Zbigniew Ikona - Kresowaty
Słowo do Portretu
Zbigniew Ikona - Kresowaty
Słowo do Portretu
STANISŁAW GRABOWSKI
„Nie zestarzałaś się kolędo”
U Juliana Przybosia w jego Jabłoneczce (Antologii polskiej pieśni ludowej) próżno szukać tekstów kolęd. Po raz pierwszy ukazała się u nas w czasie najgorszym, bo w 1953 roku. Tych antologii wychodziło wówczas sporo, aleć temat kolęd był zakazany. W pierwszym zdaniu przedmowy do Jabłoneczki czytamy: „Polska Ludowa przywraca ludowi jego dawną pieśń”, jak się okazało, niepełną, bo zubożoną o kolędę, o pastorałkę.
Trochę czasu trzeba było poczekać, żeby mogły się bez kłopotu ukazywać książki z kolędami poza kościelnymi oficynami. Jeszcze w Księdze cytatów z polskiej literatury pięknej (1975) na słowo kolęda natykamy się tylko raz. I to w cytacie z Mikołaja Reja: A dam li dobrą kolędę, / Że z nogami w niebie będę.
Wszystkiego najlepszego z okazji
świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku 2017
- Życzy Redakcja Pisarze.pl
Jedyna Szopka Permanentna
znajduje się przy Kościele Niepokalanego Poczęcia NMP w Lesie Bielańskim w Warszawie, ul Dewajtis. Jest eksponowana przez cały rok. W 2002 r. Józef Wilkoń urządził przy kościele karuzelę. Miał ją napędzać osiołek Franciszek. Bez powodzenia.
Franciszka próbowano sprzedać na Allegro. Nie udało się.
Józef Wilkoń dorobił więc do osiołka szopkę.
Została wyrzeźbiona w 2004 r. jako dar dla fundacji Ewy Błaszczyk "Akogo".
W roku 2006 była eksponowana przed warszawską Zachętą. Iluminację ufundowała firma "Multidekor" Grzegorza Podogrockiego z Piastowa.
Jan Stanisław Kiczor
Reszkowie – bardzo nietypowa rodzina – część III
Edward August Reszke – „Grand seigneur” - bas
Edward August Reszke
Urodził się 22 grudnia 1853 roku w Warszawie jako drugi syn w rodzinie państwa Emilii i Jana Reszków. Początkowo podjął w Niemczech studia rolnicze, ale niebawem z nich zrezygnował i za namową starszego brata wybrał się do Włoch, by dalej kształcić głos, początkowo formowany w warszawskim Instytucie Muzycznym pod kierunkiem włoskiego pedagoga, Francesco Ciaffeiego. We Włoszech uczył się u Stollera i Colettiego, a po przyjeździe do Paryża w 1876 roku znalazł się pod opieką wokalną pedagoga, który również skierował na właściwą drogę jego starszego brata, Jana; był nim profesor Giovanni Battista Sbriglia.
Wacław Panek o początkach kariery Edwarda, pisze: „Był potężnie zbudowanym mężczyzną, mierzącym prawie 190 centymetrów wzrostu. Imponująca sylwetka w połączeniu z głosem basowym nadawała kreowanym przez niego postaciom operowym szczególnego blasku, potęgi i dostojeństwa. Wielu kompozytorów i librecistów tak właśnie wyobrażało sobie bohaterów, których obdzielali partiami basowymi. Tak też wyobrażała sobie te postacie publiczność: postawny, atletyczny mężczyzna o niskim „arcymęskim” głosie, wzbudzający szacunek, a nierzadko i postrach; tacy mieli być: Mefisto, Sarastro, Guda L, Daland, Walter, Faraon...Właśnie Faraon, władca Nilu, czasu, dusz i przestrzeni; potęga mitu władczego unosząca się nad zbudowanym w XIX wieku KanałemSueskim i napisaną na cześć jego otwarcia Aidą. Sześć lat po prapremierze tej opery Giuseppe Verdiego w Kairze, wiosną 1876 roku, Paryż przygotowywał się do premiery francuskiej. Zapowiadało się wielkie wydarzenie
Edward August Reszke
w Théâtre Italien, bowiem sam (sędziwy już) mistrz Verdi obiecał poprowadzenie pierwszych spektakli paryskich pod własną batutą.
W tym czasie Edward Reszke - który dopiero co ukończył 22 rok życia i nie chciał być rolnikiem, a śpiewakiem jeszcze nie został, mimo że próbował swój głos kształcić - nie za bardzo wiedział, w którą pójść stronę. „Wybrał się z początkiem 1876 roku do Paryża, towarzysząc swej siostrze Józefinie, wówczas już znakomitej gwieździe paryskiej Opery.
W nadsekwańskiej stolicy zaś - według świadectw współczesnych - nie jego głos, ale właśnie ujmująca elegancja sposobu bycia w połączeniu z żywym usposobieniem i imponującą aparycją sprawiły, iż niebawem stał się osobistością znaną i pożądaną pośród tamtejszego high life’u, spędzającą dni na wystawnych przyjęciach i światowych rozrywkach, gdy tylko nie uczęszczał do teatru na przedstawienie z udziałem Józefiny.Podczas jednego z takich obiadów doszło do zawarcia znajomości ze znanym publicystą i wydawcą, Leonem Escudier, piastującym w tym czasie stanowisko dyrektora Théâtre Italien...” I taki był, rzec można, kulinarno-towarzyski niewątpliwie wystawno-wytworny prapoczątek kariery śpiewaczej Edwarda Reszkego. Dyrektor Opery Włoskiej w Paryżu nie oparł się namowom obecnej na przyjęciu Józefiny Reszkówny i zgodził się przesłuchać jej brata Edwarda w związku z kompletowaniem obsady do premiery Aidy. Protekcja - protekcją, ale przesłuchanie widać wypadło pomyślnie, skoro Escudier polecił Reszkego maestro Verdiemu, wiedząc, że Polak jest debiutantem bez jakiegokolwiek doświadczenia scenicznego, a zaangażowanie go niesie za sobą ryzyko. Co przemawiało za Edwardem? - nieźle już podszkolony głos, który momentami mógł zniewalać, i naturalnie wytworna, dostojna postać tego kandydata na artystę. Niech więc spróbuje - jako Faraon. Premiera odbyła się 22 kwietnia 1876 roku. W roli tytułowej wystąpiła niemiecka śpiewaczka, Teresa Stolz, od trzech lat blisko zaprzyjaźniona z Verdim, początkowo ku wielkiemu zmartwieniu żony mistrza, Giuseppiny. Ale pani Verdi, przez bliskich zwana Peppiną, zareagowała w sposób dla siebie właściwy i niebawem śpiewająca konkurentka stała się jej przyjaciółką... do końca życia. Tak więc w dniu premiery paryskiej Giuseppe Verdi dyrygował orkiestrą już w sytuacji rodzinnie niekonfliktowej, a Edward Reszke - Faraon zapisał ten dzień w swojej biografii jako datę debiutu scenicznego i to - jak wspominają współcześni - debiutu udanego”.
To był dobry debiut, więc i naturalną koleją rzeczy, nikogo nie zdziwiło, że jego konsekwencją był dwuletni kontrakt na występy w Paryskiej Operze. I znów oddajemy głos Wacławowi Pankowi:
„W początkach 1879 roku wraz z siostrą znalazł się w Mediolanie. Po uprzednich występach w Turynie przyszła kolej na La Scalę, gdzie przygotowywano włoską premierę Masseneta „Król Lahore”. Kompozytor, który z dużym ukontentowaniem wspomniał udział Józefiny w paryskiej prapremierze tej opery przed dwoma laty poprosił ją, by również zaśpiewała partię Sitty w premierze włoskiej, a Edwarda zaprosił jako wykonawcę roli boga Indry. Tak więc 6 lutego 1879 roku pierwsze włoskie wykonanie Króla Lahore zbiegło się z debiutem w La Scali Edwarda Reszkego. W sumie występował w tej partii na mediolańskiej scenie 20 razy. Ale już oto w następnym miesiącu kroniki La Scali odnotowują udział Edwarda Reszkego w dziele prapremierowym, nowej operze brazylijskiego kompozytora, Antonio Carlosa Gomesa, Maria Tudor której libretto napisano według powieści Wiktora Hugo. Twórca Marii Tudor, od kilkunastu lat zamieszkały na stałe w Mediolanie, odniósł w 1870 roku wielki sukces operą Il Guarany, którą Verdi uznał za dzieło geniusza, a której uwertura stała się potem drugim hymnem brazylijskim. 27 marca 1879 roku Edward Reszke wystąpił po raz pierwszy w nowym utworze Gomesa, kreując w Marii Tudor postać Gilberta. Tym razem występował bez siostry. W następnym roku zadebiutował jako Massenetowski bóg Indra w londyńskiej Covent Garden. Był to dzień 13 kwietnia 1880 roku, otwierający dwudziestoletni okres jego występów w Operze Królewskiej. W latach 1880—1900 (z niewielkimi przerwami) śpiewał w niej 17 sezonów, biorąc udział w blisko 450 przedstawieniach. Nie bez powodu historycy określali Edwarda Reszkego jako „basowy filar Covent Garden”. Po pierwszych występach w Londynie, w sezonie 1880/81, artysta znów powrócił na scenę La Scali. Tam przede wszystkim zapisał się powszechnie uznanymi sukcesami jako odtwórca ról basowych w dwóch operach Verdiego: 29 stycznia 1881 roku rozpoczął występy w roli Silvy w operze Ernani, a dwa miesiące później wziął udział w premierze, która wpisana została do historii opery. Kiedy pod koniec poprzedniego roku wydawca Verdiego, Gulio Ricordi, zorientował się, że nie otrzyma od kompozytora nowej opery (Verdi pracował wtedy nad Otellem), zaproponował, by dostarczyć La Scali przeróbkę jednej z dawnych, niezbyt udanych oper. La Scala miała ostatnio zbyt wiele nieciekawych premier i bardzo potrzebowała nowego utworu, który by podreperował reputację i budżet; potrzebowała szybkiego, błyskotliwego sukcesu Ricordi zaproponował Verdiemu, by ten sięgnął do napisanej dwadzieścia trzy lata temu opery Simone Boccanegra, która muzycznie była kompozytorowi nadal bliska, choć popadła w zapomnienie ze względu na bardzo złe libretto Piavego. Postanowiono kompletnie przerobić pierwszą wersję Simone, opracowania nowego tekstu podjął się Arrigo Boito, nie pozwalając wszakże na umieszczenie swojego nazwiska na afiszu. Pracując z Verdim nad Otellem, podjął się poprawek Simone Boccanegra niejako ze względów taktycznych. Verdi również dokonał radykalnych zmian w partyturze, co w sumie pozwoliło wielu obserwatorom stwierdzić, że właściwie powstała nowa opera Verdiego i Boity. Sam mistrz doglądał przygotowań w La Scali. 24 marca 1881 roku doszło do - właściwie - prapremiery nowej opery pod starym tytułem Simone Boccanegra.
Edward August Reszke - Występy galowe w Covent Garden i Zamku Windsor. 2 lipca 1889 – gala ku czci Szacha Persii: jako Mefistofeles w Mefistofelesie i jako Mefistofeles w Fauście.
W obsadzie zaś - trzy znakomite głosy męskie. Pierwszy z nich to tenor włoski, Francesco Tamagno, o niebywałej ponoć potędze głosu, z którym konkurował tylko jego polski rówieśnik, Władysław Mierzwiński. Rolę barytonową śpiewał znany z największych scen operowych, Francuz Victor Maurel. Obaj zresztą, tak jak Boito, kilka lat później wpisali się do historii prapremierą Otella. I wreszcie trzecia znakomitość męskiej obsady - polski bas, Edward Reszke, w roli Fiesca. Przez dziesięć wieczorów publiczność La Scali, wypełniając po brzegi salę, nad podziw gorąco przyjmowała to nowe - nienowe dzieło Verdiego. A nazwisko Edwarda Reszkego na trwałe już połączyło się z kalendarzem twórczości i wystawień dzieł włoskiego mistrza”.
Edward August Reszke jako Mefistofeles w „Fauście”
Krzysztof Wójcik, w swojej znakomitej książce „Śladami Reszków” tak opisuje dalszą karierę Edwarda: „W sezonie 1882/83 Edward wraz z Józefiną występowali w Madrycie i Lizbonie. Ich udziałem stały się sukcesy i uznanie na skalę dotychczas niespotykaną. Od tej pory bas Reszke stał się ulubionym śpiewakiem w całej zachodniej Europie (oprócz Niemiec).
Rok 1884 to paryska prapremiera „Herodiady” Masseneta, w której występowała cała trójka rodzeństwa Reszków, wzbudzając zachwyt i entuzjazm. Doszło nawet do pewnego rodzaju manifestacji narodowej, gdy publiczność zaczęła wołać; „Niech żyje Polska!”. Przez najbliższe lata Edward podróżował między paryską „Grand Opera”, a londyńską „Covent Garden” kreując role: Mefista w „Fauście” Gounoda, Don Pedro w „Afrykance” Mayerbeera, Don Diego w „Cydzie” Masseneta. Szczególnie ciekawe okazały się role w operach Ryszarda Wagnera: Doland w „Holendrze tułaczu”, Henryk Ptasznik w „Lohengrinie”, Hans Sachs w „Śpiewakach Norymberskich”, Król w „Tristanie i Izoldzie” a także w trylogii „Pierścień Nibelunga” jako Wotan w „Zygfrydzie” i Hagen w „Zmierzchu bogów”. Podobnie jak brat, też nie wystąpił nigdy w Bayreuth na mocy tego samego przyrzeczenia danego księżnej Walii Aleksandrze.
W roku 1891, wraz z bratem rozpoczął swoje występy za oceanem, w nowojorskiej Metropolita Opera House na zaproszenie jej dyrektora Henry Abbey'a. Sezon rozpoczęło wystawienie „Romea i Julii” Gounoda, gdzie Edward grał Ojca Laurentego. W tej i następnych operach występowały tej klasy gwiazdy co: Lillian Nornica, Nellie Melba, Paul Plancon, Victor Maurel i oczywiście jego brat Jan. W Metropolita Opera Edward występował do 1903 r i początkowo to on zdobył największą popularność. Był niezwykle pracowity i uniwersalny. Już w pierwszym sezonie śpiewał wcześniejszych wielu swoich wcześniejszych operach, a oprócz tego jako: Marcel w „Hugenotach” Mayerbeera, Rudolf w „Lunatyczce” Belliniego, Zachariasz w „Proroku” Mayerbeera, Plumkett w „Marcie” Flotowa, Rocco w „Fidelu” Beethovena, Leporello w „Don Juanie” Mozarta, Nilakantha w „Lakme” Delibesa, Król w „Hamlecie” Thomasa, Ramzes w „Aidzie” Verdiego i tytułowy bohater w „Mefistofelesie” Boita. Po tej ostatniej roli został mu przydomek „idealnego Mefistofelesa” jako, że tylko nieczystą siłą mógł zdobyć uznanie i popularność w tak krótkim czasie. Zyskał, zresztą na stałe, inny jeszcze przydomek: „Grand seigneur” – wielki pan nie tylko dlatego, że grał takie role, ale i dla swego trybu życia. Uznawany był za bardzo ujmującego i eleganckiego towarzysza zabaw i spotkań towarzyskich.
W 1893 r. przybył z bratem do Warszawy po raz pierwszy z występami artystycznymi wzbudzając również u nas ogromny podziw i uznanie. O tych występach rozpisywała się z uznaniem prasa polska w zaborze rosyjskim. W tym też czasie Edward zaczął kupować posiadłości w pobliżu Borowna, majątku swojej siostry Emilii i szwagra Adama Michalskiego: Bartkowice i Garnek. Kilka lat wcześniej, w 1885 r, ożenił się z Heleną Schutz i w tych majątkach osadził swoją rodzinę. W pobliżu znajdował się również Skrzydlów Jana oraz Janaszów i Kłomnice Józefiny Kronenbergowej”.
Edward Reszke Patronem Szkoły Podstawowej w Borownie /fot: Jan Rybaniec/
Specyficzny styl życia, jaki prowadził Edward (śpiewał za wiele, palił za wiele, pił za wiele)
Nie pozwolił mu na zbyt długą karierę Jokasty, wiec w wieku 54 lat, rozstał się ze sceną. Początkowo założył w Londynie szkołę śpiewu, jednak ta nie cieszyła się takim powodzeniem, jak podobna szkoła brata Jana w Paryżu. Przeniósł się więc początkowo do Warszawy, a następnie do swojego majątku – Garnek. Ciekawostką niechaj będzie, że pałac w Garnku zaprojektował mu znakomity architekt francuski – Franciszek Arveuf, który przy okazji tak się w polskiej ziemi „zadurzył”, że osiadł w Polsce na stałe. Niejako przy okazji zaprojektował w Warszawie pałac przy ul. Kredytowej, gdzie w okresie międzywojennym miał siedzibę Klub Myśliwski, a po wojnie został siedzibą Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej z kawiarnią, czytelnią i kinem „Aurora”.
Po wybuchu I Wojny Światowej, Edward August Reszke załamał się. Na jego oczach, ginął jego świat, jego ideały. Latem 1915 roku Marcelina Sembrich-Kochańska opublikowała tragiczny list Edwarda do Jana: „…Gdy wybuchła wojna, nie miałem już żadnej możliwości zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Mój piękny majątek stał się pastwą ogólnego losu i przemienił się w popiół. Teraz mieszkam w piwnicy, w warunkach najnędzniejszych. Walka wokół była tak zacięta, że całymi dniami nie odważyłem się wyjść z kryjówki. Nie posiadam węgla, oliwy ani kawy, a tylko garść zboża...”
…kiedy to Edward Reszke przybył do swojej siostry Józefiny, aby na stałe osiedlić się w tej okolicy. Tutaj też zostały złożone po śmierci jego prochy. /Autor: Ynjaf Metsej /
Edward AugustReszke popadł w tak głęboką depresję psychiczną, że przez cały okres wojny przebywał w podziemiach swego pałacu, odmawiając kontaktów z otoczeniem. Zmarł na atak serca 25 maja 1917 roku.
Został pochowany na cmentarzu parafialnym w Borownie, w grobie rodzinnym swojego szwagra Adama Michalskiego. Zostawił po sobie trzy córki, które objęły majątki jego i brata Jana.
K o n i e c
Materiały:
1. Wacław Panek „RESZKOWIE — kariery jak z bajki
2.Krzysztof Wójcik „Śladami Reszków”
3.Andrzej Siwiński „Rodzeństwo Reszków na Ziemi Częstochowskiej”
4.. K. Wójcik "Śladami Reszków", 2010
5. Polski Słownik Biograficzny tom XXXI (1988 -1989)
6. Oskar Szymczyk - "160. JUBILEUSZ EDWARDA AUGUSTA RESZKE"
7. Wikipedia
Andrzej Walter
W drodze do Itaki
Kiedy nadejdzie zimowa melancholia, kiedy polska szarość osiągnie apogeum i kiedy w końcu poczujesz, że prawie nie rozpoznajesz busoli sensu … sięgnij po Nikosa Kazantzakisa i jego arcydzieło; sięgnij po „Greka Zorbę”… Sięgnij i przenieś się w … inny świat, czy lepszy? Nie wiem. Nie wiem też, czy odkryjesz w nim swoją Itakę?
Tam odnajdziesz jednak drogowskaz, jakiś nowy kierunek, pewną świeżość i nagłe olśnienie. Może zdobędziesz się jeszcze na wysiłek choćby podjęcia próby metamorfozy duszy? Może zamiast ulegać faustowskiej chorobie wiedzy wybierzesz wreszcie szlachetną prymitywność naiwności, aby choć spróbować przeobrazić swoje życie w dzieło sztuki? Choć w sensie dosłownym Kazantzakis tę akurat metamorfozę uznaje za patent co nieco beznadziejny i prowadzący do zguby, snuje on ważne dywagacje o życiu, śmierci i codziennym przemijaniu.
W dobie Internetu, prywatnych blogów, własnych stron internetowych i marzeń o mirze, jakim się pozycja Krytyka, czy Recenzenta – póki co – cieszy, recenzenci każdej dziedziny sztuki wyrastają więc jak grzyby po deszczu, opisując filmy, książki, gry komputerowe, wydarzenia, na własnych, albo cudzych stronach, czerpiąc przyjemność ze znalezienia własnego tekstu w intrenecie, a czasem i pieniądze. Nie baczą na to, że ich informacje są niefachowe, stronnicze, lub nierzetelne i często dezinformują, zamiast informować.
Służba i brzemię
Przedsmak tego zjawiska miałem przy okazji przygotowywania tekstu dotyczącego filmu „Pod Mocnym Aniołem”. Wertując portale (nierzadko tematyczne, a więc dysponujące – zdawało by się – wyższym poziomem fachowości) napotykałem drastycznie sprzeczne informacje, czy wykluczające się opinie na ten sam temat!
Osoby ze środowisk opiniotwórczych nawet (redaktorzy gazet, młodzi publicyści) wydają opinie na tematy, w których chcą zabierać głos bez znajomości tematu i bez zadania sobie trudu przygotowania się, czy zebrania chociaż opinii fachowców.
W czasach, w których żyjemy jakże wiele czynników wywiera coraz większy wpływ zarówno na przemiany mentalne, światopoglądowe, jak i postawy społeczne. Jakże szybko ulegają modyfikacji nasze zachowania w codziennym bytowaniu, jak i sukcesywnie wzrasta poziom życia, chociaż nie w każdym wypadku zmiany mają istotny i realny wymiar jakościowy. Jednakże oddziaływanie globalizacji, hybrydyzacja kultury, wielość i różnorodność idei i wzorców obyczajowych wytwarzają szybko zmieniającą się i nader „płynną” pod wieloma względami rzeczywistość. Wielkie ponadnarodowe korporacje traktują nas wyłącznie jak konsumentów, oferując (a służy temu stosowanie agresywnej reklamy i sprytnych zabiegów „promocyjnych”) coraz większe ilości różnorodnych produktów – niejednokrotnie zupełnie nam niepotrzebnych gadżetów. Z drugiej strony świat wszechobecnych mediów kształtuje swoich odbiorców jako „mediotów”, tj. ludzi uzależnionych od kreowanej przez nie rzeczywistości w nieustannym procesie tworzenia, wyprzedzania, deformowania lub przemilczanie faktów. Jaką zatem mamy przyjąć postawę wobec tych swoistych pułapek, by być jednak przede wszystkim obywatelami we własnym państwie, nie poddającymi się bezkrytycznie konsumpcyjnemu stylowi życia, a co więcej – chroniącymi i dbającymi świadomie o naszą tożsamość kulturową. W tym niezwykle dziś złożonym świecie stanowczo nie możemy wyrazić zgody na reset naszej tożsamości. Tym samym wymazalibyśmy z naszej świadomości i pamięci historycznej dorobek poprzednich pokoleń, porzucili własne tradycje. Stalibyśmy się narodem bez przeszłości, ale i w swoisty sposób bez przyszłości. To znaczy, iż przestrzeń naszego życia zostałaby wypełniona formami materialnymi i kulturowymi bez właściwości, pozbawionymi cech swoistych, unikatowych, a przez to identyfikowanie się z wartościami wspólnoty narodowej utraciłoby sens.
Właściwie z jakiego powodu zawieszono go w prawach ucznia? Herling-Grudziński kilka razy przedstawiał historię swojego komunizowania i wydawało się, że wszystko jest jasne, ale po zastanowieniu się musimy stwierdzić, że elementy układanki niezbyt dokładnie pasują do siebie. W podobny sposób także w innych sprawach odsłaniał szczelinę, przez którą mogliśmy podejrzeć mały fragment jego życia, po czym spuszczał zasłonę i okazywało się, że to, co pozwolił zobaczyć i co wyglądało jak rzecz kompletna i zrozumiała, stanowi plątaninę urwanych wątków bez początku i końca. Tak jest z gimnazjalnymi „kółkowiczami”.[a1] Byli sympatykami czy członkami młodzieżowej przybudówki partii? To dość istotne, choć może chłopcy nie przywiązywali wagi do spraw formalnych. Dalej: kto należał do kółka? Herling nic na temat nie mówi, w filmie Andrzeja Titkowa Dziennik pisany pod wulkanem wspomina tylko, że liczyło 5-6 członków, Zyguła, jego przyjaciel, twierdził, że policja aresztowała kilkunastu uczniów, przeważnie z Gimnazjum Męskiego Gminy Izraelickiej. Skądinąd wiadomo, że wśród zatrzymanych znajdowali się „żeromszczacy”. Co im zarzucano? Bo chyba żaden wywiadowca nie przedzierał się przez krzaki tarniny na Karczówce, żeby z ukrycia słuchać zażartych dyskusji nieletnich rewolucjonistów. Ktoś zdradził, doniósł?
Andrzej Walter
Przepraszam, że z wiatrem odchodzę
Jakie może być wspomnienie o poecie, który do poezji podchodził z jakąś niesamowitą i nabożną czcią, który w każdym wersie widział pewien rodzaj olśnienia i wreszcie, który bezpretensjonalnie dzielił się swoją łagodnością z otaczającymi go ludźmi oraz światem? Czy takie wspomnienie jest w ogóle możliwe, czy taka refleksja będzie adekwatna i w ogóle odda istotę tej osoby?
Nieprawdopodobne ucieleśniło się i Maćka Naglickiego nie ma już z nami. Poszedł odważnie do przyjaciół. Podążył do swego druha Ryszarda Rodzika. Odważnie popłynął do matki poetów Hanki Kajtochowej oraz podryfował żwawo do wszystkich innych poetów, dla których skończył się już ten świat, a rozpoczął chmurny parnas naszej niepamięci, albo też świetlisty Olimp naszego zachwytu. Popularność na pstrym koniu siedzi, a Maciek nigdy o nią nie dbał, ba, powiedzieć tak, to niczego nie powiedzieć, Maciek bowiem popularnością, sławą, blichtrem i wystawnością wręcz gardził, z całym dystansem swej łagodności oraz swą, wspomnianą już uczciwością wobec słowa i jego objawów.
Maciek Naglicki słów używał bardzo delikatnie. Niebanalnie. Szczerze. Używał ich jak się używa ukochaną księgę, na karty której się wciąż powraca, której całe fragmenty wciąż od nowa się odczytuje i którą się delektuje żonglując pochłanianym kontekstem, ciągle inaczej odczytywaną istotą, prawdą zawartości i szeroko widzianym przesłaniem. Maciek słowa szanował. Wiedział, że za każdym z nich stoją czyjeś: cierpienia, emocje, radości i smutki oraz coś, czego się wypowiedzieć i zapisać nie da i nigdy nie uda. Maciek - … a właściwie Jego brak, to jak wyrwanie z nas jakiejś części duszy, jak unicestwienie pewnej prawdy o nas samych, to jak jakaś niezapowiedziana katastrofa, która nie miała się jeszcze wcale prawa wydarzyć …
Kiedy umiera poeta, umiera świat – to francuskie powiedzenie przywołane w wywiadzie przeprowadzonym przez Andrzeja Dębkowskiego z Wilhelmem Przeczkiem doskonale oddaje każdą kolejną „poetycką” śmierć…
Kto wie, może z naszej dogłębnie partykularnej perspektywy tę właśnie Śmierć określa nad wyraz dosłownie?
Bo kiedy umarł poeta Maciej Naglicki, umarł jakby kawałek Krakowa i jego wyjątkowego środowiska literackiego. Bo kiedy umarł poeta Maciej Naglicki, zakończył się jakby pewien etap istnienia kolejnego trybu aktywnego i oddanego innym poetom ludzi: przeźroczystych, przemakalnych, potrafiących wchłaniać czyjąś twórczość i nie skupionych jedynie na słowie swoim, a właśnie zasadniczo w twórczości obcych dostrzegających ratunek i zbawienie? (dla świata, dla tego świata) … Bo kiedy umarł Maciek, to w Krakowie nic już nie będzie takie samo.
Powie ktoś – za duże słowa, zbyt ogromne, za dużo patosu, monumentu, a Maciek przecież nawet przy nim nie stał… Tak, z pewnością. Zasadniczo wypada się z tym zgodzić. Choćby z uwagi na Maćka skromność i wycofanie. Na jego społeczną aktywność, której jakże często kładziono belki pod nogi, kolce na drogę i deprecjonowano ją a to ze względów na demony przeszłości, a to na personalne niechęci, animozje, zawiści – jak to w Krakowie, jak to wszędzie, jak to w Polsce. W Polsce, czyli nigdzie? O nie. Maciek był przecież całkowitym przeciwieństwem bohatera powieści Alfreda Jarry’ego. Nie był w żadnym calu Królem Ubu, ale jako taki funkcjonował jednak w pewnej grotesce, w tym niesłychanym literackim teatrze absurdu naznaczonym współczesnością i jej przejawami oraz określonym naszą nędzą i niedostatkiem co powoli i systematycznie go właśnie zabijało i nas wszystkich również niepostrzeżenie unicestwia. Choć jeśli chodzi o jęki i zawodzenia nad „stanem stanu” Maciek Naglicki nigdy nie przesadzał z wyolbrzymianiem problemu, a wręcz przeciwnie – mężnie znosił trudy i przeciwności. Pchał syzyfowo, jednostajnie i wytrwale, wciąż pod wiatr, pod górę, i zawsze naprzód ten ciężki wózek zwany poezją i swoim życiem z nią przecież tylko związanym …
Maćka często nie było (na to a tym, a to tamtym spotkaniu czy wieczorze), a był jakoby wszędzie. I zawsze. Mało kto wdawał się w polemikę z Jego krytycznoliterackim osądem, zdaniem, stwierdzeniem choćby – choć zawsze wypowiadał go z taktem, dystansem i lekką mgiełką niedopowiedzenia. Uwagi te z reguły były celne, adekwatne i zawsze dotykały sedna tematu, choć był i Maciek nieutrudzonym gawędziarzem, który często snuł swoją opowieść w bardzo nieoczekiwane rejony. Maciek Naglicki był – jak się to dziś z drwiną mawia – człowiekiem „starej daty”, a przez to był … Kimś o wiele więcej. Pokonał czas, a to zdarza się nielicznym. Czas dla Niego nie istniał. Istniała dla Niego Sprawa, a że spraw miał na głowie kilka … w jego życiu ciągle jawiło się jakieś niedopowiedzenie, jakaś teatralna tajemnica, jakiś artystyczna, nieokreślona jasno tęsknota, dążenie, głód nierozpoznania i jaźń nadal jakby niedomknięta…
Kiedyś Maciek napisał nomen omen: (na Karnawał Bronowicki, którego już też nie ma…)
***
przepraszam
że z wiatrem przychodzę
i drzwi
zbyt głośno otwieram
z prezentem
może nie chcianym
jakby
na inne święto
(…)
I takie były chyba wszystkie ostanie lata Jego życia... Tak też była Jego śmierć. Dziwna, szokująca, absolutnie niespodziewana, niepotrzebna, tajemnicza – tak odchodzą poeci… kończą świat nie kończąc poezji. Nie stawiają kropek nad i, ba, w ogóle nie stawiają kropek. Pozostawiają nam wciąż otwartą księgę życia, którą musimy wytrwale dzień po dniu zapełnić, brodząc w żałosnej codzienności i ciągle ją zapisywać nowymi słowami, nowymi myślami i nowymi emocjami. Pozostawiają nam busolę niepewności, potrzebę prowadzenia poszukiwań tam, gdzie już nikomu szukać się niczego nie chce, pozostawiają nam myśli i słowa, pamięć i niezaspokojenie, labirynty i odkrycia …
To więcej niż potrzeba, a jednocześnie o wiele za mało. Przecież tyle było jeszcze planów, tyle niezrealizowanego sensu spotkań, tyle możliwych odkryć w dolinie słów i książek, prozy i poezji, w niebie odruchów człowieczeństwa w człowieku.
O tak. W to ostatnie Maciej Naglicki wierzył chyba najgoręcej. Najmocniej, niezachwianie i wręcz beztrosko wierzył w poezję i właśnie w człowieka. Ta wada zaprogramowała mu całe życie. Życie zbyt krótkie, aby je zrozumieć … Przepraszam, że z wiatrem przychodzę, z wiatrem, śniegiem i niemożliwym do wytrzymania … chłodem rozstania. Żegnaj Maćku. Szykuj tam dla nas jakieś możliwe miejsce. Najlepiej z boku, pod korcem, w cieniu tej
…wiecznej wietrzności…
Andrzej Walter
Maciej Naglicki
(1952-2016)
Urodzony w Krakowie na Zwierzyńcu. Absolwent filologii polskiej oraz studiów podyplomowych z zakresu wiedzy o życiu seksualnym człowieka. Literat, krytyk, pedagog. Kierownik Klubu Kultury „Mydlniki”, nauczyciel w Zespole Szkół Ogólnokształcących Integracyjnych nr 3 im. prof. Juliana Aleksandrowicza w Krakowie. Gospodarz autorskiego cyklu wieczorów artystycznych „Nagliskałki” w Dworku Białoprądnickim. Inicjator i pomysłodawca wielu cyklicznych imprez oraz audycji z zakresu upowszechniania sztuki i literatury. Wiele lat prowadził z Redaktorem Ryszardem Rodzikiem Bronowicki Karnawał Literacki – imprezę otwartą wieńczoną zwyczajowym almanachem. Opiekun młodzieży literackiej. Wiceprezes Zarządu Głównego Stowarzyszenia Artystyczno-Literackiego, członek Zarządu Krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, członek Bronowickiego Stowarzyszenia Przyjaciół Sztuk Wszelkich, członek honorowy Grupy Literackiej „Tilia”. Jako działacz sportowy - członek honorowy oraz przewodniczący Komisji Rewizyjnej Uczniowskiego Klubu Sportowego „Wilga”, sekretarz Koła Tanecznego TKKF. Odznaczony m.in. Srebrnym Krzyżem Zasługi, medalem „Sic itur ad astra”. Autor książek indywidualnych: „I Jeruzalem płacze”, „Miłość jest nie do zniesienia”, „Zamieniam się w Hondę”, dziesiątek publikacji zbiorowych, scenariuszy, audycji radiowych. Redaktor w Magazynie Kulturalnym „Dworzanin” oraz „Forum Myśli Wolnej”. Tłumaczony na języki: słowacki, rosyjski, niemiecki, angielski, ukraiński, hiszpański.
Krzysztof Maćkowski, Janusz Mika w rozmowie z prof. Andrzejem Lamem o twórczości G.Trakla
O eksperymentowaniu Trakla na sobie samym,
wierności, która nie rujnuje piękna,
i polach magnetycznych Krakowa
mówi
prof. Andrzej Lam
- Czym i kiedy uwiódł Pana Profesora Georg Trakl?
To dawne dzieje, sprzed sześćdziesięciu lat. Wróciłem wtedy do swojego zamiaru z czasu studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, a nawet jeszcze wcześniejszego (pisałem o tym we wspomnieniu O Krakowie i awangardzie), aby opisać zjawisko awangardy poetyckiej, i to nie tylko w tym znaczeniu, jakie wówczas z tym pojęciem wiązano, odnoszącym się do awangardy krakowskiej pod wodzą Peipera, ale znacznie szerszym, obejmującym wszystkie ruchy radykalnie nowatorskie, uwikłane najczęściej w ostre polemiki wewnętrzne. Nie można było tego zjawiska zrozumieć bez europejskiego tła porównawczego, a skoro tak, to musiało się pojawić w tym horyzoncie nazwisko Trakla. Rozprawę Polska awangarda poetycka miałem gotową z początkiem lat sześćdziesiątych, ale ukazała się drukiem w końcu tego dziesięciolecia, bo kilka lat zabrało mi przygotowanie dołączonego do niej tomu Manifesty i protesty, zawierającego dokumenty tekstowe i reprodukcje.
Jan Stanisław Kiczor
Felicja Kaszowska – wspaniała interpretatorka w operach Wagnera
Felicja Kaszowska
KASZOWSKA Felicja, właśc. F. Grutzhandler, zamężna Krotowska, pseud. Gilbert (12 V 1867 Warszawa - 18 VII 1951 Bielsko-Biała), śpiewaczka. To tak w skrócie. Urodziła się jak wyżej podano 12 maja 1867 roku, choć piszący o niej Eisenberg mylnie (jak udowodniono) podaje datę 1872 rok. Z czego wynikła pomyłka pięciu lat, Bóg raczy wiedzieć (choć pomyłka to „odmładzająca” wiec może wynikać z jakiejś szczególnej „atencji” piszącego).
Barbara Wachowicz
„Ziele nie szarzeje”
„Ziemia polska jest nasiąknięta zapachami, dźwiękami, błyskami splecionymi przez dzieje, których nikt nie wypleni… Poszukuję tematów bohaterskich o ludziach, którzy trwali i przetrwali”. Owe słowa ostatniego co tak pióro wodził – Melchiora Wańkowicza można także uczynić mottem twórczości Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm, świetnej asystentki i sekretarki autora „Ziela na kraterze”, którą wszyscy przyjaciele do grona których mam szczęście się zaliczać nazywają serdecznie Oleńką.
62. Ogólnopolski Konkurs Recytatorski
Towarzystwo Kultury Teatralnej - we współpracy z wojewódzkimi i terenowymi ośrodkami kultury, szkołami, placówkami Wojska Polskiego – ogłosiło kolejną edycję najstarszej (narodziny w 1954 roku) imprezy amatorskiego ruchu artystycznego. Jego cele to pielęgnowanie kultury języka, popularyzacja polskiej i światowej literatury, rozwijanie sztuki żywego słowa. Konkurs to nie tylko recytacja, to również poezja śpiewana, teatr jednego aktora. Przeglądy stopnia podstawowego rozpoczną się w marcu, potem eliminacje powiatowe i wojewódzkie; najlepsi spotkają się w czerwcu, w turniejach finałowych. Entuzjastą tego ruchu był Julian Przyboś; nazywał go Wolnym Ruchem Twórczej Mowy.
Jan Stanisław Kiczor
Stefania Toczyska - mezzosopran wykwintny, kobieta wytworna
Stefania Toczyska w roli Azuceny w Trubadurze G. Verdiego
fot. Juliusz Multarzyński
Stefania Krzywińska (tak bowiem brzmi Jej panieńskie nazwisko) urodziła się 19 lutego 1943 w Grudziądzu. Jak wiadomo był to okres okupacji niemieckiej, okres II Wojny Światowej. Szczegółów ze swojego życia w owym czasie nie ujawnia, choć wiemy, ze przeniosła się do Torunia i tam w średniej szkole muzycznej pobierała nauki śpiewu pod kierunkiem Pani Janiny Buchowieckiej. Nie zdefiniowała wtedy jeszcze ostatecznego kształtu swoich przyszłych zainteresowań wokalnych, chętnie wykonywała popularne piosenki, co doprowadziło ją do debiutu na Festiwalu Piosenki w Opolu. Z tego okresu zachowało się w fonotece Radia Bydgoskiego niezwykłe nagranie. Jest to Wokaliza zarejestrowana z Zespołem Instrumentalnym Bogdana Ciesielskiego i Romana Nowackiego. Młodziutka Stefania z perfekcyjną intonacją prezentuje styl scat charakteryzujący wokalistyką jazzową... Była to jednak jednorazowa przygoda muzyczna. Jak widać piosenkarstwo nie było Jej pisane i nawet w dość szczegółowych o niej opracowaniach, ten wątek często jest pomijany.
Jan Stanisław Kiczor
Paulos Raptis - głos kryształowy i silny jak dzwon
Paulos Raptis fot: brak informacji – licencja Creative Commons
Zaczniemy dość nietypowo:
Trilofo ( grecki : Τρίλοφο) wieś. Przed reformą samorządową w 2011 roku była częścią gminy Mikrá , której była rejonem komunalnym. Na 2011 rok w spisie ludności zarejestrowano 7.227 mieszkańców w wiosce i 7.405 mieszkańców we wspólnocie Trilofo. Wspólnota Trilofo zajmuje powierzchnię 34.875 km 2
W minionym roku kołobrzeskiej „Latarni Morskiej” (www.latarnia-morska.eu) – pierwotnie ukazującej się na papierze, obecnie w wersji elektronicznej - stuknęła dycha. Pierwszy numer kwartalnika literacko-artystycznego ukazał się w 2006 roku. Magazyn stworzył i do dziś prowadzi poeta i prozaik Lech M. Jakób.
Początkowo pismo wydawała Fabryka Słów Sp. z o.o. w Kołobrzegu, pozyskując środki na skład i druk z darowizn i dotacji – m. in. z funduszy miejskich oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (w ramach Programu Operacyjnego Promocji Czytelnictwa). W 2011 roku pismo pod swoje skrzydła wzięło Bałtyckie Stowarzyszenie SIECIARNIA, zachowując współpracę z Regionalnym Centrum Kultury i Miejską Biblioteką Publiczną im. Galla Anonima. Finansowo wspierały inicjatywę również inne instytucje – w tym Polskie Żegluga Bałtycka, kołobrzeskie Miejskie Wodociągi, gdańska Hydrobudowa i Koszalińska Politechnika.
ŻYCZĄC SOBIE LEPSZYCH CZASÓW DLA KULTURY
Z MARKIEM WAWRZKIEWICZEM - prezesem Związku Literatów Polskich rozmawia Krystyna Konecka
- Kiedy kilka lat temu rozmawialiśmy na łamach czasopisma ISKRA, byłeś w trakcie trzeciej kadencji sprawowania funkcji prezesa Związku Literatów Polskich. Powiedziałeś wtedy: „Oddałem naszej organizacji 13 lat życia, mam nadzieję, że dociągnę do piętnastki, będę drugim po Iwaszkiewiczu – stażem, tylko stażem! – prezesem tak długo sprawującym te funkcje”. Dzisiaj coraz bliżej do granicy stażu Pana Jarosława Iwaszkiewicza: jesteś niemal w połowie czwartej kadencji, i kontynuujesz swoje posłannictwo, mimo coraz trudniejszych warunków w jakich działa Związek.
- To porównanie było żartobliwe. Nie mam żadnych szans dorównania Panu Jarosławowi – ani w twórczości, ani w działalności związkowej. Twórczość Iwaszkiewicza, jego poezja jest dla mnie czymś wielkim i ciągle budzącym wzruszenie. A działamy w krańcowo różnych warunkach. W tamtych czasach Związek Literatów Polskich był potężną organizacją nie tylko dlatego, że skupiał blisko 2500 pisarzy. Z jego zdaniem musiały się liczyć najwyższe władze i nigdy nad naszą organizacją do końca nie zapanowały. Personel urzędniczy liczył 27 osób. Dziś skupiamy w 21 oddziałach około 1200 członków, dla władz jesteśmy uciążliwym petentem, którego można traktować lekceważąco. Wynika to z malejącej roli kultury, a literatury w szczególności. Niezależnie od tego jaka opcja polityczna sprawuje władzę, zawsze jest tak samo: kultura jest ostatnia na liście potrzeb, a pierwsza na liście oszczędności. Konsekwencją przekonania, że kultura to fanaberia narodów zasobnych, a zatem zajmiemy się nią, kiedy będziemy bogaci, jest między innymi nędza związków i stowarzyszeń twórczych. Czasem mam wrażenie, że prowadzi się politykę tak, aby zdechły one śmiercią głodową.
Nasze książki wydawane są w mikroskopijnych nakładach, a system rozpowszechniania legł w gruzach: tylko najstarsi z nas pamiętają słowo „honorarium”. Słusznie: po co pisarzowi pieniądze, skoro je ma? A skąd ma? Nie wiadomo. Przecież nie z własnej pracy, którą jest pisanie... Ale jednak w tych warunkach chcemy upowszechniać książkę, upowszechniać literaturę, przypominać o jej pięknych tradycjach. I robimy to na przekór wszystkiemu, bo jesteśmy przekonani, że tak trzeba, bo nie wymarła jeszcze grupa ludzi, którym zależy... ja też należę do grona tych niedobitków.
- Czy pisarz z bogatym dorobkiem, autor licznych książek poetyckich, powieści, antologii, publicysta, tłumacz, laureat wielu prestiżowych nagród twórczych, prezes Związku Literatów Polskich, pełniący tę funkcję już czwartą kadencję, czynny organizator kolejnych edycji Warszawskiej Jesieni Poezji – czuje upływ czasu?
- Czuję to od wczesnej młodości. Ale najwyraźniej odczułem w wieku lat 34, kiedy zrozumiałem, że już nigdy nie będę lepiej grał w koszykówkę. A byłem w tej grze, nie bacząc na swój nikczemny wzrost, całkiem dobry. Było to jednak w czasach, kiedy pod koszami hulały garbate karzełki… Jest, niestety, tak, że doświadczenie i – wybacz nieskromność – tzw. mądrość życiowa nabyta z wiekiem niewystarczająco rekompensują zapał i młodzieńcze siły. Pomysły i zamiary są, ale niekiedy nie wystarcza energii na ich realizację. A i przeszkody są chyba wyższe. Ale to może takie starcze marudzenie.
- Każdy artysta ma bardzo osobiste doświadczenie, związane z początkiem twórczości. Jak to było w Twoim przypadku? Zadziałała jakaś szczególna sytuacja podczas wojennego dzieciństwa? Książka, która zapadła w głąb świadomości? Późniejszy, przemyślany wybór, może podczas studiów historycznych?
- Nieszczęście polegające na przymusie pisania wierszy bierze się – a przynajmniej tak to było w moim pokoleniu – z czytania. Pierwszą książką, którą przeczytałem były baśnie Braci Grimm. Po wielu, wielu latach kupiłem baśnie, stoją na półce nieotwarte. Napisałem kiedyś wiersz: boję się wojny i niemieckich baśni. Potem była trylogia Sienkiewicza (już dorosłem, miałem 7 lat). Dość wcześnie zacząłem czytać poezję. I pisać – oczywiście lepiej od Byrona (jeśli go właśnie czytałem), Majakowskiego (pisałem schodkami), Gałczyńskiego, Tuwima, Broniewskiego… Bogu dziękuję, że nic z tego nie przetrwało. Wojna, którą przeżyłem jako dziecko, wróciła później. Miałem kilkanaście lat, kiedy przeczytałem „Traktat moralny” Miłosza. Ponieważ nic z tego nie zrozumiałem, musiałem się nauczyć. Dlaczego Heidelberg, Taormina, Triest, co to jest „pociecha zrozpaczonych klerków”, dlaczego obowiązkiem jest nie czytać Witkacego… Zacząłem pisać niemal świadomie, a nie instynktownie. A potem pierwszy Eliot. I – niemal jednocześnie – zachwyt nad polską poezją baroku, którą uważam za najważniejszą. Dużo by o tym mówić.
- W dorobku poetyckim masz znakomite tomy złożone z wierszy, z których każdy porusza czytelnika bogactwem wyobraźni i metaforyki, pięknem, harmonią i dyscypliną języka, przesłaniem i zarazem dystansem do siebie. Osobiście bardzo wysoko cenię, z tych nowszych – „Dwanaście listów”, bliskich mi z uwagi na odniesienia historyczno-literackie, czy „Światełko”, gdzie za sprawą Twojej własnej selekcji mogłam spotkać się i z tymi wierszami, i z już niedostępnymi. Które ze swoich książek uważasz za najważniejsze?
- Dla młodego poety pierwsza książka jest najważniejsza. Może kiedyś tak traktowałem swój debiut, dziś czytam te wiersze z zawstydzeniem. „Orzech i nimfa” – już lepiej. Ale chyba tom „Serce przepiórki” jest przełomem, mógłbym go w całości przedrukować. Potem pierwszy wybór wierszy wydany w nobilitującej serii Czytelnika, potem kolejne „powszednie” książki, aż do wydanego po dziesięcioletnim milczeniu „Późnego popołudnia”. Masz rację: „Dwanaście listów” jest zbiorem wierszy szczególnie dla mnie ważnym, toteż miałem satysfakcję, kiedy ukazało się jego drugie wydanie, rozszerzone i pięknie obrazami Krzysztofa Rapsy ozdobione. „Światełko” to już trzeci mój wybór wierszy, duży, reprezentacyjny, więc może też coś znaczy.
- Stanisław Lem powiedział kiedyś, iż „przekład poezji na życie codzienne nie bardzo wychodzi”. Mimo to spotkania autorskie nadal mają swoich słuchaczy, którzy wielokrotnie podkreślają terapeutyczny wręcz wpływ słowa poetyckiego na własne życie. Może masz na ten temat własne, zbieżne lub odmienne, zdanie?
- Żyjemy w marnych dla poezji czasach – książki wydawane są w mikroskopijnych nakładach i źle rozpowszechniane, toteż każdy sposób dotarcia do czytelnika jest ważny. Co więcej – przekonujemy się w czasie spotkań autorskich, że jednak poezja jest ludziom potrzebna, że dobrze, wrażliwie i ze zrozumieniem na nią reagują. Myślę, że jest to pożyteczne dla odbiorcy, a dla poetów – krzepiące i napełniające nadzieją.
- W tomie „Dawne słońca” umieściłeś cykl wierszy zatytułowany „Listy do matki”. Czy poza tymi osobistymi, głęboko wzruszającymi frazami (gdzie podmiot liryczny niewątpliwie jest utożsamiony z autorem), zachowałeś w pamięci inne jeszcze, powiązane z postacią swojej mamy żywe obrazy, do których powracasz? Czy przemijający czas ma na to jakiś szczególny wpływ?
- Mija piętnasty rok od śmierci mojej matki, a ona ciągle jest. Napisałem o niej kilkadziesiąt wierszy, jej pamięci poświęciłem dwie książki. Prawie każdy wspomina swoją matkę jako osobę wyjątkową, ale ja uważam, że mam do tego szczególne prawo: była uosobieniem dobroci i mądrości, wyrozumienia i życzliwości dla ludzi. Z upływem lat wcale się ode mnie nie oddala. Była nauczycielką, uczyła mnie polskiego i jej zawdzięczam to, że nie mam trudności w pisaniu. Nie robię błędów ortograficznych, rzadko mi się zdarzają błędy gramatyczne. Choć miewam kłopoty z interpunkcją, a w tamtych czasach „nie” łączne i rozłączne pisało się inaczej. Więc tych błędów matka mi nie poprawia. Teraz słyszę: zdania nie zaczyna się od „więc”.
- Literatury uczymy się od dziecka. Najlepiej, kiedy mamy kontakt z książkami od najmłodszych lat, a przewodnikiem po tych pierwszych jest tato i mama. Czy Ty także byłeś takim przewodnikiem dla własnych dzieci? A jeżeli tak – to jakie książki, jakich autorów podsuwałeś im do lektury?
- Chciałbym się pochwalić, ale chyba nie mam czym. Może tylko tym, że swoich dzieci nie obciążałem własnymi książkami. Nie miałem wielkich talentów wychowawczych, czego najlepszym dowodem jest fakt, że córka jest aktorką, a syn artystą plastykiem. Porąbana rodzina.
- Julianowi Tuwimowi przypisywane jest dziewięćdziesiąt procent wcześniejszych przekładów literatury rosyjskiej. Współcześnie również Twojej pracy translatorskiej polski czytelnik zawdzięcza liczne tłumaczenia zarówno z rosyjskiego jak i innych języków słowiańskich. W dobie, kiedy zalewani jesteśmy obcojęzycznymi książkami na różnym poziomie, tym cenniejsze wydaje mi się przybliżanie polskiemu czytelnikowi tego, co oferuje literatura sąsiadów.
- W nawale różnych, często czysto urzędniczych zajęć, niewiele zostaje mi czasu na przekłady, zajmuję się tym dorywczo i mam do siebie nieustanne pretensje: jest przecież wiele wierszy, opowiadań, powieści, sztuk – rosyjskich, ukraińskich, jeszcze innych – które powinno się udostępnić polskiemu czytelnikowi. Prawie już zapomnieliśmy ile świat zawdzięcza rosyjskiej literaturze: bez Dostojewskiego nie byłoby powieści psychologicznej, bez Czechowa – współczesnego teatru, bez Tołstoja – epickiej powieści. Kilka lat temu uczestniczyłem w festiwalu im. Wołoszyna na Krymie i stwierdziłem, że bardzo wiele nowego, oryginalnego, odległego od dawnych wzorów dzieje się w poezji rosyjskiej i ukraińskiej. Bez tej literatury nasza kultura staje się uboższa. I jeszcze jedno: kiedyś tam, na Wschodzie panowała wielka moda na kulturę polską, Rosjanom została jeszcze skłonność do niej, a my nie umiemy wykorzystać możliwości, jakie daje ten ogromny rynek kulturalny.
- „Po co pisałem, po co piszemy…” zastanawiasz się w wierszu „Wiersze znalezione”. Bo przecież nie dla zarobku… Przypomniałam sobie te słowa ze strofy anonimowego, nadesłanego na konkurs utworu: „Teraz w Polsce nikt nie czyta. Teraz w Polsce wszyscy piszą”. Błądząc po szczelnie wypełnionych książkami półkach księgarskich widzimy, że tak jest w istocie. Czytelnictwo w kraju jest katastrofalne. Tylko niektórzy autorzy są widoczni na rynku (nie wiem – dlaczego ci a nie inni, może Ty wiesz). Ale przecież nadal piszesz i będziesz pisał „po coś”…
- Wyliczyłem sobie, że w naszym kraju literaturę uprawia na zasadach recydywy około czterech i pół tysiąca osób. Może 20, a może tylko 15 osób w naszym wielkim kraju może się utrzymać z uprawianego przez siebie zawodu pisarza. A mimo to ludzie piszą opowiadania i powieści, wiersze i dramaty, bo ciągle żyją nadzieją, że do kogoś to trafi, bo wierzą, że mają społeczeństwu coś ważnego do powiedzenia. Czuję przynależność do tego zespołu naiwnych wariatów, myślę, że mój osobisty los zapisany w wierszach przez swoje podobieństwo do losu innych ludzi może się stać dla nich bliski. Tę nadzieję i to przekonanie podzielają bardzo liczni i bardzo utalentowani, a zatem zupełnie nieznani poeci, którzy nie mogą się przebić przez ostrokół dyżurnych wielkości poetyckich i prozatorskich. A w dodatku jedynym sukcesem na literackim rynku stał się sukces komercyjny. Nawet nie zdajemy sobie sprawy jakie to niesprawiedliwe i szkodliwe.
- Rozmawiamy o pracy twórczej, z konieczności – w sposób telegraficzny. A chciałam jeszcze powrócić do równorzędnej formy Twojej aktywności, jaką jest wieloletnie kierowanie (zarządzanie) Związkiem Literatów Polskich oraz (do niedawna) jego najliczniejszym, warszawskim oddziałem. Czy społeczne szefowanie twórczej organizacji, mimo licznych rozczarowań, sprawuje się także - „po coś”?
- Uważam nieskromnie, że mam pewne talenty organizacyjne i mediacyjne – środowisko nasze, jak każde środowisko artystyczne nie należy do łatwych: buzują w nim ambicje, walki o miejsce na piedestale twórczym, osobiste animozje. To normalne, choć trudne. A mimo to ci ludzie chcą być razem, mają sobie coś do powiedzenia, coś ich łączy i dlatego Związek, któremu przyszło działać i istnieć w szczególnie trudnych warunkach trwa – przeszło 90 lat. Sam jestem w ZLP od ponad pół wieku, coś mu się ode mnie należy, bo wiele mu zawdzięczam. Więc to dlatego. A także dlatego, że mam wielu utalentowanych kolegów, którym czasami w jakiejś sprawie udaje się pomóc.
- Mając na co dzień ogląd stołecznego środowiska literackiego, w tym – nowej generacji, jak oceniasz potencjał tej ostatniej? Czy jest możliwa płaszczyzna porozumienia pomiędzy pokoleniami? Czy jest sens kontynuowania działalności, mającej na celu integrację twórców „z różnych planet”?
- Co roku zasiadam w 4 – 5 sądach konkursowych różnych turniejów poetyckich i mam prawo uważać, że potencjał twórczy młodszych pokoleń jest olbrzymi. Bieda w tym – i jest to bieda tradycyjna – że ci najmłodsi nie tylko uważają, iż dopiero od nich zaczyna się literatura: wielu z nich nie zna i nie chce znać tego, co było przed nimi. Wykonują więc mozolne czynności wyważania otwartych drzwi. Moje pokolenie – i pewnie parę późniejszych też było obciążone ta młodzieńczą wadą, ale myśmy przynajmniej czytali tych, których krytykowaliśmy. A potem w miarę upływu lat weryfikowaliśmy swoją zapalczywość. Mam nadzieję, że i teraz tak będzie.
- Cykliczna kumulacja przeróżnych imprez literackich w kraju, także o charakterze międzynarodowym, to jesień. Nie ukrywasz nigdy, że co roku napotykacie trudności podczas organizowania Warszawskiej Jesieni Poezji. Ale mam nadzieję, że w jakiś sposób podtrzymuje Cię na duchu świadomość, że organizatorzy np. Międzynarodowego Listopada Poetyckiego w Poznaniu czy Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej „solidaryzują się” z Tobą, pokonując również podobne bariery. Jest to chyba jakiś akcent optymistyczny?
- Już to mówiłem: pisarz w naszych czasach ma podwójne obowiązki. Powinien nie tylko dobrze pisać, ale też ubiegać się o czytelnika, docierać dla niego, przyciągać go do literatury. Toteż wielką wagę przywiązuję do wszelkich przedsięwzięć upowszechniających poezję. Warszawska Jesień Poezji – w tym roku ma być już 46. - to prawie 200 imprez, w tym większość imprez upowszechniających: lekcje poetyckie i spotkania autorskie w szkołach oraz placówkach kulturalnych Warszawy i Mazowsza, wieczory galowe poetów polskich i zagranicznych itd. Mam wielkie uznanie dla kolegów organizujących poznański Listopad Poetycki, polanickie spotkania Poeci bez granic, czy mająca długą i chlubna tradycję Międzynarodową Galicyjską Jesień Literacką. Andrzej Grabowski, jeden z tych nawiedzonych szaleńców, robi ją z coraz większym rozmachem i ogarnia coraz to nowe terytoria. Już się boję, że wtargnie na moje Mazowsze. Ale niech tam.
- No, niech tam… Wracajmy jednak do Ciebie. Zbliżasz się do wspaniałego jubileuszu 80-lecia. W tej dekadzie wielu Twoich kolegów woli (albo musi) spędzać czas w fotelu. A Ty… Parę tygodni temu miałam okazję widzieć jak w swoim gabinecie zajmowałeś się równocześnie kilkoma sprawami: pisaniem na komputerze, rozmową telefoniczną na przemian z dyskursem z obecnymi osobami. Wciąż jesteś obecny na łamach literackich czasopism, że wymienię chociażby Twój stały felieton w „Migotaniach”, publikujesz wiersze, powstają nowe książki, podpisujesz przeróżne dokumenty, podróżujesz – spotkaliśmy się chociażby w listopadzie na jubileuszu Oddziału ZLP w Zielonej Górze. Nie mam pojęcia jak to wszystko łączysz. No i – nie wiem, czego chciałbyś, żeby Ci życzyć na kolejne dekady życia?
- Ghandi powiedział kiedyś: „To, co zrobiliśmy, i tak się nie liczy. Ale trzeba było to zrobić”. Naprawdę nie przeceniam ani swojej twórczości, ani działalności społecznej. Jubileusze skłaniają do bilansowania. Mój nie jest imponujący mimo przeszło 40 wydanych książek, w tym 6, które ukazały się za granicą. A propos: jedna moja książka wydana w Chinach (100 tys. egz.) przewyższyła parokrotnie łączny nakład wszystkich innych.
Z tymi dekadami to mocno przesadziłaś. W moim wieku liczy się raczej dni i miesiące. A życzę sobie lepszych czasów dla kultury. Wtedy i mnie byłoby trochę lepiej. Ale nie posądzaj mnie o optymizm.
- A jednak – stu lat Ci życzę, w lepszych dla kultury czasach. Dziękuję bardzo za rozmowę.
Stefan Jurkowski
„Ale słychać głos...”
(O Marku Wawrzkiewiczu - jubileuszowo)
Nie należy wierzyć metrykom, kalendarzom, wciąż płynącemu czasowi. Ale wybitnemu poecie zawsze można wierzyć, a ściślej – jego wierszom. I choćby nawet obchodził już osiemdziesięciolecie urodzin – jak obecnie Marek Wawrzkiewicz – to obcując z jego poezją nie odczujemy, że coś się w niej zmieniło. To znaczy – zmieniło się. Poszerzył się zakres doświadczeń, wykrystalizowała się wirtuozerska forma, wyostrzył się zmysł obserwacyjny, wyczuliła wrażliwość. Zauważmy jednak, że jego utwory od początku do dzisiaj to najczystsza liryka, świetnie zmetaforyzowana, oszczędna, pełna swoistej ironii, humoru, dystansu; wciąż świeże widzenie rzeczywistości. Te jakże przejmujące wiersze mówią o przemijaniu, o miłości, o sensie ludzkiego życia, pomimo postępującej i bezsensownej erozji wszystkiego na tym świecie. Ale jest w niej duża doza optymizmu. Wzrusza, lecz bez zbędnego tragizowania. Niejednokrotnie gorycz zamienia się tutaj w ironię lub żart – podszyty smutkiem.
Lech Śliwonik
Notatki z najnowszej naszej dekadencji
To było przed rokiem. Zostałem zaproszony do udziału w konferencji „Edukacja dla teatru a pedagogika teatralna”. Międzynarodowe spotkanie, organizatorzy, których znam i szanuję – poczułem się zaszczycony. A jednak odmówiłem. W liście (teraz go skracam) wyjaśniłem przyczyny.
Figury i figurki
Z Andrzejem Turczyńskim rozmawia Janina Koźbiel
W Pańskiej twórczości, w opisywaniu tych, a nie innych artystów (choćby Iwaszkiewicza czy Puszkina) charakterystyczne jest, że słowa używa Pan często, aby łączyć to, co zdaje się być na antypodach. Czy jest możliwa w ogóle sztuka, która nie próbuje opisywać antynomii, nie jest – że użyję Pańskiego ulubionego słowa – paradoksalna?
Zdarza się, że to, co wniknęło do języka wskutek swoistego nieporozumienia, błędu lub przypadku, a może żartu jakiegoś niewyżytego lingwisty, niekiedy uobecnia się swoiście w literaturze. Kto wie, czy nie za przyczyną odkrytą przez Kubusia Fatalistę, który powołując się na swego pułkowego kapitana, stale przypominał nowemu panu, że wszystko, co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest w górze, Puszkin zaś, nieoględnie mi przez Panią wypomniany, mawiał ustami Oniegina, iż priwyczka swysze nam dana, czyli że przyzwyczajenia niebo w nas wdrożyło. W istocie jednak Kubuś i Oniegin, także wyrosły z kultury oświecenia, to nie takie antypody, jak by się zdawało, wszak jednym głosem mówią o tożsamości wszelkich prawdziwych i rzekomych antynomii. W istocie to, co świat (ludzie i bogowie) zderza ze sobą, pisarz łączy i stawia za hipotetyczny wzorzec ładu i harmonii oczom zdumionej publiczności. Dzieje się to zapewne również i dlatego, że sztuka jest paradoksalna z urodzenia, a przy tym całkowicie wolna, i czy nie właśnie dlatego ma moc zniewalania wyobraźni.