Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Jan Stanisław Kiczor - Granice inspiracji, czyli rzecz o plagiacie

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor


Granice inspiracji, czyli rzecz o plagiacie

 

Paulina Knyziak


Na początek (choć niby wszyscy wiedzą), wyjaśnijmy trzy kwestie:

a) inspiracja  - 1. «natchnienie, zapał twórczy» 2. «wpływ wywierany na kogoś, sugestia»

                             (ze Słownika Języka Polskiego PWN)

 

b) plagiat -  pojęcie z zakresu prawa autorskiego oznaczające skopiowanie cudzego utworu  (lub jego części) wraz z przypisaniem sobie prawa do autorstwa poprzez ukrycie pochodzenia splagiatowanego utworu. Może być nim obraz, grafika, fotografia, piosenka, wiersz, praca magisterska, praca doktorska, publikacja naukowa jak również gra komputerowa.

 

Plagiat jawny polega na przejęciu całości lub fragmentu cudzego utworu i opatrzeniu go własnym nazwiskiem.

Plagiat ukryty występuje wtedy, gdy autor przejmuje fragmenty z cudzego utworu bez podania źródła i pierwotnego autora, a następnie wplata je do własnych wywodów. Odnosi się to nie tylko do dosłownych zapożyczeń (słowo w słowo), ale również na odwzorowaniu danego utworu przy użyciu innych wyrazów, oddających jednak dokładnie tę sama treść i konstrukcję myślową (rodzaj wywodu)  (Wikipedia)

c) Odpowiedzialność karna

Zgodnie z art. 115 ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych:

"1. Kto przywłaszcza sobie autorstwo albo wprowadza w błąd co do autorstwa całości lub części cudzego utworu albo artystycznego wykonania, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 3.

2. Tej samej karze podlega, kto rozpowszechnia bez podania nazwiska lub pseudonimu twórcy cudzy utwór w wersji oryginalnej albo w postaci opracowania, artystyczne wykonanie albo publicznie zniekształca taki utwór, artystyczne wykonanie, fonogram, wideogram lub nadanie."   (Marcin Śledzikowski – LEXPLAY)

--------------

    To temat trudny, niewdzięczny, zwłaszcza gdy nie dotyczy jakiegoś młodego grafomana z pośledniego forum internetowego, a człowieka znanego i uznanego w środowisku, nagradzanego i dojrzałego wiekowo.

Zacznijmy zatem od początku:

   Nieżyjący już (zmarł 29 listopada 2010 roku) znakomity polski poeta, dramaturg, eseista – Zbigniew Jerzyna, m.in. wydał w 2000 roku tomik poetycki „Listy do Edyty”. Już po śmieci autora, tomik ów został wydany powtórnie, tym razem przez Wydawnictwo „Anagram” w roku 2012 (ISBN 978-83-60422-31-1).

   W 2014 roku, w innym miejscu Europy (Kosowo) ukazał się tomik wierszy Mazlluma Saneji (o nim samym w notce na końcu. Notka została zeskanowana  26 pażdziernika 2016 roku o godz. 19.03 z Wikipedii - https://pl.wikipedia.org/wiki/Mazllum_Saneja), pod tytułem „Letra Eves” - Wydawnictwo „Saga” – Prishtina. (ISBN 978-9951-559-40-9). Jeden egzemplarz został podarowany Bibliotece Narodowej w Warszawie z własnoręczną dedykacją i autografem Autora.

    W 2015 roku Wydawnictwo „Komograf” w Warszawie, wydało polskie tłumaczenie wierszy  „Letra Eves” Mazlluma Saneji, pod polskim tytułem „Listy do Ewy” (ISBN 978-83-62769-32-3)

     

    Zajmijmy się zarzutem największego kalibru, to jest plagiatem. Wspomniałem na początku zmarłego Zbigniewa Jerzynę. Nie bez powodów. On jest bowiem ofiarą i Jego wiersze przewijać się będą przez cały tok naszych porównań i rozważań. W przedmowie ( w tłumaczeniu na jęz. albański) do książki „Letra Eves” - „tylko” dwa, ale zaraz przejdziemy do tomików.

 

   Już pierwszy wiersz owej przedmowy (do „Letra Eves”):

 

Piszę do Ciebie                            

o poranku

 

czy

coś ci się śniło

 

otworzyłaś okna

na świat

 

pozdrowiłaś

 jaskółki

(Listy do Ewy)

 

jest zamieszczony w tomiku Zbigniewa Jerzyny „Listy do Edyty” wyd. „Anagram” 2012 i brzmi:

 

Piszę do Ciebie

o poranku

 

czy się naspałaś

 

otworzyłaś

okno na świat

 

pozdrowiłaś jaskółkę

 

Kolejny wiersz z przedmowy do w/w tomiku Saneja

            Piszę do Ciebie

            Pieśnią nad Pieśniami

 

            Twoje imię jest

jako olejek

rozlany

 

ogrodem zamknionym

jesteś

 

źródło zamknione

 

zdrój zapieczętowany

 

pięknaś

jak

           Jeruzalem

 

          Pisze do Ciebie

          Przyjaciółko

           moja

w tomiku Zbigniewa Jerzyny (str. 68) brzmi tak:

            Piszę do Ciebie

            Pieśnią nad Pieśniami

 

            Twoje imię

            jest

jako olejek

rozlany

 

ogrodem zamknionym

jesteś

 

źródło

zamknione

 

zdrój

zapieczętowany

 

pięknaś

jak

           Jeruzalem

 

           Pisze do Ciebie

           przyjaciółko

           moja

 

Ktoś  zauważa jakieś różnice (poza wersyfikacją)? To jednak dopiero początek. Z dokładnej analizy przytoczonych na początku tomików, wyłania się taki oto obraz:

 

1. Tomik Zbigniewa Jerzyny  „Listy do Edyty” zawiera 62 wiersze. Jeżeli z tego tomiku dokonano plagiatu („głębokich zapożyczeń”) 51 wierszy to stanowi to 82.25% całego tomiku Zbigniewa Jerzyny.

2.  Z tych 51 „głęboko zapożyczonych” wierszy Zbigniewa Jerzyny, 22 znajduje się zarówno w polskim wydaniu wierszy Saneji „Listy do Ewy” jak i w albańskim tegoż autora „ Letra Eves”, zaś 29 „ tylko” w wydaniu albańskim.

 

    Zastawię na razie na uboczu wydanie albańskie, bowiem do oceny zjawiska wystarczą nam wiersze (do porównania) z tomiku Zbigniewa Jerzyny „Listy do Edyty” i polskiego wydania tomiku Mazlluma Saneji „Listy do Ewy”:

 

 

 

1, „Listy do Edyty” Zbigniew Jerzyna  str. 11

 

Piszę do Ciebie

z daleka

z głębi

moich lat

 

Twoje oczy

usta

włosy

Twoje ciało

na wskroś

to mnie przenika

 

jakbym śnił

we śnie

 

otworzyłem okno

 

nie mogę

napatrzeć się

na Ciebie

 

 

.„Listy do Ewy” Mazllum Saneja  str. 17

---------------------------------------------------

 

Piszę do Ciebie

z daleka

z głębokości

moich lat

 

widzę twoje oczy

usta

włosy

 

całym sobą

czuję

twoje ciało

 

jakbym śnił

 

otwieram okno

tak chciałbym cię zobaczyć

 

 

2. „Listy do Edyty” Zbigniew Jerzyna str. 13

 

Piszę do Ciebie

w zasmuceniu

 

bo już mnie nie będzie

kiedy będziesz

 

teraz

każda chwila z tobą

jest wiekuista

 

kiedy będę Tam

 

uśmiechnij się

do mnie

 

 

 „Listy do Ewy” Mazllum Saneja str.18

--------------------------------------------------

Piszę do Ciebie

pogrążony w smutku

 

gdy przyjdziesz

już mnie nie będzie

 

teraz

 

każda chwila z tobą

jest jak nieskończoność

 

kiedy będę tam

 

podaruj mi uśmiech

proszę

 

 

3 „Listy do Edyty” Zbigniew Jerzyna str. 14

 

Piszę do Ciebie

z głębi krajobrazu

 

przesyłam ci

osobną sosnę

 

i pagórek

 

krzak głogu

 

przesyłam ci

oddech krajobrazu

 

i zakręt rzeki

 

 

„:Listy do Ewy” Mazllum Saneja str. 19

 

Piszę do Ciebie

z daleka

z moich stron

 

posyłam ci

drzewo sosny

 

słońce nad wzgórzami

 

chłód wieczoru

 

zapach powietrza

 

i fale na rzece

 

 

4. „Listy do EdytyZbigniew Jerzyna  str 17

 

Piszę do Ciebie

o poranku

czy się naspałaś

 

otworzyłaś

okno na świat

 

pozdrowiłaś jaskółkę

 

„Listy do Ewy” Mazllum Saneja  str. 21

Piszę do Ciebie

o poranku

 

o czym śniłaś tej nocy pytam

 

otwórz szeroko okno na świat

 

pokłoń ode mnie jaskółkom

 

5. „Listy do Edyty” Zbigniew Jerzyna  str. 16

Piszę do Ciebie

o modlitwie

 

las

modli się

za nas

 

obłoki

 

kaczeńce

na stawie

 

brzoza

 

i słowik

w gęstwinie

 

kamień polny

 

i gałązka

bzu

 

Piszę do Ciebie

w ciszy

która modli się

za nas

 

 

„Listy do Ewy” Mazllum Saneja  str. 20

 

Piszę do Ciebie

o modlitwie

 

którą każdego ranka

południa

wieczoru

za nas dwoje

odmawiają

żółte kwiaty

na stawie

 

słowik

w zaroślach

 

kamień w polu

 

gałąź bzu

 

i ta cisza wokół

gdy piszę do ciebie

 

6. „Listy do Edyty” Zbigniew Jerzyna str.29

Piszę do Ciebie

by opisać

jedną fotografię

z dzieciństwa

 

Józefów

przed Powstaniem

 

sosnowy las

letnisko

 

ojciec śpi

na ławce

pod drzewem

 

matka

patrzy z ukrycia

 

ja

na werandzie

w pajacyku

 

mój młodszy brat

niesie

poziomki w koszyku

 

to wszystko

 

 

„Listy do Ewy” Mazllum Saneja  str. 29

 

Piszę do Ciebie

przed sobą mam

zdjęcie z dzieciństwa

 

rodzinne strony

po wojnie

 

sosnowy las

na letnisku

 

ojciec drzemie

na ławce

pod zielonym drzewem

 

matka

spogląda z ukosa

 

ja

na werandzie

przyglądam się światu wokoło

 

mój brat

stoi z koszykiem truskawek

w ręku

 

to wszystko

nic więcej

 

 

7. „Listy do Edyty” Zbigniew Jerzyna str. 33

 

Piszę do Ciebie

bo czuję

że się oddalasz

 

Twój głos

słyszę

na krańcach lasu

 

pukam

do drzwi jawy

 

i boję się

obudzić

 

 

„Listy do Ewy” Mazllum Saneja str. 36

 

Piszę do Ciebie

czuję

że się oddalasz

 

twój głos

słyszę

jakby z krańca lasu

 

pukam

do bram jawy

 

i boję

że się obudzę

 

 

8. „Listy do Edyty” Zbigniew Jerzyna  str. 37

 

Piszę do Ciebie

o tych

co odeszli

 

o moim Ojcu

 

Staszku Grochowiaku

Basi Sadowskiej

i o Staszku Danie

o Staszku Bełskim

i o Sławku Krysce

 

o moim druhu

Kaziu Grześkowiaku

 

umarli bolą

 

Piszę do Ciebie

jeszcze

wychodzący

z bramy cmentarza

 

 

„Listy do Ewy” Mazllum Saneja str. 38

 

Piszę do Ciebie

o tych

którzy odeszli na zawsze

 

o rodzicach

bracie siostrze

 

o przyjacielach po piórze

 

o moim wiernym druhu

Alim Podrimji*

 

tak boli myśl o umarłych

 

piszę do ciebie

samotny przy cmentarnej bramie

 

* w wersji „Letra Eves” (jęz. albański) występuje wierny druh Stefan Melak

 

9. „Listy do Edyty” Zbigniew Jerzyna  str. 44

Piszę do Ciebie

aby Ci powiedzieć

jestem

 

patrzę w okno

otwieram drzwi

 

myślę o Tobie

 

boli mnie

Twój ból

 

smuci

Twoja troska

 

Twój uśmiech

rozjaśnia

moje jutro

 

Piszę do Ciebie

aby Ci przypomnieć

 

że jesteś

 

„Listy do Ewy” Mazllem Saneja str. 58

Piszę do Ciebie

by ci powiedzieć

że jestem

 

patrzę w okno

otwieram drzwi

 

myślę o tobie

 

boli mnie

twój ból

 

zasmucają

twoje zmartwienia

 

twój uśmiech

rozpromienia

moje poranki

 

piszę do ciebie

by ci przypomnieć

 

że jesteś

 

10. Listy do Edyty” Zbigniew Jerzyna  str. 45

Piszę do Ciebie

o pewnym

zdarzeniu

 

wczoraj

w samo południe

widziałem

jak złodziej

zerwał łańcuszek

z szyi kobiety

 

potem

uciekł

w tłum

 

coraz dalej

 

aż na kraniec

samotności

 

 

„Listy do Ewy”  Mazllum Saneja  str. 60

 

Piszę do Ciebie

o pewnym zdarzeniu

 

wczoraj

w biały dzień

w środku miasta

człowiek oblał się benzyną

i próbował podpalić*

 

pochwycili go

chcieli obezwładnić

ale uciekł

kryjąc się w tłumie

 

uciekł daleko

 

aż na kraniec

samotności

 

Tu widać, że usiłowano coś „kombinować” z tekstem, jednak w wersji albańskiej „Letra Eves” cała zaznaczona strofa brzmi:

wczoraj

w samo południe

widziałem

jak złodziej

zerwał łańcuszek

z szyi kobiety

czyli dokładnie, jak w tekście Zbigniewa Jerzyny.

 

    Można jeszcze „ciągnąć” kolejne przykłady (przypominam – 22 wiersze), sądzę jednak, że każdy, kto przebrnął przez tekst do tego miejsca, zdanie ma już wyrobione dostatecznie. Oczywiście, jeśli zajdzie taka konieczność, udostępnię pozostałe wiersze, zarówno z wydania polskiego „Listy do Ewy” Mazlluma Saneji, jak i z wydania albańskiego „Letre Eves”.

 

 

Oddzielnym tematem moich rozważań, jest Wprowadzenie (wstęp).

    Wprowadzenie do obu tomików (wydanie albańskie i wydanie polskie) Mazlluma Saneji napisał Andrzej Zaniewski. I właśnie już w tym miejscu (bez zaglądania do zawartości tomików) budzi się mój pierwszy niepokój. Można odnieść wrażenie, że Autor owego wprowadzenia nie znał tomiku do którego go pisał, dał kilka cytatów z wierszy, których owe tomiki nie zawierają, lecz nie podał źródeł skąd pochodzą, nadto nie miał żadnej kontroli nad tłumaczeniem na albański, a może nawet nie miał pojęcia o takim wykorzystaniu swojej pracy. Rozmawiałem z Andrzejem Zaniewskim i odniosłem wrażenie, że bagatelizuje całą sprawę, stwierdzając, że „…w sumie to drobiazg i on Saneji z serca wybacza…”  Zdaje się, że Andrzej Zaniewski nie pojął całokształtu i ważkości problemu. Owszem, zniekształcenie swojego tekstu może wybaczać, jednak jakby nie zauważał, że wprowadzenie do jego tekstu plagiatu z wierszy Jerzyny,  stawia go w dość niekorzystnym świetle. On bowiem widnieje podpisany pod tekstem jako autor i zawartość tego tekstu poniekąd go obciąża. Czytelnik może uznać jego winę na równi z winą Mazlluma Saneji. Więc wybaczanie „po kumpelsku”, ze szczerej sympatii, w imię przyjaźni - nic w tej sprawie nie zmienia i nic nie załatwia.

Proponuję też zwrócić uwagę na manipulację datą powstania owego „wprowadzenia”.

To dosyć długi tekst, ale pozwolę sobie przytoczyć go w całości, w sposób następujący:

a) tekst owego „wprowadzenia” w języku polskim (zamieszczony w tomiku Mazlluma Saneji „Listy do Ewy”) jest pisany zwykłą czcionką .

b) zdania, słowa skasowane przez tłumacza (w wersji albańskiej) - są przekreślone

c) zdania, słowa, wiersze – dodane przez tłumacza (w wersji albańskiej) są pisane – pogrubioną kursywą

 

Pozostałe uwagi do owego wprowadzenia pozwolę sobie ująć na końcu tegoż:

 

 

 

 

 

                                                                                    

Andrzej Zaniewski

                                         Wyznania Niepokonanego

WYZNANIA POETY NIEPOKORNEGO

„Co byś zabrał ze sobą

Gdybyś był w Arce Noego

I płynął na inna planetę

-Tylko ją, Ewę

Co jeszcze?

-Ją, wierność, sól, wolność…”

 

„Wywiad” Mazllum Saneja(1)

 

Piszę do Ciebie

o poranku

 

czy

coś ci się śniło

 

otworzyłaś okna

na świat

 

pozdrowiłaś

 jaskółki(2)

 

(Listy do Ewy)

 

Molibden – pierwiastek metaliczny, używany jest w stopie z żelazem do wyrobu stali szlachetnej, odznaczającej się niezwykłą twardością. Również w połączeniu z kobaltem, chromem, wolframem, uzyskuje się stopy o wyjątkowych właściwościach (3).

W Kosowie minerał ten występuje w wapieniach, granitach i złożach cyny...

Molibden, molibdenowa ochra, molibdenowe siarczki o kształcie szaro-srebrnych drobno-blaszkowych skupisk.

Kosowo leży na molibdenie, a wic minerale koniecznym w produkcji materiałów kosmicznych, strategicznych, najbardziej dziś potrzebnych. Stąd też czułość wielkich mocarstw. Ich zainteresowanie i udział we wszystkich akcjach związanych z tym niewielkim przecież obszarem, mierzącym zaledwie 11 tysięcy kilometrów kwadratowych. Czy ziemia ma związek z charakterem tych, którzy się na niej rodzą? Moim zdaniem na pewno Cząstki tej gleby i powietrza stają się przecież cząstkami krwi, ciała, kościCzy te mikroelementy decydują o uczuciach, zachowaniach, o sposobie życia…

Nie wiem, ale sądzę, że mają wpływ, może decydujący.

Mazllum Saneja urodził się właśnie w Kosowie, w miasteczku mieście Gjakova, a niedaleki ostry szczyt Gjeravicy często pobudzał młodzieńczą wyobraźnię… w 1945, mieście sławnym, położonym w samym sercu Półwyspu Bałkańskiego, w Górach Północnoalbańskich(4). Albańczycy jako jedyny naród nigdy dobrowolnie nie przyłączyli się do Jugosławii, ani w roku 1918, ani w roku 1945. Albańczyków zawsze uważano za niższą rasę: „Winien jest Albańczyk że żyje/i chodzi na dwóch nogach/że mówi po albańsku/że je jak Albańczyk/że sra jak Albańczyk” (Ali Podrimja, „Winien jest Albańczyk”).

Mazllum Saneja pisze w języku albańskim, który stanowi odrębną grupę wśród języków indoeuropejskich i nie jest podobny do żadnego innego języka.

Język albański przetrwał i zachował się dzięki geniuszowi narodu albańskiego, przekazywany z pokolenia na pokolenie, z ust do ust dzięki pieśniom, legendom. Tak, Mazllum Saneja pisze także w języku polskim, którego uczył się samodzielnie, a następnie na kursach na Uniwersytetach, Wrocławskim i Jagiellońskim.

Dziś Mazllum Saneja uchodźca jest emigrantem w swojej drugiej ojczyźnie – Polsce, wspaniały poeta-emigrant, Albańczyk z Kosowa, outsider kolejny raz przemierza swój-nasz świat, krąży między Prisztiną, Gjakovą a Warszawą i Krakowem, starając się przekonać nas, że warto marzyć, tęsknić, bronić swych moralnych racji, walczyć o uniwersalne ponadczasowe człowiecze prawa do wolności, do wiary, do niezależności, do wierności sobie, rodzinie, narodowi, i światu…. Pojęcia dzisiaj odpychane, zapominane, porzucane – godność, honor, ambicja, szacunek, duma, cześć własna, dobre imię, obowiązek sumienie – wciąż są dla niego najważniejsze, żywe, przesądzające o każdym kroku, o decyzjach podejmowanych często wobec śmierci, w rozpaczy, bólu, cierpienia, rozgoryczenia.

*   *   *      

„Śmierć może przyjść kiedy chce

Ja jestem gotowy

Tam będę, przy wypalonym oknie

Przy ruinach zburzonego domu

Przy pustej kołysce

Nie będę już słyszeć płaczu dziecka

Krzyku rozpaczy” (5)

 

Piszę do Ciebie(6)

moja podróż dobiega końca

 

w moim życiu

było wiele strat

 

żyłem jak tułacz lokator

 

życie nigdy

mnie nie rozpieszczało

 

wiem że niewiele

mi już zostało

 

w mojej duszy

tyle smutku

 

ty nie płacz

po mnie

 

życie człowieka

to wieczna wędrówka

 

czuję

że i umierać

będę samotny

 

piszę do ciebie

ty zawsze bądź dzielna

(Piszę do Ciebie)

 

„Śmierć może zgasić lampę/ gdy będę pisał mój ostatni wiersz” – podkreśla odważnie poeta, a my zastanawiamy się nad przyczynami tej wewnętrznej siły, nieustępliwości, odwagi… I co, lub kto zatrzymuje poetę, pomaga mu, uspokaja…

Zwracając się do Ewy, wiernej towarzyszki, poeta wyrzuca z siebie cały gniew i gorycz, cierpienie i ból, ponieważ tylko Jej powierza sekrety swej udręczonej duszy, ponieważ tylko Ona rozumie do głębi jego skomplikowaną osobowość, rozumie każdy gest, wyraz jego twarzy, sposób mówienia, pisania, ubierania się i chodzenia.

Kobieta… Kobiety zawsze wspierały inspirowały, uczyły, podpowiadały jak żyć i najważniejsze: starały się zrozumieć. I nawet w chwilach klęski, załamania, desperacji, upokorzenia trzymały za rękę, nie oddalały się… podtrzymywały na duchu, nie pozwalały na  uleganie przeciwnościom życia… Demon samotności, demon trwogi i przerażenia, demon sprzeciwu przepełniony złością i buntem łagodniał łagodnieje, wycisza się, słabnie  staje się mniej napastliwy, ciężar pustki był łatwiejszy do zniesienia i pustkę samotności poety zastępuje zrozumienie i miłość kobiety, Ewy.

Sięgam pamięcią do sonetów Petrarki, do „Elzy” Aragona, do pięknych wyznań Paula Elouarda, do subtelnych fraz Federico Garcii Lorki… i do „Listów do Ewy” Mazlluma Sanei

Mazlluma Saneję zawsze spotykam pomiędzy podróżami… Albo powrócił, albo odjeżdża… Emigrant, uchodźca, wieczny wędrowiec, podróżnik z walizką w ręku między Kosowem i Polską, a może obywatel świata? Nie! Obywatel dwóch ojczyznNa mazowieckich równinach Mazllum Saneja wspomina przypomina nam szare skały pochylające się nad szybkim nurtem Białego Drinu, a kiedy powraca do Gjakovy w pobliże granic Albanii i Macedonii u stóp góry Pashtrik, nad rzeką Erenik, śni o Warszawie, o Ewie, o rozległych równinach Mazowsza. I znowu z Polski do Kosowa, z Kosowa do Albanii i z Kosowa do Polski…  Jego ojczyzną stała się podróż-pielgrzymka-droga. Czy on wybrał ten los? Czy Los wybrał jego? On – poeta powraca, wiedząc, że odjedzie. Wyjeżdża, wiedząc, że powróci. Czy miłość zatrzymuje, przywiązuje jak kotwica? Czy wędrowca-poetę można zatrzymać? Posłuchajmy autora płynnej, falującej narracji, poruszających wersów, pamiętając, że jest to wyznanie miłosne …  miłości, która nigdy nie umrze, która jest silniejsza od śmierci

 

powiedziałem ci wszystko

Ewo

że nic nas nie dzieli

bo mamy tę samą ziemię, powietrze,

niebo, słońce

bo ty jesteś wszystko co się zdarza w kosmosie

podobna bo ty jesteś Ervehe, Penelopa, Maria Walewska,

pewnego dnia pójdziemy do Domastionu, Itaki, Krakowa

do Pompei do Kartaginy

do Kosowa

krainy żyznej obfitującej we wszystko

pójdziemy wszędzie…”

 

[…](7)

 

To już nie młodzieńcze zwierzenia, to miłość dojrzała, świadoma. Mazllum poszukuje o sobie prawdy… Odczuwa potrzebę wyznania, szeptu, opisania swych uczuć. Żyje zawieszony pomiędzy krajami, które go wybrały… A może ojczyznami, na które został skazany przez los, sytuację i również przez chroniącą go miłość. Zastanawiam się, w którym momencie podróżny trakt staje się trzecią ojczyzną, sposobem na życie, życie uchodźcy że może poeta zbuntowany tutejszą niepewną i wywołującą lęk rzeczywistością, porzuci miejsce zamieszkania, w którym jest niezadowolonym lokatorem i wybierze inne miejsce, ponieważ od dawna doświadczał losu odtrąconego emigranta, skazanego na odosobnienie, niemal samotnego, słyszącego niekiedy te straszne słowa: jesteś tu zbędny, niepotrzebny, egzystujesz na obcych szachownicach – ten model gorzkiego życia zawsze intrygował, przyciągał sytych i gnuśnych, ironicznie i arogancko patrzących na świat … dzieciństwa… 

„powiedz mi piękna Ewo

kiedy się skończy

naszanieskończona podróż z wilkami

nieskończona podróż

poety bez ojczyzny

podróż pełna purpury

gdy widzę narzędzia tortur

wokół naszego domu

bo potworów wilków coraz więcej

mnożą się straszne potwory”(8).

Te potwory – demony, widma hieny znamy przecież z polskiej codzienności… To Obojętność-Szyderstwo-Złość-Niechęć-Ironia-Pogarda-Poniżenie-UpokorzenieWielka wrażliwość poety-pisarza-doskonałego i znakomitego [dosł.: brilant] tłumacza poezji, jakim jest Mazllum Sanejaktóry w trudnych sytuacjach życiowych stale wystawiany był na wiele prób i wyzwań, narzędziami tortur stawały się na zawiedzione przyjaźnie, tajne pułapki, niedotrzymane obietnice, fałszywe słowa i zwyczajne podłe kłamstwa wszelkiego rodzaju podłe zachowania, które poeta stoicko przyjmował do swej martwej duszy.

            Poruszająca jest ta wiara i jego niezłomny charakter wyrażany siłą słowa silniejszego od murów, krat, więzień, terroru, zniszczenia. Poetyckie słowo, poetycki wers  tworzy Mazllum z rzadkim mistrzostwem.

Z biblijną siłą proroków i z pokorą poety tworzącego wciąż samotnie w tłumie – dźwięczą strofy tej poezji przeznaczonej dla tych wszystkich, którzy przeżyli albo przeżywają to, co autor. I miłość, głęboka miłość mężczyzny doświadczonego i zahartowanego w rozczarowaniach pełna jest obaw, trosk, chwil niepewności i właśnie taka być musi.

Ewa –liryczna bohaterka „Listów” spogląda na swojego poetę-buntownika z czułością i zrozumieniem… Chce był jednocześnie prawdziwą kobietą, druhem w szarej codzienności, opiekunką, aniołem-stróżem, obrońcą… Świat wokół naciska, napiera, oblega… Tak, ten świat fałszywy, obłudny, niemiłosierny, pełen hipokryzji w swych wyrokach, ślepy i głuchy na krzywdę – przeraża poetę zmęczonego wyzwaniami ciężkiego życia, starzejącego się, chwilami bezradnego… Tylko miłość i wierność ukochanej kobiety pozwala mu przetrwać gorzkie, złe chwile. „Listy do Ewy” są więc gorzkim świadectwem czasu, odbiciem naszych cywilizacyjnych dylematów zderzonych z wielkim, prawdziwym uczuciem. A Ewa, uważny Czytelnik na pewno zadaje sobie to pytanie: kim jest Ewa? Skąd pochodzi? Gdzie mieszka? Ślady są oczywiste…

„To miasto zielone

Mój Otwock

To miasto niebieskie

Mój Otwock

Przystań miłości

Zawsze w moich snach

 

Dlaczego Otwock jest mi tak bliski?(9)

(Otwock)

 

Odpowiedź wydaje się oczywista… Niewidzialne nici łączą świat,  w tym przypadku podwarszawską letniskową miejscowość z Kosowem, z Prisztiną, Mitrowicą, Gjakovą. A związków tych pojawia się więcej: postać Ewy staje się coraz bliższa i wyraźna.

„Z okna Biblioteki Narodowej w Warszawie

Spoglądam na Europę

Ludzi, Narody, Granice

I miecz Damoklesa

 

Staruszka Europa szyderczo się śmieje” (10)

 

Piszę do Ciebie

w zatroskaniu

 

jak się czujesz

 

w końcu

masz swoje życie dom      

           

jak sobie radzisz

z sobą

 

jak bronisz się przed życiem

by ocalić życie

 

ponieważ samo życie

wielkim problemem jest.(11)

 

(Piszę do Ciebie)

 

Siłą i celnością poetyckiego słowa Mazllum Saneja przypomina Rafaela Albert’iego... W swych miłosnych listach poeta piętnuje, stygmatyzuje hańbę ziemi, jaką są wojny, głód, rozpacz, czystki etniczne, obojętność i lekceważenie bogatych wobec biednych… Hardy, nieustępliwy, prostolinijny poeta albański z Kosowa, z imieniem Ewy na ustach idzie przez moją rzeczywistość, pomieszkuje, odchodzi, powraca, jest przyjacielem i obrońcą, poetą i więcej niż poetą. Człowiekiem pojmującym swe człowieczeństwo jak nieustanną misję wśród zagubionych, zapędzonych, niepewnych, obawiających się przyszłości… Poezja też jest silną bronią, nowoczesną, precyzyjną, mierzącą głęboko w serce, lecz nie zabijającą, a przeciwnie, zostawiającą nadzieję. Niełatwo widzieć świat w całej jego grozie i zachłanności i zachować spokój, twarz niezmąconą, kamienną… Niektórzy teoretycy głoszą: im więcej cierpienia, bólu, tym słowa poety są głębsze, piękniejsze, bardziej znaczące. Czyżby więc piękno uzależnione było od śmierci, klęski, cierpienia?

Poezja Mazlluma Sanei, chociaż poświęcona miłości niesie w sobie i te stygmaty. Utalentowany, nerwowy poeta dostrzega czas jako szczególnie wybuchową materię, rozumie zagrożenia, kaleczące i kruche krawędzie, na których zachowujemy się brawurowo i beztrosko, a raczej bezmyślnie. Miłość, realna miłość jest azylem, autentycznym schronieniem, cichą przystanią… Trzeba ulec miłości, aby zrozumieć lepiej świat, aby się nie bać, nie rzucić do panicznej ucieczki, lecz pozostać…

            Piszę do Ciebie

            Pieśnią nad Pieśniami

 

            Twoje imię jest

jako olejek

rozlany

 

ogrodem zamknionym

jesteś

 

źródło zamknione

 

zdrój zapieczętowany

 

pięknaś

jak

Jeruzalem

 

Pisze do Ciebie

Przyjaciółko

Moja(12)

(Piszę do Ciebie)

 

Albo:

            Ewo, jesteśmy przykładem tego, że nasza miłość nigdy nie zginie

            nawet gdy zdarzy się Hiroszima

           

            teraz gdy na ulicach

            jeden nie poznaje drugiego

            a wokół wirują tysiące śmiertelnych kół

 

            gdy mamy coraz mniej słońca

            mniej krwi w sercu mniej światła w oczach

           

            ja mówię że miłość jest silniejsza niż śmierć

            choć nikt i nic nie jest pewne

 

            a każdy może nosi przy sobie ukryty nóż”.

           

Filmowe obrazy, częste w wierszach albańskiego poety, tu nabierają symbolicznego wyrazu… Ekspresyjny zarys ukrytego noża zawisł kolejny raz nad sytą i bogatą starą Europą. A poeta może napisać kolejny wiersz, który przetrwa.

            Często rozmawiamy z Mazllumem Saneją o poezji, o życiu, o przyszłości… O miłości poeta milczy, miłość wypełnia jego wiersze, pozostają strefą intymną.

            Powróćmy do molibdenu – minerału, który mógłby uczynić z Kosowa kraj bogaty i pogodny… Stało się inaczej i nie wiemy co będzie jutro, pojutrze, za dekadę, pod koniec obecnego stulecia… Świat bowiem nie staje się coraz lepszy, a ludzie nie nabywają mądrości równolegle z technicznym postępem, komputeryzacją, Internetem.

            Trudno jednak oprzeć się sugestywnym porównaniom… Twardość i siła molibdenowych związków, twardość stali i twardość człowieka, pisarza, nieugiętość i bezkompromisowość poety… Czy to tylko przypadkowe skojarzenia?

 

Andrzej Zaniewski

 

Warszawa,

kwiecień 2015

koniec kwietnia 2014

           

Porównania tekstu A. Zaniewskiego

 z tekstem przetłumaczonym

 na język albański przez Mazlluma Saneję

dokonał Zygmunt Kryłowski

 

 

Przypisy:

 

(1) Tego wiersza nie ma w ani w „Listach do Ewy”, ani w „Letra Evës”.

 

(2) Plagiat z wiersza Z. Jerzyny. W moim zestawieniu na s. 24, w zbiorze Z. Jerzyny s. 17.

 

(3) W miejscach, w których przekład M. Sanei zgodny jest z ideą tekstu A. Zaniewskiego, zachowuję zdania z  oryginału, choć tekst albański może różnić się w niuansach od tekstu Zaniewskiego.

 

(4) Alb. Bjeshkët e Namuna/Nemuma (nie Nëmura!), także jako Góry Przeklęte.

 

(5) Tego wiersza nie ma w ani w „Listach do Ewy”, ani w „Letra Evës”.

 

(6) Wiersz własny Sanei.

 

(7) W wersji albańskiej ten wiersz ma ciąg dalszy. Niestety, nie mogę dotrzeć do polskiego źródła. Tego wiersza nie ma w ani w „Listach do Ewy”, ani w „Letra Evës”.

 

(8) Tego wiersza nie ma w ani w „Listach do Ewy”, ani w „Letra Evës”.

 

(9) Tego wiersza nie ma w ani w „Listach do Ewy”, ani w „Letra Evës”.

 

(10) Jak wyżej.

 

(11) Plagiat wiersza Z. Jerzyny. (w zbiorku Jerzyny, s. 39).

 

(12) Plagiat wiersza Z. Jerzyny „Piszę do Ciebie/Pieśnią nad Pieśniami”  (w zbiorku Jerzyny s. 68).

 

Wiersz M. Sanei (autoplagiat). W moim zestawieniu na s. 79, w „Listach do Ewy”, na s. 49.

 

 

    Przypisy w tekście wiele pomagają zauważyć. Wydaje się, że autor, Andrzej Zaniewski pisał owo wprowadzenie systemem pewnego „uniwersalizmu” (nie znając tomiku do którego owo wprowadzenie pisał), na zasadzie: „ogólnie pochwalę, podkreślę dole i niedole twórcy, dorzucę kilka znanych mi jego wierszy, a co on tam w tym tomiku zamieści, to już mało ważne”. Odnoszę wrażenie, iż tłumacz (nie zechciał się podpisać, więc czyżby sam Mazllum Saneja?) uznał, że wprowadzenie Andrzeja Zaniewskiego, zbyt mało go promuje i sam się zajął promocją własnej osoby.

 

 

    Nie mam czasu, ani możliwości, by prześledzić całą twórczość Mazlluma Saneji, ale wspomnieć muszę, że w kontekście plagiatu, nazwisko tego Pana pojawiło się już dość dawno. Otóż wybór twórczości M. Saneji wraz z krótką prezentacją jego sylwetki został opublikowany w "Literaturze na Świecie", nr 7 (216) 1989r. Aliści niedługo po tym, w tej samej „Literaturze na Świecie”, nr 11 z 1990 roku, pojawił się w dziale „Korespondencja” list Bogusławy Koziorowskiej-Stefańczuk, w którym wyraziła swój protest przeciwko „głębokim zapożyczeniom” (plagiatowi) z jednego z utworów Pablo Nerudy w wierszu Saneji „Czekam na ciebie w moich wierszach”:

Oto oba wiersze:

 

Pablo Neruda – wiersz  „XLII” w tłumaczeniu Jana Zycha

 

Czy bardziej cierpi ten, kto czeka zawsze

Czy ten kto nigdy nie czekał na nikogo?

Gdzie kończy się tęcza

W twojej duszy, czy na horyzoncie

 

Mazllum Saneja – wiersz  „Czekam na ciebie w moich wierszach”:

 

Powiedz mi

Kto cierpi więcej

Ten który czeka na coś w życiu

Czy ten co na nikogo nie czeka

 

Powiedz mi

Gdzie kończy się tęcza

W twojej lirycznej duszy

Czy na horyzoncie (…)

 

 W tymże liście, Pani Bogusława zadała Panu Saneji pytanie: Powiedz mi, gdzie kończy się inspiracja, a zaczyna plagiat? Czytelnik domyśla się zapewne, że odpowiedź nigdy nie nadeszła.

    Niestety, list Pani  Bogusławy przeszedł bez echa. Środowisko jakby nie miało nic do powiedzenia. To rozzuchwala. Zatem Pan Saneja nie przejmując się niczym, ów wiersz zamieścił zarówno w zbiorku „Purpurowa podróż” (Warszawa 1992 str. 32) jak i w tomiku „Ja nie jestem ten” (Warszawa 1996 str. 44)

Z Wikipedii:

Mazllum Saneja (ur. 1945 r. w Djakowicy - nazwa serbska, (Giakova – nazwa albańska) w Jugosławii, (obecnie Kosowo) – poeta albański, eseista oraz tłumacz literatury polskiej na język albański i literatury albańskiej na język polski.

Ukończył filologię albańską na Uniwersytecie w Prisztinie. Języka polskiego uczył się na kursach dla cudzoziemców na Uniwersytetach: Warszawskim, Wrocławskim i Jagiellońskim.

W 1997 roku został laureatem nagrody literackiej ZAIKS–u za przekłady literatury polskiej[1]. Jest członkiem PEN Clubu w Kosowie. Mieszka w Warszawie.


Tomy wierszy

W języku albańskim

  • Këlthitje polskie Krzyk, 1973
  • Heshtja e një kohe polskie Milczenie pewnego czasu, 1976
  • Shpuzë e ftohtë polskie Zimny popiół, 1988
  • Shëmbëllime të trazuara polskie Wstrząsające obrazy, 1996
  • Pe ndonjë ëndërr polskie Czy śniłeś o czymś, Dukagjini, Pejë 2003, ISBN 9951-05-037-9
  • Vetëtimë jete polskie Błysk życia, PEN Qendra e Kosovës, Prishtinë 2007, ISBN 978-9951-457-15-6
  • Leximi i vetmisë polskie Czytanie samotności, Wydawnictwo Komograf, Varshavë 2010 ISBN 978-83-88924-81-1
  • Letra Evës polskie Listy do Ewy, Saga, Prishtinë 2014 ISBN 978-9951-559-40-9 (będące plagiatem tomiku poetyckiego Zbigniewa Jerzyny, Listy do Edyty, Warszawa 2001, 2010).

W języku polskim

 

Nie powstał ten tekst z żadnych powodów osobistych. Nie znam Mazlluma Saneji, ani jego środowiska, z Andrzejem Zaniewskim rozmawiałem po raz pierwszy, telefonicznie. Nie poznałem też, niestety, Zbigniewa Jerzyny. Ale to nie ma znaczenia. Nie ma mojej zgody na takie postępowanie. Nie ma mojej zgody na milczenie środowiska, czy to z powodów towarzyskich, czy jakichkolwiek innych. Dawniej, gdy obowiązywały zasady, gdy honor był honorem, największą karą był ostracyzm towarzyski. Teraz szuka się usprawiedliwień, a w najlepszym razie – milczy. A mnie zdopingowały słowa, które usłyszałem, zgłębiając ten temat: „…żerowanie na dziełach osób zmarłych, dla lansowania siebie w świecie żywych, lawirowanie między dwiema literaturami dla „podkręcania” własnej sławy w obu kręgach, z nadzieją i przekonaniem, że nikt nie zauważy (a jakby co, to przemilczy), to wszystko, to jak budowanie sobie pomnika z kamienia wygrzebanego z grobów innych. Tak działają hieny…”

 

 

 -------------- „ --------------


Jan Stanisław Kiczor - Bernard Ładysz – nie tylko o zażywaniu tabaki

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 

Bernard Ładysz –  nie tylko o zażywaniu tabaki

 

 

 Bernard Ładysz

Bernard Ładysz prywatnie  fot: Aleksander Ładysz

 

W jednym z wywiadów, Bernard Ładysz wspomina: „- Jestem szczęśliwy i dumny, że młodość przeżyłem w Wilnie; piękną młodość, jakiej życzyłbym wszystkim: śpiewy, zabawy, wódeczka, przyroda... Nie ma nic wspanialszego na świecie. Ale w ostatecznym rozrachunku warto także przeżyć nawet chwile trudne, tragiczne... Potem jest o czym opowiadać. Ja, niestety, mówić nie umiem: dla mnie istnieje tylko wypowiedź przez muzykę, przez śpiewanie. Mama kiedyś mi powiedziała: "śpiewaj synku dla wszystkich, o wszystkim - tylko śpiewaj sercem". I to prawda: nienaganna technika wokalna, artystyczny warsztat są nieodzowne, konieczne, ale nie zastąpią szczerości, emocji, zaangażowania. Matka była zresztą na ogół najlepszym komentatorem moich występów. Kiedyś, pamiętam, zaszyłem się na parę dni daleko od cywilizacji, ale i tam mnie odnaleźli, bo następnego dnia musiałem zaśpiewać w Teatrze Wielkim partię Borysa w operze Borys Godunow. Na wczasy wyjechałem z miłą dziewczyną, nie miałem w głowie ćwiczenia głosu. Po spektaklu zapytałem mamy, jak wypadłem. "No, byłeś taki Borysik" - oświadczyła. Nic dodać, nic ująć: strzał w dziesiątkę…”

     Urodził się w Wilnie, dnia 22 lipca 1922 roku w domu przy ul. Potockiej, pod numerem 1, mieszkania 16.  Ojciec z zawodu był kamasznikiem i miał swój warsztat, matka zajmowała się domem. Miał dwóch starszych braci (jak sam żartobliwie wspomina – nosił po nich ubrania). Najpełniej swoją młodość wspomina w wywiadzie z Alicją Dołowską, odpowiadając na pytanie, czy głos odziedziczył po kimś z rodziny: „…tego nie wiem. Pamiętam jednak, że zarówno ojciec, jak i matka mieli nadzwyczaj piękne głosy. Matka - sopran. Ojciec śpiewał tenorem. Jeden ze starszych braci grał na pianinie, drugi na skrzypcach. Byliśmy bardzo biedną rodziną. Oni nie mieli czasu ani warunków, by szkolić głosy. Wspólnie z matką, ojcem, braćmi, wujem i ciotkami występowaliśmy w chórze „Hasło”, prowadzonym przez prof. Jana Żebrowskiego w wileńskim kościele Ojców Bernardynów. Brat śpiewał basem, wuj natomiast śpiewał w chórze basem partie solowe. W 1935 r. nasz chór zdobył na konkursie w Warszawie pierwsze miejsce ex aequo ze stołecznym chórem „Harfa”. Musieliśmy być naprawdę dobrzy, skoro „Hasło” postawiono na równi z „Harfą”,  – najlepszym chórem w Europie. W Wilnie istniał wtedy jeszcze drugi świetny chór - „Echo”. Chór Żebrowskiego skupiał środowisko rzemieślnicze: krawców, szewców, piekarzy. „Echo” nazywaliśmy chórem pańskim, bo w nim śpiewali dyrektorowie, szeroko pojęta inteligencja. Ale to nasz był lepszy…”. W innym wywiadzie, wspomina„...w domu byłem wychowywany po katolicku. Chodziłem do kościoła, a wracając, bywało, że pograłem jeszcze w piłkę z kolegami, pośmiałem się, to było życie! Kochałem Polskę, kochałem ojca, matkę. Nam nikt nie musiał mówić o Ojczyźnie, wiedzieliśmy, czym ona jest. Dlaczego wszyscy kochali Piłsudskiego? Przecież nie było telewizji, nikt nie czytał tylu gazet. Tę rolę pełniło prawdziwe wychowanie, jakie się odbierało w domu. Mój tata był biednym chłopem, a za Polskę duszę by oddał. A kto go tego uczył? W domu słyszał o tym od swoich rodziców. A co dzisiaj robi z młodymi ludźmi telewizja, jak ich wychowuje. Wychowywano nas w polskim duchu. Dla mnie była i jest Polska. Reszta mnie nie interesuje. Jak i religia. Nieważne, czy ksiądz dobry, czy zły. Jest Bóg. I koniec…”

     Nauki pobierał w Gimnazjum Mechanicznym na Kopanicy. Potem, w czasie wojny, w konspiracji. Uczęszczał na tajne komplety. - Chudy byłem jak patyk - wspomina. - Ale oprócz szkoły pracowałem w piekarni, do której wstawałem o piątej rano. Na początku 1940 roku, siedemnastoletni Bernard wstąpił do AK. - Na naszym podwórku były dwie panie, które działały w konspiracji - mówi. Za ich „pomocą” – poszło…/ "Bas niepokorny" Tomasz Gawiński/ . Niestety, działalność w AK zakończyła się aresztowaniem i zesłaniem do Kaługi

gdzie na robotach przymusowych spędził dwa lata przy wyrębie lasów. Jak wspomina: „… to malutko, bo ludzie siedzieli tam po dziesięć, piętnaście lat. Dwa lata wystarczyły, żebym stracił zębya wcześniej miałem takie bardzo zdrowe. Na miejscu śpiewałem w zespole pieśni, rosyjski oficer przygrywał mi na bajonie, ktoś wystukiwał rytm dwoma kuchennymi chochlami..”.

     Po uwolnieniu, do Wilna nie miał już po co wracać, powrócił do Warszawy. Tak to zatem wspomina: „…Było ciężko. Po wojnie też, bo Wilno nie było już po polskiej stronie. Zakochałem się w Warszawie, gdy wróciliśmy z Rosji. Wjechaliśmy do miasta gruzów. I ono nas przyjęło, bo byliśmy partyzantami i wróciliśmy stamtąd. Ta biedna Warszawa oddała nam serce. Oddała 20-metrowy pokój dwudziestu osobom, chociaż miejsca było tylko dla czterech. Pamiętam: siedzieliśmy w kawiarni „Maxim” i gdy zaczęliśmy śpiewać, ludzie płakali. Płakaliśmy wspólnie nad polskim losem. Dlatego kocham Warszawę…”

    Małgorzata Kosińska w Culture,pl tak opisała Jego karierę: „…po wojnie - w latach 1946-48 - odbył studia wokalne w Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie. Od 1946 do 1950 był solistą Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego, z którym występował również poza granicami kraju. W 1950 zaangażowany został do Opery Warszawskiej. Zadebiutował tu rolą Griemina w Eugeniuszu Onieginie Piotra Czajkowskiego. Najświetniejszą kreacją artysty w tym pierwszym okresie jego występów na scenie operowej była rola Mefista w Fauście Charlesa Gounoda, która dała mu możność ukazania w pełni zarówno niepospolitych walorów głosu, jak i temperamentu oraz talentu scenicznego. Zwrotnym momentem w karierze Bernarda Ładysza stał się konkurs śpiewaczy w Vercelli we wrześniu 1956. Odniósł tam triumf zdobywając I nagrodę i zyskując międzynarodową popularność. Dało mu to później możliwość występów we Włoszech z artystami tej miary co Victoria de los Angeles, Antonietta Stella, Anita Cerquetti, Tullio Serafin. W 1959 nagrał w Londynie Łucję z Lammermoor Gaetano Donizettiego wspólnie z Marią Callas ( wystąpił z nią, jako jedyny polski śpiewak) pod dyrekcją Tullio Serafina dla firmy Columbia. Ta sama firma zaprosiła go również do nagrania całej płyty długogrającej z ariami operowymi Giuseppe Verdiego i kompozytorów rosyjskich.

    Wielkim sukcesem artystycznym w karierze artysty była kreacja roli tytułowej w Borysie Godunowie Modesta Musorgskiego w Operze Warszawskiej (1960), a także w nowej inscenizacji tej opery w Teatrze Wielkim w Warszawie (1972). Nie brakowało w repertuarze Bernarda Ładysza miejsca dla twórczości rodzinnej. Występował w operach Stanisława Moniuszki i śpiewał jego pieśni. Wziął udział w nagraniach opery Król Roger Karola Szymanowskiego oraz opery radiowej Usziko Tadeusza Paciorkiewicza. Występował na wielu festiwalach, również na "Warszawskiej Jesieni". Brał udział w prawykonaniach Pasji według Św. Łukasza i Jutrzni oraz w prapremierze opery Diabły z Loudun (w roli Ojca Barré) Krzysztofa Pendereckiego, która została później nagrana przez firmę Philips.   Występował w filmach, m.in. w Ziemi obiecanej (w reżyserii Andrzeja Wajdy), Znachorze (w reżyserii Jerzego Hoffmana), w musicalach, m.in. w roli Tewiego w Skrzypku na dachu Josepha Steina i Jerry'ego Bocka oraz na estradzie piosenkarskiej.

 

 

 Bernard Ładysz

Z filmu: Dolina Issy 1982 r. Brak danych o autorze zdjęcia

 

 

    A jednak wielu twierdzi, że Bernard Ładysz, nie zrobił kariery na miarę swoich możliwości. W artykule „Znane pary” Iza Kraft usiłuje dać obszerniejszą odpowiedź: „…Mimo iż słynny śpiewak był jedynym polskim basem, który wystąpił z Marią Callas, oszałamiającej kariery nie zrobił. Powód? Odpowiedzi trzeba szukać w tym, jak o sobie mówi: „Ja nie jestem jakiś wielki artysta, tylko normalny człowiek, którego Bozia obdarzyła głosem i – na całe szczęście – dała trochę serca”. Przez długi czas najważniejszą kobietą w życiu Bernarda była matka. Ta kobieta, kierująca się prostolinijnym systemem wartości, nie wyobrażała sobie życia poza Polską. A syn liczył się z jej zdaniem, była najsurowszym krytykiem jego dokonań. Musiało upłynąć wiele lat i dojść do drugiej warszawskiej premiery „Borysa Godunowa”, by usłyszał od niej o swojej popisowej roli: „Dotąd byłeś Borysikiem, teraz jesteś Borysem”. Młody Ładysz sprawiał wrażenie artysty niefrasobliwego. Nie dbał o sukcesy, które przychodziły mu zbyt łatwo. Najważniejsze było to, że mógł cieszyć się życiem.

 

 Bernard Ładysz

Z filmu „Karate po polsku” zdjęcie: Włoch Henryk

 

 

    Dla kogoś, kto w wieku 24 lat próbował ucieczki z sowieckiego łagru, został złapany i cudem uniknął śmierci, miało ono wartość najwyższą. Artyście coraz bardziej ciążył reżim śpiewaka operowego. Gdy jego koledzy troszczyli się o swoje zdrowie, owijali gardło szalikiem, pili rozgrzewające napary, on dawał ujście swoim słabościom. – Uważajcie z seksem, bo to bardzo przeszkadza w śpiewaniu – wyznał kiedyś ze śmiechem. Był prawdziwym koneserem kobiet. – Każda ma swój zapach, nawet bez perfum – mawiał ze znawstwem. Uwielbiał się dobrze zabawić, a one wielbiły jego. Czasami były to znajomości na jedną noc, czasami dłuższe. Przyjaciele zgodnie twierdzą, że Casanova mógłby się od niego uczyć sztuki uwodzenia. Jednak do ożenku artyście się nie spieszyło. Nie zmieniły tego nawet narodziny syna Aleksandra (56), który był owocem jego związku z dziennikarką Zuzanną Czajkowską. Znajomi artysty wspominają, że rozpierała go duma, gdy chłopak przyszedł na świat, ale na bycie ojcem Ładysz zwyczajnie nie miał czasu.

 

    Lata biegły przeplatane występami na scenach w Polsce i za granicą oraz gorącymi romansami. Każda wybranka serca śpiewaka miała nadzieję, że to ona okaże się tą jedyną i zdoła go usidlić. Ta sztuka udała się dopiero jego rodaczce, wybitnej sopranistce, Leokadii Rymkiewicz. Krewki charakter Bernarda omal nie zniszczył uczucia. Gdy na świecie pojawił się ich syn Zbigniew (49), wiele się zmieniło.  – To dobra, mądra kobieta – mówi dziś o żonie, choć przyznaje, że długo się docierali. Oboje na artystycznej emeryturze uwili sobie skromne gniazdko w podwarszawskich Otrębusach. Tam w spokoju cieszą się niewielkim domkiem z ogrodem, który wspólnie pielęgnują. On kosi trawę, ona podlewa kwiaty. Czasem, gdy czas pozwala, zaglądają do nich dorośli już synowie. Każde ich odwiedziny są wyczekiwane, a potem długo wspominane…”

    Synowie, to oczywiście Aleksander Czajkowski-Ładysz – bas  i  młodszy Zbigniew Adam Ładysz – baryton

 

Sławomir Pietras, polski działacz kulturalny, dyrektor naczelny polskich teatrów operowych, popularyzator opery i baletu, z wykształcenia prawnik, nadto m.in. dyrektor Teatru Wielkiego w Warszawie (1991 – 1995), tak o tym opowiada: „Tak jakoś się złożyło, że mało kto wie o potomkach Bernarda Ładysza. Ten wielki polski śpiewak ożenił się stosunkowo późno, ale został ojcem dwóch udanych synów. 
    Starszy - Aleksander - był owocem wcześniejszego związku z Irmą Czajkowską. Matką młodszego - Zbigniewa - jest Leokadia Rymkiewicz, jedyna żona Bernarda Ładysza, również śpiewaczka. Przez te wszystkie lata udanego i szczęśliwego małżeństwa kontynuowała u boku męża karierę wokalną, śpiewając mnóstwo koncertów, duetów z małżonkiem, dokonując wielu nagrań, z których szczególnie piękne są cykle polskich kolęd.
W tej rodzinie śpiewają wszyscy, nie dorównując jednak genialnemu ojcu. Obaj synowie, obdarzeni również głosami basowymi, po rodzicielu odziedziczyli nie tylko rejestr, ale również piękną barwę. Aleksander mieszka obecnie w Krynicy i oprócz śpiewania zajmuje się impresariatem. Zbigniew, wyposażony w dwa dyplomy warszawskiej PWSM (śpiewak i organista), wyjechał do Kanady, tam założył rodzinę i kiedy tylko to możliwe, odwiedza rodziców w ojczyźnie.

 

Bernard Ładysz

Bernard Ładysz, fot. fot Darek Redos / Reporter / East News

 

    Bernard Ładysz ukończył właśnie 94 lat. Los podzielił jego życie na piękne dzieciństwo i młodość w rodzinnym Wilnie, lata wojny z bronią w ręku w oddziale AK, a potem na zsyłce w lasach Kaługi. Po wojnie kształcenie głosu i śpiewanie w Reprezentacyjnym Zespole Wojska Polskiego, a następnie kilkadziesiąt lat na scenie Opery Warszawskiej i Teatru Wielkiego. Wreszcie teraz, jakże aktywne pozostawanie w tzw. stanie spoczynku”.

 

 

 

    W uznaniu wybitnych zasług artystycznych Bernard Ładysz został uhonorowany wieloma nagrodami i odznaczeniami, m.in. w 1964 otrzymał Order Sztandaru Pracy II klasy, w 2000 - Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, w 2001 - Nagrodę Ministra Kultury, w 2006 - Złoty Medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis", w 2009 - Nagrodę m.st. Warszawy. W 2008 Akademia Muzyczna w Warszawie przyznała artyście tytuł doktora honoris causa.

 

 

 

Korzystałem z:

 

1. Małgorzata Kosińska, Polskie Centrum Informacji Muzycznej, Związek Kompozytorów    Polskich, grudzień 2002, aktualizacja: listopad 2009. – Culture.pl

2. Wacław Panek „BERNARD ŁADYSZ- opowieść o zażywaniu tabaki”

3. Siedząc na ganku. Bernard Ładysz | Bohdan Kezik - NINATEKA

4. WP wiadomości „Wybitny polski śpiewak Bernard Ładysz kończy 90 lat” – Wiadomości WP.pl

5. Ładysz - sukces, któremu przeszkodziły amerykańskie skarpetki... /Polskie Radio/Dwójka 26.07.2012 godz. 13.20

6. Bas nad basy – wywiad Alicji Dołowskiej

7.Sławomir Pietras „Stara operetkowa nomenklatura

8. Tomasz Gawiński  „Bas niepokorny”

9. Przemówienie Prof. Ryszarda Cieśli -  Promotora w postępowaniu o nadanie Tytułu Doktora Honoris Causa Bernardowi Ładyszowi

10. Wikipedia

11. Jerzy Skrobot, Tylko śpiewaj sercem, „Kraków” nr 6, czerwiec 2011

12. Iza Kraft „Znane pary”


Jan Stanisław Kiczor - Ewa Podleś - kontralt absolutny

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor



Ewa Podleś  - kontralt absolutny

 

 

Ewa Podleś

Ewa Podleś   /By: Susan Hall - Jul 08, 2012/

 

 

„…Moja matka była śpiewaczką, moja siostra była śpiewaczką, ja się wychowywałam w operze. Moja pierwsza rola to dziecko Madame Butterfly, miałam wtedy trzy lata. Mogę powiedzieć, że urodziłam się na scenie, od dziecka byłam na scenie operowej, potem statystowałam, śpiewałam w chórkach dziecięcych. To od zawsze był i do teraz jest mój świat, niczego innego nie potrafiłabym robić. Po prostu urodziłam się do śpiewania operowego i wykorzystałam to, co zostało mi dane…”/z wywiadu udzielonego przez Artystkę/.

 

    Ewa Podleś urodziła się jako rodowita warszawianka 26 kwietnia 1952 roku. Ukończyła  studia muzyczne w Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie pod kierunkiem Aliny Olechowskiej. Jak można przeczytać na stronie Artystki: - Posiadane możliwości głosowe pozwalają  na wykonywanie repertuaru od baroku do współczesności, na najbardziej prestiżowych scenach operowych i estradach koncertowych świata, takich jak La Scala, MET, Covent Garden, le Châtelet, Deutsche Oper, Teatro Liceo, Teatro Real, Carnegie Hall, Lincoln Center, London’s Wigmore Hall, Théâtre des Champs Elysées, Filharmonia Narodowa.

    W związku z tym, w wywiadzie którego Artystka udzieliła, Małgorzacie Sienkiewicz-Woskowicz, ta ostatnia docieka:

- Niewielu śpiewaków dysponuje takim głosem, jak Pani. Co właściwie znaczy - śpiewać kontraltem?

Kontralt to jest takie dziwo. Często odpowiadam na pytania, co to właściwie jest i czy kontralt jest głosem niższym od altu, tak jak istnieją fagot i kontrafagot... To niestety nie jest tak. Kontralt to głos, który ma w sobie wiele głosów - i sopran, i mezzosopran, i alt. Oprócz tego biegłość techniczną, czyli koloraturę, której alt nie ma. Alt to jest taki ciemny kobiecy głos, bardzo niski, krótki, bez specjalnych „gór”, raczej ciężki.

Kontralt tym się różni od altu, że ma tzw. biegłość, może szybko śpiewać, dużo szybciej, niż alt, tak samo nisko, jak alt, a oprócz tego jak sopran i jak mezzosopran.

- Literatura muzyczna dla takiego głosu jest dość bogata...

Kontralty obrodziły w XIX wieku, a potem już nie ma kontraltów lub zdarzają się niezwykle rzadko. Od kiedy ja się pojawiłam, jakoś tak się zaczęło dziać, że każdy niższy głos, już nie mówię, że niski, nazywa się kontraltem, co oczywiście nie jest prawdą, ale często robi się tak dla reklamy. A chodzi zwykle o jakieś mezzosoprany lub zwyczajnie niewydarzone

soprany, które na przykład nie mają „góry”…

 

 

 Ewa Podleś

Ewa Podleś w Warszawie - Nowy Rok 2002 (Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta)

 


    Małgorzata Komorowska w artykule „Kontralt” (Maestro), szczegółowo opisuje karierę Ewy Podleś i jej początki: „…Wygrała Pierwszy Uczelniany Konkurs Wokalny, jaki wiosną 1976 roku urządził studencki samorząd, na przewodniczącego jury pozyskując Bohdana Wodiczkę. Później, w latach 1977-1979 otrzymywała drugie i trzecie nagrody aż w czterech ważnych konkursach międzynarodowych: w Atenach, Genewie, Moskwie i Tuluzie – jedyną pierwszą zdobyła w piątym: w Rio de Janeiro. Konkursowe laury owocowały koncertami i recitalami (m.in. w Filharmonii Narodowej, Gdańsku, Poznaniu, Moskwie, Leningradzie, Kudowie), a nawet angażem do Teatru Wielkiego w Warszawie, gdzie w sezonie 1978/79 wystąpiła kilka razy, jako Rozyna w Cyruliku Sewilskim i Lola w Rycerskości wieśniaczej; z myślą o niej wystawiono tam Kopciuszka Rossiniego (1980). Ze względu na niski, ciemny głos od razu widziano w niej Carmen, i zaśpiewała tę rolę w Krakowie (1979), by po latach ponowić w Warszawie. Niejednokrotnie zapraszana do udziału w koncertach oratoryjnych, wykonywała Bacha (w Giesen), Debussy’ego (Kraków) i Hassego (Łódź), a podczas tournée po Włoszech Orkiestry Symfonicznej i Chóru Pol-skiego Radia z Krakowa wystąpiła w prawykonaniu Te Deum Krzysztofa Pendereckiego w Asyżu (1980); dała się też słyszeć w tym dziele w Turynie, Perugii i Neapolu, potem na Festiwalu „Warszawska Jesień”, w Krakowie, Katowicach i Wiedniu. Gościły ją Spotkania Muzyczne w Baranowie, i zakopiańska „Atma”, Instytuty Polskie w Paryżu, Sztokholmie i Londynie, i Targi Midem w Cannes (1980-1983). Wszędzie towarzyszył jej już wtedy Jerzy Marchwiński. Zbliżyła ich Brazylia – był pianistą uczestniczki Konkursu, Ewy Podleś. Pobrali się, a córkę Marysię artystka uważa za swój największy życiowy sukces...”

 

Ewa Podleś

Fotoreportaż z koncertu EWA PODLEŚ & GARRICK OHLSSON 4 grudnia 2011 r.
Sala Koncertowa UMFC



    Najbardziej jednak usystematyzowany przebieg Jej wielkiej kariery, znajdziemy w opracowaniu Małgorzaty Kosińskiej /Culture.pl/:

„…W 1984 zadebiutowała w Metropolitan Opera w Nowym Jorku w operze Rinaldo Georga Friedricha Haendla. Występuje w największych teatrach operowych świata, m.in. w Metropolitan Opera, Seattle Opera, San Diego Opera, San Francisco Opera, Houston Grand Opera, Dallas Opera, Milwaukee's Florentine Opera, Michigan Opera Theatre, Minnesota Opera, Atlanta Opera, Vancouver Opera, Canadian Opera Company, Deutsche Staatsoper Berlin, Deutsche Oper Berlin, Alte Oper we Frankfurcie nad Menem, Gran Teatre del Liceu, Teatro Bellini, Teatro alla Scala, La Fenice, Teatro San Carlo, Théâtre du Châtelet i Opéra Bastille w Paryżu, Teatro Real w Madrycie oraz w warszawskim Teatrze Wielkim - Operze Narodowej. Na sezon 2008-2009 artystka powróciła do Metropolitan Opera w roli La Cieca w operze Amilcare Ponchiellego Gioconda.

    Ewa Podleś jest również cenioną śpiewaczką estradową. Koncertowała z towarzyszeniem tak słynnych orkiestr, jak: Saint Paul Chamber Orchestra, San Francisco Symphony, Detroit Symphony, Seattle Symphony, American Symphony, New World Symphony, Montreal Symphony, Toronto Symphony, NHK Tokyo, Maggio Musicale Fiorentino, National Arts Centre Orchestra, Narodowa Orkiestra Hiszpanii, Berliner Philharmoniker, Moskiewska Orkiestra Kameralna, orkiestry symfoniczne z Pittsburga i Filadelfii, filharmoniczne w Hong Kongu i Dreźnie, Filharmonii Narodowej w Warszawie, pod batutą takich dyrygentów, jak David Atherton, Antoni Wit, Leon Botstein, Kazimierz Kord, Myung-Whun Chung, Stanisław Skrowaczewski, Armin Jordan, Jerzy Semkow, Lorin Maazel, Wojciech Michniewski, Victor Pablo Perez, Jesus Lopez-Cobos, Constantine Orbelian, Alberto Zedda, Jacek Kasprzyk, Will Crutchfield, Pinchas Zuckerman, Nicholas McGegan, Donald Runnicles, Libor Peška, Neeme Järvi, Gerard Schwarz, Charles Dutoit.

    Recitale artystki odbywały się m.in. w Nowym Jorku (m.in. Alice Tully Hall, Lincoln Center, 92nd Street Y), Cleveland, Atlancie, St. Paul, Chicago, Bostonie (Jordan Hall), Vancouver (Chan Centre), Toronto, Montrealu, San Juan, Québecu, Paryżu, Amsterdamie, Londynie (m.in. Wigmore Hall), Pittsburgu, Moskwie, Sankt Petersburgu i Warszawie. Występowała na wielu festiwalach, m.in. Bard i Caramoor w Nowym Jorku, w Aix-en-Provence, Montpellier, Lanaudière, Łańcucie, Edynburgu, Festiwalu Flandryjskim…”

    O sobie, o swoim stylu itp. imponderabiliach, Ewa Podleś najpełniej opowiedziała w wywiadzie udzielonym Małgorzacie Sienkiewicz-Woskowicz („Maestro”), z którego część pozwolę sobie zacytować::

Podczas Pani koncertów publiczność zastygła w skupieniu....

 

Tak, ponieważ - mogę chyba tak o sobie powiedzieć? - jestem z tego sławna, że zwracam uwagę nie tylko na śpiew, ale przede wszystkim na interpretację. Dla mnie najważniejszy podczas koncertu jest przekaz, komunikacja z widzem. Chcę opowiedzieć historię, którą na ogół wszyscy inni po prostu wyśpiewują, a dla mnie najistotniejsze są: tekst, słowo, dramat, to, co się dzieje. Na scenie przede wszystkim gram i dlatego bardzo ludzi poruszam.

 

Można nie wiedzieć, o czym Pani śpiewa, i wszystkiego się domyślić dzięki Pani wspaniałej interpretacji.

 

Czasami to bywa nawet śmieszne. Śpiewam na przykład Włoszkę w Algierze, gdzie wszystko jest na wesoło, a potem ludzie do mnie podchodzą spłakani... Kiedy pytam, dlaczego płaczą, przecież naprawdę nie ma powodu, oni mówią, że są dogłębnie poruszeni, nie potrafią opanować łez. Dla mnie, powtarzam raz jeszcze, najważniejszy jest przekaz. Dobrze śpiewać i grać potrafi wielu artystów - dziś bardzo wysoko ustawiona jest porzeczka, śpiewacy, instrumentaliści mają dobre wyszkolenie. Jednak niewielu potrafi zdobyć się na interpretację, która oczaruje i poruszy widzów.

 

Ewa Podleś 

Fotoreportaż z koncertu EWA PODLEŚ & GARRICK OHLSSON 4 grudnia 2011 r.
Sala Koncertowa UMFC



Wystąpiła Pani na festiwalu im. Adama Didura w Sanoku. Jeżdżąc po świecie, występowała

Pani wielokrotnie w miejscach, gdzie śpiewał Adam Didur. Czy zetknęła się Pani kiedykolwiek z jakąś formą pamięci o tym wspaniałym polskim artyście?

 

Raczej nie... Szkoda. Mało się mówi o wielkich Polakach, którzy kiedyś śpiewali... Wiemy coś o braciach Reszke, o Sembrich-Kochańskiej, ale to wiemy my, Polacy. Za granicą nikt o tym nie wspomina.

Wspomniała Pani o niesprzyjającej pogodzie. Śpiewacy muszą chyba chronić swój głos,

zwłaszcza podczas chłodu, żeby tego głosu wystarczyło na długo...

 

Przede wszystkim, żeby wystarczyło go do najbliższego koncertu... Mamy do dyspozycji niezwykły instrument. Można zmienić fortepian, można zmienić skrzypce, chory pianista może ostatecznie zagrać, lecz chory śpiewak nie zaśpiewa. Śpiewak jest bardzo uzależniony od zdrowotnej kondycji fizycznej, od warunków w sali koncertowej, także warunków

akustycznych. Ja na przykład jestem szczególnie wrażliwa na akustykę sali.

 

Pomyślała Pani kiedyś, żeby swoją wiedzą dzielić się z innymi? O pracy pedagoga?

 

Chwilowo nie mam na to czasu, bo jestem zajęta, mam wiele koncertów, a muzyczny fast food mnie nie interesuje: dać komuś jedną lekcję, a potem to odłożyć. Mnóstwo ludzi, z całego świata, błaga mnie o konsultacje, ale to są takie śmieszne konsultacje: żeby stwierdzić, czy ktoś jest sopranem czy mezzosopranem, na przykład. To nie zawsze jest jasne, póki się z człowiekiem solidnie nie popracuje. Mnie w szkole muzycznej mówiono, że jestem sopranem, co było nieprawdą. Mówiono tak nie po jednej lekcji, ale po roku pracy. Każdy przekonywał moją profesor Alinę Bolechowską, największe polskie mezzosoprany się wypowiadały i wyrokowały, że jestem sopranem. A Alina Bolechowska odpowiadała, że nie wie, czym ja jestem, i że najpierw musi mi ustawić głos, a co potem z tego wyjdzie zobaczymy…

 

 Ewa Podleś

Ewa Podleś śpiewa Kasprowicza  Foto: Igor Miszczuk

 

    W 2012 roku, Ewa Podleś święciła swoje sześćdziesięciolecie urodzin. Z różnych powodów, uroczysty (z tej okazji) koncert odbył się dopiero w 2013 roku. Adam Olaf Gibowski („Ewa Podleś,wirtuoz śpiewu”) -  wspomina:

„…Szczęśliwie wieczór upłynął bez patetycznych laudacji, wręczania orderów i innych dowodów uznania, powiem więcej, był to wieczór bardzo intymny w nastroju, tylko Ewa Podleś i jej publiczność.
    W programie koncertu znalazły się arie i uwertury z dzieł Georga Friedricha Haendla, Gioacchino Rossiniego, Gaetano Donizettiego, Giuseppe Verdiego, a także fragment kantaty Siergieja Prokofiewa. Bel canto w najlepszym wydaniu, znak rozpoznawczy Ewy Podleś.
Orkiestrę TW-ON poprowadził Michael Güttler.

Mimo upływu lat głos Ewy Podleś nie traci na swym pięknie, wprost przeciwnie, jest świeży i nasycony, a jego barwa niezwykle ciepła o wyraźnym ciemnym odcieniu. I ta niebywała ekspresja, która porusza w każdym calu. Jest w Ewie Podleś jakaś ogromna energia, która magnetyzuje publiczność bez reszty! Temperament sceniczny nie pozwala nawet na chwilę oderwać uwagi od śpiewaczki, która dowolnie włada emocjami widza, roztaczając przed nim szeroką paletę nastrojów i uczuć.
Jubileuszowy recital jak można było się spodziewać przyciągnął wielbicieli z całej Polski, a także ze świata. Ogromna widownia Opery Narodowej została szczelnie wypełniona od parteru po ostatni balkon.
Każdorazowe pojawienie się Ewy Podleś na scenie było przyjmowane gorącą owacją publiczności. Trudno zawyrokować, który utwór wzbudził najwięcej emocji, bowiem każdy był wykonany z jednakową maestrią i wokalną galanterią. W arii Cira z I aktu opery „Ciro in Babilonia” Rossiniego, Podleś wzruszała dramatyzmem niskich rejestrów, stawiając pytanie o uciszenie bólu „Ahi! come il mio dolor,come calmar potrò?” Za chwilę jednak śpiewaczka roztoczyła pogodny nastrój, z największą swobodą wykonując bogato ornamentowany toast Maffio Orsiniego „Il segreto per esser felici” z „Lukrecji Borgii” Donizettiego.
    Drugą część wieczoru otwarło wykonanie „Ja pojdu po polju bielomu” z kantaty „Aleksander Newski” Siergieja Prokofiewa. Była to interpretacja do głębi przejmująca, w której dramatyzm głosu Podleś wywarł na mnie jedno z najbardziej wstrząsających przeżyć muzycznych…chusteczka poszła w ruch. Równie wielkie wrażenie wśród publiczności wywarło „Voce di donna o d’angelo” z „Giocondy” Ponchielliego. Ciemne brzmienie niskich rejestrów, które efektownie kontrastowało z jasnymi i otwartymi górami, śpiewanymi na pełnym forte, robiło piorunujące wrażenie!

   Mateuszowi Borkowskiemu, na pytanie: W świecie opery osiągnęła pani wszystko. Czego można pani życzyć? – odpowiedziała:
- Całe życie starałam się nie zmarnować tego, tak pięknie nazwanego przez Witolda Lutosławskiego, "dobra powierzonego", i w operze, i na estradzie. Może teraz zbliża się czas, kiedy w studio będę wspomagać młodych, utalentowanych w ich drodze ku artystycznym celom?

 

 

 

 

Korzystałem z :

 

1. Autor: Małgorzata Kosińska, Polskie Centrum Informacji Muzycznej, Związek Kompozytorów Polskich, październik 2002, aktualizacja: listopad 2009, sierpień 2015. Culture.pl

2. Internetowa strona Artystki

3. Wikipedia, wolna encyklopedia

4.Małgorzata Sienkiewicz-Woskowicz  „Ewa Podleś - urodziłam się na scenie” – Maestro

5. Adam Olaf Gibowski „Ewa Podleś - wirtuoz śpiewu!” 

6. Mateusz Borkowski „Ewa Podleś: Śpiewaczka typu 'proszę o zapięcie pasów bezpieczeństwa' [ROZMOWA] – Gazeta Wyborcza – Kraków

7. Małgorzata Komorowska – „Kontralt” – Maestro


Jan Stanisław Kiczor - Marcelina Sembrich-Kochańska - primadonna – sopran koloraturowy

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor



Marcelina Sembrich-Kochańska  -  primadonna – sopran koloraturowy


sembrich1

Marcella Sembrich,  zdjęcie z  1880 roku

 

   Pod koniec 1985 roku, wdowa po Arnoldzie Szyfmanie – znakomitej i legendarnej już postaci teatru polskiego – Maria Gordon-Smith (zamieszkała w Stanach Zjednoczonych), na łamach warszawskiego „Ruchu Muzycznego” zadała ważne pytanie: „Dlaczego dzieje tak wybitnej artystki, jak Marcelina Sembrich-Kochańska, znane są w Polsce tylko nielicznym (a i to dość powierzchownie)? Była przecież zupełnie wyjątkowym zjawiskiem muzycznym: była świetną skrzypaczką, znakomitą pianistką i nieporównaną śpiewaczką! Była artystką całego świata, ale zawsze uważała się za Polkę. Podkreślała swoje pochodzenie w wywiadach i znajdowało ono wyraz w sztuce (...) W jej międzynarodowym, żelaznym repertuarze pieśni, utworów skrzypcowych czy fortepianowych zawsze znajdowały się polskie kompozycje: Chopina, Paderewskiego, Wieniawskiego, Moniuszki, Aleksandra Zarzyckiego, Ludwika Grossmana i innych. Pieśni polskie zawsze śpiewała po polsku, bez względu na to, gdzie występowała, często akompaniując sobie na fortepianie (...) Nie jest przypadkiem, że w 1915 roku właśnie ona stanęła na czele amerykańskiej organizacji «Polish Relief», mającej na celu niesienie pomocy polskim uchodźcom...“

Ba, dlaczego? Czyżby wciąż aktualne powiedzenie: „Cudze chwalicie, swego nie znacie?”

   Nieoceniony Wacław Panek,  w swoim opracowaniu „MARCELINA SEMBRICH- KOCHAŃSKA– najsłynniejsza śpiewaczka polska” rozwija tę myśl dalej:                                                                                                                                                                                                                                                              

„…W latach osiemdziesiątych amerykańska firma fonograficzna „RCA” wydała, słynny już dziś, ośmiopłytowy album z okazji 100-lecia istnienia nowojorskiej Metropolitan Opera, przedstawiający historię tego teatru głosami jego solistów, którzy śpiewali w MET między 1883 a 1983 rokiem. Do albumu została dołączona książka z komentarzem historycznym; jej tekst zaczyna się od słów: „Polish soprano Marcella Sembrich...“ Polska sopranistka otwiera pisaną historię MET, a dźwiękową – nagranie naszej śpiewaczki arii Ardon gl’incenzi... z III aktu Łucji z Lammermoor Donizettiego. Znamienne jest również to, że owa „śpiewana historia MET” została opracowana w albumie firmy „RCA“, kontynuującej piękną tradycję „Yictor“ i płyt „His Master’s Yoice“, czyli zasłużonych kronikarzy fonograficznych światowej wokalistyki. Marcelina Sembrich-Kochańska była pierwszą gwiazdą w historii Metropolitan Opera, najbardziej liczącej się opery na świecie. Uznana też jest za najsłynniejszą na świecie polską śpiewaczkę. Czy dzisiaj uczniowie szkół muzycznych w Polsce znają jej nazwisko?...”


sembrich1

Marcella Sembrich-Kochańska   foto – Archiwum


    I dalej, z goryczą wywodzi: „…dziś w USA istnieje Muzeum Marceliny Sembrich-Kochańskiej, działa aktywne towarzystwo miłośników jej śpiewu o nazwie „The Marcella Sembrich Memoriał Association“, które wydało w 1950 roku pierwszą obszerniejszą biografię artystki, napisaną przez Henry Goddarda Owena. Zaś na całym świecie są wznawiane reedycje nagrań płytowych polskiej śpiewaczki... z wyjątkiem Polski. Bowiem od czasu, kiedy w Polsce zaistniała władza ludowa, która głosiła, że upowszechnia w najszerszych kręgach społeczeństwa wartościowe wzorce kultury i godne naśladowania postaci, będące chlubą tej kultury i wzorem postawy patriotycznej – Marcelina Kochańska praktycznie była stopniowo rugowana z pamięci narodowej. A jeśli nawet „pro forma“ zamieszczano o niej krótkie noty w encyklopediach, o wiele krótsze od biogramów artystów zagranicznych, czy pełnych pychy not o autorach tych encyklopedii (których jedynym dorobkiem życiowym jest to, że „zasiadali“, są członkami, współpracowali lub też wydali jakąś jedną w życiu broszurę) – to autorom tych not o Kochańskiej nawet nie chciało się sprawdzić daty jej urodzin, nie mówiąc o innych ważnych faktach z biografii. I jakże w takiej sytuacji można się dziwić, że w powojennych pokoleniach zanikła pamięć o największej w naszych dziejach śpiewaczce?...”


sembrich1

Marcelina Sembrich-Kochańska  (foto: Getty Images)


   Przyszła na świat 15 lutego 1858 roku, jako Prakseda Marcelina Kochańska (zrezygnowała ze swojego pierwszego imienia i później już dodała sobie panieńskie nazwisko matki – Sembrich, jako łatwiejsze do wymówienia) we wsi Wiśniowczyk (niektóre źródła podają Wiśniewczyk) koło Tarnopola, na ziemiach będących pod zaborem rosyjskim. Ojciec, Kazimierz Kochański był garbarzem, matka zaś, Julia Sembrichówna na kresy przywędrowała z Krakowa. Marcelina była pierwszym ich dzieckiem, później na świecie pojawił się brat. Z uwagi na zawód ojca, dzieciństwo upłynęło jej w Bolechowie, miasteczku słynącym z garbarni i wód mineralnych. Zarówno klimat tych okolic, jak i panująca bieda uodporniły młodziutką Marcelinę, i to zarówno fizycznie jak i psychicznie. Z tych odpornościowych cech swojej psychiki słynęła później, w wieku dorosłym. W dzieciństwie też nadwyrężyła wzrok, co odczuwała przez całe życie. Jak pisze Panek: „…Domowe kwartety muzykującej rodziny Kochańskich (matka – skrzypce, ojciec – wiolonczela, córka – fortepian i syn – skrzypce) wymagały zakupu za drogich, jak na familijną kieszeń, nut, więc pozostało przepisywanie. Po latach Marcelina, światowej już sławy śpiewaczka, z nostalgią w głosie, ale i pewnym żalem do losu opowiadała, że wieczorami i nocami przepisywała te nuty przy świeczce. Efekt tego był taki, że stojąc na scenie operowej z trudnością dostrzegała postać dyrygenta, nie mówiąc już o samej batucie…”

    I dalej: „…Ojciec, mimo iż z garbarskiej pochodził rodziny i w garbarskim zamieszkał miasteczku, muzykę umiłował ponad wszystko. Zajmował się nią początkowo amatorsko w zespole wojskowym, potem sam zaczął uczyć gry na skrzypcach, fortepianie, a także pracować jako organista. Kazimierz Kochański był też pierwszym nauczycielem Marceliny. Mając cztery lata zaczęła się uczyć gry na fortepianie, a dwa lata później także na skrzypcach. Tak wczesna edukacja muzyczna przyniosła niebawem pierwsze efekty. To naturalne, w gronie rodzinnym, „wchodzenie w muzykę“, która poprzez domowe muzykowanie już od wczesnego dzieciństwa stała się dla Marceliny czymś tak oczywistym jak zabawy z rówieśnikami, po kilku latach zadecydowało o pierwszym ważkim kroku w życiu. Było nim wstąpienie do Konserwatorium we Lwowie. Marcelina Kochańska miała wówczas jedenaście lat i gdyby nie zdumienie, w jakie wprawiła swoją grą profesorów – z dyrektorem konserwatorium Karolem Mikuli na czele, a także współmecenasa jej nauki, pana Janowicza – niewiele by miała szans na kosztowną naukę, przerastającą możliwości finansowe rodziców.

Ale co tu ukrywać: ani dobre słowo, ani uznanie ciała pedagogicznego, ani pewna pomoc finansowa życzliwych ludzi nie uchroniły kilkunastoletniej skrzypaczki i pianistki od upokorzeń nędzy okresu nauki we Lwowie. Na utrzymanie zarabiała akompaniamentem na lekcjach rytmiki oraz... „Mam przed oczyma ten duży salon, jakby to było wczoraj – wspominał po wielu latach świadek tych zdarzeń we Lwowie, kompozytor i krytyk muzyczny, Stanisław Niewiadomski. – Panienki i w stosownym wieku chłopcy kręcili się parami w takt walca, a jakaś mała, niepokaźna osóbka siedziała przy fortepianie i grała niestrudzenie do tańca. Była to Marcella Kochańska, która w ten sposób zarabiała sobie na życie, wieczorami i nocami, aby w dzień chodzić do szkoły i pobierać naukę muzyki w konserwatorium (...) W ciągu paru lat następnych Marcella jednak słynąć zaczęła z talentu i muzykalności swojej, a bardzo pochlebne zdanie Karola Mikulego o jej zdolnościach czyniło ją w opinii całego Lwowa fenomenem, którym należało się zająć na serio. Na jednym z takich wieczorów, jak opisany powyżej, któraś z pań postanowiła spróbować, czy ta niezwykle utalentowana Marcella, grająca dotąd na fortepianie i skrzypcach, nie posiada przypadkiem głosu. Ale próba zupełnie zawiodła. Zapewne wskutek słabego fizycznego rozwoju

młodziutkiej pianistki i wiolinistki, oraz zbyt wczesnego jeszcze wieku, głos okazał się chropowaty i tak mały, że do nauki śpiewu nie nadawał się wcale...”

    Kolejne cztery lata Marcelina Kochańska spędziła w lwowskim konserwatorium, ucząc się gry na skrzypcach – w klasie prof. Bruckmanna, gry na fortepianie – w klasie Wilhelma Stengela (ucznia Moschelesa) a harmonii – w klasie dyrektora Karola Mikulego (kompozytora i pianisty, ucznia Fryderyka Chopina).  Kiedy w 1873 roku podjęto decyzję  o wyjeździe młodziutkiej Marceliny na dalsze studia do Wiednia,  jej wyjątkowy opiekun prof. Stengel, zorganizował jej koncert (chodziło o zebranie funduszy na wyjazd) w Teatrze hr. Stanisława Skarbka, który to Teatr uchodził jako najbardziej nobilitujący osoby tam występujące. Mimo młodziutkiego wieku, koncert pianistki i skrzypaczki stał się wydarzeniem, a kronikarze życia muzycznego zapisali wspaniałe wykonanie Etiudy gis-mol Chopina, oraz koncertu skrzypcowego Beriota.

    W Wiedniu Marcelina dalsze ponad dwa lata doskonaliła się na studiach fortepianowych u Juliusza Epstaina i wiolinistycznych u Józefa Hellmesbergera.  Rozpoczęła także naukę śpiewu pod kierunkiem Wiktora Rokitańskiego. Trudno dziś poznać powody, jednakże właśnie we Wiedniu, Marcelina podjęła ową ważką decyzję i w dalszej nauce skupiła się na śpiewie. Fama głosi, że  Weimarze stanęła przed Franciszkiem Lisztem. Słynny Węgier, z przejęciem wysłuchawszy jej próbek fortepianowej, skrzypcowej i chopinowskiej pieśni „Życzenie”, skomentował: „Bóg dał ci trzy pary skrzydeł, którymi lecieć będziesz przez krainę muzyki. Nie rezygnuj z nich, ale śpiewaj, śpiewaj dla świata, bo masz głos anioła”.


sembrich1

Dwudziestotrzyletnia Marcelina Kochańska


    1875 rok zastał Marcelinę w Mediolanie, dokąd wyjechała z matką, by  w „stolicy wokalistyki” kontynuować naukę śpiewu. Spędziła tam dwa lata kształcąc się u słynnych Lampertich najpierw u syna, później u jego ojca Francesco Lampertiego. Oczekiwany debiut sceniczny miał miejsce 3 czerwca 1877 roku (Marcelina miała dziewiętnaście lat) w zespole opery włoskiej w Atenach. Wystąpiła w partii Elwiry w operze „Purytanie” Belliniego. Wtedy też ostatecznie zaczęła używać nazwiska panieńskiego matki – Sembrich. O  samum debiucie wiadomości się nie zachowały, jednakże tego lata zaśpiewała w Atenach w dwudziestu czterech przedstawieniach; w „Łucji z Lammermoor” Dionizettiego i w „Dinorah” oraz „Robercie Diable” Meyerbeera. Należy domniemywać zatem, że debiut był udany. Później powróciła do Wiednia, by uczyć się repertuaru niemieckiego, zdecydowała bowiem w tej strefie językowej kontynuować karierę sceniczną  Nad wokalem czuwał Richard Lewy, zaś nad interpretacją Marie Serbach. W październiku 1878 roku wystąpiła w saksońskiej Operze Dworskiej w Dreźnie i tu właśnie podpisała pierwszy kontrakt na stałe występy.  W związku z tym, Witold Filler przytacza anegdotę:  „… Dziewiętnastowieczny obyczaj zalecał, aby młody muzyk starający się o engagement do opery lub filharmonii złożył kurtuazyjną wizytę miejscowym sławom recenzenckim. Obyczaj kłopotliwy był dla obu stron. Debiutantowi z tremy głos zwykle zamierał w gardle, krytyk musiał na tuziny wysłuchiwać różnych rzępoleń i wrzaskliwych pisków. Ale: dura lex sed lex, zwłaszcza więc w zdyscyplinowanych Niemczech przestrzegano tych zwyczajów potulnie. Trudno się jednak dziwić renomowanemu krytykowi drezdeńskiemu, że gdy służący zaanonsował mu wizytę młodej śpiewaczki, która chciała usłyszeć jego opinię o swym śpiewie, pan M. żachnął się i burknął: «Nie mam czasu, niech czeka!».Po chwili z bawialni sąsiadującej z jego gabinetem pan M. usłyszał dźwięki Moschelesowskiej etiudy. – «A zatem diabli przynieśli i pianistę!» – Fortepian zamilkł, dały się natomiast słyszeć tony skrzypcowego Kaprysu Berlioza. «Istny najazd – myślał coraz bardziej zirytowany M. – ale nieźle grają!» – Muzyka przycichła, z kolei odezwał się głos śpiewaczki! «Ho, ho! Jaka śmiałość biegników, pewność w staccatach» – mruczał M. i... wbiegł do bawialni. Ku swemu zdumieniu zastał tam tylko jedną osobę: młodą postawną dziewczynę“. To była  Marcelina Sembrich-Kochańska.


sembrich1


Ciekawostką jest także, że trudno określić dokładną datę jej ślubu. Wacław Panek, drążący ten temat, pisze: „…właśnie: jak to było z datą ślubu? Wiemy, że wyszła za mąż za swojego nauczyciela fortepianu i opiekuna, Wilhelma Stengela, o dwanaście lat od niej starszego. Za pierwszym biografem Kochańskiej, Harry Owenem, wszyscy powtarzają, że panna Marcelina została panią Kochańską-Stengel w 1877 roku, a ślub wzięli latem po ateńskim debiucie. Tymczasem przytoczony przed chwilą artykuł został opublikowany w czerwcu 1880 roku. Zakładając nawet, że autor jest w błędzie, jak wytłumaczyć fakt, że w programie koncertu z Brahmsem w lipskim Gewandhaus w styczniu 1879 roku widziałem anons: Fräulein Marcella Sembrich? Dopiero od początku 1881 roku zacząłem spotykać w recenzjach prasowych określenia Sembrich-Stengel lub Sembrich-Kochańska-Stengel. Myślę więc, że Marcelina i Wilhelm pobrali się w drugiej połowie 1880 roku…”

    Po kolejnych występach, tym razem w Petersburgu, tamtejszy recenzent pisał: „Na horyzoncie opery włoskiej ukazała się świetna gwiazda w osobie pani Marceliny Stengel-Sembrich. Głos pani Sembrich niezbyt jest silny, ale posiada czarowną dźwięczność. Jest to sopran fenomenalnie wysoki, sięgający do górnego F, równy, świeży, młody – przypomina bardzo głos pani Patti. Nie posiada równej tamtemu metalicznej siły, ale za to jest cieplejszy i zachwyca kryształową przejrzystością i czystością. Swoboda jej głosu zadziwia, a technicznie jest bez zarzutu i najtrudniejsze pasaże, najwyższe nuty i cały głosowy akrobatyzm zwycięża z łatwością. Pod tym względem nie ustępuje Patti, a jeżeli być może w wykonaniu dostrzega się trochę mniej maszynowej doskonałości, to w zamian za to jest w nim więcej człowieczeństwa i życia”.

O Jej doskonałości przekonani byli wszyscy wielcy ówczesnego świata. Jak pisze Renata Pasternak-Mazur: „…Należała do najlepiej zarabiających śpiewaczek swojej epoki. Za dwa miesiące występów w Rosji zarobiła 26 000 rubli, podczas gdy baryton 3200, a chórmistrz zaledwie 500. "New York Times" w 1907 r. narzekał, że wywozi z USA co sezon 85 000 dol. Paryski "L'Evenement" opisywał primadonnę w roli Violetty z Traviaty Verdiego jako "witrynę z diamentami", w skład której wchodziły: bransoleta od cara Aleksandra II, diadem od carowej Katarzyny, trzy rzucające blaski gwiazdy-zapinki do włosów od księcia na Oldenburgu, bransoleta z rubinami od króla Hiszpanii, medalion z rzadkiej czystości diamentami od lorda Caldridge'a, bransoleta w perłach i diamentach od Gye'a na pamiątkę jej debiutu w Covent Garden, i inne klejnoty od londyńskich arystokratów….” A Alan Misiewicz dodaje: „…Jej rączki całowali Giacomo Puccini, Johannes Brahms, Ignacy Kraszewski…” Od siebie już  dodam, że także Ignacy Paderewski (przyjaźnili się).

   Alan Misiewicz kontynuuje: „…Impresariowie pozyskali ją specjalnie do nowo tworzonej Metropolitan Opera House w Nowym Jorku, który był kaprysem nowojorskich milionerów (m.in. Johna Astora i Rockefellerów). Z czasem MET stał się największym teatrem operowym świata. Śpiewać tam oznaczało sławę i pieniądze.

   Pierwszy historyczny spektakl odbył się 22 października 1883 roku, ale nie był spektakularny. Spektakularna okazała się premiera „Łucji z Lammermoor” wystawiona dwa dni później. „New York Times” czy „York Tribune” recenzowały występ Madame Sembrich w samych superlatywach, a historia opery miała udowodnić, że jej kreacja Łucji nie miała sobie równych aż do czasów Marii Callas, tj. do lat 50. XX wieku.

    Sembrich stała się pierwszą królową Metropolitan Opera, o czym świadczy chociażby to, że mogła narzucać dyrygentom swoje tempa – nierzadko nawet w czasie przedstawienia. Wieść niesie, że potrafiła przerwać arię i głośno rozkazać dyrygentowi, by akompaniował tak, jak ona tego chce. Przy okazji starała się, jak mogła, oszczędzać głos, dlatego w dniu koncertu unikała rozmów.

    Sembrich u szczytu sławy na 13 lat opuściła Amerykę, by udowodnić Paryżom, Wiedniom, Berlinom, że jest najlepsza. W Europie kupowała wystawne suknie, obwieszała się błyskotkami: diademami, zapinkami do włosów, medalionami i bransoletami z pereł i diamentów, które podarowali jej królowie, lordowie, arystokraci. Lubiła także wyglądać jak modelowa dama XIX wieku – w bujnych sukniach i z wielkim kapeluszem z piórami. Zapamiętano ją też jako kobietę, która uwielbiała podróżować samochodami, samolotami, korzystać z radia, telefonu, telegrafu, bicykla.


sembrich1

Marcelina Sembrich-Kochańska na  szczytach kariery


    Gdy triumfalnie powróciła do MET, zażądała 61 tys. dolarów honorarium i otrzymała je. Śpiewała w siedmiu językach przez kolejnych 11 sezonów. Giacomo Puccini, Charles Gounod, Anton Rubinstein, Adam Didur, Enrico Caruso, Gustav Mahler, Paderewski, Kraszewski mówili jej, że jest najwybitniejszą śpiewaczką przełomu XIX i XX w. A ona, mając 51 lat, powiedziała: „Lepiej odejść wówczas, gdy wszyscy pytają: dlaczego?, niż uczynić to, gdy szepcą za plecami: nareszcie”. Na gali pożegnalnej odczytano depeszę od prezydenta Theodore’a Roosevelta. Na scenę, co precyzyjnie odnotowała prasa amerykańska, wnoszono prezenty: sznur pereł, złote puzderko, srebrną wazę, złote klucze Metropolitan Opera, imponującą księgę pamiątkową. Zewsząd padały płatki róż…”

   Wacław Panek, z niesamowitą dokładnością i sumiennością, opowiada o tej pożegnalnej gali: „…sobotę 6 lutego 1909 roku o ósmej wieczorem na widowni Metropolitan Opera zebrał się cały nowojorski świat muzyczny, by złożyć hołd artystce, która ćwierć wieku temu debiutowała na tej scenie, a teraz żegnała ją uroczystym występem. Wybrała na tę okoliczność fragmenty z trzech oper: Don Pasąuale (2 scena z I aktu), Cyrulik sewilski (II akt) i Traviata (I akt). Towarzyszyli jej znani w świecie artyści, z którymi występowała na tej scenie w ostatnich latach: jako doktor Malatesta partnerował jej w pierwszej z oper Antonio Scotti, w Traviacie zaś Yioletcie-jubilatce towarzyszył Enrico Caruso – w roli Alfreda, Antonio Scotti jako baron Douphol, największy w dziejach bas polski, Adam Didur – jako doktor Grenvil, wielki baryton włoski Pasąuale Amato – jako markiz d’Obigny i światowej sławy sopran, Geraldine Ferrar wystąpiła w małej rólce Flory. Wielkie gwiazdy (co w światku operowym prawie nie do pomyślenia) godzą się na podrzędne partie tylko dlatego, by złożyć hołd Madame Sembrich. I nie tylko: trzy inne wielkie śpiewaczki: Emma Destinn, Emma Eames i Maria Gay, dla których zabrakło ról, weszły na scenę jako chórzystki, by choć w ten sposób zamanifestować swoją atencję do największej jak dotąd śpiewaczki i ustępującej królowej MET…”

Dalsze Jej losy też poznajemy za przyczyną m.in. Wacława Panka: „…w 1922 roku artystka kupiła w letniskowej miejscowości Bolton pod Nowym Jorkiem (gdzie mieszkała) teren, na którym wybudowała dom-studio wokalne. W czasie wakacji do willi tej zapraszała na dodatkowe korepetycje grupkę swoich najbardziej uzdolnionych uczniów. A były wśród nich tak znane śpiewaczki, jak Maria Jeritza, Alma Gluck czy Dusolina Giannini. Ostatnie lata życia spędziła Kochańska w swojej willi-studio w Bolton nad jeziorem George…”


sembrich1

Tablica ku czci Marceliny Sembrich-Kochańskiej na budynku Opery Wrocławskiej.  Bonio - praca własna


    „Po jej śmierci – pisała Maria Gordon-Smith – studio przeszło na własność jej jedynego syna (drugi zmarł jako dziecko w roku 1901 na gruźlicę), który przeżył matkę tylko o parę lat. Willę przejęła wdowa po nim, Juliet de Copet Stengel (...) Roztoczyła nad studiem staranną opiekę, doprowadziła do zinwentaryzowania i skatalogowania nie tylko rzeczy osobistych swej teściowej, ale też jej bogatego archiwum muzycznego. Dzięki niej także powstało w 1937 roku „The Marcella Sembrich Memoriał Association”, któremu ofiarowała studio, zastrzegając równocześnie, iż ma być ono zachowane jako muzeum. Stowarzyszenie nadal istnieje, opiekuje się studiem, organizuje odczyty i wystawy poświęcone Marcelinie Sembrich-Kochańskiej lub tematom z nią związanym. (...) Wizyta w zacisznej willi o różowych ścianach, otoczonej wysokimi sosnami i wierzbami, przenosi zwiedzającego w zaczarowany świat «złotego wieku» opery, którego blask tak podniosła polska primadonna. «Jedna z nieśmiertelnych postaci sztuki śpiewu» – jak ją nazwał znany krytyk muzyczny, William J. Henderson.”

    Zmarła w Nowym Jorku 11 stycznia 1935 r. w swoim apartamencie na dziewiątym piętrze przy 151 Central Park West. Miała 77 lat. Wraz z mężem została pochowana na cmentarzu Johannisfriedhof w Dreźnie.

Korzystałem z:

 

1. Wacław Panek (Maestro.pl) – „MARCELINA SEMBRICH-KOCHAŃSKA – najsłynniejsza śpiewaczka polska

2. Renata Pasternak-Mazur „Marcella Sembrich-Kochańska: Pierwsza Diwa Met” /opublikowano: piątek 12 lipca 2013 – Nowy Dziennik –Polish Dajly News/

3. Marcelina Sembrich – Kochańska –w 150 lecie jej urodzin /Stowarzyszenie Miłośników Opery Krakowskiej ARIA/

4. Alan Misiewicz „Kiedyś królowa była tylko jedna. Historia Marceliny Sembrich-Kochańskiej /ForbesLife – nr 13/2016/

5. Marcelina Sembrich – Kochańska  /Polonia-Dresden/

6. Marcelina Sembrich-Kochańska – Wikipedia, wolna encyklopedia


Jan Stanisław Kiczor - Reszkowie– bardzo nietypowa rodzina – część I

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 

 

Reszkowie– bardzo nietypowa rodzina – część I

Józefina Reszke

 

reszkowie1

Ul. Kozia (od strony Krakowskiego Przedmieścia). 1970 rok.

W głębi ulicy, po lewej stronie, odbudowane kamienice dawnego,

nieistniejącego„Hotelu Saskiego” Reszków, jak i miejsce ich

zamieszkania.

 

    Rodzina całkiem nietypowa, a już zaistnienie rodzeństwa (siostra i dwóch braci) które odniosło niebywały sukces w historii światowej opery, było ewenementem nie znanym ani przed, ani po nich. Przy czym, mimo że kariery te zostały obarczone bogactwem, sławą, szczęściem – pozostawiły miejsce na  wzajemną miłość rodziny, przywiązanie itp., co samo w sobie brzmi jak bajka, choć bajką nie jest. Wacław Panek (badacz wielkich operowych życiorysów) gorzko przy tej okazji zauważa: „Choć prawda o ich życiu i niewiarygodnych sukcesach najwybitniejszego śpiewającego rodzeństwa w naszych dziejach została przez rodaków zapomniana i wyrzucona na śmietnik niepamięci, jak wiele innych klejnotów, z których moglibyśmy być dumni”.

   Rodzina Reszków swoje początki wywodziła co prawda z Saksonii, niemniej od kilku już pokoleń zaliczała się do warszawskiej elity. Jan Reszke, senior (ojciec Jana – śpiewaka) był, jak jego przodkowie, ewangelikiem., nazwisko ich brzmiało pierwotnie Reschke lub Reschker, matka była katoliczką i w tym wyznaniu ochrzczono dzieci. Dalej, cytując Panka: „…Tradycją rodzinną było nadawanie imienia Jan najstarszemu z synów. Dziadek śpiewaków nazywał się Jan Bogumił, ojciec Jan, najwybitniejszy z całej śpiewającej trójki: Jan Mieczysław, i jego jedyny syn też był Janem. Ojciec tych artystów, Jan Reszke (ur. 1818r.), należał do bogatszych ludzi w Warszawie, piastował godność sędziego pokoju, oraz zbudował istniejący do dziś Hotel Saski, którego był właścicielem w okresie jego najlepszego rozkwitu…”

Tu muszę przerwać  i na chwilę zostawiając na boku rodzinę Reszków, naświetlić sytuację zabudowy Warszawy, poprawiając błąd jaki wkradł się w opowieść Wacława Panka. Użył On bowiem sformułowania: „…zbudował istniejący do dziś Hotel Saski…” 

    Każdy warszawiak (a i wielu  przyjezdnych) kojarzy Hotel Saski z faktycznie istniejącym do dziś (choć już nieczynnym), hotelem przy Placu Bankowym 1. Jego krótką historię powtarzam za  „Zbyszekf60”:  „Kamienica Kosseckiej (Hotel Saski) - Pod koniec XVII w. Tylman z Gameren zbudował dla rodziny Stradomskich pałac przy dzisiejszym Placu Bankowym. Pałac ten posiadał wówczas dziedziniec od ulicy Żabiej. W 1826 r. właścicielką pałacu została Barbara Kossecka. Z jej inicjatywy budynek został gruntownie przebudowany. Przebudową pokierowali prawdopodobnie architekci Karol Galle i Alfons Kropiwnicki, ale są też przesłanki mówiące, że autorem projektu mógł być Antonio Corazzi. Dawny pałac Stradowskich został wtenczas nadbudowany, a od strony nowo powstałego Placu Bankowego zyskał nową fasadę. Na początku XX w. dobudowano skrzydło od ulicy Żabiej, które zamknęło dziedziniec. Kamienica Kosseckiej została zniszczona w czasie wojny. Odbudowano ją w latach 1947-1950 z przeznaczeniem na hotel, który otrzymał nazwę "Saski". Hotel ten działał do lat 90. XX w. Został zamknięty ze względu na zły stan techniczny. Po sprzedaży budynku planowano jego wyburzenie. Zrezygnowano jednak z tych zamiarów na rzecz adaptacji zabytkowego obiektu na ekskluzywny biurowiec. Obecnie trwa remont kamienicy”.

    Z powyższego jasno zatem wynika, że z w/w hotelem rodzina Reszków nic wspólnego nie miała. Poszukiwania, szperanie w starych opisach i mapach, w internecie, dały jednak wyjaśnienie owej pomyłki. Dotarliśmy na ulicę Kozią. Śmiało rzec można, że ta uliczka, była w połowie XIX wieku, uliczką hoteli. Tu działał Zajazd Berdyczowski (od 1815 roku), Hotel Kowieński (przemianowany na Hotel Włoski). Tu właśnie Jan Reszke (niektóre źródła błędnie podają: Józef Reszke) senior, syn Jana Bogumiła, posiadacz kamienic przy Krakowskim Przedmieściu 33 i 39, nabył teren i wystawił Hotel Saski (1847 rok), zwany też

 

 reszkowie2

Budynki dawnego Hotelu Saskiego Reszków

W głębi „most westchnień” wrzesień 2011

źródło: Zdjęcie - Ewa Kominek

 

 i pisany jako Hotel de Saxe, na który złożyły się kamienice po obu stronach ulicy (numery 3, 5 i przeciwległe 8, 12). Połączono je budując nad ulicą  łącznik, istniejący do dziś i zwany przez warszawiaków – „mostem westchnień”. Hotel ów „wchłonął” istniejący pod numerem 3 „Zajazd Bernardyński” i później sam często tak bywał nazywany. Projektantami był prawdopodobnie Józef Bobiński i Piotr Hiż. Był to na owe czasy największy kompleks hotelowy w mieście, liczący ponad 100 pokoi. Hotel ów funkcjonował do czasu Powstania Warszawskiego. W tymże Hotelu Saskim, w holu głównym, hitlerowcy rozstrzelali ponad stu okolicznych mieszkańców, co upamiętnia do dziś tablica na ścianie budynku (nie wspominając ani o Hotelu, ani o Reszkach).

 

 

 reszkowie3

"Most westchnień" – Hotel Saski  przy ulicy Koziej w 1945, fot. L. Sempoliński

 

    Ulicę strawił pożar w 1944 roku, szczęśliwym trafem zostawiając fasady budynków, na bazie których dokonano odbudowy części z nich w latach 1948 -1949. Istnienie tegoż hotelu, jak i zamieszkiwanie przez rodzinę Reszków, do dziś nie znalazło żadnej przypominającej o tym małej choćby informacji na elewacji odbudowanych kamienic… Jako ciekawostkę dodać można, że na rogu Koziej i Krakowskiego Przedmieścia funkcjonowała znana w tamtych czasach kawiarnia „Kawa u Brzezińskiej” (a bywali tam: Fryderyk Chopin, Juliusz Słowacki, Maurycy Mochnacki, Stanisław Moniuszko…), po wojnie zaś kawiarnia „U Telimeny”. Kawiarnia nadal istnieje jako „Telimena”.

 

    Ten dość długi „wtręt” moim zdaniem był jednak konieczny, by w realiach sprawę umiejscowić. Powracam zatem do rodziny Reszków. Wiemy już, że Jan Reszke senior piastował funkcję sędziego pokoju, dodać zatem należy, że był także Inspektorem Dyrekcji Kolei Żelaznych. Co prawda encyklopedie (a za nimi wikipedia) piszą, że był urzędnikiem kolejowym, ale to deprecjonowanie tak wysokiego stanowiska było dość celowe w czasach PRL-u, na bazie walki z kułakami, obszarnikami itp. „wyzyskiwaczami”. A szczęścia do uczciwej choćby pamięci o sobie i swoich dokonaniach, Reszkowie „pod nową władzą”, zdecydowanie nie mieli.

   Skoro uporałem się jakoś ze stanem posiadania i zasobnością rodziny Reszków, czas wrócić do głównego wątku tego opowiadania:

    Jan Reszke – senior, był przyjacielem artystów, sam zresztą też śpiewał, podobnie jak jego żona, Emilia z Ufniarskich (ur. 1825 r.). O pani Emilii, matce śpiewającego rodzeństwa znajdujemy hasło w „Słowniku muzyków polskich” Wojciecha Sowińskiego (Paryż 1874): „Reszke (Emilia), z domu Ufniarska, amatorka śpiewu w Warszawie. Posiadała głos silny i dramatyczny i występowała często na koncertach na cel dobroczynny. Znając dobrze opery wielkichmistrzów, wykonała raz rolę Desdemony na koncercie danym przez Towarzystwo Dobroczynności z wielkimi oklaskami. Później śpiewała na koncertach Moniuszki i J. Wieniawskiego, w roku 1859.”

    Fakt, że Moniuszko został w sierpniu 1858 roku mianowany dyrektorem Opery Warszawskiej i zaczął bywać na salonach, że Józef Wieniawski, brat słynnego skrzypka Henryka, koncertował w Warszawie, dając poranki symfoniczne, zaś salon państwa

Reszków uchodził za jedno z najatrakcyjniejszych pod względem artystycznym miejsc w stolicy nie istniejącego państwa, prowadził naturalną koleją do bywania i organizowania różnych uroczych wieczorków i posiadów. Henryk Stecki w książce „Wspomnienia mojej młodości” tak owe spotkania widział i odczuwał: „…Pan Reszke był barytonem, pani miała bardzo piękne, wielkiej skali mezzosoprano.  Dawali swe wieczory muzyki w piątki; żeby mieć prawo tam bywać, nie dosyć było znać gospodarstwo, trzeba było jeszcze dobrze śpiewać... Zaczynał się wieczór przez herbatkę potem śpiewano zwykle arie, duety lub chóry z oper, już umiane, a następnie parę nowych kawałków, których się uczono; przestanki krótkie, najwyżej 10 minut... O dwudziestej śpiewy kończyły się, przechodzono do drugiego pokoju, gdzie była zastawiona kolacja, zapalano cygara i papierosy, które już wtenczas i w sali śpiewu wolno było palić.”

    A więc przyznać trzeba, że to idealne warunki (poza dymem tytoniowym) by całe rodzeństwo; Emilia, Jan, Edward, Józefina i Wiktor, weszło w świat muzyki. Bo i głos po rodzicach, i atmosfera domu rodzinnego, i dobrobyt, pozwalający na dalsze kształcenie się...Ostatni wymieniony, Wiktor (1859 – 1916), mimo także pięknego głosu, do śpiewania się „nie rwał” i w późniejszym czasie, zajmował się raczej administrowaniem rodzinnym majątkiem w Warszawie. Podobnie najstarsza Emilia (1848 – 1926), która wyszła za mąż za Adama Michalskiego i osiadła w mężem w majątku ziemskim w Borownie, niedaleko Częstochowy. Jan Reszke senior zmarł w 1877 roku, Jego żona Emilia w 1885 roku. Oboje pochowani w rodzinnym grobowcu na warszawskich Powązkach.

    Swoje opowiadanie zacznę  słowami Wacława Panka: ”od damy, czyli Józefiny Reszkówny, co jej się z przynależności do płci pięknej należy, mimo że z całej trójki śpiewającego rodzeństwa była najmłodsza. Ale też i ona najwcześniej z nich zadebiutowała

na scenie operowej i już zdobywała laury, kiedy bracia byli jeszcze nieznani”.

 

Józefina Reszke

 

    Józefina urodziła się 4 czerwca 1855 roku w Warszawie. Śpiewu uczyła się początkowo pod kierunkiem matki — mezzosopranistki. Głos Józefiny, jak się niebawem okazało, również zmierzał ku niższym rejestrom sopranu i ciemniejszej barwie, co pozwalało jej później sięgać po wszystkie partie przeznaczone dla sopranów dramatycznych. Wyrosła na postawną, „okazałą blondynkę” — jak to wówczas określano, co również sprzyjało kreowaniu dramatycznych heroin operowych. Po matce zatem odziedziczyła i głos, i sylwetkę, choć rubensowskich kształtów Emilii Reszkowej nie osiągnęła. Na dalszą naukę rodzice wysłali Józefinę do Petersburga, gdzie kształciła głos u francuskiej wokalistki, Hariette Nissen - Salomon, w tamtejszym Konserwatorium. Wacław Panek opisuje pewne zdarzenie, gdy Józefina miała szesnaście lat: „…Na wakacje w roku 1871 przyjechała do

 

 

 reszkowie4

Józefina Reszke

 

Warszawy, a państwo Reszkowie uznali, że dzieciom należy się powiew świeżego powietrza w podgórskich stronach i wysłali je w sierpniu do Krynicy. Tu zaś miało miejsce zdarzenie z pozoru mało ważne. W tym czasie kurowała się w Krynicy znana aktorka, Helena Modrzejewska. Korzystając z tego faktu, miejscowe działaczki dobroczynności zorganizowały imprezę zatytułowaną „Fortepian Berty”, z której dochód przeznaczony był na cele społeczne. Obok magnetyzującej widzów Modrzejewskiej, 7 sierpnia 1871 roku  wystąpiła z publicznym koncertem młodziutka Józefina Reszke i jej starszy brat, Jan, który podobnie jak ona uczył się śpiewu. Zatem chyba właśnie Krynicę możemy uznać za miejsce śpiewaczego debiutu Józefiny…”

    Zaraz po tym wydarzeniu wyjechała do Włoch, w celu dalszej nauki i występów. Widać szło Jej zupełnie dobrze, bo już 1 sierpnia 1872 roku, wystąpiła w weneckim teatrze Malibran w roli Małgorzaty w „Fauście” Gounoda. Niektórzy krytycy ten właśnie występ opisują jako debiut Józefiny. Musiała odnieść sukces (o tym krytyka milczy), bo w tym samym teatrze śpiewała w „Lunatyczce”- Vincenzo Belliniego, oraz w „Dinorah” i „Robercie Diable”- Giacomo Meyerbeera. W 1874 roku, na krótko przeszła do teatru Fenice w Wenecji (tam w styczniu tegoż roku zadebiutował jeden z Jej starszych braci – Jan, jako baryton. Całkowicie przypadkiem występów Józefiny, słuchał dyrektor paryskiej Opery Wielkiej – Halanzier i z miejsca zaangażował ją do swojego teatru. Tak wiec w 1875 roku znalazła się w Paryżu i zaczęła występy stając się niebawem niekwestionowaną gwiazdą. Zaczęła rolą Ofelii w „Hamlecie” Thomasa, później jako Matylda w „Wilhelmie Tellu” Gioacchina Rossiniego, Rachela w „Żydówce” Jacques'a Fromental Halévy, Walentyna w „Hugenotach” Giacomo Meyerbeera. Największym Jej osiągnięciem w owym czasie, był występ w roli Sitty w światowej premierze „Króla Lahory” Juliusza Messeneta. Krytyka była nią zachwycona, prasa wspominała o Jej zarobkach (urosły do 100 000franków rocznie). W paryskiej Grand Opera występowała do roku 1879. Dodać należy, że w „Królu Lahory” Józefina wystąpiła

 

 reszkowie5

Josephine De Reszke Polish/Russian Singer Photographic Print

 

 

jeszcze na specjalne zaproszenie w mediolańskiej La Scali razem ze swoim bratem Edwardem 6 lutego1879 r (około dwudziestu występów). Po wygaśnięciu umowy z Operą Paryską, Józefina przeniosła się do Madrytu, do teatru Ravira za wielokrotnie wyższą pensję. Gościnnie występuje w słynnej La Scali w tytułowej roli w „Aidzie” Verdiego, Małgorzaty w „Fauście” Charles'a Gounoda do libretta Jules'a Barbiera i Michela Cargo. Nadmieniać nawet nie warto, że oczywiście odniosła kolejny wielki sukces. W Madrycie wystąpiła Józefina jako Alicja w „Robercie Diable” razem z bratem Janem, który wtedy debiutował w roli tenorowej (za jej zresztą namową i jej poręczeniem).

    Aleksander Poliński, współczesny Józefinie, a najwybitniejszy wówczas historyk i krytyk muzyczny - autor pierwszej w naszej historii syntetycznej pracy Dzieje muzyki polskiej - tak określił jej możliwości głosowe: ,,Głos Reszkówny o kolorycie mezzosopranowym i skali w całej rozciągłości przedziwnie wyrównanej, dźwięczny, silny, donośny, w gatunku najprzedniejszym, przede wszystkim był podatny do partyj serio dramatycznych, lubo znakomita technika i wyrobienie głosu nawet w kierunku koloraturowym umożliwiały artystce wykonywanie i partii lekkich, lirycznych.”

O Jej „przygodzie” londyńskiej, ładnie pisze Wacław Panek: „…W sezonie letnim 1881 roku po raz pierwszy pojawiła się na scenie królewskiej opery londyńskiej Covent Garden, jako Aida. Był to „polski rok artystyczny” w stolicy angielskiego imperium. Obok Józefiny w operze śpiewał jej brat Edward, a także na koncertach i w Operze Włoskiej występowała Marcelina Sembrich-Kochańska i Władysław Mierzwiński. Natomiast wśród wszystkich zagranicznych gwiazd teatralnych w sezonie londyńskim najwięcej występowała Helena Modrzejewska.„Salon Modjeskiej” w Londynie należał też do najbardziej ekskluzywnych miejsc spotkań artystycznych nie tylko na wyspach, ale być może w Europie. Do historii naszej kultury przeszły słynne „niedziele u Heleny”. Były to improwizowane koncerty spotykających się tu polskich artystów, śpiewających i grających dla przyjemności. „Naszych wieczorów - wspominała Modrzejewska - mogło nam pozazdrościć wielu bogatych ludzi, u których nasi polscy artyści godzili się śpiewać za wysokim wynagrodzeniem.” A w innym miejscu aktorka pisze: „W czasie tych cudownych koncertów wszystkie okna w sąsiednich domach były otwarte, a na ulicy postawało wiele osób i słuchało. Wiedziałam, że nasi sławni przyjaciele nie śpiewaliby ani nie grali, gdybyśmy sprosili towarzystwo i dlatego musieliśmy być ostrożni i nie rozgłaszaliśmy tych koncertów, żeby teni ów nie zaprosił się  sam” .„Koncerty te - pisał Józef Kański - trwały niekiedy do rana. Którejś nocy pono zapukał nawet do drzwi... pełniący służbę w tym rewirze policjant, pytając - w imieniu sąsiadów - kto tak pięknie śpiewa?” Pytanie całkiem uzasadnione, zważywszy, że śpiewał aktualny „król tenorów”, Władysław Mierzwiński, którego skala głosu przewyższała wówczas wszystkich tenorowych solistów świata; śpiewał także przyszły „król tenorów”. Jan Mieczysław Reszke, który jeszcze w roli śpiewaka tenorowego nie występował na scenie operowej, tylko w salonowym zaciszu. „Boję się, a ten strach jest większy niż pragnienie sławy” - mówił Modrzejewskiej, a ona zapisała te słowa w Pamiętnikach. Śpiewała tu Marcelina Sembrich-Kochańska, sławna już w Europie, a niebawem pierwsza gwiazda Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Śpiewała i druga wówczas największa obok Kochańskiej śpiewaczka polska - Józefina Reszkówna i jej drugi brat Edward. Grał sławny pianista Józef Wieniawski, na którego koncertach ongiś śpiewała matka Reszków, grywali też inni znani z europejskich estrad muzycy: wiolonczelista Józef Hollmann, czeski skrzypek Franciszek Ondrziczek i jego kolega Tivadar Natchez... Słowem plejada znakomitości, które trudno by spotkać na jednym koncercie, nawet finansowanym z królewskiej kiesy. Jak odnotowuje Krzysztof Wójcik  w swoim opracowaniu „Śladami Reszków”: „…Jej sława rozchodzi się po całej Europie i jest magnesem ściągającym widzów i słuchaczy w największych scenach operowych. Jako primadonna Opery Królewskiej w Madrycie największe sukcesy odniosła w latach 1882 – 83, kiedy występując z braćmi Edwardem i Janem, odprowadzana była do hotelu w czasie „fiesta artistiche” przez tłumy wielbicieli. Razem byli również przyjęci przez parę królewską. Podobnie podczas występów w Lizbonie…”

   I dalej: „…W maju 1883 r Józefina Reszke postanowiła wystąpić w Warszawie. Na jej występy oczekiwano z ogromnym zainteresowaniem i oczekiwaniem. Wystąpiła w swoich najwspanialszych ariach i rolach. Między innymi w Teatrze Wielkim w roli tytułowej w „Halce” Stanisława Moniuszki. Okrzyknięto ją najwspanialszą Halką jaką słyszano, obsypywano kwiatami, a Towarzystwo Muzyczne przyznało jej dyplom honorowy. Do entuzjazmu dla talentu artystki doszła wdzięczność, gdyż Józefina dała ze swojej gaży dla teatru 10 000 rubli. Później też nie żałowała pieniędzy na cele dobroczynne. Między innymi dała występ w Teatrze Wielkim, z którego dochód przeznaczono na odbudowę spalonego teatru „Rozmaitości”. Trzy miesiące później wystąpiła również w Krakowie.13 września wraz ze słynnym Wł. Mierzwińskim uczestniczyła w wielkim koncercie w dwusetną rocznicę odsieczy wiedeńskiej oraz dwudziestopięciolecia pracy artystycznej Jana Matejki. Jej głos i hojność w darach na cele dobroczynne tak zachwyciła mieszkańców Krakowa, że „prawie całe miasto, gdy je opuścić miała, odprowadziło ją na dworzec” – jak wspomina biograf Henryk Woźnica. To nie koniec polskich występów. W listopadzie wystąpiła w Poznaniu, który przeżył falę fascynacji występami artystki. Tak więc Józefina Reszke w ciągu roku odwiedziła główne miasta trzech zaborów wszędzie wzbudzając zachwyt i poruszenie społeczeństwa…”

 

 

 reszkowie6

Józefina Reszke

 

Kończąc swoja karierę operową (ostatni rok występów) wzięła jeszcze Józefina udział we francuskiej premierze  „Herodiady” Juliusza Messeneta. 1 marca 1884 r wystąpiła w Paryskiej Wielkiej Operze jako Salome razem z Janem w roli Jana Chrzciciela i Edwardem. Zachwycona prasa francuska nazwała występy „niebywałym triumfem Reszków”. Podobnie było i w Londynie, gdy po ich występach cała widownia wołała: „Niech żyje Polska”

     Wspomniałem o końcu kariery. Otóż tego roku Józefina wyszła za mąż, za Leopolda Juliana Kronenberga, niezmiernie bogatego bankiera, przemysłowca i ziemianina. Dlatego właśnie, choć była na samym szczycie swojej kariery, choć mogła jeszcze długi czas innych zachwycać, podjęła decyzję o rezygnacji z występów na korzyść życia rodzinnego. Czasami dawała się namówić i śpiewała na koncertach dobroczynnych. Zamieszkawszy w majątku męża, w Strudze k/Warszawy, często gościła swoich słynnych braci, oraz wielu innych zaprzyjaźnionych artystów. Pragnąc jeszcze bardziej zacieśnić kontakty rodzinne, nabyła majątek Janaszów k/ Borowna (blisko siostry Emilii) i (prawdopodobnie) majątek Kłomnice.     Nie dane Jej było się jednak długo owymi „nabytkami” nacieszyć. Jak w 1888 roku, bezproblemowo urodziła córkę Józefinę Różę, tak urodzenie 18 lutego 1891 roku, syna Leopolda Jana okazało się dla niej zabójcze. Cztery dni po porodzie, 22 lutego 1891 roku, Józefina Reszka-Kronenberg, wskutek poporodowych powikłań – zmarła.

 

 reszkowie7

Grób Józefiny Reszke-Kronenberg na Powązkach  /Shalom – praca własna/

 

Śp. Leopoldowa Kronenbergowa jawi mi się znowu jako panna Reszkówna - wspominał sprawozdawca „Tygodnika Ilustrowanego” po jej śmierci - artystka Wielkiej Opery paryskiej, w swem wytwornem, a zacisznem mieszkaniu na boulevard Housmann. Widzę ją, jak wstaje od krosien, na których złotem i jedwabiami ornat kościelny wyszywała, i jak uśmiechając się poczciwie a serdecznie mówi głosem niezrównanie słodkim i od zarozumiałości wszelkiej dalekim: - Tak jest, niestety! Mnie śpiewaczce, niczym na losy Francji nie wypływającej, płacą o dziesięć tysięcy franków rocznie więcej, niż panu Gambecie, prezesowi ministrów, który może całą przyszłość Francji w ręku swym trzyma. A po chwili dodaje żartobliwie:

- Jednakże pomiędzy mną a panem Gambettą zachodzi niejaka różnica. Panu Gambecie wolno jest mówić, śpiewać, krzyczeć i hałasować na każdem miejscu i o każdym czasie, mnie zaś za każde otwarcie ust poza obrębem Wielkiej Opery p. dyrektor Halanzier karą pieniężną zagraża...”

 

    Pochowana została na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie, w rodzinnym grobowcu – kaplicy Kronenbergów. Zaś Jej nagrobek przyozdobiła piękna płaskorzeźba dłuta Władysława Oleszczyńskiego.

 

 

Koniec części pierwszej

 

 

 

Korzystałem z:

 

1. Wacław Panek „RESZKOWIE — kariery jak z bajki”

2.Krzysztof Wójcik „Śladami Reszków”

3.Andrzej Siwiński „Rodzeństwo Reszków na Ziemi Częstochowskiej”

4.Warszawa której już nie ma – Ulica Kozia

5. K. Wójcik "Śladami Reszków", 2010

6. Kamienica Kosseckiej (Hotel Saski)

7. Polski Słownik Biograficzny tom XXXI (1988 -1989)

8. Oskar Szymczyk - "160. JUBILEUSZ EDWARDA AUGUSTA RESZKE"

9. Encyklopedia Warszawy

 

Irena Kaczmarczyk - Międzynarodowy Festiwal Sztuki Janusza Trzebiatowskiego

$
0
0

Irena Kaczmarczyk

 

Międzynarodowy Festiwal Sztuki Janusza Trzebiatowskiego

 

jutrzenka-trzebiatowski-cloud       Jubileuszowy Rok 2016 artysty malarza Janusza Jutrzenka -Trzebiatowskiego niewątpliwie wpisał się w historię sztuki wystawienniczej Europejskiej Stolicy Kultury, jaką od 2013 roku jest miasto Kraków. W pewnym sensie należało się to Krakowowi, gdyż Janusz Jutrzenka -Trzebiatowski ukończył tu Akademię Sztuk Pięknych i nieprzerwanie od 1954 roku żyje i tworzy w tym mieście, nie zapominając jednak o Chojnicach, miejscu urodzenia (9 lipca 1936 r.), gdzie w czynie społecznym założył Galerię Sztuki Polskiej i Muzeum w Baszcie. Notabene Galeria Muzeum Janusza Trzebiatowskiego w Chojnicach jest chyba jedynym w Polsce muzealnym zbiorem prac żyjącego artysty. Nie było więc zaskoczeniem przybycie delegacji z Chojnic na wernisaż wystawy, który miał miejsce w Pałacu Sztuki w Krakowie i złożenie Jubilatowi najserdeczniejszych życzeń urodzinowych. Podniosłych chwil nie brakowało zresztą i w innych zacnych miejscach kulturalnego Krakowa, gdzie prezentowane były obrazy wszechstronnie uzdolnionego Artysty. Oprócz największej ekspozycji prac pokazanej w Pałacu Sztuki Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie, dzieła Janusza Jutrzenka -Trzebiatowskiego wystawiane były w prestiżowej Galerii Opery Krakowskiej (cykl:Cztery żywioły i czarne słońce na czarnym tle), w Galerii Lamelli Śródmiejskiego Ośrodka Kultury w Krakowie (Malarstwo pastelowe, cykl:Ptaki -Woda -Między), w Auli Akademii Muzycznej „Florianka” (Tryptyk: Pejzaż muzyczny) i w Królewskim Zamku w Niepołomicach na zbiorowej wystawie „XVIII Salon Sztuki POLARTU”.

        Nie jestem krytykiem sztuki i nie mogę podejmować próby oceny malarstwa Janusza Jutrzenka -Trzebiatowskiego, ale jest niezaprzeczalne, iż Artysta odnalazł własny język i oryginalny styl. „Jest -  pisze Prezes Stowarzyszenia Pastelistów Polskich Krzysztof Kuliś - mądrym twórcą, poetą formy i malarzem myśli”. Zbudował swoją mocną pozycję artystyczną w sztuce nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Jego obrazy, a namalował ich powyżej 3000, znajdują się w ponad stu muzeach świata. Miał 718 wystaw, w tym 211 indywidualnych.

    Janusz Jutrzenka -Trzebiatowski to artysta oryginalny i wszechstronny. Malarz, rzeźbiarz, medalier, scenograf, poeta i filozof. Autor 14 tomików wierszy, zrzeszony w Krakowskim Oddziale Związku Literatów Polskich. Nie zabrakło więc poezji podczas Międzynarodowego Festiwalu Sztuki. Utwory z najnowszego tomu wybrzmiały w Salonie Poezji Trzebiatowskiego w przepięknej Sali Cnót Pałacu Biskupa Erazma Ciołka (Oddział Muzeum Narodowego) przy ul. Kanoniczej 17 w Krakowie. Czytał też swoje wiersze w Stowarzyszeniu Twórczym Artystyczno -Literackim, gdzie nie zapomniano o obchodach 80.urodzin Poety. 

          Festiwal Sztuki Trzebiatowskiego nie ograniczył się tylko do przedstawienia dorobku w zakresie malarstwa i poezji. Wystawom nieustannie towarzyszyła muzyka klasyczna. Odbyło się w Krakowie kilka koncertów i recitali na cześć Jubilata, w których zagrali znakomici krakowscy artyści muzycy, chociażby wymienić profesora Stefana Latałę, który w Uniwersyteckiej Kolegiacie św. Anny poświęcił Januszowi Trzebiatowskiemu specjalny Koncert Organowy J. S. Bacha, nie zapominając też o małżonce Jubilata, Joannie Krupińskiej -Trzebiatowskiej, której zadedykował jeden z utworów. Ona  przecież nie tylko otwierała wszystkie wydarzenia artystyczne, ale perfekcyjnie przygotowała całość Jubileuszowego Festiwalu. W pamięci zawsze licznie zgromadzonych gości pozostaną również koncerty: Zespołu Sinfonietta Cracovia pod batutą Tadeusza Strugały w Królewskim Zamku w Niepołomicach oraz dwa Jesienne Koncerty Kameralne: w najpiękniejszej Sali Koncertowej im. Bronisława Rutkowskiego we„Floriance”, gdzie zagrali wyborni krakowscy artyści: Renata Żełobowska -Orzechowska (fortepian) i Mariusz Pędziołek (obój) oraz w Pałacu Biskupa Erazma Ciołka, w którym wystąpili: Bogusława Hubisz -Sielska (altówka) i Mariusz Sielski (fortepian).

     Wyjątkową jednak Artystką, która uświetniała każde wydarzenie festiwalowe była absolwentka Akademii Muzycznej w Krakowie, doktorantka, pianistka (córka Państwa Trzebiatowskich) Izabela Jutrzenka -Trzebiatowska. To w Jej wykonaniu, w salonowych akustycznych wnętrzach, rozbrzmiewały wspaniałe ballady, sonaty  F. Chopina i preludia C. Debussego.

      Międzynarodowy Festiwal Sztuki Janusza Trzebiatowskiego nie miał zasięgu lokalnego i nie ograniczył się tylko do miasta Krakowa. Podobne prezentacje twórczości odbywały się w Warszawie, Chojnicach, we Wrocławiu i w Norymberdze.

     Uczestniczyłam we wszystkich jubileuszowych wydarzeniach w Krakowie i muszę przyznać, że Janusz Jutrzenka -Trzebiatowski ma wyjątkowe powody do dumy. Nie tylko z uwagi na prezentacje ciekawego  i szerokiego spektrum swej twórczości, ale i na obecność tylu życzliwych Mu osób, które wiernie towarzyszyły Jubilatowi w tak licznych i skumulowanych przecież w czasie, imprezach. I na pewno ten Jubileuszowy Rok 2016 nie jest równoznaczny z zakończeniem aktywności twórczej nad wyraz pracowitego Artysty. Rodzą się nowe pomysły - mówił o tym w kuluarach - plany artystyczne, które zaowocują kolejnymi dziełami i ubogacą niewątpliwie zbiory niejednego Muzeum w Polsce i na świecie, bo podejmowane przez Janusza Jutrzenka -Trzebiatowskiego tematy mają uniwersalny i monumentalny wymiar. I takich wyjątkowych sukcesów Jubilatowi z całego serca należy życzyć.

 

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Andrzejem Bychowskim

$
0
0

Z ANDRZEJEM BYCHOWSKIM rozmawia Krzysztof Lubczyński


Żyłka do parodiowania


Stanisław Ignacy Witkiewicz


Używając sienkiewiczowskiej frazy powiedziałbym, że dwóch było kiedyś parodystów w Rzeczypospolitej: Bolesław Gromnicki i Pan. Gdzie zniknął Bychowski? Pracuje Pan jeszcze?


- Gdy z rzadka dostanę jakąś propozycję. Młodzież nas, bez mała osiemdziesięciolatków, całkowicie zepchnęła na mieliznę zakładając dziesiątki kabaretów koleżeńskich, ale sztuka czystej parodii estradowej zaginęła. Jest taka audycja telewizyjna, w której aktorzy przebierają się za jakąś postać, na przykład piosenkarza i odgrywają ją, imitują Nie jest to jednak czyta parodia, lecz raczej rodzaj naśladownictwa, imitacji. Bo klasyczna parodia polega na precyzyjnym parodiowaniu głosu, sposobu zachowywania się i mówienia aktorów, polityków, sportowców. Poza tym parodyści pokazywali kiedyś nie jedną postać w ciągu godziny, lecz całą plejadę postaci w ciągu kwadransa .


Można się nauczyć parodiowania bez specjalnych predyspozycji, za pomocą samego tylko ćwiczenia?


- Podejrzewam, że nie. Trzeba mieć w sobie tę żyłkę do parodiowania, Ja jestem zawodowym aktorem, byłem przed wielu laty w zespole teatru w Jeleniej Górze, Hamleta nie zagrałem, grałem drugi plan i tzw. ogony, ale ze sceną się otrzaskałem. Jednym, z moich kolegów był tam nieżyjący już Henryk Machalica, który podczas pewnej rewii w Bolesławcu kontuzjował mnie w nogę, a był to kawał chłopa.


Przed laty, w okresie PRL bardzo często widywałem Pana w telewizji, w różnych programach estradowych. Szczególnie utkwiło mi Pana opowiadanie o perypetiach związanych z obsikaniem przez Pana niemieckiego oficera za okupacji. Było to nieodparcie komiczne, zwłaszcza gdy parodiował Pan charakterystyczne zachowanie Niemca i jego furię…


- Jestem dzieckiem wojny i to rzeczywiście mi się przydarzyło. Miałem wtedy sześć albo siedem lat. Mieszkaliśmy z mamą u babci w domku przy ulicy Bliskiej w Warszawie. Pewnego razu bawiłem się koleżką na balkonie i zobaczyłem idącego ulicą niemieckiego oficera. „Obeszczamy go?” – zaproponowałem koledze. „Obeszczamy” – podchwycił. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Oficer zorientował się, zaczął wykrzykiwać „Verfkluchre donnerwttter, obeszczali niemiecki ofizir!!” i skierował się do drzwi naszego domku. Szybko pobiegliśmy do babci i powiedzieliśmy co się stało. Babcia zna chwilę załamała ręce, ale że nie była w ciemię bita szybko pobiegła na balkon z konewką i obficie podlała kwiaty. Tymczasem niemiecki oficer ze swoim „verfluchte donerwetter” był już w hallu. „Co się stało panie oficerze?” – pyta babcia. „Te szczeniaki obeszczali deutsche ofizir” – żołądkował się Niemiec. Babcia zawołała nas. Stanęliśmy z niewinnymi minkami. „Jedrusiu – zwróciła się do mnie – obsikałeś pana oficera?”. „Nie babciu”, „A ty?” – zapytała mojego koleżki. „Nie, proszę pani”. „No widzi pan – powiedziała babcia i nagle zawołała z miną osoby olśnionej – Już wiem o co chodzi. Podlałam przed chwilą kwiaty na balkonie i pewnie jakaś kropelka spadła na pana, za co serdecznie przepraszam”. W tym czasie w hallu, zwabieni krzykami, pojawili się dwaj sąsiedzi, warsiawskie chłopaki, nieogoleni i z nieświeżym chuchem. „Nasze chłopaki nie szczają na niemieckich oficerów” – zaświadczyli. Krąg wokół Niemca zacieśniał się, więc chyba w obawie o swoją skórę wolał uwierzyć w wodę z podlewanych kwiatów,. Zamamrotał coś w rodzaju „Ja, ja, madame, naturlich” i dał spokój. Opowiedziałem tę  historyjkę na początku lat dziewięćdziesiątych w telewizyjnym programie „Gwiazdy z tamtych lat” Andrzeja Horodniczego. Było tego chyba ponad sto odcinków, rozmowy z weteranami, już wtedy, aktorstwa, estrady, opery, operetki, z Aliną Janowską, Bernardem Ładyszem i dziesiątkami innych. Dziś artyści naszego pokolenia są kompletnie zapomniani.


A wy sami o sobie pamiętacie?


- Wiem, że wielu z nas żyje na uboczu, samotnie. Ja akurat trzymam się z niewielką grupką dawnych kolegów ze szkoły teatralnej w Warszawie, której nawiasem mówiąc, nie ukończyłem, porwany wirem pracy estradowej. Na czele tej grupki jest nasza urocza koleżanka Adrianna Godlewska, kiedyś żona Wojtka Młynarskiego, mama znanych dziennikarek, Agaty i Pauliny. Na spotkania w ZASP przychodzi też piosenkarz Tadeusz Woźniakowski. Ja utrzymuję kontakty z kolegą Bogdanem Czyżewskim, ze słynnego niegdyś duetu piosenkarskiego „Bogdan Czyżewski i Danuta Rinn”, trochę rzadziej z kolegą Wiktorem Zatwarskim. Nie żyje już niestety kolega z roku, Wacek Ulewicz, który był dość znanym aktorem


A z Bolesławem Gromnickim, drugim z najświetniejszych parodystów tamtych czasów, spotyka się Pan?


- Nie, bo Bolek mieszka daleko, w Brzegu. Przyjaźnie się rozłażą. Ale jest jeszcze inna przyczyna zerwania rozmaitych kontaktów środowiskowych. Ja byłem gorącym zwolennikiem Polski Ludowej i mówiłem to wielu kolegom wprost, od razu po 1989 roku, po jej demontażu. Wielu z nich jak wiadomo zakochało się w nowym ustroju, mówili o „własnym domu”, ale większość z nich ten ustrój zepchnął do narożnika. I potem tylko robili dobrą minę do złej gry. Dla części z nich stałem przebrzydłym komuchem, zjadającym na surowo wspaniałych Polaków. A socjalizm PRL-owski, przy wszystkich swoich wadach, to był humanistyczny ustrój. PRL była wspaniała, sprawiedliwa, nie wyrzucano nikogo z mieszkań na bruk. Humanizm i wielkość PRL kontrastuje z małością tego ustroju, w którym z egoizmu uczyniono cnotę. Nie godzę się z tymi rządami oszustów. Chodzi im tylko o napchanie kabzy. A to, że w pewnym okresie trochę ludzi ucierpiało w PRL… Niech mi pan wskaże ustrój, w którym ktoś nie ucierpiał, tak czy inaczej. W każdym ustroju kogoś stuknięto, nie tylko w PRL. A przed wojną w Polsce, a w USA? W USA, gdzie byłem wiele razy, spotykałem z niechęcią ludności kolorowej do białej Ameryki. Znalazłem się kiedyś przypadkiem u fryzjera w czarnej dzielnicy, zwabiony niską ceną strzyżenia. Wchodzę, sami, czarni, patrzą na mnie podejrzliwie, a było to po zabiciu przez policję jakiegoś czarnoskórego chłopaka. Siadłem na fotelu, a czarnoskóry fryzjer przynosi wiadro i stawia obok. Myślę sobie: poderżnie mi gardło i utoczy krwi na kaszankę, przekonany, że jestem policyjnym szpiclem. Ale pyta mnie skąd jestem. „Polish” -  mówię. Nie wiedział o co chodzi. Powtarzałem to „polish”, bo niewiele więcej umiałem powiedzieć, a on nic. Wreszcie mówię: „Warsaw, Poland”. A on woła: „Ah, Warsaw, Russia, okey, good”. Twarze fryzjerów i klientów rozpromieniły się. W Polsce nas Ruscy są traktowani jak samo zło, a dla nich to dobro, bo są w kontrze do nienawidzonych przez nich białych Amerykanów. Nawet nie próbowałem korygować pomyłki, zadowolony, że nie zrobią ze mnie kaszanki. Do Związku Radzieckiego też podróżowałem, spędziłem tam w sumie prawie dwa lata. Ogromny kraj.


Opowiedział Pan epizod okupacyjny z Warszawy, ale urodził się Pan w Mińsku Mazowieckim, a potem mieszkał Pan w Bydgoszczy. Skąd te wędrówki?


- A do samej wojny mieszkaliśmy w Tczewie i stamtąd mama uciekła ze mną do Warszawy. Ojciec był poborcą podatkowym, a żeby się nie tworzyły kliki, poborców przerzucano z miejsca na miejsce, stąd Mińsk, Tczew, Warszawa. W 1939 roku ojciec został zmobilizowany jako oficer finansowy, dostał karabin bez amunicji, bryczkę z końmi i kasę pancerną. W jakimś momencie dostał się w łapy Niemców i osadzono go w oflagu w Murnau. Kiedy wybuchła wojna, mama uciekła ze mną, dwulatkiem, z Tczewa. Uciekała, jak to wtedy, okazjami, czym się dało. Miałem dwa lata i zapamiętałem moment, jak leżę zasłaniany przez matkę, z ustami pełnymi ziemi i płaczę, a wokół wybuchy bomb, matka mnie uspokaja. To dowód, że ślady pamięciowe mogą sięgać drugiego roku życia. Po wojnie zamieszkaliśmy w Bydgoszczy, gdzie spędziłem dzieciństwo i ukończyłem szkołę średnią, Liceum Kulturalno-Oświatowe.


Jak Pan wspomina czasy w Teatrze „Syrena”, w tym wielkich kolegów, Adolfa Dymszę, Ludwika Sempolińskiego,  Lopka Krukowskiego?


- Lopek był sympatyczny, nie podkreślał, że ma rodowód przedwojenny w legendarnych kabaretach „Qui pro quo” czy „Morskie Oko”. Dodek Dymsza niestety, trzeba sobie to szczerze powiedzieć, był zawistną mendą. Podobno o zmarłych powinno się mówić albo dobrze albo wcale, ale stosując tę zasadę nie można by mówić źle ani o Stalinie, ani o Hitlerze czy Kaliguli. Nie porównuję Dodka do tych zbrodniarzy, ale w obejściu nie był przyjemnym, miłym człowiekiem. Zawsze złośliwie dogadujący, krytykujący. Drażniły go cudze sukcesy, zwłaszcza młodych. Podobnie nieprzyjemny, arogancki, zawistny, awanturniczy, chamski był Jerzy Ofierski, czyli „Sołtys Kierdziołek, cię choroba”. Maniacko nie dawał dotknąć swojego „świętego” kapelusza. Po latach przeprosił mnie podczas jakiegoś opłatka w ZASP, już po tym, jak odratowałem go po zapaści cukrzycowej. Kilka miesięcy później zmarł. Za to bardzo miłym, uczynnym kolegą był Jarema Stempowski. Byłem niemal świadkiem jego śmierci, bo ciężko zaziębił się podczas tournee w Stanach. Przyjemny był też Jerzy Bielenia, mistrz w odgrywaniu pijaczków różnego gatunku, i prymitywów i inteligentów. Ludwik Sempoliński natomiast przesiadywał w garderobach młodych, bo nie lubił przebywać ze „starcami”, jak mawiał. Mile też wspominam swoją profesorkę ze szkoły teatralnej, panią Hanię Bielicką.


Czym się Pan teraz zajmuje?


- Z rzadka występuję na zamówienie. Poza tym zbieram antyczne meble i rozmaite i starocie.  Mam oko do znalezisk. Miałem kiedyś domek nad Brdą, w Tryszynie. Znalazłem tam młotek, jak się okazało młotek z epoki neolitu (ok. 4 tys. lat temu) Ziemia czasem oddaje takie skarby. Oddałem go Muzeum Mazowsza.


2014


Dziękuję za rozmowę.


Andrzej Bychowski  - ur. 1937 w Mińsku Mazowieckim – aktor estradowy i parodysta. Dzieciństwo i młodość spędził w Bydgoszczy. Studiował w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, a egzamin aktorski zdał jako eksternista w 1962 r. W latach 50. występował w bydgoskiej „Estradzie dla amatora”, a następnie w Estradzie Bydgoskiej i miejscowej Rozgłośni Polskiego Radia. Na antenie ogólnopolskiej zadebiutował jako w popularnym i słuchanym przez całą Polskę „Podwieczorku przy mikrofonie”. Od 1962 r. występował w warszawskim Teatrze Syrena. W latach 1963-1964 współpracował z zespołem jazzu tradycyjnego New Orlean Slompers. Występował z powodzeniem na festiwalach opolskich. W 1964 r. otrzymał wyróżnienie, a rok później zdobył nagrodę publiczności. Zaliczył także w 1965 r. festiwal w Sopocie. W latach 1965-1966 koncertował z zespołem „Niebiesko-Czarni”. Swoją muzykalność i walory wokalne wykorzystywał w perfekcyjnych parodiach polskich piosenkarzy i piosenkarek. Sięgał też po mistrzów estrady światowej, zwłaszcza po Włochów i Francuzów. Karykaturując wyraźną kreską manierę wokalną, wyśmiewał także, posługując się satyrycznymi tekstami, specyfikę parodiowanych artystów. W swoich recitalach imitował także mistrzów polskiej sceny dramatycznej, z Gustawem Holoubkiem na czele. Przez szereg lat rywalizował o palmę pierwszeństwa wśród krajowych parodystów z Bolesławem Gromnickim. Wiele razy odbywał podróże artystyczne do USA, gdzie m.in. w towarzystwie „Filipinek” bawił amerykańską Polonię.


Jan Stanisław Kiczor - Reszkowie - bardzo nietypowa rodzina – część II

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 

 

Reszkowie– bardzo nietypowa rodzina – część II

Jan Reszke – Poprzez śpiew zawładnął swoją epoką

 

 reszkowie2-1

Jan Mieczysław Reszke

 

    Jego biogram opublikowany w latach 1988-1989, w XXXI tomie Polskiego Słownika Biograficznego, jest trochę przekłamany, gdy czytamy w nim: „…był najstarszym dzieckiem Jana (1818–1877), właściciela Hotelu Saskiego (Hotel de Saxe) i Emilii z Ufniarskich, bratem Edwarda (zob.), Józefiny (zob.) i Wiktora (1859–1917)…”

    Dzieci bowiem Reszkowie mieli pięcioro, z których najstarszym była córka Emilia (1848 – 1926), dziedzicząca imię po matce. Nie planowała kariery, zakochała się, wyszła za mąż za Adama Michalskiego i osiadła w mężem w majątku ziemskim w Borownie, niedaleko Częstochowy.

 

    Jan Mieczysław Reszke urodził się w Warszawie 14 stycznia 1850 r. i był najstarszym z całej trójki śpiewającego rodzeństwa. Śpiewu zaczął się uczyć już w czasie nauki w gimnazjum pod kierunkiem Francesco Ciaffei'ego. Jak dalej odnotowuje PSB: „…Jako 8-letni chłopiec słyszał grającego F. Liszta. Mając lat 12 śpiewał w chłopięcym chórze kościoła Karmelitów, gdzie mu czasem powierzano partie solowe. Śpiewał też, wraz z rodzeństwem, w chórze kościoła w Wilanowie, gdzie cała rodzina spędzała lato. Często bywał z braćmi na przedstawieniach w Operze (czasem nawet wymykając się tam bez wiedzy rodziców). W roku 1863 ojciec Reszkego za udział w powstaniu został na 5 lat zesłany na Sybir (scenę pożegnania z rodziną uwiecznił na obrazie J. Simmler); na matkę, obok wychowania dzieci, spadło też prowadzenie hotelu, z czym dzielnie sobie radziła. Jan miał zostać prawnikiem – odbył stosowne studia i uzyskał stopień zawodowy (dyplom?), jednak muzyczne zamiłowania oraz wrażenia wyniesione z przedstawień w Operze, a zwłaszcza z występów Juliana Dobroskiego i słynnego barytona Antonio Cotogniego, przesądziły o obiorze innej życiowej drogi. Po pewnym czasie Francesco Ciaffei, wiedząc o uwielbieniu  Jana Reszkego dla Cotogniego, poprosił listownie wielkiego Włocha, by go przyjął jako ucznia. Cotogni odmówił, kiedy jednak Reszke mimo tego wyruszył do Turynu i przedstawił mu się osobiście, rozpoznał jego niezwykły talent i zmienił pierwotną decyzję. Przez 5 lat  Jan Reszke pracował intensywnie pod jego kierunkiem, podróżując z nim razem po Europie i poznając wszelkie tajniki zawodu operowego śpiewaka…” Pobierał też nauki u San Giovanniego, Pedrottiego i Francesco Lampertiego (u którego też bez powodzenia próbował studiować Mierzwiński).

    Długi czas profesorowie włoscy prowadzili Reszkego jako głos barytonowy i w takiej też partii barytonowej odbył się jego debiut operowy. W weneckim teatrze „Fenice” w styczniu 1874 roku wystąpił w roli Króla Alfonsa w operze Donizettiego „Faworyta”.

 

 

reszkowie2-1

 Jako Romeo – debiut w Metropolitan Opera 1891 r.

 

     Przez następne dwa lata nadal występował na scenach operowych jako baryton, bez większego zresztą powodzenia, natomiast z rosnącym polipem w gardle. Nadwerężanie głosu w rejestrze dla tego głosu niewłaściwym doprowadziło do katastrofy, czyli dwóch kolejnych operacji gardła w Mediolanie i Paryżu w 1876 r. „Pewnego razu — wspominała Helena Modrzejewska — podczas przedstawienia napił się lodowato zimnej wody... i stracił głos. Był to, jak sądził, paraliż strun głosowych...” Był to przede wszystkim paraliż psychiczny. Reszke załamał się, przestał wierzyć w swoje możliwości , bał się sceny. Mimo że operacje udały się, mimo że trafił pod opiekę znakomitego profesora śpiewu, którym był w Paryżu Giovanni Battista Sbriglia, pedagog rozumiejący, że Jan Reszke ma głos tenora bohaterskiego, a nie barytonowy...  dalej, jak pisze Wacław Panek „…W listopadzie 1879 roku, u boku swojej siostry Józefiny (która grała rolę Alicji), wystąpił po raz pierwszy jako tenor w tytułowej roli „Roberta Diabla” na scenie Opery Królewskiej w Madrycie. Tu właśnie, na jednym z przedstawień tej opery głos odmówił mu posłuszeństwa. Jan Reszke zamilkł jako śpiewak na następne pięć lat. Przez ten czas jeździł z siostrą i bratem, towarzysząc im na widowni podczas występów londyńskich, paryskich czy lizbońskich. Myślał wówczas, że nie wystąpi już nigdy, chociaż ćwiczeń głosowych nie przerwał. Pół wieku później, jego biografka, Clara Leiser, w książce „Jean de Reszke i wielkie dni opery” wydanej w Londynie w 1933 roku, spróbowała w typowo romantyczno-bajkowy sposób zrekonstruować okoliczności powrotu artysty na scenę. Był rok 1884,  a więc minęło pięć lat, od kiedy Reszke przestał śpiewać. Teraz razem z rodzeństwem znalazł się w Paryżu i przy otwartym oknie ćwiczył głos w wyższych rejestrach. Ulicą przechodził kompozytor, Jules Massenet, który poszukiwał odtwórcy tenorowej roli do swojej opery Herodiady, która w tym właśnie czasie, trzy lata po prapremierze brukselskiej, miała być po raz pierwszy wystawiona w ojczyźnie kompozytora.

I jak to w bajce bywa, królewicz przypadkowo dojrzał Kopciuszka, a Massenet przez przypadek usłyszał Jana. Oczarowany jego głosem zaproponował udział w paryskiej premierze. Ile w tym prawdy?...” W opracowaniu Krzysztofa Wójcika „Śladami Reszków”, dalsza kariera Jana potoczyła się w znakomitym kierunku: „Za sprawą jego siostry Józefiny, 1 marca tego roku Jules Messenet powierzył mu tenorową rolę Jana Chrzciciela w swojej nowej operze „Herodiada” Obok niego wystąpiła Józefina w roli Salome i brat Edward. Był to ogromny triumf kompozytora, rodzeństwa Reszków, a szczególnie Jana, którego właściwa kariera teraz dopiero się rozpoczęła.

    Od premiery „Herodiady” zaczęła rosnąć sława Jana Reszke jako tenora. Messenet pisał „pod niego” następne role w swoich dziełach. W czteroletnim okresie paryskim występował jako Rodryg w „Cydzie” (premiera 30 października 1885 r), jako Raul w „Hugenotach” Mayerbeera, w tytułowej roli w „Fauście” Gounoda, jako Don Jose w „Carmen” Bizeta, jako Radames w „Aidzie” Verdiego, Canio w „Pajacach” Leoncavallo. We wszystkich odnosił coraz większe sukcesy. Według znawców muzyki operowej, był przede wszystkim nowatorskim interpretatorem swoich ról, zrywając z tradycją równie wielkich poprzedników. W dodatku dzieła francuskie śpiewał po francusku (za co był we Francji czczony jak bohater narodowy), dzieła Wagnera po niemiecku. Wydarzeniem artystycznym było wystawienie „Don Juana” Mozarta w stulecie jej premiery, gdzie Jan Reszke grał Don Ottavia, a jego brat Edward Leporella u boku Jeana Lassalle w roli tytułowej. Ukoronowaniem występów w paryskiej Grand Opera była tytułowa rola w „Romeo i Julii” jesienią 1888 r (pierwsze przedstawienie odbyło się 28 listopada) wraz ze słynną Adeliną Patti. Sensacją podczas spektaklu stał się Jan Reszke ze swoim wspaniałym tenorem i równie wielką interpretacją. Słynna śpiewaczka Nellie Melba tak skomentowała to wydarzenie: „ Z całą stanowczością mogę dziś stwierdzić, że nie słyszałam i prawdopodobnie nie usłyszę nigdy większych śpiewaków i artystów. Słyszałam niejednokrotnie głosy o potężniejszym nasileniu dźwiękowym, o szerszym woluminie, ale nigdy jeszcze nie słyszałam śpiewu uduchowionego

 

Jako Tristan w Metropolita Opera 1899r.

 

tak głębokim wyrazem uczuciowym, tak skoordynowanego we wszystkich szczegółach, tak umiejętnie podkreślanego przez głęboko wyczutą i subtelną grę aktorską. Określenie powyższe zastosowałam przede wszystkim do Jana Reszke. Śpiew i gra Edwarda Reszke stały na tym samym niemal poziomie."
    W 1888 r. rozpoczynają się występy Jana Reszke w Londynie. 23 czerwca w londyńskim teatrze „Drury Lane” kreował rolę Radamesa w „Aidzie” , którą uznano za ogromny sukces. Razem z bratem przeniósł się do Londynu i w latach 1988 – 1900 w „Covent Garden” stali się niekwestionowanymi gwiazdami opery występując ponad 300 razy. Nellie Melba, primadonna tej opery występująca razem z Reszkami szczególnie zwraca uwagę na ich perfekcyjność, co opisała w swoich wspomnieniach: „ Obaj Reszkowie byli entuzjastami sztuki, cenili nad wszystko bezpośredniość i siłę wyrazu artystycznego; kiedy jednak chodziło o wykończenie partii, stawali się w stosunku do siebie nieubłaganymi, dążąc do wymarzonej doskonałości, poświęcając godziny całe na wycyzelowanie drobnych z pozoru szczegółów interpretacji. W ich rozumieniu śpiew posiadał wartość artystyczną dopiero wówczas, kiedy ujmował go artysta w mocne karby techniki”.
    Latem 1889 r. Jan Reszke rozpoczął współpracę z Augustem Harrisem, dyrektorem Carl Rosa Opera Company i wraz z tym zespołem wystąpił w „Afrykance” , „Romeo i Julii” i „Fauście”. Przełomem artystycznym były jednak role „wagnerowskie”. Wraz z bratem, Jeanem Lassalle oraz Gemmą Albani wystąpił jako Walter w „Śpiewakach norymberskich” Wagnera. Było to niebywałe wydarzenie artystyczne. Niebawem Jan Reszke uznany został za najwybitniejszego wykonawcę – tenora w operach Wagnera. Znająca się na muzyce królowa Wiktoria zaprosiła artystów do swego zamku i tam wysłuchała koncertu w ich wykonaniu. Dla Reszków była to nobilitacja w sferach arystokratycznych Londynu i początkiem przyjaźni z domem królewskim, a szczególnie księciem Walii , późniejszym Edwardem VII. Bywało nawet, że nasz śpiewak zamieszkiwał w zamku windsorskim podczas swoich występów. Tam też podobno, ulegając księżnej Walii (późniejszej królowej Aleksandrze) niechętnej cesarstwu niemieckiemu, przyrzekł z bratem nigdy nie występować na terenie tego państwa. Słowa dotrzymał. Mimo wielu zaproszeń nigdy, na przykład, nie wystąpił na festiwalu wagnerowskim w Bayreuth. W 1891 roku wystąpił jeszcze w znakomicie obsadzonej „Carmen” jako Don Jose (z Nellie Melbą, Zelie de Lusan i Jeanem Lassalle), co ugruntowało jego sławę w Europie. Potem wielokrotnie jeszcze występował w „Covent Garden”, jednak większość swych występów przeniósł za ocean”.
Pisarz, Bernard Shaw, zachęcał swoich 
czytelników, by posłuchali Jana Reszke w w roli Lohengrina, „gdyż jest mało prawdopodobne, że drugi taki znajdzie się w naszej epoce.” Natomiast kompozytor, Edward Grierg, uważał, że najwyższym szczytem, na który wzniosła się sztuka śpiewacza, był Tristan Wagnera w wykonaniu Jana Reszke.

    W natłoku zachwytów nad sztuką śpiewaczą Jana, snuje się zatem pytanie: jaki był poza sceną? Henryk Woźnica, relacjonując opowieści swojego profesora śpiewu, Bronisława Romaniszyna (który był uczniem, a potem asystentem w słynnej szkole wokalistyki Jana Reszke), tak to czyni: „Natura wyposażyła Jana Reszkego wniezmiernie urodziwą powierzchowność, która pomagała mu szybko zjednywać sobie przyjaciół. Łączyła się ona z jego wysoce wykwintnymi manierami w obejściu z otoczeniem. Obdarzony ponadto inteligencją błyskotliwą, łatwo mógł nawiązywać kontakt ze swymi rozmówcami.

GRANDSEIGNEUR. Takim mianem określano go nie tylko w Paryżu. Zaiste, prawdziwie

 

Jan Reszke w karykaturze /By Leslie Ward - Published in Vanity Fair, 8 August 1891/

 

był to pan wielki!... W każdej sytuacji, w swojej sztuce i w życiu. Roztaczał wokół siebie zniewalający urok. Dookoła niego istniał czarowny krąg, którego sam był twórcą. Mimo oszałamiającego powodzenia pozostał na zawsze skromny (...) Zawsze też dochowywał wierności sobie i umowom, słowu danemu nie sprzeniewierzał się...”

    A wady? No, może jakiś niedosyt, kompleks niższości… Młody Jan zapałał miłością do hrabianki Natalii Potockiej, ponoć z wzajemnością, a jednak nie zakończonej małżeństwem, na skutek niższości stanu z jakiego się wywodził.Patent szlachecki zatwierdził mu w 1889 roku car Aleksander III i odtąd począł nasz artysta, działając w krajach Zachodu, dodawać przed swym nazwiskiem przyimek «de»...”W słownikach, leksykonach i encyklopediach na całym świecie pozostał jako Jean de Reszke, Jan di Reschi, Giovanni di Reszke...

   Jak dalej opisuje Krzysztof Wójcik: „W 1891 r wyjechał wraz z bratem do Stanów Zjednoczonych, gdzie rozpoczął się dziesięcioletni okres występów w nowojorskiej Metropolitan Opera House (MET). 14 grudnia tego roku zadebiutował na tej scenie w tytułowej roli w „Romeo i Julii” z Emmą Eames jako Julią. Jak pisali ówcześni amerykańscy publicyści - Reszkowie nie wzbudzali początkowo entuzjazmu, jednak dość szybko stali się bożyszczami publiczności operowej złożonej głównie z bogatej finansjery i „arystokracji przemysłowej” Ameryki. W repertuarze pojawiły się dalsze role wagnerowskie: tytułowa w „Zygfrydzie”, oraz „Zmierzchu bogów” oraz „Lohengrinie”. Kontynuował swoje występy w „starych” rolach. W 1895 r 16 stycznia wystąpił jako Kawaler des Grieux w „Manon” Messeneta i to wykonanie wspominano później jako wzorcowe. Koncertował również w Bostonie i Chicago. Dominacja Jana i Edwarda na scenie MET spowodowała, iż lata 1891 – 1901 nazywano „epoką Reszków” i jeszcze przez kilkadziesiąt lat porównywano tej klasy wykonawców co Enrico Caruso do kreacji naszego mistrza. Na obu półkulach nazywano go „królem tenorów”. W MET wystąpił około 350 razy. Jean de Reszke, jak kazał się tytułować, zarabiał ogromne pieniądze w Ameryce, których później już nikt nie osiągał, dzięki czemu mógł zgromadzić ogromny majątek.

 

 

 

Jan Reszke w Metropolita Opera 1901 rok

 

    Występy w Ameryce Jan Reszke zakończył w 1901 r i jeszcze przez cztery lata występował w Paryżu i innych teatrach Europy. Teraz powstaje pytanie, czy występował w swojej rodzinnej w Warszawie i w ogóle w Polsce, gdzie poza amatorami opery jest mało znany? Rzeczywiście rzadko tu występował. W maju 1893 r, będąc u szczytu sławy, przybył z bratem do Warszawy w celach artystycznych. Wystąpił w Teatrze Wielkim: dwukrotnie w „ Romeo i Julii” Gounoda, w wagnerowskim „ Lohengrinie” i „ Fauście” Gounoda. Ich występy zrobiły ogromne wrażenie na warszawskiej publiczności, która przekonała się iż „legenda Reszków” to prawda. Rozpisywała się o tym miejscowa prasa, jak np. „Tygodnik Ilustrowany”, wielcy krytycy jak Aleksander Poliński czy Józef Kański. W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku (jak i w początkach XX)  Reszke często odwiedzał teatry europejskie, między innymi występował w Petersburgu. Swoją karierę jako śpiewaka zakończył w pełni sił twórczych by założyć w 1904 r. własną szkołę śpiewu w Paryżu.

    Jan Reszke znany był nie tylko ze swojego talentu, ale również elegancji, męskiej urody i obycia w salonach. Wszędzie wraz z bratem był duszą towarzystwa. Podczas pobytu we Francji poznał i ożenił się z wdową , markizą Marią Anną Henriette de Goulaine, z którą miał syna również, zgodnie z rodową tradycją, Jana. Miał wtedy ponad czterdzieści lat. Prywatnie często bywał w Polsce u szwagra Kronenberga i Michalskiego. Aby być bliżej siostry zakupił majątek w Skrzydlowie i założył tam stajnię wyścigową. Niestety, jego żona nie zaakceptowała nigdy chłodnej Polski i była tu tylko kilka razy. Dlatego więc, na przełomie wieków, Jan wybudował w Paryżu (okolice Lasku Bulońskiego) pałac dla swojej rodziny, w którym urządził swój prywatny teatr, szkołę śpiewu, którą prowadził od 1904 r. do wojny oraz stajnię koni wyścigowych. Teatr mógł pomieścić 150 widzów i 40-to osobową orkiestrę, a całość urządzona była na wzór teatru w Bayreuth, gdzie odbywały się festiwale wagnerowskie. Na tej scenie występował niekiedy sam mistrz. Szkoła śpiewu natomiast stała się niemal od razu słynna i oblegana przez adeptów wokalistyki z całego świata. Dostać się na naukę było tu niezmiernie trudno, ale mistrz sam przesłuchiwał każdego chętnego i jeśli uznał jego talent, przyjmował nie patrząc na jego możliwości finansowe, szczególnie, jeśli był to uczeń z Polski. U niego, między innymi, uczyła się śpiewu Mieczysława Ćwiklińska, wspomagana materialnie przez Juliana Kronenberga. Tak sama wspomina: „„Jan Reszke prowadził dom na szerokiej stopie, miał własną stajnię wyścigową i sam wspaniale jeździł konno. Aparycję miał świetną, wysoki, elegancki, przystojny. Chociaż uprzejmy dla wszystkich, a w stosunku do pań wykwintny i szarmancki, jako profesor był niezmiernie wymagający (...) Jako Polka płaciłam profesorowi według «taryfy ulgowej», po 100 franków za jedną lekcję, a brałam trzy lekcje tygodniowo. Moje studia częściowo finansował Kronenberg (...) Przerabiałam wyłącznie partie operowe, o  operetkach nie było mowy. 

W przeciągu trzech lat przygotowałam pod kierunkiem Reszków (bo i Edward udzielał mi wskazówek) dziesięć głównych partii operowych.” Zaś inny jego uczeń, austriacki śpiewak, Leo Ślezak, zapisał: „Najbardziej interesujące były dla mnie godziny pracy, które ukazywały mi mistrza w jego żywiole. Zaczynał o godzinie dziewiątej rano, a nieraz jeszcze o ósmej wieczorem można go było zastać przy lekcji prowadzonej z tą samą świeżością, z tym samym pełnym poświęcenia zainteresowaniem, jak rano, przy początku. Było rzeczą wprost niewiarygodną, jak on to może wytrzymać, gdyż wszystko sam prześpiewywał, przeważnie pełnym głosem. Niejedna fraza, której wykonanie zaprodukował, pozostała dla mnie niezapomniana. Można było wówczas zrozumieć, że był on przedmiotem uwielbienia całego świata. Poza tym miał tak dobre serce i świadczył wokół tyle dobrodziejstw, że przez wszystkich był kochany.” - Większość wokalistów śpiewa zbyt blisko nosa, a za daleko od serca - zwykł mawiać profesor Jean de Reszke i była to maksyma w jego procesie nauczania.

 

 

Jan Reszke jako Romeo

 

 

    Wielu jego uczniów i współpracowników podjęło później już samodzielną pracę pedagogiczną, jak na przykład Bronisław Romaniszyn – profesor konserwatorium śląskiego w Katowicach. Na szczególną uwagę zasługuje opis imienin Jana Reszke w czerwcu 1909 r. z udziałem Adeliny Patti , z którą szczególnie lubił śpiewać i wielu innych wybitnych gości, co opisał wspomniany już profesor Romaniszyn. Mistrz otrzymał również prezenty od rodziny królewskiej z Londynu, między innymi srebrne wazy i serwis z kryształu górskiego ze scenami z oper Ryszarda Wagnera, w których brał udział”.

    Był przeciwnikiem nagrań fonograficznych, ale dzięki pirackiej działalności Lionela Maplesona utrwalono na cylindrach fragmenty z kilku jego przedstawień w ostatnim sezonie występów w Metropolitan Opera. Wówczas to w Nowym Jorku dał prawie kompletny przegląd swojego repertuaru, występując jako: Lohengrin, Faust, Radames, Cyd, Tristan, Walter, Romeo, Zygfryd, Raul... Takim repertuarem w jednym sezonie (a i w całym życiu) nie legitymował się dotąd żaden tenor.

    Gdy wybuchła I Wojna Światowa, Jan Reszke stanął na czele Stowarzyszenia Pomocy Żołnierzom Polskim we Francji. Jesienią 1915 podjął znowu działalność pedagogiczną. W r. 1916 przeniósł się do Fontainebleau. W ostatnim roku wojny przeżył osobistą tragedię. W bitwie pod Marną zginął w stopniu porucznika, jego jedyny syn, który zresztą wstąpił do armii jako ochotnik. Po 1918 roku  Jan Reszke nigdy już nie odwiedził swojego majątku w Polsce, (który przez wojnę pozostał nie tknięty), bowiem nie zgodziła się na to żona, coraz bardziej upadająca na zdrowiu po stracie jedynaka. Państwo Reszkowie opuścili też swój pałac w Paryżu i osiedlili się w Nicei, w październiku 1919 roku, w willi Vergemère.  Wiosną 1925 roku, do posiadłości Reszków na Lazurowym Wybrzeżu przyjechała Nellie Melba. „Ostatnie dnie życia Jana Reszkego — wspominała rok później — pozostawiły na mnie wstrząsające wrażenie. Leżał on wówczas w łóżku złamany chorobą. Przed śmiercią ożywił się, przypominając sobie epizody z kariery artystycznej. Zaczął śpiewać i po kilku wydobytych tonach odezwał się ze łzami wzruszenia w oczach: «Widzicie, głos wracać mi zaczyna». Gdy to usłyszałam, nerwy moje nie wytrzymały; zbyt wielki był kontrast pomiędzy dogorywającym cieniem wielkiego artysty a tym obrazem, jaki tkwił w mej pamięci. W kilka dni później nie było Jana na świecie. Mówiono mi, że przez ostatnie dnie śpiewał ciągle, czując znaczną ulgę. Bóg mu darował lekką śmierć; odszedł ze śpiewem na ustach. Umarł jak artysta...”

    Jan Reszke zmarł w Nicei 3 kwietnia 1925 roku w wieku 75 lat. Ciało jego przewieziono do Paryża i pochowano na cmentarzu Montparnasse, a Sławomir Pietras podaje nawet dokładnie owo miejsce na cmentarzu: „spoczywa w divisionie 26, rząd I, mogiła 8, nr 97PA1918”..

 

 

 

                                                                                                     Koniec  części  drugiej

 

 

 

 

 

 

 

Materiały:

 

1. Wacław Panek „RESZKOWIE — kariery jak z bajki

2.Krzysztof Wójcik „Śladami Reszków”

3.Andrzej Siwiński „Rodzeństwo Reszków na Ziemi Częstochowskiej”

4.. K. Wójcik "Śladami Reszków", 2010

5. Polski Słownik Biograficzny tom XXXI (1988 -1989)

6. Oskar Szymczyk - "160. JUBILEUSZ EDWARDA AUGUSTA RESZKE"

7. Wikipedia

8. 7. Józef Kański „Jan Mieczysław Reszke”  (1850-01-14 - 1925-04-03) śpiewak operowy”

Biogram został opublikowany w latach 1988-1989 r. w XXXI tomie Polskiego Słownika Biograficznego.



Andrzej Walter - Pestki ze sklepu z książkami

$
0
0

Andrzej Walter


 

Pestki ze sklepu z książkami
 

 

pestki   Jedni ludzie trwonią zarobione pieniądze na jedzenie. Inni na wszelkiego rodzaju dobra luksusowe. Jeszcze inni … na przysłowiowe … Szwarc, mydło i powidło.

 

   My z Żoną trwonimy je na książki. Tak, wiem. Są gorsze patologie. Gorsze nawyki, zboczenia i jeszcze gorsze dewiacje. W tak poukładanym świecie to zaiste, przypadłość uznawana za chorobliwą, zwłaszcza, że woluminy się kurzą, zwłaszcza, że są siedliskiem stęchlizny, wylęgarnią moli (w tym książkowych) oraz forpocztą nienowoczesności, aż wreszcie są też przecież przejawem wstecznictwa leczonego namiętnym wpatrywaniem się w ekrany. To tam właśnie toczy się życie, tam wydarza się świat i tam szuka się prawd i emocji. Stamtąd czerpie się wzorce i naukę o tym świecie.

 

   Cóż. Jesteśmy ludźmi „starej daty” i mamy prawo do pewnego rodzaju dziwactw. Nasze emocje zatrzymały się w słowie i w słowie jako takim, ale z ogromną lubością wchłanianym, jako ramolom z kazamaty minionego wieku, w słowie właśnie drukowanym odnalazły swoje żywe ucieleśnienie. Na szczęście jest jeszcze na tym świecie spora grupa nam podobnych.

 

   I tak oto w końcu miałem trochę więcej czasu, aby sobie do woli poszperać w … sklepie z książkami. No tak, niestety tradycyjne księgarnie pozamykano, a obecnie przekształcono je w sklepy z książkami. Sklepy te charakteryzują się tym, iż sprzedawca z reguły nie wie, co sprzedaje, że zaopatrzono je w różnego rodzaju gadżety, artykuły papiernicze i edukacyjne, a nawet, z łagodniejszych przykładów, dajmy na to, w kubki do napojów. Dziś w sklepie z książkami możemy doprawdy doświadczyć przeróżnych przygód. Na szczęście nadal jednak są tam również książki. Dotarcie do, coraz skromniejszej, (jeśli w ogóle), półeczki z poezją jest / bywa przeżyciem ekstremalnym i budzącym szczere zdziwienie sprzedawcy połączone z wielkim zakłopotaniem. No, bo komu potrzebna jest dziś poezja? …

 

   Ja jednak na taką półkę zwykłem zaglądać, choć muszę przyznać, że odnalezienie na niej jakiegokolwiek klucza uporządkowania, jakiegoś najdrobniejszego okruchu sensu i metodologii prezentacji owych tomów i tomików graniczy z cudem. Kiedy już przebrnę przez Twardowskiego (w wersjach komiksowych), tudzież Szymborską (w wersjach gadżeciarskich), kiedy przekopię się przez Mickiewiczów, Słowackich czy Asnyków (w wersji the best of, bądź też dla szkół), kiedy już w końcu ominę Pawlikowskie-Jasnorzewskie i Poświatowskie (w wersjach dla co mądrzejszych pensjonarek) w końcu mogę natrafić na jakąś efemerydę, jakoweś indywiduum oraz cud mniemany w postaci tomu „z kosmosu”. W tych eksploracjach człowiek nie zna dnia ani godziny. Raz trafi na Wawrzkiewicza, raz na Wencla, raz na Baśkę Gruszkę-Zych, a czasem nawet na Janka Strządałę. No cóż. Kurzu ci tam dostatek, a że mało kto tam zagląda ciężko o utrzymanie powagi narracyjnej tej opowieści… Może jednak sarkazm też ma swoje granice? W tym przypadku bożonarodzeniowe.

 

   Azaliż doszedłem do sedna? Poniekąd, gdyż nie jest to ani recenzja, ani nie jest to jakaś dogłębna analiza czy też poważny fachowy esej literacki w temacie i na temat. Otóż moja ostatnia wizyta okraszona została odnalezieniem małego, apetycznego i bardzo skromnie wydanego tomiku Mirosława Welza „Pestki”. Jak się okazało Mirek jest moim, nieznanym mi dotąd, a właśnie odnalezionym (na półeczce z poezją), w sklepie z książkami - poetą – a jednocześnie Kolegą z Rzeszowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Tomik jest iście znakomity. Te wiersze chodzą za mną i dźwięczą w myślach pewną harmonią percepcji. Ich lapidarna mądrość, stoickie wyciszenie i zdecydowana łagodność nie pozwalają przejść wobec nich obojętnie i właśnie dlatego chciałem dziś o nich kilka słów skreślić. Ów przydługi wstęp nie jest właściwie wstępem do opowieści, gdyż „właściwie” jest – znalazł się - w takim obszarze komunikacji z czytelnikiem spoza kręgu środowiska, rodziny i przyjaciół, w którym funkcjonujemy, my – poeci doby ponowoczesności, zależni od sklepów z książkami i eliminacji literatury z przestrzeni ważnej i istotnej dla kultury naszego państwa. Państwo literatów i poetów ma po prostu w … pewnym mało szlachetnym miejscu, no, dajmy już temu spokój. (toż to paskudna dygresja)

 

   „Pestki” są znakomite. Jak już sygnalizowałem. To są bardzo „stare pestki” zasadzone w naszej pamięci, z których nie wyrosły żadne drzewa… A w świecie dla poety trudnym, dla ludzi „starej daty” coraz gorszym, w świecie barbarzyńców oraz wtórnych analfabetów, w świecie pogan i hedonistów można powiedzieć za Mirkiem:

 

Czasami

 

Chce się zniknąć / Wyjechać nie być / Zapaść pod ziemię / Na końcu świata

 

Albo schować / W wygodnym rowie / Przy starej drodze / Znikąd donikąd

 

Najlepiej tam

 

   I najlepiej gdziekolwiek poza czasem, rzeczywistością i zgiełkiem. Mirosław Welz posługuje się bardzo skoncentrowaną, prostą, acz wyjątkowo silną metaforą. Uderza ona punktowo w naszą jaźń i trwa w niej na dłużej. Ona właściwie tworzy nowe światy i początki rozważań, jest pytaniem, wyzwaniem i sygnałem. Ona miota się i szarpie, aby odkrywać nowe przestrzenie i płaszczyzny wątpliwości, naszych rozterek i spojrzeń na ten brzydki świat. Przepięknie, lapidarnie i zasadniczo ujął to Leszek Żuliński, autor Posłowia w ostatnim jego zdaniu: „Mogę to tylko tak spuentować: taki „prosty” tomik, a taki mądry, poruszający i czuły …”.

 

   Doskonała konkluzja – ten tom jest poruszający i czuły. Są tam wiersze, które w trakcie pierwszego czytania wywołują głębokie wzruszenie i ciężko opanować mocno zaszklone oczy, nawet mężczyźnie. To kwestia naszych skojarzeń, emocji i zapewne istniejących w nas głęboko strun wrażliwości, jednakże chyba po to właśnie jest poezja, aby jej piękno nas nie tylko urzekało, ale właśnie w ten sposób działało na zmysły i reakcje. W moim przypadku chyba nawet stało się coś więcej. Kiedy przeczytałem wiersz „Psie serce” miałem mieszane uczucia …

 

Psie serce (*)

 

W schronisku psim od rana gwar

Może już dziś – w czekaniu trwam

Twój ludzki los odnajdzie mnie

Zabierz mnie stąd – chcę być twoim psem

 

Miskę mi daj miłości swej

Za uchem drap chwal – dobry pies

Nocą pod koc do łóżka bierz

Będę cię strzegł przed czarnym snem

 

Cóż mogę dać ja stary pies

Prócz czterech łap mam serce psie

Na wrogów kły gdy przyjdzie czas

I wierność psa twojego psa

 

Wiem dobrze że to życie psie

Któregoś dnia zakończy się

Ale to nic dobrze też wiem

Jak przeżyć je – chcę być twoim psem

 

(*) Tekst piosenki wykonanej przez Marię Lamers.

 

   Ta mieszanka uczuć, o której wspomniałem wynikła z tego, że nie lubię czytać wierszy, które są tekstami piosenek, ale bardzo je lubię słuchać jako piosenki. Jakoś dziwnie się czyta poezję „piosenkową”. Jednak tutaj treść zawładnęła formą, a kiedy przeczytać ten wiersz na nowo, z włączeniem wyobraźni muzycznej to … dotykamy kulminacji.

 

   No i tak się składało, że jako wolontariusz czasami wykonuję sesje fotograficzne w schronisku. Dziś sobie uświadomiłem, że między innymi czytałem i ten wiersz. W weekend poprzedzający ową sesję. Nie pamiętałem o nim. Tak mi się wydawało. Efekt jest taki, że od kilku dni mamy w domu … czwartego psa, starszą maleńką suczkę o imieniu Balbina… To był – tam w schronisku – jakiś impuls, coś co kazało mi wrócić i ją zabrać, coś co kazało ją przygarnąć i przyjąć do nas pomimo kłopotliwej (ale miłej sercu) zgrai osiadłych już domowników (trzy psy i dwa koty) … Teraz po części „obwiniam” i ten wiersz. Oczywiście między innymi, gdyż z pewnością taka decyzja ma i inne podłoża, motywacje, barwy odwagi (emocjonalnej i uczuciowej) oraz odpowiedzialności z tym związanej. Choć wtedy się o tym, jednak tak zasadniczo nie myśli. Przecież poezja też jest impulsem, siłą spoza świadomości, siłą znacząco „wyższą” i jakby jedną z najmocniejszych. Czy staje się potem dobrą i uznawaną za wyjątkową? To już zupełnie inna bajka. W niej trzeba jasno powiedzieć, że tom Mirosława Welza jest … przeogromny. Taki mały, a taki wielki… Bowiem zwierzęta są tylko drobną cząstką tej całości – jak pisze Leszek:

 

„Wielu z nas wzruszą zapewne zwierzaki, które dostały się na scenę tych wierszy. Rzecz prosta: Welz jest weterynarzem… (…) tu, empatia jest poruszająca. (…)”

 

   Jednak tom Mirka to o wiele więcej niż zwierzaki. Znajdziemy tam niesamowite świadectwo poszukiwania harmonii życia i Natury. Znajdziemy prostą, acz właśnie poruszającą filozofię bycia, trwania, stawania się. Znajdziemy siebie i znajdziemy ludzi, którzy nam towarzyszą, a wszystko to jakby za woalem wielkiej nostalgii, czułości i wrażliwości. Z tej niepohamowanej nostalgii rodzi się właśnie poezja i pomaga nam żyć, pomaga przetrwać, koncentruje zmysły, uczucia i stany świadomości. Kto jej nie doznaje jest jakby martwy, obumarły za życia i odarty z pełnego wymiaru człowieczeństwa. Poezja ta ma w sobie wiele skromności, wiele pokory wobec wszystkiego co nam się wydarza. Mirek przekroczył Rubikon empatii. Zmieszał cuda z życiem. Skotłował myśli z opłatkami wiatru, a poetów z aniołami, scalił duszę ze słowami, a słowa uskrzydlił do wymiaru symboli. I w końcu uderzył nas jednym, jedynym, najprostszym z możliwych stwierdzeniem, że … „Najtrudniej nauczyć się / Nie podawać łapy

 

   I w tej lekturze, i w naszym życiu, po czasie burz i czasie zgiełku przychodzi ukojenie, przychodzi moment, kiedy jest się „coraz bliżej / Tajemnicy ognia” i wtedy odważnie nie cofa się dłoni…

 

   Bardzo ważne słowa padają też w wierszu „Na Wigilię”:

 

Przełam we mnie

Gdy sam nie umiem

To co jeszcze

Nieprzełamane

 

   Chyba trudniej prościej wyrazić cały mechanizm sensu naszego życia? Całe znaczenie „opłatka wiatru”, którym łamiemy się z nim i z nieprzypadkowo spotykanymi ludźmi, aby być bliżej. Bliżej czego? Bliżej szczęścia, bliżej łagodności, bliżej przebaczenia i najbliżej … miłości. Do wszystkiego i wszystkich. Niemożliwy i nierealny idealizm? Ależ tak. Za to jak podany na tacy słowa … chapeau bas

 

   Tak oto, życzę Wam, Drodzy Czytelnicy, przełamania w Was tego, co jeszcze nieprzełamane. Na te Święta, na kolejny rok, na całe Wasze – jakże ważne dla świata i dla Was – życie … Życzę wielu mądrych słów, poruszających wersów, aż w końcu jak najwięcej czułości i wyśmiewanego dziś idealizmu. Bądźcie zdrowi i szczęśliwi … walczcie po swojemu o lepszy świat.

 

  Chyba warto czasem zanurzyć się, w coraz bardziej dziś obcą, coraz głębiej schowaną w najciemniejszym kącie sklepu z książkami, półkę z poezją, aby odnaleźć tam jakieś „Pestki” - skromny tomik Mirosława Welza , który potrafi – bez żadnej przesady – po prostu odmienić czyjeś życie. Balbina właśnie podeszła i polizała mi rękę … Podobno zwierzęta ze schroniska przynoszą … szczęście. Takie hasło wymyślił jeden z naszych z Żoną przyjaciół – Tomasz Wałek – gliwicki fizyk, mąż kobiety o wielkim sercu - Basi – kierowniczki gliwickiego Schroniska dla Zwierząt. I nigdy w tym kontekście nie zrozumiem motywacji ludzi, którzy kupują sobie rasowe psy, podczas gdy te schroniska są nadal pełne niesamowitych zwierząt, które kochają tak, że aż trudno to ogarnąć jakimkolwiek ludzkim umysłem.

 

 

Andrzej Walter 

 

 

 

Mirosław Welz „Pestki”. Wydawnictwo Libra, Rzeszów 2016. Stron 64. ISBN 978-83-63526-90-0


Ryszard Tomczyk - W dwudziestą rocznicę śmierci Stanisława Filipowicza

$
0
0

Ryszard Tomczyk
 

 

W dwudziestą rocznicę śmierci Stanisława Filipowicza

 

Ryszard Tomczyk            Znałem go od schyłku lat siedemdziesiątych. Związany był z pobliskim Dzierzgoniem, gdzie pełnił funkcje kierownika miejscowego Domu Kultury. Był filarem elbląskiego Klubu Literackiego funkcjonującego pod auspicjami ETK. Miał już dość bogatą biografię literacką (wszak debiutował w r. 1968 na  łamach gdańskich „Liter” opowiadaniem pt. Powiedz, jaka jest prawda) w tym wiele tomików poetyckich i nagród (w tym prestiżowych). Odwiedzał mnie jako prezesa ETK, redaktora „Tygla” i po prostu przyjaciela 4 do 5 razy w roku. Najczęściej z maszynopisami  utworów do „Tygla”, przygotowanymi składami wierszy do wglądu i oceny, zawsze zaś pełen planów na przyszłość. Zaraz po wycieczce do Wilna (gdzie urodził się w 1934 r.), ściśle zaś po wydrukowaniu powstałego na gruncie tej wyprawy tomiku pt. Etiudy wileńskie, (Elbląg 1993) urządziłem mu w Elblągu spotkanie ze środowiskiem  ETK oraz postarałem się o sprzedanie znacznej części nakładu Etiud…młodzieży licealnej. Staszek był pod wrażeniem niektórych  serii moich prac malarskich, wpadł też na pomysł edycji wspólnej, złożonej z jego wierszy i reprodukcji moich obrazów. Byłem już przyzwyczajony do dłuższych jego nieobecności powodowanych chorobą i leczeniem szpitalnym. Tej „mimozowatości” jego organizmu zdawał się zaprzeczać słuszny wzrost i atletyczna budowa ciała, będąca np. znamieniem sportowców, bo przecież Staszek od lat pracował w klubach sportowych jako trener lekkiej atletyki. Stąd też i niedomogów, na które się uskarżał, jakoś nie brałem, tzn. nie braliśmy całkiem serio.

            Na całe pół roku zniknął mi z pola widzenia jesienią 1995 r., zostawiwszy podczas ostatniej wizyty maszynopis znacznej części przygotowywanej do druku książki o tematyce marynistycznej pt. Cała wstecz. Skąd miałem wiedzieć, że powieści tej już nie dokończy?

            Jakoż zjawił się przy Ratuszowej nagle w kwietniu 1996 r. Był dziwnie blady, pocił się, zaś jego oczy – jakby rozbiegane – przerażały znamienną dla ludzi funkcjonujących już na krawędzi dziwną pomrocznością. – Ryszard – mówił już od progu, uprzedzając moje pytania i i śpiesząc się – mam białaczkę. Dopiero co wyszedłem ze szpitala. Zostało mi jeszcze najwyżej pół roku, a przy szczęściu trzy kwartały… Nie trwońmy czasu na dotyczące tego relacje. W szpitalu nie zmarnowałem czasu. Oto ostatni cykl wierszy, które zostawiam po sobie. Trzeba mi się śpieszyć, ale nie wiem, czy zdołam się doczekać.. Wracam do koncepcji połączenia moich wierszy z twoimi obrazami. Pomóż mi wybrać kilkanaście ilustracji w czerni i bieli…

            Byłem roztrzęsiony nie mniej niż on, bo zdawał się być już oswojony z nową sytuacją. Gdyby nie znamienna, charakterystyczna, mroczna toń nieskończoności, wyzierającej z jego rozszerzonych źrenic i przejrzystość twarzy, trudno byłoby mi to przyjąć do wiadomości.

            Rzuciłem się do czytania maszynopisu wierszy. Zbiór złożony z 97 utworów i zatytułowany Razem dotykamy ciemności (towarzyszem szpitalnego  umierania był współpacjent o imieniu Hubert, był pisany z wyraźnie zaciśniętymi szczękami, w stężeniu materii słowno-stylistycznej, w skupieniu i bez ukierunkowania na jakąkolwiek ornamentykę. Były to teksty raczej krótkie, nabrzmiałe ciężarem, pisane całą duszą, energią, jakiej nawet u niego nie znajdowałem, w tym samym stopniu drążące ostateczność, co i nurzające się w pulsującej materii życia z całą zmysłowością, pełne prostoty i klarowności, w ogóle wspaniale. Wiersze, wiersze mówiły więcej niż twarz Staszka i źrenice oczu w głąb zapatrzone.

            Staszek wpadł raz jeszcze, po tygodniu. Skarżył mi się, że prezeska Elbląskiego Towarzystwa Kulturalnego, do której zwrócił się o wyasygnowanie jakichś sponsoralnych środków na wydanie tomiku, odprawiła go z admonicją:     „Nie mamy możliwości. Nadto – Za wiele pan napisał tekstów rozrachunkowych, szkalujących poprzednie , „nasze” czasy, byśmy mieli się czuć zainteresowani wydawaniem pańskich tekstów” . Na szczęście jednak wydania książki podjął się zupełnie dla nas nieoczekiwanie Jacek Nowiński, dyrektor WOKu.

            Zgarnęliśmy zatem kartki maszynopisu i reprodukcje, by pośpieszyć do WOKu. Uzgodniliśmy, co należało.  Staszek, świadom tego, że jego czas się zbliża, zobowiązał mnie do pilotowania toku wydawniczego na miejscu, do korekt etc. Był przygotowany już na wszystko i wiedział, że nie będzie mu już łatwo przyjeżdżać z Dzierzgonia na lada zawołanie. Pożegnaliśmy się. Przystąpiłem do przekonywania władz miejskich do uhonorowania S. Filipowicza nagrodą roku.

            Wiadomość dotarła do Elbląga już 4 czerwca 1966 r. Niespodziewana Zmarł poprzedniego dnia i na to, co było mu sądzone. Przyplątało się z nagła zapalenie płuc czy coś w tym rodzaju. Nie zdążył osobiście odebrać przyznanej mu nagrody Prezydenta Miasta.

            Dyrektor WOKu dotrzymał słowa, czym zaskarbił sobie moje uznanie, gdyż od lat pozostawałem z nim wówczas jako organizatorem życia kulturalnego, niezbyt życzliwego muzom środowiskowym, w sporze o wartości.

 

            Stanisław Filipowicz był niewątpliwie najznakomitszym po wojnie  (t.zn. przed rokiem 2000) poetą i w ogóle „słowiarzem” środowiska elbląskiego. Dla mnie także przyjacielem. Jako redaktor „Tygla” szczególnie sobie ceniłem składane mi teksty poetyckie i prozatorskie. Zaszczytem też była dla mnie była możliwość komentowania, opracowywania i publikowania pierwszych recenzji jego opowiadań i powieści. Niektóre z moich szkiców o twórczości Filipowicza były publikowane na łamach „Tygla” (przedruk w Recenzjach literackich  nr 1 w 2002 r.

            We wnioskach końcowych analitycznego tekstu o „oswajaniu ciemności” , tj. o tomiku Razem dotykamy ciemności pisałem m. in. Oswajanie ciszy to nic innego jak oswajanie ciemności, równoznaczne z ubezpieczaniem się przed jej grozą. Ostatni odruch człowieka żyjącego, ale pozbawionego już nadziei. Z tego powodu cykl ten wpisuje się w tradycje poezji „ars moriendi” („sztuka umierania”), choć nie sądzę, że jego twórca był do końca tego świadom.  Sam zdaje sobie sprawę z daremności wysiłku, jakim jest „zagadywanie śmierci”. Wie też, że żadna z masek, którą mógłby włożyć na spotkanie z ostatecznością, nie jest w stanie sprostać sytuacji. /…/ Głębszym nurtem cyklu jest dyskurs z Bogiem, tzn. po trosze z naiwną wiarą w niebo, po trosze z naturalnym porządkiem świata i z tragiczną kondycją człowieka daremnie wydeptującego swoje ścieżki ku linii horyzontu, w gruncie rzeczy samotnego, skazanego na ułudę, cierpienie i lęk, tragiczną beznadziejność i bezradne poszukiwanie pociechy.

            „Razem dotykamy ciemności” to najlepszy cykl poetycki powstały pod niebem Elbląga, najdojrzalszy (także w sensie artystycznym) wyraz świadomości człowieka odnoszącego triumf nad tym, co nietrwale i znikome. O zupełnie już wyjątkowej postawie podmiotu lirycznego, pochylonego nad swą skończonością a zarazem przeciwstawiającego jej swoją obecność, a zarazem poetycki koncept, dowcip i pazur zgoła satyryczny są np. wiersze:

 

            Akt śmierci:

                                   pewien malarz

                                   namalował śmierć

                                   pozowała mu

                                   w czasie choroby

 

                                   zaprzyjaźnił się

                                   z nią

                                   na dłużej

                                   zwyczajnie

                                   jak to malarz

 

                                   kiedy umarł

                                   udał się do nieba –

 

                                   oto jest mój akt

                                   śmierci –

                                   powiedział

 

                                   świętemu zbladła

                                   aureola

 

                                   a gdzie zgonu?

 

            Czy  Powrót do Edenu:

                                   myślę Hubercie że nie było

                                   żadnego raju tylko drzewo

                                   bardzo Złych Wiadomości

 

                                   od najmłodszych lat

                                   zrywaliśmy z niego

                                   niedojrzale owoce

                                   i kwaśno nam do dziś

                                   choć po każdym złudzeniu

                                   cisza brzmi inaczej

 

                                   Hubert nie odpowiada

 

                                   od paru dni jest w Raju

                                   pod kopczykiem

                                   marcowej ziemi

 

            Zdaję sobie sprawę, że powyższe wspominanie nie oddaje w pełni ani Staszka, ani jego twórczości. We wszystkich jego biografiach niezmiennie odnotowywany jest ważny szczegół z jego biografii. Chodzi o represję, jaka dotknęła go już jako ucznia liceum w Sopocie w okresie 1949 – 52 w postaci dwu i pół letniego więzienia za „próbę obalenia ustroju”, zaś w najwyższym stopniu przysłużył mu się dyrektor tej szkoły, którego osobiście znałem, boć sam do r. 1950 byłem uczniem tego uczyliszcza. Doświadczenie odsiadki więziennej  wraz z rozlicznymi następstwami (również psychicznymi) tegoż  w pełni tłumaczy zarówno trwale obecny w jego utworach poetyckich i prozatorskich wątek alergii na zbrodniczy charakter minionego systemu.  Tematyka ta dochodzi do głosu w powieści Życie bez Marii(1993), jak i w zbiorze opowiadań dotyczących absurdalności socjalistycznych struktur w PRL

(Infekcja w raju). S. Filipowicz napisał nadto książki poetyckie o tytułach: Buty z podłogą (1981), Lot i kara (1984), Po amputacji (1991), Blues na cztery ręce (1992) – by na tych poprzestać. Zdobywał prestiżowe nagrody . Miał wielu recenzentów. W załączeniu do jego zbiorku pt. Zamiast antyfony(1992) znajduję fragment tekstu krytycznego Stanisława Gostkowskiego. Czytam m. in.: Ocaleniem dla człowieka, jego idei w mrocznej krainie śmierci, wiecznego odchodzenia, również azylem staje się poezja, wiara w słowo, myśl: „nie płacz wdowo w tym kraju poeci  żyją wiecznie. W tym miejscu zawsze mi się jawi twarz żony poety, pani Heleny, zatroskanej o pamięć dla Staszka i zabiegającej o przypomnienie edytorskiej jego spuścizny.

            Faktem jest, że Staszek nie bez reszty przesączył się na drugi brzeg cienia – jak mówi sam w jednym z ostatnich wierszy. Bez reszty?  - On jeden z niewielu w tutejszym środowisku, odchodząc, miał prawo powiedzieć o sobie: non omnis moriar.


Ryszard Tomczyk

 

 

         Załączam wiersz S. Filipowicza z cyklu Blues na cztery ręce, 1992

           

                        Erotyk

 

                        nie dzwoń nie trzeba

                        o czym chcesz rozmawiać?

                        o deszczu co siąpie

                        o wczorajszym  śniegu?

 

                        a może o latach

                        co zwiędły

                        jak  parku kasztany

                        i jesień

                        któraś tam z rzędu

                        ramy przymierza

                        do starych obrazów

 

                        mówisz że miłość

                        nie rozumiem

                        poczekaj

                        wezmę tylko słownik

                        obcych wyrazów


Jan Stanisław Kiczor - Świątecznie - świat opery, muzyki w anegdotach, ciekawostkach i dowcipach

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 

Świątecznie  -  świat opery, muzyki w anegdotach, ciekawostkach i dowcipach




Jan Kiepura

 

kie ki1

 

 

W 1924 roku Jan Kiepura stoi u progu sławy. Ma 22 lata i wyjątkowo piękny głos. Nie co dzień jednak znany artysta staje przed sądem oskarżony przez prokuratora o gwałt. W dodatku na mężczyźnie! Sam tytuł byłby sensacją i zanim czytelnik doczytałby, o co naprawdę chodzi, cały nakład by się na pniu sprzedał. Jak doszło do tego procesu przed sosnowieckim sądem? Szczegóły podaje publikacja "Sosnowiec, retro kryminały" [Dikappa 2012].Sam Kiepura nie byłby pewnie zadowolony, że incydent zachował się w kronikach miejscowego sądu, ale dzięki temu wiemy więcej o sytuacji rodzinnej artysty. A także sporo o jego charakterze. Prokurator dr Krzemuski pisał: "Jan Kiepura, syn Franciszka i Marii, w dniu 7 sierpnia 1924 roku w Sosnowcu, zmusił Piotra L. za pomocą gwałtu na jego osobie, do opuszczenia lokalu prawnie przez niego zajmowanego, czym dopuścił się występku z art. 51, 507 cz. I kk". Chodziło o to, że Kiepurowie w swoim domu przy ulicy Miłej 4, wynajmowali pewnemu człowiekowi pokój. Jeden syn był już przecież w stolicy. Wszystko było dobrze, dopóki lokator nie stracił pracy i przestał płacić czynsz. Eksmisja była trudna, bo dłużnik miał dzieci i jak powiadał, ani grosza w kieszeni. Właściciele domu jakoś nie mogli go wyrzucić na bruk, tylko żalili się synowi. Kiedy przyjechał Jan, problem załatwił radykalnie. Po prostu wziął za klapy lokatora i wystawił go za drzwi. W tym czasie brat Jana, Władysław, wyrzucał rodzinę dłużnika. Wspólnie już bracia wynosili na ulicę meble i dobytek, część z tego zostawiając sobie na poczet niezapłaconego rachunku. Podobno nie obyło się bez pobicia lokatora stawiającego opór. Czy Kiepura naprawdę obił twarz lokatora? Pokazał mu pięścią, gdzie raki zimują? W każdym razie ten poskarżył się na to prokuratorowi i doszło do rozprawy sądowej. Świadkowie karnie stawili się w sądzie i zeznali, że Jan Kiepura co prawda siłą lokatora wywalił z domu, istotnie gwałtem, nie po dobroci, ale go nie pobił. Do takich rękoczynów nie doszło. I sąd uniewinnił oskarżonego, któremu ten incydent nie przeszkodził we wspaniałej karierze tenora. Co dalej z wywalonym lokatorem, historia milczy.



Adam Didur

 

kie ki1

Adam Didur

 

Otóż pewnego razu spóźnił się na próbę Pajaców. Caruso, który tego dnia czuł się nienajlepiej, tylko markował swoją partię półcichym głosem. Kiedy doszło do słynnej arii Śmiej się, pajacu, nagle zza kulis odezwał się potężny tenor śpiewający tę arię tak, że Carusa w ogóle już nie było słychać na scenie. Spóźniony Didur widocznie przypuszczał, że Enrica nie ma w tej chwili, a słysząc, że doszło do arii Śmiej się, pajacu, postanowił „z biegu” wypełnić lukę wokalną.

 

=====

 

Jedna z ich córek, Mery Didur-Załuska, tak po latach wspominała: "Matkę dręczyła nieopisana zazdrość. W tajemnicy przed ojcem przyjeżdżała do miasta jego występów, biegła do hotelu, wchodziła pod łóżko i cierpliwie wyczekiwała, czy ojciec nie zjawi się w towarzystwie jakiejś damy". A do zazdrości miała powody. Błękitnooki Didur był niebywale przystojnym i szarmanckim mężczyzną, za którym oglądała się niejedna primadonna (słynny romans z "najpiękniejszą kobietą świata", włoską śpiewaczką Liną Cavalieri). Mówiono przecież: "Didur to sam urok". Wieść niesie nawet, że aby ostudzić swoją chuć, zanurzał nogi w misce z zimną wodą.

 


Ada Sari

 

 

kie ki1

Ada Sari

 

Po babce ponoć odziedziczyła ogromne czarne oczy, „południowy temperament i niecierpliwość, która kazała robić wszystko jak najszybciej i w wyniku osobistych decyzji. Skrajny wyraz znalazło to mniej więcej przed dziesięciu laty – pisał Waldorff w 1968 roku – gdy Pani Ada raptem zaniepokoiła się, jakie też paskudne ozdoby mogą znaleźć się na jej grobie. Postanowienie było natychmiastowe: wezwała znajomą rzeźbiarkę i – pozując jej osobiście – zaleciła w białym bloku kamiennym wykuć postać muzy z lirą w ręku. Skoro rzeźbę ukończono, stanęła w rogu pokoju i zaczęła czekać. Takim sposobem niecierpliwa Maestra żyła w jednym mieszkaniu z własnym nagrobkiem”. Zaś Halina Mickiewiczówna opowiadała: – Przyjechałam kiedyś do Maestry na lekcję i zobaczyłam, że w rogu pokoju stoi niewielki podest przykryty aksamitem. Na moje pytanie, czemu to ma służyć, zobaczyłam figielki w oczach Maestry. – «Tylko nie śmiej się ze mnie Halinko – powiedziała.

– Zamówiłam sobie u dobrej rzeźbiarki pomnik na mój grób i właśnie niedługo go przyniosą.

Miałam z tym masę kłopotów, ponieważ musiałam uzyskać zezwolenie od architektów, którzy budowali ten dom, na wniesienie tak dużego ciężaru do mieszkania». Miała to być postać Maestry naturalnej wielkości, zrobiona na podstawie zdjęcia z jednego z przedstawień. Na te słowa zareagowałam wybuchem śmiechu, bo nie mogłam sobie wyobrazić, że ta kobieta pełna sił witalnych mogłaby kiedykolwiek odejść.

 

 

Aleksandra Kurzak

 

 

kie ki1

Aleksandra Kurzak

 

 

Aleksandra Kurzak  odpoczywając między spektaklami „L’Elisir d’Amore” Gaetana Donizettiego w londyńskiej Royal Opera House Covent Garden, dopina sylwestrowy koncert w Warszawie.

Po co światowej sławy sopranowi potrzebna taka lokalna gala?

 – Żeby odetchnąć. Czasami mam już dość umierania na scenie przez pół aktu.

========

„Prawie cały rok spędza poza Polską. Jeździ po świecie, koncertując na największych scenach operowych. A jednak to w Warszawie - by wynagrodzić sobie trudy hotelowego życia - postanowiła urządzić swoje mieszkanie, swoją oazę prywatności. Gościmy dziś u diwy operowej, której głos porównywany jest do talentu Marii Callas - Aleksandry Kurzak. Nowoczesne i funkcjonalne wnętrze jej mieszkania jest dziełem architektki, Małgorzaty Stachowiak, poprzedniej właścicielki, z którą Ola od razu się zaprzyjaźniła. W całym mieszkaniu widać bardzo ciekawe rozwiązania. Dominującym elementem jest szkło i beton. Ta pozornie chłodna kombinacja, połączona z pięknymi tkaninami i bardzo starannie dobranym oświetleniem składa się na przytulną całość. W grze świateł biorą też udział liczne lustra i połyskujące materiały w postaci poszewek na poduszki czy zasłon. Maleńki ogródek stanowi w lecie przedłużenie salonu. Aneks kuchenny otwarty na resztę przestrzeni dziennej pozwala spoglądać na piękne obrazy, zebrę na kanapie i rzeźbę? w kominku. Dość nieoczekiwanym efektem przyjaźni z architektką Małgosią jest otwarcie w warszawskich Złotych Tarasach miejsca z mrożonymi jogurtami - Feel the chill! - znakomitej alternatywy dla łasuchów. Owocowe, naturalne, posypane świeżymi owocami, kolorowymi misiami i czekoladą są rozpustą dla podniebienia - także dla naszej Gwiazdy”.

 


Andrzej Hiolski

 

 

kie ki1

Andrzej Hiolski

 

„…Życie Andrzeja Hiolskiego toczyło się w trójkącie trzech miast i trzech grobów: rodzinnego Lwowa, do którego przyjechał rok przed swoją śmiercią - wystąpił tam w byłym kościele Dominikanów i przystąpił do uporządkowania grobu ojca, Bytomia, gdzie pochował matkę i Warszawy, w której sam spoczął…”

========

„…Pamiętam wieczór w Błoniu koło Warszawy. Zwykle wstęp na koncerty był wolny, tymczasem przed wejściem powitało nas ogłoszenie: „światowej sławy baryton Andrzej Hiolski. Bilety - 2 złote”. Czasy były ciężkie, i nie była to bagatelna kwota. Zwłaszcza na prowincji. Tymczasem trudno wyobrazić sobie bardziej zatłoczoną salkę, niż ta w miłym dworku Poniatówka, i radość większą, niż ta, jaką Hiolski swym przyjazdem i śpiewem sprawił słuchaczom w Błoniu. Po bisach podszedł jegomość o błyszczących oczach i rumianych policzkach, cokolwiek w tzw. stanie wskazującym... „Przepraszam, ale mam w domu świniobicie i dużo gości. Przyjechałem tylko dlatego, że to pan Hiolski. Zapraszam Pana z całego serca, zapraszam Państwa - poprawił się, patrząc na naszą ekipę - gospodarstwo jest niedaleko. Wszyscy na Pana czekają. Odwieziemy potem do Warszawy”. O jedzenie nie było wtedy łatwo, drożyzna doskwierała. Nęcąca wizja powrotu z koncertową zdobyczą w postaci domowej szynki i pęt kiełbasy przemknęła mi przez głowę i zawisłam wzrokiem na twarzy Hiolskiego. Uśmiechnięty, i prawdziwie chyba ujęty zaproszeniem, dziękował, lecz mimo nalegań - wymówił się. Wracaliśmy samochodem w milczeniu. W uszach dźwięczał mi głos Hiolskiego. Powiedziałam: „Ależ Pan pięknie śpiewa...” „Dziękuję. Ale ile można... Nudzi już mnie to. Wciąż koncerty i występy. Chciałbym przestać…”.

 

 

Bernard Ładysz

 

 kie ki1

 

Bernard Ładysz w wywiadzie: - Jeśli chce pan usłyszeć o karierze głupiej, a właściwie o tym, dlaczego nie zrobiłem kariery, to niech pan wie, że dlatego, iż mam właśnie taki charakter, jaki mam: wszystkim mówię prawdę, a ludzie tego nie lubią. Moja klęska to naiwność. Byłem głupi przez naiwność; dałem się kierować ludziom małym. Dziś to wiem. Zawsze byłem zły, że więcej wiem, niż potrafię. To również było moim nieszczęściem i zyskiwało mi wrogów. Uważam, że śpiew jest dla ludzi inteligentnych, a nieszczęście w tym, że wszyscy chcą śpiewać. Przeważnie półinteligenci. Śpiewanie to jest najpiękniejsza, najszlachetniejsza muzyka na świecie. I dlatego trzeba mieć do tego serce, duszę, rozum, wyczucie, talent... Musiałem odejść z teatru, bo ja się w nim nie mieszczę. Cały świat poszedł naprzód, a teatr operowy, zwłaszcza ten nasz warszawski, stoi w miejscu. Tu każdy jest wielki. Co to za wielkość? Masz wejść na scenę mały, a zejść wielki. Po to, by ludzie chcieli ciebie słuchać. A gorzka prawda dziś jest taka, że śpiewacy kończą szkoły: magister basu, docent tenoru, a na scenie stoi baran...

Jeden z wpływowych w tej szkole profesorów śpiewu, wykonując estradowe Straszny dwór, pewnego razu oświadczył w mojej obecności, że „więcej już z tymi starymi pierdołami nie będzie występować”. Jego koledzy usłyszeli to i wnieśli sprawę do sądu koleżeńskiego związku muzyków.

Ja miałem być świadkiem, a przed rozprawą profesor kazał mi oświadczyć, że nie słyszałem jego obraźliwych słów, co jeszcze bardziej zobligowało mnie do powiedzenia prawdy. Po tym zdarzeniu w szkole nie miałem już czego szukać…

…Na próbie Jolanty Czajkowskiego w Warszawie jedna ze śpiewaczek była niedysponowana. W pewnym momencie rozsierdzony Bierdiajew zaczął ją strasznie

opieprzać. Na sali siedziało kilka osób, także i dzieci tej śpiewaczki. A na scenie stał jej mąż, który też występował w Jolancie. Stał cały czerwony i milczał. Na to odwróciłem się do niego i powiedziałem: „O, jakby moją żonę ktoś tak obrażał, to bym k... nie darował”.

Na sali zaległa złowroga cisza. Słysząc to, Bierdiajew wściekł się i przerwał próbę. Kiedy

opowiedziałem matce o tym zdarzeniu, oburzyła się strasznie: „Jak mogłeś tak postąpić

w stosunku do starszego człowieka? Natychmiast go przeproś”. Następnego dnia przeprosiłem dyrektora, a on mówi: „Nic się nic stało, moje dziecko, idź na scenę, wszystko

w porządku. Ale ty, Ładysz, masz harde serce...”

 

=======

 

Podczas prób reżyser poprosił legendarną Hiszpankę,  Montserrat Caballé, by śpiewając arię, przeszła parę kroków. Ta odpowiedziała:

- Jak śpiewam, nie chodzę.

- No dobrze, to pani partner podejdzie do pani.

- Chyba się nie rozumiemy: jak śpiewam, to nikt na scenie się nie rusza.

 

======

 

W sali koncertowej debiutująca śpiewaczka drżącym głosem śpiewa:
– Gdybym ja była ptaszęciem na niebie...
Głos z sali:
– A gdybym ja miał nabitą strzelbę...

 

=====

– Z czego składa się głowa śpiewaczki operowej?
– Ze strun głosowych oraz pudła rezonansowego.

 

=====

Zazdrosna żona:
– Na scenie operowej śpiewaczka wykonuje popisową partię wokalną.
W trakcie wykonywania swojej arii, mąż z zachwytem zwraca się do swojej żony:
– Zobacz kochanie, jaką ona ma piękną i wspaniałą koloraturę.
A na to żona:
– Ty się nie patrz na koloraturę, tylko słuchaj jak ona śpiewa.

 

=====

Znany solista siada na fotelu dentystycznym. Dentysta mówi:
– Proszę otworzyć usta.
– Za darmo?! Ja za samo otwarcie ust podczas koncertu dostaję 10 000 dolarów.

 

=====

 

W kaplicy królewskiej podczas wykonywania psalmu "Miserere" w opracowaniu francuskiego kompozytora Jana Baptysty Lully'ego (1632-87) król Ludwik XIV zwrócił się do klęczącego obok hrabiego:
- Czy podoba się panu ten utwór?
- Tak, wasza wysokość. Muzyka jest cudownie miękka dla uszu, jednak, bardzo twarda dla kolan...

 

=====

 

Francuski kompozytor Jan Filip Rameau (1683-1764) leżał na łożu śmierci. Posłano więc po

księdza, aby udzielił mu ostatniego namaszczenia. Widząc agonię chorego, duchowny zaczął śpiewać pieśń żałobną. W tejże chwili muzyk otworzył oczy i z wysiłkiem wyszeptał swoje ostatnie słowa:
- Proszę księdza, jak można tak fałszywie śpiewać?!

 

======

 

Niemiecki kompozytor operowy Krzysztof Willibald Gluck (1714-87) gdy przygotowywał premierę opery "Orfeusz i Eurydyka", był niezadowolony z pewnej śpiewaczki, której raz po raz zwracał uwagę. Wreszcie artystka rzekła:
- Mistrzu, wszystko będzie dobrze. Jak tylko przebiorę się w kostium, pan mnie nie pozna!
Wkrótce, na generalnej próbie Gluck woła do śpiewaczki:
- Droga pani! Poznałem panią mimo kostiumu!

 

=====

 

Wybitny skrzypek angielski Karol Esser (1736-83) swoją sławę zawdzięcza osobliwemu wydarzeniu. Już na swym pierwszym koncercie został wygwizdany. Nie tracąc pewności siebie, Esser przeczekał chwilkę, po czym odłożył smyczek i następny utwór odegrał szarpiąc struny, przy tym gwiżdżąc melodię. Wprawiło to publiczność w takie zdumienie, że gdy skończył grać, rozległy się gromkie brawa. Wtedy Esser skłonił się nisko i rzekł:
- Zdawało mi się, że upodobania szanownych państwa idą raczej w kierunku gwizdania aniżeli gry na skrzypcach. Słusznie pomyślałem więc, że jeśli następny utwór zagwiżdżę, będziecie państwo zadowoleni!

 

======

 

Kiedyś zapytano Jana Sebastiana Bacha (1685-1750), co należy robić, by stać się wybitnym organistą. Mistrz odpowiedział:
- Trzeba niewiele. Nauczyć się tylko trzech rzeczy: grać, grać i grać.

 

======

 

Jan Sebastian Bach tak mówił o swoim rówieśniku - Jerzym Fryderyku Haendlu (1685-1759):
- To jedyny człowiek, którego chciałbym zobaczyć nim umrę i jedyny, którym chciałbym być, gdybym nie był Bachem.

 

======

 

Jedna z liczących się uczelni w Anglii nadała Jerzemu Fryderykowi Haendlowi tytuł doktora honoris causa. Kiedy zawiadomiono o tym muzyka, zaznaczając, że za wypisanie dyplomu musi zapłacić, zawołał:
- Co?! Za to, że będę kolegą tych baranów, mam jeszcze płacić?

 

======

 

Wolfgang Amadeusz Mozart (1756-91) będąc jeszcze małym chłopcem otrzymał zaproszenie na obiad do cesarza Józefa II. Przy stole zachowywał się bardzo swobodnie i wesoło. Jego zachowanie dotknęło obecnych tam generałów do tego stopnia, iż powiedzieli o tym cesarzowi. Jakież było ich zdziwienie, gdy władca roześmiał się i rzekł:
- Mozarta zostawcie w spokoju. Generałowie rodzą się codziennie, Mozart - tylko jeden raz.

 

======

 

Pewnego razu Wolfganga Amadeusza Mozarta zaproszono na popis młodego wirtuoza z prośbą o ocenę jego gry. Po wysłuchaniu gry chłopca, Mozart zwraca się do niego:
- Talentu ci nie brak. Gdy będziesz dużo ćwiczyć, możesz daleko zajść.
- Ale ja chciałbym zacząć komponować już teraz. Mistrzu, powiedz jak się to robi?
- Musisz poczekać, aż będziesz starszy.
- Ale ty mistrzu komponowałeś, gdy byłeś dzieckiem!
- To prawda. Ale nigdy nie pytałem nikogo, jak to się robi...

 

======

 

Kompozytor francuski, twórca opery "Faust" - Karol Gounod (1818-93) tymi słowami pouczał pewnego młodego kompozytora:
- Im bardziej pan się zagłębi w muzykę, tym bardziej nauczy się pan cenić wielkich mistrzów. Gdy byłem w pańskim wieku, mawiałem: "Ja". Gdy miałem dwadzieścia lat, mówiłem już: "Ja i Mozart". W czterdziestym roku życia mówiłem: "Mozart i ja". Dzisiaj mówię cichutko: "Mozart".

 

======

 

Na uroczystość odsłonięcia pomnika Ludwika van Beethovena w Bonn zjechali się różni goście dworu austriackiego. Przypadek zrządził, że przez niedopatrzenie ustawiono trybunę dla dostojnych gości tak niefortunnie, że statua Beethovena zwrócona była tyłem do trybuny, co zauważono dopiero po odsłonięciu pomnika. Nastąpiła konsternacja, a wtedy mistrz ceremonii, nie tracąc głowy, rzekł:
- Ekscelencje wybaczą! Za życia był gburem i takim pozostał po śmierci.

 

 

 

 

Korzystałem z:

 

1. Grażyna Kuźnik – Dziennik Zachodni  30.07.2013 r. – „Czy Jan Kiepura dopuścił się gwałtu?”

2. Alan Misiewicz – „Adam Didur, boski bas, którego uwielbiały tłumy”

3. Wacław Panek – „ADA SARI – legenda naszej współczesności”

4. DOMO+ „Dach nad gwiazdami” – Aleksandra Kurzak

5. Marek Brzeźniak – „Do Bytomia stale wracał”

6. Małgorzata Komorowska – „Hiol”

7. Wacław Panek - „BERNARD ŁADYSZ - opowieść o zażywaniu tabaki”

8. Portal ludzi pozytywnie nakręconych – Krzys22.kom.peel


Zbigniew Ikona - Kresowaty - Słowo do Portretu

$
0
0

Zbigniew Ikona - Kresowaty



Słowo do Portretu


portretowisko-okladka

praca

Autor w pracowni

                                                                                                  

 - Czym jest konterfekt ?

- Jest koniec roku 2016 – patrzę jak umyka moje 35 lecie twórcze. Dobrze że wciąż wierzę, że robić należy swoje i ciągle „pięknie się różnić”. Niezbyt dobrze jest się chwalić o osiągnięciach, ale po okresie 35 lat chyba trzeba: Ministerstwo Kultury w osobie prof. P. Glińskiego imiennie nagrodziło ten mój  czas twórczy. W Lądku Zdroju, gdzie obecnie mieszkam odbył się duży Benefis z promocją książki PORTRETOWISKO i wystawami portretów oraz koncertem Alicji Tanew z Bohemy Krakowa, natomiast burmistrz wręczył „List gratulacyjny” – Wciąż robię swoje i chcę robić dalej w plastikonach, grafikonach, ilustracjach... literaturze. Wciąż piszę poezję, eseje i krytykę literacko artystyczną. Wydałem 10 książek i ani za jedną nie zapłaciłem, zrobili to wydawcy. Żyję skromnie. Poza tym mam zajęcia z młodzieżą w Centrum Kultury i Rekreacji w tym małym Londynie, czyli Lądku, czasem czuję się jak na emigracji, niektórzy malarze robili to w poprzednich epokach. Wykonuję ilustracje do czasopism i książek, maluję obrazy, ilustruję książki... Nie wiedzieć kiedy minął ten czas uniesień – i mam nadzieję, że wszystko jeszcze przede mną – Faktem jest, że dojrzała twórczość zwłaszcza malarzy to czas późny. Wielu pyta dlaczego książka pt. „Portretowisko” ? - to zbiór niezwykły rozległy i pojemny w swej objętości jako książka(?) powstawała rok wstecz - Coś mnie świeżbiło, żeby zabrać się konkretnie do tego wydania – i chyba udało się. To skupisko osób mi znanych, napotkanych w różnych sytuacjach ze spotkań w sztuce i kulturze, poznanych i pozyskanych choćby  do innej książki wydanej przy wsparciu Samorządu Wrocławia 10 lat wstecz, pt. Między Logos a Mythos”, wtedy to szkicowałem moich rozmówców - rysowałem ich profile, grymasy, charakter, mimikę. Ale musiałem dokonać wyboru - jest ich ok/ tysiąca, „robionych” w różnym celu publikum, ale i dla nich jako bardzo osobiste – Wielu otrzymało swoje podobizny i są uradowani. Inne wykonane dla czasopism, także internetowych portali, czy wydawnictw z którymi przecież współpracuję... A więc było z czego wybierać wszak to osoby publiczne, które dały swoje przyzwolenie chcąc mieć te konterfekty.

biela

Emil Biela z Muza – poeta, literat



bocian

Marianna Bocian – poetka, krytyczka


       Proszę wybaczyć moją próżność, ale śmiem twierdzić, że dotychczas chyba nikt, nawet z plastyków, dotychczas nie wydał takiej książki – To ponad 600 stron, papier kredowy w kolorze, format zbliżony do A-4.  Każdy portret dostał oprawę słowną, są to ciekawostki, dane z notek biograficznych, informacje o dorobku, a nawet znane środowiskowe ploteczki. Książkę opatrzyłem „posłowiem” nawiązując do historii i znaczenia portretu. Wewnątrz także portrety osób historycznych, którym robiłem dobre kopie, także  inne osoby, które odeszły w zaświaty. Wspomnę – to ludzie sztuki i kultury, artyści i mniej znane... przyjaciele – z pośród ponad 300 osób w książce wymienię choćby niektórych: Henryk M. Górecki, A. Hanuszkiewicz, A. Babiński, U.M. Benka, E. Bryl, T. Kantor, J. Czapski, S. Dali, L. Długosz, P. Skrzynecki, K. Gałczyńska, J. Hartwig, Nagel Kennedy, Cz. Niemen, J. Nowosielski, T. Różewicz, J. Drzewucki, B. Zadura, M. Świetlicki... J. Baran, R. Krynicki, A. Ziemianin, E. Lipska, Z. Herbert, A. Hanuszkiewicz, A. Strumiłło, Z. Religa, M. Zembaty, L. Kohen, B. Wrocławski, Z. Joachimiak, J. Szatkowski, Bruno – Milczewski, R. Wojaczek, J. Miodek (gestykulując), Cz. Miłosz (z brodą i bez), Frida Kahlo, W. Wysocki, J. Kapłański, A. Urbanowicz, Sł. Mrożek, K. Geartner, A. Zagajewski, U. Kozioł...

urbanowicz

Andrzej Urbanowicz – artysta malarz

          Wszystkie postaci są ważne i jedyne w sowim rodzaju obecne w swoim czasie i miejscu, długo by jeszcze wymieniać, a wszystkich poznałem, z niektórymi wprost obcowałem. Są tu także nazwiska mniej znane, osoby charakterystyczne z wyglądu, inne malowane do połowy, z rękami, a jeszcze inne – co ważne, pokazane - z atrybutami przynależnymi ich profesji. Otóż wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach zapominamy o portrecie, a może nawet niezbyt lubimy portrety, np. Ewa Lipska powiedziała mi: czy to przyzwoicie i czy przystoi wieszać swój portret w domu? – odpowiedziałem, że to nie fotografia... i pasuje zawsze do gabinetu lub w intymnym miejscu domu, lub nadaje się do podarowania najbliższym. A czasem gdybyśmy odeszli to pozostanie taki portret jak maska pośmiertna. Czym jest portret? – Jak wspomniałem portret zajmuje bardzo ważne miejsce w annałach sztuki, portret można, a nawet należy, traktować jako dokument. Wszyscy na twarzy przecież mamy wypisane wszystko osobowe, dobrze o tym wiemy, a tego nie pokaże już fotografia. Portret to twarz naszej Psyche spójrzmy na Witkacego - kto wie czy nie wykonałem więcej portretów niż On? - napędzony jego osobowością, zapewniam, że nie brałem żadnych narkotyków, psychotropów ani grzybów, nie wykonywałem ich pod wpływem alkoholu, są nieskażone żadnym środkiem...  Oczywiście nie równam się z klasykiem, jednakże kierując się Jego zwidem postanowiłem zebrać te swoje faciaty i w jakiś sposób pokazać. Wiele z nich podróżuje po internecie na specjalnej licencji, choć nie mam oficjalnie „Firmy portretowej” wpisane one są w szereg działań plastycznych i literacko – graficznych...  Zatem dla zasady przypomnijmy przy z tej okazji czym jest portret w sztuce polskiej?    

zawadowski

Tadeusz Zawadowski – poeta



zyd

Jankiel Żyd z Wesela


       W dawnej Polsce nazywano formę malowanego lub rysowanego wizerunku danej osoby k o n t e r f e k t: jest toprzedstawienie określonej postaci ludzkiej (lub nawet  zwierzęcia) z uwzględnieniem jego cech indywidualnych i nieznanego stanu, ale także z przewidywanego dystansu lub obecności „tu i teraz”. Portret to nie tylko rysunek, malunek… forma ta stosowana jest w sztukach plastycznych w takich profesjach jak: malarstwo, rzeźba, grafika, fotografia, portret opowiada także literatura,( np. gdy piszemy esej o danej postaci.)  Portret plastycznie można malować estetycznie jako całą figurę postaci, lub do kolan, może to być popiersie lub sama głowa na różnorakim tle, najczęściej sugestywnym dla danej postaci...

 lubaszenko

Edward Linde – Lubaszenko - aktor


pawluskiewicz

Jan Kanty – Pawluśkiewicz - kompozytor

      Okazuje się, że właśnie portret, w szerszym tego słowa znaczeniu, to jeden z najstarszych kierunków twórczych, obrazujący metafizykę wewnętrzną osoby. Portret zawsze pokazywał tamtą rzeczywistość ( stroje, atrybuty), nie było jeszcze fotografii, jednakże zawsze byli obok artyści. – A to już jest dokument. Można na temat portretu dalej parafrazować. To jakby „dopust czasu i dopust boży” - nie znalibyśmy wyglądu danej osoby z innej epoki. Poczynię tutaj dygresję; dla osób portretowanych ongiś malowanie portretów było także korzystne, gdyż dana osoba mogła się „dogadać” z malarzem, żeby ten poprawił jej wizerunek - malarze  korygowali, (zwłaszcza kobietom); nosy, oczy o co czasem proszono – Znamy takie fakty przecież bardzo dobrze z literatury. Natomiast najstarsze portrety, jeżeli wziąć pod uwagę rzeźbę i płaskorzeźbę, powstały w starożytnym Egipcie i Mezopotamii już w okresie Średniego i Nowego Państwa Egiptu. Zaczęły wtedy powstawać w Europie portrety psychologizowane, głównie z atrybutami danej postaci, z korektą postawy i twarzy, z cechami ich działalności... Natomiast w Grecji portret rzeźbiarski zaczął pojawiać się w IV w. p.n.e., największy rozwój osiągając w okresie hellenistycznym. W czasach cesarstwa rzymskiego wykształcił się typ portretu oficjalnego, często idealizowanego, wtedy też powstały liczne portrety malarskie, które były pokazywane jako postaci ikonne, wpierw w kościele, później najbardziej w epoce Baroku jako obrazy i portrety wyszły do zamożnych ludzi, weszły na dwory i miejsca publiczne w tym do literatury jako ikonografie. Otóż pierwsze indywidualne portrety pojawiły się w XIV w. a w następnym stuleciu w Niderlandach wysoki poziom osiągnął portret realistyczny u J. van Eyck ’a, H. Memlinga.  A co ciekawe, że w tymże czasie we Włoszech powstaje moda na portrety profilowe. Dziś w portrecie stosuje się wszelką dowolność, byle jak najokazalej i najszerzej oraz treściwiej pokazać daną osobę. Stąd opisy literackie poszczególnych postaci oraz ich zajęć i zawodów, czy nawet zachowań... Dlatego tym bardziej stają się ciekawsze i wolniejsze od reguł, czyli zupełnie oddzielne i oryginalne dla naszej epoki… Były też wykonywane portret trumienne.

milosz

Czesław  Miłosz – poeta


nowosielski

Czesław  Miłosz – poeta

            Pragnę dodać, że w tym niecodziennym albumie – postaci sportretowane zostały przeze mnie w przeróżny - nie monotematyczny sposób, lecz w czas „zastany”, jakby „na gorąco”, każdy jest inny, jednakże rozpoznaje się w nich moją rękę, ponieważ ja wprowadziłem do portretu np. do twarzy kolor światła niebieski, uger inne np. włosy niebiesko – granatowe, pochodne inne żywe kolory pod innym naświetleniem, starałem się o wyraz metafizyczny w metafizycznym oświetleniu. Wielu sportretowałem tuż przed odejściem w „krainę wrzosowisk”... Zatem powstał specyficzny poszerzony dokument wręcz blok. Bywało, że inne postacie były malowane nonszalancko, w różnych porach dnia i zwariowanych odcieniach, inne przywołane ze zbiorowych zdjęć, czasem ich główki wyjęte ze starych przypalonych fotografii robionych w różnych okolicznościach... Powtarzam jeszcze raz: wszystkie osoby w albumie są tu ważne, niezależnie od swej profesji i wielkości oraz intelektu… Są podobne. Nie klasyfikowałem ich zasobu twórczego ani dokonań tuż przed sportretowaniem, chodziło bardziej o wizerunki twarzy - postaci, żeby pokazać ciekawe fizjonomie i opowiedzieć na przykładzie, że to co ukryte wewnątrz zostaje wydobyte na światło dzienne i odwrotnie. Trzeba też  było w tym zbiorze pokazać różne techniki twórcze – Myślę, że to się udało.

noe patron

Prorok Noe wg mego wyobrażenia



szatkowski

Jerzy Szatkowski poeta i wydawca „OP”



gorecki

Henryk Mikołaj Górecki

 

Książkę można nabyć (w cenie 120 PLN) pod telefonami:

512423004,  412411197

 

Zbyszek Kresowaty

autor


Stanisław Grabowski - Nie zestarzałaś się kolędo

$
0
0

STANISŁAW GRABOWSKI


 

„Nie zestarzałaś się kolędo”



nuty koleda

 


            U Juliana Przybosia w jego Jabłoneczce (Antologii polskiej pieśni ludowej) próżno szukać tekstów kolęd. Po raz pierwszy ukazała się u nas w czasie najgorszym, bo w 1953 roku. Tych antologii wychodziło wówczas sporo, aleć temat kolęd  był zakazany. W pierwszym zdaniu przedmowy do Jabłoneczki czytamy: „Polska Ludowa przywraca ludowi jego dawną pieśń”, jak się okazało, niepełną, bo zubożoną o kolędę, o pastorałkę.

            Trochę czasu trzeba było poczekać, żeby mogły się bez kłopotu ukazywać książki z kolędami poza kościelnymi oficynami. Jeszcze w Księdze cytatów z polskiej literatury pięknej (1975) na słowo kolęda natykamy się tylko raz. I to w cytacie z Mikołaja Reja: A dam li dobrą kolędę, / Że z nogami w niebie będę.

            Wydany w 2001 roku przez wydawnictwo „Jedność” w Kielcach tom pod tytułem Życzę ci… w opracowaniu ks. Zbigniewa Trzaskowskiego przynosi potężną porcję kolędowych tekstów, ale pomija klasykę: Przybieżeli do Betlejem pasterze, Gdy śliczna Panna, Dzisiaj w Betlejem, Pójdźmy wszyscy do stajenki, Gdy się Chrystus rodzi, Wśród nocnej ciszy… Te i inne kolędy można oczywiście odnaleźć w innych pięknie opracowanych i ilustrowanych książkach. 

            Trzaskowski nie zapomniał o takich autorach jak Stanisław Jachowicz, Władysław Bełza, czy Maria Konopnicka, to ci najstarsi, z XIX wieku. Sporo jest autorów przedwojennych: Ewa Szelburg-Zarembina, Bronisława Ostrowska, Lucyna Krzemieniecka, Alina Kwiecińska, Artur Oppman, Jerzy Liebert, Józef Czechowicz i inni.

            Co zacytować z tego bogactwa? Może właśnie Czechowicza Świętą noc:

 

                        Słuchaj, dziewuszko, słuchaj i chłopcze,

                        jak grają w szopce:

                        la – la – la – la,

                        dobiega aż tutaj z dala…

 

                        Fujarki fukają tak rzewnie,

                        śpiewnie – zaśpiewnie:

                        lu – lu – lu – lu,

                        w uciesze skąd tyle żalu?...

                        […]

 

             Z kolei, powojennych poetek, najogólniej określając, w tomie Życzę ci… odnajdujemy m.in. utwory poświęcone Wigilii przedwcześnie zmarłej Emilii Waśniowskiej, Emilii Berndsen, czy Hanny Januszewskiej. Kogo zacytować? Wybieram fragment wiersza Waśniowskiej pt. Wieczór wigilijny:

 

                        To właśnie tego wieczoru

                        zło ze wstydu umiera,

                        widząc, jak silna i piękna

                        jest Miłość, gdy pięści rozwiera.              

 

                        To właśnie tego wieczoru,            

                        od bardzo wielu wieków,

                        pod dachem tkliwej kolędy

                        Bóg rodzi się w człowieku.

 

            Są też u Trzaskowskiego autorzy, których trudno odnaleźć gdziekolwiek indziej. Nie ma dziesiątków tych, którzy stworzyli warte pamięci kolędy osadzone we współczesnych realiach i zgodne z nowoczesną wersyfikacją. Przykładem niedawno zmarły poeta i pisarz, związany ze „Współczesnością” Jerzy St. Czajkowski, autor zbioru pt. Wiersze wigilijne (1997).

            Gdyby przytoczyć teksty nieobecnych a ważnych poetów w Życzę Ci…, które powstały po 1945 roku, dopiero można byłoby mówić o różnorodności polskich kolęd i pastorałek, bogactwie motywów, ich finezji czy magii.

            I przypomnieć, że niejako ojcem ich wszystkich był Franciszek Karpiński (1741–1825). Poetycki fenomen na miarę swoich czasów, z pewnością wart niejednej jeszcze rozprawy.

            Tomem wierszy Karpińskiego zachwycał się np. książę Adam K. Czartoryski, też po trosze poeta. Tom nosił tytuł Zabawki wierszem i przykłady obyczajne (1780). I to z niego mamy nieśmiertelną sielankę pt. Laura i Filon (Już miesiąc zeszedł, psy się uśpiły…) i inne utwory, które niejako wchłonął folklor. To dało miejsce Karpińskiemu w polskiej poezji, nadto popularność we wszystkich kręgach społecznych. A dochodzi przecież jeszcze m.in. „przeznaczony dla ludu”  jego śpiewnik Pieśni nabożne (Kiedy ranne wstają zorze; Wszystkie nasze dzienne spraw; Bóg się rodzi, moc truchleje…).

            Karpiński wydał go w 1792 roku.

            Julian Ursyn Niemcewicz, który do niego pielgrzymował do Dobrowód, urzeczony naturalnością i wdziękiem Zabawek wierszem..., zanotował w Pamiętniku, że zastał poetę moczącego nogi w misie z wodą, rzępolącego na gęśli i podśpiewującego. Zeszła im noc na czytaniu, na deklamowaniu wierszy, w tkliwszych miejscach Karpiński lał łzy jak fontanna, pisał Zbyszewski.

            Karpiński, łączący oświecenie z romantyzmem, do dziś obecny jest wśród nas swoimi kolędami, chociaż gdyby zapytać kto jest autorem np. pieśni Bóg się rodzi, moc  truchleje… nie każdy odpowie na to pytanie. I to jest właśnie jego zwycięstwo, oderwanie się od tekstu od autora, staje się on jakby własnością wszystkich, pieśnią bezimienną.

            Karpiński nie był sam i nie był pierwszy.

            Według Stefana Nieznanowskiego najstarsze kolędy zapisano w Ludycjach wieśnych (1543). „Trudno oznaczyć czas – pisze Nieznanowski – w którym kolędą zaczęto nazywać pieśń bożonarodzeniową, stało się to jednak późno, chyba w wieku XIX”. Z tych najstarszych kolęd, które do dziś zachowują żywotność, warto przytoczyć: Stała się nam nowina czy Anioł pasterzom mówił (przekład z łac. Angelus Pastoribus).

            Nie wdając się w uczone podziały warto jeszcze wspomnieć, że dalekiej przeszłości sięgają też do dziś obecne w religijnych obrzędach  kolędy: Gdy śliczna Panna Syna kołysała i Lulajże Jezuniu, obie wzięte z rękopisów karmelitanek i klarysek. Z pewnością literackiej proweniencji jest jednak Mizerna, cicha stajenka licha autorstwa Teofila Lenartowicza (1822–1893), który wyjechawszy do Włoch przecież nigdy nie zerwał z pochwałą polskiej wsi, czy polskiej religijności, przez co „niejeden jego utwór wszedł do zasobu bezimiennej pieśni […]”. Przykładem wspomniana wyżej Mizerna, cicha stajenka licha.

            Oprócz Teofila Lenartowicza nie sposób nie przytoczyć autorów jeśli nie kolęd to poetyckich peryfraz osnutych wokół Bożego Narodzenia. Nieznanowski pisze, że wymienić można tu wiele nazwisk, począwszy od A. Krzyckiego z XVI wieku, poprzez S.H. Lubomirskiego, S. Grabowieckiego, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Asnyka, Karpowicza, po Staffa, Leśmiana, Tuwima, Gałczyńskiego, Czyżewskiego, Wierzyńskiego i kolędę okupacyjną Baczyńskiego, Borowskiego czy Gajcego. Antologię ich wierszy pt. Boże Narodzenie (1961) przygotowali A. Jastrzębski i A. Podsiad.

            Warto przy okazji podkreślić, iż kolęda miała i ma u nas wielu entuzjastów, którzy dysponują ogromnym repertuarem wyśpiewywanym z pamięci. Do najpierwszych pośród nich należał papież Jan Paweł II.

            Kolęda to pieśń, której zwycięski pochód rozpoczyna się z czasem adwentowym, a po święcie Trzech Króli powoli zanika z repertuaru np. radiowego.

Chyba najmocniej wiąże nas ona z Wigilią, ze stołem nakrytym białym obrusem, z wigilijnymi potrawami, z przekazywanymi sobie życzeniami.

            Zawsze wtedy towarzyszą nam dźwięki kolęd.  

Jednak pamiętając o kolędach i związanych z nimi obyczajach, nie zapomnijmy także o czymś ważnym i istotnym, a mianowicie o dodatkowym nakryciu na wigilijnym stole. Dla kogoś, komu należy pomóc, ugościć go, kiedy zapuka do naszych drzwi.

Pamiętając o dodatkowym talerzu, to jednocześnie pamiętać o potrzebie wspólnoty, że w Wigilię nikt z człowieczej rodziny nie powinien być samotny, nie może przebywać poza ludzką solidarnością.

O tym także przypominają nam wiersze, tak piękne jak ten, który na koniec zacytuję, autorstwa wrocławskiej poetki Karoliny Kusek:

 

            Nie zestarzałaś się kolędo.

            Choć mówisz językiem starym.

            Choć pobrzękują w twojej melodii

            dźwięki pastuszych fujarek.

 

            Płomienna wiara w cud NARODZIN.

            Prostota twoja i szczerość…

            Znalazły w ludzkich sercach schronienie

            przed czasem okrutnym

                                                    jak Herod.

 

 

        

 

 

 

Życzenia od Redakcji Pisarze.pl

$
0
0

Wszystkiego najlepszego z okazji


świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku 2017


- Życzy Redakcja Pisarze.pl


szopka-bielanska1 

Jedyna Szopka Permanentna

znajduje się przy Kościele Niepokalanego Poczęcia NMP w Lesie Bielańskim w Warszawie, ul Dewajtis. Jest eksponowana przez cały rok. W 2002 r. Józef Wilkoń urządził przy kościele karuzelę. Miał ją napędzać osiołek Franciszek. Bez powodzenia.
Franciszka próbowano sprzedać na Allegro. Nie udało się.
Józef Wilkoń dorobił więc do osiołka szopkę.
Została wyrzeźbiona w 2004 r. jako dar dla fundacji Ewy Błaszczyk "Akogo".
W roku 2006 była eksponowana przed warszawską Zachętą. Iluminację ufundowała firma "Multidekor" Grzegorza Podogrockiego z Piastowa.

Szopce towarzyszą żywe zwierzęta: osiołek Franciszek (ur. 2000 r.), baranek Kazimierz (podarunek ks. kardynała Kazimierza Nycza), dużo kotów. Przed świętami drewniany pastuszek gra na trąbie kolędy (soundtracks - Mateusz Pospieszalski). Na św. Mikołaja, 6 grudnia, do szopki wstawia się większość figur i w godzinach 15.00-24.00 włącza iluminację, a 8 grudnia umieszcza pozostałe postaci. W wigilię Bożego Narodzenia pojawia się figurka Dzieciątka Jezus. O północy odprawiana jest Msza święta pasterka przy świecach z płomykiem betlejemskim. Śnieg gwarantowany (w razie potrzeby uruchamia się maszynę do jego produkcji).

Szopkę zorganizował ks. Wojciech Drozdowicz (ur. 17 kwietnia 1954 w Warszawie), prałat, kanonik kapituły kampinosko-bielańskiej archidiecezji warszawskiej, animator kultury i społecznik, proboszcz parafii bł. Edwarda Detkensa spośród Stu Ośmiu Męczenników w Lesie Bielańskim w Warszawie przy ul. Dewajtis 3.

Autor Józef Wilkoń (ur. 12 lutego 1930 roku w Bogucicach koło Wieliczki) jest wybitnym artystą plastykiem, ilustratorem, malarzem, rzeźbiarzem, scenografem. Mieszka i pracuje w Zalesiu Dolnym.


szopka-bielanska1



Fot. Piotr Müldner-Nieckowski


Irena Kaczmarczyk - Międzynarodowy Festiwal Sztuki Janusza Trzebiatowskiego

$
0
0

Irena Kaczmarczyk

 

Międzynarodowy Festiwal Sztuki Janusza Trzebiatowskiego

 

jutrzenka-trzebiatowski-cloud       Jubileuszowy Rok 2016 artysty malarza Janusza Jutrzenka -Trzebiatowskiego niewątpliwie wpisał się w historię sztuki wystawienniczej Europejskiej Stolicy Kultury, jaką od 2013 roku jest miasto Kraków. W pewnym sensie należało się to Krakowowi, gdyż Janusz Jutrzenka -Trzebiatowski ukończył tu Akademię Sztuk Pięknych i nieprzerwanie od 1954 roku żyje i tworzy w tym mieście, nie zapominając jednak o Chojnicach, miejscu urodzenia (9 lipca 1936 r.), gdzie w czynie społecznym założył Galerię Sztuki Polskiej i Muzeum w Baszcie. Notabene Galeria Muzeum Janusza Trzebiatowskiego w Chojnicach jest chyba jedynym w Polsce muzealnym zbiorem prac żyjącego artysty. Nie było więc zaskoczeniem przybycie delegacji z Chojnic na wernisaż wystawy, który miał miejsce w Pałacu Sztuki w Krakowie i złożenie Jubilatowi najserdeczniejszych życzeń urodzinowych. Podniosłych chwil nie brakowało zresztą i w innych zacnych miejscach kulturalnego Krakowa, gdzie prezentowane były obrazy wszechstronnie uzdolnionego Artysty. Oprócz największej ekspozycji prac pokazanej w Pałacu Sztuki Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie, dzieła Janusza Jutrzenka -Trzebiatowskiego wystawiane były w prestiżowej Galerii Opery Krakowskiej (cykl:Cztery żywioły i czarne słońce na czarnym tle), w Galerii Lamelli Śródmiejskiego Ośrodka Kultury w Krakowie (Malarstwo pastelowe, cykl:Ptaki -Woda -Między), w Auli Akademii Muzycznej „Florianka” (Tryptyk: Pejzaż muzyczny) i w Królewskim Zamku w Niepołomicach na zbiorowej wystawie „XVIII Salon Sztuki POLARTU”.


Krzysztof Lubczyński rozmawia z Andrzejem Bychowskim

$
0
0

Z ANDRZEJEM BYCHOWSKIM rozmawia Krzysztof Lubczyński


Żyłka do parodiowania


Stanisław Ignacy Witkiewicz


Używając sienkiewiczowskiej frazy powiedziałbym, że dwóch było kiedyś parodystów w Rzeczypospolitej: Bolesław Gromnicki i Pan. Gdzie zniknął Bychowski? Pracuje Pan jeszcze?


- Gdy z rzadka dostanę jakąś propozycję. Młodzież nas, bez mała osiemdziesięciolatków, całkowicie zepchnęła na mieliznę zakładając dziesiątki kabaretów koleżeńskich, ale sztuka czystej parodii estradowej zaginęła. Jest taka audycja telewizyjna, w której aktorzy przebierają się za jakąś postać, na przykład piosenkarza i odgrywają ją, imitują Nie jest to jednak czyta parodia, lecz raczej rodzaj naśladownictwa, imitacji. Bo klasyczna parodia polega na precyzyjnym parodiowaniu głosu, sposobu zachowywania się i mówienia aktorów, polityków, sportowców. Poza tym parodyści pokazywali kiedyś nie jedną postać w ciągu godziny, lecz całą plejadę postaci w ciągu kwadransa .

Jan Stanisław Kiczor - Reszkowie - bardzo nietypowa rodzina – część II

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 

 

Reszkowie– bardzo nietypowa rodzina – część II

Jan Reszke – Poprzez śpiew zawładnął swoją epoką

 

 reszkowie2-1

Jan Mieczysław Reszke

 

    Jego biogram opublikowany w latach 1988-1989, w XXXI tomie Polskiego Słownika Biograficznego, jest trochę przekłamany, gdy czytamy w nim: „…był najstarszym dzieckiem Jana (1818–1877), właściciela Hotelu Saskiego (Hotel de Saxe) i Emilii z Ufniarskich, bratem Edwarda (zob.), Józefiny (zob.) i Wiktora (1859–1917)…”

    Dzieci bowiem Reszkowie mieli pięcioro, z których najstarszym była córka Emilia (1848 – 1926), dziedzicząca imię po matce. Nie planowała kariery, zakochała się, wyszła za mąż za Adama Michalskiego i osiadła w mężem w majątku ziemskim w Borownie, niedaleko Częstochowy.

Andrzej Walter - Pestki ze sklepu z książkami

$
0
0

Andrzej Walter


 

Pestki ze sklepu z książkami
 

 

pestki   Jedni ludzie trwonią zarobione pieniądze na jedzenie. Inni na wszelkiego rodzaju dobra luksusowe. Jeszcze inni … na przysłowiowe … Szwarc, mydło i powidło.

 

   My z Żoną trwonimy je na książki. Tak, wiem. Są gorsze patologie. Gorsze nawyki, zboczenia i jeszcze gorsze dewiacje. W tak poukładanym świecie to zaiste, przypadłość uznawana za chorobliwą, zwłaszcza, że woluminy się kurzą, zwłaszcza, że są siedliskiem stęchlizny, wylęgarnią moli (w tym książkowych) oraz forpocztą nienowoczesności, aż wreszcie są też przecież przejawem wstecznictwa leczonego namiętnym wpatrywaniem się w ekrany. To tam właśnie toczy się życie, tam wydarza się świat i tam szuka się prawd i emocji. Stamtąd czerpie się wzorce i naukę o tym świecie.

Ryszard Tomczyk - W dwudziestą rocznicę śmierci Stanisława Filipowicza

$
0
0

Ryszard Tomczyk
 

 

W dwudziestą rocznicę śmierci Stanisława Filipowicza

 

Ryszard Tomczyk            Znałem go od schyłku lat siedemdziesiątych. Związany był z pobliskim Dzierzgoniem, gdzie pełnił funkcje kierownika miejscowego Domu Kultury. Był filarem elbląskiego Klubu Literackiego funkcjonującego pod auspicjami ETK. Miał już dość bogatą biografię literacką (wszak debiutował w r. 1968 na  łamach gdańskich „Liter” opowiadaniem pt. Powiedz, jaka jest prawda) w tym wiele tomików poetyckich i nagród (w tym prestiżowych). Odwiedzał mnie jako prezesa ETK, redaktora „Tygla” i po prostu przyjaciela 4 do 5 razy w roku. Najczęściej z maszynopisami  utworów do „Tygla”, przygotowanymi składami wierszy do wglądu i oceny, zawsze zaś pełen planów na przyszłość. Zaraz po wycieczce do Wilna (gdzie urodził się w 1934 r.), ściśle zaś po wydrukowaniu powstałego na gruncie tej wyprawy tomiku pt. Etiudy wileńskie, (Elbląg 1993) urządziłem mu w Elblągu spotkanie ze środowiskiem  ETK oraz postarałem się o sprzedanie znacznej części nakładu Etiud…młodzieży licealnej. Staszek był pod wrażeniem niektórych  serii moich prac malarskich, wpadł też na pomysł edycji wspólnej, złożonej z jego wierszy i reprodukcji moich obrazów. Byłem już przyzwyczajony do dłuższych jego nieobecności powodowanych chorobą i leczeniem szpitalnym. Tej „mimozowatości” jego organizmu zdawał się zaprzeczać słuszny wzrost i atletyczna budowa ciała, będąca np. znamieniem sportowców, bo przecież Staszek od lat pracował w klubach sportowych jako trener lekkiej atletyki. Stąd też i niedomogów, na które się uskarżał, jakoś nie brałem, tzn. nie braliśmy całkiem serio.

Jan Stanisław Kiczor - Świątecznie - świat opery, muzyki w anegdotach, ciekawostkach i dowcipach

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 

Świątecznie  -  świat opery, muzyki w anegdotach, ciekawostkach i dowcipach




Jan Kiepura

 

kie ki1

 

 

W 1924 roku Jan Kiepura stoi u progu sławy. Ma 22 lata i wyjątkowo piękny głos. Nie co dzień jednak znany artysta staje przed sądem oskarżony przez prokuratora o gwałt. W dodatku na mężczyźnie! Sam tytuł byłby sensacją i zanim czytelnik doczytałby, o co naprawdę chodzi, cały nakład by się na pniu sprzedał. Jak doszło do tego procesu przed sosnowieckim sądem? Szczegóły podaje publikacja "Sosnowiec, retro kryminały" [Dikappa 2012].

Viewing all 786 articles
Browse latest View live