski, Mieczysław Czechowicz czy Wojciech Pokora. Z drugiej strony kapitalne efekty komiczne osiągał arcymistrz aktorstwa dramatycznego Tadeusz Łomnicki, ale on potrafił zagrać wszystko. Z przykładów obcych przywołam Jima Carreya, aktora, który potrafi rozśmieszyć do rozpuku, aktora o nieograniczonej mimice i plastyczności ciała. On zaczynał w filmie od ról dramatycznych.


Pan by teraz przyjął propozycję roli dramatycznej?


- Jeśli byłaby obmyślana pode mnie, to oczywiście. Mógłby to być nawet „Hamlet”, ale na pewno inny niż ten, do którego przyzwyczaiła nas tradycja (śmiech). Póki co jednak nie myślę o wyciskaniu widzom łez, bo już samo życie wystarczająco dużo im ich wyciska. Wole rozśmieszać.


Dziękuję za rozmowę.


Rafał Rutkowski - ur. 22 maja 1973. Absolwent warszawskiej PWST (1995). Ma na swoim koncie dziesiątki epizodycznych ról w filmach (m.in. „Ciało” A. Saramonowicza, „Lejdis” T. Koneckiego) i serialach (m.in. „Kryminalni”, „Niania”, „Daleko od noszy” , „Szatan z siódmej klasy”, „Siła wyższa”, „Dom nad rozlewiskiem”). Na scenie zadebiutował w „Skarbie” St. Tyma w warszawskim Teatrze Powszechnym (1996). Współzałożyciel, aktor i reżyser Teatru Montownia, w którym zagrał m.in. w „Szelmostwach Skapena” Moliera, „Transatlantyku” W. Gombrowicza, „McQuichote” na motywach M. Cervantesa, „Testosteronie” A. Saramonowicza, „Smutnej królewnie” i „To nie jest kraj dla wielkich ludzi” M. Walczaka, „Seksie polskim” M. Łubieńskiego. Współpracuje m.in. z Teatrem Polonia K. Jandy, gdzie  w 2008 roku zadebiutował w roli Idiotosa-Boga w komedii „Bóg Woody Allena, a zagrał też w „Ojcu polskim” M. Walczaka i „Hipnozie” K. Materny. Współpracował też z teatrami: Studio i na Woli im. T. Łomnickiego.

Andrzej Pietrasz o Ginsbergu rozmawiał z Adamem Lizakowskim

$
0
0

Moje spotkanie z Allenem Ginsbergiem

 

Rozmowa z Adamem Lizakowskim, polonijnym poetą, prozaikiem, tłumaczem i animatorem kultury z USA.

 

Andrzej Pietrasz: - Czy poznał Pan Ginsberga osobiście?

 

Adam Lizakowski: Wcześniej byłem na kilku spotkaniach z poetą, ale z nim nie rozmawiałem. Poznałem Allena Ginsberga osobiście, nawet mam zdjęcie z nim, ale gdzie ono teraz jest – nie mam pojęcia. Zdjęcie te było zamieszczone w miesięczniku „Poetry Flash”, wydawanym bezpłatnie na wschodniej stronie San Francisco Bay w Berkeley. Miesięcznik ten bardzo dużo uwagi poświęcał lokalnym wydarzeniom literacko-poetyckim. Były w nim, m.in. wywiady z lokalnymi poetami i recenzje najnowszych tomików wierszy, sprawozdania ze spotkań poetyckich, zapowiedzi wydawnicze, etc.  Można było znaleźć to pismo we wszystkich księgarniach i kafejkach nad Zatoką San Francisco. W tym samym numerze pisma ogłoszono mój wiersz pt. American poets, który wywołał spore zamieszanie wśród miejscowych poetów.

Allena Ginsberga poznałem podczas jednego ze spotkań autorskich w City Lights Bookstore w San Francisco późną jesienią 1986 roku. Jeśli się nie mylę była to promocja książki White Shroud Poems.  Przedstawił mi go właściciel księgarni i wydawnictwa w jednej osobie -Lawrence Ferlinghetti. Ferlinghetti dobrze znał moją twarz, bo podczas wakacji złożyłem swój manuskrypt wierszy, później co drugi tydzień go nachodziłem. Wiersze przetłumaczył mój przyjaciel i pracodawca Ryszard Rehla, weteran wojny wietnamskiej.

Z Ginsbergiem rozmawiałem przez dwie, może trzy minuty. Przedstawiono mnie jako polskiego poetę. Ginsberg rozpoczął rozmowę po rosyjsku. Nie wiem dlaczego, ale nie chciałem rozmawiać z nim w tym języku. Pierwszą myślą, jaka mnie naszła, to była chęć odpowiedzieć po niemiecku, ale ugryzłem się w język, bo wiedziałem, że Ferlinghetti ma pochodzenie żydowskie oraz że Allen jest synem Żydów z Rosji, więc język niemiecki mógłby wydać się jako „osobisty afront” od Polaka. Poza tym miałem już przykre doświadczenie z Żydami w San Francisco (byli moimi sponsorami), gdy bezmyślnie rozpocząłem rozmowę po niemiecku, zaraz po moim przylocie z Wiednia. Zwrócili mi delikatnie uwagę, że jeśli słabo znam angielski, będzie lepiej, gdy będziemy rozmawiać po rosyjsku. I tak było,  przez pierwsze dwa lata - rozmawiałem z nimi po rosyjsku.


Fot. Adam Lizakowski na III Spotkaniu z Książką w Galerii B. Biegasa
Powiatowego Centrum Kultury i Sztuki w Ciechanowie, 2012 r. (fot. Z. Turowiecka)



Ginsbergowi odpowiadałem po francusku udając, że nie znam rosyjskiego. Chyba mi uwierzył, ale bardzo był zdziwiony, uważał widocznie, że każdy Polak musi mówić po rosyjsku. Rozmowę zakończyliśmy w języku angielskim. Życzył mi Good luck in America. Gdy mu powiedziałem, że właśnie czekam na odpowiedź od Ferlingettiego w sprawie tomiku, mocno uścisnął mi rękę i raz jeszcze pożyczył Good luck. Jego Good luck niestety nie mi pomogło, bo kilka tygodni później otrzymałem list odmowny, podpisany przez Nancy Peters, a nie przez Ferlingettiego, co mnie zaskoczyło, bo myślałem, że to on jest odpowiedzialny za poezję w wydawnictwie jako główny redaktor i właściciel. W pierwszych chwilach chciałem ten list zniszczyć jako dowód mojej porażki (ci „głupi Amerykanie” nie poznali się na mojej poezji…), ale na szczęście zachowałem go i do dzisiaj przechowuję, jako pamiątkę z San Francisco.

 

- Co sprawiło, że poezja Ginsberga stała się dla Pana ważna?

 

- Poezję Ginsberga czytałem wyrywkowo w drugiej połowie lat 70. ubiegłego wieku, w „Literaturze na świecie”, „Odrze”, „Poezji”, Nowym Wyrazie”. Pierwszy poemat Ginsberga jaki na mnie zrobił ogromne wrażanie to Ameryka, jego długie i krótkie linie. I kilka linijek z tego poematu: „Ameryko wypierdol się swoją bombą atomową”, albo wers: „Marihuanę palę kiedy tylko mogę”. To robiło wielkie wrażenie na dwudziestoletnim chłopcu, wychowanym na romantyzmie polskim, na Mickiewiczu, którego Wielka Improwizacja może kojarzyć się z poezją Ginsberga. Zresztą podejrzewam, że nie tylko na mnie. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego poeta pisze w pierwszej osobie tak otwarcie i szczerze o sobie.  Dla mnie to był czysty ekshibicjonizm literacki. Ginsberg przez swoją otwartość, dosadne słownictwo, czasem nawet wulgarne mówienie o tym, co go boli lub nie, kim jest, bardzo mi imponował.

 

- Co sprawiło, że tak często powołuje się Pan na Allena i jego wiersze?

 

- Fascynacja filozofią i kulturą Dalekiego Wschodu, hinduizm, długie włosy, gęsta broda, promocja kultury hipisowskiej, głośna muzyka, to było to, czego szukałem. Uważałem się także za hipisa, ta filozofia życia i pojmowania świata podobały mi się. Nosiłem włosy do ramion, uważałem się za pacyfistę, szukałem swojego miejsca na ziemi. To wszystko sprawiało, że poezja Allena i jego styl były mi bliskie. Jego zaangażowanie w politykę przeciwko wojnie
w Wietnamie, którą też uważałem za niesprawiedliwą, a Amerykanów za „imperialistyczne świnie”. Poeta nawoływał do anarchii, swobód religijnych i seksualnych. Pamiętam hasło „Make love not war”. Z punktu małego miasteczka, gdzieś w Sudetach Środkowych, to wszystko wyglądało na surrealizm, który też bardzo mi się podobał, a Salvador Dali był moim ukochanym malarzem. Ginsberg pełnymi garściami brał z francuskiego surrealizmu i on go inspirował w jego twórczości, zresztą, nie tylko surrealizm.

 

- Wymienię kilka Pana wierszy, w których pojawia się nazwisko Ginsberga: Wizyta u Państwa Apollinaire, Allen Ginsberg, Upadek Ameryki, List trzydziesty piąty. Napisz, czy Ameryka jest nadal rajem dla emigrantów. W Zapiskach znad zatoki San Francisco pisze Pan o Ginsbergu jako o swoim ulubionym poecie. Przez pewien czas był on chyba jednym
z głównych, którzy wywarli na Pana wpływ.

 

- Tych wierszy jest więcej i w języku polskim, i angielskim. Najnowszy ukazał się w tomiku wierszy Pieszyckie łąki (2010) i nosi tytuł Rozmowa nad miską z pierogami. Wiele wierszy o beatnikach przywiozłem z San Francisco do Chicago, które wydałem w arkuszu poetyckim Na kalifornijskim brzegu (1996). Część weszła do polskiego wydania Złodziei czereśni (2000). Jednak nie wszystkie wiersze włożyłem do Złodziei czereśni. Te opisujące dzielnicę włoską North Beach, to jest miejsce – kolebka Beat Generation, poetów z San Francisco, pominąłem, bo nie pasowały mi do tematyki tomiku. Wiersze o ważnych miejscach, w których spotykali się najwięksi poeci Ameryki drugiej połowy dwudziestego wieku, wciąż czekają w moich szufladach - Caffe Trieste, Caffe Greco, Bar Vesuvio, który mieścił się dosłownie pięć kroków od księgarni City Lights, czekają na odpowiedni moment, aby ujrzeć światło dzienne.

Pod urokiem Ginsberga i beatników byłem długo. Pierwsze dziesięć lat w Ameryce spędziłem właśnie w San Francisco, dlatego są niezapomniane i wracają do mnie. Będąc poetą w San Francisco nie sposób nie poddać się wpływom beatników - ich ślady są tam do dzisiaj widoczne, kultywowane i … są dużą atrakcją turystyczną. Ale po przeprowadzce do Chicago, z beatnikami i Ginsbergiem też się nie rozstałem.Kiedy rozpocząłem studia na Columbia College moim osobistym doradcą tzw. student adviser został  profesor Tony Trigilio, syn włoskich emigrantów. Tony nie tylko uwielbia Ginsberga, ale dla niego zmienił wiarę, przestał jeść mięso, zapuścił brodę i włosy, przyjął filozofię beatników, a także sporą część swojego życia poświęcił na pracę naukową o nim. Napisał dwie książki: Allen Ginsberg’s Buddhist Poetics oraz Strange Prophecies Anew: Rereading Apocalypse in Blake, H.D., and Ginsberg. Gdy dowiedział się, że przyjechałem z San Francisco, naszym rozmowom o beatnikach nie było końca. Studiowałem creative writing poetry, więc nie było możliwości, aby po raz kolejny nie natrafić na beatników i Ginsberga. Podczas warsztatów poetyckich poświęconych współczesnej poezji brytyjskiej i amerykańskiej, którą wykładał Tony, napisałem wiersz o Ginsbergu. Można go znaleźć w grupie moich wierszy pisanych po angielsku na stronach  http://www.poemhunter.com/. Ginsberg towarzyszy mi nadal, jednak jego poezja straciła już siłę oddziaływania na moją poezję.

Dziwne miałem uczucie, gdy na wykładach profesorowie przedstawiali sylwetki
i twórczość poetów Beat Generation, których ja miałem przyjemność poznać osobiście w barach, kawiarniach, księgarniach, podczas wieczorów i odczytów poetyckich w San Francisco. Wtedy uczucie tęsknoty nie do opisania wracało do mnie, chciałem gnać na skrzydłach do San Francisco, aby raz jeszcze uczestniczyć w spotkaniach z Robertem Duncanem, Garym Snyderem, Lawrencem Ferlinghettim, Michaelem McClurem, Philipem Lamantią, Allenem Ginsbergiem, i nieważne było to, że wielu z nich już nie żyło. Nadal pytałem ich how are you?, patrzyłem w oczy, oglądałem nieogolone twarze, słuchałem ich wierszy, patrzyłem jak poruszają się ich usta przy wypowiadaniu słów, jak piją piwo, wino, zaciągają się dymem papierosowym, jak gorączkowo rozmawiają o poezji i sztuce, o tym co wieczorem zjeść na kolację. Jacy są mili dla podpitych turystów domagających się podpisów na serwetkach papierowych. Ubrani tak, jak to Amerykanie, z wyjątkiem gentelmana Roberta Duncana, który zawsze miał garnitur, wyczyszczone buty, piękną laskę. 

 

- Jak wpływ miały na Pana wiersze Ginsberga i innych beatników?  I czy tylko na poetykę i poezję, czy również na Pański pogląd na świat?

 

- Poezja amerykańska miała i ma dużo większy wpływ na moją twórczość niż polska.
W okresie mojej młodości był popularny Edward Stachura, Rafał Wojaczek, Andrzej Bursa, Ryszard Milczewski-Bruno. Ci poeci nie przemawiali do mnie tak jak Walt Whitman, Sylvia Plath, W.B. Yeats, Ezra Pound, T.S. Eliot czy beatnicy. Duże wrażenie zrobiły na mnie dwa poematy Ginsberga Skowyt i Kadysz. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że te długie poematy bardziej prozą niż poezją, to przeogromny wpływ Walta Whitmana. Ginsberg, późny uczeń Whitmana, jest jakby postromantykiem amerykańskim, który świetnie dawał sobie radę w postmodernizmie. Oczywiście, że chciałem pisać tak jak on, choć przez wiele lat był dla mnie wzorcem. Dzisiaj mam już innych „ulubionych poetów”. Nadal jest mi jednak bliski, co widać gołym okiem, np. w tomiku pt. Współczesny prymitywizm (1992, Chicago). Po latach mogę powiedzieć, że z tego okresu nie mam jednak dobrych wierszy, z których byłbym dziś dumny. Ginsberg położył  się wielkim cieniem na moją twórczość. Jego sposób pisania wierszy tzw.
stream of consciousness  lub interrior monologue, nie przemawia już do mnie. Długa narracja w pierwszej osobie, pisana długimi liniami, myśli, uczucia, wspomnienia, reminiscencja, etc., wydaje mi się obecnie najlepszą poezją. Ginsberg miał dużą łatwość pisania, ale także drukowania. Chytrość wydawców, którzy zawsze mogli liczyć na zyski ze sprzedaży jego nowych tomików, to wszystko doprowadziło do tego, że wiele jego wierszy, nie powinno ujrzeć światła dziennego. Wiele wierszy Ginsberga przetłumaczyłem na język polski, publikowałem te przekłady, mam też w swoim dorobku wiersze poświęcone jego osobie, ale to już zamknięty rozdział.

 

- Czyli śmierć Ginsberga była końcem pewnego etapu?

 

- Ginsberg zmarł w 1997 roku. I zakończył się duży rozdział poezji
w literaturze amerykańskiej. Powoli schodzi z tego świata także Beat Generation - nie tylko poetów, ale i czytelników. Twórczość Ginsberga była w zasadzie oparta na jego własnych życiowych doświadczeniach, potrafił własne życie „przerobić” na poezję, literaturę. Czytając jego wiersze czasem trudno jest rozdzielić jego ja liryczne, od prawdziwego.

 

- Czy myślał Pan kiedykolwiek, że osobiście spotka się Pan z Ginsbergiem i osobiście łyknie jego Ameryki?

 

- Nigdy w życiu bym nie przypuszczał, że kilka lat później będę wędrował tymi samymi ulicami, którymi chodził Ginsberg. Siedział w tych samych barach - nawet ci sami barmani podawali mi piwo - oglądać na ścianach pubów jego zdjęcia z miejscowymi sławami poezji lub przyjaciółmi. W The Second Hand Store na ulicy Hight and Ashbury lub wzdłuż Golden Gate Park można było kupić za 1.99 dolara płyty zespołów, które w Polsce były na wagę złota: The Beatles, Janis Joplin, Bob Dylan, The Doors, Joan Baez, Grateful Dead, Jimi Hendrix. Książki poetów, którzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej byli dla mnie na równi ze świętymi leżały w pudełkach, w nieładzie, po 99 centów. Niektóre z nich z autografami czy nawet dedykacjami: Ginsberg, Cassady, Burroughs, Joyce, Kerouac, Corso, wiersze o Wietnamie, buddyzmie. Dzielnica, która zasłynęła na całym świecie jako święte miejsce hipisów, w ciągu pięciu lat po zakończeniu wojny w Wietnamie stała się turystyczną atrakcją - z milionem coffee shops, barów z piwem, sklepików z używaną odzieżą i butami, płytami, książkami, hipisowską biżuterią.  Children of flowers stali się biznesmenami i zamiast wpinać kwiaty we włosy zakładali konta oszczędnościowe w Bank of America. Piosenka, prawie hymn hipisów, Scotta McKenzie San Francisco straciła na aktualności. Beatnicy wraz hipisami znikli z powierzchni, a San Francisco stało się jednym z najdroższych miast Ameryki i świata.

 

- Czym dla Pana było Beat Generation?

 

- Dla mnie Beat Generation to grupa poetów, których życie nie było łatwe, byli często bici przez życie, rodzinę, własnych rodziców, ojców alkoholików, prawo i społeczeństwo. Żaden z nich nie miał szczęśliwego życia, ani młodości. Neal Cassady, Peter Orlovsky, Jack Kerouac, Gregory Corso, Allen Ginsberg to ludzie, którzy nic nie mieli do stracenia. To hedoniści, którzy odrzucili materializm, prowadząc życie obsceniczne amerykańskiej bohemy. Ich głos jest głosem pokolenia, które wchodziło w dorosłe życie po drugiej wojnie światowej, kiedy to Ameryka była bogata, jak nigdy wcześniej. Ich głos jest ważny, bo oni nie tylko upominali się o prawa swobodnego dostępu do narkotyków i wolnego seksu, w szczególności dla homoseksualistów, także o równouprawnienie Murzynów. Poeci Beat Generation szukali na własną rękę Boga, religii, lepszego życia, a poprzez swoją twórczość otworzyli oczy wielu czytelnikom, że ze światem, w którym żyjemy jest coś nie tak.

Poezja Beat Generation była bardzo potrzebna. Przeciwstawiła się poezji wielkich modernistów Ameryki, którzy już przez dwie, trzy dekady zdominowali amerykańską literaturę. Po Ginsberga Howl okazało się, że można pisać poezję inaczej niż Pound, Eliot, M. Moore, W.C. Williams, e.e cummings, W.Stevens, jednocześnie nie potrzeba być Robertem Frostem. To dzięki Ginsbergowi zmieniło się dużo w drugiej połowie XX wieku w mentalności poetów Ameryki. To on udowodnił, że pisać każdy może, choć i otworzył bramę dla grafomanów…Ginsberg odrzucił bezosobowość i chłód, intelektualizm poezji modernistycznej, choć też z niej wiele czerpał, wkładając uczucie i serce w swoje wiersze postromantyczne.

 

- Wobec tego jak widzi Pan rolę Ginsberga w historii współczesnej poezji, nie tylko amerykańskiej?

 

- Zdaję sobie sprawę, że poezja Ginsberga bardzo mocno zaważyła na twórczości nie tylko mojej, ale wielu poetów mojego pokolenia, ale są też i młodzi poeci, którzy bardzo go cenią. Nie wiem jak jest w Polsce, ale w Ameryce, nie ma mowy o skończeniu studiów creative writing, bez znajomości Allena Ginsberga i beatników. Biblia wszystkich warsztatów poetyckich od 50 lat, antologia The New American Poetry 1945-1960 musi być na każdej półce poety w Ameryce, a jest w niej sporo poetów z San Francisco.

Najnowsze moje „spotkanie” z Ginsbergiem i beatnikami miało miejsce w styczniu 2010 roku. Zostałem zaproszony przez redakcję miesięcznika „Życie Kolorado” do Denver, a stamtąd już tylko rzut kapeluszem kowbojskim i jest się w Boulder, gdzie znajduje się sławna The Jack Kerouac School. Chciałem zobaczyć to miejsce, nie tylko ze względów literacko-poetyckich. Ale zapragnąłem kupić sobie jakąś pamiątkę z podróży, najchętniej skórzane buty kowbojskie, czy szeroki pas z dużą srebrną klamrą. Znajomi z dumą pokazali mi wielki sklep Western Store. Wszedłem i… za kasami zobaczyłem Chińczyków. Nie chciałem wierzyć, aby Chińczycy w Denver sprzedawali biżuterię amerykańskich Indian!. Jednak to okazało się prawdziwe. Wszystko związane z Zachodem Ameryki, począwszy od pióropuszy, jeansów, poprzez sztukę, fajki pokoju, naszyjniki, kapelusze, chusty, mokasyny, kurtki - jest sprowadzone z Chin i podpisane MADE IN CHINA. Od wielu lat nie przeżyłem takiego szoku. To było gorsze niżby ktoś napluł mi w twarz, albo uderzył z pięści prosto w nos.

Do Boulder już nie dojechałem, bojąc się następnego rozczarowania. Nie chciałem oglądać Naropa University w obawie, że znowu zobaczę armię Chińczyków na kampusie, studiujących Beat Generation poetry. Aby jednym zdaniem odpowiedzieć na Pańskie pytanie: widzę to w czarnych kolorach. Doszło do tego, że Amerykanie przechodzą na buddyzm i wschodnie medytacje, a Chińczycy będą tworzyć poezję wzorowaną na Ginsbergu i beatnikach.

 

Andrzej Pietrasz - literaturoznawca i kulturoznawca, autor pracy doktorskiej Legenda Allena Ginsberga i recepcja jego poezji w Polsce. Zajmuje się współczesną literaturą polską i amerykańską, w szczególności poezją Beat Generation i szkoły nowojorskiej oraz współczesnymi ruchami kontrkulturowymi. Mieszka w Białymstoku.

(Wywiad ukazał się w roczniku Powstanie styczniowe w literaturze, „Ciechanowskie Zeszyty Literackie”, nr 15, Ciechanów 2013).

Książki pod lupą rozmawiają Marel Ławrynowicz i Anna Wysocka

$
0
0

Książki pod lupą rozmawiają Marel Ławrynowicz i Anna Wysocka




{mp3}kpl-atlas-wysp-odległych1{/mp3}

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Maciejem Wojtyszko, reżyserem i dziekanem Wydziału Reżyserii Akademii Teatralnej w Warszawie

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Maciejem Wojtyszko, reżyserem i dziekanem Wydziału Reżyserii Akademii Teatralnej w Warszawie


Pana zainteresowania twórcze są prawdziwie renesansowe: jest Pan reżyserem filmowym, telewizyjnym, teatralnym, dramaturgiem, scenarzystą, autorem książek dla dzieci, tekstów piosenek, pedagogiem. Z czego się bierze taka pojemność?


- Nie będę kokietował i powiem, że z zawodowej konieczności. Tam gdzie dawali mi pracę, tam ją brałem.  Bardzo wcześnie chciałem pracować dla Teatru Telewizji, ale że byłem za młody, a było to na początku lat siedemdziesiątych, więc mnie nie dopuścili do produkcji dla dorosłych, ale dopuścili do realizacji dla dzieci. A jak już się w tym teatrze dla dzieci znalazłem, to musiałem wciągnąć się tę tematykę. W konsekwencji zacząłem myśleć o wydawaniu książek dla dzieci.


Zrealizował Pan zaledwie kilka filmów kinowych. Nie miał Pan wystarczająco dużo serca do kina?


- Serce miałem i mam, ale nie miałem wystarczająco dużo cierpliwości, żeby czekać pięć lat na kolejne realizacje, nie robiąc w międzyczasie nic innego. Tak więc tym rozmaitych zajęć w moim życiu zawodowym było wiele, ale był to nie tyle renesans, ile wynik praw rynku. Proponowano mi, że może bym zrobił to, czy tamto, a ja niechętnie odmawiam.


Jednak kiedy w 1974 roku realizował Pan widowisko dla dzieci o Brombie, prawa rynku jeszcze, w takim przynajmniej stopniu, nie obowiązywały…


- I tak i nie. Nie był to taki rynek jak dziś, bezwzględny komercyjnie, ale jednak jakieś reguły co do sprzedawalności produktu obowiązywały. Także w PRL nie było aż tak, że zupełnie nie myślano o tym, „czy widzowie na to pójdą”, czy będą oglądać.


Gdzie i jak narodziły się Pana zainteresowania artystyczne?


- Chodziłem do szkoły średniej, która nazywała się Liceum Technik Teatralnych w Warszawie. O trzy lata wyżej ode mnie uczył się tam Krzysztof Kieślowski, chodziło tam też dwóch przyszłych kolegów aktorów. Mieliśmy tam, po pierwsze, wspaniałych nauczycieli, a po drugie dawało nam to możliwość bywania w teatrach i kręcenia się po ich korytarzach. Ta szkoła mnie ukształtowała i tam zaczęło się uprawianie przeze mnie różnych  gatunków. Z tym bagażem poszedłem do łódzkiej szkoły filmowej i bardzo mi on zaprocentował. Poza tym byłem synem polonistki i to też było dobrą podstawą.


Miał Pan w łódzkiej szkole jakichś ulubionych mistrzów?


- Jeśli miałbym wymienić dwa najważniejsze nazwiska, to byliby to profesorowie Jerzy Bossak i Jerzy Mierzejewski. Trafiłem jednak na dość zły czas, bo mój drugi rok przypadł na rok 1968 i paru lubianych profesorów nam zabrano. Bardzo cenne były rozmowy z profesorem Bossakiem, który był także nauczycielem Andrzeja Wajdy, Wojciecha Marczewskiego i innych. Był urodzonym nauczycielem, wykładowcą, pedagogiem z temperamentu. Mierzejewski co prawda nie w tym stopniu, ale jego artyzm i swoboda w relacjach ze studentami, nawet dziś byłaby prekursorska. Czasem posyłał studentów po piwo tak, że cieszyli się jak dzieci, że mu je przynoszą. Z praktyków, jednym z moich nauczycieli był Janusz Majewski, któremu asystowałem, a raczej za nim biegałem przy realizacji noweli telewizyjnej z cyklu „opowieści niezwykłych”, „Markheim” według noweli Edgara Allana Poe. Z tym, że on niczego nie tłumaczył, tylko pozwalał się podpatrywać. Już same jego rozmowy z operatorem Wiesławem Zdortem, też człowiekiem z historii polskiego kina, były pouczające. Montażystka, pani Halina Garus uczyła mnie tajników swojej sztuki zwracając mi na przykład uwagę, że przedmiot ze scenografii z poprzedniej sceny nie powinien „grać” w następnej. Tak uczyłem się podstaw rzemiosła, bo to jeszcze  nie były rozmowy o sztuce.


Wyreżyserował Pan pierwsze w historii Teatru Telewizji przedstawienie w oparciu o twórczość Gombrowicza…


- Tak się złożyło. Adaptację przygotowała moja żona, Henryka Królikowska. Rok po mnie Zygmunt Hubner wystawił w Teatrze Telewizji gombrowiczowską „Iwonę, księżniczkę Burgunda”. W tamtym czasie Gombrowicz był w Polsce jeszcze bardzo mało znany. Były już co prawda wtedy krajowe wydania niektórych jego utworów, „Transatlantyku” i „Ferdydurke”, ale niewiele poza tym, a ponadto wydane były w niedużych nakładach i mało znane. Poza tym jeszcze nie ukazało się pierwsze PRL-owskie, ocenzurowane wydanie jego dzieł wybranych. Stało się to dopiero w 1988 roku. Jak bardzo nieznane były wtedy, prawie trzydzieści lat temu nawet tytuły utworów Gombrowicza świadczyło to, że pewna pani redaktor, z którą rozmawiałem o moim pomyśle, pomyliła tytuł „Ferdydurke” z tytułem przedstawienia dla dzieci, „Farfurka królowej Bony”. Skąd pomysł akurat na „Ferdydurke”? Uważałem, że ten tak fundamentalnie ważny tekst polskiej literatury powinien zostać w końcu przybliżony szerszej polskiej publiczności.


Gdzie odbyła się realizacja?


- W Starym Teatrze w Krakowie, w jednej przestrzeni, bardzo magicznej. Praca była żmudna i wyczerpująca, bo używaliśmy wtedy jeszcze bardzo ciężkich, nieruchawych kamer, a pomysł inscenizacyjny zakładał ruchliwość i dużą dynamikę obrazu. Jednak operatorzy świetnie sobie z tym poradzili. Do tego doszła wspaniała obsada złożona z krakowskich aktorów, już wtedy bardzo cenionych, a dziś część z nich należy do ścisłej czołówki polskiego aktorstwa, że wspomnę choćby Jana Peszka, Jerzego Trelę, Jerzego Radziwiłowicza czy Jana Frycza.


Inna trudność polegała na przełożeniu języka powieści i do tego bezdialogowej, na język dramatyczny…


- I wtedy się okazało, jak bardzo plastyczny formalnie jest Gombrowicz. Bezdialogowa narracja Gombrowicza bardzo płynnie dała się przełożyć na czystej wody dialog sceniczny. Po kilku latach okazało się, na przykładzie filmu „Ferdydurke” Jerzego Skolimowskiego, jak bardzo sceniczna, telewizyjna, a jak mało filmowa jest to materia.


Co Pana najbardziej pasjonowało w „Ferdydurke” z punktu widzenia problemowego?


- Nic ponad to, co wszystkich pasjonuje u Gombrowicza – zagadnienie Formy i tego, jak ona kształtuje ludzką egzystencję. Formy, która przyjmuje często kształt opresyjny w postaci krępujących człowieka konwencji, przymusów, masek, owej słynnej” gombrowiczowskiej „gęby”,  w tym przypadku „gęby” narodowej, polskiej.


„Ferdydyrke” znalazło się na liście tzw. Złotej Setki Teatru Telewizji, ale poza tym znalazły się na niej jeszcze cztery inne Pana przedstawienia: „Amadeusz” Schaeffera, „Molier czyli zmowa świętoszków” Bułhakowa, „Ławeczka” Gelmana i „Garderobiany” Harwooda…


- Bardzo cenię Teatr Telewizji. To jest forma, która najbardziej mi odpowiada. Już mówiłem, że moje pierwsze realizacje telewizyjne były widowiskami dla dzieci, począwszy od pierwszego, z 1972 roku, „Gżdacza i innych”. Zrealizowałem też „Smoka”, „Szelmostwa Lisa Witalisa”, „Brzechwę dzieciom” czy „Brombę i innych”. Tylko starzy widzowie pamiętają, że istniał kiedyś telewizyjny Teatr Młodego Widza. Jeśli Teatr Telewizji ma ocaleć, to musi wychować swoją przyszłą widownię. Obawiam się, że będzie to niemożliwe bez jakiejś formy reaktywacji telewizyjnego teatru dla dzieci i młodzieży.


Jak można by zdefiniować atrakcyjność Teatru Telewizji?


- Najlepsza jest kuchnia narodów biednych. Nie trzeba wielkich plenerów i pułków wileńsko-kowieńskich, żeby stworzyć wielką sztukę. To skromność możliwości Teatru Telewizji dała szanse, żeby przyjrzeć się człowiekowi. Oby pokolenie młodych reżyserów weszło w to. Może to jest najlepsza szansa na promocję młodych talentów, bo jest to produkcja relatywnie tania w porównaniu z filmową? Nie powinno się mówić, że nie da się robić Teatru Telewizji, bo wszyscy chcą robić kino. Gdyby Teatr Telewizji nie przetrwał, byłoby to świadectwem ogłupienia i strywializowania gustów. Mam kilkunastoletnią wnuczkę, która ogląda seriale dla tej grupy wiekowej. Jeśli  mamy mieć takie społeczeństwo jakie ukształtuje się na tych serialach, to ja go nie chcę. Porzucając Teatr Telewizji porzucimy urodę dobrze mówionej literatury. Dziś często słychać słowo „postdramatyczny”, co oznacza dominację kultury obrazka nad słowem. Mam jednak nadzieję, że streszczanie Słowackiego własnymi słowami, to jednak tylko chwilowa moda. Skoro poeta znalazł odpowiednie do rzeczy słowo, to nie da się tego opowiedzieć wyłącznie za pomocą pantomimy, wystawiania „na motywach” czy streszczania. Inwazja performatyki zmieniła co prawda język teatru, ale mam nadzieję, że nie zabije szacunku dla tego, co ktoś napisał tak, a nie inaczej i nie zabierze teatrowi sztuki słowa, które ma sens dlatego, że jest sztuką.


Jest Pan autorem kilkunastu dramatów, w tym kilku poświęconych wielkim postaciom sztuki: poetom i pisarzom - Petrarce, Boccaccio, Bułhakowowi, Mickiewiczowi kompozytorom - Rossiniemu, Wagnerowi. Skąd ten motyw przewodni?


- Bo w wielkich artystach odbija się epoka, tak jak w kropli wody morskiej odbija się morze. Artyści to ci, którzy myślą za nas. Interesuje mnie też zagadnienie relacji między artystą a władzą, czego wyrazem jest zainteresowanie postaciami Moliera i Bułhakowa, dwóch wybitnych artystów, których losy mogą być modelowym przykładem zmagania się artysty z władzą w odległych od siebie epokach.

W napisanym i zrealizowanym przez Pana widowisku „Chryje  z Polską” pojawia się kompleks polskich problemów narodowych. Chciał się Pan włączyć w spory narodowe?


- W tym widowisku opartym na faktach Piłsudski odwiedza Wyspiańskiego w jego mieszkaniu na Krowoderskiej, przyprowadzony tam przez generała Sokolnickiego i Żeromskiego. Są w tym czasie postaciami z innej operetki - wierzący i dość konserwatywny politycznie Wyspiański i ateista-socjalista Piłsudski. A jednak umieją ze sobą rozmawiać, a my dziś nie umiemy się dogadać. Bez przeszłości nie ma kultury.


W  warszawskiej Akademii Teatralnej uczy Pan reżyserii. Jak się uczy reżyserii?


- Reżyseria, to nie wiedza, lecz umiejętności. Nabywać ich można przez podpatrywanie i słuchanie. Cenne bywają generalne porady. Andrzej Wajda powiedział do mnie kiedyś: „Panie Maćku, niech Pan nie bierze złych aktorów”.  Jako dziekan staram się też studentom dać możliwość kontaktu z przedstawicielami różnych pokoleń reżyserów, od Mai Kleczewskiej do profesora Jana Kulczyńskiego.


Spojrzenie na Pana artystyczną biografię uświadamia, jak bliska jest Panu literatura, i ta klasyczna i współczesna. Na czym polega Pan własna gra z literaturą?



- Między innymi na grze z czasem. W sztuce o Boccacciu i Petrarce jest taki motyw, w którym syn Petrarki zamierza napisać utwór o przemianie człowieka w owada. Jest to oczywiste nawiązanie do „Przemiany” Kafki. Jest rzeczą oczywistą, ze względów psychologiczno-kulturowych, że artyście z XIII czy XIV wieku taki pomysł nie mógł przyjść do głowy. I właśnie ja chciałem zbadać, dlaczego to było niemożliwe, na czym polega ta przepaść między epokami, i dlaczego niemal nasz współczesny Kafka mógł coś takiego napisać. Inny przypadek, to los Michała Bałuckiego, wziętego przez lata konwencjonalnego komediopisarza, który został wyparty z teatru przez takich nowatorów jak Wyspiański czy Przybyszewski i z rozpaczy popełnił samobójstwo. Tu też pojawił się czynnik przemiany w czasie.


Jest Pan znany z wielkiego szacunku dla aktorów i znawstwa ich świata? Skąd wziął się Pana zdaniem ów niesamowity powojenny urodzaj talentów aktorskich, zwłaszcza w rocznikach dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych?


- Wydaje mi się, że u źródeł tego fenomenu było wprowadzenie radzieckiego modelu organizacji życia teatru, polegającego na stałych zespołach teatralnych. Aktorzy przebywali długo w teatrze, jak w domu i bezustannie wpływali na siebie. Kiedy Gustaw Holoubek siedział w bufecie i roztaczał pawi ogon, ucząc kolegów wszystkiego, od obyczajów po sztukę, to inni przyglądali mu się i chłonęli. Starsi koledzy udzielali młodym konkretnych porad i pewne umiejętności krążyły jak dobra moneta. Natomiast dziś ciągle od nowa wymyśla się koło, bo aktorzy spotykają się najczęściej po raz pierwszy i ostatni. W tamtej atmosferze nawet słabsi aktorzy przejmowali część blasku znakomitych kolegów, ogrzewali się przy tym ognisku, szlifowali umiejętności.


Dziękuję za rozmowę.



Maciej Wojtyszko
- ur. 16 kwietnia1946 w Warszawie, reżyser teatralny, filmowy i telewizyjny, pisarz, autor sztuk, tekstów piosenek, komiksów i filmów animowanych. W 1970 ukończył Wydział Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi (dyplom 1973). Dziekan Wydziału Akademii Teatralnej w Warszawie. Autor książek dla dzieci i młodzieży „Antycyponek” (1975), „Synteza”, „Bromba i inni”, „Tajemnica szyfru Marabuta, Bambuko czyli skandal w Krainie Gier, Saga rodu Klaptunów” (1981), „Bromba i filozofia”, komiksów: „Szczyty wtajemniczenia, czyli sabaty i posiedzenia oraz „Trzynaste piórko Eufemii” (1977). Filmy kinowe: „Synteza” (1983), „Ognisty anioł” (1985), „Ogród Luizy” (2007 – m.in. nagroda specjalna jury na FPFF w Gdyni), „Święty interes” (2010). Seriale, m.in. „Tajemnica szyfru marabuta” (1981), część odcinków „Miodowych lat”. W Teatrze Telewizji także m.in. „Lotta” T. Manna (1985), „Indyk” S. Mrożka (1989), „Burzliwe życie Lejzorka” I. Erenburga (1990), „Pigmalion” G.B. Shawa (1998) „Bułhakow” (2009). Realizował także teatralne spektakle reżyserował m.in. na scenach warszawskich - w teatrach Narodowym, Powszechnym („Ławeczkę” St. Gelmana, „Klub Pickwicka” K. Dickensa, „Słoneczni chłopcy” N. Simona), Ateneum („Oprea Granda”), Studio („Tamara” J. Krizanca), a także w Teatrze Polskim we Wrocławiu, krakowskim Starym Teatrze („Miłość na Krymie” S. Mrożka), Teatrze im. Słowackiego w Krakowie („Bułhakow” własnego autorstwa) oraz Teatrze Nowym w Poznaniu. Laureat licznych nagród za osiągnięcia artystyczne.


Jak pisarz z pisarzem - Wacław Holewiński i Marek Ławrynowicz w Radio Wnet (cz. 6)

$
0
0

Jak pisarz z pisarzem Wacław Holewiński i Marek Ławrynowicz w Radio Wnet (cz. 6)




{mp3}jak_pisarz_z_pisarzem_6{/mp3}


Elżbieta Musiał rozmawia z Grzegorzem Kozerą

$
0
0

Elżbieta Musiał rozmawia z Grzegorzem Kozerą

 

Droga do spokojnej rzeki

 

Grzegorz Kozera, prozaik, poeta i dziennikarz, recenzent teatralny i książkowy – tak podają biogramy. Grzegorzu, dziennikarstwo jestTwoim zawodem i zarobkiem. Poezją zająłeś się na początku swojej  literackiej drogi. Po wydaniu pięciu tomików wierszy, czyli po Sierżant Garcia nie żyje (1998) zamilkłeś na trzynaście lat jako poeta. Dopiero w 2011 roku ukazał się szósty tom Data. Co nie znaczy, że w tym czasie porzuciłeś pisanie, wciąż przecież uprawiałeś dziennikarstwo i dodatkowo pokazałeś się jako prozaik. Czytelnikom portalu pisarze.pl przypomnę, że w czasie Twojej posuchy poetyckiej napisałeś i wydałeś dwie książki prozatorskie: powieść o uzależnieniu alkoholowym Biały Kafka (2004) i zbiór opowiadań Kuracja (2008). Czy to znaczy, że w pewnym momencie  zatęskniłeś za poezją?

 

Tak, to była tęsknota, utajona i dość beznadziejna, ponieważ w ciągu ponad dwunastu  lat napisałem zaledwie cztery albo pięć wierszy nadających się do druku, więc o wydaniu nowego tomiku poetyckiego nie mogło być mowy. Nawet zastanawiałem się, czy jeszcze cokolwiek wydam. Aż przyszedł przełom roku 2010 i 2011, gdy dopadło mnie coś, co przypominało depresję, choć pewnie w medycznym znaczeniu depresją to nie było. W każdym razie był to stan przygnębienia i ogólnego zniechęcenia, który przełożył się na aktywność twórczą. W ciągu trzech miesięcy napisałem znacznie więcej wierszy niż w ciągu poprzedniej dekady. Pewnie był to dla mnie rodzaj autoterapii, którą sam sobie zaaplikowałem. Terapii podwójnie skutecznej, ponieważ zaowocowała poprawą nastroju, a później publikacją Daty.

 

Próbujesz się w różnych formach wypowiedzi i stałeś się nieomal pisarzem wszechstronnym, bo w dorobku oprócz prozy i wierszy masz jeszcze dwa dramaty. Zanim jednak przejdziemy do powieści i Twoich pisarskich sukcesów ostatnio, pozwól, że spytam, jakiej dyspozycji wymaga pisanie wierszy, a jakiej powieści. Bez wątpienia podstawową różnicą jest sam czas pisania. Ale może zauważasz jeszcze inne, jak odmienne podejście do słowa, lub bardziej eteryczne – jak stan ducha? A może wylany pot będzie najbardziej wymierny

 

Wszystko, co powiedziałaś, jest prawdą. Żeby stworzyć dobry wiersz, czasami wystarczy kilka minut. Dobrej powieści w tak krótkim czasie nie da się napisać. To zwykle mozolna praca, wymagająca czasu, dyscypliny i wręcz fizycznego wysiłku. Różnica jest też taka, że bardzo krótki wiersz może być dziełem genialnym, a opasła powieść – grafomańskim.  Jeśli można w moim przypadku mówić o wszechstronności, to myślę, że zawdzięczam ją między innymi dziennikarstwu, które nauczyło mnie różnych gatunków, najpierw właśnie dziennikarskich, takich jak reportaż, felieton czy recenzja, a to przełożyło się na gatunki literackie.  Zresztą, do pewnego stopnia, można mówić o przenikaniu się gatunków dziennikarskich i literackich w moich książkach. W Drodze do Tarvisio można odnaleźć cechy reportażu, choć jest to powieść. Z kolei Białego Kafkę Jan Zdzisław Brudnicki nazwał kiedyś powieścią felietonową.     

 

W ostatnich latach na rynku księgarskim pojawiły się Twoje trzy powieści, po których stałeś się pisarzem rozpoznawalnym. Przymiotnik „kielecki” w Twoim przypadku oznacza wyłącznie miejsce pochodzenia i zamieszkania. Ale po kolei. W 2012 roku  ukazały się Droga do Tarvisio, w 2013 – Berlin, późne lato, która to powieść stała się bestsellerem, a teraz znalazła się na liście nominowanych tytułów do prestiżowej Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus 2014. W tym roku do rąk czytelników trafiła już kolejna powieść „Co się zdarzyło w hotelu Gold” i już po miesiącu od wydania była numerem jeden na liście najpopularniejszych książek Wirtualnej Polski. Drukujesz książka za książką i błyskawicznie pozyskujesz czytelników. Sukces uskrzydla. Czy Ty od początku wierzyłeś w siebie, tak jak uwierzyli w Ciebie czytelnicy? W czym Ty sam upatrujesz swój sukces? Wyłącznie w doborze tematyki?

 

Nie lubię określenia „sukces”,  jest względne. Jeśli za sukces uważać trochę większe zainteresowanie moimi trzema ostatnimi książkami, to tak, można mówić o sukcesie. Ale nie szafowałbym tym słowem. Gdy pisałem Drogę do Tarvisio nie zastanawiałem się, jak zostanie przyjęta, choć oczywiście miałem nadzieję, że kogoś jednak zaciekawi. No i trochę osób zainteresowała, w każdym razie z pewnością bardziej niż moje tomiki poetyckie. Zaskoczeniem było natomiast dla mnie dobre przyjęcie Berlina. Wiesz, sam nie umiem sobie wyjaśnić, skąd się wzięła we mnie ta energia twórcza w ostatnich latach, że w ciągu trzech lat opublikowałem trzy powieści, a teraz pracuję nad czwartą. Może dojrzałem jako pisarz, a może nabrałem wprawy w pisaniu? A może nadszedł mój czas i chcę go wykorzystać, zanim się odmieni? Brzmi to fatalistycznie, ale może tak to jest.               

 

W Drodze do Tarvisio napisałeś w kontrowersyjny sposób o przypadłościach i cechach Polaków wypowiedzianych przez współczesnego Polaka, w tym o antysemityzmie. Jednym słowem wytknąłeś rodakom wady, ale Niemców też nie oszczędziłeś. Zasugerowałeś też pewne pogubienie się ludzi w wartościach i oglądzie świata zwłaszcza wtedy, gdy kierują nimi kompleksy, uprzedzenia, a wszystko jest wypadkową historii i trudnego położenia geograficznego. Dużo w tym resentymentów. Berlin, późne lato osadziłeś już w realiach niemieckiej stolicy w końcowej fazie wojny. Niemiec pomaga zbiegłej z obozu Polce i zakochuje się w niej. Tragiczny czas, tragiczna miłość. Obraz wojny pokazałeś dla odmiany z perspektywy Niemca, co w polskiej literaturze jest podejściem nowym. Wygląda na to, że obie książki pisane były z myślą o nas, Polakach. I z chęcią uzdrawiania nas? 

 

To oczywiste, że piszę przede wszystkim z myślą o polskich czytelnikach. Jednak nie piszę swoich książek, aby kogokolwiek uzdrawiać. Chcę tylko opowiadać historie, które zainteresują czytelnika, może go poruszą, zdenerwują albo dla odmiany rozbawią. Ale nie zostawią obojętnym. Wyjątkiem jest Biały Kafka. Pracując nad tą powieścią, w głębi duszy miałem nadzieję, że może komuś pomogę wyjść z nałogu. I rzeczywiście, z największym zainteresowaniem spotkała się w środowisku Anonimowych Alkoholików. Co ciekawe, niedawno się dowiedziałem, że na tę książkę powołują się niektórzy terapeuci pracujący z uzależnionymi. A przecież to nie jest żaden poradnik, tylko zwykła powieść. Jednak nawet w tym przypadku trudno mówić o uzdrawianiu, choćby w dosłownym znaczeniu. Raczej o pomocy. We wrześniu Biały Kafka zostanie wznowiony i to mnie cieszy, bo książka jest prawie niedostępna, a wiem, że są ludzie, którzy chcą ją przeczytać.   

 

Dlaczego przywołałeś w Berlinie tematykę wojenną? Czy uważasz ją za wciąż atrakcyjną i niewyeksploatowaną jeszcze? Czy może wiedziałeś, że tym zawsze można mocno uderzyć w czytelnika i zbić na tym kapitał?

 

Na pewno nie chodziło mi o zbicie kapitału. Drugą wojną światową interesuję się od zawsze, przeczytałem na jej temat mnóstwo książek popularno-naukowych i wspomnień, obejrzałem wiele filmów dokumentalnych. To najstraszniejszy okres w dziejach ludzkości, od którego jeszcze przez kilka pokoleń będziemy się uwalniać, również w Polsce, choć na co dzień nie zdajemy sobie z tego sprawy. Sam byłem ciekaw, jak opowieść rozgrywająca się w czasie wojny zostanie przyjęta przez czytelników. Tyle książek o tym napisano i filmów nakręcono. Co więcej, głównego bohatera uczyniłem Niemcem, co mogło być źle przyjęte. Ale okazało się, że dla czytelników ważniejszym od jego narodowości było to, jakim jest człowiekiem.  

 

We wspomnianych prozatorskich książkach, począwszy od Białego Kafki, wplecione są wątki miłosne opowiedziane w sposób subtelny. Miłość może pomóc w wychodzeniu z nałogu, koniec miłości jest powodem do wyruszenia w samotną drogę do Tarvisio. Bohater  zwykle jest w nią uwikłany. Czy mówisz o niej tylko dlatego, że sprzedaje się dobrze?

 

Elu, czy Ty mnie aby nie podejrzewasz o literackie wyrachowanie? Nigdy nie pisałem książek z powodów komercyjnych. Poezja mnie tego nauczyła, bo jak wiesz, wierszy nie pisze się dla pieniędzy. Gdybym chciał robić komercję, nie powstałyby Biały Kafka ani Droga do Tarvisio, które części czytelników mogą się wydać wręcz odstręczające. Nawet w mojej ostatniej powieści, którą można zaliczyć do literatury popularnej, są fragmenty, które nie wszystkim muszą przypaść do gustu. Cokolwiek piszę, lepiej lub gorzej, piszę tak, by nie sprzeniewierzyć się samu sobie. A miłość była, jest i będzie, dopóki istnieją ludzie, więc dlatego o niej piszę.         

 

Nigdy nie wątpiłam w to, że jesteś ambitnym pisarzem. Moje pytanie było raczej prowokacją i dziękuję za zdecydowane odrzucenie komercyjnego podejścia do pisania. A o czym jest Twoja ostatnio wydana powieść? No właśnie, co się zdarzyło w hotelu Gold?

 

Tego powiedzieć nie mogę, bo w powieści dość ważnym jest wątek kryminalny. Ale w sumie zdarzyło się sporo, czego bohater się nie spodziewał i nie chodzi tylko o sprawę kryminalną.

 

Każdą ze swoich książek naznaczasz problematyką żydowską. Każda kolejna powieść jest jej rozwinięciem czy dopowiedzeniem. Bez wątpienia, to Twój zamysł.

 

Zamysł i po części obsesja. Tak samo, jak drugą wojną, interesuję się również Holocaustem.  Chociaż „interesuję” nie jest właściwym słowem. Staram się zrozumieć, jak doszło do Zagłady, choć wiem, że nigdy tego nie zrozumiem. Jednak nie przestanę próbować.    

 

Tarvisio, Berlin, a teraz Wiedeń. Czy nie lubisz polskich miast? Przeczytałam, że dobrze czujesz się w Pradze.

 

To nie jest kwestia lubienia czy nielubienia polskich miast. Bardziej chodzi o ich znajomość. Tak się złożyło, że przez kilka lat pod rząd jeździłem do Włoch, między innymi przez Tarvisio, choć w tym mieście na granicy włosko-austriackiej nocowałem tylko raz. Potem odkryłem dla siebie Wiedeń, a jeszcze później Pragę. Poznałem te miasta na tyle dobrze, a na pewno lepiej od większości polskich, że postanowiłem właśnie w nich osadzić akcję swoich dwóch książek. Ale muszę tu przypomnieć, że moje dwa pierwsze utwory prozatorskie, powieść Biały Kafka i zbiór opowiadań Kuracja, rozgrywają się w Polsce.

 

Na swoim blogu Notes poetycki, który prowadzisz od czterech lat, napisałeś, że mniej więcej o tej porze roku, czyli na wiosnę, pojawia się na nim pierwszy fragment nowej książki. Nie omieszkałeś i tym razem to zrobić. Przeczytałam. Wojna się nie skończyła zaczyna się niezwykle przejmującym obrazem.

 

Bo to będzie przejmująca powieść, przynajmniej chcę, żeby taka była. Zarazem, do pewnego stopnia, będzie to kontynuacja Berlina. Dwie postaci z tamtej książki pojawią się w najnowszej. Akcja toczy się w ostatnich dniach wojny i zaraz po jej zakończeniu w Niemczech, Czechach i Polsce. Mimo formalnego końca wojny to były straszne czasy. W wielu krajach Europy ludzie nadal byli zabijani, więzieni, ograbiani i gwałceni.

 

Zatem już niedługo zmierzymy się z bolesnym obrazem człowieka i świata, który współtworzy, który współtworzymy. Czekamy na nową powieść. Tymczasem przejdźmy jeszcze do pisarskich wyborów i prozy… życia. Jesteś wierny od pewnego czasu jednemu wydawnictwu. Twój sukces jest jednocześnie sukcesem wydawnictwa.

 

Pewnie tak, ale Dobra Literatura opublikowała również inne książki, które odniosły sukces na rynku wydawniczym, nawet większy niż moje powieści, np. Pożądanie mieszka w szafie Piotra Adamczyka, Geja w wielkim mieście Mikołaja Milcke czy popularno-naukową Cyfrową demencję Manfreda Spitzera.

 

W którymś z wywiadów powiedziałeś, że bardziej cenisz sobie opinie nieznanych Ci czytelników niż osób, które znasz. Zastanowiło mnie to. Przecież wśród znajomych masz i krytyków, którzy do utworów podchodzą ze znawstwem. Nie chcę tu bynajmniej negować literackiego gustu anonimowych czytelników, ale przecież wiemy, że to one dyktują niektórym autorom (pośrednio), co i jak mają napisać, ażeby się książka sprzedawała. Ciebie to akurat nie dotyczy. Ty się temu pięknie wymykasz, wolisz się samorealizować. Twoje książki zmuszają do myślenia i odczuwania, nie są ani jednowymiarowe, ani rozrywkowe, a tym bardziej do rany przyłóż. Umiesz rozpisać chwytliwy temat na wiele głosów i podszeptów. I udaje Ci się zatrzymać czytelnika, który bez wątpienia też jest ambitnym, myślącym i poszukującym.

 

To chyba nieporozumienie. Nie chodziło mi o recenzje czy teksty krytycznoliterackie, ale opinie ustne lub zamieszczane na różnych forach, zwykle anonimowo. Kiedy znajomy mówi mi, że książka mu się podobała, to przecież może tak mówić, żeby nie sprawić mi przykrości. Natomiast gdy taką opinię słyszę albo czytam od czytelnika, którego w ogóle nie znam, to mogę być prawie w stu procentachpewien, że jest  szczery. Również wtedy, gdy jest na „nie”. Rzecz znamienna, że prawie wszystkie negatywne wypowiedzi o moich książkach – na szczęście dla mnie tych opinii nie było wiele – zostały wypowiedziane w sieci przez anonimowych czytelników, skrywających się pod różnymi nickami.

W tym, co mówisz o gustach czytelników i ich wpływie na autorów, jest niestety sporo racji. Wystarczy spojrzeć na listy bestsellerów, żeby zobaczyć, co cieszy się największą popularnością: oprócz rozmaitych poradników na temat odchudzania i autobiografii celebrytów, są to zwykle kontynuacje kontynuacji powieści kobiecych. Literatura naprawdę ambitna zwykle nie jest w centrum zainteresowania. Trudno mieć pretensje, że ten czy inny autor, a raczej autorka po raz kolejny wraca do tej samej lub podobnej historii, skoro wie, że jest na nią popyt. Nie mam też nic przeciwko literaturze popularnej, jest ona potrzebna. Oczywiście, idealnie byłoby, gdyby proporcje się trochę zmieniły, bo w tej chwili ta literatura wypełnia jakieś 80 proc. rynku czytelniczego. Na to się jednak nie zanosi, co mówię ze smutkiem. Tylko że na czytelników ciężko się obrażać.                     

 

W wywiadach podkreślasz, że poetą pozostałeś. Czy mógłbyś na koniec zaprezentować Czytelnikom wiersz wybrany ze swojego repertuaru?

 

Pozostałem poetą, mimo że w ciągu roku piszę ze trzy wiersze. Następny tomik opublikuję więc pewnie za jakieś dziesięć lat, jeśli w ogóle będzie mi to dane. A wybrałem wiersz, który nie uważam za swój najlepszy, ale go lubię:

 

Kiedyś zamieszkam w Pradze

 

Kiedyś zamieszkam w Pradze W życiu trzeba

mieć jakiś cel kochanie więc to będzie to

Zamieszkam blisko Wyszehradu

i blisko przystanku tramwaju

linii numer siedemnaście Żebym mógł

jeździć tam i z powrotem wzdłuż spokojnej

rzeki przyglądając się spokojnym ludziom

Nauczę się ich języka który śmieszy

moich rodaków ale mnie się podoba

to Prosím vás jest łagodne a mnie

potrzeba łagodności kochanie I będę popełniał

czeskie błędy cokolwiek one znaczą

i oglądał czeskie filmy A w kieszeni nosił

kamyki dla Františka K. I będę wypatrywał ciebie

kochanie bo w życiu trzeba mieć jakiś cel

 

Anna Bajguz - Poezja – język ponad językami

$
0
0

Anna Bajguz

 

Poezja – język ponad językami

 

            Sala na drugim piętrze pubu Bedford w Londynie była pełna. W drzwiach i na korytarzu stali ludzie, którzy z ciekawością i niecierpliwością zaglądali do środka. Było już po dziewiętnastej, kiedy na zaimprowizowaną scenę wyszedł Adam Siemieńczyk – główny organizator dzisiejszego wydarzenia. Niepotrzebne było nagłośnienie, wszyscy umilkli, chociaż jeszcze chwilę temu żywo rozmawiali z dawno nie widzianymi znajomymi. Bo w Światowych Dniach Poezji chodzi właśnie o ludzi – ich relacje i twórczość.

 

            Na emigrację udajemy się z różnych powodów. Najczęściej perspektywy dostępne w kraju nie są wystarczające. Z moim gospodarzem było podobnie, najpierw współpracował z galerią sztuki w Paryżu. Później przeniósł się do Londynu, do miejsca gdzie była prawie cała jego rodzina,  „jechałem tam jak do domu" – mówi Adam Siemieńczyk, bo o nim mowa, na emigracji żyje od 2002 roku. To przedstawiciel nowej emigracji ludzi, którzy otwarci są na otaczającą ich kulturę oraz świetnie radzą sobie w kontaktach z mieszkańcami. Do tego nie zapominają o własnych tradycjach i kraju ojczystym. Są wykształceni i świadomi swojego położenia. Z emigracji czerpią coś więcej niż tylko zarobki – sami chcą tworzyć rzeczywistość ich otaczającą.

            Dlatego od trzech lat odbywają się Światowe Dni Poezji w Londynie – organizowane przez grupę poetycką PoEzja Londyn tworzoną przez rodzeństwo – Adama Siemiepodobałńczyka i Martę Siemieńczyk Brassart. Zaczynali od działalności promując język polski i współczesną poezję polską tworzoną w kraju i na emigracji. Spotkania poetyckie z dziećmi w szkołach, w prywatnych domach, pierwsze nagrania, druki, audycje radiowe. Po kilku miesiącach odezwał się do nich Alek Wróbla z propozycją by zorganizowali wieczór poetycki. Zgodzili się, Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie zaoferował im scenę w Jazz Cafe POSK, kilku zaprzyjaźnionych muzyków zgodziło się wystąpić. Zaprosili gości wśród których był Aleksander Nawrocki, redaktor Poezji dzisiaj i organizator Światowych Dni Poezji UNESCO w Polsce. Zaproponował, aby wydarzenie było prapremierą spotkania w Warszawie. „Stąd ŚDP” - wspomina Adam.

            Pierwsza edycja wydarzenia odbyła się 22 lutego 2011 roku pod nazwą „Mój JESTEM kawałek podłogi”. Pozwoliła odkryć wielu, świetnie piszących ludzi z emigracji. Adam i Marta wspólnie przyznają, ze takie spotkania są potrzebne „przez kilka pierwszych lat ludzie odnajdują się w nowej sytuacji, szukają stabilnej pracy, kształtują swój styl życia. Potem zaczynają się odzywać potrzeby społeczne. Okazuje się, że nie da się przeniknąć na drugą stronę tożsamości i przestać być Polakiem. Poznanie języka angielskiego to początek, później rodzi się potrzeba języka ojczystego w którym dana osoba wychowała się i wzrastała”. PoEzja Londyn realizuje projekty, które zapewniają kontakt z językiem polskim, ale przede wszystkim z innymi ludźmi – o podobnych zainteresowaniach i pasjach, którzy nie mogą spotkać się w innych okolicznościach.

            Tegoroczne Światowe Dni Poezji w Londynie odbyły się pod koniec marca. Rozpoczęły się  pierwszego dnia wiosny, późnym popołudniem, w sali na drugim piętrze pubu Bedford. Zanim wszyscy zainteresowani znaleźli się na miejscu, część osób poznała się w domu Marty i Adama zaledwie trzy stacje metra dalej. To bezsprzeczne centrum zarządzania gospodarzy, tu odbywały się pierwsze spotkania poetyckie, tutaj narodziła się ich idea. W ich domu pierwsze kroki kieruje się do kuchni. Na ścianach wiszą obrazy, książki leżą w wysokich stosach na każdej możliwej powierzchni. Świeże kwiaty stoją w wazonie na stole i słoiku obok zlewu. Na kuchence dogotowuje się bigos – Adam częstuje nim wszystkich gości. Niby proste, polskie danie, ale emigrantom przywodzi wspomnienia z kraju, a przyjezdnym z Polski pozwala poczuć się jak w domu.

            „Dom” pod tą nazwą odbyły się tegoroczne ŚDP i trzeba przyznać, że idealnie wpasowuje się w charakter imprezy. Sala w Bedford była dopiero początkiem – ludzie witali się i rozmawiali. Zdecydowana większość już się zna i nie widziała się od jakiegoś czasu. Niektórzy nieco na uboczu, znaleźli się tu po raz pierwszy, z ciekawości – szybko się adaptowali do ogólnej atmosfery. Znajomi znajomych i sami gospodarze witali nowo przybyłych oraz przedstawiali ich pozostałym.

            „Kariatydy w Londynie” rozpoczęły się z małym opóźnieniem. Adam powitał przybyłych. Swoje wiersze zaprezentowali poeci emigracji i zaproszeni goście. Anna Maria Mickiewicz, Tomasz Wybranowski i Marta Boros deklamowali własne utwory w języku polskim, a anglojęzyczni goście z widowni odczytali tłumaczenia. Rozalia Aleksandrowa z Bułgarii, przedstawiła nie tylko swoje wiersze, ale także Teorię Poezji Kwantowej. Opiera się ona na zapisaniu wiersza tuż po tym jak przyjdzie natchnienie, bez żadnych późniejszych zmian. „Jeśli nie postawiło się przecinka, oznacza to, że nie powinno go tam być. Nawet jeśli gramatyka mówi inaczej” - tłumaczyła mi następnego dnia Rozalia. „Gdy wiersz przychodzi do głowy, jesteśmy w konkretnym stanie, nie można nic zmienić, bo wiersz zależny jest od tego stanu” – mówi, –  „dlatego nie można przetłumaczyć wiersza, bo tłumacz nigdy nie będzie w takim samym stanie jak poeta w chwili pisania.”

            Punktem kulminacyjnym była premiera pierwszego tomiku poezji Marty Brassart o tytule „Kariatydy” –  spektakl poetycko-muzyczny przygotowywany był bardzo długo. Ostatnie szczegóły omawiany były kilka dni wcześniej, przy stole w kuchni domu Marty i Adama. Erwin Michalec specjalnie zaprojektował stroje z ręcznie malowanymi tkaninami. Czarnoskóre modelki zaprezentowały ubiory, a następnie wspólnie z Martą jej wiersze. Autorka czytała je po polsku, modelki w języku angielskim. Widzowie byli zachwyceni oprawą muzyczną i świetlną, ale najwięcej emocji budziły młode kobiety, które zgodziły się wystąpić w pokazie. Bo część z nich nie jest nawet profesjonalnymi modelkami, niektóre zajmują się modą, inne wolą nauki ścisłe, trzy z nich jest miss własnych krajów – wszystkie łączy poezja, to ona sprawiła, że spotkały się tego dnia w małym pubie w Balham. Resztę wieczoru poświęcono debiutantom – każdy kto chciał mógł zaprezentować na scenie swoje wiersze, w przyjaznej i miłej atmosferze. Część gości zostało do późnych godzin, trudno było im się rozstać, ale miasto też ma swoje ograniczenia – nie każda linia metra kursuje całą noc.

            Sobotę można nazwać dniem podróży. W różnych pociągach trzeba było spędzić co najmniej kilka godzin. Nikomu to nie przeszkadzało. O godzinie 10 odbyło się spotkanie w Polskiej Szkole Przedmiotów Ojczystych. Mała grupa poetów z różnych krajów, między innymi z Bułgarii i Ukrainy, zaprezentowała się dzieciom, rodzicom i nauczycielom. Młodzi uczniowie także mogli wyrecytować woje wiersze, spotkanie połączone było z konkursem poetyckim. Na zakończenie Maciej Krzysztof Dąbrowski zagrał kilka swoich utworów. Spotkanie ze sztuką zakończyło się dla dzieci, ale nie dla poetów. Większa część razem z Adamem udała się na warsztaty do Norwood Junction. Pozostali wrócili z Martą do domu by pomóc w przygotowaniu wieczoru.

            Dojazd z zachodniego Londynu na południowy wschód zajął ponad godzinę i trzy przesiadki. Jedną można było pominąć, ale nikt nie zorientował się w porę. W niewielkiej sali nad klubem zebrali się już poeci z grupy Poets Anonymous, dołączyła do nich grupa pod przywództwem Adama i wszyscy mogli wziąć udział w tegorocznej edycji Europejskich Dialogów Poetyckich. Spotkanie prowadziła Anna Maria Mickiewicz wspólnie z Tedem Smithem-Orrem.
Tematem wiodącym były „Mosty”. I mosty zostały zbudowane. Poeci czytali wiersze po polsku,  ukraińsku, bułgarsku i angielsku. Kto z Polaków, bądź innych nieanglojęzycznych gości miał tremę, zawsze mógł liczyć na prezentację swojego tekstu po angielsku przez któregoś z członków grupy Poets Anonymous. Okazało się, że bariery językowe można łatwo przełamać, wystarczy chęć i trochę determinacji. Szczególnie gdy tematy są wszystkim bliskie – wielkim entuzjazmem cieszyły się utwory humorystyczne o psach i kotach. Widzowie podzielili się na „kociarzy” i „psiarzy” o czym czuli się w obowiązku poinformować przed odczytaniem swoich wierszy – nawet jeśli mało miały one wspólnego ze zwierzętami. Podziału nikt nie brał jednak na poważnie, był to element humorystyczny - śmiech pomógł rozładowywać stres i tremę. Dobry humor i domowe przekąski zbudowały przyjazną atmosferę i trudno było zebranym się rozstać. Było to jednak nieuniknione, bo sala zarezerwowana była jedynie do godziny 18.

            Ostatni punkt dnia odbywał się w domu Adama i Marty -„PoEzja na zielonym dywanie”. Około dwudziestu gości zgromadziło się w małej kuchni. Marta razem z pomocnikami nie próżnowała. Uprzątnięto książki, stół sprytnie złożono i przesunięto pod ścianę. Przygotowano ciepły posiłek dla tych, którzy nie byli od rana w domu. Panowała luźna i przyjacielska atmosfera. Niektórzy dyskutowali na schodach lub w korytarzu, inni wyszli na małe podwórko. Kuchnia była miejscem łączącym wszystkich. Tutaj można było zaopatrzyć się w szybką przekąskę, kieliszek z winem czy kubek herbaty. Wygłosić swój wiersz, czy pochwalić się debiutanckim (lub kolejnym już) tomikiem wierszy. Tematem głównym była poezja.

            Adam razem z Martą stoją najbliżej aneksu kuchennego. Dyskutują o niedzieli i tym co dotychczas udało się zrobić. „I o to tu chodzi” - mówi Adam gdy podchodzę do nich – „ludzie, rozmowy, nawiązywanie znajomości i przyjaźni. To jest największa wartość, byśmy rozmawiali, by móc umożliwić rozmowy innym. By inny mogli rozwinąć skrzydła” – dodaje. Pytam czym są dla niego Światowe Dni Poezji „możliwością zaproszenia przyjaciół z różnych stron świata i spędzenia z nimi czasu. Jest realizacją marzenia, by zrealizować marzenia. Zdarza się, że zaproszenie, pobyt wśród nas, wystąpienia na scenie, druki, wywiady tym właśnie są dla niektórych” – odpowiada. I rzeczywiście tak jest, ludzie poznają się i rozmawiają. Niektórzy zaczynają wierzyć w swoją poezję, która wcześniej wydawała im się grafomanią. Wszyscy poznają ludzi z którymi mogą dzielić się opiniami i uwagami na tematy ich interesujące. Bo poezja jest jednym z nich, żyje i funkcjonuje obok każdego, ale nie każdy ją zauważa.

            Światowe Dni Poezji w Londynie pozwalają poezję dostrzec i zrozumieć ludzi ją tworzących. Wydarzenie pomaga wypromować poetów znanych i debiutujących. Wszystko odbywa się w przyjaznej atmosferze ludzi życzliwych, pasjonatów. Poeci różnych narodowości, często nie potrafiący mówić wspólnym językiem, potrafią się porozumieć i zrozumieć. Siebie i swoją poezję. Nie byłoby to możliwe bez Adama i Marty, którzy trzy lata temu postanowili założyć PoEzję Lonydn mającą promować i pielęgnować język polski. Dzięki nim powstało wydarzenie, które łączy ludzi pomimo językowych barier.

 

 

 

Zdj. 1. (autor Renata Cygan) Kariatydy w Londynie, modelki czytające poezję na „Kariatydach w Londynie”.

Zdj. 2. (archiwum) Poeci w drodze. Na zdjęciu: Jerzy Paruszewski, Тетяна Винник, Paweł Rzonca, Juliusz Erazm Bolek, Łucja Fice, Rosalia Aleksandrowa, Anna Bajguz, Dima Czakova, Barbara Gruszka-Zych, Aleksanedr Nawrocki, Adam Siemieńczyk.

Zdj.  3. (autor Renata Cygan) Adam Siemieńczyk i Marta Siemieńczyk Brassart.

 


Jadwiga Śmigiera - Trzy miasta w Grecji

$
0
0

Jadwiga Śmigiera

 

Trzy miasta w Grecji


Delfy


Legenda mówi, że Zeus chciał się dowiedzieć gdzie jest centrum świata. Więc kazał wysłać z obu jego końców naprzeciwko siebie dwa orły. Orły spotkały się nad Delfami.

Delfy leżą  na zboczu góry zwanej Parnasem, nad Zatoką Koryncką. Położone są na gigantycznym tarasie i należą do największych atrakcji w całej Grecji. Czasy największej świetności przeżywały w VI w.p.n.e. Gdy starożytni Grecy zauważyli, że ze zboczy Parnasu zaczynają wydobywać się jakieś dymy, które powodują odurzenia  - zbudowano w tym miejscu Wyrocznię.

Wyrocznia znajdowała się w świątyni Apollina. A w tej wyroczni urzędowała natchniona przez bogów wróżka Pytia. To znaczy Pytia nie była jedna. Po prostu każda następna natchniona otrzymywała takie imię. Siedziała na trójnogu nad tą szczeliną w ziemi, z której wydobywały się odurzające opary. Jej bardzo wieloznaczne przepowiednie, których udzielała proszącym o radę władcom różnych państw, miały bardzo znaczące następstwa.

Do Wyroczni Apollina wiedzie tzw. Święta Droga, a cały teren w skład którego wchodzi m.inn. Skarbiec Ateńczyków, wspaniały Amfiteatr a także najlepiej zachowany w Grecji Stadiom olimpijski – nosi nazwę Świętego Okręgu.

Idąc do Wyroczni mija się ruiny rzymskich sklepów, w których podróżnicy mogli kupić dary dla bóstw. Następnie są rzędy pustych cokołów. Stały na nich rzeźbione w złocie i brązie niezliczone posągi.

Delfy to nie tylko Wyrocznia. Tutaj Ateńczycy wystawili monument upamiętniający zwycięstwo pod Maratonem. Tutaj Spartanie postawili Pomnik Admirałów na cześć swoich wodzów, biorących udział w wojnie peloponeskiej.

Na starogreckich kolumnach znajdujących się w Świętym Okręgu do dziś widnieją inskrypcje. Na niektórych kamieniach widnieją imiona niewolników, wyzwolonych przez swoich właścicieli.

W muzeum, znajdującym się na terenie wykopalisk – spośród tysięcy posągów, które stały kiedyś po bokach Świętej Drogi – można podziwiać odlany w brązie posąg Apollina i woźnicę zaprzęgu – jest to tzw. Auriga Delficki.

Poniżej Świętego Okręgu znajdują się ruiny sanktuarium poświęcone Atenie Pronaja, która pilnowała Wyroczni Apollina.

Na wschód od Świętego Okręgu wypływa ze skał Żródło Kastalskie. Tutaj wędrujący po przepowiednię mężczyźni mogli umyć głowę, a tym samym uwolnić się od ciążących na nich win. Wyjątek stanowili mordercy, którzy musieli umyć całe ciało.

„Mój chłopcze, jesteś niepokonany” – takie były słowa Wyroczni Delfickiej skierowane do Aleksandra Wielkiego.

„Gnothi seauton” /”Poznaj samego siebie”/ - taka inskrypcja widnieje na murze Wyroczni w Delfach.

„Delfy, prawdopodobnie najbardziej greckie ze wszystkiego. Najbliżej im do powagi, a są urocze:” – stwierdził Henry Adams w 1898 r.

„Gdy się zwiedza tak bezcenne dla kultury ośrodki jak Delfy… narasta szacunek dla archeologii, która spod usypisk, zwałów ziemi, namułów, spod współczesnych wreszcie osad wydobywa najpiękniejsze świadectwa przeszłości” – pisał Eugeniusz Paukszta w Impresjach greckich pt: „Wichry wśród kolumn”.

„Oczywiście ani przez chwilę nie dałbym się zwieść tym wróżbom greckiej cyganki, Pytii na trójnogu…” – twierdził Mieczysław Jastrun w „Podróży do Grecji”.

Czy zaufać przyjacielowi?

Jaką ofiarę złożyć bogom?

Wywołać czy powstrzymać wojnę?

Takie pytanie do Delfickiej Wyroczni kierowali królowie, ale i zwykli obywatele.

Wyrok traktowano zawsze jako ostateczny i nieodwołalny.

Patrząc na bajkową scenerię Delf, bardzo łatwo uwierzyć, że wszyscy właśnie do Świątyni Apollina przybywali po poradę.


Korynt


Syzyf był założycielem i królem miasta Efyra. Był lubiany przez bogów, którzy zapraszali go na uczty. Jednakże z uczt tych Syzyf zawsze podkradał ambrozję i opowiadał ludziom co się na nich dzieje. Bogowie przymykali na to oko, dopóki Syzyf nie zdradził tajemnicy Zeusa. Wtedy bogowie ukarali go. Nie mogli jednak skazać go na karę śmierci, gdyż uwięził on Tanatosa. Wtrącili go więc do Tartaru, ale Syzyf uciekł stamtąd. Został więc ukarany ciężką, bezużyteczną pracą. Kazano mu jak wiadomo wtaczać na górę wielki głaz. I gdy głaz już był pod szczytem góry … wymykał się Syzyfowi z rąk i staczał w dół. I Syzyf musiał go wtaczać od nowa. Podobno wtacza go do dziś. A każdy kto przyjeżdża do Koryntu spogląda na wznoszącą się nad nim Górę Syzyfa.

W starożytnej Grecji los Syzyfa stanowił przestrogę, aby szanować bogów. Później mit o Syzyfie zaczęto odczytywać jako absurd ludzkiego istnienia. A jego ciężką pracę jako symbol heroizmu i wytrwałości, trudu i buntu człowieka walczącego o swoją godność. Także symbol beznadziejnej, bezsensownej, skazanej na niepowodzenie pracy.

Starożytne miasto Korynt leżało na skrzyżowaniu dróg morskich i lądowych łączących Grecję kontynentalną z Peloponezem. Miało dwa porty – Lechajon na Morzu Jońskim i Kenchreai na Morzu Egejskim. I mieszkańcy Koryntu zawdzięczali swój dobrobyt właśnie jego dogodnemu położeniu. Miasto było synonimem luksusu, a uroda tysięcy jego kurtyzan zwanych heterami była przysłowiowa. Odziane w szaty mocno podkreślające sylwetkę kobiety te miały wstęp na najwyższe progi i salony polityczne. Były wykształconymi i bogatymi pięknymi damami do towarzystwa. Z pewnością wywarły wielki wpływ na historię i politykę starożytnej Grecji. Te zawodowe kurtyzany zostały nazwane córami Koryntu. A legalna sakralna prostytucja skupiała się w Koryncie w świątyni Afrodyty. Wspominał o nich święty Paweł w „Listach do Koryntian”.

Korynt został nazwany stolicą rozpusty.

Dziś po Koryncie, który rozkwitał właściwie przez całą starożytność pozostały doryckie ruiny świątyni Apollina, świątynia Oktawii, rzymski Odeon, rzymska Agora, fontanna Pejrene, amfiteatr przeznaczony do bitew morskich z udziałem gladiatorów, a także wczesnochrześcijańska bazylika. To w jej ruinach święty Paweł miał powiedzieć: „Przemija postać tego świata”.

W starożytności mieszkało w Koryncie około 75 tysięcy ludzi.

Cztery kilometry za miastem króluje Akrokorynt – wzgórze świątynne a zarazem fortyfikacja, która wielokrotnie opierała się najeźdźcom – to właśnie ruiny wspaniałej świątyni Afrodyty.

Słynny Kanał Koryncki to wąski przesmyk między kontynentem a Peloponezem. Powstał w 1893 roku. Ma zaledwie 23 metry szerokości, około 8 metrów głębokości i 6343 metry długości. Statki płynące kanałem skracają dzięki niemu drogę o 340 kilometry. Płynąc bardzo powoli /są ciągnięte przez holowniki/ ocierają się prawie o obydwa brzegi. Dziś, w epoce olbrzymich tankowców Kanał Koryncki jest przede wszystkim atrakcją turystyczną, osobliwością krajobrazu i obiektem historycznym.

Projekt kanału, który łączyłby zatokę Sarońską z Koryncką narodził się już w starożytności. Marzył już o nim Neron. Postanowił on osobiście zainaugurować budowę kanału wykopując złotą, lub jak twierdzą inni kronikarze – srebrną łopatą pierwszą grudę ziemi. W 67 r. na miejsce budowy przywieziono z Judei 6000 żydowskich niewolników, lecz w następnym roku Neron zmarł, a ci, którzy nastali po nim nie byli zainteresowani kontynuowaniem prac. Także ówczesna technika nie dawała szans na realizację takiego planu.

„Wszystko wolno, ale nie wszystko jest pożyteczne. Wszystko wolno, ale nie wszystko buduje”… powiedział Święty Paweł.


Olimpia


Pokonać własną słabość, pójść szybciej, dalej, poznać granice swoich możliwości, zbliżyć się do doskonałości – w tym właśnie wyrażała się czysta idea olimpizmu.

W pozostałościach najstarszego na świecie stadionu olimpijskiego można sobie wyobrazić atmosferę pierwszych igrzysk starożytności. Miało to być wydarzenie, podczas którego ludzie stawali się rzeczywiści bliżsi bogom i herosom.

Stadion w Olimpii mógł pomieścić aż 20 tysięcy widzów. To właśnie na tej budowli wzorowane były wszystkie kolejne stadiony starożytności.

Oprócz stadionu w Olimpii znajdowała się Świątynia Zeusa. Powstała w V wieku p.n.e. i przypominała kiedyś ateński Partenon. We wnętrzu znajdował się jeden z siedmiu cudów antycznego świata – posąg siedzącego Zeusa, stworzony przez największego helleńskiego rzeźbiarza – Fidiasza.

Fidiasz miał w Olimpii swoją pracownię; odnaleziono ją w ruinach domu kapłanów. Jednym z dowodów na obecność tu rzeźbiarza jest znaleziony w 1956 r, przez niemieckich archeologów puchar z napisem „Feidio eimi”- własność Fidiasza.

Tuż obok świątyni znajdowało się miejsce posiedzeń rady. Tu, przed okazałym posągiem Zeusa zawodnicy składali uroczystą przysięgę, że będą przestrzegali ustalonych reguł gry.

Kulminacyjny moment ogłaszania zwycięzców i przyozdabiania im głów wieńcami laurowymi miał natomiast miejsce w Świątyni Hery, która jest najstarszą budowlą w Olimpii.

O tym, że tu narodziły się igrzyska przypomina ogień zapalany na stadionie w Olimpii na znak rozpoczęcia współczesnych zawodów. Ten płomień przenoszony z miasta do miasta, z kontynentu na kontynent jest symbolem idei olimpizmu i jedną z najpiękniejszych idei starożytnego i współczesnego świata.

-----------------------------------------------------------------------------------

Tekst ten powstał na bazie kilku przewodników po Grecji. Jest także moim wspomnieniem z wycieczki, jaką odbyłam do tego kraju kilka lat temu.

 

"Książki pod lupą"-o "Flasmanie" Frasera rozmawia Dagmara Oknińska i Anna Wysocka

$
0
0

"Książki pod lupą" - o "Flasmanie" Frasera rozmawia Dagmara Oknińska i Anna Wysocka




{mp3}kpl-flashman2{/mp3}

Władysław Panasiuk – List z Chicago

$
0
0

Władysław Panasiuk



List z Chicago

 


 Niemal wszystkie zatargi mają swój początek przy płocie czy nawet miedzy (granicy), której nikomu pod żadnym pozorem przekroczyć nie wolno. Granica to prawie świętość, która coś ważnego oddziela, z reguły bacznie obserwowana i strzeżona. Wszyscy znamy sceny z filmu „Sami swoi”, tam zastawiano wszystkie możliwe sidła, by szukać zaczepki, zwady.

Do tego celu używa się różnych sztuczek, by za wszelką ceną osiągnąć sukces. Kiedy chcesz kogoś uderzyć kij leży w pobliżu. Tak jest w życiu sąsiedzkim, tak również bywa w polityce, która ma niewiele wspólnego z ideałami. Znamy kilka powodów i etapów odizolowania się od drugiego człowieka.

„Sprytnemu” zaczyna świtać w głowie nowa myśl: co tu zrobić, by zarobić, później już idzie gładko jak po maśle. Zatrudnia się do pracy człowieka, potem kilku ludzi, a kiedy upominają się o zapłatę zmienia się telefon, lub po prostu nie odbiera. Następnym krokiem jest pomysł odgrodzenia się od intruzów wysokim drewnianym płotem, za którym hasa rozwścieczone psisko. To tyle z amerykańskiego podwórka i z mojego skromnego doświadczenia, wyjaśniam od razu, że ja byłem nie po tej samej stronie, co pies. Takie przypadki zna większość ludzi tutaj i coraz częściej w Polsce, nauka nie idzie w las. Do rzadkości dzisiaj należy, by ogrodzenie spełniało rolę ozdoby, czy trzymania w ryzach drobiu.

Pomysł odgrodzenia (separacji) nie należy do naszego pokolenia. Już przed Chrystusem powstawały wielkie fortyfikacje, odgradzano miasta, zamki, kopano fosy, montowano zwodzone mosty.

Jedno z najstarszych miast świata arabskie Jerycho położone w Judei we wschodniej części Palestyny w pobliżu rzeki Jordan jest tego znakomitym przykładem. To najniżej położone miasto (270 metrów p.p.m.) zostało odrodzone murem obronnym już w IX w. p. n. e.. Stare miasto Jerozolima otaczał wielki mur, a jedynymi oknami na świat były ozdobne bramy strzeżone przez żołnierzy. Jeszcze dzisiaj możemy oglądać starożytne dzieła ludzi odcinających się od świata.

 Z historii wiemy, że otoczony murem w starożytności był również Babilon, Troja i tu należy wspomnieć o długich murach otaczających Ateny. W średniowieczu uważano, iż każde większe miasto należy otoczyć murem. Dzisiaj możemy oglądać nawet w Polsce fragmenty tych fortyfikacji. Ale od średniowiecza minęło sporo lat, by nadal tkwić w tej niechlubnej, minionej epoce.

Słynnych murów jest więcej na świecie i różne ich przeznaczenia.

 Ściana płaczu o dł.57 metrów jest pozostałością Świątyni Jerozolimskiej, odbudowanej przez Heroda, a zniszczonej przez Rzymian. Jest to najświętsze miejsce Judaizmu i jedyny mur służący dobremu celowi: modlitwie i pojednaniu ludzi.

Inne mury mają zupełnie odwrotny cel, no może z wyjątkiem zabawnej gumowej ściany w Seattle USA.(oblepionej grubą warstwą kolorowej gumy do żucia). Prócz opisanych murów poniżej warto wymienić zbudowany w VII w. p. n. e. (20 km. długości).

 Mury Konstantynopola – Stambuł Turcja. Zbudowany 20 lat temu wał  zachodniosaharyjski w Maroku  usypany z kamienia i piasku (wys. 3 m. i dł.2,7 tys. km.) Mury Dubrownika w Chorwacji (VII ) nigdy nie zdobyte przez nieprzyjaciela.

Linia pokoju w Belfaście (Północna Irlandia) powstała, by rozdzielić zwaśnionych protestantów od katolików (stal beton wys. 6 m. dł. kilku kilometrów z bramami).

Mur Hadriana w Anglii zbudowany przez Rzymian (z kamienia i darni dł. 5,000 km.) biegnie przez całą północną część Anglii.

Ostatni i najbardziej kontrowersyjny mur na świecie o wys.8 m. zbudowany na Zachodnim Brzegu Jordanu jest nieustającym źródłem sporu pomiędzy ogrodzonymi, a odgrodzonymi.

 

Do największych fortyfikacji militarnych należy mur chiński, zaliczony przed setkami lat do 7 cudów świata. Jest to zdecydowanie największa budowla. Ta mordercza twierdza pochłonęła najwięcej istnień ludzkich. Prowadziła przez szczyty gór, strome zbocza czy nawet liczne mokradła. Wnętrze muru jest chyba największym cmentarzyskiem świata. Ciała ludzkie tworzą tam spoiwo, a kości zbrojenie tej budowli. O takich sprawach mówi się najmniej, o ile w ogóle się mówi.

O cesarzach, królach historia opowiada bardzo oględnie: więcej o ich zaletach jak wadach, których zawsze jest znacznie więcej. Początek budowy muru (pewnych odcinków) datuje się na VII w. p.n.e. rozpoczęli ją zwaśnione królestwa północnych Chin. Cały mur budowany był przez 2.000 lat, każdy król czy cesarz dokładał swą cegiełkę, (co w przekładzie chińskim może oznaczać miliony cegiełek). By streścić historię Chin potrzeba wielu stron, ich kultura sięga wieków. To waleczny i bohaterski naród składający się z wielu plemion, a ich krwawe legendy zapisane w olbrzymich księgach godne są czytania. Powracając do muru należy podkreślić, że prawdziwa jego budowa ruszyła (na całą parę) w 220 r. p.n.e. i trwała 10 lat. Jej pomysłodawcą był pierwszy władca zjednoczonych Chin niesamowity despota Szy Huang – Ti (Czeng). To on postanowił połączyć wcześniej zbudowane odcinki w całość i do tego celu użył chłopów, więźniów politycznych, skazańców. Tych ostatnich nigdy nie brakowało wszak kto nie jest z nami, jest przeciwko nam – skąd my to znamy. A myślałem, że ta teoria należy do poprzedniego prezydenta USA.

 Umocniona murem północna granica Chin przebiegająca przez góry miała chronić przed atakami koczowniczych Mongołów. Cesarz jak każdy mu podobny chciał być potężnym, a mur to jedyna budowla potrafiąca zapewnić i utrzymać potęgę i władzę. Najpierw mur budowało (bagatela) 300 tysięcy ludzi, budową dowodził generał wyznaczony przez cesarza.  Z dnia na dzień rosła ta największa ściana płaczu, a ludzi wciąż ubywało. Mordercze warunki nie rozpieszczały budowniczych, a bat regenerował utracone siły. Mówi się, że przy budowie muru pracowało ponad milion ludzi, a połowa z nich spoczęła tam na zawsze, by pełnić wieczną wartę i bronić długich granic tej potęgi i „umiłowanych cesarzy”. Mur ciągle konserwowano i przebudowywano, aż stał się opłakanym zabytkiem. Jego początek to morze Pohaj, biegnie przez północne Chiny aż do pustyni Gobi. Jego długość nie jest do końca jasna, (mówi się nawet o 9.000 km), ale najbliższy szacunek to 6.700 kilometrów. Tylko główna część muru wynosi 2.450 km.( to odległość pomiędzy Londynem, a Moskwą). Jest nieprawdą, że mur widoczny jest gołym okiem z kosmosu (to zbyt wąska nić) choć jego wymiary są imponujące: wys. 8 m. szer. 5. 5 metra. Z samolotu owszem, ale 12 km. to jeszcze nie kosmos (umowna granica kosmosu to 100 km. n. p. m.). Mur spełniał zadanie obronne kiedy naszpikowany był żołnierzami. Po jego chodnikach maszerowało wojsko, jeżdżono konno. Mur zbudowany był z kamienia, a wnętrze wypełnione kamieniem pomieszanym z ziemią, posiadał balustrady ochronne ( wys. 2 m. z cegły) i stanowiska strzelnicze. Wieże wysokości 12 metrów, rozmieszczone dość gęsto (co 250m) służyły do obserwacji i komunikacji. Porozumiewano się za pomocą dymu z płonących ognisk. Mur Chiński w niektórych miejscach był szeroko rozbudowany, były tam składnice broni, pomieszczenia dla dowództwa i żołnierzy, a niekiedy nawet zbudowane obok osiedla czy nawet miasteczka. To największy lecz nie jedyny mur, który stał się wzorem do naśladowania. Człowiek na ogół chce odgrodzić się od wszystkiego, co go denerwuje i co stwarza zagrożenie.

 Następnym słynnym murem zburzonym ostatnio (dla proformy) był mur berliński oddzielający biedę od dobrobytu, rzekomą prawdę od nieprawdy. Mur berliński zbudowany w 1961 roku był nieco krótszy od chińskiego liczył 155 kilometrów, wys.3.6 m. 1.5 szer. Zbudowany był z betonu, okopów, zapór drutowych i min. Więc jakby spełniał standardy praw człowieka, oddzielał Berlin wschodni od zachodniego. Kiedyś ten mur chronił państwo przed ucieczką najlepszych specjalistów na zachód. Dzisiaj rządy robią wszystko, by specjaliści sami opuszczali swój kraj, tylko z tego powodu, że w kraju sprzedano fabryki,  tym samym zabrakło dla nich pracy. Jaką zatem spełniał rolę ów mur – żadnej. Propaganda jest najlepszą granicą i nie zastąpi jej nic. Nielegalne przekroczenie muru kosztowało życie 239 istnień ludzkich. Porównując NRD do Chin to bardzo wysoka liczba, każdy człowiek, który stracił życie dla zbytków władzy – to niepotrzebna ofiara. Ów mur był ciągle modyfikowany: automatyczne karabiny, miny, czujniki – to tylko 16 milionów marek. Od strony zachodniej muru wypalony pas szer. od 30  nawet do 100 metrów stanowił gwarancję dobrej obserwacji. Rozpoczęta globalizacja rozkazała rozebrać mur w 1989 i tym sposobem powróciliśmy do starego hasła „proletariusze wszystkich krajów łączcie się”.

Kiedy rozbierano jedne mury (by równowaga nie została zwichnięta) szybko na ich miejsce wznoszono nowe choć nieco zmieniono przyczyny ich powstawania.

Rosły nowe, by chronić sprawiedliwy naród przed barbarzyńcami zamieszkałymi z drugiej strony ulicy. Zaczęto wznosić mury wokół budynków rządowych Zachodu i Wschodu, aż w końcu odgrodzono murem całą Jerozolimę. Ameryka nie chcąc pozostać w tyle odgrodziła od siebie biedny Meksyk, a wystarczyło tylko podnieść płacę w amerykańskich fabrykach tam zainstalowanych. Od biedy nie trzeba uciekać, biedzie trzeba pomóc. Na tym nowym murze więcej ludzi straciło życie niż na dwóch ostatnich wojnach. Ludzie idą za chlebem, nie można wszystkich podstawiać pod wspólny mianownik z marginesem społecznym. Taki owszem istnieje w każdym państwie i mur dla niego nie stanowi żadnej przeszkody.  Nowoczesne mury skuteczniej potrafią zabijać jak wspomniany mur chiński czy berliński. Dlaczego odgradzamy bogatych od biednych, wolnych od niewolników. Co ciekawe, że mury te wznoszą ci, którzy najgłośniej opowiadają się za wolnością, za prawami człowieka. Czyżby równość przeszkadzała w zamysłach?  Polski parlament również ma być odgrodzony wzorem białego domu. Czego boją się przywódcy demokratycznie wybrani przez naród? Czym większa demokracja tym grubsze druty, czy to nie przypomina dawniejszych twierdz? Rozumiem grube pręty w ZOO – chronią bowiem przed drapieżnym zwierzem, czyżby człowiek był jego podobizną? Gdyby te pieniądze zużyte przy wznoszeniu i utrzymaniu zasieków przeznaczyć na pomoc odgradzanym, problem rozwiązałby się sam. Tak stało się z murem berlińskim, czy musimy być aż tak daleko za postępem, cofać się do średniowiecza? Ale gdyby się tak stało musielibyśmy sami kosić trawę.

Polacy są szczególnie uczuleni na druty, psy i wysokie płoty, dość nasza historia przybliżyła nam tych smutnych obrazów. Obecnie Europa poradziła sobie w sposób nowoczesny z niewolnikami, mury ograniczały ich rolę służebną. Teraz przy otwartych granicach sam niewolnik może wybierać komu chce służyć. To coś nowego. Więzień w obozie niemieckim wymagał opieki, musiano go pilnować i troszkę żywić, dzisiaj pracuje na niemieckiej budowie i jest samowystarczalny. Niewolnik nie spełnia właściwej roli, kiedy nie ma z niego zysku. Nowatorskie myślenie przyszło z pomocą nawet niewolnikom. Nie wszędzie jednak dociera nowoczesna myśl techniczna i właśnie tam tradycyjnie wznosi się wysokie mury. Teraz rozumiem, jaka była rola muru berlińskiego: był on gwarantem, że zachodnia wspaniała myśl nie przedostanie się na wschód. Kiedy go rozwalono bieda rozlała się jako wezbrane rzeki – wszędzie, a fachowcy powracają niczym synowie marnotrawni do Ojczyzny.

Przed laty rządy utrudniały wyjazd, a bariery betonowe stanowiły przeszkody, dzisiaj kiedy z raju prowadzi prosta droga – nikt na fachowców nie czeka.

                                                                                    

Władysław Panasiuk


Viewing all 786 articles
Browse latest View live