Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Irena Furnal - Uczeń Gustaw Herling

$
0
0

Irena Furnal

 

Uczeń Gustaw Herling

 

hankowski-retrospektywa


  W 1949 r. „Wiadomości” londyńskie skierowały do przebywających na emigracji pisarzy ankietę zatytułowaną Jak się uczyli współcześni pisarze polscy. Na pytanie: „Jak się Pan uczył w szkole średniej?” Gustaw Herling-Grudziński odpowiedział ze szczerością:

„Uczyłem się bardzo słabo. Poza klasą szóstą, w której moje świadectwo półroczne wyglądało mniej więcej przyzwoicie, potykałem się ciągle o matematykę i fizykę, nie znosiłem historii, uczonej systemem dat i tablic synchronicznych, posługiwałem się często brykami na lekcjach łaciny, daleko mi było do jakiego takiego opanowania niemieckiego. Jedynie na lekcjach polskiego uchodziłem za bezkonkurencyjnego prymusa”.

Konfrontacja tego wyznania z zachowanymi katalogami klasowymi potwierdza, że gimnazjalista Gustaw Herling (najczęściej tak go zapisywano w dzienniku lekcyjnym) był uczniem raczej miernym, ale w szczegółach niektóre z niepowodzeń szkolnych oraz sukcesów przedstawiają się nieco inaczej. Widocznie zawiodła pisarza pamięć, mimo że nie upłynęło wiele lat od czasu, gdy siedział w szkolnej ławie.

  Po przejściu z gimnazjum żydowskiego w klasie pierwszej miał kłopoty z adaptacją do nowego środowiska. Odbiło się to na marnych stopniach ze wszystkich prawie przedmiotów, także ze sprawowania:  trzykrotnie dobre, raz odpowiednie. Z czego te trudności wynikały, nie wiadomo, bo chyba nie  o to chodziło, że malcy byli narażeni na zaczepki wyrośniętych drugoroczniaków. I nie o to, że ósmoklasistom, których sala lekcyjna znajdowała się na wprost klasy pierwszaków, należało się kłaniać i zwracać do nich per „pan”. I raczej nie doświadczył przykrości z powodu pochodzenia, gdyż gimnazjum Reja słynęło z tolerancji, co zgodnie potwierdzało wielu uczniów z żydowskich rodzin. Choć to akurat nie jest pewne, ponieważ odczucie braku akceptacji przez otoczenie jest kwestią indywidualnej wrażliwości. Zmorą małego Gutka mogły być między innymi lekcje śpiewu, nie miał słuchu i nawet raz oberwał smyczkiem w ucho od krewkiego profesora Józefa Rosińskiego, który poza szkołą był organistą w katedrze i kapelmistrzem. Podobno podpadł za to, że nie znał tekstu jakiejś kolędy i na nic zdało się tłumaczenie, że uczęszcza na lekcje religii mojżeszowej. Według innej wersji miał uporczywie fałszować melodię pieśni Wszystko co nasze, Polsce oddamy, czego nie zniosło ucho profesora. Jedyną życzliwą mu osobą była wychowawczyni Irena Brenneisen-Piccioni, nauczycielka języka niemieckiego. Według Romana Kuleszyńskiego, kolegi Gustawa z sąsiedniej ławki, była to pani „o niezwykłej wprost dobroci, ogromnie opiekuńcza, pełna troski o powierzonych jej pupilków”. Uczniowie nazywali ją „Maminka - Mutter”. Od następnego roku szkolnego do końca nauki w gimnazjum wychowawcą klasy został germanista Karol Pełka. Był lubiany przez ogół uczniów, gdyż nie utrzymywał profesorskiego dystansu i pozwalał, aby traktowano go jak starszego kolegę, tylko Gutek z jakiegoś powodu się boczył i ta niechęć mu pozostała w wieku dojrzałym, nawet przytaczał z pewną dozą satysfakcji plotkę o profesorze („nie wiem jednak, czy to prawda”), jakoby „podczas wojny nie zachowywał się w Kielcach przyzwoicie”. To samo, zresztą, mówiono o „Mamince”. Zaginęły katalogi ocen z klas II-IV, więc nie można się przekonać, kiedy kryzys został przezwyciężony.

 Sukcesy przyszły w klasie V (1933/34), nie VI. Co skłoniło Gutka do pilności, nie wiadomo, ale na koniec roku z języka polskiego otrzymał ocenę bardzo dobrą, a z łaciny, niemieckiego, geografii, przyrodoznawstwa i - o dziwo! – z matematyki, z której nierzadko dostawał dwóję - stopień dobry. Poza tym jedynym wyjątkowo dobrym rokiem w następnych latach z przedmiotami ścisłymi rzeczywiście było krucho, czasem zupełnie źle. Podobnie z historią, której w klasie Gustawa uczył profesor Włodzimierz Fert, postrach gimnazjalistów. Wymagał od uczniów znacznie więcej niż przewidywał program i aby otrzymać dobry stopień, musieli sięgać do bardziej wnikliwych niż ujęcia podręcznikowe prac historycznych.  Widocznie Gustaw nie miał takich ambicji. U łacinnika Tadeusza Marczewskiego korzystał zapewne z bryków Icka Chitlera, ale widocznie nie były one dziełem prymusów, skoro tłumaczenia nie zadowalały surowego „Timarchusa”.

  Miał też mocne strony, którymi się nie chwalił. Przez wszystkie lata nauki otrzymywał najwyższe noty z religii, co było niemal regułą wśród uczniów wyznania mojżeszowego,  i - co już trudniej zrozumieć – był bardzo dobrym germanistą. Odpowiadając na ankietę „Wiadomości” londyńskich Jak się uczyli współcześni pisarze polscy, wyznawał przecież ze skruchą, że miał ogromne kłopoty z językiem niemieckim („daleko mi było do jakiego takiego opanowania niemieckiego”), a tu czasem tylko trójki, przeważnie czwórki i piątki. Nawet w feralnej klasie pierwszej jedyną ocenę bardzo dobrą otrzymał z języka niemieckiego od pani Brenneisen, która stosowała skuteczny system motywacji. „Za każdą dobrą odpowiedź […] obdarowywała uszczęśliwionego delikwenta cukierkiem ‘w papierku’, wkładając go dyskretnie do kieszonki mundurka. Pamiętam, że szczęście takie spotkało mnie zaledwie dwa razy - wspominał Roman Kuleszyński -  natomiast zazdrościłem mojemu koledze z sąsiedniej ławki po prawej stronie – Gutkowi Herlingowi – którego cukierek nie omijał po każdej niemal odpowiedzi”. Jeśli nawet wyróżnienia te miały związek z miękkim sercem pani Brenneisen, to potem dobre i bardzo dobre oceny stawiał mu nielubiany germanista Karol Pełka. W końcu dzięki szkolnej edukacji opanował język rodaków Goethego na tyle, że jako student tuż przed wojną - jak przyznał w eseju Willa Tritone – czytał dzieła włoskiego filozofa Benedetta Crocego po niemiecku.

 Natomiast polonistyczne sukcesy nie były tak spektakularne, jak to w ankiecie „Wiadomości” przedstawił. Trochę je podkoloryzował, zakładając, podobnie jak jego czytelnicy, że utalentowany pisarz powinien się jakoś wcześniej zapowiadać.  Dlatego przy różnych okazjach powtarzał, że należał do prymusów na lekcjach języka polskiego (a nawet: „uchodziłem za bezkonkurencyjnego prymusa”). Tak wysoką pozycję miały mu zapewniać przede wszystkim wypracowania pisemne, podobno najlepsze w klasie. Opinię tę podtrzymywali koledzy szkolni, powołując się m.in. na dowód koronny - zeszyt do klasówek z klasy V zapełniony przez Gutka w całości pracą na temat dowolny, podziwianą przez wszystkich z powodu bardzo dobrej oceny, objętości i rzadkich uwag nauczycielki. Właściciel zeszytu wstydliwie udostępniał go tylko niektórym kolegom i to bez prawa czytania, więc tajemnicą pozostaje treść rozważań młodego „literata”, który niebawem, za rok, zadebiutuje w stołecznej prasie uczniowskiej. Co prawda właściwy debiut nastąpił podobno już w klasie V – jak się okazuje, przełomowej pod wieloma względami - w pisemku o tytule „Znicz” wydawanym przez Kółko Polonistów z inicjatywy prof. Lachnittówny. Tematu tego wystąpienia nie znamy, nie zachował się żaden egzemplarz gazetki, a nawet prawie nikt jej nie zapamiętał, łącznie z autorami artykułów. Pisemko padło po jednym czy dwóch numerach wyparte przez gazetkę starszych kolegów „Młodzi idą”, która właśnie zaczęła się ukazywać z wielkim impetem.

  Po latach Herling-Grudziński krytycznie oceniał wartość swoich i cudzych pisemnych prac z języka polskiego, świetnych według nauczycieli, twierdząc, że międzywojenna szkoła premiowała kwieciste pustosłowie, styl odziedziczony po epoce młodopolskiej. „Wypracowania maturalne były wirtuozowskimi popisami wodolejstwa, a znaczenie tematów -  owych ‘idei przewodnich’ oraz ‘wzlotów i upadków ducha poety’ - szydził - rozumiała tylko nieliczna garstka prymusów polonistów i niekiedy co inteligentniejsi wykładowcy, którzy przepisywali je z przerażeniem z druków kuratoryjnych”. Jakby na to nie patrzeć, faktem jest, że na maturalnym egzaminie pisemnym z języka polskiego otrzymał za taki „popis wodolejstwa” stopień bardzo dobry i został zwolniony z egzaminu ustnego.

 Jednak co do wysokiej oceny całości wiedzy polonistycznej - mylił się, widocznie nie pamiętał. Nie zachowały się wszystkie katalogi okresowych ocen z lat jego nauki, lecz pozostało ich na tyle, by móc twierdzić, że był polonistą zaledwie dobrym. Znacznie go wyprzedzali dwaj koledzy: prymus ze wszystkich przedmiotów Adam Szurkawski (po wojnie lekarz) oraz Jurek Głowania, najbliższy przyjaciel, z którym Gustaw pod koniec klasy VII zredagował jeden numer pisemka „Młodzi idą” i stawiał pierwsze kroki jako „literat” (mimo humanistycznych zainteresowań Głowania został inżynierem). Literackimi uzdolnieniami wyróżniał się jeszcze Włodek Łukianow, syn kasjera towarowego na stacji kolejowej w Jędrzejowie, prezes szkolnego koła polonistycznego i – jak odnotował kronikarz „Młodzi idą” - autor znakomitego referatu wygłoszonego na zebraniu tego koła, obdarzony też talentem aktorskim (w szkolnych przedstawieniach grał główne role: Przełęckiego w dramacie Żeromskiego Uciekła mi przepióreczka, Poety w Weselu Wyspiańskiego).  Późniejsze losy tego ucznia nie są znane. Hierarchia taka ustaliła się u nauczycielki języka polskiego w klasie V Ireny Lachnittówny i pozostała bez zmian u jej następczyni Anny Jodłowskiej do końca edukacji szkolnej. Obie panie posiadały nowoczesne wykształcenie pedagogiczne i starały się zachęcić młodzież do samodzielnego myślenia i aktywności na lekcjach, co, zdaje się, odpowiadało polemicznemu temperamentowi oraz intelektualnym predyspozycjom Gustawa. Toteż - jak zapamiętali koledzy - „brylował” już u profesor Lachnittówny, a na lekcjach profesor Jodłowskiej zaczęło się jego prawdziwe „królowanie”. Musiały to być błyskotliwe wystąpienia, nie poparte jednak solidną wiedzą, skoro ostatecznie otrzymywał stopień tylko dobry. Nie był małostkowy, więc obie polonistki darzył wielką sympatią i jako człowiek dorosły uważał, że dużo im zawdzięcza. Jako pisarz odciął się jednak zdecydowanie od stylu szkolnych wypracowań. W Dzienniku pisanym nocą wyznawał, że podziela upodobanie Stendhala do stylu ukrytego w paragrafach kodeksu cywilnego. W deklaracji tej jest sporo przesady, gdyż nigdy nie zrezygnował z dosadności czy urody porównań, epitetów i metafor, nie unikał ekspresjonistycznego obrazowania i chętnie posługiwał się ironią, ale wszystkie te środki artystycznego wyrazu trzymał mocno w ryzach.

  Ulubionym pedagogiem Gustawa był profesor Kazimierz Kaznowski, „pan od przyrody”, nazywany przez uczniów „Dziadkiem”. „Był to człowiek jakby żywcem przeniesiony z XIX stulecia – z bródką, w garniturze, z białym kołnierzykiem, niezwykle poważny, do wszystkiego odnosił się z wielką pieczołowitością i pedanterią, uważając,  że to, co robi, ma wielkie znaczenie. Uwielbiałem jego lekcje, to było jakieś zauroczenie […]. Byłem niezwykle zafascynowany i jego lekcjami, i nim samym” – wspominał jeszcze po wielu latach od opuszczenia murów szkolnych. Z miłości do profesora przywiózł kiedyś z berezowskich łąk kilka okazów mięsożernych rosiczek do pracowni przyrodniczej. 

Kazimierz Kaznowski pochodził z rodziny drobnoszlacheckiej, z trudem ukończył studia z powodu biedy i udziału w strajku szkolnym w 1905 r. Uczniów traktował poważnie i z szacunkiem. Postawę tę ukształtowała zapewne kultura jego domowego środowiska i młodzieńcze sympatie socjalistyczne. Poza tym chyba z natury był człowiekiem życzliwym i usłużnym, co zjednywało mu sympatię wychowanków i ich rodziców. W szkole stał się bohaterem charakterystycznego zdarzenia. Przekonany, że treści jego przedmiotu nawet w szczegółach są powszechnie znane, podczas egzaminu wstępnego niechcący przyczynił się do tak wielkiej dystrakcji małego Janusza Pelca, syna znanego powszechnie lekarza żydowskiego pochodzenia Mojżesza Pelca, że rodzice malca postanowili zrezygnować z kształcenia chłopca w kieleckich szkołach. Gdy profesor poznał okoliczności sprawy, zaprosił państwa Pelców do cukierni Smoleńskiego i uroczyście ich przepraszał, zapewniając, że nastąpiło nieporozumienie i że w żadnym wypadku nie kierował się uprzedzeniami rasowymi.

  W chwilach wolnych od zajęć i gdy nie doglądał szkolnego gabinetu przyrodniczego, który w dużej części wyposażył własnymi eksponatami przywiezionymi z różnych wypraw badawczych, i gdy nie zajmował się biblioteką, nad którą sprawował z urzędu pieczę, profesor Kaznowski przesiadywał godzinami nad gazetą w oknie cukierni Smoleńskiego przy głównym deptaku Kielc. Dystyngowany, uprzedzająco grzeczny, niedbały i lekko znudzony. Wśród bywalców kawiarni miał opinię oryginała-milczka, ale w środowisku inteligencji ceniono go za wiedzę, szczególnie za studia naukowe nad przyrodą świętokrzyską, które rzadko publikował, oraz za wkład w miejscowy ruch regionalistyczny. Był działaczem Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego i przewodniczącym Państwowej Rady Ochrony Przyrody w województwie kieleckim. Z tego tytułu organizował w gimnazjum, w którym uczył, wycieczki krajoznawczo-turystyczne. Dzięki nim młodzież poznawała przyrodę Gór Świętokrzyskich, historię regionu i jego życie współczesne. Wyprawy te zachowały się w pamięci wychowanków wśród milszych wspomnień szkolnych.

  Najpewniej po takiej wycieczce do Nowej Słupi przez Mąchocice, Radostową, Świętą Katarzynę, Łysicę i Święty Krzyż (naturalnie pieszej) powstał debiutancki tekst publicystyczny Herlinga, wówczas ucznia klasy VI, reportaż Świętokrzyżczyzna, który zamieściło warszawskie, ale o zasięgu ogólnopolskim, pisemko młodzieży szkolnej „Kuźnia Młodych” (1935, nr 12 z 15 VI). Połączył w nim Gustaw wiedzę wyniesioną z pogadanek profesora z emocjami, jakie budził w nim ukochany pisarz Stefan Żeromski, i z wrażeniami, jakie wywarły na nim niektóre miejsca, np. Puszcza Jodłowa czy ciężkie więzienie na Świętym Krzyżu. Uwagi o trudzie więziennego życia kryminalistów odsiadujących tu wysokie wyroki, najczęściej dożywocie, dziwnie proroczo korespondują z dalszymi losami autora reportażu.  Bezpośrednio zostały zainspirowane być może kilkoma artykułami, jakie na temat wznoszącej się ponad szczyty Łysogór tiurmy, najcięższego więzienia w Polsce, założonego przez zaborcę w nieczynnym klasztorze i za czasów carskich nazywanego polskim Sachalinem, zamieściła w tym czasie „Gazeta Kielecka” (niebawem Melchior Wańkowicz poruszy opinię publiczną  losem osadzonego tu przemytnika Sergiusza Piaseckiego i wyda jego powieść napisaną za kratami Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy). Nawet nie wiadomo, czy kiedykolwiek dotarła do Herlinga-Grudzińskiego wiadomość, że po wojnie więzienie zlikwidowano, bo w jednej z not Dziennika z 1979 r., pisząc o wyspie Procida blisko Neapolu i o górującym nad nią ciężkim więzieniu w dawnym zamku, dodaje: „coś w rodzaju włoskiego Świętego Krzyża” (myśli z tym miejscem związane też są podobne, wzbogacone tylko pamięcią łagrów). Zachęcony sukcesem, zamierzał Gustaw tak samo wykorzystać doświadczenia z wycieczki klasowej do Wieliczki w październiku 1935 r., zapowiedział ten pomysł w redakcji pisemka, ale z winy autora lub gazetki do druku nie doszło.

Piesze wędrówki - klasowe, z kolegami i samotne - były jego pasją, ale z wychowaniem fizycznym („ćwiczeniami cielesnymi”) zawsze był na bakier, choć we wspomnianej ankiecie wymieniał jako młodzieńcze hobby piłkę nożną i sporty wodne. Nie ma go wszakże na żadnym zdjęciu klasowej elity, czyli sportowców – ani piłkarzy, ani kolarzy. W tym towarzystwie nie czuł się dobrze, omijał też etatowych dowcipnisiów. W pamięci kolegów zapisał się jako mól książkowy. „Gutek Herling, niewysoki, ociężały w ruchach grubasek, nie gustował zupełnie w grach i zabawach lansowanych przez ‘pana od gimnastyki’ Rudolfa […] – wspominał Roman Kuleszyński - Od pierwszej już klasy wykazywał zainteresowanie ‘poważnymi rozmowami’, raczej stroniąc od żartów i ‘psich figlów’ płatanych ustawicznie jeden drugiemu w klasie”. Franciszek Zyguła, w latach dojrzałych adwokat kielecki, drugi w kolejności serdeczny przyjaciel niemal przez wszystkie lata nauki szkolnej, zapamiętał Gutka nieco inaczej: „Kiedy go poznałem, byliśmy prawie jednego wzrostu. Ja miałem 178 cm i on chyba tyle samo. Ale Gutek był masywny i choć nie był tęgi, poruszał się powoli i takim pozostał. Miał szeroką twarz i jasne, do góry zaczesane włosy”. Zaprzyjaźnili się już w drugim roku nauki (zatem 178 cm wzrostu należy odnieść do jakiejś starszej klasy) i zażyłość ta przetrwała do matury. Zyguła potwierdza opinię Kuleszyńskiego o niechętnym stosunku przyjaciela do uprawiania sportu, a nawet jako miłośnik kultury fizycznej bezlitośnie podkreśla jego porażki na „ćwiczeniach cielesnych”. Po przeszło półwieczu jeszcze pamięta, że Gustaw był „jednym z ostatnich na lekcjach gimnastyki prowadzonych przez prof. Jana Zająca, zwłaszcza w biegach i wspinaniu się rękami po linie”.

  Powaga nie opuściła Gustawa do końca nauki gimnazjalnej i tak było potem na studiach. Jerzy Drewnowski, przyjaciel z czasów warszawskiej polonistyki, zapamiętał, że „Gutek był zawsze poważny i pryncypialny. W głowie nie powstało mu nic wesołego”. Trochę obcesowo to ujął, więc dodał  zaraz: „Ale był to serdeczny człowiek”. Życzliwość dla ludzi miał Gustaw prawdopodobnie tego samego gatunku co jego matka i rodzeństwo. Nauczyciel Morka zapisał w dzienniku lekcyjnym: „W stosunku do kolegów uprzejmy”. Wychowawczyni o Geni: „notatkami jej posiłkuje się wiele uczennic”. Kiedy Frankowi Zygule pod koniec klasy VII  groziła dwójka z polskiego, Gutek zabrał go po lekcjach na ławeczkę w parku i do późnego wieczora powtarzali materiał z całego roku. Następnego dnia profesor Jodłowska była mile zaskoczona wiedzą ucznia, który dotąd nie wyróżniał się ani zamiłowaniem do literatury, ani pilnością. Aż trudno uwierzyć, że obiady w neapolitańskim domu przebiegały w lodowatej atmosferze, bez uśmiechu i bez słowa, że córka daremnie żebrała wzrokiem o życzliwą uwagę ojca. Tak mówi w wywiadach Marta Herling.

Edukacja Gustawa doznała wstrząsu w kl. VII (1935/36) – na półrocze oceny niedostateczne z fizyki z chemią i z matematyki (z adnotacji na marginesach odpowiednich rubryk wynika, że identyczne groziły na koniec roku, ale zostały poprawione), zaledwie dostateczny z języka niemieckiego.  Opuszczonych – nie godzin, ale dni: 48 (było ich prawdopodobnie więcej, lecz zapisy w poszczególnych rubrykach w katalogach okresowym i głównym są niekonsekwentne i niejasne), okresowy i ogólny stopień ze „sprawowania się” – dobry. To było wtedy, gdy zaangażował się w działalność tajnego młodzieżowego kółka sympatyków komunizmu i gdy na stancję wkroczyła policja. W szkole wybuchła awantura i zawieszono go w prawach ucznia.

W tonie żartobliwym przedstawił ten epizod w odpowiedzi na ankietę „Wiadomości”:

„W klasie siódmej o mały włos nie zostałem na drugi rok, ale tym razem nie tylko dlatego, że uczyłem się […] nieszczególnie. Obrońcy liberalizmu przedwojennego niech posłuchają łaskawie, jakie to zbrodnie popełniali kilkunastoletni chłopcy na zapadłej prowincji. W kiosku na głównej ulicy Kielc (lub jeśli kto woli Klerykowa–Łżawca) kupowałem co pewien czas kilka wychodzących podówczas pism lewicowych: „Sygnały”, „Lewy Tor”, „Po prostu”. Zakupy moje obserwował pewien wysoki, szczupły pan o twarzy wilka stepowego, który w przerwach pomiędzy grą w bilard i popijaniem piwa w pobliskim szynku pełnił funkcje miejscowego Gallupa w dziedzinie nadobowiązkowej lektury szkolnej. Którejś nocy na stancji przy ul. Sienkiewicza pojawiło się trzech panów w zatłuszczonych płaszczach i zmiętoszonych kapeluszach, aby przeprowadzić rewizję u ‘kawalera z gimnazji Żeromskiego’. Byłem w owym czasie na feriach w Warszawie, toteż przebieg tej nocnej wizyty mogłem sobie tylko odtworzyć ze śladów, jakie pozostawiła ona na stancji. Na podłogach walało się włosie z poprutych materaców, w kątach pokojów stały nadwyrężone fotele. Ofiarą rewizji padły stare numery „Sygnałów”, „Lewego Toru”, „Po prostu” i […] „Wiadomości Literackich”. Z tej pożogi prowincjonalnej ocalał jedynie egzemplarz Manifestu komunistycznego, ukryty w jednym z tomów Szekspira, stanowiących własność moich gospodarzy. Nie aresztowano mnie wprawdzie po powrocie z Warszawy, ale musiałem opuścić stancję, zacząłem kupować w kiosku na Sienkiewicza „Pion” i zabrałem się ostro do nauki”.

Herling-Grudziński celowo zbagatelizował to wydarzenie, prawdopodobnie z obawy przed reakcją konserwatywnych czytelników „Wiadomości”, ale nawet im chyba trudno było uwierzyć, że powodem nalotu policji na uczniowską stancję była lektura paru wydawanych legalnie pism lewicowych. W rzeczywistości historia ta wyglądała poważniej zarówno od strony „niewinnych zbrodni” kilkunastoletnich chłopców na zapadłej prowincji, jak i konsekwencji szkolnych. Gustaw był członkiem założonego przez emisariusza ze stolicy, jakiegoś studenta,  tajnego kółka, do którego należało kilku czy kilkunastu uczniów z gimnazjum im. Żeromskiego oraz z gimnazjum żydowskiego. Z rozproszonych w czasie wspomnień Herlinga-Grudzińskiego wyłania się niezbyt jasny status tego kółka. Raz mowa o tym, że gromadziło ono jedynie sympatyków radykalnej naprawy zła tego świata, innym razem - że było związane z partią komunistyczną, co prawda luźno, ale jednak… Najczęściej nazywał pisarz jego członków dowcipnie „komunizantami”. Konspiratorzy spotykali się z dala od niepożądanych oczu i uszu w porośniętych tarniną wyrobiskach górującego nad miastem wzgórza Karczówki, by mozolnie zgłębiać święte księgi marksizmu. Po odkryciu ich działalności policja przetrzymała przestraszonych spiskowców parę dni w areszcie. Gustawa to ominęło, ponieważ akurat wyjechał na krótko do  stolicy, do brata.

W sprawach nauki i zachowania Gustawa przychodził do szkoły znacznie od niego starszy brat Maurycy, nie ojciec. Maurycy, już dorosły i nieźle zapowiadający się adwokat warszawski, elegancki, ze stołecznym sznytem, robił wrażenie na kolegach Gustawa, na nauczycielach pewnie także. Przypuszczalnie to on wynegocjował najłagodniejszy z możliwych wyroków - zawieszenie brata w prawach ucznia na kilka miesięcy zamiast relegowania ze szkoły lub w mniej surowej wersji - powtarzania klasy. „Zawieszanie” za rozmaite sztubackie przewinienia na parę dni lub dłużej było ulubionym i często stosowanym środkiem wychowawczym dyrektora Kuca, ale naprawdę mogło być gorzej. Dowodzi tego historia Janusza Pelca, tego ucznia, który na egzaminie wstępnym nie sprostał oczekiwaniom profesora Kaznowskiego. Janusz był porywczym chłopcem, sam po latach przyznawał, że w młodości lepiej było z nim nie zadzierać (może ten temperament sprawił, że w końcu został generałem armii izraelskiej). Pewnego razu rzucił pełnym kałamarzem w nowego nauczyciela geografii, gdy ten powiedział coś obraźliwego o Żydach. Niewiele brakowało, żeby wyleciał ze szkoły z wilczym biletem, uratowała go interwencja kolegów, którzy wstawili się za nim u dyrektora. Wyrok złagodzono, ale musiał przenieść się na rok do gimnazjum w Krakowie, co się jemu akurat spodobało niezmiernie, bo zamieszkał u dziadka birbanta, który prowadzał wnuka po krakowskich kawiarniach. Znacznie surowiej został ukarany syn wicedyrektora kieleckiego oddziału Banku Handlowego w Łodzi i radnego miejskiego Pinchas Rozenberg, jedyny znany z nazwiska towarzysz Gutka z tego kółka – pozostawiono go w klasie ósmej na drugi rok. Oczywiście, bez uzasadnienia, że to z powodu komunizowania, takich śladów kompromitujących szkołę w dokumentach się nie spotka - po prostu otrzymał kilka ocen niedostatecznych i obniżony stopień ze sprawowania pod pretekstem, że afiszuje się z „panienkami” na pryncypalnej ulicy Kielc. Bez trudu można było Gutka obciążyć w ten sam sposób. 

Notabene, Maurycy musiał mieć wyrzuty sumienia, bo zdaje się, że on również namieszał w głowie młodszemu bratu i to niemało. Sam już od jakiegoś czasu był porządnie wciągnięty w komunizujące środowisko. Przyjaźnił się miedzy innymi z młodym małżeństwem z Grodna, u którego w 1940 r. na krótko zatrzymał się Gustaw, kiedy próbował przedostać się na Zachód. „Nigdy w życiu nie spotkałem później ludzi, którzy by w sposób tak szczery i czysty wierzyli w idee komunistyczne” – tak z rodzajem podziwu scharakteryzował przyjaciół brata w rozmowie z historykiem literatury Włodzimierzem Boleckim. Natomiast całą sprawę szkolnych kłopotów spowodowanych własną wiarą w idee komunistyczne po latach skwitował krótko: „Wszystko to jednak zostało w końcu załatwione”. A więc Maurycy! Nie zawiódł.

Z ocen można wyciągnąć wniosek, że komunistycznych sympatii nie mogli darować wychowankowi nauczyciele przedmiotów, które zawsze były jego piętą Achillesową: matematyki oraz fizyki z chemią. W powieści Jerzego Korey-Krzeczowskiego Barwy młodości (2007), uzupełniającej  obraz szkoły i młodzieńczych przygód przyjaciół z tej samej klasy przedstawiony w Okolicy starszego kolegi Jażdżyńskiego (kiedyś obaj autorzy zamierzali wspólnie napisać powieść opartą na szkolnych wspomnieniach, ale los ich rozdzielił), ci dwaj  pedagodzy zostali scharakteryzowani w stylu Kornela Makuszyńskiego jako postrach młodzieży:

„Jeśli lekcje matematyki można było przyrównać do gwałtownego tajfunu, niszczącej wszystko burzy gradowej lub sromotnego Waterloo, to dla precyzyjnego określenia […] zajęć z egzotycznych pod każdym względem przedmiotów fizyko-chemicznych trzeba by się odwołać  do biblijnego potopu, siedmiu plag egipskich i wszystkich znanych i nieznanych nieszczęść tego świata razem wziętych”.

Powagę tego świadectwa mógłby popierać fakt, że wystawił je dawny prymus. Ma ono jednak charakter żartobliwy, a we wspomnieniach innych wychowanków szkoły obaj panowie jawią się zupełnie inaczej. Antoni Skucha cieszył się sympatią uczniów, choć towarzyszyła jej nuta uszczypliwości z powodu nieco groteskowego wyglądu: „oryginał duży, wysoki, chudy, przygarbiony; chodził w pumpach, skarpety w jakąś kratę, romby, trójkąty, idąc korytarzem, kołysał się na tych chudych, bocianich nogach na strony”. Ale na lekcjach był wyrozumiały i umiarkowanie wymagający, poza tym po ojcowsku opiekuńczy, dlatego nazywano go „Tatą” (faktycznie był ojcem Krystyny Skuszanki, po wojnie dyrektorki Teatru Ludowego w Nowej Hucie). Mimo że skłaniał się ku naukom ścisłym, przejawiał wiele wyrozumiałości dla humanistycznych głów swoich uczniów. Józef Ozga-Michalski, w ławie  szkolnej jeszcze tylko Michalski, niezbyt tęgi z matematyki, ale znany i ceniony nawet poza murami gimnazjum recytator i autor pisanych gwarą wierszy opiewających trud rolnika i wyrażających duchową moc oraz społeczny protest ludu świętokrzyskiego, utworami tymi zdobył przyjaźń profesora, także chłopskiego syna, który zaczął przymykać oczy na niedostatki wiedzy ucznia z algebry i geometrii. Michalski nawet przechwalał się po wojnie, że on, uczeń, wciągnął swojego nauczyciela do „utajonej przynależności organizacyjnej  ruchu ludowego, działającego w opozycji do sanacyjnych władz”. W ostatniej klasie licealnej Michalski rzeczywiście był animatorem ruchu wiciowego w Kielcach i w okolicach rodzinnej wsi – Bielin. Nie zabiegał specjalnie o ukrycie swojej roli, mimo że młodzieży szkolnej nie było wolno angażować się w żadne działania polityczne. Wprawdzie krążyły trudne do sprawdzenia pogłoski, że jemu również groziło zawieszenie w prawach ucznia, może nawet do tego doszło, choć nie bardzo wiadomo, z jakiego powodu – aktywności w ramach radykalnego ruchu ludowego czy futurystycznych wierszy szargających narodowe świętości. Wydaje się wszakże, że wiele sprawek uchodziło mu w szkole na sucho. Jeśli idzie o Gustawa – kielecki młodszy brat Cezarego Baryki nie miał tyle szczęścia i w przekonaniu profesora Skuchy musiał przekroczyć wszelkie dozwolone granice.

Podobnie myślał profesor Jan Strasz, nauczyciel fizyki i chemii,         nazywany przez uczniów „Mongołem” z powodu szerokiej twarzy i      płaskiego nosa. „Przeważnie uśmiechnięty i niezwykle dowcipny, wykładał z rubasznym humorem, lekcje przeplatał ciekawymi, często śmiesznymi dykteryjkami” – wspominał jeden z „żeromszczaków”. „Odpowiedzi uczniów oceniał zwykle krytycznie, komentując je  krotochwilnie, bez złośliwości” – dodawał inny. Nawet Korey-Krzeczowski w końcu napisał w Barwach młodości, że „Mongoł […] samą dobrocią jest, młodzież kocha nad życie, choć swe rzeczywiste uczucia skrywa głęboko w swym poczciwym wnętrzu”.  Wszystkie przytoczone wcześniej srogie wystąpienia profesora na lekcjach miały być rodzajem teatru, spektaklem, w którym nauczyciel dawał ujście swojej potrzebie gry (od czasu do czasu zdradzał jej reguły przez puszczenie perskiego oka), nie należało brać ich na serio i tego oczekiwał od uczniów. Wszakże ci słabsi do takiej interpretacji nie byli przekonani.

W stosunku do karygodnych czynów Gustawa profesorskie poczucie humoru musiało zawieść. I nic dziwnego, przez kilka lat po wojnie Jan Strasz był bezpartyjnym dyrektorem gimnazjum i liceum im. Żeromskiego. Nachodzony przez służby, które nie mogły zaakceptować tego stanu rzeczy, zrezygnował ze stanowiska. Fama głosi, że odmawiając wstąpienia do partii, miał powiedzieć: „Jak ja bym spojrzał w oczy moim uczniom!” Z kolei Gustaw, jak zawsze słaby z fizyki i chemii, a więc z góry na przegranych pozycjach,  dowcipów pedagoga nie był w stanie docenić, albo brał je za docinki. Ale też żalu z powodu dwój nie miał (sprawiedliwe) i zachował „Mongoła” w pamięci jako „bardzo surowego, ale znakomitego nauczyciela”.  Z córkami profesora, szczególnie z tłumaczką z literatury serbsko-chorwackiej Danutą Strasz-Cirlić, korespondował po  wojnie, wspominając wspólną młodość w Kielcach.

Spokojnie natomiast zniosła jego wybryk polonistka Anna Jodłowska, stawiając na półrocze i na koniec roku stopień dobry. Może był to odruch  solidarności z uczniem - podejrzewano ją o sympatie komunistyczne. Nie przejął się też nauczyciel religii wyznania mojżeszowego Józef Księski, niewzruszenie wpisując do dziennika klasowego ze swojego przedmiotu piątki. To już zakrawa na paradoks. Trudno przypuścić, by akceptował „nową wiarę” ucznia. Było raczej tak, jak wyznał Herling-Grudziński w ankiecie „Wiadomości” – że w wyższych klasach interesował się na równych prawach „literaturą, komunizmem, zagadnieniami religijnymi, rybołówstwem i sportami wodnymi”. Swoisty bigos umysłowy, ale w wieku lat szesnastu-siedemnastu to normalne.

 Aferę z kółkiem sympatyków komunizmu wziął sobie Gustaw do serca połowicznie. Po powrocie do szkoły i później, w klasie maturalnej, ostro zabrał się za naukę, odrabiając zaległości. Z kółkiem chyba jednak nie zerwał tak od razu, angażował się przecież z przekonania i nie mógł odejść pod presją kary. Dopiero kiedy sam zaczął wątpić. Potem już dobrze nie pamiętał, ile czasu karnie chodził na zebrania  – sześć, może osiem miesięcy. „Cudem przeszedłem do ósmej klasy i cudem również zdałem w rok potem egzamin maturalny” – przyznałW klasie ósmej nie było tak źle - wrócił bardzo dobry z niemieckiego, dobry z propedeutyki filozofii, rutynowy dobry z polskiego, z reszty oceny dostateczne, ale znów bardzo dobry ze „sprawowania się”. Dopuszczony został do egzaminu dojrzałości. Z historii otrzymał temat: Wzajemny wpływ rewolucji wielkiej francuskiej i współczesnych wypadków w Polsce. Czy była to aluzja do zainteresowań ucznia? Sądząc po ocenie, nie były one zbyt głębokie, zaledwie dostateczne. Może przechyliło szalę drugie pytanie, które dotyczyło przemysłu w Polsce. Egzamin maturalny zdał 13 maja 1937 r.

 Pożegnanie ze szkołą – jednych na czas wakacji, innych na zawsze – krótko opisał w Kronice gimnazjum Marian Sołtysiak, nie poświęcając osobnej uwagi tegorocznym absolwentom. Jedynie „Gazeta Kielecka” jak co roku podała do publicznej wiadomości nazwiska maturzystów. Razem z Gustawem przebrnęło przez egzaminacyjne pułapki jeszcze dwudziestu czterech uczniów, wśród nich dwaj szczególnie bliscy: Franek Zyguła i Jurek Głowania.

  Zyguła po maturze zdawał na prawo, Głowania wybrał politechnikę. Ale w szkole wiele ich łączyło. Co prawda przyjaźń z Frankiem wydawała się prawie niemożliwa. „Ja sport – wspominał Zyguła - on – książki i teatr”, mimo tego „jakoś dobrze nam było ze sobą i w szkole, i poza szkołą”. Dogadywali się na innym polu. Rozmawiali o filmach, o występach zespołów objazdowych w gmachu kieleckiego teatru, których Franek nie oglądał, ponieważ ceny biletów przekraczały możliwości jego uczniowskiej kieszeni. Za to Gustaw podobno nie opuszczał żadnego przedstawienia i następnego dnia opowiadał przyjacielowi o swoich wrażeniach. Musiały to być rzeczywiście silne przeżycia, skoro jeszcze kilkadziesiąt lat później w rozmowach z Włodzimierzem Boleckim potrafił wymienić niektóre z tych spektakli. „W Kielcach widziałem kilkakrotnie Pirandella i na pewno Przepióreczkę Żeromskiego – mówił - innych przedstawień już nie pamiętam […].” Twierdził nawet, że w rodzinnym mieście oglądał tak znakomite inscenizacje, z jakimi nie spotkał się potem ani w Warszawie, ani w teatrach angielskich czy włoskich. Jako przykład wymieniał Pirandella, którego Włosi – jego zdaniem - „wystawiają gorzej niż teatr w Kielcach”.

 Tu przesadził. Nie pamiętał, że wartościowe sztuki na ogół przywoziły występujące gościnnie teatry warszawskie i krakowskie. Międzywojenne Kielce posiadały piękny XIX-wieczny gmach Teatru Polskiego (dla starszych mieszkańców był to wciąż Teatr Ludwika), lecz nie dorobiły się na dłużej stałej sceny. Liczne w dwudziestoleciu zespoły amatorskie kończyły szybko żywot i przeważnie nie prezentowały ani ambitnego repertuaru, ani większych  umiejętności aktorskich. Co prawda wiele trup objazdowych nie odbiegało od tego poziomu, dbając raczej o sukces kasowy niż artystyczny, a gust widowni również nie był wysokiego lotu, od dramatów kielczanie woleli farsy, operetki, wodewile i „głupawe komedie”, jak nazywał je Gustaw (sam nimi nie gardził i podobne oglądał później także w Warszawie). Jan Pazdur wspomina, że Jaracz i Boy-Żeleński recytowali utwory literackie przy pustej sali. Nie pisze, jak często zdarzały się takie kompromitujące sytuacje.

  W czasie, gdy Gutek uległ namiętności do teatru, z miejscowych inscenizacji warta zapamiętania była chyba jedynie komedia Stefana Kiedrzyńskiego Szczęście od jutra i najlepsze w repertuarze Teatru Ziemi Kielecko-Radomskiej Grube ryby Michała Bałuckiego. Ale to dzięki zespołom objazdowym publiczność kielecka miała kontakt z wielkim teatrem i z wybitnymi artystami, jak Maria Przybyłko-Potocka, Wanda Siemaszkowa, Tekla Trapszo, Seweryna Broniszówna, Józef Węgrzyn czy Jerzy Leszczyński, i mogła oklaskiwać Kazimierza Junoszę-Stępowskiego w Żywej masce Luigi Pirandella, Karola Adwentowicza w Upiorach Henryka Ibsena i Pannie Julii Augusta Strindberga, aktorów Teatru Narodowego z Warszawy w Annie Christie Eugene O’Neilla. Do Kielc zaglądały zespoły Ireny Solskiej i Stefana Jaracza, często przyjeżdżał Adwentowicz, regularnie bywała „Reduta”, która dbała o poziom inscenizacji i ambitny repertuar, głównie polski. Teatr Osterwy przyjmowano entuzjastycznie, bilety znikały na kilka dni przed spektaklem. W znakomitym wykonaniu artystów ‘Reduty” kielczanie obejrzeli dramaty Żeromskiego Sułkowski i Uciekła mi przepióreczka z wielką rolą Juliusza Osterwy, Księcia niezłomnego Calderona w przekładzie Juliusza Słowackiego, Tamtego Gabrieli Zapolskiej, Adwokata i róże Jerzego Szaniawskiego, W małym domku Tadeusza Rittnera, Mazepę Słowackiego, Powrót Przełęckiego Jerzego Zawieyskiego. Nie ulega zatem  wątpliwości, że spektakle, które zrobiły na nim wrażenie, oglądał Gustaw niemal wyłącznie w wykonaniu zespołów objazdowych.

  Franka z Gustawem łączyły sprawy natury życiowej, takie związane z  chłopackim dorastaniem. Franek wiedział o sekretnej znajomości przyjaciela z „wesołymi Alinkami”, lecz nie był do końca wprowadzony w jego sercowe sprawy. Twierdził na przykład, że nie przeżył on „w latach szkolnych […] wielkiej miłości. Po prostu nie miał na nią czasu”. Czyli nie wiedział nic ani o pięknej Nataszy, ani o Lali Bienieckiej, nie mówiąc o burzliwym romansie z gospodynią ojca w Berezowie. Z jakichś powodów nie został też wciągnięty do kółka spiskowców. Domyślał się jedynie kontaktów Gutka z komunizującą młodzieżą i dzięki temu uchronił go przed aresztowaniem. Kiedy lotem błyskawicy obiegła miasto sensacyjna wiadomość o zatrzymaniu przez policję kilku czy kilkunastu młodych ludzi, wśród których znajdowali się koledzy szkolni, Franek bez zastanowienia poszedł na dworzec kolejowy, aby ostrzec powracającego z Warszawy przyjaciela. Gutek przestraszył się i spędził noc w domu rodziców Franka. W domu przy ulicy o nazwie z innej epoki - Zaścianek. Wybieg ten uchronił go przed policją, ale nie przed konsekwencjami szkolnymi.

  Zyguła należał do niewielu wyróżnionych, może nawet był jedynym z klasy, którego Gustaw zaprosił do swojego domu w Berezowie. Kiedyś wybrali się razem - Franek, Gutek, jego młodsza siostra Lusia oraz Włodek Łukianow, też bliski, bo „literat” - na parę dni do Zakopanego. Na drodze do Morskiego Oka minęli Monikę Żeromską.  Spotkanie to wywarło ogromne wrażenie na Gustawie - córka ukochanego pisarza! Poza tym olśniła go jej uroda.

  Najważniejszy, darzony najserdeczniejszym uczuciem, najbliższy duchowo był jednak Jurek Głowania. „Łączyła nas przyjaźń naprawdę bardzo głęboka. […] Był znakomitym uczniem, niezwykle inteligentnym człowiekiem. Spacery, rozmowy, wspólne zainteresowania. Jeszcze przed maturą napisaliśmy nawet razem dialog o Granicy Nałkowskiej”. Wysłali go do warszawskiego pisemka uczniowskiego „Kuźnia Młodych”, w której redaktorem działu literackiego był późniejszy ksiądz i poeta Jan Twardowski. Dywagacje kieleckich gimnazjalistów nie przypadły mu do gustu, odrzucił tekst. Niepowodzenie to nie nadwyrężyło ich przyjaźni. Z Jurkiem można było rozmawiać o sprawach najistotniejszych – o książkach, o sztuce, o współczesnym życiu, o naturze bytu i o sensie istnienia, o Bogu i o problemach społecznych, o odpowiedzialności jednostki i o potrzebie naprawy świata, o niepokojach młodości i o młodzieńczych marzeniach, słowem – o wszystkim. Nie powstały zapisy tych rozmów, ale o takich sprawach mówią wszyscy chłopcy, którzy mają trudności ze wspinaniem się po linie, a na przerwach wystają po kątach, prowadząc z paroma jak oni rozgorączkowanymi głowami „poważne rozmowy”. Zresztą tematów do dyskusji dostarczają zazwyczaj książki, a Herling-Grudziński wielokrotnie podkreślał, że „za czasów szkolnych czytałem mnóstwo – znacznie więcej niż dzisiaj – głównie powieści, wiersze i podręczniki filozofii”. O erudycji Jurka krążyły wśród jego kolegów legendy, zawsze wiedział inaczej i więcej niż wymagał program szkolny. Zachował się redagowany wspólnie numer „Młodzi idą” (1936/3), w którym Głowania jako naczelny zamieścił programowy artykuł wstępny, wymieniając jako temat redakcyjnych zainteresowań życie uczniowskie we wszelkich możliwych przekrojach, a Herling rozważania o literaturze współczesnej jako źródle młodzieńczej wiedzy o prawdziwym życiu. Z wypowiedzi tych wyłania się portret samych autorów: obaj młodzi ludzie są niesłychanie serio i zasadniczy, opowiadają się za dogłębnym i rzeczowym podejściem do spraw, które zajmują ich rówieśników i odżegnują od nadętych frazesów, jakie goszczą nagminnie w prasie młodzieżowej (i nie tylko). 

Spotykają się także po szkole, odprowadzają po lekcjach. Jurek mieszka niedaleko – najpierw przy ulicy Ogrodowej, zaraz za parkiem,  potem jego rodzice przeprowadzają się na Sienkiewicza, blisko dworca kolejowego. I blisko kamienicy nad Silnicą. Dlatego muszą wielokrotnie krążyć tam i z powrotem, żeby się nagadać. Albo zachodzą do Jurka, intelektualna atmosfera domu przyjaciela niewątpliwie odpowiada Gustawowi. Ojcem Jerzego jest  były nauczyciel Henryk Głowania, który w latach nauki gimnazjalnej syna przerzucił się na dziennikarstwo i zapisał w historii kieleckiego czasopiśmiennictwa jako krótkotrwały redaktor i wydawca humorystyczno-satyrycznej efemerydy „Cyrulik Kielecki” (1929). Po nieudanej przygodzie z  uszczypliwym portretowaniem współobywateli oraz grodu, do którego przybył stosunkowo niedawno z Kutna, zarzucił dziennikarstwo i podjął pracę jako urzędnik w Ubezpieczalni Społecznej, choć nie można wykluczyć, że nadal pisywał do lokalnej prasy pod pseudonimem. Z czasów „Cyrulika” musiały też pozostać towarzyskie kontakty z byłymi współpracownikami, jednymi z bardziej interesujących ludzi w ówczesnych Kielcach – dziennikarzami, wydawcami i literatami Tadeuszem Jackowskim, autorem ciętych noworocznych szopek,  i pisującym wiersze Hugonem Morycińskim. W 1935 r. Głowania poparł gorąco obywatelską inicjatywę budowy pomnika Marszałka (koniecznie na koniu!) w Mieście Chwały Sierpniowej, jak zaczęto nazywać Kielce. Proponował, aby jako materiału użyć spiżu ze zdobycznych armat z 1920 r. Potem już bez jego udziału na łamach „Gazety” toczyła się długa dyskusja o lokalizacji pomnika. Stanął po osiemdziesięciu latach na placu Wolności. Marszałek, naturalnie, na Kasztance.

 Wspomnienie wspólnych spacerów i domu przyjaciela dopadnie Herlinga-Grudzińskiego we Włoszech, w Civitavecchia, gdy w dobiegających z jakiegoś okna dźwiękach fortepianu usłyszy echa kieleckiej ulicy, przy której mieszkał Jurek. „Wiele lat temu, w lipcowe popołudnie pochylające się do zmierzchu, szukałem w Civitavecchia śladów siedziby konsula Henri Beyle’a. I nagle, zrezygnowawszy już z poszukiwań w pogrążonym w letniej drzemce miasteczku, wśród domów o zamkniętych żaluzjach, gdy gasło stopniowo czerwone słońce, zabrnąłem w wąską ulicę, gdzie z dwupiętrowej kamieniczki dobiegały dźwięki fortepianu; jak na cichej ulicy kieleckiej przed oprawionym w zieleń domem, w którym mieszkał mój najbliższy przyjaciel Jurek G.” „Jurek G.” wtedy już nie żył. Odnaleźli się po wojnie, lecz nie zdążyli sobie wiele o latach przerwy powiedzieć, bo Głowania niebawem zginął w wypadku samochodowym na Śląsku. „To był mój naprawdę serdeczny przyjaciel. Bardzo go kochałem” – powie raz jeszcze Gustaw.

Pierwodruk pt. Jak się uczył Gustaw Herling-Grudziński, w: „Świętokrzyskie. Środowisko -  Dziedzictwo kulturowe – Edukacja regionalna”, Kielce, lipiec 2016, nr 17 (21). Wyd. Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Witolda Gombrowicza w Kielcach. Wersja zmieniona.

 

 

 

 


Andrzej Wołosewicz - Poezja MTV

$
0
0

Andrzej Wołosewicz



Poezja  MTV


 

Filip WrocławskiPonieważ chodzę po tym ziemskim padole sześćdziesiąt lat bez mała, naczytałem się wierszy już dość dużo. Nie idzie jednak o to, by się chwalić. Czym tu się chwalić kiedy większość znajomych uważa to za raczej niegroźne – na szczęście! – dziwactwo, a co za tym idzie – uważa także za stratę czasu. Pisząc, że się naczytałem raczej mam na myśli nie ilość przeczytanych wierszy lecz ich, że tak powiem „rozpiętość w czasie”, owe 60 lat, a właściwie nawet więcej, bo przecież szkoła obdarzyła nas lekturami od początku naszej nauki języka polskiego obejmującego przecież i literaturę sprzed polszczyzny.  Zatem myślę o całej, jak by to buńczucznie nie zabrzmiało, poezji. Nie, nie, proszę się nie bać, nie będę tu pisał jakiejś summa poetica (chociaż, przyznam, chodzi mi coś takiego po głowie, takie credo poetyckie, ale odłóżmy je tymczasem na później) ani nawet jej namiastki. Chcę jedynie zatrzymać się na jednym szczególe tej mojej wieloletniej poetyckiej penetracji. Chce powiedzieć o pewnej wyraźnej – moim zdaniem – linii demarkacyjnej między polską poezją powiedzmy do połowy lat 70 minionego wieku a tą od lat 90 tegoż wieku. Czas 1975-1990, te 15 lat, których „nie liczę”, to są lata, kiedy mnie i społeczeństwo zajmowały sprawy o niebo, o kilka nieb ważniejsze niż najważniejsza literatura, bo zajmowało nas nasze życie w historycznie i społecznie przełomowym momencie naszych dziejów. Możemy się o ten czas i o ten moment kłócić, spierać co wyszło a co nie i dlaczego, szukać „winnych” (kto bez winy niech pierwszy rzuci itd.), ale tylko głupi powie, że za komuny było lepiej biorąc pod uwagę całość życia całego społeczeństwa, owszem, bywało lepiej, niekiedy i niektórym.

Ta granica to według mnie granica czytelności poetyckiego komunikatu i poetyckiego przesłania. Oczywiście nie neguję, że i przed i po mojej granicy dość łatwo odróżnić wiersze dobre od złych, początkujących poetów od tych już sprawnie władających słowem. Myślę tu bardziej o SPOSBIE OBRAZOWANIA. Ten po granicy nazywam (mam nadzieję, że obrazowo) poezją MTV. Ktoś kto choć trochę interesuje się muzyką, nawet tę spod znaku pop i śledzi dyskusje, poważne dyskusje wokół niej, zapewne doskonale wie, że już wiele lat temu (w końcu MTV też ma już swoje lata) jej twórcy, zwolennicy i piewcy stwierdzili i nadal twierdzą, że MTV zabija muzykę, która staje się jedynie tłem (muzycznym) do obrazu i to obrazu migotliwego, szybkiego, poszatkowanego. Połączenie takiego obrazu niewiele dodaje do samej muzyki a raczej od niej odejmuje, odwodzi, zabija ją, zgodnie zresztą z ekonomią naszych zmysłów, w której przewagę i to zdecydowaną ma wzrok.

I właśnie, wracam do poezji, o takiej manierze, która na gruncie wiersza prowadzi do „zagęszczenia” wersu, „władowania” i do wersu i do wiersza wielu, zbyt wielu „jednostek znaczeniowych” tutaj mówię. Obraz goni obraz, ciągle musi być nowa sytuacja poetycka, chociaż poprzednia jeszcze nie została poetycko ani wykorzystana ani rozwiązana a czytelnik nie zdążył jej się przyjrzeć, gdy ma przed sobą nowe obrazy, metafory. Przypominam Mertona: wiersz nie może być zastąpieniem mowy bez treści metaforą. A treść musi być wysłuchana, musimy mieć na nią czas, także w wierszu. Wszyscy przecież mamy po wielokroć przećwiczone sytuacje, gdy mówi się do nas zbyt szybko, gdy mówi kilka osób na raz (w wierszu: gdy kilka metafor zachodzi na siebie), po prostu gdy dopada nas gwar słów jak na jarmarku. Heidegger miał na to dobre określenie – gadanina. Na jarmarku to nawet lubię i ma to swoje uzasadnienie, każdy chce się przebić ze swoim komunikatem. Reguła lepiej mniej ale lepiej wydaje mi się możliwa do zastosowania także w poezji. Lepiej napisać mniej wierszy, ale lepszych. Lepiej użyć w wierszu mniej środków, ale lepszych. Lepiej – w końcu – mniej powiedzieć, ale powiedzieć to lepiej. Oczywiście pisać warto dużo, bo to niezastępowalne ćwiczenie umysłowe i językowe, ale warto też pamiętać o takim wynalazku jak kosz….

Lepiej nic nie pisać , jeśli nie ma się czegoś ciekawego, fajnego, zaskakującego, starego ale w nowy sposób do powiedzenia. Lepiej poczekać, natchnienie jak ma przyjść to przyjdzie. Zawołam więc: nie zabijajmy swoich wierszy nadmiarem słów! Nie zabierajmy wierszowi jego własnego wewnętrznego oddechu (przez owo nagromadzenie, ściśnięcie słów i środków wyrazu), nie pozbawiajmy wiersza wolności. Nie pozbawiajmy go jego poetyckiej przestrzeni. Nie podam przykładów, każdy z łatwością znajdzie je podług własnego ucha.

 

Jan Stanisław Kiczor - Teresa Żylis-Gara - Ostatnia w encyklopediach – pierwsza na scenach

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 

Teresa Żylis-Gara

Ostatnia w encyklopediach – pierwsza na scenach

 

zylis-gara1    Landwarów, to miasto na Litwie, w obwodzie wileńskim (ok. 18 km do Wilna),  w rejonie trockim  (Troki – 9 km). Choć prawa miejskie otrzymał w 1949 roku, a herb w 2001 (trzy złote liście klonu na czerwonym polu), to jednak miejscowość jest  znana od wieków jako posiadłość rodzin Kuncewiczów, Sapiehów, Naruszewiczów, Chodkiewiczów, Dąbrowskich i innych, zaś od 1850 roku posiadłość Tyszkiewiczów, którzy zbudowali tu pałac w stylu neogotyku angielskiego (w którym w 1919 gościł nuncjusz papieski, A. Ratti, późniejszy papież Pius XI). Do dziś zachowały się  także ruiny  zameczku z XVII wieku, pierwszej siedziby rodziny Tyszkiewiczów, w którym w 1858 gościł przyszły Aleksander III (cesarz Rosji, król Polski i wielki książę Finlandii od 1881, syn Aleksandra II Romanowa i Marii Aleksandrownej).  Do dziś, oprócz pałacu,  ozdobą miasta jest kościół ufundowany przez rodzinę Tyszkiewiczów, pod wezwaniem Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny. Zbudowany został w latach 1910-1935 w stylu romańsko-lombardzkim, wzorowany na kościele Santa Maria della Grazie w Mediolanie. Dodać należy, że kościół projektował Camil Boito, brat Arriga – kompozytora i librecisty GiuseppeVerdiego.

    Miał też Landwarów „dobrą rękę” do swoich obywateli. To z tej miejscowości wywodzą się: Stanisław Lenartowicz – polski reżyser i scenarzysta filmowy, jeden z twórców polskiej szkoły filmowej;  Ewa Ostrowska – polska pisarka i dziennikarka; Igor Przegrodzki – znany polski aktor teatralny i filmowy; Adela Winiarska-Skrzynecka – śpiewaczka operowa, profesor, działaczka kultury, oraz  interesująca nas w tym artykule – polska śpiewaczka operowa – Teresa Żylis-Gara.

    Przyszła na świat 23 stycznia 1930 roku, jako piąte dziecko w rodzinie.(jak sama z humorem wyznaje – niezaplanowane, ale szczęśliwe). Mała trzech dużo starszych braci i jedną siostrę Zosię. Już jako dziecko zachwycała swoim śpiewem w miejscowym kościele. W przyszłości powróci tu (podróż sentymentalna), by jako gwiazda światowej sławy, znów zaśpiewać (przy okazji fundując kościołowi – nowe organy). Matka zajmowała się domem i wychowywaniem dzieci, ojciec – kolejarz, nad wyraz pracowity. Zresztą, musiał utrzymać dość liczną rodzinę, a i cel sobie postawił: „wywianować” obie córki, co znaczy - wybudować każdej dom. Do wojny cel zrealizował, niestety jeden z nich spalił się od pocisków. Mała Tereska była, chcąc nie chcąc, świadkiem wszystkich zawirowań, będących wynikiem wojny, odzyskiwaniem przez Litwę państwowości (w czym mieli pomóc Niemcy), jak i aneksją przez ZSRR. Rozpoczęła naukę w szkole podstawowej, gdzie językiem obowiązującym był język litewski (w domu mówiło się po polsku). Przemarsze frontów, zmiany granic, niepewność jutra, to wszystko spowodowało, że zaraz po wojnie cała rodzina "repatriowała" się do Polski centralnej, do Łodzi. Teresa, zachowała jednak w sobie (jak opowiada) ów „pejzaż dzieciństwa”: w kuchni „wileńskie śliżyki”, a przed oknami kwitnące piwonie.

    W Łodzi rozpoczęła naukę śpiewu - najpierw w szkole muzycznej średniego stopnia a następnie, od 1952 roku, u Olgi Olginy. Rodzinie w Łodzi nie żyło się lekko, musiała zatem podjąć pracę w chórze łódzkiej rozgłośni Polskiego Radia pod dyrekcją Henryka Debicha, choć repertuar był od muzyki poważnej – dość odległy. Niemniej w 1953 roku wygrała. Ogólnopolski Konkurs Młodych Wokalistów w Warszawie. Uwieńczyła także dyplomem ukończenie łódzkiej Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej. Nie mogąc znaleźć zatrudnienia w żadnym polskim teatrze, zaczęła nosić się z zamiarem podjęcia studiów medycznych – stomatologii.

zylis-gara2    Do dzisiaj z sentymentem i rozrzewnieniem wspomina zatem Bohdana Wodiczkę, który zatrudnił Ją w chórze na etacie solistki (1954 r.) w Filharmonii Krakowskiej.  Zadebiutowała w roku 1956 (niektóre źródła, chyba mylnie, podają datę 1958 r.) w Operze Krakowskiej w roli Halki w operze „Halka” St. Moniuszki, dzięki Dyrektorowi Mieczysławowi Drobnerowi, który umożliwił ten debiut.

    Tak naprawdę, Jej talent na skalę światową, zauważono już w trakcie konkursu wokalnego w Tuluzie w 1959 roku, a po kolejnej nagrodzie  w Monachium (1960 rok - Międzynarodowy Konkurs Muzyczny), zaczęła otrzymywać pierwsze konkretne i poważne propozycje. W tym miejscu przyznać trzeba, że musiała się u Niej objawić ogromna determinacja, skoro podjęła decyzję o wyjeździe mając w repertuarze tylko trzy partie operowe, nadto wszystkie w języku polskim. Z perspektywy czasu, należy więc ocenić jako słuszny, wybór raczej prowincjonalnego teatru w Oberhausen (ponad trzydzieści lat później, podobną decyzję realizuje Piotr Beczała). Tego czasu nie uważa za stracony. Zaczęła intensywnie uczyć się języków obcych, studiować bogatą literaturę muzyczną, uczęszcza na koncerty i słucha wykonawców. Tam też po raz pierwszy zaśpiewała po niemiecku jako Butterfly,  w Madame Butterfly – operze werystycznej Giacoma Pucciniego z 1904, później śpiewała jako Pamina  w „Czarodziejskim flecie” -  Wolfganga Amadeusa Mozarta. oraz jako Santuza  w „Rycerskość wieśniacza” (oryginalny tytuł wł. Cavalleria rusticana) – jednoaktowa opera (melodramma) włoskiego kompozytora Pietro Mascagniego z 1890 roku, czy jako Violetta w Traviacie   Giuseppe Verdiego z 1853 roku, opartej na Damie kameliowej A. Dumasa.

    Później nastąpiły krótkie przenosiny do teatru w Dortmundzie, następnie zaś została zaangażowana w Düsseldorfie-Duisburgu, gdzie powierzono jej m.in. rolę Poppei w operze Monteverdiego. Następnie było już tylko lepiej. W  1966 roku wystąpiła na festiwalu w Glyndebourne w „Kawalerze srebrnej róży” tuż obok słynnej Monserat Caballe, a 29 października, w nagłym zastępstwie, zadebiutowała w Paryżu, jako Elwira w „Don Giovannim” Wolfganga Amadeusa Mozarta. Zachwyty krytyków i prasy („L’Aurore”’ „Le Monde”) no i oczywiście zjawiskowy talent, prowadziły Ją na sceny Londynu („Don Giovanni”), Festiwal Mozartowski w Salzburgu, San Francisco, Metropolitan Opera, Opera Wiedeńska (w której regularnie występowała), czy słynna La Scala.


zylis-gara1


    Świat (największe sceny), stał przed Nią otworem. W swojej książce „Polacy na wielkich scenach operowych” autor, Adam Czopek podaje, że tylko w Metropolitan Opera, zaśpiewała 20 partii w 233 przedstawieniach, co jest do dziś niepobitym rekordem polskim. Śpiewała z największymi: Pavarotti, Carreras, Domingo, Franco Corelli, Nikołaj Giaurow, Sheril Miles, Tatiana Troyanos to tylko ci najwięksi. Grała w inscenizacjach wybitnych reżyserów jak Visconti, Zeffirelli, Karajan czy Jean Pierre Ponnelle.

    Teresa Żylis-Gara stawiała zawsze na wszechstronność, więc poza rolami scenicznymi, wykonywała różne pieśni, oratoria. Śpiewała liryki Karłowicza, Chopina, Moniuszki. Propagowała zawzięcie Szymanowskiego, konstatując ze zdziwieniem, że „…w Wiedniu nie robił wrażenia, a w Paryżu i Ameryce – zachwycał…” Do koncertów włączała także pieśni Rachmaninowa, Czajkowskiego, Dworzaka, Schumanna. Nagrywała kantaty Bacha, o którym mówiła: „… może to nieoryginalne, ale go uwielbiam…” Mawiała też: „…patrząc wstecz na moje życie artystyczne, nie zmieniłabym nawet kropeczki…”

    Jednak, za sławę, radość śpiewania, występy i odległość od rodziny, płaci wysoką cenę. Bolesną jest rozłąka z rodziną, rozpada się Jej małżeństwo, a syn właściwie wychowuje się bez niej. To jednak namowy rodziny i tęsknota, powodują, że po prawie szesnastu latach pojawia się w Polsce. Witana jak prawdziwa gwiazda, odwdzięcza się wspaniałymi występami w programach telewizyjnych, nagraniach, czy występach w Teatrze Wielkim w Warszawie (1976 rok - „Tosca” Giacomo Pucciniego., gdzie partneruje Jej w roli Cavarodossiego – Wiesław Ochman).

    Od tego czasu, tak zaczęła układać swoje kontrakty z Metropolitan  i cały  napięty harmonogram swoich występów, by częściej występować u nas jak i w sąsiednich krajach. Występowała w Teatrze „Bolszoj” i w Pałacu Zjazdów w Moskwie (1978), jak i w byłym NRD w bardzo prestiżowym cyklu „Theo Adam zaprasza” (1979). W Zakopanym uświetniła Dni Karola Szymanowskiego, śpiewała na Wawelu, odwiedzała też z koncertami  co piękniejsze kościoły - Jędrzejowa, Leżajska, Kalwarii Zebrzydowskiej, Ornety, nie mówiąc o Bazylice Jasnogórskiej. Przyjęła zaproszenie do przewodniczenia jurorom na I Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Stanisława Moniuszki w Warszawie (1992). W 1994 wystąpiła w Lublinie, latem otworzyła Festiwal w Łańcucie.

W 1999 roku odwiedziła swoje rodzinne strony – Landwarowo (wspomniałem o tym we wstępie).


zylis-gara4


Fot: Antoni Pawłowicz

Na zdjęciu: słowa podzięki (ufundowanie organów dla kościoła) wyraża ksiądz proboszcz Tadeusz Aleksandrowicz;


zylis-gara5


Fot: Antoni Pawłowicz

za chwilę z chórem zabrzmią nowe organy

 

 Odkryła także w sobie (już wcześniej zauważany) talent pedagogiczny. Zaczęła prowadzić kursy wokalne. Początkowo w Kośnej, następnie w Domu Pracy Twórczej w Pałacu w Radziejowicach k/Żyrardowa.  – Przeleciało – studia, potem te wszystkie lata pracy zawodowej... W sumie jeden wielki sen, jeden cudowny sen – to jest moje życie – powiedziała Teresa Żylis-Gara reporterce TVP Annie Fieducik. W tymże pałacu, artystka od lat prowadzi kursy dla wybitnie uzdolnionej młodzieży. Specjalnie w tym celu przyjeżdża ze Szwajcarii, gdzie obecnie zamieszkuje.



zylis-gara6


Pałac w Radziejowicach

     Z okazji 80 urodzin w 2010 roku, tu właśnie odbył się koncert, Jej dedykowany. Wystąpili uczniowie (którym wiedzę z technik śpiewaczych, interpretacji tutaj przekazywała), grając i śpiewając chopinowskie pieśni podczas pierwszego z cyklu koncertów „Chopin w Radziejowicach”.  Koncertowe transkrypcje grał Maciej Pabich, laureat konkursów pianistycznych, adiunkt Akademii Muzycznej w Poznaniu, a cały koncert poprowadził Juliusz Adamowski.

Korzystałem z:

1. Cykl audycji „Zapiski ze współczesności” w opr. Anny Lisieckiej (Polskie Radio „Dwójka”)

2. Żylis-Gara opr. Małgorzaty Komorowskiej

3. TVP.INFO

4. PAP

5. Tygodnik Wileńszczyzny 

6. WIEM – darmowa encyklopedia

7. Wikipedia.


Roman Soroczyński - Refleksje z XIII Festiwalu Warszawa Singera

$
0
0

Roman Soroczyński


 

Refleksje z XIII Festiwalu Warszawa Singera

 

warszawa singera1

Matki, Teatr Żydowski, fot. Krzysztof Bieliński BIEL2634

(mat. pras. Festiwalu Singera 2016)


Przez dziewięć dni, kiedy w Warszawie odbywały się imprezy XIII Festiwalu Warszawa Singera (27 sierpnia - 4 września 2016 roku), panowała piękna pogoda. Bez przeszkód zatem można było korzystać z plenerowej oferty Festiwalu. Wydawało się, że deszcz, który spadł po popołudniu w niedzielę, 4 września, był swoistym dopełnieniem. Zatem widzowie, którzy pojawili się na placu Grzybowskim, by obejrzeć finałowy koncert Festiwalu, sądzili, że dobra pogoda utrzyma się do końca imprezy. Ale nic z tego! W trakcie czwartego czy piątego utworu, wykonywanego przez znakomity zespół THE KLEZMATICS, zerwała się nawałnica, która przerwała koncert.

Jednak to nie nawałnica wystąpiła w roli głównej podczas XIII Festiwalu Warszawa Singera. Wróćmy zatem do początku. Nie sposób opisać wszystkie przedsięwzięcia realizowane podczas imprezy. Nie dało się też wszystkiego obejrzeć: człowiek musiałby teleportować się, i to wielokrotnie.

Już w piątek, 27 sierpnia, na scenie Teatru Polskiego, zaprezentowano spektakl/performance Matki. Opowiada on o matkach, które – w obliczu zagłady – decydowały się na różne sposoby przekazywania czy przemycania dzieci w bezpieczniejsze miejsca. Zastanawiano się, co musiały czuć matki, które przekazywały dzieci, a same szły na śmierć. Podkreślano rozterki, a zarazem odwagę, „drugich” matek. Widzowie wysłuchali opowieści „dzieci z koszyków”, które najczęściej dowiadywały się o swoim żydowskim pochodzeniu długo po zakończeniu wojny, kiedy to były już dorosłe. Część widzów przy wejściu otrzymywała cegły, a na scenie były zalążki murów. W czasie spektaklu nie wykorzystano cegieł z widowni, sądzę więc, że miały one symbolizować wyrwy w murze getta, umożliwiające przekazywanie dzieci. Bo przecież równie dobrze można było zbudować kolejny mur! Tylko komu i czemu miałby on służyć?

Takie mury z całą pewnością poprawiały samopoczucie SS-Obersturmbannführera Adolfa Eichmanna. Jego zeznania, zaprezentowane na scenie Teatru Kwadrat podczas spektaklu Eichmann, budziły wielką grozę. Z kolei Blizny pamięci. Rzecz o Janie Karskim skłaniały do  rozważań nad wartością życia jednego człowieka i granicami ludzkiej wytrzymałości, a z drugiej strony nad podłością polityków, którzy – w imię interesu reprezentowanej/???/ przez nich grupy – zapominali o głoszonych przez siebie ideałach wolności i sprawiedliwości.

Do innej refleksji skłaniali widzów Aktorzy Żydowscy, którzy próbowali odpowiedzieć na pytania o sens własnych porażek, zdefiniować rolę aktora, zastanowić się na istotą miejsca gry, a jednocześnie dali popis aktorskich umiejętności aktorów Teatru Żydowskiego.

Jeśli mowa o umiejętnościach, to nie sposób odnotować, że istotną częścią przedsięwzięcia była muzyka. Jej wykonawcy zachwycali bez względu na to, jaki rodzaj muzyki uprawiali. Oczywiście, festiwal kultury żydowskiej nie mógł obyć się bez muzyki klezmerskiej. Panowała ona między innymi w czasie Nocy Klezmerów, podczas której zagrały zespoły HAMSA z Wielkiej Brytanii oraz RZESZÓW KLEZMER BAND & Przyjaciele. Szczególny zachwyt widzów wzbudził genialny klarnecista Merlin Shepherd.

Z niecierpliwością czekałem na plenerowe Requiem Wolfganga Amadeusza Mozarta w wykonaniu Warszawskiej Opery Kameralnej. Utwór został skomponowany w 1791 roku, ale jego wymowa jest aktualna. W dodatku koncert został wzbogacony o występy pantomimiczne ilustrujące tragedię więźniów obozów koncentracyjnych. Było to pierwsze wykonanie Requiem na Placu Grzybowskim i przyznam, że nie przeszkadzały mi odgłosy ulicy. Natomiast irytujące było to, że z budynku – nomen omen – Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów dobiegał hałas powodowany przez wiertarkę. Czy naprawdę nie można było skoordynować terminów?

Wielkie zainteresowanie budziła trzecia edycja Singer Jazz Festival. Jego dyrektor artystyczny, Adam Baruch, zaprosił do udziału tuzy muzyki jazzowej i okołojazzowej. O ile otwarcie Festiwalu - koncert pod tytułem MAGGID, wykonany przez Sefardix trio - nastąpiło w Synagodze Nożyków, o tyle większość artystów wystąpiła w Teatrze Kwadrat. Dosłownie chwilę po otwarciu słuchacze przeżyli wielkie wzruszenia: Lena Piękniewska zaśpiewała piosenki (chyba raczej pieśni?), których słowa napisali młodzi poeci z gett. Niektórzy z nich byli dziećmi, ale z ich wierszy wynikała wielka dojrzałość. W tle pojawiały się zdjęcia młodych ludzi. Muzyka Pawła Skorupki, w wykonaniu towarzyszących znakomitej pieśniarce instrumentalistów oraz zespołu Royal String Quartet, dopełniała całości. Pani Lena powiedziała, że była to premiera. Jeśli zatem ktoś trafi na zapowiedź koncertu (nie lubię słowa „projekt”) pod nazwą Coś przyjdzie: miłość lub wojna, gorąco zachęcam do uczestnictwa w nim. Osobiście liczę na płytę z tymi pieśniami. Mam nadzieję, że będzie równie udana, jak dwie dotychczasowe płyty Leny Piękniewskiej.

W innej konwencji zabrzmiały melodie w wykonaniu SAVANNAH AND THE STRINGZ. Trio z Izraela wspaniale łączy jazz z innymi formami ekspresji dźwiękowych. Między poszczególnymi utworami, pochodząca z Australii, liderka zespołu opowiadała różne historie, wzbudzając śmiech na widowni.

Z wielkim sentymentem widownia wysłuchała utworów Henryka Warsa. Trio Kuby Stankiewicza zaprezentowało zarówno te, które zna polska publiczność, jak i te, które nie do wszystkich dotarły. Usłyszeliśmy zatem, że Miłość Ci wszystko wybaczy i to Na pierwszy znak. Nie zabrakło utworów skomponowanych w USA: Over and over i Good Love współgrały z melodią z filmu Fliper. Słuchacze ruszyli również w podróż Po mlecznej drodze. W tej wędrówce – oprócz lidera zespołu – towarzyszyli im znakomici Wojciech Pulcyn na kontrabasie i perkusista Sebastian Frankiewicz. Z całą pewnością zagrane na bis Ach, jak przyjemnie na długo utrwaliło miłe odczucia u słuchaczy.

W inną, urokliwą, podróż – po planecie Raj oraz po Ziemi, w pierwszym dniu pobytu człowieka - zabrał słuchaczy Leszek Żądło European Art Ensemble. Musical Krzysztofa Komedy Wygnanie z raju prezentowano w 1969 roku w gdyńskim Teatrze Muzycznym. Nie został on, niestety, zarejestrowany. Dopiero trzy lata temu jego zapisy zostały odnalezione w archiwum jednego z autorów libretta, Andrzeja Tylczyńskiego. Ta sytuacja pokazuje, jak ważna jest dbałość o archiwizowanie każdej dziedziny twórczości. Być może dlatego przed koncertem gwiazda tegorocznego Festiwalu - wybitny saksofonista, Leszek Żądło - podpisał akt przekazania do Biblioteki Narodowej swoich zbiorów muzycznych.

Dowodem dbałości o zachowanie tradycji i popularyzowanie muzyków jazzowych był koncert zespołu Nahorny Trio. Jego lider, Włodzimierz Nahorny, obchodzi 75. urodziny. Nic dziwnego zatem, że i na scenie, i na widowni, pojawiło się mnóstwo znakomitości, między innymi Zbigniew Namysłowski, Lora Szafran i Sabina Meck.

Nie wspominam o innych koncertach, bo było ich tak dużo, iż nie wszędzie udało się dotrzeć. Dlatego mam nadzieję, że przynajmniej niektórzy autorzy i wykonawcy oraz ich utwory pojawią się podczas kolejnej edycji Singer Jazz Festival. Jeśli ktoś nie chce czekać do następnej edycji, powinien posłuchać utworów z płyty Jewish & Jazz Inspirations, wydanej przez firmę Magnetic Records.

 

Festiwal Warszawa Singera – to nie tylko teatr i muzyka. Miłośnicy literatury też mogli znaleźć wiele interesujących wydarzeń. Z całą pewnością należało do nich spotkanie poświęcone premierze książki Rodowód, napisanej przez Ester Kreitman, której ... braćmi byli: patron Festiwalu - Isaac Bashevis Singer i Israel Jehoszua Singer. Dzięki młodej tłumaczce, Natalii Moskal, jest szansa, że kolejna osoba z rodu Singerów zostanie przywrócona pamięci Polaków. Warto również wspomnieć o cyklu „Czytelnia pisarzy żydowskich: Mistrzowie czytają”. W tej edycji Festiwalu wystąpili: Olgierd Łukaszewicz prezentujący Monisza Icchoka Lejbusza Pereca oraz Janusz Gajos emocjonalnie interpretujący Pieśń nad pieśniami Szolema Alejchema. Nie bez kozery wprowadzający widzów w tematykę spotkań aktor Teatru Żydowskiego, Wojciech Wiliński, powiedział, że cykl powinien nazywać się ARCYMistrzowie czytają!

Uważny Czytelnik zwróci uwagę, że opisywane imprezy odbywały się w różnych miejscach, ale nie w Teatrze Żydowskim. No cóż! Teatr musiał wyprowadzić się ze swojej siedziby. Na szczęście dyrekcje Teatru Polskiego i Teatru Kwadrat użyczyły swoich pomieszczeń, zaś pracownicy tych teatrów w profesjonalny sposób obsługiwali imprezy. Wsparcie okazane przez Andrzeja Nejmana oraz Andrzeja Seweryna stanowią główny powód, dla którego tak dobrze będziemy wspominać tę edycję - powiedziała Gołda Tencer, Dyrektor Festiwalu. Pani Gołda podziękowała również widzom. W tym miejscu nie mogę oprzeć się pewnej refleksji. Otóż, podczas niektórych spektakli i koncertów miejsca na widowni nie były wykorzystane do końca. Dlaczego? Sądzę, że organizator – Fundacja Shalom – rozdysponował dosyć dużą ilość zaproszeń. A praktyka wskazuje, że nie wszyscy cenią to, co otrzymują za darmo. Może więc warto rozważyć, aby zaproszenia były przekazywane za choćby symboliczną opłatą?

Oczywiście, na niektórych wydarzeniach zjawiał się nadkomplet widzów. Uważnie obserwowałem, jak sobie z tym radzą organizatorzy. Wysoko ceniłem sobie ich spokój i opanowanie. W dodatku zawsze potrafili wyczarować miejsca dla przedstawicieli mediów. I tu mała prywata: osobiście dużo zawdzięczam panu Grzegorzowi Kieniksmanowi, który zawsze był na miejscu.

 

 

Roman Soroczyński

18.09.2016 r.


warszawa singera1

Lena Piękniewska fot. Weronika Trzeciak


warszawa singera1

RZESZÓW KLEZMER BAND fot. Agnieszka Buczkowska


warszawa singera1

Nahorny Trio fot. Weronika Trzeciak


warszawa singera1

Zespół THE KLEZMATICS fot. Weronika Trzeciak


warszawa singera1

Czytelnia pisarzy żydowskich - Janusz Gajos fot. Janusz Paliwoda


Krzysztof Miklaszewski - Jubileuszowe wyznania

$
0
0

Krzysztof Miklaszewski


Jubileusz

50 lat Teatru STU



Jubileuszowe wyznania

stu rocznica


Żeby dobrze rozumieć czyjeś  pięćdziesięciolecie, trzeba mieć co najmniej lat …siedemdziesiąt . To uprawnia mnie to wyznań historycznych tego wieczoru, jaki obecni tu  dwudziestolatkowie  obchodzić będą mogli za równe lat pięćdziesiąt .Moje wspomnienie zajmuje trzy ważne dla mnie  karty   p a m i ę c i.

K a r t a   p i e r w s z a - to postać Ojca Dyrektora, współzałożyciela Teatru STU - taką skrótową nazwą przeszła do historii teatru grupa, której droga do zawodowstwa wiodła od  rewolucji, jakiej dokonała w światowym ruchu teatru niezależnego. Krzysztof  Jasiński  to nie tylko wypróbowany druh, to także bohater wielu moich publikacji  oraz dokumentów filmowych i telewizyjnych. Przynajmniej  trzy z nich, z trzech dekad historii jego Teatru, mówią wszystko swoimi tytułami: Żyć jak Krzysztof (1977), Kłopoty z Jasińskim (1980), Jasiński, Kantor i… głębsze znaczenie (1990). Bardzo prywatnie    rok 2016 uznaję rokiem Krzysztofa Jasińskiego. Namawiam usilnie do tego  całe teatralne środowisko, nie tylko dlatego, że jako człowiek teatralnej branży podziwiam   hart ducha i niezłomność artystycznego trwania  mojego  Przyjaciela. Po prostu - tacy zdolni ludzie i  odważni artyści to  są najlepsze światowe wizytówki Polski.

K a r t ę   d r u g ą  stanowi  dziesiątka moich Przyjaciół  z pierwszej dekady historii Teatru STU -  odeszli, ale dzisiejszej lutowej nocy przyglądają się nam uważnie. Wymienię ich w kolejności, w jakiej nas opuszczali: Jan  Łukowski  (zmarł 1970 ) –  Andrzej Zaucha (1991) – Zofia  Niwińska (1994) – Bolesław   Greczyński (1995) – Roman Kowal (2003) – Marek  Grechuta (2006) – Halina  Wyrodek (2008) – Krystyna   Gonet  (2009 ) -  Aleksander   Gierczak  (2012) – Jan   Sawka (2012 ). Każdy z nas nosi w sobie kartę Teatru Pamięci, którą warto dzisiaj - jeszcze przed północą - otworzyć. Dlatego krótkie uzasadnienia - najbardziej  subiektywne.
       Łukowski -  najzdolniejszy i najlepiej rokujący spośród swojego pokolenia reżyser teatralny, którego pierwsze realizacje sceniczne (Pamiętnik wariata - 1967, a potem Kobieta – Demon) wróżyły wielką, nie tylko krajową, karierę,  a  Teatrowi STU przyniosły już w pierwszym roku istnienia rozgłos  światowy  (triumfy na międzynarodowych festiwalach w Erlangen i Zagrzebiu).

      Zaucha –  muzyk, twórca zespołu „Dżamble”, stawiającego w latach 60. pierwsze kroki w słynnym Klubie Pod Jaszczurami, którego miałem szczęście być kierownikiem programowym. Zaistniał i odnajdywał  się życiowo - aż do tragicznej śmierci - w Teatrze STU, nie tylko jako muzyk, ale i musicalowy aktor (Pan Twardowski - 1990).

       Niwińska – pierwsza diva krakowskiej sceny, której każda rola w Starym Teatrze  była wydarzeniem. W swoim młodzieńczym niepokoju poszukiwań artystycznych, nie odmówiła Jasińskiemu  występów pod namiotem w musicalu Grechuty i Pawluśkiewicza  Szalona lokomotywa (1977)

       Greczyński – najzdolniejszy ze zdolnych, których Jasiński swoim sposobem przysposobił do aktorskiej kariery, czego dowodem kreacja w Senniku polskim (1971). Zapowiadał się jako twórca wszechstronny: taką nadzieję dawały jego pierwsze samodzielne wystawy plastyczne (był absolwentem krakowskiej ASP ), jak i pierwsze etiudy filmowe pod okiem Mistrza Formana w czasie nowojorskich studiów na słynnym Columbia University.

       Kowal – prawdziwa encyklopedia światowego jazzu (prace nad dziełem życia były bardzo zaawansowane). Jednocześnie bardzo inteligentny, czujący teatr kompozytor, stąd stała  współpraca z Łukowskim i autorstwo oprawy muzycznej jego spektakli..

       Grechuta – muzycznej rekomendacji nie wymaga, warto jednak podkreślić jego olbrzymi talent aktorski, czego dał dowód w prowadzącej partii  Szalonej lokomotywy.

       Wyrodek - aktorka, która znakomitymi warunkami wokalnymi  podbijała snobistyczną  co-sobotnią  publiczność Piwnicy pod Baranami, a występami w namiocie Teatru STU  stała się idolem tłumów walących w każdy wieczór na musical według Witkacego.

        Gonet – socjoloźce z zawodu, a prawdziwemu Człowiekowi Teatru z zamiłowania     (działalność w Teatrze STU, ale i  wspaniałe rozmowy z Krystianem Lupą) zawdzięczmy odkrywczą adaptację  powieści Michaiła Bułhakowa Mistrz i Małgorzata (Pacjenci – 1976).          

       Gierczak – niezapomniany odtwórca roli Karła w mojej scenicznej adaptacji, a inscenizacji Jasińskiego (według powieści Par Lagerkvista – 1967). Przejdzie do historii Teatru STU jako laureat największej ilości nagród aktorskich na polskich i międzynarodowych festiwalach

      Sawka  - najbardziej chyba utalentowany i wszechstronny malarz polski naszego pokolenia. Swoimi plakatami dla STU sprawiał, że  artystyczna ranga tych głośnych w świecie teatralnych wydarzeń rosła jeszcze  dodatkową siłą oddziaływania jego  prawdziwych arcydzieł  

K a r t a   t r z e c i a  - nie do końca na szczęście zapisana, to lista  Przyjaciół żyjących – świadków naszego wspólnego bytowania. Im w obliczu  jubileuszu dedykuję przesłanie mego prawdziwego  Mistrza – Tadeusza Kantora, który pojmował  trud losu   usiłującego znaleźć swoje miejsce w społeczeństwie artysty: „To nieprawda, że artysta jest bohaterem i zdobywcą niewzruszonym. Wierzcie mi, że artysta  to   c z ł o w i e k    b i e d n y   i   b e z b r o n n o ś ć  jest jego udziałem, w y b r a ł bowiem  s w o j e    m i e j s c a  naprzeciwko  l ę k u…”

        Przeglądając listę 39 nazwisk, które uzupełnić mają   Wspaniałą Dziesiątkę Tych  Co Odeszli, pamiętając jednocześnie  o królującej - zarówno nad  „wodami przeszłości”, jak i nurtem współczesnym - sylwetce  Ojca Dyrektora,  dostrzegam niesprawiedliwość wyboru: teatralna  emocjonalna pamięć dokonuje drastycznych korekt zdarzeń i spotkań, które miały wpływ na nasze życie –  prywatne i artystyczne  zarazem. Przecież każde  kolejne spotkanie z nimi  budzi u mnie  takie same - jak przed laty – emocje.

Zacznę od dwójki, którą  znałem od dzieciństwa. To  Jan Polewka  - sąsiad z Krupniczej 22 (słynna siedziba Związku Literatów ) i  Jerzy Fedorowicz, Przyjaciel Domu, uczęszczający z moim bratem Stanisławem, profesorem krakowskiego Uniwersytetu Ekonomicznego, do V Liceum. Nigdy nie przypuszczałem, że  zamienią się rolami: Jasiu, świadom kłopotów politycznych swego słynnego Ojca,   pozostał wierny teatrowi; Jurek przeciwnie – zamienił scenę, na której schronił się Jego Ojciec  na arenę polityczną  (po kilku kadencjach poselskich jest obecnie senatorem). Potem pojawili się w moim życiu – w roku 1964 -   Janusz Szydłowski i Jerzy Stuhr, jako aktorzy Studenckiego Teatrzyku Sowizdrzał,  przynależnego do Kombinatu Twórczego „Sowizdrzał”. Szydłowski już wtedy, jeszcze przed wokalnymi popisami na Jaszczurowej estradzie Teatru STU, ostrzył swoje bel canto w publicystycznych montażach  wydziałowej, polonistycznej  scenki,  a student filologii Stuhr   szokował teatralnym instynktem, który zawiódł  go – zanim został  „rewizorem czasów odnowy” - najpierw do Teatru STU, a następnie do PWST. Szydłowskiego – dziś  dyrektora wymarzonej przez siebie placówki krakowskiego Teatru Variete – pamiętam jako perwersyjnego amanta w szokującej prezentacji poglądów Ojca Masochizmu (Kobieta-Demon). Stuhr na zawsze pozostanie w pamięci nie tylko jako  Kontrabasista czy Hamlet najlepszej sceny zawodowej, jaką był  w latach 70. Stary Teatr  - jeszcze   bardziej przekonała mnie o  jego możliwościach debiutancka kreacja Wielkiej Stopy w Pożądaniu schwytanym za ogon Pabla Picassa, zrealizowanym przez  Jasińskiego na „najmniejszej scence świata”  przy Brackiej 15 w Krakowie w roku1969. Wracając  zaś do „Sowizdrzała”, trzeba pamiętać, że  na początku lat 60. nad  wieloma zespołami tego  Kombinatu   panował  Leszek Aleksander Moczulski, niezawodny mój   przewodnik po klubie Nowy Żaczek  i zdolny nauczyciel obowiązkowego kursu tańców suwalskich, których „metafizykę” pamiętam do dziś, mimo że mnie kształtowały Jaszczury, gdzie królowała zawsze niezawodna kompanka Nina Repetowska, szefowa konkurencyjnego z Sowizdrzałem - Hefajstosa,  Z Niną poznał mnie Edward  Chudziński, jeden z Jaszczurowych  bywalców (trójcę klubowych „muszkieterów”  stanowili w II połowie lat 60:  Artur Bober –  historyk, późniejszy prezenter Telewizji Kraków, Jan Konieczkowski - potem inspektor  finansowy i wspomniany Chudziński - polonista, wtedy asystent krakowskiej WSP, a już wkrótce jeden z założycieli miesięcznika „Student”.  Jemu   zawdzięczam nie tylko pierwsze rozmowy o „studenckiej teatralności”, ale  i kilka znaczących odpowiedzi na dręczące nas pytanie - dlaczego najpierw Spadanie, a dopiero potem Sennik polski;  nota bene : nad konstrukcją rewolucyjnych - jak się okazało – spektakli spędziliśmy wiele dni. To z  nim  także – jako redaktorem „Kuriera Akademickiego” dokonywałem korekt pierwszego mojego artykułu  o Teatrze STU - Od Osborne’a [pierwszy spektakl STU „Nie do obrony” 1966] do „Spadania”,  analizy trafnej, bo osadzającej nasz zespół w samym środku polityki, chociaż „Teatralna zmiana warty” odbywała się powoli i bunt pierwszych sezonów podlegał realizacji  buńczucznego hasła: „Teatr, który nie potrzebuje dramaturga”. Brała w nim udział – obok Jasińskiego i Łukowskiego –  studencka  plejada „młodych zdolnych” z krakowskiej PWST,  jak  Grażyna Malec  i  Wojciech Pszoniak. Uwiedli swoimi talentami niewiele od nich starszego pedagoga -  Edwarda Dobrzańskiego, który jako dziekan uczelni, zwalczającej przejawy twórczej samodzielności, wyłamał się z szeregu artystycznej profesury i zrealizował z tą  dwójką  znakomitą  studyjną Lekcję Ionesco (1967). Do Teatru STU akces zgłosili jednocześnie   Jerzy Trela (Pamiętnik wariata, ale  i Kobieta – demon  perwersyjna estrada według tekstów Sacher-Masocha - 1968) i  Olgierd Łukaszewicz, twórca poetyckiego spektaklu według  Harasymowicza  Lichtarz ruski – 1967, dziś znany i popularny dzięki kreacjom filmowym prezes ZASP, a także   Mieczysław  Franaszek - ekspresyjny odtwórca monodramu o Bułacie Okudżawie, bardzo wszechstronny wykonawca dziesiątków ról scenicznych, któremu żywioł aktywności nakazał  dodatkową samorealizację w trudnym zawodzie fotoreportera–globtrottera.  Pszoniak i Trela stali się jednymi z pierwszych bohaterów mojego cyklu Twarze Teatru, w którym wbrew teatralnej warszawce postanowiłem wylansować grupę „aktorów prowincjonalnych”.  Prawdziwą gwiazdą początków „romantycznego klasycyzmu”, jak nazwałem  przed-Spadaniowy okres  STU,  była  dziewczyna  zjawiskowej wręcz urody - Danuta Maksymowicz (Kabała według Leśmiana, grana w 1968 roku w Jaszczurach). Najsympatyczniejszym enfant terrible zespołu z tego okresu pozostał  Wiesław Wójcik, aktor tak wszechstronny, jak niewykorzystany. Wiem, co mówię, bo  zostałem przez niego dopuszczony do jednej z jego artystycznych „tajemnic ostatecznych”, a  była nią  prywatna filmowa wersja Fredrowskiej Zemsty, w której zagrał… wszystkie role.  

             Premiera Spadania (1970)  to był prawdziwy wysyp talentów  aktorskich nie-studentów PWST, którzy dopiero z czasem stali się profesjonalistami.  Najbardziej aktywni i       najbardziej wierni Teatrowi STU: Włodzimierz Jasiński i Franciszek Muła  pozostali do dziś  znaczącymi  wychowankami pierwszego aktorskiego Studia Teatru STU, którego program miał być wyzwaniem dla polskich uczelni teatralnych. Włodzimierz Staniewski  od razu po Spadaniu zaliczył  „lekcję” Grotowskiego, dzisiaj zaliczany jest do ścisłej  czołówki twórców europejskiego teatru; miałem szczęście towarzyszyć w jego  Gardzienickiej Przygodzie Życia. Fascynująca  talentem i skalą głosu Olga Szwajgier - niegdysiejsza towarzyszka życia      Krzysztofa Szwajgiera, wspaniałego  twórcy muzyki  Spadania i Sennika polskiego - jest pedagogiczną  gwiazdą światowego formatu w zakresie emisji głosowego aparatu śpiewaka i aktora . Nie sposób nie wspomnieć o innych członkach aktorskich ansambli spektakli, które markę Teatru STU ukształtowały. Najpierw  dziewczyny ze Spadania - przede wszystkim   dwie najbardziej wyraziste  „Baśki”: Barbara Kruk-Solecka, potem aktorka  scen krakowskich (w Teatrze STU – pamiętna Matka z Szalonej lokomotywy)  i  Barbara Natkaniec-Pacułowa, aktywna  reporterka „Echa Krakowa”, wnikliwa recenzentka wszystkich kulturalnych wydarzeń. Zaraz potem  duet Exodusu  1974  - Małgorzata Siembab-Tusiewicz, po latach  przygody fotomodelki, długoletnia pracownica koordynacji artystycznej Starego Teatru i  Ryszard Radwański, po karierze w Teatrze STU - aktor wrocławskiej sceny, dziś wspaniały tłumacz i lektor filmowej zagranicznej kroniki filmowej. W moim wspomnieniu  wiele miejsca zajmuje męski „zastęp”  Sennika - obok  wspomnianych Bolka Greczyńskiego oraz krakauerów z wyboru: Włodzimierza Jasińskiego i Franciszka Muły - Tadeusz Smolicki, Jerzy Zoń, Józef Małocha. Ten ostatni po latach artystycznej przygody w Polsce i zagranicą powrócił na łono Teatru STU.  Smolicki i Zoń kształtują od lat swoją samodzielną drogę artystyczną: pierwszy – jako wspaniały, niezależny i oryginalny  scenograf, drugi – jako szef i prawodawca Teatru KTO, znanej w całym świecie  sceny plenerowej. W Senniku pośród zdolnej młodzieży nie trudno było rozpoznać  Krzysztofa Błońskiego, dziś znakomitego tłumacza z francuskiego, twórczego kontynuatora prac swojego Ojca – Jana.  Nie chcę też zapomnieć o Stanisławie Bysiewiczu, zdolnym asystencie AGH, najbliższym przez lata współpracowniku Jasińskiego w zakresie coraz bogatszej realizacji technicznej spektakli.

             W dobrej  (bo młodzieńczej) pamięci  o Teatrze mają miejsce odtwórcy bohaterów niezwykłej w swej oryginalności wersji  powieści Bułhakowa - Olga Titkow-Stokłosa, dzisiaj aktorka i  warszawska prominentka kultury, Dominique   Lesage –  „polski Francuz”, od lat profilujący naszą wersję Canal+ czy Andrzej Słabiak, powracający do Polski po latach amerykańskiej artystycznej  przygody. A wśród solistów Szalonej lokomotywy (kręciłem dokument o narodzinach tego spektaklu Witkacy pod namiotem - 1977), obok Zofii Niwińskiej, Haliny Wyrodek, Barbary Kruk-Soleckiej, Marka Grechuty, Jerzego Stuhra, Włodzimierza Jasińskiego - piosenkarska gwiazda pierwszej wielkości, czyli Maryla Rodowicz. Wszyscy, teraz i wcześniej przywołani,  zaistnieli dzięki plejadzie kompozytorskiej, na której czele mają miejsce  Janusz Stokłosa –  autor muzyki do Exodusu Moczulskiego - 1974,  potem kompozytor  polskiego hitu Metro oraz  Jan Kanty Pawluśkiewicz – wraz z Grechutą współautor musicalu Szalona lokomotywa, fascynujący  do dziś swoimi dokonaniami.

             I jeszcze jedno: nie byłoby ani Teatru STU, ani jego przedstawień, gdyby nie grupa inspicjencko-asystencka Ojca Dyrektora, z których najbardziej cenię   Andrzeja Bogunię-Paczyńskiego - wzorowego dokumentalistę, Szczęsnego Wrońskiego – powieściopisarza i poetę  oraz Grażynę Solarczyk, która prowadzące aktora światło  sceny zamieniła  w STU na  stałe, bardziej jeszcze  stresujące, inspicjenckie  miejsce w kulisie, gdzie na długo pozostała…

                                                                       *

 Coś chciałbym jeszcze dodać. Stoję przed Wami  dzisiejszej nocy, jak kiedyś stałem w ławce szkolnej, wywołany do odpowiedzi.  O nikim – chyba – nie zapomniałem… Nie zapomniałem o wszystkich, o których nie chcę zapomnieć.  To prawda, Panowie i Panie…

Krzysztof Miklaszewski

Zapisane w Londynie  17 lutego 2016 roku,  nie wygłoszone w Krakowie (jak planowałem)  20 lutego 2016 roku. Dlatego poprawione  na początku marca 2016 nad Tamizą.


Andrzej Walter - Drum bun

$
0
0

Andrzej Walter


Drum bun

 

   Pierwszy raz byłem tam trzydzieści osiem lat temu. Niewiele pamiętam. W głowie zostały jakieś pojedyncze, wyrwane z mgły, klisze: wiele wrażeń, zapachów, dźwięków. Jakieś słowa, bliskość Rodziców, samotny pelikan na plaży, stada kormoranów z żółtymi szyjami, nagie ciała nudystów, kiepskie jedzenie i te, jakże piękne nazwy – Mamaia, Konstnaca, czy też … Neptun, Jupiter, Wenus. Choć mieszkaliśmy w Eforie Nord blisko Konstancy – fascynującego portu rumuńskiego wybrzeża.

 

   Chciałem Wam opowiedzieć o Rumunii, o kraju zapamiętanym z dzieciństwa, o miejscu, gdzie zostało serce, a które nawet kiedyś mogło być Polską, o krainie dzikiej, biednej i jakże niesamowitej. Dziś już pojąłem wagę i znaczenie słów największego rumuńskiego poety romantycznego, który jakże pięknie wyraził to, co chyba dziś w życiu stało się dla mnie najważniejsze.

 

Świat pierzcha, strach na sercu leży

I strop niebiański w mgle się chowa,

Bo całe życie twe zależy

Niekiedy od jednego słowa.

 

   I być może nawet całe życie poszukujemy tego jednego słowa, albo i (tych) słów, tych znaczeń, wspomnień, dążeń, idei, które układają nasze Zycie w jakąś uchwytną, logiczną i harmonijną całość. Być może nawet wpatrzeni w nurt rzeki rozważamy to, co się przydarzyło, co minęło i nie wróci, zastanawiamy się nad losem, przeznaczeniem oraz szerokim kontekstem ludzi, historii oraz toczących się dziejów.

 

   Zawsze fascynowały mnie miejsca i wydarzenia naznaczone bólem i cierpieniem, określone kurzem i krwią, poruszające dramatem i ofiarą, wstrząsające świadomością i siłą człowieka w jego nieustającej przekorze wobec dynamiki świata oraz … tyrana. A na moją Rumunię, jak również na ich, na naszą i na waszą Rumunię, jakby na to nie patrzeć, położył się przecież jego cień, cień karpackiego tyrana - Drakuli w osobach Eleny i Nicolae Ceausescu. Ludzie ci wpisują się w kolekcję potworów minionego wieku, które jakże silnie wpłynęły na: losy, biografie, życie i śmierć, przeszłość i teraźniejszość, wpłynęły na atmosferę, mentalność i zachowania, na cały sposób postrzegania świata, w zasadzie wpłynęły na wszystko. Tego typu ludzie lepili zapach i smak – Berlina, Sarajewa, Moskwy, Warszawy czy Bukaresztu. Tego typu ludzie pociągnięci ideami intelektualistów – Marksa i Engelsa wcielali w życie nieludzki system totalitarny, który upokorzył nasze dusze do tego stopnia, iż nawet dziś zbieramy tego owoce.

 

   Niestety. Smutne to prawdy. Ważna przeszłość, która zdeterminowała losy narodów, która zaważyła na tym, kim dziś jesteśmy. I kiedy przekraczamy dziś jakiekolwiek granice trzeba o tym pamiętać, trzeba mieć tego świadomość, odczuwać to podskórnie i wiedzieć, że banalność zła nie jest kategorią opisu, nie jest nieuchwytną ideą, tylko jest czymś realnym, namacalnym, faktycznym – czymś, co zawsze może powrócić.

 

   Pierwszy raz byłem tam trzydzieści osiem lat temu. Był rok 1978. Powróciłem po dwudziestu ośmiu latach w roku 2006, a potem jeszcze raz trzy lata temu w 2013. Rumunia się zmieniła. Rumunia jest naszym unijnym partnerem, Rumunia się przekształciła… A jednocześnie wciąż pozostała dzika, nieujarzmiona, swoista, jakby trochę naturalna wobec różowej i bezideowej rzeczywistości czegoś, co jeszcze siłą przyzwyczajenia nazywamy Europą. To wrażenia instynktowne, wrażenia skoncentrowane, ale przeżyte na własnej skórze, zasmakowane i napotkane. Warto skonfrontować je z literackim bogactwem, które ostatnimi laty „trafiło pod nasze, polskie, strzechy”.

 

   Pierwszą i najważniejszą jest książka Macieja Kuczewskiego, którą serdecznie polecam, gdyż jest napisana językiem bardzo przystępnym, wciągającym i rzekłbym dziennikarskim, ale z tych wyższych lotów dziennikarstwa, które opiera się na doznaniu i szczerym opisie. Jak również, rzecz oczywista, talencie narracyjnym i wielce rzadkiej zdolności wytworzenia atmosfery, w której czujemy się jak w domu. Kuczewski opowiada o Złotej Epoce czyli o potwornym czasie wcielania w życie fantasmagorii obłąkanego Ceausescu, które zakończyło się egzekucją tyrana i jego żony podczas rumuńskiej rewolucji w grudniu 1989. Opowiada to w sposób tak zajmujący i ciekawy, że książkę tę przeczytałem dwukrotnie i daję słowo honoru, czytając po raz wtóry nie nudziłem się ani przez moment.

 

   „Rumunia – Koniec Złotej Epoki”, Maciej Kuczewski, Warszawa 2008.

 

   Godną polecenia jest też książka Małgorzaty Rejmer „Bukareszt – Kurz i krew” z roku 2013, która jest pozycją znakomitą, napisaną z werwą i talentem prozatorskim, ale ostrzegam, to książka mocna, nawet wstrząsająca w kilku miejscach. To książka bardzo prawdziwa i cenna. Kunszt dziennikarski wysokich lotów. Coś z pogranicza reportażu i eseju, a jednocześnie wnikliwa wiwisekcja rumuńskiej duszy.

 

   Warto też sięgnąć po coś z półki historyczno biograficznej, choć tu możemy się trochę znużyć natłokiem faktografii, nasyceniem dat i wydarzeń z komunistycznych matactw XX wieku w celu zdobycia i utrzymania władzy. To z kolei książka Thomasa Kunze „Ceausescu – Piekło na ziemi” – wnikliwa i dokładna biografia tyrana z elementami tła epoki, wydarzeń na świecie i opisu tego tragicznego, minionego wieku.

 

   Kolejnym z polecanych doznań literackich jest lektura dość trudnej w odbiorze, właściwie pracy naukowej, choć arcyciekawej pozycji Luciana Boia „Dlaczego Rumunia jest inna”. Bo jest ona inna. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

 

   W opisie tej książki możemy przeczytać: „Od lat siedemdziesiątych XX wieku nie ukazało się w Polsce żadne całościowe opracowanie dziejów Rumunii. Sam kraj przeszedł w tym czasie skomplikowaną i obfitującą w paradoksy drogę transformacji od jednej z najcięższych dyktatur komunistycznych do demokratycznego kraju członkowskiego Unii Europejskiej. Przypadek Rumunii jest więc tyleż fascynujący, ileż wymagający na nowo całościowego i krytycznego spojrzenia.
Oba te wymagania spełnia książka Luciana Boi, najwybitniejszego dziś historyka rumuńskiego, a zarazem jednego z najważniejszych intelektualistów obecnych w rumuńskiej debacie publicznej. Jego diagnozy odnośnie do roli historii we współczesnej świadomości Rumunów mają kluczowe znaczenie dla rozumienia tożsamości rumuńskiej dzisiaj oraz charakteru rumuńskiej transformacji i modernizacji przełomu XX i XXI wieku. Profesor Boia odważnie poddaje pod dyskusję rozmaite rumuńskie mity i autostereotypy, a o jego książkach dyskutuje się w Rumunii znacznie szerzej niż w naukowym kręgu historyków.”

 

   I wreszcie ostatnią pozycją książkową „o Rumunii”, bodaj najbardziej bolesną i przejmującą w odbiorze, są zbeletryzowane wspomnienia Carmen Bugan „Zakopać maszynę do pisania – dzieciństwo pod okiem Securitate”. Historia z autopsji, historia tragiczna, acz zakończona na tyle pomyślnie, na ile mogła być tak zakończona. Znakomicie napisał o tej książce Bogumił Luft – były ambasador RP w Rumunii.

 

   „To poruszające świadectwo rumuńskiego dziecka pisane po ćwierćwieczu, własną krwią i przez dorosłą już Amerykankę, to fascynująca podróż w przeszłość – piękną i straszną. Uwodzące swą plastycznością wspomnienia przenoszą nas w magiczny świat rumuńskiej wsi lat siedemdziesiątych, pełnej prastarych obrzędów i ludzkiego ciepła. A potem przywołują doświadczenia konfrontacji prowincjonalnej rodziny ze straszną dyktaturą w latach osiemdziesiątych, konfrontacji zakończonej ucieczką – nie przed biedą, ale przed śmiercią. Tą książką autorka oddaje hołd swemu ojcu, sprzedawcy w sklepie spożywczym, który rzucił wyzwanie towarzyszowi Ceaușescu. Składa go także ludziom, którzy pomogli tej dzielnej rodzinie przetrwać lata represji. Pisze też o dramacie niemożności powrotu do kraju, który się kocha i którego się nienawidzi.

 

   Jak widzimy obfitość oferty literackiej na temat Rumunii to pokłosie jej magii i siły fascynacji oddziaływania tego bałkańskiego kraju, z którym przed wojną mieliśmy wspólną granicę, przez którą Polacy uciekali przed Niemcami oraz Sowietami w 1939 roku. Zostaliśmy przyjęci przez Rumunów nie całkiem zgodnie z przedwojennymi umowami, lecz z sympatią i życzliwością.

 

   Maciej Kuczewski w 1978 otrzymał propozycję pracy korespondenta Polskiej Agencji Prasowej. Ja w 1978 roku spędziłem tam wakacje jako nieopierzony dziewięciolatek. Historia zaczęła się toczyć. Pewna historia. Gdyż ta wielka historia była już rozkręcona na pełne obroty. „Ówczesna Rumunia uznawana była bowiem za enfant terrible bloku państw socjalistycznych, która przy każdej okazji pokazuje język Wielkiemu Bratu.” Jak złudne to były oceny możemy dowiedzieć się dopiero wiele lat później. Cynizm polityki potwora jakim był Nicolae Ceausescu sięgał bowiem zenitu. Był to gracz. Chłopski syn z Wołoszczyzny, wcielenie, jakże nam bliskiego Nikodema Dyzmy do kwadratu. Thomas Kunze opowiada, że podczas jego (Słońca Karpat) podróży (dosyć licznych) pomiędzy miastami Pitesti a Bukaresztem wstrzymywano na kilka godzin ruch na całym odcinku jedynej ówczesnej rumuńskiej autostrady pomiędzy Pitesti a Bukaresztem. Ludzie byli do tego przyzwyczajeni i odpowiednio wyekwipowani. To odcinek dość krótki (120 km), jednak proszę sobie wyobrazić całe pobocza pełne aut i ludzi biwakujących, grających w piłkę i palących ogniska w oczekiwaniu na przejazd Geniusza. Podobno w sadach ciągnących się wzdłuż tras przejazdu, na jabłoniach zawieszano dodatkowe jabłka oprócz tych, które już wyrosły, aby Geniusz był ukontentowany. Wychudzone krowy przy drogach zastępowano tłustymi. Obłęd nie miał granic. Jednym z jego ukoronowań jest gigantyczny bukaresztański pałac w stylu stalinowskim, którego za żadne skarby nie da się normalnie (w całości) sfotografować. Nie o fotografię tu jednak się rozchodzi, lecz o ową gigantomanię. Widziałem ów pałac w środku. To doznanie szokujące. A jeszcze bardziej szokujący jest fakt, że drugie tyle pałacu jest pod ziemią. Co się tam kryje do dziś nikt nie wie, gdyż obiekt przejęły służby specjalne i tak już pozostało..,

 

   To tylko fragment większej całości. Opowieści o „Ukochanym Przywódcy” są barwne i wciągające. Właściwie nie różnią się od tych o północnokoreańskich satrapach, których niewiarygodność wciąż wydaje się nam nieprawdopodobna, ale niestety, wszystko to szczera prawda i konfrontacja z nią „na żywo” nikogo nie pozostawi obojętnym. Oczywiście to „na żywo” jest pewnym złudzeniem, gdyż dotykamy minionego oglądając budynki, miejsca, architekturę i obiekty. Najtrudniejszym jest dotknąć i zrozumieć serca i umysły tych ludzi, którzy to wszystko przeżyli, którzy upokorzeni ustawiali się (w latach osiemdziesiątych) w kolejkach po … chleb, którego wystarczało dla, na przykład, połowy populacji danego miasteczka czy wioski. Ludzie w takich sytuacjach dziczeli. Ci, którzy jeszcze godzinę wcześniej zachowywali spokój, godność, wszystkie swoje ludzkie cechy, podczas dostaw chleba do piekarni przemieniali się w „dzikie bestie” … Przerażające. Choćby z naszej, polskiej. perspektywy. Oni to wszystko przeżyli, przetrwali, tego doświadczyli. I dziś … wielu z nich (ogromna większość) … właściwie nie chcą o tym mówić, nie chcą do tego wracać i tego wspominać. Tak było w Rumuni. To ich spotkało. Jacy są dzisiaj?

 

   Chyba wciąż nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Są szorstcy. Przestawieni na normalność. Czasem życzliwi, czasem wręcz chamscy, czasem otwarci, czasami nie. Często naburmuszeni, lekko rozleniwieni, jak to południowcy. Są też narodem z kompleksami, to się wyczuwa, widzi, dostrzega. Nie są do nas podobni, a jednocześnie jest coś , co nas łączy. Wizja i marzenie o normalności, o lepszym świecie, ale nie jest to świat „za wszelką cenę”. Tak myślę, choć mogę się mylić. Wielu Rumunów odnosi się do Polaków z wielkim szacunkiem – za Powstanie Warszawskie, za Solidarność, za nasz pęd ku wolności. To z reguły jednak ludzie ubożsi, ludzie zakorzenieni w duchu, nie w materii. Dorobkiewicze wszystkich demoludów są bardzo podobni. Fakt faktem, że tam jest ich jednak o wiele mniej.

 

   Warto podkreślić, że z obrazków (nowych, współczesnych klisz) rumuńskich możemy tam zobaczyć wiele rodzin z dużą ilością dzieci. I co warto podkreślić, mocno zaakcentować, wciąż nie są to dzieci rozpuszczone, rozkapryszone, roszczeniowe i źle wychowane. Nie są to dzieci materialnie rozbuchane ponad granice zdrowego rozsądku. Wygląda na to, że nadmiar dóbr w naszej szerokości geograficznej źle na to wszystko wpłynął. Tam tego nie ma, bądź też jeszcze nie nadeszło.

 

   Jednakże uderza też pewnego rodzaju demonstracyjny patriotyzm Rumunów. Widziałem wiele skromnych, czystych i schludnych wiosek z ogromną ilością barw narodowych w miejscach eksponowanych, widziałem tę dumę z rumuńskości oraz entuzjazm w podkreślaniu, że coś jest rumuńskie. Wydawało się, iż intensywność oraz radość z okazywania tych stanów jest czystsza oraz żywsza niż w naszym kraju. Czy spowodowała to trauma Złotej Epoki, czy jest w tym coś głębszego? Ale trzeba też przyznać, że zdarzyły się tam jeszcze wioski tak biedne, że nie miałem sumienia sięgać po sprzęt fotograficzny, aby nie wchodzić brutalnie w ten mikroświat, którego już w Polsce jednak nie uświadczymy. To u nas etap miniony.

 

   Rumunia jest krajem pięknym, ale i trudnym do objeżdżenia. Dziury na drogach właściwie zniknęły, lecz jakość tych dróg oznaczeń pozostawia wiele do życzenia. Zaskakuje też dźwięczność, melodyjność i ponętność rumuńskiego języka. Wyjeżdżając z każdej miejscowości naszym oczom ukazuje się napis – „Drum bun”!

 

   Kuczewski opisuje jak to w czasach początków swojej pracy opowiadając wrażenia z podróży bukaresztańskim przyjaciołom myślał (nie znając jeszcze dobrze języka), że ów napis – drum bun, oznacza ni mniej ni więcej tyle, co: uwaga wyboje. Sądził, że to taka powszechna przypadłość, zamiast dziur łatania, lepiej umieścić jedynie ostrzeżenia. Rumuni pospadali ze śmiechu z krzeseł, kiedy wyjaśniali, że drum bun znaczy „szerokiej drogi” …

 

   Podobne doświadczenie spotkało dziennikarza „Le Figaro”.

 

   „Kiedy wychodziliśmy z domu, popatrzył na wyjściowe drzwi i prychnął:

 

- Mogliby już skończyć z tą nachalną propagandą antyamerykańską!

 

- O jakiej propagandzie pan mówi? – spytałem zdziwiony.

 

- No, o tym – i pokazał napis, taki sam jaki wisiał wówczas na wszystkich drzwiach wyjściowych w budynkach mieszkalnych, urzędach, sklepach, aptekach, hotelach i wszelkich innych:

 

INCHIDETI USA !

 

   Kiedy wyjaśniłem, że USA to drzwi (nie zaś skrót od The United States of America), a chodzi o ich zamykanie, żeby chronić nawet iluzoryczne ciepło, zmieszał się.

 

- Cholera! A ja tu poświęciłem tym napisom specjalny felieton, bo byłem przekonany, że to oznacza: Precz z USA!

 

   W myślach podziękowałem Bogu za to, że pracuję nie w gazecie, lecz w – na ogół – śmiertelnie poważnej agencji prasowej preferującej fakty, a nie ich ironiczne komentowanie. Być może ustrzegło mnie to od wygłupienia się i napsiania parę lat wcześniej frywolnego felietonu o dziurawych drogach i napisach: Uwaga wyboje!

 

   Zatem ustalmy fakty. Większość dróg załatano. Nowych nie pooznaczano, a Rumunów wciąż nie stać na podróże autostradami, które znajdują się (ich początki i zaskakujące końce) w przedziwnych miejscach gdzie ciężko dotrzeć. Miejscowa ludność tłoczy się na przelotowych, jednopasmowych drogach i podróże trwają wieki. Rumunia nie tylko komunikacyjnie wymaga anielskiej cierpliwości. Za tą cierpliwość przybysz jest jednak wynagradzany: fascynującą kulturą, smakowitymi kulinariami, niesamowitymi widokami oraz czarującą pogodą, zwłaszcza na wybrzeżu Morza Czarnego. Do tego dochodzi też ten niekłamany podziw, że Rumuni „to wszystko” (czyli „Ukochanego Przywódcę” wraz z „przyległościami”) przetrwali, żyją i nie zamierzają się wciąż poddawać.

 

   Kuriozalność tamtych czasów ma wymiar groteskowy, lecz nie wolno zapomnieć, iż to wszystko wydarzyło się naprawdę. Światowy geniusz rządził od połowy lat siedemdziesiątych samowładnie i do tego dekretami, a że nie miał ukończonej nawet podstawówki efekty były żałosne, ale i dla społeczeństwa porażające. Zwłaszcza, że na straży stała wszechobecna i gigantycznie rozbudowana służba bezpieczeństwa – Securitate. Geniusz Karpat ewidencjonował wszystkie maszyny do pisania, każda z nich miała swoją teczkę z próbką pisma, nakazał używać jednej żarówki na pomieszczenie i to maksymalnie 40 wat, zakazał możliwości wezwania karetki pogotowia ludziom powyżej 70 roku życia, wprowadził bezwzględny zakaz posiadania złota i srebra, wprowadził robotniczo-prokuratorskie trójki, które bez żadnych nakazów chodziły po prywatnych mieszkaniach… Pomysłów było znacznie więcej – odsyłam do książek. Polecam. Fascynująca lektura (pod tym kątem). Pomysłowość Nieustraszonego Żołnierza Komunizmu przekraczała, jak sądzę, ramy wszelakich powieści z gatunku sciene-fiction. Najwybitniejszy Syn Ziemi Rumuńskiej czerpał garściami od Kim Ir Sena oraz Mao. Wszechświatowy Geniusz marzył o stworzeniu nowego człowieka i prawie mu się udało. Skoro wciąż widział na polach jedynie te tłuste krowy, zapewne sądził, że może jeszcze z ludu wiele wycisnąć …

 

   Kuczewski opisuje te czasy w właściwą dozą powagi i opisu faktów, acz z ogromną równocześnie dawką humoru. Rejmer już tego humoru brakuje, choć warstwa opisowa jest zapewne głębsza i bardziej wnikliwa. Co kto lubi. Obydwie książki są znakomite. Wszystko to można skonfrontować u Kunze i Boi, które swą wnikliwością odkrywają sedno przemiany socjalizmu, czy jak kto woli komunizmu w teatr absurdu. Wydaje się, iż prześledzenie losów Rumunii z lat 1975 – 1989 może być czymś więcej niż lektura Orwella.

 

   „Przez kilka kolejnych rumuńskich zim w latach 80 aktualny był ten sam dowcip: Tej zimy w Rumunii spadł dziwny śnieg; położony na kaloryferze nie topnieje. Nietopniejący śnieg nie był nadprzyrodzonym zjawiskiem klimatycznym, lecz wynikiem istnienia innego unikatowego zjawiska nadprzyrodzonego, jakim był geniusz Prezydenta Rumunii. Za sprawą tego geniuszu w kolejne zimy ukazywały się stale doskonalone dekrety tak zwane zimowe, których restrykcje zostały z czasem rozciągnięte na cały rok.

   Gdy świat bezskutecznie zastanawiał się, jak obniżyć koszty produkcji energii, Ceausescu odkrył, że sprawa jest dziecinnie prosta: człowiek najzdrowiej żyje, pracuje i rozmnaża się w temperaturze nie wyższej niż 10 stopni Celsjusza. Taka temperatura w domu, w pracy, w kinach i teatrach, w sklepach itp. pozwala nie tylko unikać szkodliwego przegrzania organizmów, ale i zaoszczędzić co najmniej 30 % zużycia gazu i energii elektrycznej. A przecież dekrety wskazywały także wiele przedsięwzięć szczegółowych, które prowadziły do dalszych oszczędności w energetyce.”

 

   Powiedzmy otwarcie – Rumuni byli pod jarzmem paranoika. I przetrwali. Pytaniem jest – jakie były tego społeczne koszty? Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie jest nadal aktualne. Wszelkie pobieżne czy pochopne odpowiedzi muszą być obarczone błędem granicy percepcji. Wydaje się, że Rumuni większość swojej traumy zamietli pod dywan. Jednak nie jestem pewien czy jest to do końca prawdą…

 

   Erupcja wieloletniego znoszenia przymusowych upokorzeń nastąpiła w 1989 roku. Podczas egzekucji Wodza Narodu i Jego Dostojnej Małżonki (a właściwie moment przed nią) Elena Ceausescu niepomiernie zadziwiona pyta męża „– Nicu, to niemożliwe, w naszej Rumunii …?”

 

   A zatem to była „ich” Rumunia, prywatny folwark, w którym zbudowali swoje królestwo wyrafinowanego dobrobytu kosztem całego społeczeństwa. Nadmieńmy, przykładowo, że Nieustraszony Żołnierz Komunizmu miał do dyspozycji własny zakład krawiecki, gdyż w dany dzień noszone ubiory były codziennie wieczorem palone. Wiele by jeszcze można wymieniać absurdów, które towarzyszyły klanie Ceausescu w ich zadziwiającej karierze.

 

   Kim był ten człowiek, kim była jego żona? Cóż to był za świat, który stworzyli?

 

Warto (przy okazji) rzucić kilka słów na temat Dostojnej Małżonki Słońca Narodu. Absolwentka trzech klas szkoły podstawowej popadła w obsesję kolekcjonowania tytułów naukowych i doktoratów. Elena – Doktor Akademik – była w Rumunii znienawidzona. Wiele cudownych pomysłów Wodza Rewolucji pochodziło najprawdopodobniej od niej. Ponoć wpadła w furię w trakcie wizyty u Josipa Broz Tito, kiedy ujrzała w ogrodzie prywatnej posiadłości jugosłowiańskiego Wodza biegające żyrafy. Jej Nicolae chyba nie miał, aż takiej fantazji. Miał jednak o wiele większą w kwestiach umiłowania narodu. Jedna z anegdot mówi, że rachityczna opozycja sfinansowała kiedyś Szakala, aby zastrzelił Geniusza Karpat. Niestety, zadanie okazało się niewykonalne, gdyż za każdym razem, kiedy Szakal miał już Ceausescu na muszce, w epicentrum celownika, ktoś go trącał w ramię i doradzał … - i ją też …

 

Może lepiej w miejsce poważnych analiz przytoczyć pewien inny dowcip: (warto dodać, że Ceausescu w młodym wieku był pomocnikiem szewca – to istotne dla puenty…)

 

„(…) zmęczony Ceausescu wraca do domu i przebiera się w domowy strój. Orientuje się, że nigdzie nie ma jego starych, zniszczonych, ale ulubionych kapci. Robi się wielka awantura. Kapci nie ma. Garderobiany próbuje ratować sytuację, swoje życie, proponuje:

- Towarzyszu Prezydencie, tych starych nie ma, ale zaraz przekopiemy wszystkie sklepy w Bukareszcie i na pewno znajdziemy coś odpowiedniego…

- Nie zgadzam się!!! Mają być tamte!!!

- Więc zostanę rozstrzelany, ale proszę powiedzieć, dlaczego te stare, nadające się do wyrzucenia były takie ważne?

- Bo to jest moja praca dyplomowa, durniu!”

 

   Cztery klasy szkoły podstawowej Geniusza Wszech Czasów, jaki rodzi się raz na 2050 lat. O historii 2050 lat doczytacie już w książkach, są naprawdę „warte grzechu” zmarnowania czasu, jak i Rumunia jest krajem, który warto, choć raz, odwiedzić.

 

   Ja wiem na pewno, że wrócę tam. Dlaczego? Tego, to już nie wiem. Są takie miejsca na ziemi, do których trzeba wracać, do których nie da się nie wracać, miejsca, które działają jak magnes – dla mnie to przykładowo: Paryż, Berlin, Sarajewo, czy kraje takie jak Grecja albo Rumunia. I jeszcze kilka innych. Każdy ma swoje tego typu miejsca. Odwiedzanie ich po latach powoduje refleksję, że tego, co było, co oczekiwaliśmy tam znaleźć, po prostu już nie ma, że wszystko przeminęło, że jest inaczej. Bardzo inaczej. Jednak takie powroty mają swój głęboki sens. Ma też ten sens cała warstwa wiedzy, jaką dzięki lekturom i literaturze nakłada się na nasz wizerunek takich miejsc. Nowe fakty, nowe konteksty, nowe znaczenia. I nowe sensy … A jednocześnie rośnie poczucie, że w pewnym wieku zanika chęć eksploracji właśnie nowych terytoriów, a w to miejsce potęguje się i wzmaga chęć powrotów. Chęć smakowania w miejsce odkrywania, chęć doznawania w miejsce przeżywania krótkich, nagłych impulsów, chęć delektowania się w miejsce bodźca.

 

   I choć doznając akurat Rumunii mimowolnie stajemy się świadkami rzeczy złych i traumatycznych, stajemy naprzeciw bolesnej historii całego narodu, jak choćby w trakcie wizyty w komunistycznym więzieniu w Satu Mare, to możemy też przywołać w tych okolicznościach słowa Michaia Eminescu (1850-1889) z wiersza „Statki w morze wyruszają…” w przekładzie Aleksandra Nawrockiego: (100 numer Poezji Dzisiaj)

 

Statki w morze wyruszają,

maszty wznoszą się wspaniale.

Ileż ich roztrzaskać mają –

wiatr sztormowy, ciężkie fale?

 

Wędrujących ptaków klucze

Przemierzają lądy całe.

Ileż z nich zatopią wkrótce

ostry wiatr i słone fale?

 

Jeśli szczęścia szukał będziesz

lub idei w życiu śmiałej,

w ślad za tobą pójdą wszędzie:

zimny wiatr i dzikie fale.

 

Myśl zostaje niepojęta,

co twą pieśń przenika stale,

a obydwie kpiną pęta

dziki wiatr i groźne fale.

 

   Naszym losem są: ten wiatr i te fale, a poszukiwanie szczęścia i śmiałej idei nigdy nie powinno się stać karykaturą jak w przypadku Dębu Karpat. Choć karykatura to być może nie jest właściwe słowo. Trzydzieści osiem lat temu nie wiedziałem tego wszystkiego. Liczyły się morskie fale, cudowny, ciepły wiatr i maszty wznoszące się wspaniale. Błękit i horyzont wiele wyjaśniał.

 

   A świat czekał za rogiem. Przecież być może całe życie zależało tylko od jednego słowa … albo od dwóch słów …

 

… szczęśliwej drogi … DRUM BUN !

 

Andrzej Walter

 

 

 


rumuniaMaciej Kuczyński

„Rumunia – Koniec Złotej Epoki”,

Państwowy Instytut Wydawniczy,

Warszawa 2008,

276 stron.

ISBN 978-83-06-03137-9





bukaresztMałgorzata Rejmer

„Bukareszt – Kurz i krew”,

Wydawnictwo Czarne,

Wołowiec 2013,

272 strony.

ISBN 978-83-7536-539-9





 

ceausescuThomas Kunze

„Ceausescu – Piekło na ziemi”,

Wydawnictwo Prószyński i spółka,

Warszawa 2016,

stron 448.

ISBN 978-83-8069-430-9




 

dlaczego rumuniaLucian Boia

„Dlaczego Rumunia jest inna”,

Wydawnictwo Międzynarodowe Centrum Kultury,

Kraków 2016,

stron 500.

ISBN 978-83-63463-46-5

 



zakopac maszyneCarmen Bugan

„Zakopać maszynę do pisania – dzieciństwo pod okiem Securitate”,

Wydawnictwo Czarne,

Wołowiec 2015,

stron 268.

ISBN 978-83-8049-048-2



Jan Stanisław Kiczor - Anna Maria Adamiak – Robię to, co uwielbiam – uwielbiam to, co robię

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 

 

Anna Maria Adamiak – Robię to, co uwielbiam – uwielbiam to, co robię.


 

 Adamiak Maria

 

 Sławni w Koszalinie - ANNA MARIA ADAMIAK  Janusz Pietrzykowski Zdjęcia: archiwum prywatne


    Bliźnięta to ludzie pełni energii i witalności. Są inteligentne i bardzo łatwo dostosowują się do każdej sytuacji i każdego człowieka. Bliźnięta są ciekawe świata i zawsze chcą wiedzieć, co się dzieje wokół nich. Nie chcą przy tym tylko usiąść i obserwować - chcą się stale angażować. Dzieje się tak dlatego, że Bliźnięta bardzo lubią kontakty międzyludzkie i rozmowy. Mają ciekawe opinie i przemyślenia na temat wielu rzeczy i nie boją się mówić, co myślą. Bliźnięta są bardzo niezależne. Nie pozwolą na zniewolenie siebie przez drugiego człowieka, ani żadne krępujące zasady. Nikt nie będzie im dyktować warunków. Chcą odczuwać świat na własną rękę. Lubią zmiany i wolność – są to rzeczy niezwykle ważne dla Bliźniąt.

    Jak zatem czytelnik łatwo się domyśli, bohaterka tego tekstu urodziła się pod tym właśnie znakiem, w czasach „późnego” Gierka w mieście Starachowice (na linii Skarżysko Kam – Ostrowiec Świętokrzyski) w woj. Świętokrzyskim.

    Siedzimy sobie zatem w ogródku „Literackiej” (Dom Literatury w Warszawie) i rozmawiamy z Anną Marią; że śpiew opanował jej ciało, umysł i duszę od dziecka, (mimo, że nie odkryła w rodzinie żadnych genetycznych uwarunkowań), że do szkoły podstawowej miała z domu „rzut beretem” i że śpiewała zawsze na przeróżnych akademiach, przy każdej okazji (bez okazji zresztą też). Że po podstawówce pojechała do „ogólniaka” w Ostrowcu Świętokrzyskim, bo tam właśnie utworzono eksperymentalne klasy artystyczne. Po dwóch latach eksperyment zawieszono i ogólniak dokończyła w Starachowicach. Z takim zacięciem, oczywistością jest dalsza Jej droga: Akademia Świętokrzyska – wychowanie muzyczne, Akademia Muzyczna  im. G. i K. Bacewiczów w Łodzi - wydział wokalno – aktorski, specjalność – śpiew solowy, w klasie maestry Jadwigi Pietraszkiewicz,  czy Uniwersytet Muzyczny w Warszawie - podyplomowe mistrzowskie studia wokalne . w klasie Krystyny Szostek – Radkowej. oraz Międzywydziałowe Podyplomowe Studium Pieśni – katedra kameralistyki.


Adamiak Maria

 

    W wywiadzie udzielonym Wacławowi Pankowi w 1982 roku,  Bernard Ładysz, z nostalgią stwierdza, że „zmarnował”  trzydzieści lat na etacie w Operze,  bo zawsze uwielbiał i czuł powołanie  do estrady, do wszelkich koncertów solowych, gdzie „czarował” głosem, śpiewając wielkie arie, ale i pieśni, a nawet (o, zgrozo) piosenki.

    Anna Maria Adamiak, tego „błędu” nie popełniła. W swoim bogatym repertuarze ma: arie operowe, operetkowe i musicalowe z repertuaru światowego i polskiego: pieśni, piosenki. Znane i lubiane przeboje włoskie, hiszpańskie, francuskie, niemieckie, cygańskie, ukraińskie, rosyjskie oraz polskie.  Recitale piosenki retro – hity XX lecia międzywojennego ale i  recitale pieśni „sefardyjskich”. Za stroną Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie (cykl: Artyści od A do Z) możemy wyczytać szczegółowo:


Adamiak Maria


 „…Uczestniczka licznych kursów wokalnych i interpretacyjnych m. in. w Dusznikach  - Zdroju, Gdańsku, Łodzi, Warszawie, Bydgoszczy. Solistka czynnie koncertująca, wykonuje muzykę klasyczną (opera, oratorium, operetka, pieśni  oraz operetkową i musicalową) od baroku do współczesności. Laureatka i finalistka konkursów(m.in. Międzynarodowy Konkurs Wykonawstwa Muzyki Operowej i Operetkowej, Festiwalu Pieśni (edycja czeska - wyróżnienie specjalne za interpretację), uczestniczka  Międzynarodowego Konkursu Operowego im, St. Moniuszki, Teatr Wielki – opera Narodowa, uczestniczka prestiżowego konkursu operowego w Saragossie (konkurs  organizowany przez najdroższy sopran świata - Monserat Caballe).


Adamiak Maria

 

   Współpraca m.in. z:   Orkiestrą Koncertową Reprezentacyjnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego, impresariatami w kraju i za granicą, z instrumentalistami, zespołami, solistami Opery Narodowej, teatrów, teatrów muzycznych. Nagrywa wokale do muzyki filmowej,(nagrody na Cammerimage 2008, Festiwalu Filmowym w Kazimierzu Dolnym, na festiwalach w Bułgarii, Jugosławii). Pracuje również jako wokalistka sesyjna.

   Kilkaset koncertów (Festiwale Muzyki oratoryjno- kantatowej, liczne recitale operowe, operetkowe, pieśniarskie, musicalowe).wystepując m.in. z W.Bednarkiem, R. Morką, A. Marcewicz – Szymańską, T. Rakiem, S. Złotkowską, W. Szewczykiem, E. Millerem, Z. Wodeckim, G. Turnauem, H. Banaszak, G. Rybotycką,  S. Sojką, K. Imielą, J. Radkiem, B. Łazuką, J. Tylmanem, J. Mórawską, I. Jędruch., A. Seniuk, R. Grudzień, J. Zelnik. Krakowski krytyk, Jacek Chodorowski, w swojej książce „Bel canto w Krakowie” napisał: „...niesamowity głos Anny Adamiak, wróży wiele dobrego dalszej karierze…” Ten sam autor (Jacek Chodorowski), ujął Jej sylwetkę w kolejnej książce „Polscy śpiewacy”, nadto o Niej, o Jej śpiewie poczytać możemy w książce „Korzenie i skrzydła” Grzegorza Sajóra. Anna Maria Adamiak koncertuje z powodzeniem za granicą (Niemcy, Hiszpania, Norwegia, Irlandia, Ukraina ,Litwa, Węgry, Białoruś, Włochy, Francja). Reprezentowała Polskę na Światowym Dniu Rycerza w Fornovo di Taro, we Włoszech, gdzie została zaproszona do prawykonania i nagrania Hymnu Światowego Dnia Rycerza, a ostatnio we Francji (impreza cykliczna).

    Została uhonorowana odznaką „Przyjaciel Dziecka” przyznawaną przez Towarzystwo Przyjaciół Dzieci oraz Dyplomem „Przyjaciela Zaczarowanego Ptaszka” przyznawaną przez Fundację Anny Dymnej – „Mimo Wszystko”. W marcu 2015 roku otrzymała Medal Zasług Ordre Souverain des Chevaliers du Faucon Blanc oraz  nagrody Jupiter 2012 i 2014 za działalność artystyczną. Ponadto jest uhonorowana honorowym Złotym Liściem Retro za wykonawstwo i popularyzację muzyki dwudziestolecia międzywojennego w kraju i za granicą (ze strony Anny Marii Adamiak).

    Specjalnie dla niej  Andrzej Zarycki – kompozytor, pianista i kierownik muzyczny Ewy Demarczyk, od lat związany z Piwnicą Pod Baranami, napisał płytę „Zaczekaj na dotyk”, której premiera odbyła się w październiku 2013 roku w Piwnicy pod Baranami w Krakowie.

    Jakby tych wszystkich zajęć było mało, Anna Maria zajmuje się pedagogiką wokalną, od kilku lat prowadzi oparte na własnym programie – studio wokalne oraz jest asystentką Grażyny Barszczewskiej, w Wyższej Szkole Menadżerskiej w Warszawie w przedmiocie: kultura słowa – emisja głosu.


Adamiak Maria


    Wydawałoby się, że człowiek tak zajęty, a jednocześnie odnoszący tyle sukcesów, jest (powiedzmy) dość oschły i nieprzystępny. Nic bardziej mylnego. Jest to osoba pełna radości, emanująca energią, życzliwa i nawet rzekłbym – spontaniczna. Cudowna kobieta. Jednocześnie zakochana w swojej córce – Majce – mama. Córka „odpłaca” Jej swoim talentem i już nierzadko się zdarza, że występują wspólnie. Widziałem i słyszałem. Bo dodać też muszę, że na wymienionej płycie „Zaczekaj na dotyk” można znaleźć i mój tekst „Od początku”, który Anna Maria włączyła do swojego repertuaru.

   Czas idzie do przodu. Kolejne dni niosą nowe wyzwania, nowe pieśni, nowe laury. Przed Anną Marią Adamiak wiele jeszcze. To dobrze dla Niej (bo spełnia to co kocha) i dla nas, uczestników Jej występów. Bo spodobała mi się opinia słuchacza (po jednym z Jej koncertów): „ przepięknie śpiewa, i jakoś tak, że to piękno biegnie za nami długo jeszcze, po ustaniu śpiewu, poprzez bisy, poprzez ciszę po nich”.

 

Na zakończenia pozwolę sobie z płyty „Zaczekaj na dotyk” zaprezentować utwór do słów: Jan Stanisław Kiczor, muzyka: Andrzej Zarycki, śpiewa: Anna Maria Adamiak w Piwnicy pod Baranami w Krakowie (2013).

 



Od początku

Gdy zmierzch do wyznań był już skory,
Zaplataliśmy nasze dni,
Ty cerowałaś mój życiorys
Środkiem mgły.

Wkładałem palce w przeszłe rany
Z niewiary w zwykłą szarość chwil
W uczuciach tkwiłem niepoznanych
Jak bez sił.

Refren:  Zanika brzeg
              I tylko ścieg
              Znaczy ślady burz
              Nie trzeba wielu zbędnych gestów,
              By dojrzeć jedną z wielu zórz.

              Zanika brzeg
              I tylko ścieg
              Znaczy ślady burz
              Zmysł upojony trwa przedświtem
              Rozleniwionym pośród wzgórz.


W przychylnych cieniach niewidoczni,
Pośród poduszek pełnych snów
Skryjemy myśli, niech odpocznie
Ciężar głów.


Zaszalejemy z tym nastrojem,
Pieszczotą otulając czas,
Biegł będzie taniec przez pokoje,
Chociaż raz.

Refren: Zanika brzeg
             I tylko ścieg
             Jak przebrzmiały ślad
             Pod spiętrzeniami codzienności,
             Coraz mniej starych, mrocznych fałd.

             Zanika brzeg
             I tylko ścieg
             Jak przebrzmiały ślad
             Figowe drzewko znów zielone,
             Zdeptanej łące śni się kwiat.

 

=========================

 

Pisząc korzystałem z:

1. Anna Maria Adamiak – strona własna – „O mnie”

2. Anna Maria Adamiak – Official Webstore

3. Anna Maria Adamiak  - Last.fm

4. Strona Filharmonii im Henryka Wieniawskiego w Lublinie cykl: Artyści A – Z (1)       Adamiak Anna Maria

5. Rozmowy bezpośrednie, towarzyskie, z Artystką.


Jan Stanisław Kiczor - Adam Didur - człowiek całkowicie spełniony

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 

Adam Didur  -  człowiek całkowicie spełniony

 

didur1    Zarówno Wielka Encyklopedia PWN jak i Encyklopedia Muzyczna – mylą się co do daty przyjścia na świat Adama Didura. Według nich, urodził się w 1874 roku, podczas gdy (teraz to już wiemy z całą pewnością) przyszedł na świat 24 grudnia 1873 roku. Stąd i imię – Adam. Tak więc mamy noc wigilijną w leśniczówce majątku Sękowa Wola k/Sanoka. Tu właśnie panna Wincenta, lat dwadzieścia pięć, córka leśniczego Józefa Jasińskiego, rodzi nieślubne dziecię. Dodać w tym miejscu należy, że panna Wincenta Jasińska wywodziła się ze szlachty, była prawnuczką pani na Wieliczce – Barbary Potockiej, a śledzenie po kądzieli tej rodziny, wiedzie nas od Potockich do Terleckich i dalej – do Jasińskich…

    Z powodów oczywistych, pochodzenie Adama długo ukrywane było w tajemnicy, która de facto była tylko „tajemnicą poliszynela”, bowiem wszyscy którzy chcieli wiedzieć, wiedzieli, że ojcem dziecka jest właściciel majątku Sękowa Wola – Jakub Wiktor (herbu Brochwicz). Te szczegóły, znamy dzisiaj dzięki zawziętości i uporowi najmłodszej córki Artysty, Mary Didur-Załuskiej, która poświęciła wiele lat (po śmierci ojca) na ustalenie wszelkich okoliczności i oparcie ich na różnych dokumentach.

    Póki co, dziecię rosło spokojnie bez chrztu (znaczy chrzest był – o czym niżej – ale jakoś bez konsekwencji „papierkowych”), bez metryki, bez nazwiska. Trzy lata po urodzeniu Adama, matka wydała się za mąż, za miejscowego nauczyciela i organistę wyznania greko-katolickiego, młodszego od niej o około cztery lata – Antoniego Didura. Ślub wzięli 6 lutego 1876, w kościele św. Mikołaja w Nowotańcu. Wtedy też Antoni Didur zaopiekował się Adamem, usynowił go i otoczył opieką, choć (jak wynika z dokumentów) Adam, „pełnoprawnie” stał się  Adamem Didurem z chwilą  przyjęcia chrztu, co nastąpiło po ukończeniu przez niego11 lat, w rzymsko-katolickim kościele parafialnym w Stryju 1 stycznia 1885 roku, co potwierdza odnaleziona metryka z tego wydarzenia. (Po raz pierwszy Adama ochrzczono w niemowlęctwie w miejscowej cerkwi greckokatolickiej pw. św. Michała Archanioła w Woli Sękowej).

    Dalej sprawy szły już w miarę „gładko”. Ukończywszy gimnazjum, Adam Didur, jesienią 1891 roku po dalsze nauki wybrał się do Lwowa i wstąpił do Seminarium Nauczycielskiego. Na życie zarabiał skromną pensją w urzędzie pocztowym, ale dodatkowo zapisał się do studenckiego chóru Uniwersytetu Lwowskiego im. Jana Kazimierza.  Właśnie podczas owych śpiewów chóralnych, ktoś zauważył jego nietypowy głos o specyficznym brzmieniu i poprzez „łańcuszek” znajomych doprowadził  do prof. Walerego Wysockiego w Galicyjskim Towarzystwie Muzycznym we Lwowie. Wysocki cieszył się naówczas wielką estymą, był sławny jako basso profondo,  wieloletni solista La Scali i innych teatrów operowych, oraz jako znakomity pedagog w zakresie wokalistyki. Nadto dysponował własną klasą wokalistyki w Konserwatorium Lwowskim. Dla Adama Didura (a miał wtedy 18 lat) był to moment przełomowy i znaczący w przyszłej karierze. Metody Wysockiego mimo, że dość oryginalne, przynosiły znakomite efekty i uczniami Jego (oprócz Didura) był cały szereg znakomitości śpiewaczych: Aleksander Bandrowski, Józef Mann (zmarł nagle na scenie i nie zrealizował kariery którą mu wróżono), Maria Mokrzycka (Moscisca), Gabriel Górski, Czesław Zaremba, Eugenia Strasserówna, Irena Bohus-Hellerowa i inni.

     Gdy lekcje śpiewu Adama Didura zakończyły się po dwu latach (termin zbiegł się z ukończeniem Studium Nauczycielskiego), Wysocki zasugerował dalszą naukę, ale już we Włoszech (konkretnie – w Mediolanie). Szczęście dopisało Adamowi,  bowiem wyjazd taki wiązał się ze znacznymi wydatkami, na których pokrycie nie było go stać. I tu „objawił” się skromny, nikomu nie znany urzędnik pocztowy Jan Rasp (śpiewał w chórze „Lutnia”) który wierząc w wielki talent Adama Didura, postanowił go wesprzeć swoimi oszczędnościami, nadto miesięcznie wypłacał mu połowę swojej gaży. Fakt, że była to inwestycja wielce udana, a i Adam okazał w przyszłości swoją wdzięczność, kupując Raspowi niewielki majątek pod Sanokiem. Nadto, co ważniejsze, połączyła ich serdeczna przyjaźń.

    Biografie na ogół o tym milczą, przypisując debiut Didura deskom scenicznym Włoch, niemniej są dowody na to, że zadebiutował we Lwowie na początku 1894 roku w „Mszy” Adama Münchheimera, wraz z panną Rauchówną i panem Weinrederem (wg „Echa Muzycznego, Teatralnego i Artystycznego” Lwów, dnia 17 marca 1894 roku). Adam Didur naukę rozpoczął w Mediolanie u słynnego w tamtych czasach śpiewaka i pedagoga Francesco Emericha.

    Karierę operową rozpoczął w 1894 r. na scenie teatru w Pinerolo koło Turynu w partii Ojca Gwardiana w Mocy przeznaczenia Giuseppe Verdiego. Wśród śpiewających w tej operze wystąpiła także dwudziestoletnia stypendystka rządu meksykańskiego Angela Aranda Arellano, która niebawem zostanie żoną Adama Didura (prawdziwa „moc przeznaczenia”).

    Odejdźmy zatem na chwilę od zawodowych sukcesów Adama Didura, na rzecz Jego prywatności. Rok 1895 to zarówno pierwszy rok występów Didura w MET, ale także zawarcie związku małżeńskiego z Angelą Arandą Arellano. Jej rodzice (ojciec Leandro Aranda i matka Ijigua Arellano-Aranda) pochodzili co prawda z Hiszpanii, osiedlili się jednak w Meksyku i tam właśnie, w miejscowości Guanajuato 2 sierpnia 1874 urodziła się Angela. Według  najmłodszej córki Didurów, Mary (która, jak już wiemy, zajmowała się biografią ojca), zarówno ślub ten jak i decyzja młodych małżonków o pozostaniu we Włoszech, wywołała dużą niechęć  ojca Angeli, który stawiając sprawę honorowo, uważał, że córka winna otrzymane stypendium odpracować w kraju. Niektórzy badacze sugerują nawet, że rzucił klątwę na córkę i nie chciał jej znać. Niemniej po jakimś czasie „rany” się zagoiły i sprawy wróciły na normalne tory. Niebawem Aniela urodziła pierwszą córkę Ewę, której ojcem chrzestnym został Arturo Toscanini. W związku z tym, Aniela na jakiś czas przestała występować na scenach. Wikipedia  dalej podaje: „…z Angelą Arandą miał Adam Didur pięć córek: Ewa (wyżej wspomniana), Aniela (ur. 1898), Olga, Stanisława (ur. 1902), Maria (1905–1979, późniejsza tożsamość Mary Didur-Załuska). Dwie z nich zmarły w dzieciństwie na chorobę płuc (Aniela w 1916, Stanisława w 1918). Trzy pozostałe (Ewa, Olga i Mary) były śpiewaczkami operowymi, m.in. występującymi w Metropolitan Opera. Adam Didur wspólnie z trzema córkami 16 kwietnia 1926 r. występował w operze Faust wystawianej we Lwowie (Adam Didur grał Mefistofelesa, Ewa grała rolę Małgorzaty, Olga grała Martę, a Mary grała Siebla). Córka Mary Didur-Załuska  (jak wyżej już opisano) po latach ustaliła dane biograficzne dotyczące ojca, w tym kwestie związane z jego urodzeniem…”

 

 

didur2

Adam Didur w operze Borys Godunow.
Fot. domena publiczna

 

    Wracając do kariery Adama Didura: śpiewał na różnych scenach włoskich, a następnie w Aleksandrii oraz w Kairze, gdzie odnosił sukcesy, m.in. w Aidzie Verdiego i Hugenotach Meyerbeera. Na zaproszenie wystąpił w wykonaniu IX Symfonii Beethovena z zespołem La Scali. Wyjechał do Ameryki Południowej, śpiewając w Rio de Janeiro i Buenos Aires. Ten pobyt wielu określa jako właściwy początek wielkiej kariery. W sezonie 1898/99 śpiewał na scenie teatru w Messynie. Wiosną 1899 roku, jadąc na wiosenny kontrakt operowy do Buenos Aires, poznał w podróży najsłynniejszego tenora wszechczasów – Enrica Caruso. To spotkanie zaowocowała przyjaźnią do końca życia Enrica. W latach 1899–1903 Didur był stałym solistą Opery Warszawskiej, a w 1903–06 ponownie śpiewał w mediolańskiej La Scali. 14 listopada 1908 r. zadebiutował tytułową rolą w operze Arriga Boita Mefistofeles na scenie nowojorskiej Manhattan Opera, a dwa dni później, na otwarciu sezonu w Metropolitan Opera w Aidzie Verdiego. Śpiewał tam partię Ramfisa w niezwykłym towarzystwie: partię tytułową śpiewała Emmy Destinn, w roli Amneris wystąpiła Louise Homer, Radamesem był Enrico Caruso, ojcem Aidy (Amonastro – król Etiopów) – Antonio Scotti, zaś całością przedstawienia dyrygował debiutujący również w Metropolitan Opera Arturo Toscanini. W 1914 r. został solistą nowojorskiej Metropolitan Opera (MET), lecz mimo to, nie zrezygnował z europejskiej kariery. Występował często na scenie lwowskiego Teatru Wielkiego, we Lwowie nauczał także w Galicyjskim Towarzystwie Muzycznym. Na scenie MET występował 729 razy oraz miał 182 występy z zespołem MET w innych teatrach Ameryki. Wielki rozgłos zyskał także w Rosji, gdzie występował wielokrotnie. Sławy jego nie przyćmiły nawet występy wielkiego Fiodora Szalapina.

    Suche fakty nie oddają całego splotu przeróżnych zdarzeń z życia artysty, czy to skandali wywoływanych przez chorobliwie zazdrosną żonę, czy to kłopotów osobistych artysty, czy innych „smaczków’ Pozwolę sobie zatem kilka z nich  przybliżyć Państwu, cytując ze wspaniałego opracowania Wacława Panka zamieszczonego w serii „Maestro” „Adam Didur – bas wszechczasów”:                                                                                         

 „…Tegoż roku śpiewała także w Warszawie włoska solistka, przez wielu uważana za najpiękniejszą kobietę świata o anielskim głosie (a niedługo także za jedną z najbogatszych multimilionerek) Lina Cavalieri. Tu prawdopodobnie poznał ją Adam Didur, a po latach znajomość ta zaowocowała jednym z największych trzęsień w Didurowym małżeństwie i skandalem natury towarzyskiej, o którym głośno było w świecie operowym. Romans Liny i Adama rozwinął się kilka lat później, gdy oboje mieszkali w Mediolanie. „Kiedy plotki o tym dotarły do mamy – pisała w swoim pamiętniku najmłodsza córka Didurów – któregoś dnia nagle wzięła mnie za rękę i poszłyśmy do mieszkania pani Cavalieri. Otworzyła nam służąca i powiedziała, że jej pani nie ma w domu. Na to matka: – Nie szkodzi, zaczekam tu na nią. Służąca zostawiła nas w salonie. Ledwie jednak zamknęła za sobą drzwi, mama z furią zaczęła niszczyć wszystko, co wpadło jej w ręce. Rozbijała wazony, tłukła szkła... Słysząc rumor, wpadła do salonu przerażona służąca. A mama z ogniem w oczach mówi: – Tak, tak, to ja wszystko zrobiłam. Po to, by twoja pani nigdy więcej nie chciała już tu przyjmować mojego męża! – I poszłyśmy do domu. Jak wrócił ojciec, była awantura nie z tej ziemi. Ale historia z Liną Cavalieri skończyła się, bo ponoć powiedziała mu w gniewie: – Skoro masz zwariowaną żonę, to nie chcę cię więcej znać! I tak moja mama broniła się przed tymi piekielnymi kobietami...” – kończy tą uwagą Mary Didur-Załuska…”;

„…Didur spadł zkonia i złamał nogę. Kiedy już się wyleczył i ponownie zjawił na scenie, wpadł w jakiś otwór, potłukł się dotkliwie i o mało sobie obu nóg nie połamał. To wszystko wraz z szykanami, jakimi go dręczono, spowodowało, że postanowił opuścić Warszawę, odmienić, jak nam opowiadał, swój pechowy los i poszukać szczęścia poza krajem”.

Na domiar złego, jak donosiła prasa pod koniec 1902 roku: „P. Didur z powodu wrzodu za uchem musiał w szpitalu Dzieciątka Jezus poddać się trepanacji czaszki. Operacja udała się doskonale. Znakomity basista ma się lepiej”. Widać z tego, że przełom 1902 i 1903 roku sprowadził na artystę serię niepomyślnych zdarzeń, co by tłumaczyło, że na wiosnę 1903 roku, po skończeniu sezonu w Operze, postanowił wyrwać się z tego „zaklętego kręgu”…”;

„…w jesieni 1905 roku Adam Didur po raz pierwszy występował w londyńskiej Covent Garden. Śpiewał tam m.in. tytułową partię w Mefistofelesie Boita (z Giachettim i Zenatello). Po raz pierwszy spotkał się też na scenie ze słynną Nellie Melbą w „Cyganerii”… - Któż to jest ten Didur? – zapytała królowa Covent Garden, chadzająca również na przyjęcia do pałacu „Króla Wielkiej Brytanii i Irlandii, cesarza Indii etc.”, czyli Edwarda VII, który był nią zauroczony.

– To Polak, solista La Scali.

– Przed występem wolałabym go usłyszeć na próbie.

I nic dziwnego w tych słowach, bowiem od Melby zależała obsada przedstawień, w których sama występowała. Kiedy przedstawiono Didura primadonnie, ta powitała go po polsku:

– Psiakrew! Niech cię diabli wezmą! – i uśmiechnęła się przyjaźnie, doceniając urodę polskiego śpiewaka. Lecz jego wyraz twarzy był w tym momencie niezbyt pogodny. Mrużąc słynne brązowo-czerwone oczy zdziwiona Melba zapytała tym razem w swoim ojczystym języku:

– Czy coś źle wymówiłam po polsku? Nie zrozumiał mnie pan?

– Zrozumiałem bardzo dobrze, tylko proszę mi łaskawie zdradzić, kto panią nauczył tego polskiego powitania?

– Bracia Reszkowie.

– To proszę im podziękować za nauki i jak najprędzej zapomnieć o tych słowach.

Nellie Melba przeprosiła Polaka, a spektakl – jak twierdzili wtajemniczeni – był udany.

Zaprzyjaźniony z Melbą francuski kompozytor Camille Saint-Saens twierdził, że aby przeszła ona do historii, wystarczyło tylko to, iż panowie Ritz i Escoffier, kucharze z londyńskiego hotelu „Savoy” wymyślili brzoskwiniowe lody z wanilią, malinami i kremem, które ochrzcili imieniem ulubionej artystki, a właściwie jej pseudonimem. Upłynęło trzy ćwierci wieku i rzeczywiście w świadomości milionów pozostały „lody Melba”. Tylko dla garstki melomanów ostała się Melba – gwiazda opery, która dla Gounoda była wymarzoną odtwórczynią ról w jego dziełach: jako Małgorzata w „Fauście” Julia w „Romeo i Julii”…”

 

    Kariera Adama Didura rozwijała się świetnie, co oczywiście oznaczała także znaczne przychody. Nie od rzeczy jest wiec dodać, że nie zapominał o swoich korzeniach. Jak podaje wyżej wzmiankowany Wacław Panek: „…kupił swojej matce i przybranemuojcu niewielki, stuhektarowy majątek z pięknym, stylowym, drewnianym dworkiem. Był to majątek Kozina należący do klucza Sielce (między Haliczem a Stanisławowem), który został zakupiony od sąsiadów Dzieduszyckiego, państwa Zakrzewskich. Tu właśnie w spokoju i dobrobycie spędzili resztę życia Wincenta i Antoni Didurowie, tutaj też przyjeżdżały na wakacje córki Adama z jego żoną. U babci też – jak wspomina Mary – wszyscy zajadali się nieznanym w Ameryce, a ulubionym kwaśnym mlekiem z kraszonymi ziemniakami…”

 

    Trzeba też przyznać, że Adam Didur nie był (w przeciwieństwie do wielu), zapatrzonym w swój talent megalomanem. Był krytyczny wobec siebie i uważnie słuchający wskazówek innych. Z humorem opisuje też w swoich wspomnieniach różne podobne sytuacje: „…„Toscanini nigdy nie prawił komplementów żadnemu artyście – wspominał – wszyscy staraliśmy się sprawić mu satysfakcję, ale jedynym znakiem, po którym mogliśmy poznać, czy był zadowolony, czy nie – było podkręcanie przez niego wąsów. Pewnego razu, kiedy popełniłem błąd intonacyjny w „Miłości trzech króli” – a każdy wie, że Archibald jest ślepy – przerwał mi i powiedział: «w porządku, że jesteś ślepy, ale nie mogę się zgodzić na to, że jesteś głuchy». Kiedyś dyrygował „Cyganerią”. Bardzo łatwo jest wypaść z rytmu tej muzyki. Obsadę stanowili wtedy: Caruso, Scotti, Farrar, Segurola i ja. Po pierwszym przedstawieniu Toscanini zawołał innego dyrygenta i podał mu batutę ze słowami: – Przypuszczam, że nie jestem dobrym muzykiem – oni zrobili zbyt wiele błędów…”

   

    W życiu prywatnym Adam Didur także odniósł sukces „śpiewaczy”. Jak wiemy z Jego pięciorga córek dwie zmarły na zapalenie płuc w młodym wieku, lecz pozostałe trzy obrały drogę  kariery śpiewaczej – z powodzeniem:

    Najstarsza Ewa zadebiutowała w Metropolitan Opera House 3 października 1918 roku. Cztery lata później zaczęła występować w mediolańskiej La Scali pod dyrekcją Arturo Toscaniniego. Śpiewała między innymi Małgorzatę w „Mefistofelesie” i Ewę w „Śpiewakach norymberskich”. Tego samego 1922 roku występowała też w Teatrze Wielkim w Warszawie (jako Mimi w Cyganerii) i w Krakowie (Małgorzata w Fauście). Potem przeniosła się do Mediolanu, wyszła tam za mąż i  występowała w La Scali (a także razem z ojcem w Operze Lwowskiej).

    Olga Didurowa, mimo głosu raczej o skali mezzosopranowej, zaczynała swoją karierę śpiewaczą od ról sopranowych i też przy boku ojca. Razem z Adamem – Mefistem wystąpiła jako Małgorzata w „Fauście”16 kwietnia 1926 roku we Lwowie. W lipcu śpiewała tę samą partię razem z ojcem w Krakowie w Teatrze im. Słowackiego, a rok później w Teatrze Wielkim w Warszawie. Podobnie jak i Ewa – Olga trafiła też do Metropolita Opera. Debiutowała na tej scenie 21 listopada 1930 roku rolą Prezisilli w „Nocy przeznaczenia” Verdiego.

 

 

didur2

Pomnik Adama Didura i Olgi Didur-Wiktorowej w Woli Sękowej (Adam Didur – Wikipedia)

 

   Najmłodsza z córek, Mary, poślubiła pana na Iwoniczu, Ireneusza hrabiego Załuskiego, mimo to również  (wbrew opinii wyższych sfer) skierowała się ku scenie, nie operowej jednak, a operetkowej (co w oczach owych sfer zdało się być jeszcze większym „występkiem”). Zadebiutowała 21 września 1937 roku w roli Juanity w operetce „Słońce Meksyku”. Po wojnie śpiewała w Operetce Poznańskiej.

    W roku 1928 w kwietniu zmarła żona Adama Didura – Angela Aranda Arellano.  Po około półtora roku, 21 grudnia 1929  roku Adam Didur poślubił francuską tancerkę Marguerite Vignon, z którą zamieszkał w Nicei. Jednakże po kilku latach małżeństwo to rozpadło się i Didur wrócił na stałe do kraju. W 1932 r. wycofał się ze sceny i powrócił do kraju poświęcając się pracy pedagogicznej. W latach 30. był profesorem klasy operowej we Lwowie. Był m.in. odkrywcą i opiekunem artystycznym Wiktorii Calma. Nadto do grona Jego uczniów należeli: Lesław Finze, Irena Małaniuk, Lidia Karatnicka, Zofia Kulpińska, Marian Nowakowski, Jadwiga Lachetówna, Zdzisław Pręgowski, Teodor Tereń-Juśkiw. W 1936 r. wcielił się w rolę Jerzego Gila w filmie fabularnym pt. Amerykańska awantura (scenariusz: Światopełk Karpiński, reżyseria: Ryszard Ordyński), który nie zachował się do współczesności. W latach 30. odwiedzał rodzinną Wolę Sękową, gdzie w miejscowym dworze mieszkał jego ojciec i córka Olga, której mężem został przedstawiciel rodu Wiktorów.

    15 maja 1939 roku Adam Didur przyjechał do Warszawy i zamieszkał w hotelu „Europejskim”. Zaproponowano mu bowiem objęcie dyrekcji Teatru Wielkiego. Od czerwca już urzędował w Operze. Nie wierzył w wybuch wojny, a jednak… Jak wspomina Jadwiga Lachetówna „…pierwsze naloty na Warszawę przeżyliśmy w schronie operowym. Potem mistrz znalazł mieszkanie na Wareckiej i przez całą okupacje utrzymywał się z lekcji śpiewu…” Podczas okupacji grono uczniów Adama Didura powiększyło się. Między innymi znalazł się wśród nich Franciszek Arno, a także znany już przed wojną piosenkarz, Mieczysław Fogg. Z Radomia przyjeżdżała też na lekcje kilkunastoletnia brunetka, późniejsza primadonna Opery Warszawskiej, Maria Fołtyn. Wespół z dyrygentem Zygmuntem Latoszewskim Didur firmował polskie koncerty w kawiarni „Gastronomia”, na których – prócz jego uczniów – występowali najbardziej znani nasi śpiewacy.

    Warto znów zacytować Wacława Panka: „…Po Powstaniu Warszawskim i ucieczce z obozu przejściowego w Ursusie (skąd wywożono wysiedlonych ze stolicy warszawiaków do pracy w Rzeszy) Adam Didur z Wiktorią Calmą znaleźli się w Krakowie. Kiedy w kawiarni „U Aktorów”, gdzie spotykał się cały artystyczny światek, rozeszła się wieść o jego przyjeździe, niebawem przybyli do swojego mistrza rozproszeni po ewakuacji warszawscy uczniowie. I już w listopadzie 1944 roku, razem z reżyserem Bolesławem Fotygo-Folańskim, przygotował Adam Didur przedstawienie Halki. W roli tytułowej wystąpiła Wiktoria Calma, a w partii Janusza zadebiutował nowy uczeń Didura, wychowanek profesor Oleskiej z Lwowa – Andrzej Hiolski. Kiedy się niedawno pytałem, jak mogło dojść w okupowanym Krakowie do wystawienia polskiej opery narodowej, Hiolski powiedział, że gubernator Frank, czując się coraz mniej pewnie w roli władcy na Wawelu, chciał w ten sposób wykazać się przyjacielskim gestem w stosunku do poddanych. Zapowiedział nawet swoje łaskawe przybycie na premierę, a śpiewacy wiedzieli, że Polska Podziemna szykuje zamach na Franka właśnie podczas Halki. Obyło się bez strzelaniny, bo gubernator nie przyszedł…”

   

    Nic dziwnego zatem, że właśnie do Krakowa, do Adama Didura, w kwietniu 1945 roku, przyjechała delegacja muzyków z Katowic, prosząc aby pomógł im w utworzeniu na Śląsku – teatru operowego. Mimo wieku, nie tylko nie odmówił, ale z wielkim przekonaniem włączył się w ten proces, mimo przeciwności i olbrzymich problemów. Nie zapominajmy, że to okres końca wojny, kraj zniszczony, biedny i wielu ludziom (decydentom) zdawało się, że nie jest to najbardziej w danym momencie – ważne przedsięwzięcie.

 

didur2

Popiersie Adama Didura w sanockim ratuszu przy ulicy Rynek 1

 

    Jednak, jak zawsze, upór i wytrwałość  doprowadziły do powstania opery (początkowo w gmachu Teatru im. Wyspiańskiego w Katowicach), której dyrektorem, oczywiście, został Adam Didur (nominację wręczał mu generał Aleksander Zawadzki, ówczesny wojewoda śląsko-dąbrowski). Tak więc  w czwartek 14 czerwca 1945 r. o godzinie 17.30, rozpoczęło się pierwsze po wojnie przedstawienie. Oczywiście „Halka” Moniuszki.  Za pulpitem dyrygenckim stanął (zaproszony przez Didura) Zbigniew Dymek (asystent Artura Toscaniniego z La Scali), zaś w obsadzie znajdujemy: Wiktoria Calma w roli tytułowej, Lesław Finze jako Jontek, Olga Szamborowska w roli Zofii, Adam Kopciuszewski jako Janusz, Henryk Paciejewski – Stolnik, Adam Dobosz – Góral, Adam Kopciuszewski – Dziemba i Stefan Dobiasz – Dudziarz.

    Z uwagi na fakt, że zespół Teatr im. Wyspiańskiego nie mógł pomieścić się z zespołem operowym, szukano nowego miejsca i znaleziono w Bytomiu. Tam też (po długotrwałej adaptacji obiektu), przeniósł się cały zespół z Didurem na czele.Pierwszą premierą na nowej scenie bytomskiej, były dwie jednoaktowe opery „Rycerskość wieśniacza” Mascagniego i „Pajace” Leoncavalla. Poprowadził tę premierę (w sensie muzycznym), która odbyła się 9 grudnia 1945 roku, Jerzy Sillich, zaś wyreżyserowali Romuald Cyganik i Adam Dobosz.

    Adam Didur oprócz funkcji dyrektora Opery, objął w Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach, klasę śpiewu, zostając także dziekanem Wydziału Wokalnego. Tam też, podczas zajęć, dnia 1stycznia 1946 roku, zmarł na atak serca. Cytat z pracy Wacława Panka: „…podobno ostatnimi słowami, jakie wypowiedział na chwilę przed śmiercią, były: „Śpiewajcie dalej, nie przerywajcie...” I wyszedł z klasy, by w pokoju nauczycielskim odpocząć. Tu zmarł na atak serca. Słowa te, powtarzane później przez uczniów Adama Didura, zostały potraktowane w szkole i Operze Śląskiej jako jego symboliczny testament...”



didur2

Grób Adama Didura w Katowicach



Jak wspomina Włodzimierz Hiolski-Lwowicz, solista Opery Śląskiej z grupy lwowskich repatriantów: „…Trumna stała w hallu Teatru im. Wyspiańskiego. Na górze zaś przez otwarte okno słychać było dźwięki orkiestry operowej, grającej pod batutą Jerzego Sillicha. A pod teatrem rynek zapełniony był tłumem ludzi. Stąd też powoli ruszył kondukt żałobny…”

Adam Didur spoczął  w Katowicach na cmentarzu przy ulicy Francuskiej.

 

 

 

Materiały:

1.  Adam Didur: boski bas, którego uwielbiały tłumy Alan Misiewicz  08.01.2016

2.  Wikipedia org/wiki/Adam Didur

3. EWA DZIEDUSZYCKA -  PRZYGODY Z   ADAMEM DIDUREM

4.  Twórca – Adam Didur  Autor: Małgorzata Kosińska, Polskie Centrum Informacji Muzycznej, Związek  Kompozytorów Polskich, listopad 2007.

5. Wacław Panek  -   ADAM DIDUR – bas wszechczasów

6. . Adam Didur – syn ziemi sanockiej  - muzyczne opowieści Andrzeja Szypuły



Wiesław Łuka - Obcowanie żywych z umarłymi

$
0
0

Wiesław Łuka


 

Obcowanie żywych z umarłymi


Foto: Zija Pióro

Na zdjęciu Remigiusz Grzela


O festiwalowych smakach nie tylko kuchennych, o uczuciu krzywdy emigrantów, o bohaterach literackich szukających własnej tożsamości, o miłości do kobiety o trudnym charakterze z pisarzem, Remigiuszem Grzelą rozmawia Wiesław Łuka

 Isaac Bashevis Singer – pisarz, noblista, patronuje od 13 lat dorocznemu Festiwalowi  Warszawa Singera; „nie  może  na takiej międzynarodowej imprezie  zabraknąć literackiego słowa”– zapowiedziałeś na konferencji prasowej prezentację kilku autorów książek, ich bohaterów i żywych bohaterów własnych biografii. Czy to duch noblisty, który właśnie święcie wierzył w obcowanie żywych z umarłymi (i na odwrót) natchnął  przed laty Ciebie, również pisarza, poetę, reportażystę  na prezentację bohaterów żywych i umarłych?


Interesują mnie jedni i drudzy; jak wiesz, relacjom między nimi poświęciłem kilka swoich książek. A noblista Singer całe życie poświecił na opisywanie umarłego świata i robił to także w umarłym – jak się wówczas wydawało - języku – jidisz, który  na szczęście dzisiaj ma się całkiem nieźle. Dlatego na festiwalu kultury żydowskiej nie można o tym nie mówić. Od kilku lat układam programy  i prowadzę rozmowy  z pisarzami i o postaciach z ich książek. Nierzadko są to postaci mniej znane, czasami kontrowersyjne, ale właśnie z okazji festiwalu dają szansę zgromadzenia dużej publiczności. Sam widzisz, jak sale spotkań pękają w szwach… Ogromna tu zasługa Gołdy Tencer, dyrektorki Festiwalu i jej genialnego zespołu, czyli Fundacji Shalom.


Dziesięć lat temu też pękały?


Publiczności nie brakło nigdy, ale wydaje mi się, że z roku na rok staje się ona coraz bardziej wymagająca. Jej już nie wystarczają folklor i tradycja żydowska - kiermasze pamiątek na ulicy Próżnej, stoiska z żydowskimi przysmakami. Nie wystarczą warsztaty tańca na Placu Grzybowskim (mnie także porywa taniec),entuzjazm słuchaczy  koncertu w synagodze Nożyków najwybitniejszych w świecie kantorów oraz rewelacyjnych zespołów jazzowych z wielu krajów. Zauważam, że ludzie  chcą dziś rozmów o tym, co nas wszystkich dotyka, co jest uniwersalne.


A ja zauważam, że na festiwalowy tydzień do Warszawy przyjeżdża coraz więcej gości z różnych kontynentów…


To prawda. W tym roku spotkałem wielu gości z Izraela - także ze środowisk emigrantów z roku 1957 oraz pamiętnego roku 1968. Wymowny przykład – pani Felicja, emigrantka z 1957 roku powiedziała mi, że tylko w Polsce, kraju swego urodzenia i  młodości,  czyta kupione tu książki o Zagładzie;  zwykle przyjeżdża tu na dłuższy pobyt.


Zapytałeś, dlaczego czyta je tylko w Polsce?


Nie zapytałem – dlaczego? – bo wydawała mi się ta sprawa dosyć delikatna. Niektórzy emigranci  mają trudny stosunek do naszego kraju i niekoniecznie ten temat wpisują w plany swoich wizyt. Zwłaszcza emigranci z 1968 roku wyrażają słuszne uczucie krzywdy, ponieważ zmuszono ich do opuszczenia kraju, ich ojczyzny; byli Polakami, a odebrano im możliwość bycia Polakami. Teraz słusznie oczekują,  że należy im się przeproszenie  i zwrot obywatelstwa.


Mogą się zwrócić z prośbą o jego przywrócenie…


Ich wtedy arbitralnie pozbawiono obywatelstwa, więc uważają, że powinno się je zwrócić w ten sam sposób… Jeśli pani Felicja (oraz inni Żydzi mający polskie korzenie) przyjeżdża do Warszawy między innymi po to, by kupować i tylko tu czytać  interesujące ją książki, to widać potrzebę uporządkowania spraw wspólnej historii. 


Słyszy się nieraz, że emigranci traktują  Polskę jako cmentarzysko europejskich Żydów, ofiar Holocaustu? 


To skomplikowane. Młodzi Izraelczycy, licealiści mają wpisane przez swoje ministerstwo edukacji  w programy szkolne obowiązkowe wycieczki do kraju przodków; tak, odwiedzają cmentarze,  niemieckie obozy koncentracyjne, ale teraz także Muzeum Historii Żydów Polskich „Polin”, gdzie dowiadują się nie tylko o martyrologii.


Zaprezentowałeś podczas Festiwalu kilku autorów  i bohaterów ich książek – prawie wszyscy z nich przeżyli dramatyczne lata i mieli niezwykłe kłopoty z ustaleniem własnej  tożsamości – kim byli, kim są, a kim  by nie chcieli być. Zacznijmy od prof. Michała Głowińskiego, polonisty, emerytowanego pracownika Instytutu  Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.


Osiemdziesięciolatek dopiero stosunkowo niedawno zaczął mówić w wywiadach i pisać na prośbę wydawnictw książki o sobie; zaczął przywracać swoją pamięć. Zaczął z niej wyprowadzać na światło dzienne własne dramaty dzieciństwa  i późniejsze przeżycia ze sfery intymnej. Uznał, że czytelnikowi jego książek należy się pełna szczerość. Dojrzał do ujawnienia swoich dwóch kompleksów – wyższości i  niższości. Te kompleksy balansowały u profesora od dziesiątków lat –  w sferze zawodowej wszystko mu się udawało, a sfera życia prywatnego mu się nie udała, więc  zdecydował się opowiedzieć w książce Kręgi obcości o swoim homoseksualizmie i związanymi z nim - wstydzie oraz nieśmiałości.


Te uczucia  przeniósł  po wyjściu z getta  (dzięki akcji Ireny Sendlerowej)  do  żeńskiego klasztoru na wschodzie Polski, gdzie wraz z innymi dziećmi został ukryty… Ale wróćmy za mur getta. Niezwykłe są  jego opisy tego miejsc  – najpierw pruszkowskiego, a potem warszawskiego; to ostatnie jawi mu się jako labirynt…


Może nie labirynt, ale jako miejsce, po którym nie potrafił się poruszać. Zauważ -  nawet teraz, gdy o nim opowiadał przy ulicy Próżnej, to czuło się to jego błądzenie – nazwał teren getta miazgą, co na mnie podziałało przerażająco, ale i fascynująco właśnie od strony „nazywania” (książka: Czarne sezony).  Trzeba powiedzieć o dwóch perspektywach opowieści  profesora – po pierwsze, uczestnictwa, a także świadkowania niezwykle traumatycznym wydarzeniom, po drugie perspektywa wybitnego badacza polskiego języka. Nawet podczas naszego festiwalowego spotkania bardzo ciekawie poruszał się po własnej biografii – jak detektyw – lingwista; próbował adekwatnie nazwać pewne emocje i sprawy. 


Wyczuwałeś to jako pisarz, reportażysta  i autor dziesiątków wywiadów?


Tak. Ty chyba również zauważyłeś, jak nierzadko zawieszał głos…


Można było odnieść wrażenie, że męczyła go własna opowieść…


Nie. Mnie się wydaje, że profesor  szukał najwłaściwszych słów dla opisów i wyrażania emocji. Dzięki temu  zaprezentował niezwykłą precyzję języka. Nie chciał być obok logiki wspomnień i opisu. Ludzie często nie panują nad językiem, plotą byle szybko, a on wolał się zatrzymać, zrobić pauzę, by znaleźć najwłaściwsze słowo i wspaniale spuentować  fragment narracji między innymi o szarości a właściwie „wyszarzałości” getta, gdzie codziennie widział setki trupów przykrytych szarym papierem.


W innej tonacji przebiegała rozmowa z dr. Kristofem Zorde, obecnie prezesem spółki prowadzącej księgarnie BookBook.


Urodził się po wojnie,  jej traumę poznał z opowieści ojca…


Który walczył  między innymi na froncie wschodnim w szeregach Wehrmachtu. Gdy przyjeżdżał na urlop - to słowa Kristofa – przywoził dużo żarcia.


Bardzo rzadko słyszało się o przypadkach Żydów, którzy wstępowali do armii niemieckiej, by ratować własne życie. To były decyzje niesłychanie brawurowe ze swej natury. Ale ponieważ syn po wojnie bazował na relacjach ojca, to trudno z tym polemizować. Jego biografia jest tak barwna, że czasami zadajemy sobie pytanie, czy to się mogło wydarzyć. A wydarzyło. Jego barwna opowieść jest jak ta znana nam z Dobrego wojaka Szwejka. My w Polsce nie mamy takiego poczucia humoru, a Czesi mają. W tej postawie jest coś z filozofii typu: najpierw mnie upokarzają, a potem ja się będę z nich śmiał. Chyba tylko osoba z fantazją Szwejkowską  może tak podchodzić do życia.


Ja też podczas Twojej prezentacji parę razy pytałem siebie, czy bohater spotkania miejscami nie konfabuluje?


Co u Kristofa jest fascynujące? – że mamy do czynienia z narracją potoczystą, omal powieściową. Wierzę, że są i tacy ludzie, którzy opowiadają o sobie nie jako oportuniści, ale że zdarzenia w ich barwnym życiu tak się dzieją. To dotyczyło i dotyczy również pokolenia emigracji po marcu 1968 roku.


Rozmawiałem po ubiegłorocznym Festiwalu z Sabiną Baral, która w tymże ‘68 wyemigrowała z Wrocławia przez Rzym za ocean wraz z rodzicami  w poczuciu ogromnego upokorzenia i krzywdy. Teraz Zorde  opowiada nam z dostrzegalnym  uśmiechem na ustach i w oczach, że zawsze chciał być Żydem i dopiero po Marcu właśnie dowiedział się od rodziców o swoim pochodzeniu. Ujawnił, że  w między rodzicami  często dochodziło do  kłótni, że one kosztowały go dużo zdrowia, więc postanowił ich opuścić, „dał nogę”  z niegościnnej Polski.


Zaprezentował  nam inny niż Sabina Baral punkt widzenia i ja to przyjmuję. Przyznasz, bardzo ciekawie, barwnie o tym opowiadał z humorem, z bon motami, pewną ironią wobec historii. Było tak, zapewne dla większości emigrantów, jak pisze Sabina Baral – emigracja była wygnaniem i upokorzeniem. Bywało i tak, jak mówił Kristof Zorde, choć myślę dla niewielu, że emigracja wydawała się pewną możliwością. Dla mnie Sabina Baral jest głosem pokolenia marca 1968. Potwierdzają to inne źródła, wspomnienia i książki, choćby Henryka Dasko czy Teresy Torańskiej. 


Gdy Zorde wrócił do Polski  z Danii (tam został bankierem i zajmował się giełdą) i chyba jeszcze przed początkiem naszej transformacji,  robił karierę jako specjalista od prywatyzacji przedsiębiorstw, a teraz prowadzi sieć księgarni – to jest sprawdzalna realność.


W dodatku postawił na książki jako instrument zysku, bardzo temu kibicuję. Każdemu zresztą, kto stoi po stronie literatury. Bo pomysłem Kristofa Zorde jest tworzenie wokół jego księgarń społeczności lokalnych.


Wybrałeś też do prezentacji ubiegłoroczną książkę Agaty Tuszyńskiej pt. Narzeczona Schulza. Rzecz dotyczy czasów międzywojnia – romansu między wybitnym pisarzem z Drohobycza i nauczycielką Józefiną Szelińską (Juną). Pisarz, plastyk  i równocześnie nauczyciel rysunku w Drohobyczu zaproponował jej małżeństwo. Ona konwertytka, chrześcijanka, wraz z rodzicami  wyszła z gminy żydowskiej;  on dla niej również wystąpił z tej gminy, by móc stanąć przed ołtarzem. Do ślubu jednak nie doszło.  Autor „Sklepów cynamonowych” został zabity przez Niemca, a Juna zaraz po wojnie osiadła w Gdańsku, gdzie pracowała między innymi jako nauczycielka, a na początku lat dziewięćdziesiątych  popełniła samobójstwo. To losy dwojga ludzi, którzy także szamotali się z własną tożsamością. Czy to Cię poruszyło  w tej historii? Juna przypomina mi bohaterkę Twojej niezwykle ciekawej książki Wybór Ireny… Obydwie kobiety zagubione w świecie zewnętrznym i  własnym, wewnętrznym.


To mnie bardzo poruszyło, ale  był i drugi powód – postać wielkiego pisarza, jego dramatu, dzięki tej książce jest nam bliska, jakby wydarzyła się niedawno, skoro jego narzeczona żyła do lat 90.W Izraelu powstała  fascynująca powieść o Schulzu Patrz pod: Miłość. Jej autor, Dawid Grosman postanowił „uratować”  nauczyciela z  Drohobycza przewożąc  go pociągiem do Gdańska. Bohater wskakuje do Bałtyku i pływa z ławicami łososi. Zaczyna się  fantastyczna część opowieści baśniowo-metaforycznej. Powtarzam, Grosman postanowił Schulza uratować, a Józefina Szelińska zrobiła to samo – z nią nawiązał wieloletnią znajomość, przyjaźń i korespondencję  znany pisarz, Jerzy Ficowski, który za cel swego życia  postawił między innymi  utrwalenie pamięci o Schulzu. Bohaterem korespondencji Ficowskiego z Juną był Schulz. Autorka ponad setki listów prosiła ich adresata, by nie ujawniał jej osoby; Ficowski dotrzymał słowa. Teraz te listy stały się podstawą książki Tuszyńskiej.


 Czy zatem Juna nie miała kłopotów z własną tożsamością?


Niewątpliwie, miała. Podczas lektury tej książki zaczęła mi pracować  wyobraźnia – ja się urodziłem w Starogardzie Gdańskim,  więc Gdańsk znam jak własną kieszeń. Przecież mogłem wielokrotnie mijać Szelińską na ulicy, chodzić jej śladami… Książka Tuszyńskiej bardzo mi przybliżyła Schulza, którego cenię niezwykle wysoko. Autor Sanatorium pod klepsydrą przestał być dla mnie klasykiem, a stał się kimś niezwykle bliskim, realnym. Jego narzeczona z Drohobycza, a po wojnie gdańszczanka, aż do gwałtownej śmierci,  jeździła na wypoczynek do Borów Tucholskich, a tam moi rodzice mają dom, więc i ja tam spędzam czas. Przypomnę dygresyjnie, że pracując nad książką o Franzu Kafce, też wyciągnąłem z mroku narzeczoną wybitnego pisarza, Dorę Diamant, która podobnie jak Juna jakby zawarła z pisarzem duchowy ślub i dla nikogo tej miłości nie porzuciła. Opowiadam w swojej książce o Kafce poprzez aktora żydowskiego Leviego, który przed wojną w Warszawie przyjaźnił się z Bashevisem Singerem. Więc znów jesteśmy w temacie Festiwalu, bo trzy lata temu gościliśmy tu syna Singera, także pisarza, Israela Zamira…


Dzięki Tobie zrobiłem wtedy z nim wywiad…


Oczywiście pamiętam…  Zamir zmarł niedawno w Izraelu, zaśw tym roku przyjechała  do Warszawy jego córka, Meirav Hen w towarzystwie Hazel Karr, wnuczki siostry Singera, pisarki Ester Kreitman. Promowaliśmy jej książkę Rodowód, którą z zapałem tłumaczyła i doprowadziła do wydania młoda anglistka i wokalistka Natalia Moskal. Jak widzisz, nagle to wszystko przestaje być cokolwiek odległą klasyką, a staje się bliskie, żywe.


Słowa literatury, o których godne miejsce zabiegasz od lat na Festiwalu, istotnie brzmią godnie…


Te historie przeszłości, historie zapomnienia, historie pamięci, historie wychodzenia z mroków - to wszystko wydaje mi się bardzo bliskie. Możesz mi nie wierzyć, ale pokochałem Józefiną Szelińską, choć to musiała być osoba bardzo trudna; kostyczna, nawet antypatyczna. Ale pewnie tylko trudne postaci tak nas pociągają. Ester Kreitman, siostra Bashevisa Singera była, jak mówiła na Festiwalu jej wnuczka, „świetną pisarką, ale straszną babcią”. A ja byłem szczęśliwy, że nagle na Tłomackiem, gdzie Singer spotykał się z aktorem Levim, przyjacielem Kafki, rozmawialiśmy w rodzinnym przecież gronie, po tylu latach, o starych, rodzinnych sprawach.


Jacek Bocheński – Seminarium i inne

$
0
0

Jacek Bocheński – Seminarium i inne

bochenskiSEMINARIUM

- Zapraszam na moje seminarium z młodzieżą, która potem będzie słuchać pana, gdy zadam panu pytanie, czy świat ma przyszłość - mówi dr hab. Michał Mizera w zakopiańskiej restauracji, gdzie zaprosił mnie na obiad. A przedtem do Zakopanego na festiwal "Pępek świata". 

To zaproszenie na festiwal wcale nie było pierwsze. Kilka lat temu dr Mizera z Wydziału Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego zaprosił mnie do Serocka na spotkanie ze zdolną młodzieżą, wybraną przez Krajowy Fundusz na rzecz Dzieci. Jakiś licealista siedzący tuż naprzeciw mnie wstał wtedy i zapytał:

- A co pan sądzi o transhumanizmie?

- Przepraszam - odpowiedziałem. - A co to jest? 

Jakoś mi to z grubsza wytłumaczył. Zrozumiałem, że chodzi o przejmowanie i pełnienie pewnych funkcji psychicznych człowieka przez elektronikę. Takie stadium przyszłego rozwoju. Dziś już znacznie bliższe.

Seminarium, na które zaprasza teraz dr Mizera, odbywa się pod gołym niebem na ławach zakopiańskiej restauracji, czyli sub Iove, jak wypadałoby mi powiedzieć, ponieważ uchodzę za latynistę. A słońce świeci. Jest piękna pogoda. Seminarzystami są znów licealiści i mniejsza grupa studentów z Wydziału Artes Liberales. Wszyscy siedzą przy stolikach, częściowo z nieuprzątniętymi jeszcze talerzami. Niektórzy piją wodę, soki, kawę, przed kimś stoi szklanica piwa. Wyjęli swoje smartfony, zeszyty, tablety i laptopy. Notują, piszą. Plecaki pokładli, gdzie się dało, przeważnie przy nogach. 

Dr Mizera prowadzi seminarium stojąc. Omawiają wczorajszy spektakl. To byli "Oni" Witkacego w reżyserii Andrzeja Dziuka, który jest także dyrektorem zakopiańskiego teatru. 


BANIOR


Opcja dla mnie.

Zamiast odbywać kolejną samotną podróż, mógłbym pojechać do Zakopanego z Justyną. 

Poszlibyśmy do Doliny Białego. Nie wiem, czy pokazałbym jej miejsce, gdzie spadłem do potoku, ale pokazałbym zielony banior. Właściwie baniory, bo jest kilka. To takie głębie w korycie kamienistego potoku, jakby misy wypełnione wodą przejrzystą, lecz ciemną. Stoi się na drewnianych mostkach z łokciami opartymi na balustradzie i długo patrzy w baniory. 

A potem poszlibyśmy na świeże rydze z patelni, które chyba są, jeśli padały deszcze. I wzięlibyśmy po kieliszku czerwonego wina. I Justyna piłaby je, śmiejąc się... O, tak by się coś zatrzymało. Tak by zastygło. Akcja, stop! 

Poszlibyśmy do Teatru Witkacego. 

Ale nie pójdziemy. Sam pójdę, bo Justyna do Zakopanego by nie pojechała. Jedzie do Charkowa. Czuje niechęć do romansu. Nie mówi tego, ale w pośpiesznym, jeszcze jednym mejlu pisze o romansie tak, jakby jej przeszkadzał, jakby go chciała zepchnąć w jakiś kąt i jednocześnie jakby miała żal o to do mnie. Romans mógłby się toczy poza główną akcją, gdzieś w tle. "Takie romanse też istnieją - pisze . - Nie budzą dużego zainteresowania, ale przynajmniej nie wypalają się tak szybko". Gorycz jest nie w treści. Jest w tonie.

Do Zakopanego Justyna ze mną na pewno by nie pojechała. O tym sama chyba myśli, gdy na koniec rzuca mi prosto w twarz: "Na ratowaniu świata w kontekście globalnym nie znam się wcale".

Ja jednak myślę, że się na tym zna i robi to, gdy jako psycholog udziela porad jednostkom. Wiadomo, że kto ratuje pojedynczego człowieka, niekoniecznie tonącego w morzu, choć takich są tysiące, również bijącego głową o ścianę pokoju, a nawet kto ratuje zwierzę lub roślinę, ratuje właśnie świat w kontekście globalnym. To zostało na świecie wypróbowane i sprawdzone. Innego ratunku nie ma. 

O! O!

Justyna też pyta. Poniekąd nie istniała i znów istnieje pewną cząstką istnienia, zagadkowo, jak zwykle, w oderwaniu od realu, to znaczy pisze, że przeczytała "Tabu". 

Nikt już nie pamięta, co to takiego. Muszę krótko wyjaśnić. To taka moja mała powieść o miłości. Można powiedzieć, powieść w trzech monologach. Aktorki lubiły to grać, bo dało się przerabiać na monodramy i wszystko mówią tam kobiety.

Naiwne i zaślepione kobiety albo po prostu głupie - pisze Justyna. - Nie ma rozsądnych i jednocześnie moralnych kobiet? - pyta. 

Zaskoczyła mnie tym pytaniem, które chyba nigdy nie przyszłoby mi do głowy. A kiedy pisałem swoje uczuciowe "Tabu", nie przychodziło absolutnie. Ale Justyna zaraz je wycofuje, bo nie chce, żeby zakrawało na feminizm. "Mężczyźni też przecież głupieją". 

No tak. 

Zadaje potem inne pytanie, którego nie rozumiem. Czy tylko człowiek zepsuty może się oprzeć miłości? Nie rozumiem i nie widzę związku z "Tabu", nie ma tam powodu do rozważania takiej kwestii. Ale za niezrozumiałym dla mnie pytaniem coś pewnie się kryje, coś, o czym nie wiem, wie Justyna, jakieś, być może, poważne przeżycie. 

Jest jeszcze trzecie pytanie. Czy każdy kochający musi cierpieć? To rozumiem. Jednak na to, jak na pytanie, czy świat ma przyszłość, nie da się odpowiedzieć, a pytanie jest poważne i prawdziwe. Już w starożytności zadawali je sobie bezradni poeci.

Justyna cierpi nadal na braki pamięci, choć mimochodem przypomina sobie, że była w Ogrodzie Botanicznym. Natomiast wszystkie moje opcje, spisane dotychczas, ignoruje, jakby ich nie było. A ja miałbym dla niej jeszcze dwie, szóstą i siódmą. Są na razie mgłami w mojej wyobraźni, ale należą się Justynie. Powinienem nadać im konkretną postać językową. Czym prędzej. Stanowią substancję romansu, który jest w potrzebie. 

Prawdę mówiąc, z romansem sprawa ma się fatalnie. Romans to akcja, zostało to już dobitnie powiedziane, a w istocie wszelka akcja zamarła, bo Justynie się nie śpieszy. Może nawet puściła w trąbę romansopisarza, ale zapomniała mu o tym powiedzieć, tyle rzeczy zapomina teraz, w sumie nic dziwnego. Tak czy inaczej, w romansie nic się nie dzieje. Tylko patrzeć, jak publiczność wygwiżdże romansopisarza razem z jego bohaterką. Gorzej. Nie wygwiżdże. Po prostu wyjdzie. Tak dziś jest najczęściej. Robi się nudno, natychmiast wychodzą. Nie brak przecież rozrywek w Internecie.

W romansie więc zastój, tymczasem świat upomina się o swoje. Co z tą jego przyszłością? Światu, w przeciwieństwie do Justyny, ostatnio coraz bardziej się śpieszy. "Najdziwniejszą rzecz można sobie teraz wyobrazić i puścić jako żart, a po tygodniu ona okazuje się rzeczywistością" - powiedział mi Jan Cywiński, dziennikarz i filolog klasyczny, przygotowując "Wizję " z mojego internetowego romansu do druku pod zmienionym tytułem w "Gazecie Wyborczej". Świat przekształca się w zawrotnym tempie, kontrrewolucja kulturowa, o! o!, takie dziwo, trzeba je zrobić w Unii Europejskiej, już coś takiego przebąkuje Prezes, zanim jeszcze "Wyborcza" przedrukowała "Wizję". O! O! To jest akcja! Do tego publiczność garnie się, aż miło. Ale nie wiadomo, czy już jakaś przyszłość nie staje się przeszłością lub na odwrót, jakaś przeszłość przyszłością. A Zakopane czeka z festiwalem. To czym ja mam się wpierw zająć? Szósta opcją dla Justyny czy przyszłością świata? 

Skoro Justynie się nie śpieszy, a światu tak bardzo, że włos jeży się na głowie, trzeba raczej pomyśleć o tym, co pilniejsze, czyli o przyszłości świata. Justyna może poczekać.

ZAKOPANE

Czy świat ma przyszłość? - takie pytanie chcą mi zadać w Zakopanem. Trochę sobie żartują, ale trochę też pytają serio. A ja mam do Zakopanego jeszcze raz pojechać i odpowiedzieć. 

W Zakopanem byłem poprzedniego lata, poszedłem do Doliny Białego i zleciałem ze ścieżki do potoku. Rzadka sztuka tak zlecieć. Doprawdy nie wiem, jak mi się udało to zrobić. Prawie tak samo trudno tam spaść, jak odpowiedzieć na pytanie, czy świat ma przyszłość. Może więc i ten druga karkołomna sztuka się uda? 

Co to znaczy "świat"? Chyba nie kosmos i nie glob ziemski, bo nie pytaliby o taki świat akurat mnie. Raczej świat ludzki. Ale to też wiele możliwych różności. Nie wiadomo, o którą chodzi. Człowiek, twór obdarzony inteligencją? Ale twór żywy czy każdy, w przyszłości na przykład pochodzący od człowieka, lecz już nieorganiczny? Tylko gatunek Homo sapiens? Kultura? Cywilizacja techniczna? Gospodarcza? Ostatnio dość nagle tematem stał się koniec świata rozumiany jako upadek światowego porządku politycznego. Mam się zająć tymi wszystkimi rzeczami naraz? Sugerują, że nie. Mogę sobie wybrać, co mi się podoba. Tam panuje wolność. To jest festiwal artystyczny. W starym świecie, tym obecnym, artyści wciąż jeszcze brykają. Zapraszają do pobrykania. Będą grać i śpiewać. 

Dobrze. Jadę do nich. Postanowiłem. 

Jacek Bocheński Blog II
 

Jan Stanisław Kiczor - Ada Sari - wybitna „maestra”, pedagog, Człowiek

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 


Ada Sari  - wybitna „maestra”, pedagog, Człowiek.


 

Ada Sari    Położone w zachodniej części na Pogórzu Śląskim, w części południowej w Beskidzie Małym, nad rzeką Skawą  - Wadowice, to powiatowe miasto w województwie małopolskim, liczące obecnie ok. 20.000 mieszkańców, lecz z tradycjami: pierwsza wzmianka już  27 lutego 1327 roku, w akcie hołdu lennego - Wadowicz), znane jako Frauenstadt (z okresu lokacji miasta). Tyle o mieście, bo wydało: w 1567 roku Marcina Wadowitę (Martinus Vadovius) – księdza, pisarza, filozofa, rektora Alma Mater i wieloletniego jej profesora, w 1920 roku – Karola Wojtyłę (objaśnienia zbędne), a wcześniej (34 lata przed Karolem Wojtyłą), 29 czerwca 1886 roku, tu właśnie przyszła na świat Jadwiga Leontyna Schener. Co prawda w wieku trzech lat już nazywała się Szayer (ojciec i rodzina zmienili nazwisko) zaś świat poznał ją i do dzisiaj pamięta jako Adę Sari (to właściwie na potrzeby sceniczne).


         Według horoskopu chińskiego, za opiekuna miała Psa, według naszych horoskopów była Rakiem i jak wynika z całego Jej życiorysu, w  swojej osobowości idealnie oba te „wcielenia” 
potwierdzała.

    Matka – Franciszka z d. Chylińska wprowadzała córkę w świat muzyki, sama będąc stryjeczną siostrą muzykologa Adolfa Chylińskiego, ojciec Edward - prawnik. Trzy lata po urodzeniu, Jadwiga wraz z rodzicami przeniosła się do Starego Sącza, gdzie ojciec 20 listopada 1889 roku otworzył kancelarię adwokacką, tu przez 45 lat był radcą miejskim a nawet (w latach 1920 -1930) burmistrzem Starego Sącza.

    Tutaj właśnie, Jadwiga Szayer (późniejsza Ada Sari) spędziła dzieciństwo, poznawała muzykę (pierwszych lekcji na fortepianie udzielała matka, następnych - nauczycielki, siostry Szyrajew. Tu też rozpoczęła nauki ogólne w przyklasztornej szkole Sióstr Klarysek. Źródła podają, że pierwszym publicznym wystąpieniem Jadwigi, w wieku siedmiu lat, był okolicznościowy koncert dobroczynny. Po ukończeniu szkoły podstawowej, na dalsze nauki, na dwa lata, wyjechała do klasztoru w Cieszynie, później  do szkoły  Sióstr Bożej Miłości w Krakowie, gdzie szczególnie pilnie uczyła się śpiewu, gry na fortepianie i języków obcych.

W roku 1905, panna Szayerówna ma 19 lat i maturę. Rozpoczyna nowy okres. Za zgodą rodziców  wyjeżdża do Wiednia na dalsze studia wokalne. Śpiewu uczy się u znanej Hrabiny Pizzamano (prowadziła prywatną szkołę śpiewu) i kończy tę szkołę z wyróżnieniem. W Wiedniu też występuję po raz pierwszy publicznie na Koncercie zorganizowanym przez księżnę Lichtenstein, w pałacu na Praterze. Śpiewa tam partię Lalki z operetki „La poupee” Edmondo A. Audrama. Występ ten został przychylnie oceniony przez krytyków muzycznych.. W 1907 roku zakończyła pobyt w Wiedniu. Co do dalszych Jej losów, sięgnijmy do nieocenionego Wacława Panka i przytoczmy Jego opowieść:

„…Mediolan... Mediolan. Mnóstwo westchnień każdej dziewczyny marzącej o śpiewie, tym prawdziwym, obudowanym czarodziejskim pudełkiem sceny operowej i pobrzmiewającym owacjami wyimaginowanej publiczności.

Wakacje 1907 roku miały się ku końcowi. Panna Jadwiga siedziała teraz w domu rodziców i bezprzykładnie wierciła dziurę w brzuchu nobliwego adwokata, by zezwolił jej na dalsze studia wokalne. Gdzie? Oczywiście w Mediolanie! Niezbyt to było po myśli doktora Szayera, ale pani doktorowa poparła córkę i rada w radę postanowiono o podróży do Włoch. Pierwsze spotkanie ze słynnym profesorem Antonio Rupnickiem w europejskiej stolicy śpiewu operowego nie należało do najmilszych. Pan mecenas z odległej Galicji przywiózł swoją córkę, by profesor wysłuchał jej i orzekł, czy z tej mąki będzie chleb.

 

 

Ada Sari

Ada Sari – Fotografia ze zbiorów Jolanty i Jana Czechów ze Starego Sącza.

 


Rupnick posłuchał panny Szayerówny i zwrócił się do jej ojca z pytaniem.

– Czy słyszy pan tę muchę, która lata koło żyrandola?

Ojciec powiedział, że słyszy, ale bardzo słabo. A profesor na to:

– No widzi pan. Ja też ją słyszę słabo, ale jednak wyraźniej niż głos pańskiej córki. Niewiem, czy w ogóle da się coś z tego zrobić

Wspomniałem poprzednio, że Raki są uparte. Mimo zimnego prysznicu, w postaci opinii profesora, który oblał doszczętnie amatorkę śpiewu, Jadwiga nie dała za wygraną. Antonio Rupnick dał się przekonać, by rozpocząć lekcje z młodą Polką, ta zaś zacisnęła zęby i ostro przystąpiła do pracy…”

    W czerwcu 1909 roku wystąpiła na scenie jako Małgorzata w „Fauście” Gounoda. Do debiutu tego doszło w Teatro Nazionale w Rzymie (zresztą  dzięki Antoniemu Rudnickiemu).

Wtedy właśnie przybrała pseudonim artystyczny Ada Sari – pod którym zasłynęła jako śpiewaczka.  Już drugą Jej partią była Nedda w „Pajacach” Leoncavalla w tym samym Teatro Nazionale. Po roku śpiewała już w Teatro Verdi w Aleksandrii – Santuzę w operze „Rycerskość wieśniacza” Mascagniego, pod dyrekcją samego kompozytora. Publiczność gorąco przyjęła występ, określając Adę Sari mianem „rewelacji”. Śpiewała jeszcze w Teatro dal Verte w Mediolanie, Wenecji, Genui, w Trieście, Weronie, Florencji, by następnie  udać się na podbój Hiszpanii (Madryt), czy Portugalii ( Lizbona). Między innymi stamtąd  słała do rodziców listy, wyczerpująco opisujące, tzw. „szczegóły” pracy, czyli to co działo się za kulisami.

 

 

Ada Sari

Ada Sari  -  Fotografia ze zbiorów Jolanty i Jana Czechów ze Starego Sącza

 

 

    Nadchodzący rok – 1912, zmienił artystyczną drogę Ady Sari. Z partii lirycznych, sopranów dramatycznych, przeszła na repertuar koloraturowy w którym i Ona czuła się najlepiej i krytyka  także to potwierdziła (co nie oznacza, że porzuciła poprzednie partie). Zarówno upór jak i mozolna praca nad technikami „koloratury”, dodając oczywiście wrodzone predyspozycje spowodowały, że już w niedługim czasie zaczęto Ją porównywać z największymi gwiazdami: Adeliną Patti, czy Selmą Kurz (o której niewielu wie, że urodziła się w Białej (krakowskie) a wokalistykę ćwiczyła u wybitnej Felicji Kaszowskiej – solistki Metropolitan Opera w Nowym Jorku i wielu innych znakomitych scen).

     W 1912 roku Ada Sari. przyjechała do kraju, gdzie 4, 6 i 7 lutego wystąpiła w Krakowie na koncertach muzyki operowej, a 12 sierpnia, z Krakowskim Chórem Akademickim z okazji VIII Kongresu Esperantystów.

    Kilka miesięcy przed wybuchem I  Wojny Światowej, wyjechała do Rosji na tournee, szlakiem Petersburg, Moskwa, Kijów, Odessa. W Petersburgu śpiewała ze znakomitym Leonidem Sobinowem  w „Poławiaczach pereł” Bizeta. Tam też zetknęła się z włoskim solistą Mattia Battistini, który tak „zestresował się” Jej sukcesem, że zapowiedział, iż nigdy więcej z nią nie wystąpi. Słowa dotrzymał.

    28 kwietnia 1914 roku artystka pojawiła się w Warszawie. Wystąpiła w „Rigoletto” Verdiego, a w recenzji Kuriera Warszawskiego możemy przeczytać:  „…Panna Sari posiada talent rzeczywisty, trafiający do słuchacza bezpośrednio, za pomocą cennych środków śpiewaczych, jakimi rozporządza. Głos artystki brzmi metalicznie i niesie dobrze. Skala obszerna, sięgająca górnego es, pozwala swobodnie panować śpiewaczce nad całą partią i wydobywać z niej wszystkie efekty ekspresyjne... W ogóle talent artystki przedstawił się nam z jak najlepszej strony i wywarł wrażenie niepowszednie. Kto tyle daje w zaraniu kariery, ma przed sobą przyszłość jak najświetniejszą…”.

    Po wybuchu wojny Ada Sari, jako poddana austriacka (zresztą również na wezwanie ojca), musiała opuścić Włochy. Po krótkim pobycie w Wiedniu, w r. 1915 przyjechała do Galicji.

Nie przerwała działalności artystycznej koncertując nadal. Dnia 8 czerwca 1916 w Stanisławowie zaśpiewała trzy kobiece partie (Olimpii, Giulietty i Antonii) w „Opowieściach Hoffmanna” J. Offenbacha, następnie wzięła udział w występach gościnnych opery lwowskiej w Krakowie (22, 23 i 25 lipca 1016 roku), a jesienią dała występy we Lwowie, w Teatrze Miejskim. We wrześniu i październiku 1917 śpiewała w Warszawie partie Rozyny, Małgorzaty (w „Hugonotach”) i Konstancji w „Uprowadzeniu z seraju” W. A. Mozarta.

    W Internetowym Polskim Słowniku Biograficznym, Małgorzata Komorowska, podsumowuje: „…W ciągu lat wojny spędzonych w kraju talent Ady Sari rozwinął się. Ugruntowała technikę koloraturową, poszerzyła skalę głosu, wzbogaciła repertuar operowy i przygotowała programy koncertowe. Gdy po recitalu danym 22 III 1919 w Krakowie wyjechała do Włoch, nastąpiło dwanaście najświetniejszych lat jej kariery. Regularne na ogół przyjazdy do rodziny na okres lata i Bożego Narodzenia łączyła z występami w kraju, które dawała w maju – czerwcu i wrześniu, bądź w grudniu i styczniu. Śpiewała w przedstawieniach operowych i na koncertach, najczęściej we Lwowie, Warszawie i Krakowie, także w Poznaniu, Katowicach i Łodzi…”

   W okresie I Wojny Światowej, Ada Sari, oprócz występów stricte operowych, dawała wiele koncertów estradowych. Ówczesny student, późniejszy muzykolog, dyrygent Zygmunt Latoszewski, tak wspominał ów czas w liście otwartym do Ady Sari (na Jej 60-lecie pracy artystycznej): „...Niezatarte pozostało mi przede wszystkim wrażenie z recitalu w sali poznańskiego konserwatorium. Było to na długo przedtem, zanim zadomowiłem się w swojej pracy orkiestrowej. Nie umiałbym dziś wymienić utworów wtedy przez Panią śpiewanych, lecz od dnia tego koncertu najpiękniejszą ze wszystkich pieśni na świecie jest dla mnie Karłowicza „Pamiętam ciche, jasne, złote dni…”. Głęboko wzruszony jej wykonaniem, zrozumiałem, że najwspanialszym instrumentem jest głos ludzki, że może nieskończenie więcej wyrazić niż najbardziej kunsztowny utwór orkiestrowy, że osobowość artysty działa najbardziej bezpośrednio przez śpiew...”

 

Ada Sari 


W cytowanym jużIPSB czytamy dalej: „...Najwspanialszy czas w karierze Ady Sari przypadł na lata 1919-29. W 1923 na kilka lat związała się z Teatrem La Scala w Mediolanie, gdzie wzięła udział m.in. w wystawieniu opery ''Czarodziejski flet'' Mozarta (w roli Królowej Nocy) pod batutą Arturo Toscaniniego. Nadal odbywała podróże artystyczne - w 1923 koncertowała z wiolonczelistą Pablo Casalsem, pianistą Wilhelmem Backhausem i skrzypkiem Fritzem Kreislerem w Anglii, Szkocji i Irlandii, w 1924 występowała w Niemczech, w 1925 w Norwegii, Boliwii, Argentynie (z zespołem La Scali) oraz Buenos Aires, w 1926 i 1927 w Sztokholmie, Pradze i Paryżu. W latach 1928-29 dała ok. 30 koncertów w Stanach Zjednoczonych (między innymi recital w Carnegie Hall w Nowym Jorku) i Kanadzie. Od 1930 do 1932 koncertowała w Czechosłowacji, krajach bałkańskich, Holandii oraz Szwajcarii. W 1933 zainaugurowała w Monachium cykl mistrzowskich koncertów pod nazwą Weltberühmte. Regularnie odwiedzała również Polskę - występowała na scenach operowych i podczas recitali w Warszawie, Krakowie, Lwowie, Katowicach, Cieszynie, Łodzi, Bydgoszczy i Poznaniu. Od 1931 krótko mieszkała w Krakowie, gdzie do 1934 wzięła udział, wspólnie z zespołem Krakowskiego Towarzystwa Operowego, w wystawieniu ok. 70 spektakli (w tym 17 premier). W 1936 przeniosła się na stałe do Warszawy i związała się z Teatrem Wielkim…”

 

 Ada Sari

 

    Jej występy w Poznaniu, tak wspominał Jerzy Waldorff: „...Byłem wtedy studentem konserwatorium, gdy Ada Sari zjeżdżała do Poznania i dawała recitale w wielkiej Auli Uniwersyteckiej. Mówiło się o tym na całe tygodnie naprzód, bilety rozchwytywano, sala szalała z zachwytu, zwłaszcza po nieodzownym na bis walcu Straussa „Odgłosy wiosenne”. Estradę zasypywały kwiaty, a czczona w mieście melomanka, moja daleka krewna Pani Parszewska, zrywała z toczka na swej głowie bukiecik sztucznych fiołków i wręczała artystce, co u Pani Paruszewskiej dowodziło ekstazy. Ja osobiście wolałem od istotnie zapierających dech w piersiach, karkołomnych popisów koloraturowych Ady Sari, wykonywane przez nią w sposób najsubtelniej tkliwy pieśni Karłowicza: w nich ujawniała się dopiero cała wrażliwa muzykalność artystki...”

    Idąc z postępem, w latach trzydziestych Ada Sari, dla amerykańskiej wytwórni „His Master’s Voice nagrała 35 płyt  z repertuarem operowym, lecz wśród nagrań znajdują się pieśni kompozytorów polskich: Niewiadomskiego, Karłowicza, Moniuszki, Galia. Występowała także w radio (przed mikrofonem) oraz nagrywała dla firmy „Polydor”.

Dziennik węgierski „Delmagyarorszag” donosił czytelnikom: „..Ada Sari jest tym przelotnym ptakiem światowym, którego głos może najczęściej słyszymy na falach eteru. Raz słyszymy z Warszawy jakąś burzliwą owację, to znów innym razem gdzieś z drugiego końca Europy dolatuje do nas jej głos słowiczy i wtenczas z pośpiechem staramy się »chwytać« tę stację. Fenomenalna jej technika, olśniewający jej głos już częstokroć reprodukowały również i płyty gramofonowe. Prawdziwa jednak rzeczywistość i wystąpienie na podium, piękno jej śpiewu jednak tylko potęgowały...”

    Wybuch II wojny światowej, to początek nowych elementów w biografii artystki. Rozpoczyna pracę pedagogiczną, która już prowadzić będzie do końca. Założyła własne studio operowe, a jedną z pierwszych uczennic była Halina Mickiewiczówna, która tak to wspomina:  

   „Było to w 1939 roku. Przypadek zrządził, że nasz znajomy był członkiem orkiestry występującej u Lardellego i powiadomił, że u nich będzie gościła Ada Sari, którą znał sprzed wojny i wiedział, że jest kobietą o ogromnej dobroci. „Zaocznie” ustalono termin przesłuchania. 

Zobaczywszy na drzwiach ogromny napis ADA SARI chciałam uciekać. Podczas przesłuchania obecna była znakomita pianistka Ewa Wiernikówna. Kiedy zaczęłam śpiewać staccata coraz to wyżej i wyżej – Ada Sari zaczęła się głośno śmiać. Ja przez moment opanowywałam się, aż wreszcie wybuchnęłam płaczem i powiedziałam, że poprzednia profesorka przynajmniej uczciwie

mówiła mi, iż do niczego się nie nadaję (Adela Comte-Wilgocka), a tutaj obie panie śmieją się ze mnie. Ada Sari spokojnie wyjaśniła mi, że śmieje się dlatego, ponieważ nigdy nie słyszała, aby ktoś tak wysoko śpiewał.

    Po przesłuchaniu przyjęła mnie na lekcję, ucząc początkowo godzinę tygodniowo, a potem dwie. Wkrótce jednak zorientowała się, że z Pragi, gdzie mieszkałam, często musiałam chodzić do niej na Mokotów piechotą (...), a „spacer” taki trwał dwie godziny, i zabrała mnie do swojego domu. I właśnie aż do debiutu w 1943 roku była mi drugą matką! Jeśli w tej chwili jako pedagog dobrze słyszę, to dlatego, że od rana do wieczora byłam z Adą Sari i bez przerwy słyszałam jej bezbłędną emisję oraz niezwykle trafne uwagi, jakie czyniła. Poza tym traktowana byłam na prawach córki - wychowanicy. Jeśli wyjmowała z kufrów kostium z Cyganerii, Traviaty czy Opowieści Hoffmanna, to z jednej sukni wychodziły dwie. Byłyśmy więc jednakowo ubrane. Nic dziwnego, że w pewnym okresie nazywano mnie dzieckiem Ady Sari. W życiu prywatnym była bardzo dobra. Cierpiąc często na bezsenność, potrafiła mnie obudzić na przykład o drugiej w nocy i pytała, czy się

 

 

 

 Ada Sari

Ada Sari w 1966 roku, fot. Andrzej Zborski/Fotonowa

 

 

już wyspałam, i może byśmy zrobiły jakieś ciasteczka. Ada Sari opowiadała o swojej legendarnej karierze, o sławnych ludziach, których w życiu spotkała. Nie muszę mówić, że każda z takich «poświęconych» nocy była dla mnie prawdziwym luksusem (...) byłam z własną uczennicąu Ady Sari na tydzień przed jej śmiercią i przysłuchiwałam się lekcji. Pojedynczy dźwięk czy krótką frazę Maestra potrafiła tak pokazać, że gdybym odwróciła głowę, myślałabym, że to śpiewa młoda kobieta. Zawsze powtarzała, że młodość głosu zabezpiecza jedynie wysoka emisja (...)

Wszystko, do czego w życiu doszłam, kim jestem i co jeszcze osiągnę, mam tylko jej do zawdzięczenia. Chciałabym w najmniejszej cząstce być dla moich studentów, czym dla mnie była i jest Ada Sari…” – mówiła na zakończenie wywiadu Halina Mickiewiczówna,sama już będąc uznanym pedagogiem wokalistyki.

    Powstanie 1944 r. przeżyła w Warszawie (podczas Powstania Warszawskiego spłonęły jej pamiątki: dyplomy, afisze, fotografie, odznaczenia, nagrody, księga z wpisami głów koronowanych,  a śpiewała m.in. w uroczystym „Rigoletcie” w Sztokholmie na galowym przedstawieniu z okazji zaślubin księżniczki szwedzkiej Astrid z królem belgijskim Leopoldem - i zawsze, z żałością w głosie, te straty  wspominała); przeszła przez obóz w Pruszkowie, skąd udało się jej przedostać do Krakowa, gdzie mieszkał jej brat Tadeusz i zaczęła  w latach 1946 -1947 uczyć śpiewu w Krakowskiej Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej. Wtedy też pożegnała się z Operą grając 3 – 5 maja 1946 roku w Operze Dolnośląskiej we Wrocławiu, występując trzykrotnie w swojej słynnej partii Gildy w „Rigoletcie” (występ miał przyczynić się do „umacniania” polskości Ziem Zachodnich). Jeszcze wystąpiła z recitalem arii i pieśni w Państwowej Filharmonii w Łodzi, niemniej to już był koniec Jej występów. Powróciła do Warszawy gdzie otworzyła klasę śpiewu na PWSM, a także zaczęła nauczać w Średniej Szkole Muzycznej. Niebawem uzyskała tytuł profesora nadzwyczajnego. Jej uczennicami były, między innymi, takie artystki, jak: Zdzisława Donat, Maria Fołtyn, Barbara Nieman, Bogna Sokorska, Nina Stano czy Urszula Trawińska.

 

 

Ada Sari

Ada Sari – z archiwum fotoreportera Jerzego Cebuli

 

Ładną historyjkę (dającą rys charakteru i temperamentu Ady Sari), opisał w 1968 roku Jerzy Waldorff: „południowy temperament i niecierpliwość, która kazała robić wszystko jak najszybciej i w wyniku osobistych decyzji. Skrajny wyraz znalazło to mniej więcej przed dziesięciu laty gdy Pani Ada raptem zaniepokoiła się, jakie też paskudne ozdoby mogą znaleźć się na jej grobie. Postanowienie było natychmiastowe: wezwała znajomą rzeźbiarkę i – pozując jej osobiście – zaleciła w białym bloku kamiennym wykuć postać muzy z lirą w ręku. Skoro rzeźbę ukończono, stanęła w rogu pokoju i zaczęła czekać. Takim sposobem niecierpliwa Maestra żyła w jednym mieszkaniu z własnym nagrobkiem”. Zaś te samą historię kończy Halina Mickiewiczówna, która  opowiadała: – Przyjechałam kiedyś do Maestry na lekcję i zobaczyłam, że w rogu pokoju stoi niewielki podest przykryty aksamitem. Na moje pytanie, czemu to ma służyć, zobaczyłam figielki w oczach Maestry. – «Tylko nie śmiej się ze mnie Halinko – powiedziała. – Zamówiłam sobie u dobrej rzeźbiarki pomnik na mój grób i właśnie niedługo go przyniosą. Miałam z tym masę kłopotów, ponieważ musiałam uzyskać zezwolenie od architektów, którzy budowali ten dom, na wniesienie tak dużego ciężaru do mieszkania». Miała to być postać Maestry naturalnej wielkości, zrobiona na podstawie zdjęcia z jednego z przedstawień. Na te słowa zareagowałam wybuchem śmiechu, bo nie mogłam sobie wyobrazić, że ta kobieta pełna sił witalnych mogłaby kiedykolwiek odejść.

    Na rok 1966 przypadł jubileusz 60-lecia pracy artystycznej Ady Sari. Opis tego wydarzenia pozwolę sobie zacytować z opracowania nieocenionego znawcy tematu Wacława Panka (Ada Sari – legenda naszej współczesności):

    „…Ada Sari szczęśliwie dożyła tej chwili i 6 czerwca 1966 roku w Teatrze Wielkim w Warszawie muzyczna Polska składała hołd artystce, która siedziała w loży. O siódmej wieczorem dyrygent Zdzisław Górzyński podniósł pałeczkę i z orkiestronu  popłynęła uwertura do opery „Hrabina” Stanisława Moniuszki. Tym razem tytułowa bohaterka wieczoru, symboliczna hrabina polskiej wokalistyki, nie była na scenie – lecz wśród słuchaczy. Natomiast na scenie Teatru Wielkiego, w pierwszej części tego koncertu jubileuszowego, pojawili się uczniowie Maestry, składając jej podziękowania swoim śpiewem, ariami i duetami ze znanych oper. Kolejno występowali: Zofia Wilma-Bagniuk, Wanda Bielecka, Waldemar Pawłowski, Lidia Kłobucka, Adelina Gallert (z Wiednia), Aleksandra Kajkowska, Hanna Balcerzak i Krystyna Kostal (w duecie), Bożena Lewgowod, (Bieleferld), Urszula Trawińska, Barbara Nieman, Maria Fołtyn, Hanno Blaschke (Monachium) i Bogna Sokorska...„...a tylu innych jej uczniów nie mogło przybyć! – pisał o tym niecodziennym koncercie Zygmunt Mycielski. – Całe pokolenie śpiewaków! A potem, w hołdzie, śpiewali soliści Teatru Wielkiego, Kossakowski, Pustelak, Szczepańska, Klimek, Ochman, Hiolski – i tańczyli Krzyszkowska z Malinowskim, Maria Surowiak z Szymańskim i wreszcie cały zespół wykonał Mazura ze Strasznego dworu, a kilku znakomitych dyrygentów dyrygowało naprzemiennie. Jak to musi być trudno wyjść na wielką scenę i zaśpiewać tylko jedną arię! Ale to był fascynujący przegląd, w czasie którego słuchałem myśląc: co to jest głos – i jego wyraz, poza »walorem wokalnym«. Wyraz w słowie, w nucie, we frazie, a wreszcie wyraz w koloraturze, bez którego to sztuka pozostaje martwą gimnastyką. Ale w loży i potem na scenie siedziała ta, która to wszystko wie, czuje i potrafi! Ada Sari, której składali hołd wszyscy muzycy i cała Warszawa.”…

 

 

Ada Sari

1961, Warszawa, Polska. Śpiewaczki operowe: Ada Sari (gra na fortepianie)

i Bogna Sokorska podczas wspólnego występu.

Fot. Romuald Broniarek/KARTA

 

 

   Jeśli godzi się podsumowywać, to właśnie z takiej okazji i zacząć od rzeczy pozornie banalnej, a przecież bardzo ważnej: Ada Sari znała 11 języków, posługiwała się nimi biegle także poza sceną.

    Jej śpiew koloraturowy był równy innym wielkim, jak: Adelina Patti, Selma Kurz, Amelita Galla-Curzi, Angelika Catalani, Maria Felicita Malibran... Obok Marceliny Sembrich-Kochańskiej i Heleny Modrzejewskiej była trzecią najbardziej znaną w świecie godną przedstawicielką polskiej sceny... Jej sztukę wokalną stawiano tuż obok legend tego czasu:

Toti Dal Monte, Elviry de Hidalgo, Mercedes Capsir czy też trzech słynnych Marii: Galvany, Barrientos i Ivoqiin...

    Partnerowali Jej najwięksi śpiewacy: Mattia Battistini, Adam Didur, Beniamino Gigli, Jan Kiepura, Giacomo Lauri-Volpi, Hipolito Lazaro, Aurelian Pertile, Titta Ruffo, Tito Schipa, Riccardo Stracciari, Fiodor Szalapin..

    Dyrygowali tak wielcy, jak: Abendroth, Kussewicki, Mascagni, Mitropoulos, Ostreile, Serafin, Toscanini, Weingartner, a z Polaków: Bierdiajew, Fitelberg czy Młynarski...

    Miała w swoim repertuarze około trzydziestu głównych partii sopranowych światowej i polskiej opery: od Mozarta (Czarodziejski flet) po Wagnera (Lohengrin)...Występowała w największych teatrach operowych Europy i obu Ameryk (z wyjątkiem nowojorskiej Metropolitan Opera House), w  północnej Afryce (Aleksandria), przyjmowana wszędzie owacyjnie  zarówno przez publiczność, jak i najbardziej nawet wybredną krytykę...Ponad stu jej wychowanków rozsławiało teraz imię Maestry na całym świecie.

 

 

Ada Sari

Grób Ady Sari na warszawskich Powązkach

Fot: By Hubert Śmietanka - Praca własna

 

    O ostatnich dniach życia Artystki, pięknie opowiada Wanda Wermińska:  – Tego lata umówiłyśmy się razem na wyjazd do Ciechocinka. Byłam tam parę dni wcześniej, potem przyjechała Ada i też zamieszkała w „Młodej Gwardii”. Usadowiłam ją w fotelu, a sama zabrałam się do rozpakowywania kufrów. Moja Adunia widocznie chciała olśnić kreacjami, a było ich mnóstwo. Do każdego stroju pantofelki, rękawiczki, torebka. Zwoziła to z całego świata, a była przy tym bardzo kobieca. Kiedy schodziłyśmy na obiad, opowiadała mi, jaki to porządek zrobiła z fatałaszkami w Warszawie, sortując je i wiążąc wstążeczkami... Na obiad była świetna zupa jagodowa, kurczę nadziewane po polsku z frytkami, sałata i krem waniliowy, Ada urządziła koncert smakosza: dwa talerze zupy, dodatek kurczaka i chyba potrójna porcja kremu.

Po sjeście wyprowadziłam Adę na mały spacer po parku, a sama pobiegłam się napić wody mineralnej. Wracam, patrzę, a tu Adunia z przepaścistej torby wyciąga czekoladki i wcina jedną po drugiej. Ogromnie lubiła słodycze i niezbyt potrafiła opanować tę szkodliwą, przy Jej nadwadze, skłonność.

    Przez kilka następnych dni korzystałyśmy z pięknej pogody, chodziłyśmy na spacery, jeździłyśmy dorożką do Raciążka... Aż tu nagle rankiem dowiaduję się, że kilka godzin temu Adę Sari zabrało pogotowie do szpitala w Aleksandrowie. Natychmiast tam pojechałam, Ada leżała pod tlenem. Lekarze robili nadzieję, ale słabą, bo zawał serca okazał się rozległy Codziennie byłam w Aleksandrowie. Stan chorej nieco się poprawił. Trzymała mnie za rękę i mówiła cichutko: „Wandziu, jak się cieszę, że jesteś przy mnie”... Proszę się nie dziwić moim łzom... Ada Sari umarła prawie na moich rękach. 12 lipca 1968 roku. Odeszła od nas skromnie, cicho. I tylko ten, kto Ją znał blisko, wiedział, jak wielkiej dobroci był to Człowiek.

 

Została pochowana w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.

 

    Od 1985 roku w Nowym Sączu odbywa się Międzynarodowy Festiwal i Konkurs Sztuki Wokalnej im. Ady Sari, którego organizatorem jest Małopolskie Centrum Kultury SOKÓŁ. Dyrektorem festiwalu jest Antoni Malczak. Dyrektorem artystycznym do roku 2014 była prof. Helena Łazarska, od roku 2014 tę funkcję pełni Małgorzata Walewska.

 

 

 

Materiały:

1. Małgorzata Kosińska, Polskie Centrum Informacji Muzycznej, Związek Kompozytorów Polskich, październik   2007, akt. 2014 fl. „Culture.pl”

2. Wacław Panek: „Ada Sari – legenda naszej współczesności”

3. Małgorzata Komorowska – Internetowy Polski Słownik Biograficzny – Ada Sari 

4. Bogusław Kaczyński : „Ada Sari – kulisy wielkiej sławy”  Wyd: Casa Grande Sp. z O,O,

5. Łukasz Młynarczyk  „Ada Sari: Diwa która zmarła w Aleksandrowie Kujawskim” – blog społeczny

6. Magda – „Maestra z Wadowic: -  EKSMagazyn

8. Wikipedia

 

Andrzej Walter - Zaraza

$
0
0

Andrzej Walter



Zaraza

 

komulokal


   Kiedy widzę i czytam stwierdzenie, że Nagroda Literacka Nike jest jedną z najbardziej prestiżowych literackich nagród w Polsce ogarnia mnie współczucie dla poziomu intelektualnego piszących te słowa. Jakże żałosnym jest fakt, że wmawia nam się od dwudziestu lat ową salonową prestiżowość nagrody przyznawanej w zamkniętym kręgu twórców, których cechą charakterystyczną (oczywiście trzeba podkreślić, że nie wszystkich, choć zdecydowanej większości) jest podlizywanie się marksistowsko lewackiej ideologii współczesnej pseudokultury. Jak owe salony reagują na krytykę doświadczył ostatnio krytyk literacki Krzysztof Masłoń, którego tekst wywołał burzę … oburzonych pupilków jedynego słusznego poglądowo środowiska, które tak uwielbia pouczać innych. Ich pouczenia warte są współczucia, lecz jest to już inny temat.

 

   Regułą jest, że owi autorytarni dystrybutorzy laurów, którzy uzurpują sobie histeryczną elitarność nie dostrzegają na literackiej mapie Polski innej nagrody, którą uważam (nie tylko zresztą ja) za o wiele cenniejszą. Mowa oczywiście o Nagrodzie Literackiej im. Józefa Mackiewicza. Kilka lat młodszej, lecz jednej z najważniejszych nagród, która przeciwstawia się (ideą „tylko prawda jest ciekawa”) całemu temu demontażowi polskości oraz rozmywania naszej kultury w euro lewackim sosie. Wszystkich tych nowoczesnych hipokrytów prawda jednak mało interesuje. Chyba, że jest to „jedynie słuszna prawda” narzucana nam gigantyczną tubą medialną. Przyczyn tego stanu rzeczy jest oczywiście wiele i nie czas i miejsce tu i teraz na wyjaśnienie tego, co w ostatnim czasie w Polsce jest już jasne dla coraz szerszych kręgów społecznych.

 

   Jakże żałosnym jest fakt, że w tej propagandzie pod fałszywymi auspicjami biorą też udział ponoć katolickie media takie jak: „Tygodnik Powszechny”, „Znak”, „Kontakt” (pismo Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie) oraz „Więzi”. Choćby dla przykładu z innej dziedziny ich akcja „przekażmy sobie znak pokoju” stanowi żenującą próbę manipulacji prawdą i negowania faktu stawiania postulatów doktrynalnych, a ludzi o poglądach konserwatywnych odsądza od czci i wiary poprzez formułowanie jakże dziś popularnego zarzutu o homofobię.

 

   To oczywiście też inny temat, temat rzeka, choć potwierdzający jedynie bufonadę „tamtej strony”, która występuje z pozycji tak zwanych autorytetów. Jak budowano przez ostatnie lata owe autorytety pokazuje choćby szczegółowa lista dotacji państwowych przekazanych Pani Krystynie Jandzie i Jej Teatrowi. (z całym szacunkiem dla talentu aktorskiego tej pani). W świetle tych ogromnych, porażających kwot, zacząłem się zastanawiać, czy ten teatr można jeszcze nazwać prywatnym.

 

   Wróćmy jednak do tematu prawdy. I do tematu literatury. Polecam Wam gorąco książkę jednego z laureatów Nagrody im. Józefa Mackiewicza – Tomasza Antoniego Żaka zatytułowaną „Komu służy kultura”. Zapewne wielbiciele kręgu Nike oraz pochodnych otrząsną się w tym momencie z obrzydzeniem. I bardzo dobrze. Doświadczamy bowiem od jakiegoś czasu życia w „dwóch Polskach”. Można się tu nawet spróbować podeprzeć Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, który, swego czasu, zgrabnie to ujął …

 

Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie

I ta druga – ta, którą wiozą na lawecie.

 

   I znów zapewne wywołuję temat, który może stanowić zaczyn do oceanu polemiki. Jeśli ktoś ma jeszcze na to siłę. Ja już mam jej coraz mniej, gdyż widzę zamknięcie się, zaimpregnowanie i zatwardziałość wszystkich znanych mi anty-homofobów. Wszystkich znanych mi nowoczesnych wielbicieli postępu. Widzę ich niemożność i niechęć do choćby rozważenia argumentów z naszej strony, do choćby próby innego spojrzenia. Dalej tego tekstu nie czytajcie – szkoda czasu.

 

   My (choć, któż to jest, to „my”?) chcemy budować Polskę, która nie musi się podobać na świecie, jak i taką, której też nie przywiozą nam na lawecie. Polskę otwartą, mądrą i własną. Ze swoją kulturą i tożsamością. Ze spojrzeniem, że … tylko prawda jest ciekawa. Z brakiem wstydu za „polskie obozy zagłady”, z pozbyciem się tezy, że polskość to nienormalność. I tak dalej i tym podobne. I wszystkim tym polecam książkę Żaka.

 

   Polecam nie tylko ja. Poleca ją również nasz kolega redakcyjny, jeden z najlepszych współczesnych polskich pisarzy, twórca, który z pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego i najważniejszego słowa w polskiej literaturze - Wacław Holewiński. (również laureat Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza). Robi to Pan Wacław w sposób iście niebanalny:

 

„Nie czytajcie Państwo Żaka. W żadnym wypadku. Zwłaszcza jeśli lubicie III RP, zwłaszcza jeśli lubicie współczesny polski teatr, jeśli nie przeszkada Wam permisywizm, hipokryzja, jeśli daleko Wam do Boga, jeśli sądzicie, że nauka w polskiej szkole to jest to, czego oczekujecie, jeśli wstydzicie się „polskości”, jeśli nie chcecie się o nią bić, a w razie potrzeby za nią zginąć. Nie czytajcie, jeśli obca jest Wam tradycja, jeśli w Oświeceniu widzicie epokę postępu i wyrównywania szans. Nie czytajcie, bo Żak zakłóci Wasz dobry humor, zaburzy ten racjonalny, poukładany świat, powie, że warto odnajdywać właściwe hierarchie, oddzielać ziarno od plew. I zmusi nie tylko do myślenia, także – a może przede wszystkim – do pracy nad sobą.”

 

   Nie czytajcie Państwo Żaka. Czytajcie nadal Tygodnik Powszechny, Gazetę Wyborczą i oglądajcie namiętnie TVN. Oraz delektujcie się lekturą laureatów Nagrody Nike. Naprawdę. Tam znajdziecie pełne potwierdzenie tego, że jesteśmy nienormalni.

 

   Kim jest Tomasz Antonii Żak?

 

   Otóż urodził się on w rodzinie polskich przesiedleńców z kresowego Wołynia. Z teatrem zetknął się czynnie w czasie studiów. W roku 1980, będąc instruktorem teatralnym w Pałacu Młodzieży w Tarnowie, stworzył Grupę Teatralną „Nie Teraz” (od roku 1981 działającą już jako Teatr Nie Teraz). Do szczegółów całej przebogatej historii Żaka odsyłam na stronę internetową teatru pod adresem: http://www.nieteraz.pl/tomasz-a-zak/ - warto się zapoznać z postacią tego autora…

 

   Trzeba przyznać, że postawienie pytania „Komu służy kultura” jest przejawem odwagi. Jest rzuceniem wyzwania. Jest też obarczone pewną dozą naiwności. Wyczuwa się tę, może i pozytywnie rozumianą naiwność, od pierwszych zdań tej książki. Jednak brnąłem przez nią dalej, nie zrażając się i muszę przyznać, że lektura tej książki niesie za sobą ogromną dozę refleksji. Warto sięgnąć po tę pozycję. Z rozdziału na rozdział, z felietonu na felieton jest coraz lepiej, ciekawiej i faktycznie – stawia w niej Autor kilka wielce ważnych tez obserwacji naszej pogmatwanej współczesności.

 

   Zarzut naiwności z mojej strony, z którego odczuwam obowiązek się wytłumaczyć, jest raczej przejawem poddania się zniechęceniu w przekonywaniu piewców postępu, że nie dostrzegają na swojej skórze poddania się manipulacji na ogromną skalę. Nie potrafimy przecież już ze sobą rozmawiać całkiem normalnie. W dyskurs wkradły się emocje i namiętności. Odnoszę też wrażenie, graniczące z pewnością, że tamta strona w ogóle nie stawia pytania, kto te emocje podsyca. I zapewne tak postawione pytanie – komu służy dziś kultura, już a priori zakłada za przejaw snucia spiskowej teorii właściwej ludziom … dziwnym. Otóż nie jesteśmy dziwni. Pytamy – komu to służy, kto za tym stoi, gdzie ukryto konfitury i kto je tam ukrył. Trudno o to nie pytać w świecie nierzetelności dziennikarskiej, w świecie sprzedajnym, chciwym, w świecie, w którym właściwością jest mieć, a nie być …

 

   I takie też pytania stawia Autor. Obserwuje, wyciąga wnioski, porusza się po grząskim terenie niepoprawności sądów. Drażni. Kluczy, czasami nawet naciąga swe teorie, abyśmy nie zasypiali spokojnie. Jego ostrość i wyrazistość służy dyskusji, której tak naprawdę w Polsce nie ma. A nie ma jej z wielu powodów wcześniej przedstawionych, z powodów dwóch ojczyzn, gdzie nie sposób się porozumieć w materii fundamentalnej, a cóż dopiero powiedzieć, gdy się wejdzie w szczegóły.

 

   Wszyscy już z grubsza wiemy, na czym polega wojenka polsko-polska. Takie same konflikty toczą dziś praktycznie cały Zachód. To nie problem polityki, rządu, prawa i oceny wypadków / zamachów (niepotrzebne skreślić) lotniczych. To wojna światopoglądowa, która przejawia się generalnie demontażem chrześcijaństwa nie oferując niż w zamian. Choć wypada tu zaznaczyć, że i tamte sprawy są bardzo ważne. Tamte, czyli właśnie to, jak się postrzega: prawa, rządy, jak się ocenia demokrację oraz jej obecne mutacje, jak się ma stosunek do tego, co się wydarzyło choćby 10 kwietnia 2010 roku. To są bowiem źródła, podstawy postaw i genezy decyzji odnośnie zasysanych narracji. Jednak z lotu ptaka – to właśnie wojna z Panem Bogiem, z chrześcijaństwem i … właściwie wojna z człowiekiem. To właśnie zepsuło nasz byt, edukację, kulturę i w zasadzie każdy przejaw ludzkiej aktywności.

 

   Komu służy dziś kultura? Jest towarem handlowym. Przedłużeniem promocji. Narzędziem, wentylem, atrapą. Jest gąszczem luster, w których przegląda się nasze nadpsute ego oraz bywa lądem podbitym przez kulturę masową, za którą stoją wielkie korporacje, ludzie miliarderzy zza kulis, siły z pewnością wpływowe i nader mało szlachetne. Kultura – jak wszystko dziś – została podbita poprzez „nieszczęsny dar wolności” oraz anektowana poprzez włodarzy komunikacji i propagowanych treści, jakże łudząco zbieżnych z  pożądanymi reakcjami konsumpcyjnymi. Można tego nie widzieć, ale skoro się widzi? … to co? … powinno się milczeć? Tomasz Antonii Żak nie milczy.

 

   Nie milczy również Witold Gadowski w swojej książce publicystycznej „Lokal dla awanturnych”. To częstokroć wstrząsająca lektura. Również dla tych, którzy są ciekawi świata oraz zdolni dostrzec drugie dna w biegu spraw i wydarzeń. To lektura dla tych, którzy nie zadawalają się prostą odpowiedzią na trudne pytania, tylko drążą tematy, wydarzenia, fakty, a czasem nawet chcą postawić veto zastanej rzeczywistości oraz jej beneficjentom. Gadowski, w odróżnieniu od Żaka, jest lapidarny i nad wyraz ostry. Żak bowiem rozprawa się z nami dość delikatnie. Gadowski z kolei napisał książkę dla „prawdziwych mężczyzn”, … jeśli są jeszcze tacy na tym świecie. Co nie znaczy, rzecz jasna, że kobiety nie mogą, ba nawet uważam, że powinny, jak mniemam, sięgnąć po niego w samotne wieczory. Gadowski obnaża kulisy. Właściwie zrywa kurtynę. Nie bawi się w barok języka. Nazywa sprawy po imieniu. Niektórym to może przeszkadzać, stąd moje ostrzeżenie dla kobiet. Nie jestem jednak szowinistą. Wręcz uważam dziś, że wiele kobiet jest silniejsza od nas, mężczyzn. Półtora wieku boju o emancypację zrobiło swoje. Zatem jest to też książka dla „prawdziwych kobiet”. Na pewno jednak nie jest to książka dla tych, którzy się jeszcze nie zdecydowali – czy są kobietą, czy może jednak mężczyzną … Nie jest to książka dla tych, którym jest wszystko jedno skąd się wziął kapitał na sfinansowanie tych czy innych przedsięwzięć medialnych. Nie jest to książka dla tych, którzy wolą nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić. Tisze jedziesz, dalsze budiesz … niech im ziemia lekką będzie.

 

   Dlaczego zestawiam Żaka z Gadowskim? Obydwu Autorom chodzi bowiem o nas. Obaj biją się w współczesnością, z jej zidioceniem, z jej plastikowością, sztucznością, z jej iluzorycznością. Obaj mają jakieś wizje przyszłości, trzeźwe oceny przeszłości, obaj mają pasję poznawczą i władni są zarazić nią czytelnika. Wreszcie obaj są patriotami i nasza racja stanu nie jest im obca. To książki bardzo dziś potrzebne. Książki, które pozwalają wierzyć, że nasz świat nie oszalał zupełnie. Że można jeszcze kierować się dziś rozsądkiem, a nie emocjami, że można wierzyć, nie wierząc – zwłaszcza w nachalną manipulację wartościami, pojęciami, świadomością, postawami. Gadowski mniej pyta. Częściej ujawnia. Kto za czym stoi, jakie były tego mechanizmy, kto to finansował i w jakim celu. A jeśli pyta – to jest to czasem pytanie tyleż retoryczne, co przerażające, albo i porażające … możliwą odpowiedzią. Cóż. Taki jest Gadowski. Facet od czarnej roboty (literackiej) … Chapeau bas Panie Witoldzie. Chapeau bas Panie Tomaszu. Jeszcze Polska (literatura) nie zginęła … A jak intonuję, że nie zginęła, znów przed oczami staje Wacław Holewiński … Tyle, że podupadający „salon” go nie widzi, bo brzydkie rzeczy mówi, bo to obciach, bo co ludzie powiedzą, zwłaszcza ci broniący demokracji … I choćby Holewiński bóg wie jakim myśliwskim nadpłynął, to do Nike nie dopłynie, bo przecież Nike nie jest dla faszystów-nacjonalistów. (Tak mawiają w kuluarach decydenci przeróżni „najbardziej prestiżowej nagrody” – nie mylić z jurorami, mój boże … żeby to sami jurorzy decydowali).

 

   Jakie są ostatecznie wnioski? Chciałbym na koniec powrócić do Szanownego Pana Krzysztofa Masłonia, Nagród (Angelusów, Nike) i całego tego zgiełku (medialnego)… Otóż ja nie neguję znaczenia tej nagrody, jej sensu, jej kilku naprawdę znaczących dla polskiej literatury laureatów (mistrzów?) (Miłosza, Różewicza, Myśliwskiego). Ja neguję styl. Tak, drodzy Państwo. Styl neguję. A może i „metodykę działania” tego środowiska (wręczającego). Dla ludzi wtajemniczonych nie jest dziwne, że po to się tam przyznaje nagrodę kilku wielkim twórcom polskiej literatury, aby potem lansować swoich protegowanych, których główną zasługą jest antypolskość. Tu nie będę wymieniał konkretów. Proszę w swoim sumieniu na to pytanie sobie samemu odpowiedzieć. Wielcy literatury stanowią dla tego środowiska najzwyczajniejsze w świecie alibi. I to jest cała żenada oraz dramat. I jest to bardzo przykre, że kilku pożytecznych idiotów robi tłumek i bije brawa dla kilku innych nagrodzonych postaci (średniego literackiego kalibru), tylko dlatego, że chce się przydybać głównemu nurtowi. Takich rzeczy się nie robi. Po prostu. Honor nie pozwala. Tyle, że uprzednio, najpierw trzeba go mieć, albo choć wiedzieć czym on jest. (z prostytutkami też raczej trudno deliberować na temat honoru, acz nikt nie neguje ich pożytecznej społecznie roli). Cóż. Trzeba było słuchać Marszałka.

 

   Skoro już musimy żyć w dwóch Polskach, to jeśli mamy jakoś przeżyć może warto by było pokusić się o odrobinę … zdrowego rozsądku. Te słowa kieruję do klakierów. Do klerków, do oportunistów, do odczuwających głęboki humanizm wielbicieli systemowych rozwiązań w kwestii inżynierii społecznej, do kosmopolitów, europejczyków, bądź też wierzących w świat bez Boga (bo tak wygodniej), bądź wierzących w prawa człowieka (przekształcone z kategorii politycznych i wolnościowych do kategorii prawa do swawoli). Długo można by jeszcze wyliczać współczesne odmiany i cechy totalitaryzmu sumień i prawd…

 

   Nie da się wyleczyć zarazy dżumą. Ani oklaskami. Można ją jednakże spróbować dostrzec. I to może być pierwszy krok. Krok znad przepaści. Tyle, że jaśnie oświeceni i z jedynie słusznymi poglądami nie widzą żadnej dla świata przepaści. Może jedynie tę, która rozpościera się pomiędzy nami, z głęboką nadzieją, że wkrótce w nią wpadniemy. Jak powiedziała Agnieszka Holland – niech będzie tak, jak było. Tylko bez nas. Patriotów, homofobów, oszołomów, faszystów. Wybaczcie Państwo te epitety, ale tak się o nas mówi. I wybaczcie mówiącym, niektórzy z nich doprawdy nie widzą co czynią. Gorzej z tymi, którzy wiedzą. Gorzej z tymi, którzy świadomie wtłaczają nasz świat w tę drogę ku zatraceniu nazywając ją – choćby tolerancją.

 

   I już na sam koniec, a propos niewdzięcznego tematu „Komu potrzebna jest kultura”, zapewne ucieszę swych oponentów, jak i wyżej opisanych tu oportunistów, którzy chcą, aby było „jak było”, jeśli zauważę, (być może lekko zniecierpliwiony) iż obecny Minister Kultury, z obozu tak zwanej „dobrej zmiany” nie za bardzo sprawdza się z swojej roli. I nic nie zmienia, a już na pewno nie na dobre. Starałem się bardzo delikatnie, lecz chyba trzeba ostrzej. (Wszystko w swoim czasie). Nowa władza (z całą świadomością, że zmiana była konieczna, gdyż tamta „władza” sprzedałaby nas do reszty przy ośmiorniczkach) niestety również polską kulturę ma głęboko w poważaniu. Nie robi bowiem nic, aby cokolwiek zmienić. Ta sama arogancja, ten sam lekceważący stosunek do spraw, dzięki którym nasz kraj jeszcze istnieje. No cóż. Brak świadomości jak jest ranga kultury dla przyszłości Polski to również droga donikąd. Warto, to chyba w końcu zauważyć.

 

Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie

I ta druga – ta, którą wiozą na lawecie.

 

Dwie Polski – jedna świeci „kulturą” w zapomnianym powiecie

i ta druga, ta która zawsze mówi: wiecie, rozumiecie …

 

I jak tu żyć, Pani Premier? …

 

Po cóż nam artyści

na co nam sztuka

lepiej liczyć kasę

rżnąc jak zawsze –głupa

(…)

 

(warto dopisać ciąg dalszy)

J

 

 

 

 

Andrzej Walter

 

 

 

Tomasz A. Żak „Komu służy kultura”, Wydawnictwo Capital, Warszawa 2016,

stron 296, ISBN 978-83-64037-18-4

 

Witold Gadowski „Lokal dla awanturnych”, Wydawnictwo Replika, Zakrzewo 2016, stron 320, ISBN 978-83-7674-521-3

 

 

Krzysztof Lubczyński rozmawiał z Krzysztofem Machowskim

$
0
0

 machowski


„Dziecięce marzenia to nie wszystko”

Z KRZYSZTOFEM MACHOWSKIM rozmawia Krzysztof Lubczyński.

 

Przez lata siedemdziesiąte i na początku osiemdziesiątych byłeś mocno obecny w teatrze, kinie, telewizji, a potem zniknąłeś na lata. Co się stało?

  I jak się okazuje, zniknąłem ostatecznie. Na zbyt długi czas mieszkając w Monachium znalazłem się poza tym biznesem. Sporadyczne występy w produkcjach filmowych i teatralnych podczas moich krótkich pobytów w kraju  po roku 2005 nie były w stanie zmienić tego faktu.

A dlaczego znalazłeś się w Monachium?

To bardzo długa i awanturnicza historia. Ale spróbuję ją pokrótce streścić nie wdając się w szczegóły, chociaż te są w tym wszystkim najciekawsze. To temat na książkę, którą może kiedyś napiszę...

Otóż w roku 1981 wykorzystując przestój w pracy spowodowany zmianą teatru wybrałem się wraz z grupą alpinistów i zbieraczy minerałów w pierwszą podróż do Azji Południowej. Trasa biegła przez Indie, Cejlon, Tajlandię, Singapur. Po  pierwszej podróży zaraz nastąpiła druga i nagle stwierdziłem, że to chyba najważniejsza rzecz w moim życiu. Nagle moje dziecięce marzenia inspirowane godzinami spędzonymi nad mapami świata zaczęły przybierać realny kształt. A tu akurat znalazłem się na zaproszenie dyr. Kazimierza Dejmka w teatrze, z którym wreszcie mogłem się w pełni identyfikować i gdzie mimo konkurencji doskonałych kolegów miałem duże szanse na dobre role.

Stan wojenny spowodował przerwę w wyjazdach i zawiesił na pewien czas pracę Teatru Polskiego. Tworzyłem w tym okresie spektakle dla Kościoła, z którymi docieraliśmy wszędzie tam, gdzie ludzie oczekiwali wsparcia i otuchy w ciemną „noc generałów”.

W 1982 w ostatniej chwili wypadłem ze składu wyprawy Klubu Wysokogórskiego w Himalaje, a zdołałem już uzyskać u Dejmka urlop bezpłatny, na skutek czego wypadłem też z obsady nowej sztuki i straciłem dużą rolę.

Ale te straty nie mogły mnie powstrzymać. Wydawało mi się, że zdołam je jakoś jeszcze odrobić. Jaki byłem naiwny..

A tymczasem żądza przygód i podróżowania była nie do opanowania. To było jak narkotyk. W latach 1983, 4 i 5 wyjeżdżałem wielokrotnie biorąc urlopy w teatrze, aż w końcu Dejmek, zdumiewająco tolerancyjny w stosunku do mnie, powiedzał: musisz się zdecydować, czy chcesz być aktorem, czy podróżnikiem.

A ja byłem zachłanny: chciałem mieć wszystko. Zresztą aktorstwo też było dla mnie przygodą. Podczas dalekich podróży ładowałem kolorami i egzotyką mój akumulator, by móc później zmagać się z szaro-ołowianą, nędzną rzeczywistością stanu wojennego.  Ale po powrocie czekała mnie wytężona twórcza praca - głównie w postaci spektakli poetycko-muzycznych „ku pokrzepieniu dusz” w kościołach, poza zasięgiem cenzury, ale także – po zawieszeniu bojkotu mediów przez aktorów – w Polskiej Telewizji. Wtedy i tylko wtedy miałem  poczucie dziejowego posłania, misji do spełnienia, czułem wagę wypowiadanych słów. Wiedziałem, że otrzymałem „rząd dusz”. To wspaniałe uczucie.

I tak przez prawie 3 lata udawało mi się pogodzić te dwa sposoby na życie. Wracałem z egzotycznej podróży, a ciekawe propozycje aktorskie już na mnie czekały.! Uzbierałem w ten sposób niesamowite bogactwo przeżyć i doświadczeń. Wypełniało mnie niezwykłe poczucie szczęścia i spełnienia. To najciekawszy i jednocześnie najbardziej twórczy okres w moim życiu. Nieoczekiwana realizacja dziecięcych marzeń, a jednocześnie nowe perspektywy w karierze zawodowej.

W jaki sposób mogłeś finansować swoje podróże?

To było wtedy bardzo łatwe.  Należało tylko wiedzieć, co gdzie sprzedać i co gdzie kupić. Pierwszy bilet opłaciłem sprzedając w komisie mój nowy kożuszek, a wydatki w podróży zabezpieczały mi dolary zarobione kilka lat wcześniej przy zbiorze pomidorów w Szwecji.  Wylatywaliśmy zwykle w grupach 12-osobowych, dzięki czemu korzystaliśmy ze wspaniałej taryfy za około 50 $, a potem najczęściej dzieliliśmy się na podgrupy – zgodnie z zainteresowaniami. Dużo oglądaliśmy, a interesy opłacały nasze niewielkie koszty własne i przynosiły nawet spore zyski. Dzięki temu zacząłem odkładać na mieszkanie.

Ale szczęście nie mogło trwać długo.

Podczas jednego z wyjazdów przedłużyłem trasę i odwiedziłem kolegów aktorów pracujących w Monachium w Radio Wolna Europa. Wokół nich kręcili się agenci wywiadu i bezpieki, usiłujący zdobyć jakieś informacje, głównie w celu skompromitowania rozgłośni, będącej solą w oku reżimu w Polsce i w innych krajach Bloku.

Aby się wykazać pracowitością, któryś z nich wysłał „fałszywkę” na Rakowiecką, w której donosił, że jakoby sprzedałem - bądź CIA, bądź też niemieckiemu wywiadowi - ważne informacje, za które dostałem furę „zielonych”, kupiłem auto i wracam nim do kraju. I wtedy się zaczęło....

Kłopoty z bezpieką w stanie wojennym? To nie mogło być miłe.

I nie było. Śledzili  każdy mój krok dzień i noc, podsłuchiwali rozmowy i czekali na wpadkę. Podejrzewali wielką aferę szpiegowską i chcieli złapać wspólników. Pewnie planowali głośny proces pokazowy. Później się dowiedziałem, że po prześledzeniu trasy moich podróży uknuto teorię, że zostałem zwerbowany przez komórkę CIA w Bangkoku. Rzeczywiście, w Bangkoku bywałem często i chętnie, ale raczej z powodów turystyczno-handlowych...

 Ponieważ dostałem odmowę paszportu na kolejny wyjazd, zażądałem konfrontacji. Odbyłem rozmowę, w której usiłowałem zrzucić z siebie bezsensowne podejrzenia.  Dwóch wysokiej rangi oficerów, chyba wywiadu, udało, że mi wierzy. Ale oni mieli własny plan. Byłem dla nich cenny ze względu na moje osobiste kontakty z pracownikami Radia Wolna Europa. Wkrótce też zrozumiałem, jaką rolę dla mnie wymyślili. Chcieli mnie zmusić, żebym został „podwójnym agentem”. A w tym potrafili być bardzo skuteczni... Kiedy więc aresztowali mojego towarzysza podróży, informując mnie telefonicznie, że na razie mi nic nie grozi, „oczywiście, jeśli będę grzeczny” - wiedziałem, że muszę decydować.

 W kilka dni znalazłem zastępcę do wielkiej 3- miesięcznej tury koncertowej, w której brałem udział, spakowałem manatki i dołączyłem do wyprawy himalajskiej Klubu Wysokogórskiego. Wracając z Nepalu, 17 grudnia 1985 przy przesiadce w Moskwie -  zamiast do Warszawy - wsiadłem do samolotu lecącego do Pragi, skąd pociągiem dotarłem do Niemiec Zachodnich. Dlatego też mówię czasem, że uciekłem z Polski przez Himalaje. Wywiodłem w pole nasze służby. Udało mi się, ale jakim kosztem....

Straciłeś wszystko...

A nawet więcej. Nie tylko ojczyznę, zawód, pozycję społeczną, dom, żonę, którą władze trzymały jako zakładnika, sposób życia, ale i jego sens i cel, a także pewność siebie, tak potrzebną w podejmowaniu decyzji. Na 3 lata popadłem w skrajną depresję, której skutki odczuwam do dziś.

Co cię uzdrowiło?

Niewątpliwie cezurą było przyznanie mi po 2 latach azylu, ale naprawdę uzdrowiło mnie dopiero podjęcie pracy w Radio Wolna Europa i kobieta, która została później moją drugą żoną.

Nawiasem mówiąc, nasze ówczesne polskie służby nie zostawiły mnie w spokoju nawet na emigracji. Mój pokój w monachijskim hoteliku był przeszukiwany, składano mi różnymi drogami „propozycje nie do odrzucenia”. Dopiero po zmianie rządów w `89  te akcje ustały, a ja mogłem, co prawda z duszą na ramieniu, ale z niewiarygodnym wzruszeniem  po pięciu latach nieobecności, już z paszportem azylanckim, odwiedzić Polskę.

Nie od razu zacząłeś pracę w Radio Wolna Europa? Co robiłeś przedtem?

Gasiłem mój żal i tęsknotę w improwizowanych wieczorach piosenki i montażach poetyckich, które tworzyłem w gościnnych pomieszczeniach i przy wsparciu Misji Katolickiej. Myślę, że wtedy nauczyłem się naprawdę dobrze śpiewać....

Do Radia nie mogli mnie przyjąć, dopóki nie otrzymałem azylu. Tymczasem moje papiery azylowe nie były rozpatrywane, bo ktoś „przypadkiem” wrzucił moją teczkę za szafę. Jak widać, nawet w strzeżonym Urzędzie Azylanckim w Zirndorfie, nasze służby miały swoich ludzi. Mnie się zresztą nie śpieszyło. Azyl odciął by mi drogę powrotu do kraju, podjęcie pracy w Radio tym bardziej, a ja ciągle czepiałem się, jak tonący brzytwy, nadziei, że coś się zmieni, że będę mógł wrócić...

Przez pierwsze lata imałem się różnych prac, ale po krótkim czasie stwierdziłem, że malowanie i tapetowanie mieszkań i biur działa kojąco na moje nerwy i depresję, jest intratne i potrafi, przynajmniej częściowo, zaspokajać moje potrzeby estetyczne.

Po dostaniu azylu poszedłem na kurs niemieckiego i dopiero potem zgłosiłem się do Radia.

Zostałeś spikerem. Jak wspominasz tę pracę?

Moje stanowisko nosiło nazwę „actor announcer”. Było to czytanie na żywo dzienników radiowych, komentarzy, programów informacyjnych, jak słynne „Fakty, wydarzenia, opinie”, a od czasu do czasu nagrywanie słuchowisk artystycznych, najczęściej poetyckich, czasem teatralnych, które przeważnie sam tworzyłem od tekstu, aż po wersję antenową.  Praca w pewnym zakresie zbliżona do tej w Polskim Radio, którą tak lubiłem.  Sprawiała mi przyjemność, chociaż rzadko zaspokajała ambicje artystyczne.

Byłem za to ciągle i na bieżąco w środku wydarzeń politycznych, żyłem nimi, pasjonowałem się, miałem poczucie uczestnictwa w historycznym demontażu tego, co wydawało się nie do obalenia – ustroju komunistycznego w Polsce i we wszystkich krajach Bloku.

Kiedy 27 czerwca 1994 roku przed północą czytałem ostatni dziennik radiowy ze studia w Monachium, wzruszenie dosłownie odbierało mi głos. O 12 w nocy wyłączyłem mkrofon i zgasiłem światło. Wielka historyczna misja Radia Wolna Europa została zakończona. W Polsce mieliśmy już demokrację.!

No i kto by pomyślał, że nadejdą czasy, kiedy Radio może być znowu potrzebne, bo demokracja i wolność słowa będą zagrożone...

Praca w Radio i koncerty dla polonii były oczywiście po polsku. A udzielałeś się także aktorsko na rynku niemieckojęzycznym?

Owszem, ale rzadko i raczej niechętnie. Czułem się tak głęboko emocjonalnie związany z polską mową, że gra w obcym języku nie sprawiała mi żadnej satysfakcji. Zresztą był to czas, kiedy Polak był utożsamiany ze złodziejem samochodów lub gangsterem i takie role czasem mi proponowano. Zabawne, nieprawdaż. Pasuję, jak ulał...

W „Medei” Eurypidesa, przedstawieniu granym na kilku scenach w Monachium (premiera w czeskim Marienbadzie) to mój Kreon, a nie Medea miał być barbarzyńcą, w związku z tym niektóre fragmenty tekstu mówiłem po polsku. Dla Niemców zresztą polski akcent jest właśnie nieprzyjemny i „barbarzyński”, w odróżnieniu od, na przykład, akcentu angielskiego czy francuskiego, które brzmią „süss“ – po prostu „słodko”. Stare uprzedzenia trudno  wykorzenić...

Niezależnie od tego na przełomie wieku stworzyłem 3 dwujęzyczne scenariusze poetycko – teatralne, z których jeden – „Zielony Konstanty” o Gałczyńskim, udało mi się zrealizować i zaprezentować w Monachium i w Norynberdze. Muzyka, śpiew, a nawet taniec były integralną częścią tego przedstawienia. Multiinstrumentalista Marek Kopański stworzył tu zresztą kapitalne wyraziste epizody aktorskie, bo grał kilka ról. Ja byłem Poetą, a Ela Bednarska – Natalią. Niezwykle zabawnie, a zarazem przejmująco tragicznie wypadły końcowe sekwencje, kiedy poeta w oparach alkoholu stacza się artystycznie i moralnie uprawiając stalinowską propagandę. Mieliśmy propozycję przeniesienia przedstawienia do teatru w Stuttgarcie pod warunkim zwiększenia ilości tekstów w języku niemieckim. Niestety, Gałczyńskiego rzadko tłumaczono na niemiecki, a własne tłumaczenia nie dawały gwarancji sukcesu.

W 1997 roku w rocznicę Konstytucji 3 Maja polonia monachijska zorganizowała w reprezentacyjnych pomieszczeniach Gasteigu wielkie widowisko historyczno-artystyczne „Fest der Künste”. Ja przygotowałem na tę okazję napisany przeze mnie polsko-niemiecki spektakl „Konstytucja”. 10-cio godzinna impreza była zdumiewającym pokazem potencjału i możliwości artystycznych i organizacyjnych artystów polskich przebywających w Monachium. Szkoda tylko, że polski Konsulat Generalny zignorował to wielkie wydarzenie i nawet nie było komu oficjalnie powitać przybyłe na polskie „Święto Sztuki” władze miasta. Uważam to za skandal.

Nieco wcześniej od „Gałczyńskiego” powstał scenariusz „Widziane z góry” złożony z tekstów Wisławy Szymborskiej. To najlepsze, co w życiu stworzyłem, a mimo to nie udało mi się do dzisiaj tego wystawić.

Dlaczego?

To proste – zabrakło sponsorów. Na przedstawienie z udziałem 3 aktorów i 3 muzyków potrzebowałem konkretnego finansowania. Tymczasem moda na poezję śpiewaną i mówioną przeminęła, a Nobel Szymborskiej - został dawno zapomniany.

A szkoda, bo nie chwaląc się, znalazłem optymalny sposób jej prezentacji. Konsekwencją moich „studiów” poetyckich było stworzenie modelu prezentacji poezji, polegającego na takim łączeniu tekstów, aby powstawała logiczna i emocjonalna całość - forma teatralna, „teatr poezji”.

Zdaje mi się, że wkroczyliśmy teraz na twój teren. Poezja to jest to, co cię „kręci”?

Można tak powiedzieć. W jej zasięgu ożywam, staję się innym człowiekiem. Poezja gra mi w duszy i odkrywa kanały, których normalnie nie używam. Elementy poezji, takie jak skrót myślowy, metafora – to przecież najważniejsze składniki prawdziwego teatru. A jednak znakomita większość aktorów nie radzi sobie z jej prezentacją.

Czy mam rozumieć, że z tobą jest inaczej ?

Przez lata opracowałem system, z którego jestem dumny. Polega on, mówiąc w dużym skrócie, na identyfikowaniu się z tekstem i autorem i na traktowaniu utworu poetyckiego jak roli. Jest wiele czynników, które sprawiają, że wiersz ożywa, przestaje być nudną deklamacją. Potrzebna jest muzykalność, bo poezja to wszak „muzyka słowa” i sprawny instrument – głos. Trzeba znaleźć formę i osobisty stosunek do przekazywanych treści i.t.d., i.t.d... Chyba już ­zabiorę moją szkołę mówienia poezji do grobu...

Ale są wiersze, utwory poetyckie, które nie nadają się do prezentacji i raczej nikt nie znajdzie na to sposobu. Niezależnie od ich wartości poetyckiej nadają się one wyłącznie do intymnego kontemplowania sam na sam z tekstem. Trzeba zdawać sobie z tego sprawę. W ciągu 17 lat mojej pracy zawodowej przed opuszczeniem kraju wielokrotnie byłem konfrontowany także z taką poezją. To były ciężkie chwile. Wiele mnie nauczyły...

Zdarzają się przypadki, gdy tylko autor potrafi „poradzić” sobie z własnymi wierszami – wszyscy inni są bezradni.

Kogo masz na myśli?

Stanisława Grochowiaka. Znałem go i słyszałem mówiącego swoje wiersze, oczywiście intymnie, przy alkoholu, ale wprost cudownie. W parę lat później, już po jego śmierci zmierzyłem się z tym karkołomnym zadaniem i poniosłem klęskę. Nie zdołałem wejść w jego psychikę, odtworzyć osobowości, zrozumieć stan ducha.....Ale Grochowiak to niezwykle rzadki wypadek. Generalnie: poeci nie powinni prezentować na głos swoich wierszy!

Z około 1700 audycji radiowych nagranych przeze mnie połowa to była poezja. W pewnym momencie w Polskim Radiu zaczęła funkcjonować zasada: na trudne albo słabe wiersze – Machowski, on je może uratować. Wkrótce otrzymałem własny cykl „Ulubione wiersze Krzysztofa Machowskiego”, co było miłym uznaniem mojej poetyckiej specjalizacji. Prowadziłem też radiowy kurs „recytacji” – jakkolwiek nie znoszę tego słowa. W Radio stałem się „instytucją”, co sprawiało mi dużą satysfakcję, bowiem - jak zresztą większość aktorów - uwielbiam pracę dla „teatru wyobraźni”. 

W Telewizji w tamtych czasach poezja też była stale obecna....

A ja miałem swoje miejsce w Telewizji. Trochę na podobnej zasadzie, co w Radio. Raz na moje pytanie, dlaczego znowu dostałem najgorsze wiersze, reżyser odpowiedział: „bo pan potrafi coś z nimi zrobić”. Tak było w telewizyjnym tryptyku poezji Jarosława Iwaszkiewicza w 1985 roku. Wkrótce po jego emisji dostałem propozycję całego cyklu programów literackich, które ja miałbym prowadzić, prezentować i współredagować. Życiowa szansa – można powiedzieć. A było to na 2 dni przed moją ucieczką z kraju....

I tak po 17 latach intensywnej pracy zawodowej znalazłeś się na rozdrożu. Ale wróćmy może do początków. Jak trafiłeś do zawodu? Ukończyłeś warszawską szkołę teatralną w 1968 roku.

Po maturze w łódzkim liceum nie miałem pomysłu na „dorosłe” życie. Fascynowała mnie sztuka, zwłaszcza włoska, przejawiałem chyba spore zdolności literackie. Zdałem więc na Historię Sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, aby po jej skończeniu uzyskać prawo studiowania dziennikarstwa. Ale zakres tych studiów nie spełnił moich oczekiwań. Po roku miałem dość. I znowu przypadek zadecydował. Pewnego razu nasza sąsiadka, świetna aktorka i profesor Łódzkiej Szkoły Teatralnej Zofia Petri zapytała mnie niespodziewanie: „A dlaczego ty właściwie nie zdajesz do szkoły teatralnej?” „Ja?”- zdziwiłem się. A później pomyślałem: „Może rzeczywiście?”. I zacząłem przygotowywać się do egzaminu. Nie była to łatwa decyzja dla kogoś tak nieśmiałego, jak ja.

Ty byłeś nieśmiały?!

Wyobraź sobie. Byłem obiecującym sportowcem, nadzieją polskich sprintów, jako junior trenowałem już w grupie olimpijczyków, a miałem paniczny lęk przed występami publicznymi. Trema zżerała mnie także przed ważnymi zawodami i obniżała wyniki.

By uprawiać taki zawód, musiałeś ją jakoś pokonać.

Nie było łatwo. Egzamin zdałem na fali. Coś mówiło mi, że nie jestem gorszy od innych i chyba odkryłem nowy cel w życiu. Kiedy w III-cim etapie szanowna komisja egzaminacyjna wtórowała mi chórem, gdy śpiewałem moją piosenkę – przeżyłem pierwszy tryumf. Ale prawdziwe łamanie lęków i kompleksów zaczęło się dopiero na studiach, codziennie, od pierwszego dnia i często dość brutalnie. To jedno Szkoła wykonała skutecznie.

Czy twój ojciec, znakomity aktor Ignacy Machowski miał wpływ na twoją edukację?

Absolutnie nie. Ojciec nie chciał, abym był aktorem. Znając cienie tego zawodu, chciał mi oszczędzić przykrych chwil. Ani przed egzaminem, ani później nie udzielał mi żadnych fachowych porad, których, co tu dużo mówić, bardzo mi brakowało.

Ale przecież w PWST miałeś grono wspaniałych pedagogów.

To nieporozumienie. Dla części z nich praca w szkole była dodatkową synekurą. Nie chcieli, albo nie potrafili niczego nauczyć. W pracy nad rolą byliśmy pozostawieni sami sobie. Nasi „pedagodzy” często nie wiedzieli nawet, co przygotowujemy na egzamin. Nasz rok nie miał szczęścia. Tylko profesor ruchu scenicznego Wanda Szczuka naprawdę uczyła warsztatu aktorskiego i osobiście najwięcej jej zawdzięczam. Szkoła nie nauczyła nas natomiast w ogóle pracy z mikrofonen, czy przed kamerą.

 Tuż przed końcem studiów, czując, że kończy się okres ochronny i lada moment staniemy bezradni wobec prawdziwych zadań, które nas przerastają, na zebraniu roku zgodnie stwierdziliśmy, że niczego nie umiemy, niewiele nas nauczono i czujemy się nieprzygotowani do pracy w zawodzie. Swoją frustrację wyładowaliśmy nawet pisząc pismo tej treści do rektora.

 To był bardzo zdolny rok. Gdyby uczono nas uczciwie, wszyscy mogli zrobić wielką karierę. A tak przebili się nieliczni –Andrzej Seweryn, Piotr Fronczewski zostali gwiazdami. Maciej Englert od 30 już chyba lat prowadzi skutecznie Teatr Współczesny. Ostali się jeszcze Jurek Zelnik, Krzysztof Gordon, Sylwester Woroniecki. Nie uprawia zawodu Joanna Sobieska – Gessler, podobnie jak Ewa Pokaz. Nie żyją już: Andrzej Piszczatowski, Marian Glinka, Andrzej Nardelli, Barbara Grabowska. Jeszcze na 4 roku zmarli tragicznie Krzysztof Banachowicz i Andrzej Krajewski. Ci żyjący przekroczyli już siedemdziesiątkę. Powoli wszystko się kończy.

Jak ten czas leci....Ale 48 lat temu świat stał przed tobą otworem.

„Kłębami dymu niechaj się otoczę, niech o młodości pomarzę wpółsenny...”

Tak, wróćmy do początków. Po trzecim „dyplomie” (Nick w „Marii Stuart” Słowackiego ) gratulował mi sam Holoubek. Czwarty był dyplomem piosenki i stał się swoistą sensacją. Zakupił go na miesiąc Teatr Współczesny. Mieliśmy, tzn. nasz rok, jako zespół niesamowity potencjał polegający na solidarności i buncie. Były to przecież burzliwe lata 60-te.

25 listopada 1967 roku odbyła się premiera dejmkowskich „Dziadów” w Teatrze Narodowym. To było niezwykłe przedstawienie, a kreacje Gustawa Holoubka jako Konrada i Józefa Duriasza jako księdza Piotra na zawsze przejdą do historii polskiej sceny. Byłem na wszystkich spektaklach – niestety, nie było ich wiele. Władzom przeszkadzały żywiołowe reakcje widowni, które zresztą były po części przez ubecję prowokowane. Gdzieś na górze rozgrywała się walka o władzę. Wydano decyzję o zdjęciu „Dziadów” z afisza. Po ostatnim przedstawieniu 30 stycznia 68 i  kontrolowanej przez UB demonstracji przeciw zdjęciu „Dziadów” nastąpiły aresztowania. W obronie aresztowanych i wolności słowa 8 marca odbyły się słynne protesty studenckie. Byłem oczywiście w samym środku wydarzeń na dziedzińcu Uniwerku. Przez wiele godzin ratowałem z rąk pijanych zwyrodnialców tzw. „aktywu robotniczego” i ZOMO osaczone studentki. Moja głowa była kwadratowa od uderzeń pałkami. Polowano na mnie, ale nie dałem się złapać. Jako ostatni skoczyłem z 4-metrowego muru na tyłach UW. Kiedy zakrwawione niedobitki przemykały się bocznymi ulicami, baby na chodnikach krzyczały: „za dobrze wam się powodzi, gówniarze”! , a walczące ze sobą frakcje w KC podliczały punkty. Wkrótce nastąpiły dalsze represje i nagonka antyżydowska.

Ta historia nauczyła mnie jednego: Nie dać sobą manipulować! Każdy szlachetny poryw młodych jest wykorzystywany dla brudnych celów przez cynicznych łajdaków na górze. 

A oto historii ciąg dalszy, już bez polityki. Gdzieś w kwietniu Dejmek zaproponował mi etat. Nie czułem się godny i odmówiłem. Uważałem, że tylko intensywne granie w prowincjonalnym teatrze da mi możliwość zdobycia warsztatu i doświadczenia. Nawiązałem kontakt z dyrektorem Parą w Bielsku-Białej (dodatkowy plus – blisko na narty). Poprosiłem go o przesłanie planów repertuarowych. Po przeczytaniu stwierdziłem, że nie widzę w tych sztuczydłach miejsca dla siebie. A mnie marzył się wielki repertuar. Straciłem zapał do prowincji. Aż tu nagle otrzymałem od kogoś z zespołu Teatru Powszechnego poufną informację, że „dyrektor Hanuszkiewicz ma dosyć grania amantów i bohaterów, zamierza głównie reżyserować i poszukuje młodego następcy”. To otwierałoby przede mną wspaniałe perspektywy dużego grania w niewielkim zespole, których nie miałbym angażując się do wielkiego, przepełnionego gwiazdami Teatru Narodowego. Wybór wydawał się oczywisty. Zaangażowałem się do Hanuszkiewicza.

 Ale moje oczekiwania się nie spełniły.

Poufna informacja okazała się fałszywa?

Była prawdziwa. Ale do akcji wkroczyła polityka. Wkrótce po 8 marca i mojej  rozmowie z Dejmkiem stało się jasne, że zostanie on pozbawiony funkcji dyrektora Narodowego. Wyrzucono jednego z największych ludzi teatru,  który swoimi inscenizacjami rozsławił polski teatr na całym świecie. Władze potrzebowały posłusznego następcy. Ale żaden szanujący się reżyser nie chciał się tego podjąć. W końcu zgodził się Hanuszkiewicz. I tak, z dnia na dzień znalazłem się w zespole, w którym z powodów taktycznych nie chciałem być: w połączonym kombinacie Teatru Narodowego i Powszechnego, teatralnym molochu liczącym prawie dwustu aktorów. Każdy z nich czekał na rolę.

Hanuszkiewicz, zdając sobie sprawę, że swoją decyzją nie przysporzył sobie przyjaciół wśród wiernych Dejmkowi aktorów, zaczął ściągać ludzi z prowincji. Mając olbrzymie fundusze i prerogatywy zaangażował dodatkowo kilkanaście osób (przeważnie bardzo przeciętnych)  i stworzył z nich gwardię przyboczną. Byli od niego całkowicie zależni (praca, mieszkanie, zameldowanie w Warszawie), a więc wierni. I o to chodziło.

Grali ci nowi, a tymczasem asy polskiego aktorstwa z zespołu Dejmka zostały na lodzie. Najpierw odszedł Holoubek, Łomnicki, Mrozowska, Mikołajska. Hanuszkiewicz nie chciał ich tracić, ale im nie ufał. Wszędzie węszył spisek. Mój ojciec odszedł po roku.  Dla mnie najistotniejsze było, że w zespole znalazł się Daniel Olbrychski, wspaniały aktor, już wtedy gwiazdor filmowy. To on teraz miał grać główne role. Atmosfera w teatrze była fatalna. Kwitło lizusostwo i donosicielstwo. Dzięki „życzliwym kolegom” popadłem w niełaskę.

Na wiosnę 1969 odbyła się na scenie Teatru Powszechnego premiera „Ślubów panieńskich” Fredry z Danielem Olbrychskim w roli Gucia. Byłem na tym spektaklu i nie mogłem wyjść z podziwu. Tempo, humor, wdzięk, aktorstwo i niezrównany Daniel! Gdzież mi się z nim równać!

 Aż tu nagle, gdzieś po miesiącu, wezwał mnie do siebie dyr. Kaźmierski  (Hanuszkiewicz już ze mną nie rozmawiał) i zaproponował objęcie dublury za Daniela. Była to chwila, której nie zapomnę. Serce mi zamarło. Siedziałem kilka minut bez słowa. Przecież jeszcze 3 lata wcześniej moja scena ze „Ślubów” na 2 roku została nazwaną najgorszą sceną egzaminu. Tak powiedziała życzliwa mi  prof. Szczuka! A ja wiedziałem jedno: nie potrafię grać Fredry! Po długim milczeniu z mojej strony, czując się jak skazaniec, wydusiłem z siebie wreszcie: „Zgadzam się”. „No, ja myślę – powiedział dyrektor.

Domyślam się, że nie żałowałeś...

To była najlepsza decyzja w moim życiu! Przystąpiłem do prób. Tekstu nauczyłem się szybko. Trudność sprawiało niesamowite tempo, intensywność mówienia. Nie chciałem obniżać wysokich standardów wypracowanych przez kolegów wraz z Danielem. On sam pojawił się raz na próbie i przekazał mi jedną wskazówkę, która „ustawiła mi rolę”.

Pamiętasz, co to było?

Nigdy nie zapomnę. Powiedział: „nie graj do pierwszych rzędów, ale - do ostatniego”! Po ośmiu próbach byłem gotów. Po mojej premierze owacje trwały 10 minut, a publiczność skandowała: „Gucio, Gucio”! Tak krytyczna przedtem profesor Szczuka stwierdziła: „To najlepszy Gustaw, jakiego widziałam” - bardzo radykalna zmiana opinii w ciągu 3 lat! Następne 71 spektakli to pasmo nieustających sukcesów. Na giełdzie autografów wśród licealistek mój podpis był podobno wart 3 autografy Daniela. Błahostka, którą odebrałem jak duży komplement. Był to mój tryumf, a przede wszystkim zwycięstwo nad samym sobą. Klątwa Fredry przestała działać.

Jak to wpłynęło na twoją karierę?

Doskonale...to było sarkastyczne. Niewiele miesięcy potem Hanuszkiewicz, który nawet nie obejrzał mnie w „Ślubach”, wręczył mi zwolnienie. Tego samego dnia zwolnił z pracy moją matkę (była suflerką). A więc - zemsta rodzinna.

Pewną satysfakcję otrzymałem w niecałe 3 lata później. Będąc już aktorem Teatru Polskiego otrzymałem z sekretariatu Teatru Narodowego (nie bezpośrednio od Hanuszkiewicza) zaproszenie do zagrania trzech przedstawień „Ślubów Panieńskich”. Było to chyba bardzo intratne zamówienie jakichś instytucji i kilku szkół średnich, z wyraźnym zaznaczeniem, że chcą oglądać Krzysztofa Machowskiego. W międzyczasie, po moim odejściu z Narodowego, mimo wielkiego zapotrzebowania i popularności tego doskonałego przedstawienia, zmarło ono śmiercią naturalną i zniknęło z afisza. Teraz ja miałem je reaktywować na dużo większej scenie Teatru Narodowego. W teatrze, w którym gwiazdami byli Olbrychski, Damian Damięcki i Kolberger! Okazało się, że muszę odtworzyć tę inscenizację z zupełnie nowym kompletem aktorów. Właściwie stworzyć na nowo w kilka dni i praktycznie wyreżyserować! Mistrz Hanuszkiewicz, będąc współreżyserem i dyrektorem teatru pojawił się dopiero w trakcie próby generalnej i natychmiast zaczął atakować mnie i mój sposób grania. Próba została zdezorganizowana. W pewnym momencie przerwałem jego popisy: „ Panie dyrektorze, bardzo cenię sobie pana uwagi, ale ta próba nie jest dla mnie, tylko po to, by wprowadzić nową obsadę. Ja znam swoją rolę, a oni muszą dziś wieczorem zagrać po raz pierwszy. Mój czas się kończy. O godzinie 14-tej schodzę ze sceny i jadę na nagranie do telewizji. Wrócę dopiero na przedstawienie. Jeśli nie chce pan nam pomóc, to proszę przynajmniej nie przeszkadzać.” Hanuszkiewicz zamruczał coś i wyszedł. Mogliśmy dokończyć próbę.

Do swoich tryumfów zaliczasz pewnie swoją tytułową rolę w Teatrze TV „Mariusz” Marcela Pagnola?

To moja pierwsza rola telewizyjna, zaraz po szkole. I nie był to sukces. Byłem aktorsko jeszcze zielony. Przedstawienie szło na żywo, więc odpowiedzialność olbrzymia. Mój ojciec, który grał tam...mojego ojca, w obawie, abym nie zaniemówił ze strachu, dał mi przed emisją pastylkę na uspokojenie, chociaż wcale nie byłem zdenerwowany. Pastylka podziałała piorunująco. Wyłączyła mi wszystkie emocje, a moją grę pozbawiła życia. Na 2/3 przedstawienia wręcz uśpiła mnie i spowolniła reakcje. To się nazywa „niedźwiedzia przysługa”. Mimo to nie była to moja klęska. W sztuce tej młodzieniec z Marsylii imieniem Mariusz ulega swojej ukrywanej pasji i, porzucając ukochaną, zaciąga się na statek i wypływa na dalekie morza w poszukiwaniu przygód. W ostatniej scenie Mariusz wylicza jak w transie kolejne pachnące korzeniami porty na trasie rejsu: Bombaj, Colombo, Malakka, Singapur, Bangkok....

Ta rola okazała się dla mnie prorocza. Nie była tryumfem aktorskim, ale już w 12 lat później ujrzałem osobiście każde z tych miast i radykalnie odmieniło to moje życie.

Zbieg okoliczności, czy przeznaczenie? Ale wróćmy do twoich tryumfów.

 Nawiasem mówiąc, niedawno spotkałem osobę, która opowiedziała mi o swoich przeżyciach 48 lat temu, kiedy to oglądała przedstawienie „Mariusz”. Inną taką osobę spotkałem w Kapsztadzie, w Południowej Afryce.

 A, jeszcze epizod z lat 90 – tych. Odwiedziłem Warszawę w grudniu. Przeraźliwe zimno, wiatr, zawiewający śnieg przegonił handel ze Stadionu do przejścia pod Rondem Waszyngtona. Gęsto, ciemno, ludzie zakutani w co się da, czekają na tramwaj, czy autobus. Ktoś mnie trąca w tłumie. Odwracam się i widzę osobnika o pokrytej strupami twarzy. Zamiast jednak spodziewanej „piąchy” słyszę zachrypniętym głosem z jego spierzchniętych ust: „Panie Machoski, czy ten pana ojciec ciągle gra tego Lenina?” Miałem wtedy ochotę go uściskać....Tyle lat nieobecności, a ktoś - poznaje i pamięta.! Czy to nie dowód, że sztuka aktorska „nie całkiem przemija”? I chyba także mój mały, osobisty sukces...

Ale jak już powiedziałem wcześniej, pierwszym prawdziwym zawodowym tryumfem był Gucio w „Ślubach panieńskich”. Na inne trzeba było poczekać. Poprzedziły je błędne decyzje zawodowe, które zaważyły na moim życiu.

Podejmowałeś niewłaściwe decyzje?

Prawie wyłącznie. Byłem w tym mistrzem. Z dużą domieszką zwykłego pecha. A najgorsze jest to, że nie dostaje się już nigdy drugiej szansy. Żeby coś poprawić, podjąć właściwą decyzję. Jak pisała Szymborska:, życie to „przedstawienie bez próby”, w którym  „nic dwa razy się nie zdarza”..

 Do moich grzechów dochodzi niezdecydowanie i brak konsekwencji. A to cechy, które oczywiście oprócz szczęścia decydują o sukcesie lub porażce.

Wolisz mówić o sukcesach, czy o porażkach?

A jak myślisz? Porażki i błędy śnią mi się po nocach, podobnie jak te piękne dziewczyny, wobec których zachowałem się jak dżentelmen (tzn. jak idiota) i które nigdy mi tego nie wybaczyły. Prześladują mnie w nocy ich zawiedzione, wściekłe twarze.

Błędy zawodowe kosztowały mnie jednak znacznie więcej. Niektóre stały się porażkami życiowymi.

Nie uważasz chyba swojego życia za porażkę?

Nie, na pewno nie. Ale mam spore poczucie niespełnienia. Bardzo wielu rzeczy nie udało mi się zrealizować.

 Każdy człowiek otrzymuje w genach jakieś zdolności, które dają mu przewagę nad innymi. Niektóre z nich odkrywa wcześnie, a innych nie odkrywa w ogóle. Te  odkryte ma obowiązek rozwijać, jako dar boży.

Ja znalazłem u siebie kilka niecodziennych darów, które wykorzystałem niestety w bardzo niewielkim stopniu. Powinienem czuć się zdruzgotany stwierdzając to pod koniec życia. Ale tak nie jest, bo zdaję sobie sprawę, że kultywowanie jednego z talentów, wykluczyłoby prawdopodobnie rozwijanie innych.

Mógłbyś podać przykład?

Gdybym chciał dalej trenować biegi, nie miałbym czasu na studiowanie w szkole teatralnej. Gdybym wcześniej odkrył w sobie niezwykły dar do szybkich zjazdów na nartach, musiałbym całkiem zmienić tryb życia i miejsce zamieszkania, a kariera sportowa, jak wiadomo, jest krótka...

A aktorstwo?

Aktorstwo zdominowało na długie lata wszystkie moje pasje i stało się sposobem na życie i metodą kształcenia osobowości. Budowałem je, przynajmniej początkowo, na swojej sprawności fizycznej osiągniętej przez uprawianie sportu. Koło się zamyka. Chciałem być aktorem doskonałym. Aby podnosić moją sprawność fizyczną kontynuowałem treningi gimnastyki przyrządowej, body building, do 60 roku życia grałem w koszykówkę, byłem uważany za „profi”. Nawiasem mówiąc, właściwie nigdy nie zostało to wykorzystane, ani w teatrze, ani w filmie. Zresztą ja i tak najwięcej czasu spędzałem w studio radiowym... Uczyłem się też śpiewu i języków obcych.

Nie żałujesz wyboru tego zawodu?

O nie! Toż to była przez wiele lat niekończąca się przygoda. Przeżyłem, oprócz mnóstwa niezapomnianych chwil, także rzadkie momenty pełnego tryumfu, które pozwoliły mi zachować wiarę w sens posłannictwa i mojego wyboru. Na wspomnienie tych wydarzeń do dziś odczuwam charakterystyczne mrowienie w plecach....A więc – było warto!

Ale wróćmy do początków ...

W pierwszych miesiącach i latach odbierałem przyśpieszoną lekcję życia. Moje idealistyczne i nieco dziecinne nastawienie zostało dość szybko i brutalnie skonfrontowane z rzeczywistością. Naiwnie wyobrażałem sobie, że w świecie sztuki istnieją tylko jednoznaczne kryteria, których celem jest sukces artystyczny. Sztuka miała być dla mnie kryształową kulą odizolowaną od brudów życia, ekwiwalentem czystości sportu (z którego zrezygnowałem), gdzie najważniejszy był wynik.

 Rozczarowania, które mnie spotkały, na długo zgasiły mój młodzieńczy entuzjazm, ale nie zmieniły mojego systemu wartości i na pewno nie nauczyły mnie cynizmu i wyrachowania.

Najmocniejszym może ciosem, który zatrząsł moim idealistycznym pojmowaniem świata i sztuki było wystawienie „Kordiana” przez Adama Hanuszkiewicza na scenie Teatru Powszechnego.

- Pomysł Hanuszkiewicza na tę inscenizację i na obsadę postaci tytułowej miał charakter polityczny i musiało to być zaplanowane i omówione w KC.  Chodziło o ukazanie polskiej walki narodowo-wyzwoleńczej zgodnie z linią partii, a odwrotnie niż w dejmkowskich „Dziadach”, jako durnej chimery, mrzonek, a Kordiana jako niedowarzonego, pryszczatego onanisty, cierpiącego na majaki. Kordian miał wyglądać dziecinnie, słabo, nieporadnie. I wyglądał! I gdyby Kordian Nardellego był efektem świadomego, celowego budowania postaci, a nie zwykłej nieporadności, można byłoby chociaż dyskutować, czy to właściwa interpretacja. Problem był jednak w tym, że Nardelli nie radził sobie zupełnie z trudnym tekstem dramatu Słowackiego.

Obsadzenie go przez Hanuszkiewicza w roli Kordiana w Teatrze Powszechnym, a następnie jego tragiczna śmierć otoczyły go nimbem wielkiego talentu, kogoś w rodzaju Zbyszka Cybulskiego. Prawda była taka, że w ciągu czterech lat studiów Nardelli tak naprawdę niczego nie zagrał, nawet w scenach, aż do egzaminu dyplomowego. Grając wyłącznie epizody nie miał okazji czegokolwiek się nauczyć. Jakimś cudem wystarczało mu to do zaliczania egzaminów. Ratowała go muzykalność i zdolności ruchowe. Był bezkonfliktowy i sympatyczny. Ale miał wadę wymowy, zapluwał się przy bardziej skomplikowanych kwestiach.

Hanuszkiewicz szybko zorientował się, że Nardelli nie może udźwignąć tej roli. Zaczęło się od wykreślania mu coraz to nowych fragmentów tekstu, aby zredukowawać rozmiar wstydu. Ale wszystkiego nie dało się wykreślić. Wobec tego dyrektor na 6 czy 7 dni przed premierą zebrał około 30-to osobową grupę aktorów, biorących udział w scenie spisku w podziemiach katedry. Z niezwykłą u niego skruchą przyznał, że obsadzenie Nardellego w tej roli było błędem, ale nie ma już wyjścia i trzeba ratować przedstawienie. Następnie rozdzielił  wszystkie dłuższe partie tekstu i monologi Kordiana pomiędzy obecnych. Każdy z nas (bo ja też tam byłem) swoim fragmentem nakrywał tego biednego Nardellego. Każdy był też lepszym aktorem. Ale już następnego dnia po tej pamiętnej rozmowie rozpoczęło się czarowanie rzeczywistości, medialne przekuwanie klęski w sukces. Nie wierzyłem własnym oczom – w ciągu kilku dni, jeszcze przed premierą, „Kordian” stał się przedstawieniem sezonu, a Nardelli gwiazdą. Mistrzowskie posunięcie, jak to się dziś nazywa, pijarowskie. Władzom zresztą też zależało na rozgłosie. Odpowiednie recenzje były już napisane, a sam Jarosław Iwaszkiewicz zapiał z zachwytu nad „kreacją” Nardellego, porównując go z legendarnym Osterwą. Myślę, że niezależnie od zamówienia politycznego nasz wielki pisarz i humanista o zdeklarowanych zamiłowaniach  znalazł w Nardellim tego pięknego, wiotkiego efeba, którego poszukiwał fizycznie i literacko przez całe życie.

 Ale „Kordian” Hanuszkiewicza odniósł sukces, szczególnie wśród młodzieży.

Zwłaszcza tej bezmyślnej. I nic dziwnego. Było wiele efektownych scen: muzyka, półnagie girlsy, słynna szydercza drabina jako Mount Blanc. Jakaż to ulga po nudnych lekcjach polskiego. Wreszcie można było szczerze odpowiedzieć na gombrowiczowskie pytanie: „Dlaczego Słowacki wzbudza w nas zachwyt i miłość?”. A do tego Nardelli był tak podobny do każdego z nich....

Ale pewnie dziwisz się, że tyle miejsca temu poświęcam. Chyba czas, żebyś mi zadał jedno pytanie..., takie stereotypowe...

Zdaje się, że się domyślam...Zatem: Czy masz jakąś szczególną, wymarzoną rolę?

Tak. Mam. Jeśli ten zawód jest także powołaniem, to rola, do której się urodziłem, dla której zostałem aktorem i której, ku mojej rozpaczy, nigdy nie zagrałem - to Kordian. I nie Hamlet, ale właśnie - Kordian.

Odszedłeś od Hanuszkiewicza. Teatr Polski był tym idealnym wyborem?

Oczywiście, że nie. Prowadzony przez tandem dwóch mocno partyjnych dyrektorów cieszył się kiepską opinią. Złożyłem propozycję dyr. Warmińskiemu z Teatru Ateneum. Czekałem do końca maja na odpowiedź, w końcu zadzwoniłem do Teatru Polskiego. W godzinę później podpisałem umowę, a dwie godziny potem zadzwonił sekretariat Ateneum, żebym przyszedł podpisać u nich. Musiałem odmówić – i to zadecydowało o przebiegu mojej kariery zawodowej. Zmarnowałem parę lat życia. A może więcej...

Wylądowałeś w Teatrze Polskim. Dyrektor Kowalczyk nie zamierzał wystawiać „Kordiana”?

Dyr. August Kowalczyk miał może ambitne plany repertuarowe, ale służyły one głównie zaspokajaniu wybujałych ambicji Krystyny Królównej, która umiała wykorzystać dyrektorską zażyłość.

Po wystawieniu „Wesołych kumoszek z Windsoru” Szekspira Maciej Zenon „Piwko” Bordowicz wymażył mnie sobie do tytułowej roli w „Mazepie” Słowackiego. W „Kumoszkach” zagrałem zawadiackiego amanta Fentona w sposób, który go zainspirował. Zaproponował inscenizację i obsadę Kowalczykowi. Popełnił jednak błąd. Zamiast Królównej w roli Amelii chciał obsadzić Annę Nehrebecką. Był nieugięty, więc odszedł z kwitkiem. W 3 lata później „piwko” zrobiło swoje i Maciej Zenon przystał na warunki dyrekcji i wystawił „Mazepę” ze starzejącą się Królówną, ale beze mnie. Ja byłem już skłócony z Kowalczykiem...Mazepę zagrał 38-letni Andrzej Antkowiak, odpowiedni partner dla Amelii. Tak więc kolejna rola moich marzeń przeszła mi koło nosa.

A dlaczego skłóciłeś się z Kowalczykiem ?

Przez „Rumcajsa”.

Przez Rumcajsa ?

Tak. Na próbie kostiumowej musicalu dla dzieci „Przygody Rumcajsa” zaprotestowałem u dyrektora przeciwko prawie gotowym już kostiumom projektu Adama Kiliana, które nas, czterech aktorów grających Zające, zamieniły w stojące na scenie statyczne, bezosobowe olbrzymie kukły, pozbawione możliwości poruszania się, a zwłaszcza klownady, którą pracowicie przygotowaliśmy na próbach. Koledzy oczywiście milczeli, woleli się nie wychylać, a ja po prostu zastrajkowałem. Dla mnie dobro Sztuki było najważniejsze. Po dwóch przeróbkach, poprzedzonych awanturami, kostiumy zostały dostosowane do naszych potrzeb. Szalejące po scenie Zające stały się ulubieńcami dziecięcej widowni. Mogę powiedzieć, że uratowałem to przedstawienie, ale u dyrekcji znalazłem się w ciężkiej niełasce. Wszak naraziłem nieomylnego dyrektora na utratę twarzy, i to przed całym zespołem.

Ale zanim to się stało, zagrałem jeszcze „molierowskiego amanta” Kleanta w „Chorym z urojenia”, obok cudownego Tadeusza Fijewskiego. Role amantów u Moliera to przekleństwo wszystkich młodych aktorów. Polegają one na klepaniu  gładkich formułek grzecznościowych i mogą doprowadzić do czarnej rozpaczy.

Przyjemnie wspominam rolę Arwiragusa w „Cymbelinie” Szekspira i Pana Amiens w „Jak wam się podoba” w reż. Krystyny Meissner w 1972 r. Jako Pan Amiens biegałem po scenie z gitarą i śpiewałem wspaniałe ballady ze specjalnie dla mnie skomponowaną muzyką K. Serockiego. Czułem się w tym świetnie i takież miałem recenzje.

 Jednakże moje ambicje sięgały dużo dalej. Nie zmieniałem jednak teatru, bo cały czas mówiło się o odejściu Kowalczyka i jego zastępcy, Andrzeja  Krasickiego, których krytycznie oceniano za słabe rezultaty artystyczne teatru. Ale to ja odszedłem (conajmniej 2 lata za późno), a oni zostali jeszcze długie 5 lat. Takie były czasy – decydowały zasługi partyjne. Dokładnie, jak teraz...

Zaangażowałeś się do Teatru Ziemi Mazowieckiej przy Szwedzkiej na Pradze….

- Który miał dwie sceny: stacjonarną i objazdową i mały zespół, co powinno gwarantować dużo grania. Później został przemianowany na Teatr Popularny. Liczyłem, że będzie nieźle pod dyrekcją młodego Andrzeja Ziębińskiego, ale i tam natrafiłem na niedobre prądy i grałem początkowo mniej niż powinienem, choć pierwotnie dyrektor deklarował mi bardzo wiele. Z dużym sentymentem wspominam udział w „Teatrze niekonsekwencji” Tadeusza Różewicza w reż. Andrzeja Rozhina, gdzie zagrałem kilka różnorodnych ról i nagle stałem się "odkryciem sezonu", co zmieniło radykalnie moją pozycję w teatrze. Przypomniano sobie znowu o moim istnieniu. W 1979 r. zagrałem główną rolę w sztuce „Stara sprawa” w reż. Józefa Skwarka. Wspominam o tym, gdyż był to pierwszy reżyser, który fachowo i w skupieniu pracował ze mną przy budowaniu roli. Takiej współpracy brakowało mi przez wszystkie lata zawodowej kariery. Efekt był świetny. Potajemnie  obejrzał mnie w tym Dejmek i obsadził w głównej roli reżyserowanego przez siebie przedstawienia „Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Kral. Nie wiedziałem o tym i zrobiłem wszystko, aby się z grania w tej sztuce wykręcić. Odczuwałem wtedy przesyt i zmęczenie sezonem, potrzebowałem chwili oddechu, a nie sądziłem, że właśnie ucieka mi sprzed nosa główna rola i to u Dejmka! Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem zdruzgotany własną głupotą.

Niezrażony moim unikiem Dejmek zaangażował mnie do Teatru Polskiego rok później. Przedtem jednak spędziłem pół sezonu w Teatrze Syrena, gdzie zagrałem główną rolę w komedii satyrycznej „Wizyta młodszej pani” w reż. Romana Kłosowskiego, co wspominam z dużą przyjemnością…

A więc znalazłeś się znowu w Teatrze Polskim w pod znakomitą dyrekcją i w doborowym towarzystwie. 

- To była nobilitacja, ale ja jeszcze nie wiedziałem, że Dejmek ma rzeczywiście wobec mnie poważne plany.

13 grudnia 1981 pracę teatru przerwało na krótko wprowadzenie stanu wojennego, ale już na wiosnę następnego roku odbyła się premiera musicalu Wojciecha Młynarskiego „Wesołego Powszedniego Dnia”. Ludzie odebrali ten tytuł jako pochwałę znienawidzonego Stanu Wojennego i bojkotowali spektakl o mądrym tekście i szlachetnym przesłaniu. Ale tylko w Warszawie. W Przemyślu, gdzie nie dotarła zła fama, przyjęto nas entuzjastycznie. Tym niemniej Dejmek pogodził się z polityczną porażką i zdjął spektakl z afisza. A szkoda, bo grałem w nim główną rolę męską i czerpałem z tego dużo satysfakcji.

A potem udział w głośnym „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego w reżyserii Dejmka, które miało premierę w lipcu 1982 roku, w atmosferze gorączki demonstracji ulicznych pierwszego półrocza stanu wojennego.

To było niesamowite. Każde przedstawienie było pretekstem do zademonstrowania oporu wobec władzy generałów. Owacje, jakie otrzymywała na wejście znakomita aktorka i represjonowana działaczka KOR-u Halina Mikołajska, przejdą do historii.

W tym czasie i ja przeżyłem mój tryumf. Tego dnia pomiędzy popołudniowym, a wieczornym spektaklem „Wyzwolenia”, 200 metrów od teatru, w kościele św. Krzyża wraz z Ewą Smolińską i Jurkiem Zelnikiem graliśmy przedstawienie poetyckie stworzone przez nas już w stanie wojennym „ku pokrzepieniu serc”.

Na zewnątrz na ulicy odbywały się „przepychanki” pomiędzy demonstrantami popierającymi strajk pracowników PAN, a ZOMO. Na schodach kościoła stał szpaler ZOMO utrudniający ludziom wejście, a w kościele 1000 osób w nabożnym skupieniu oglądało nasz spektakl. Kiedy po przejmującym tekście Ernesta Brylla ...”o nie, tak być nie może, jak dawniej bywało....jeśli ludzie wszędzie podniosą się, to zmuszą ojczyznę do lotu...bo inaczej nam pełzać nawet nie pozwolą, a nasza mowa zmieni się w milczenie” zapadła cisza, a potem szaleńcze owacje, podniosłem ręce, aby uciszyć publiczność. W tym samym momencie las rąk powędrował w górę ze znakiem V, w zabronionym wtedy geście zwycięstwa. Nie sposób opisać, co się działo, kiedy łamiącym się ze wzruszenia głosem krzyknąłem słowami modlitwy Tuwima:

 „Chmury nad nami rozpal w łunę, uderz nam w serca złotym gromem, otwórz nam Polskę – jak piorunem otwierasz niebo  zachmurzone. Daj nam uprzątnąć dom ojczysty”.....

Wiedziałem, że jest to wielka i niezwykła chwila. Miałem „rząd dusz”. Wystarczyłaby iskierka, jedno hasło. Tą iskierką mogła być końcówka wiersza Baczyńskiego: .... „Ludu mój, do broni!” Nie odważyłem się wypowiedzieć tych słów – ludzie mogli ruszyć na KC, nie myśląc o konsekwencjach. Po twarzach płynęły łzy, ale mogła też polać się krew. Tej odpowiedzialności nie wolno mi było podjąć. Manipulowanie tłumem jest tym prostsze, im prostszych haseł się używa. Tu emocje przekroczyły stan krytyczny. Osiągnięte zostały nie demagogicznymi hasłami, ale starannym doborem poetyckich tekstów i odpowiednią interpretacją. W geście wdzięczności dla nas jakaś kobieta wrzuciła księdzu na tacę cały miesięczny przydział kartek na żywność. Kartki oddaliśmy, ale gest zachowaliśmy na zawsze w pamięci.

Tak, to był mój, nasz tryumf. Warto było znosić wszystkie poszturchiwania losu, by dożyć takiej chwili. To apogeum tego, co może osiągnąć aktor.

Jak na ironię ostatnie słowa Tuwima i naszego spektaklu brzmiały: „Lecz nade wszystko słowom naszym, zmienionym chytrze przez krętaczy, jedyność przewróć i prawdziwość. Niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość”. Dzisiaj, kiedy kłamstwo i demagogia święcą tryumfy, brzmi to jak chichot historii, a dwa szlachetne słowa zostały zawłaszczone przez krętaczy, którzy nie są godni ich używać. Niestety, Kościół stoi teraz po drugiej stronie barykady i przestał już być miejscem, gdzie można zamanifestować swój sprzeciw.

W Twojej opowieści, jak dotychczas, sztuka ciągle wpleciona jest w politykę...

Bo sztuką można uprawiać politykę, a ja jestem nieuleczalnym Kordianem.

Skoro mówimy o trójkącie Kościół – polityka - sztuka, brałeś udział w filmie „Bolesław Śmiały”, mówiącym o trudnych relacjach na styku władza świecka – władza duchowna.

Film kręcony jeszcze za Gomułki bierze oczywiście stronę władzy królewskiej, co miało być argumentem usprawiedliwiającym walkę komuny z Kościołem. Ja byłem jednym z przybocznych króla, wykonującym między innymi ponury wyrok na biskupie.

Lata później otarł się Pan o legendarnego „Człowieka  z żelaza” Andrzeja Wajdy, gdzie w pierwszej scenie zagrał Pan epizod pracownika radia. Miał Pan świadomość, że bierzecie udział w epokowym zdarzeniu?

- Tak, mieliśmy tę świadomość, czas był gorący, ale miałem tylko jeden dzień zdjęciowy. Wajda pojawił się na planie chwilę przed nakręceniem tej sceny, był rozrywany przez rozmaite komitety solidarnościowe. Aż dziwne, że potrafił się jeszcze skupić na tak poważnym temacie. Ja natomiast pamiętam, że kilka dni wcześniej w tym samym studio Polskiego Radia odmówiłem przeczytania tendencyjnie krytycznego wobec Solidarności i Wałęsy tekstu.

Czy w Twoim pierwszym dużym filmie, w „Kolumbach” polityka też odgrywała rolę?

Oczywiście. W końcu był to film o chłopcach z AK, formacji wrogiej komunistom. Grałem Czarnego Ola. Odcinek 4, w którym Czarny Olo odnajduje i przesyła do Anglii rakietę V2 został skreślony przez cenzurę – zbyt dużo zasług dla AK. Prawie połowa moich scen, które pozostały, wypadło z filmu po mojej scysji z reżyserem, Morgensternem. Nie wnikając w szczegóły i racje, Morgenstern obraził mnie publicznie, na co ja odpowiedziałem ignorowaniem go i jego poleceń, a on z kolei wyciął część moich scen ze zmontowanego już filmu. Fakt ten miał daleko idące konsekwencje dla mojej dalszej kariery filmowej.

Nie najlepszy początek dla młodego aktora.

Inne próby nie były lepsze. „Kto wierzy w bociany”, to następna rola. Trudno mi to oceniać z pespektywy czasu, ale mój brak doświadczenia i pewności siebie, pokrywany pewnego rodzaju arogancją, nie przysporzył mi „plusów dodatnich”. Spora w tym wina kompletnego braku przygotowania do pracy w filmie, radio i telewizji w ówczesnym PWST.

Nie trafiłeś tam na dobrych nauczycieli, a jak było później z reżyserami?

To moje nieszczęście. Nie byłem naturalnym talentem, „naturszczykiem”, potrzebowałem reżysera, by mnie kształtował, ugniatał jak plastelinę, pomógł odkryć siebie, nawet gdyby wzbudzało to mój początkowy sprzeciw. Tylko w dyskusji i starciu poglądów i osobowości może narodzić się coś wartościowego. Tego niestety mi zabrakło.

Dotyczy to także filmu?

Najbardziej. Zauważyłem, że praca reżysera z aktorem w polskim filmie jest słaba, a raczej jej nie ma. Oczekuje się od aktora jego własnych propozycji. Na Zachodzie długo próbuje się z aktorami, nawet z epizodystami, zaplanowane sceny. W Polsce nie. O ile pamiętam, nieco lepiej było w Telewizji. Tam przynajmniej był czas na próby.

A współpraca z Krzysztofem Zanussim?

- Poznałem go w szkole teatralnej, gdy  szukał młodego aktora do roli studenta w swoim filmie dyplomowym „Śmierć prowincjała”. Spodobał się mu mój egzamin ze scen. Nie mogłem jednak się zwolnić z zajęć w szkole i rolę zagrał Jerzy Jogałła. Kiedyś Zanusssi powiedział mi, że napisał scenariusz z myślą o mnie, traktujący o człowieku, który wspina się w Himalajach. Główną rolę zagrał jednak znany operator filmowy. Kolejna rola mnie ominęła, ale między Zanussim a mną nawiązała się nić przyjaźni. Spotkałem się z nim w końcu na planie „Za ścianą”, „Barw ochronnych” i „Constansu”.

W domenie filmu mam generalnie uczucie niespełnienia, niedosytu . Dotyczy to także ostatniej większej roli w „Enen” u Feliksa Falka w 2009 roku.

Nie wspomnieliśmy tu o jeszcze jednej dziedzinie, jaką uprawiałem – estradzie. To setki koncertów, na których śpiewałem, mówiłem poezję. Często dla wielkiej widowni, jak Sala Kongresowa, czy Plac Defilad. To była dobra szkoła aktorstwa.

Czy jest coś, co zastąpiło ci utracony teatr?

Tego nic nie jest w stanie zastąpić. Ta tęsknota za gorączką twórczą jest przejmująca. Ale jeśli pytanie brzmi, czy robię coś ciekawego – to odpowiedź jest twierdząca. Podróżuję po świecie poszukując ekstremalnych widoków i wrażeń, przez kilka lat zajmowałem się dziennikarstwem, fotografuję, miałem kilkanaście wystaw, przynajmniej w ten sposób zaspokajam moje potrzeby estetyczne. Ale coraz rzadziej chodzę do teatru – czuję się osobiście obrażony, jeśli trafię na zły spektakl, a jeszcze bardziej, gdy słyszę, jak ktoś z moich kolegów profanuje dobrą poezję.

-A teraz jeszcze to sakramentalne pytanie: Czy przychodziło ci kiedyś do głowy, że mógłbyś zmienić klimat, wyjechać z kraju?

Nigdy. W najgorszych czasach komuny i chwilach zwątpienia. Moje miejsce było zawsze tu, skąd wywodzi się muzyka Chopina i poezja Herberta. Decyzja o ucieczce z kraju zapadła w ciągu kilku dni na skutek bezpośredniego zagrożenia ze strony SB. I od tej chwili już nigdy nie byłem szczęśliwy...

Dziękuję za rozmowę.
--

Krzysztof Machowski – ur. 7 lutego 1946 roku w Jeleniej Górze. Absolwent PWST w Warszawie (1968). W latach 1968-1985 aktor scen warszawskich: Narodowego, Powszechnego, Popularnego, Syreny, Polskiego. Role m.in. w "Pensjonacie Pani Latter", „Panu Wokulskim”, „Ślubach panieńskich”, „Nieboskiej komedii” Z. Krasińskiego w reż. A. Hanuszkiewicza (1969), "Cymbelinie" Szekspira, "Chorym z urojenia" Moliera, „Wesołe kumoszki z Windsoru” i „Jak wam się podoba” W. Szekspira (1972), „Życiu jawą” E. Brylla w reż. A. Kowalczyka (1973), „Ta mała ziemia”, „Pani Prezesowej" w reż. Andrzeja Szczepkowskiego, „Komedii omyłek” W. Szekspira w reż. Z. Wierchowicz (1976), „Królu w kraju rozkoszy” F. Zabłockiego w reż. A. Ziębińskiego (1978), „Krewniaki” Bałuckiego, „Trudna sprawa” (1979) w reż. Józefa Skwarka, „Teatr Niekonsekwencji” Różewicza w reż. A.Rozhina, „Jubileusz” Czechowa, „Wizyta młodszej pani” (1981),  musicale: „Na szkle malowane” (1970), „Przygody Rumcajsa” (1974), „Córeczki pod klucz” (1978), „Wesołego Powszedniego Dnia” Wojciecha Młynarskiego (1982). „Sen Nocy Letniej” w Operetce (gościnnie), „Bal manekinów” T.Ateneum (gościnnie), „Jan Kochanowski w Łazienkach”(2005).

 W Teatrze Telewizji m.in.: „Mariusz”M. Pagnola, „Niebezpieczne ścieżki” III cz. W reż. A.Konica, „Wesele” St. Wyspiańskiego w reż. L. Zamkow (1971), „Ogrody Luizy” (poezja A. Bursy) w reż. A.Titkowa, „Noce i dnie” reż. Świderski,  „Antygona” Sofoklesa w reż. H. Boukołowskiego (1972), „Martin Eden” J. Londona w reż. St. Wohla (1972), „Opowiadanie na dobranoc” Seana O`Caseya”(1973), „Kordian i cham” L. Kruczkowskiego w reż. J. Bratkowskiego (1972), „Śmieszna historia” w reż. E. Dziewońskiego, "Wyruszyć o świcie" w reż. Z. Hübnera, „Słowo o Ludwiku Waryńskim” II cz., „Nie mam nic do powiedzenia”, „Medea moja sympatia” Wasowski i Przybora, Teatr Kobra -  „Pamela” L. Edwina w reż. W. Orzechowskiego (1978), „Sprawy człowiecze” III cz. (1985). Role filmowe, m.in.: „Bolesław Śmiały” (1969), „Za ścianą” (1971), „Bilans kwartalny” (1974) i „Constans” (1980) K. Zanussiego, " Wakacje w Amsterdamie" K.Sowińskiego (1985), „Enen” F. Falka (2009). W serialach m.in.„Kolumbowie”, „Dom”, „07 zgłoś się”, "Pensjonat pod Różą", "Magda M", „Plebania”, „Klan”, „Na dobre i na złe”, „Barwy szczęścia”, "M jak miłość".

 

 

Z Markiem Ławrynowiczem rozmawia Krzysztof Lubczyński

$
0
0

Z Markiem Ławrynowiczem rozmawia Krzysztof Lubczyński

 

lawrynowicz-paceSpodobało mi się jedno z określeń odnoszących się do Pana opowieści „Mundur” – że to rzecz o tym, jak inteligent, człowiek myślący nie mieści się duchem i ciałem w opresyjnej strukturze wojska. Czy w Pana odczuciu to dobra definicja tej Pana prozy?

 

Zgadzam się, z tym, że chętnie bym to nieco rozszerzył, ponieważ wojsko jest symbolem każdej totalitarnej struktury społecznej. Bohaterowie muszą w niej egzystować fizycznie, ale duchowo robią wszystko by w niej nie uczestniczyć. Skazani na czyszczenie kibla rozmawiają o Kafce, Becketcie, wspominają Mozarta, słowem pozostają nadal w obszarze wysokiej kultury, która jest ich naturalnym środowiskiem. Nie uskarżają się na swój los, nie próbują go zmienić, bo w ich odczuciu wszystko w koszarach jest dla nich nie do zaakceptowania, więc nie ma żadnego znaczenia, co tam robią. Ważne jest by przetrwać czas, który muszą tam spędzić minimalizując duchowe straty. Ich celem jest ocalić siebie jako inteligentów, nie dać się zastraszyć, zagonić, zdemoralizować tak jak to się przydarza niektórym ich kolegom.

 

O ile nie, to co w takim razie kierowało Panem by napisać „Mundur”?

 

Odpowiedziałem tak, ale warto wspomnieć co mnie skłoniło właśnie teraz do napisania „Munduru”. Wydaje mi się, że obecnie w Polsce toczy się bardzo poważna wojna kulturowa, ludzie podzielili się na wrogie armie i z własnej nieprzymuszonej woli powkładali mundury. Skutek tego jest taki, że nie ocenia się już człowieka wedle jego zalet czy wad, ani tego co zrobił w życiu, tylko poprzez mundur, który nosi. Nasi są dobrzy - tamci źli. Nasi są mądrzy i utalentowani - tamci to skretyniałe beztalencia. Itd. itp. Przez całe życie miałem wokół siebie ludzi o bardzo różnych poglądach, zawsze byłem ciekaw ludzi myślących zupełnie inaczej niż ja, jako pisarza interesowały mnie też postawy skrajne, aberracyjne. W takim umundurowanym społeczeństwie czuję się okropnie, po prostu się duszę, mam ochotę im powiedzieć: odczepcie się, bawcie się beze mnie. Ja nie mam w sobie waszej zawziętości i nienawiści, wciąż jestem ciekaw świata i ludzi, różnych ludzi. „Mundur” to taki jednoosobowy, metaforyczny, artystyczny protest przeciwko temu co się dzieje, a co moim zdaniem jest ciężką, może nawet śmiertelną chorobą społeczeństwa. Oczywiście jest to śmieszny, samotny protest idioty, który wyszedł na ulicę z białą flagą w czarne kropki.

 

Jest Pan pisarzem, w którego prozie dominuje ton groteski. Czy to właśnie ten język wydaje się Panu najtrafniejszy do opisu naszej egzystencji czy to przede wszystkim efekt Pana twórczego temperamentu?

 

Myślę, że postrzeganie świata, jako groteskowego, absurdalnego to moja naturalna „przypadłość”. Od kiedy pamiętam zawsze przepadałem za tego rodzaju literaturą, zwłaszcza Rosjanami Gogolem, Sałtykowem – Szczedrinem, Czechowem, później Bułhakowem. Kocham też od zawsze literaturę czeską zwłaszcza Hrabala, wczesnego Kunderę, ale też filmy Formana i Menzla. W ogóle film odegrał w mojej artystycznej edukacji rolę nie mniejszą niż literatura, zwłaszcza Chaplin, Fellini, a w Polsce „Zezowate szczęście” Munka. Jak widać cały jestem z groteskowo – absurdalnej tradycji.

 

Jeśli lektura „Munduru” wywoła u części czytelników skojarzenia z haskowymi przygodami dobrego wojaka Szwejka czy z „Paragrafem 22” Hellera, to nie należy się temu dziwić. Czy jednak  także Pan, autor, przyznaje się do tego ducha i tych pokrewieństw?

 

Pokrewieństwa są oczywiste, z tym, że w moim wypadku to jest o wiele bardziej Haszek niż Heller. Szwejka przeczytałem po raz pierwszy bardzo wcześnie chyba miałem czternaście lat i z miejsca mnie zachwycił. Czytałem go wielokrotnie, fragmenty znam na pamięć. Jeśli mówimy o „Mundurze” to mój bohater nie jest Szwejkiem, to raczej jednoroczny ochotnik Marek. Ale poza tematem wojskowym jest tu inne ważne podobieństwo: bohaterowie Haszka i moi nie służą w armii swojego kraju, lecz wojsku podległym imperium, które ich kraj podbiło. Stosunek Szwejka do Franciszka Józefa I jest mniej więcej taki jak nasz w swoim czasie do Leonida Breżniewa. Nie czuliśmy z nimi żadnej więzi emocjonalnej. Ich wojny nie były naszymi wojnami. To czyni sytuację o wiele bardziej absurdalną. Myślę, że każdy kto cokolwiek napisze na ten temat będzie porównywany do Haszka, Hellera i wielu innych. Ale przecież to chyba nie powód by na ten temat nie pisać.

 

Opisał Pan w „Mundurze” służbę wojskową czasów PRL, ale nie łudźmy się – ono było i  jest takie zawsze i wszędzie, niezależnie od takich czy innych modyfikacji.  Jak Pan myśli, czy PiS-owskim promotorom nowej militaryzacji ducha społecznego w Polsce, z Macierewiczem na czele, spodobałaby się Pana powieść?

 

Muszę powiedzieć, że wielokrotnie spotykałem się z pytaniem: „a co na to Macierewicz?”. Nawet pewna troszkę przestraszona pani upierała, że minister Macierewicz w życiu nie dopuści, żeby ta powieść została wydana. Jak widać wydali. Co na to Macierewicz nie mam pojęcia. Nie sądzę, żeby tę książkę kiedykolwiek przeczytał. Generalnie nie piszę dla prezydentów, premierów, ministrów itp. tylko dla zwykłych ludzi, którzy chcą mnie czytać. Kwestii, co sobie władza pomyśli w ogóle nie biorę pod uwagę, bo natychmiast skończyłbym się jako pisarz. Oni żyją sobie a ja sobie. A że ten koszarowy schemat zawsze się powtarza? Święta prawda. Widać jest głęboko powiązany z naturą ludzką.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Andrzej Walter - Jak kamienie karmi się … arogancją

$
0
0

Andrzej Walter



Jak kamienie karmi się … arogancją

 


 

   Jak przekształcić dość słaby tekst w wyrafinowaną artystycznie sztukę?

 

Marian Bogusz   Oto jest pytanie. Nie z gatunku „być albo nie być”, o nie. Nie jest to pytanie tak przyziemne jak wszystkie egzystencjonalne pytania tego świata, nie jest to pytanie tak mało istotne, błahe i banalne jak pytania o sens życia i śmierci zadawane przez wszystkich filozofów tego padołu. To takie nudne, to już było, to dla prostaczków – czyli, nas wszystkich. Ale może warto też zapytać – „jak nas oszukać?”…, ale, ale … o tym za moment.

 

   Zatem mydlą nam oczy hasełkami, dorabiają teorię, uwznioślają ponad miarę, wypisują górnolotnie brzmiące nic, które można dopasować do wszystkiego. A są to wzajemnie się adorujący mentorzy i „autorytety” rodem z pewnej grupy ludzi lewicowo-liberalnych mediów zgodnych ze wszystkimi europejskimi standardami wraz z wianuszkiem wzajemnych, w poklasku jakże doskonale wytresowanych już odbiorców. To cały system. Zanurzony w ideologii, w kreowaniu rzeczywistości, we władzy nad umysłami. To konglomerat poparcia. Post-marksistowska matnia wiary. W co? W bycie ponad dobrem i złem. W bycie ponad prawem i ponad zwyczajnym człowiekiem.

 

Na przykład przed chwilą przyszło im do głowy nagrodzić słabiutką książeczkę niejakiej Bronki Nowickiej nagrodą Nike w edycji roku pańskiego 2016. Mają prawo. Tak, powtórzę: mają do tego prawo. Tak jak ja, jak my, mamy prawo do wolności wypowiedzi w wolnym kraju i do wolności krytyki tego … „dzieła”. Bo dzieło to może i nie odbiegłoby jakąś mini normą od całego stosu makulatury drukowanej i nazywanej poezją czy też prozą poetycką. (sam tę makulaturę wytwarzam oraz wspieram jej wytwarzanie – o ironio)

 

   Nagrodzenie tek książeczki to obraza dla człowieka myślącego. To obraza dla możliwości intelektualnej percepcji. Nagrodzenie i zaprzęgnięcie całej maszynerii tekstów - „co poeta miał na myśli”. Wręczenie młodej dziewczynie stu tysięcy złotych za coś, co mogłoby być (być może) docenione jakimś interesującym tekstem rangi dostrzeżenia intrygującego debiutu, ale nie obsypane środkami tak pokaźnymi w dobie braku jakiegokolwiek grosza na kulturę, sztukę i rozwój intelektualny narodu.

 

   Sięgnijcie po tę książeczkę. Sięgnijcie, a dopiero potem poczytajcie wynurzenia tego czy owego służącego systemu. Warto przeżyć ten kontrast znaczeń. Tym razem jurorzy Nike poszli na całość. Chyba tylko po to, aby nas sprowokować, albo też po to, aby nas upokorzyć, poniżyć i zaśmiać się nam w twarz, iż oni zrobią „wyrafinowaną artystycznie sztukę” nawet … z niczego. Ich buta, arogancja, wszystkowiedza oraz odwiecznie stosowany ton wyższości to znak charakterystyczny tego środowiska oraz zakażonych, albo skażonych odbiorców.

 

   I ja bardzo przepraszam tu Bronkę Nowicką. To nie jest wcale, aż taki zły debiut. Złe w tym wszystkim jest to, co z siłą wodospadu wmawiają nam ci złotouści … i tutaj niech każdy sobie sam dopisze przymiotnik. Bodaj najmądrzejsze, co można (może) by było o tej książeczce powiedzieć – powiedziała, w tym całym publicznym słowotoku właśnie Bronka Nowicka charakteryzując (skromnie jak na rzęsistość oklasków) swój tomik – otóż powiedziała ona: "Nie pragnę, żeby martwe rzeczy były żywe. Chciałabym, żeby żywi ludzie byli mniej martwi. O tym jest dla mnie ta książka"

 

   Niestety, martwi duchowo, choć jakże żywi jurorzy, (wraz z ciągle żywymi krytykami) po raz już któryś z kolei „wylali dziecko z kąpielą”. Wygląda na to, że nie zbyt wiele pojęli z próby Bronki. Ale chcieli pojąć więcej, dopatrzyli się i doszukali i krzywdzą Bronkę. Tak, niestety, tak się właśnie dzieje. Krzywdzą też zdrowy rozsądek, poezję, kulturę i literaturę polską w szczególności. Obrażają nawet wielu z wcześniejszych laureatów. Tym właśnie werdyktem skamielinę własnej manii wielkości karmią … arogancją.

 

   Ja mówię dość. Stop. Skończmy z tymi bredniami. Zatrzymajmy wmawianie nam ciemnoty, zaprotestujmy wreszcie przeciwko robieniu nas w konia. Czara się przelała. Warto zatem przyjrzeć się bliżej książeczce „Nakarmić kamień” Bronki Nowickiej, pod kątem legendy do werdyktu.

 

   W tej materii ciężko napisać coś pozytywnego o tej pozycji, prócz tego, że jest to słowotok oniryczny, zapewne spisany „pod (jakimś, być może halucynogennym) wpływem”, możemy też się początkowo (nim przejdziemy do obszernych fragmentów) posiłkować artykułem Justyny Sobolewskiej z Polityki, bądź też tekstem Mariana Stali. Pan Stala – pan profesor Stala - zrobił całą, w punktach rozpisaną,„instrukcję obsługi” tego „dzieła”. Chylę czoła panie profesorze. To naprawdę wielka sztuka nawypisywać całą „teorię” „jak czytać” Bronkę Nowicką, aby coś zrozumieć. Ja rozumiem niewiele, ale cóż, taki miałki umysł. Dziękuję panie profesorze za rozświetlenie mi tych lochów mojej ignorancji. Może, gdyby nie pańskie olśnienia, zrozumiałbym więcej. Któż to wie …

 

   Pan profesor Marian Stala używa w całej swej egzaltacji następujących sformułowań:

 

jej myśleniem i odczuwaniem rządzi wyobraźnia filmowo-plastyczna, nastawiona na zmysłowo-materialną stronę rzeczywistości

 

debiut Nowickiej – intensywny i intrygujący

 

„Nakarmić kamień” to mocno i precyzyjnie zbudowany cykl 44 małych poematów prozą. Wybór tego właśnie gatunku, wymagającego nie tylko poetyckiego panowania nad słowem, lecz także prozatorskiego poczucia ciężaru istnienia, jest nieprzypadkowy. Pozwala on autorce ominąć to, co obce jej odczuwaniu, i podkreślić to, co bliskie. Dopowiem od razu: Nowicka wyraźnie nie ceni gładkości i ładności; jej uwagę przyciągają jaskrawe doznania i doświadczenia, bliskie brzydoty i egzystencjalnego niepokoju.

 

   Kochani. Szczęka mi opadła. Całe ciało zwiotczało. Pod wrażeniem. Ależ to arcydzieło. Mój, zresztą dreszczem przeszyty, świat zmysłów nie będzie już nigdy taki sam. Może warto wejść w cytat. I spojrzeć temu tekstowi prosto w oczy. A zakupiłem ów rarytas, zakupiłem, jakże mógłbym po takich reklamach z Panteonu krytyki tego nie uczynić. Jeśli się kocha poezję, to doprawdy – niemożliwe.

 

   Zajrzyjcie tu:

 

http://file.poezjem.pl/samples/Nakarmic_kamien-1444037801962.pdf

 

Tu znajdziecie obszernie opublikowany fragment, zapewne w celach marketingowych. Ponieważ jest on publicznie dostępny jak mniemam wolno go nam teraz tu przytoczyć. Jako potwierdzenie słów Wielkiego Mariana Stali – Pana Profesora Jurora (w innej szacownej kapitule). Oddajmy się lekturze:

 

Guziki

 

Babka hoduje swoją matkę w  pokoju z  połową drzwi. Połowę

urżnęła, żeby widzieć, co stara wyczynia. Połowę z zamkiem zostawiła.

Przekręca w nim klucz, wrzuca za stanik. Nie da nikomu.

Jeszcze by wypuścił tę plagę na dom.

W zeszłym tygodniu na moment spuściła ją z oka: prababka pocięła

zasłony, wsadziła torbę cukru w ogień. Myślała, że węgiel –

jedno i drugie twarde. Rozbebeszyła szafę: szukała fartuszka, bo

idzie do szkoły. Ma dziewięćdziesiąt lat, nie pamięta własnego

nazwiska, ale fartuch, co się zapinał na krzyż na plecach, owszem.

Jak się jej nie zamknie, wywróci wszystko do góry nogami.

– Coś mi tam za cicho jesteś, mamusiu – woła babka do dziury

w futrynie.

– Zesrałam się – nad krechę uciętych drzwi wyskakuje głowa.

– To poczekasz.

Babka nie rzuci roboty. Nie przypali mięsa. Kiedy ma się pod

dachem wariactwo, reszta ma być normalna. Porządny obiad

należy do reszty.

Do kuchni wpada sweter. Za nim lecą: spódnica, halka, stanik.

– Przepraszam, czy może pani zawołać moją córkę? Bo ja tu

stoję goła.

– Zaraz przyjdę, jestem twoją córką.

– Nieprawda. Moja córka ma czarne włosy i jest szczupła jak

łodyga. O, taka – nad drzwiami pokazują się palce, które biorą

w kleszcze centymetr powietrza. – Ty jesteś siwa i tłusta.

Babka przewija swoją matkę. Rzepy pieluchy trzeszczą na

biodrach.

– Umrę, jak mi dobrze zapłacisz – mówi stare niemowlę.

Babka przynosi worek pościelowych guzików. Wysypuje na

podłogę.

– Wystarczy?

– Bo ja wiem? Muszę policzyć.

Siedzę z prababką na ziemi. Liczymy na palcach guziki.

– Widziałaś kiedyś tyle pieniędzy? – pyta.

Kiedy nie patrzy, wsadzam je do butów, wrzucam za koszulę,

połykam. Niech będzie ich mniej. Za mało na śmierć.

 

Siatka

 

Dziecko chce mieszkać w suczym brzuchu. Rodzić się w nocy,

być lizane z krwi, rano wracać: czołgać się do domu przez tunel

w psie.

W kieszeni ma chleb ze smalcem, stoi przy drucianej siatce

i czeka. Kiedy stoi się dostatecznie długo, zwierzę przychodzi.

Tylko po chleb, bo nie chce, żeby człowiek, nawet mały, wprowadzał

mu się do środka.

– Będę w tobie grzeczna.

Suka chce jeść, ale nie jest do wynajęcia. Łyka chleb i toczy się

w dół ulicy, stara i wytarta na bokach. Przez kolejne dni wraca

i patrzy na kieszeń, z której w obie strony wyrasta dziecko.

– Zdejmę buty, nie pobrudzę cię.

Suka odchodzi, gdy zliże okruchy z chodnika.

Po kilku tygodniach palec przerzucony przez metalowe oko na

drugą stronę siatki drapie psi łeb tak długo, aż opuszka pokrywa

się czarną mąką. Suka zamyka oczy, może nawet śpi oparta o płot.

Wtedy dziecko myśli, jak układa się w  brzuchu wyściełanym

sierścią. Jak brzuch zabiera je, gdzie nigdy nie było.

Kiedy kończy się lato, suka przestaje przychodzić. Dziecko

wytrzepuje kieszeń z okruchów. Od psich myśli ma zaropiałe

oczy i wydrapane na czerwono placki.

– Nie podchodźcie do niej – mówią. – Śmierdzi budą.

 

Firanka

 

Niedziela to cicha upośledzona w białych podkolanówkach. Na

końcu mysiego ogona ma kokardę z szyfonu. Wpinają jej w kapelusz

czereśniową broszkę. Nie żałują drobnych na lody, niech

ma czym celować w przerośnięty język. W rękę wtykają gałąź

z baziowymi kotkami. Niech sobie wywija, gdy śpiewa: ho-ho.

Jeszcze chusteczka złożona na trzy. Przyda się w kościele, żeby

klękając, nie pobrudzić kolan.

A niedziela nic, tylko patrzyłaby na pogrzeby. Dyryguje im

witką – niech wiedzą, jak iść. Plenią się na ulicach, jakby żałoba

była chorobą zakaźną.

Najmniejszy z konduktów składa się z karawanu i lamentującego:

kobyła ciągnie wózek z dzieckiem, ojciec rodziny idzie

z tyłu. Myśli, że tak młodo pochował marzenia. Słońce świeci.

Kondukty się mijają. Uchylają się kapelusze. Żałobnicy patrzą,

który ma zdrowszą kobyłę. A one łypią zza klapek, której trumienka

strojniejsza, w której życie wygląda jak żywe. Niektórym

spieszno na stypę.

A na stypie rosół i polerowane łyżki. Świat odbija się w nich

tak ładnie, chociaż do góry nogami. Koper sypie się na ziemniaki

jak zielony śnieg. Radio brzęczy jak pszczoła. Wiatr wydyma

krochmaloną firankę.

– Ho-ho – mówi niedziela. – Ho-ho.

 

Kasztan

 

Dziecku śni się pejzaż, który kłamie. Patrzy na liście: są przyszyte

do drzew. Psy stoją koło bud, bo mają łapy wkopane w ziemię.

Kto widział takie stada wróbli siedzących na ziemi? Rzuć czymś,

nie odlecą. Wbiegnij w nie – nie poderwą się, powbijasz nogami

ich łebki jak gwoździe.

Dziecko schodzi nad rzekę rzeczy, która przyjmuje wszystko,

nie odda niczego. Płyną przedmioty. Fotografie: jak martwe ryby

do góry brzuchami, tak one twarzami do góry. Ludzie na portretach

nabrali wody w usta, nauczyli się oddychać skrzelami, które

wyrosły im z tyłu głów, na otokach kapeluszy i na zarzuconych

na plecy warkoczach.

Igły. Ławica zardzewiałych igieł. Szpulki nici. Naparstek. Stoły

ciągną za sobą niedzielne obrusy, rzeka wysysa z nich krochmal,

rozcieńcza wódkę, wykrada chleb. Lalki: całe, bezgłowe, ubrane

i nagie.

Cerowana kieszeń swetra wyrzuca kasztan – ciągnie w stronę

rękawa, jakby spodziewał się ręki, która go zatrzyma. Kasztan

jest podobny do kamienia.

Każdy przedmiot w tej rzece szuka swojej dłoni, każdy człowiek

nad brzegiem szuka swojej rzeczy. Nie da się wejść do wody,

można tylko patrzeć. Dziecko zaczeka tu, aż się obudzi. Może

zobaczy to, co kiedyś znało z dotyku, teraz tylko z imienia.

 

   Na końcu dowiadujemy się – książka dostępna w księgarni poezjem.pl.Księgarnia należy do wydawcy Bronki Nowickiej – Biura Literackiego Wrocław.

 

   Zachęcam do nabycia. To wielki debiut. Godny nagrody Nike 2016. Justyna Sobolewska w artykule Polityki, co prawda narzeka, że to jeden z gorszych werdyktów od lat, lecz nie schlebiajmy malkontenctwu. Tak być nie może. Wczytajmy się dalej w nakręcanie koniunktury przez pana profesora. Chylę czoła po raz wtóry. Zapewniam, że nigdy nie zapomnę Pańskich oświeceń.

 

   Książkę Nowickiej można czytać jako ciąg unieruchomionych albo rozwijających się w czasie obrazów i scenek – tyleż dosłownych, ile domagających się metaforycznej interpretacji. Reżyserem odpowiadającym za przedstawienie zbudowanego w ten sposób spektaklu jest sama poetka, grająca rolę nadrzędnego, ujawnionego podmiotu tomu. Bohaterem znacznej części scenek (i zasadniczym punktem odniesienia wszystkich) jest dziecko. Nie ulega zresztą wątpliwości, że poetka i dziecko to różne wcielenia tej samej osoby. Pytanie, czy Nowicka inscenizuje wspomnienia, sny i obsesje ze swego dzieciństwa, czy tylko filtruje przez własną – egzystencjalną i artystyczną – wrażliwość powszechnie znane doświadczenia, jest nieuniknione. Nie spieszyłbym się jednak z udzielaniem jednoznacznej odpowiedzi.

 

   Dalej pan profesor rozwija skrzydła swej entuzjastycznej krytyki w aż 12 punktach. Szkoda tu może miejsca i czasu na cytowanie całości. Pochylmy się jednak nad kilkoma wyjątkowymi przymiotami.

 

Punktem wyjścia poematów prozą Nowickiej jest dziecięcy sposób poznawania zewnętrznego świata i kształtowania jego obrazu

 

Powstający w ten sposób zmysłowo-materialno-emocjonalny obraz otoczenia jest niezwykle sugestywny

 

Swoją książkę poświęciła Nowicka „Niemożliwemu”; wagę tej dedykacji podkreśliła w niedawnej wypowiedzi dla „Wyborczej”. Zdaniem poetki niemożliwe (nie tylko dla dziecka!) jest pełne poznanie świata, oswojenie i przyswojenie jego bogactwa. Dlatego poznawczy zwrot – zarówno w stronę całości istnienia, jak i jego konkretnych rodzajów – musi rodzić głębokie, nieuniknione poczucie obcości.

 

O dziecku wrzuconym w świat rzeczy i ludzi napisano tysiące stron. Liczne pokrewieństwa i podobieństwa nie osłabiają tomu Nowickiej, nie wyciszają własnego tonu jej poematów prozą. „Nakarmić kamień” to jedna z tych książek, które nie sposób minąć obojętnie.

 

   Panie profesorze Stala. Błagam. Proszę. Litości. Czy uważa nas pan za kompletnych idiotów, którym trzeba wytłumaczyć (aż wtłaczając w jaźń) - „co poeta miał na myśli”? A może po prostu chce się pan przypodobać pewnemu środowisku, tej przytoczonej na wstępie „pewnej grupie ludzi”, na której zawołanie działa pan od lat tworząc te wyżej przytoczone konstrukcje słowne mające na celu wykreować kolejnych nowych i wielkich „artystów”. Czy czytaliśmy tę samą książkę? Bo ja, wie pan, też ją przeczytałem. Nawet uprzednio zakupiłem jako e-booka, aby było jak najszybciej, tak się paliłem po pańskiej „recenzji” do poznania tego dzieła. I poznałem. No rewelacja. Można się zaczytać. Powracać wciąż do pewnych fragmentów i analizować ponownie. Właściwie ciężko znaleźć coś równie oryginalnego. Chciałem tylko nieśmiało zapytać – skąd w tych poematach tyle brzydoty, tyle brudu, tyle zniekształconych wizji świata, tyle krzywdy i tyle zła? Czy w tym tkwi prawda, którą chce pan uwznioślić do rangi „prawdy tego świata”? Tak pan rozumie sztukę? Jako emanację brzydoty?

 

   A ja panu powiem, że jest to wszystko nieprawda. Że dzieci wcale tak nie patrzą na świat, że ich wizje są o wiele piękniejsze niż nam się wszystkim wydaje, a już na pewno nie mają zbyt wiele wspólnego ze zdeformowaną wizją wykreowaną przez Bronkę Nowicką. Powiem panu jeszcze więcej. Pan nigdy nie sięgnie choćby po Mikołaja Wyrzykowskiego (ostatniego laureata Złotej Róży, konkursu naszego nieodżałowanego Jarka Zielińskiego – po Zielińskiego też pan nie sięgnie), którego mini poematy pełne są piękna, nostalgii, melancholii i wartości odwiecznie ważnych dla większości ludzi.

 

   Pan bowiem w delektowaniu się złem i pokrętnie pojętym postępem popadł w agresywne poszukiwania rzeczy „tak zwanych” „oryginalnych, innych, nowatorskich, niekonwencjonalnych”. Bo tak się toczy sztuka. Prawda? Wszystko już było. Prawda? I pan, tak wyjątkowy profesor, pokazuje nam ową nowość, wybitny debiut emanujący pokracznymi fantasmagoriami, które mają nas do reszt zdołować, a pana wraz z nagrodzoną artystką uczynić niedościgniętym parnasem ducha, intelektu i emocji. Pan by zapewne chciał być potraktowany przez historię literatury jako „odkrywca Nikifora” (przekładając „rzecz” na malarstwo). Tylko, że jest to fikcja. Panu się nigdy to nie uda. Bo najzwyczajniej w świecie nas pan oszukuje, usiłuje omamić i zaprzeczyć naszej inteligencji. Ta książka nie niesie za sobą żadnych wartości, o których pan napisał. Niestety. Pan nas po prostu okłamuje. Dorabia teorię. I wmawia nam to wszystko.

 

   Jej (Bronki Nowickiej) myśleniem zapewne rządzi faktycznie wyobraźnia filmowo-plastyczna (tyle, że z jakich filmów?), nastawiona na zmysłowo-materialną stronę rzeczywistości. Chciałbym, aby pan wyjaśnił bliżej, co pan ma na myśli mówiąc:

 

O zmysłowo-materialnej stronie rzeczywistości (???). Cóż to jest? Bardziej zmysłowa, czy bardziej materialna? Czym się taki połączenie przejawia? Może tylko książką Nowickiej? A może jednak nie? A może Bronka nam to przybliży. Ustosunkuje się do pańskich rewelacji …

 

   Wczytajmy się w reklamę pozycji na stronie wydawnictwa:

 

Nakarmić kamień to nieustanne dociekanie istoty rzeczy. Przedstawiony przez Nowicką świat nie obrósł jeszcze we wtórne znaczenia, w sposób szczególny działa więc na wyobraźnię, wytwarzając własne ciągi przyczynowo-skutkowe, własną logikę. Autorka penetruje relacje łączące ludzi i rzeczy, kwestionuje i podważa zastałe hierarchie, balansuje na granicy ciała i świata zewnętrznego. Związek człowiek-rzecz to dla poetki również podstawa do uobecniania zmarłych, zapamiętanych, „zatrzymanych” w przedmiotach. To mocny, świeży debiut w literaturze polskiej.

 

   Nic dodać, nic ująć. Penetracja Autorki – to, przypomnę – żeby żywi ludzie byli mniej martwi … Nie przekonano mnie (i wielu, wielu innych), że to wybitny debiut. Niestanne dociekanie do sensu i znaczenia słów… Świat przedstawiony przez Autorkę jest chory. I Autorka ma do tego prawo – siłą swych doznań i przeżyć, siłą swojego ja … Zlepek jej słów służy wykształceniu wrażenia oniryzmu, smutku, deformacji, aby uczynić z nas … no właśnie – wedle was, piewców „odkrycia” zrobienia z nas snoba, który powie – ach, jakie to niesamowite, wyjątkowe, nowatorskie, świeże (mój Boże… świeże?! – dla mnie to raczej wyjątkowo nieświeże) …Na tej zasadzie można wmówić wszystko. Białe jest czarne i na odwrót. Tak się nam wmawia dziś wszystko. Zwłaszcza w reklamach. Tylko co się stanie jak zmieszamy te dwa światy – świat promocji, reklamy, słów zaprzęgniętych w konsumeryzm z … ze słowami i czułością poezji?

 

   Debiut Nowickiej nie jest ani intensywny, ani intrygujący. Jest nudny, emanujący nieprawdą, deformacją rzeczywistości, pokazujący w krzywym zwierciadle rodzinę, uczucia, właśnie zmysły i każdy przejaw piękna. Jest w niej tylko smutek, krzywda, samotność, anomalie, dewiacja, fałszywy obraz dziecięcego świata i dziecięcej duszy. Ja osobiście nie znam takiego dziecka, a żyję już blisko pół wieku na tym padole. Moje dzieciństwo nie było różami usłane, było trudne, ale świat przedstawiony przez Bronkę Nowicką jest światem fałszywym, rzadko spotykanym i w większości przypadków nieprawdziwym. Owszem, mogą być, istnieć takie dzieci. Im należy pomóc, je należy ratować … a nawet ich świat … przedstawić, tak jak próbowała to uczynić Nowicka. A czy Jej to wyszło. W moim odczuciu częściowo, lecz bardzo słabo. Bez zarysu jakiejś głębi, jakichś dylematów, kontrastu piękna z brzydotą … jakieś to takie wszystko jednostronne. Przejaskrawione. Metaforyczne deformacją.

 

   Polecam panu Stali lekturę choćby „Góry Tajget” Anny Dziewit-Meller. (Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2016, stron 248, ISBN 978-83-8032-071-0)

 

   To właśnie książka o takich dzieciach. Tylko jak napisana! Tak, że aż strach o niej pisać. Przynajmniej ja byłem nią tak … porażony, wstrząśnięty, że … wręcz nie chciałem wchodzić literacko i publicystycznie w ten temat. Skoro jednak nagradzacie „coś takiego”, to warto o tej pozycji wspomnieć. Anna Dziewit-Meller, młoda chorzowianka, rocznik 1981.

 

   Tak wstrząsająca to książka, tak mocna i sugestywna, że przy niej „poematy prozą” Bronki Nowickiej, jak już jesteśmy w temacie, jawią się jak jakieś nieporozumienia. Teksty, które pan wraz z cynicznym Jury Nagrody Nike wysuwacie na jakiś piedestał, aby wykreować kolejną „Masłowską”. Wydaje się wam, że kreujecie nowy brzydki świat, że nim rządzicie, że jesteście tak wielcy, że z każdego Kowalskiego jesteście władni zrobić Miłosza. To jest wszystko w Waszym wydaniu przerażające. Szokujące. Weszliście w świat „wieży z kości słoniowej” i tkwicie tam, narzucając nam, maluczkim, co należy – czytać, oglądać, jak czuć. Narzucacie, co jest wielkie, a co małe, co godne, a co nie – by to nazwać sztuką, artyzmem i czymś wyjątkowym. Nawet miłość sprowadziliście do rangi mechaniki oraz analizy poznawczej. Jesteście europejscy, tolerancyjni i poprawni politycznie. Liczy się oryginalne, choćby i z trupów ułożone. Tak się tworzy „holokaust literatury” – choć może zaszokują was te słowa.

 

   Uzurpujecie sobie prawo bycia demiurgiem naszego świata. Wy – parnas literacki. A w rzeczywistości … kreujecie owo literackie piekło, które stało się naszym udziałem. Dziękujemy wam za to. Przyssaliście się do wpływowych ludzi, dysponujących dużymi środkami finansowymi i usiłujecie po prostu za te pieniądze robić nas w konia i wciskać chłam. Uważacie się za bogów, a faktycznie przyjęliście rolę Doriana Graya współczesności. Ma być brzydziej, bardziej szokująco, bardziej śmierdząco, bardziej podle i bardziej na dnie. Ma być … inaczej. Za wszelką cenę – zwłaszcza zszargania wszelkich świętości, upodlenia piękna, a najbardziej – wiary, nadziei i miłości. I na koniec zapytam czy takiego świata chcecie? Ale wiem, że tak. Chcecie właśnie takiego, aby w nim świecić – za wszelką cenę i na każdym trupie. Rozmowa z wami o sztuce, to po prostu strata czasu.

 

   I chyba najbardziej dojmującym w całej tej „sprawie” jest ten wasz tupet. Ta arogancja, o której już wspomniałem i której nie mogę zrozumieć. Brawo.

 

 

Andrzej Walter



Jan Stanisław Kiczor - Aleksandra Kurzak - „Pan Bóg mnie dłużej potrzymał w rękach”

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 

Aleksandra Kurzak  - „Pan Bóg mnie dłużej potrzymał w rękach”

 


Aleksandra Kurzak / PWM / fot. Górajka Foto Studio

 

    Dla małżeństwa Jolanty Żmurko i Ryszarda Kurzaka to był zaiste piękny dzień. W Brzegu Dolnym (miejsce urodzenia m.in. Tadeusza Drozdy, Cezarego Żaka). Tam właśnie 7 sierpnia 1977 roku, przyszła na świat Aleksandra. Jedynaczka, ale (jak sama o sobie opowiada) „nie rozkapryszona, bo wychowywano mnie męską ręką. Rodzice podzielili się obowiązkami, to tato chodził na wywiadówki,  pilnował ćwiczeń na skrzypcach. Robił śniadania, gdy mama spała”.

    Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że oboje rodziców Aleksandry, to utalentowani artyści Opery Wrocławskiej. Mama – Jolanta Żmurko, to znana sopranistka, zaś tata, to mistrz waltorni.. Pojawienie się w takim domu (dodając „genetyczne” uwarunkowania), musiało skończyć się taką właśnie drogą artystyczną. Aleksandra tak to podsumowuje w jednym z wywiadów: „…To było ewidentne od dziecka. Podobno mając cztery, pięć lat, cały czas naśladowałam w domu mamę, choć to mgliście pamiętam. Gdy pojechałyśmy na festiwal do Kudowy i mama rozśpiewywała się w pokoju, naśladowałam ją przez cały czas. Znakomity polski dyrygent Stefan Rachoń spytał, kto tak z nią śpiewa w pokoju. „Moja córka”, odpowiedziała mama. „Takie małe dziecko? Niemożliwe”, „Możliwe. Śpiewa, przeszkadza mi, wszystko powtarza. Nie daje się uciszyć ani wyłączyć”. Rachoń był zachwycony. Dostałam od niego pierwszą propozycję profesjonalnej sesji nagraniowej z orkiestrą i wydanie płyty. Dziecko śpiewające arie operowe? Niestety, rodzice się nie zgodzili. Posłali mnie do szkoły muzycznej – klasy skrzypiec. Wydawało im się, że w tamtych czasach to dla mnie szansa na normalne życie, gdzieś w jakiejś orkiestrze w RFN. Przez  lata podstawówki i liceum muzycznego głosu nie tykałam. W ogóle! Tylko skrzypce. Moja mama to mój jedyny profesor śpiewu, dzięki niej śpiewam! Jestem wdzięczna rodzicom, że jestem skrzypaczką, muzykiem, a nie tylko śpiewaczką, co później bardzo zaprocentowało umiejętnością czytania nut i uczenia się partii, intonacją, pewnością siebie. Nie potrzebuję korepetytorów, uczę się wzrokowo. Nie potrzebuję pianina, słyszę muzykę, patrząc na nuty…”

    Aby unaocznić najważniejsze osiągnięcia Agnieszki Kurzak, pozwolę sobie przytoczyć bogate fragmenty z „Culture.pl” Anny Iwanickiej-Nijakowskiej, zaktualizowane przez  Małgorzatę Kosińską /PCIM-ZKP/:

„…W 2000 ukończyła z wyróżnieniem Wydział Wokalny Akademii Muzycznej we Wrocławiu, a następnie Hochschule für Musik und Theater w Hamburgu. Doskonaliła swoje umiejętności wokalne i aktorskie w Internationales Opern Studio przy hamburskiej Operze. W latach 1998-2000 otrzymała stypendium Ministra Kultury i Sztuki, w 1999 - stypendium fundacji "Crescendum Est - Polonia" Aleksandra Gudzowatego.


International Opera Awards 2015 with John Allison & Richard E Grant /onet.muzyka/


    Jest laureatką wielu konkursów wokalnych w kraju i za granicą. W 1998 zdobyła I nagrodę i nagrody specjalne na 5. Międzyuczelnianym Konkursie Wokalnym w Dusznikach-Zdroju oraz I nagrodę i nagrody specjalne na III Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Stanisława Moniuszki w Warszawie, gdzie jej występ uznany został za najlepszy debiut roku, w 1999 znalazła się w gronie laureatów i uzyskała nagrodę specjalną dla młodego talentu podczas Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Mirjam Helin w Helsinkach, w 2000 - nagrodę Mozarteum i nagrodę publiczności na Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Francisco Vinasa w Barcelonie, w 2000 - III nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Kantonie (Chiny), w 2002 - I nagrodę na Konkursie im. Elise Meyer w Hamburgu. Została też uhonorowana Milenijną Nagrodą Prezydenta Wrocławia (2000), Wrocławską Nagrodą Muzyczną (2000), Brązową Iglicą (2002) i Doroczną Nagrodą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2010).

    Aleksandra Kurzak jeszcze podczas studiów zadebiutowała jako Zuzanna w "Weselu Figara" Wolfganga Amadeusa Mozarta na scenie Opery we Wrocławiu (u boku swojej mamy). W 2001 w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie wystąpiła jako Hanna w "Strasznym dworze" Stanisława Moniuszki. Ponadto śpiewała na najbardziej prestiżowych scenach świata, m.in. w nowojorskiej Metropolitan Opera (Olimpia w "Opowieściach Hoffmana" Jacquesa Offenbacha, Blonda w "Uprowadzeniu z Seraju" Mozarta, Gilda w "RigoletcieGiuseppe Verdiego), londyńskiej Royal Opera House Covent Garden (Aspasia w "Mitridate, Rè di Ponto" Mozarta, Norina w "Don Pasquale" i Adina w "Napoju miłosnym" Gaetano Donizettiego, Zuzanna oraz jako tytułowa Matylda w "Matilde di Shabran" Gioachino Rossiniego), Bayerische Staatsoper w Monachium (Kleopatra w "Juliuszu Cezarze" Georga Friedricha Haendla), Deutsche Staatsoper Unter den Linden w Berlinie (Królowa Nocy w "Czarodziejskim flecie" Mozarta), Teatro Regio w Parmie (Gilda), Teatro alla Scala w Mediolanie (Gilda), Théâtre du Capitole w Tuluzie (Gilda), Welsh National Opera w Cardiff (Aspasia), Theater an der Wien (Donna Anna w "Don Giovannim" Mozarta, Amenaide w "Tankredzie" Rossiniego), Wiener Staatsoper (Rozyna w "Cyruliku sewilskim" Rossiniego), Fińskiej Operze Narodowej w Helsinkach (Gilda), Lyric Opera House w Chicago (Blonda), na Salzburger Festspiele (Anusia w "Wolnym Strzelcu" Carla Marii von Webera) oraz z NDR Orchester, Essen Philharmoniker, Hamburger Symphoniker, Hamburger Philharmoniker, orkiestrą Accademia Nazionale di

Santa Cecilia w Rzymie.


Aleksandra Kurzak – Teatr Wielki  /Fot: Martyna Gallaweb/


      Od 2001 do 2007 była solistką Staatsoper w Hamburgu. Występowała tu w takich operach, jak "Czarodziejski flet" (Królowa Nocy), "Wesele Figara" (Zuzanna), "Łaskawość Tytusa(Servilia) i "Uprowadzenie z seraju" (Blonda) Mozarta, "Rigoletto" (Gilda) i "Falstaff" (Nanetta) Verdiego, "Zemsta nietoperza" Johanna Straussa (Adela), "Kawaler srebrnej róży" Richarda Straussa (Sophie), "Fidelio" Ludwiga van Beethovena (Marcelina), "Jaś i Małgosia" Engelberta Humperdincka (Małgosia), "Cyganeria" Giacoma Pucciniego (Musetta), "Der lächerliche Prinz Jodelet" Reinharda Keisera (Laura), "Zar und Zimmermann" Alberta Lortzinga (Maria), "Wolny strzelec" Webera (Anusia), "Powder her face" Thomasa Adèsa (Maid), "Turek we Włoszech" Rossiniego (Donna Fiorilla), "Córka pułku" Donizettiego (Maria).


ALEKSANDRA KURZAK Karierą już się nacieszyłam... Zdjęcia: EAST NEWS,
Wojtek Wilczyński/FORUM


    Aleksandra Kurzak współpracowała z takimi dyrygentami, jak Ivor Bolton, Bruno Campanella, James Conlon, Sir Andrew Davis, Christoph von Dohnányi, Riccardo Frizza, Rafael Frühbeck de Burgos, Richard Hickox, Nicola Luisotti, Sir Charles Mackerras, Alessandro de Marchi, Ingo Metzmacher, Carlo Rizzi, Ralf Weikert, Simone Young…”

    Oczywistym jest, że lista owych osiągnięć jest ciągle otwarta, Artystka jest w pełnej formie i śledząc Jej „poczynania” listę ową wciąż uzupełniać należy o nowe wyzwania i nowe sukcesy na wielkich scenach operowych (choć nie tylko). Krytycy porównują ją do Marii Callas. Jako pierwsza polska artystka podpisała prestiżowy kontrakt z legendarną wytwórnią fonograficzną Decca Classics.  We wrześniu 2004 roku zaproponowano Jej pierwszy kontrakt w Metropolita Opera.

    O życiu prywatnym specjalnie się nie rozpisuje, ani nie opowiada, wiadomo jednak, że z pierwszym mężem (którego poznała jeszcze na studiach) drogi się rozeszły, choć pozostali w przyjaźni. Jej drugi mąż, to francuski tenor Roberto Alana (jeden z bardziej cenionych artystów operowych na świecie). Mają córkę Malenę (ur. w 2014 roku). Mieszkają w Warszawie (jak powiada Artystka – „w czasie wolnym”).


Aleksandra Kurzak, Roberto Alagna i ich córeczka Malena
/fot. zrzut z ekranu z bloga Normana Lebrechta/



Korzystałem z:

 

1. Aleksandra Kurzak – „uwielbiam umrzeć, a potem wstać” – wywiad Liliany Śnieg-Czaplewskiej /VIVA!/ 16.08.2011 r.

2. Malena, córka Aleksandry 2014-01-30 | aktualizacja: 2014-01-31 10:55:12

3.Anna Iwanicka-Nijakowska  /Culture.pl/- Aleksandra Kurzak.  Polskie Centrum Informacji Muzycznej, Związek Kompozytorów Polskich, grudzień 2006, aktualizacja: Małgorzata Kosińska, Polskie Centrum Informacji Muzycznej, Związek Kompozytorów Polskich, lipiec 2010.

4. Gala.pl -  „Wywiady i sylwetki –  Aleksandra Kurzak „Karierą już się nacieszyłam”

5. Aleksandra Kurzak – Wikipedia.org.

 

Jan Stanisław Kiczor Andrzej Hiolski - baryton - „urokliwy mruk” - śpiewał, bo sprawiało mu to przyjemność

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor

 

 

Andrzej Hiolski  -  baryton - „urokliwy mruk” - śpiewał, bo sprawiało mu to przyjemność

 

hiolski1

Andrzej Hiolski podczas koncertu w Bibliotece Polskiej, Paryż 19 października 1991

by Ertopixx – praca własna

 

    Nowy rok – 1 stycznia 1922. Lwów. Znak – Koziorożec. Trzeba mieć duże poczucie humoru, aby rodzić się w takim dniu. Jednak o Jego dziecięcych i młodzieńczych latach, jak też o rodzicach, wiemy niewiele. Artysta nie lubił się „wywnętrzać”, czasami gdzieś, komuś coś zdawkowo wspomniał, więc i bardziej szczegółowych wiadomości na ten temat brak. Wiadomo jednak, że Jego ojciec był wielkim kolekcjonerem płyt i naczelnym weterynarzem Lwowa,  zaś Andrzej  został absolwentem VI Gimnazjum im. Stanisława Staszica we Lwowie, że studia wokalne rozpoczął w Konserwatorium Polskiego Towarzystwa Muzycznego we Lwowie pod kierunkiem Heleny Oleskiej (1939 rok) i Adama Didura, że jako młodzieńca pasjonowało go lotnictwo i z powodzeniem ukończył kursy szybowcowe, zaś w czasie wojny pracował fizycznie, jako stolarz. We Lwowie  debiutował w czasie wojny (1941 rok)w zespole Lwowskiej Rozgłośni Radiowej. Śpiewał wówczas pieśni Jana Karola Galla, Stanisława Niewiadomskiego i Stanisława Moniuszki. Śpiewał w chórze kościelnym,  a dodatkowo w 1939 roku zdał na studia medyczne, których nie podjął. Wyjechał ze Lwowa do Krakowa w 1944 roku, z listem polecającym od jego profesorki śpiewu z Konserwatorium Polskiego Towarzystwa Muzycznego - jedynej, jak zawsze podkreślał - Heleny Oleskiej, wystosowanym do Adama Didura, który przebywał w Krakowie, a później tworzył w Bytomiu podwaliny Opery Śląskiej. W tamtym czasie nagrał - pod pseudonimami Andrzeja Boruty i Andrzeja Beauvalle dwie płyty z modnymi piosenkami.

    Nie wszystkim jest wiadome, że miał brata Włodzimierza, też śpiewaka (baryton). Jak podają źródła, Włodzimierz pod pseudonimem Lwowicz  występował wiele lat w Operze Śląskiej w Bytomiu, natomiast Andrzej wywędrował na bardziej prestiżowe sceny, osiągając niepomiernie większe sukcesy. Za swój prawdziwy debiut uważał jednak 25 listopada 1944 r. w krakowskim Teatrze Starym - rolą Janusza w Halce Stanisława Moniuszki, które to przedstawienie odbyło się za pozwoleniem niemieckich władz okupacyjnych i rządu londyńskiego. Andrzej Hiolski wyróżniał się wśród innych nadzwyczajną rozpiętością i wszechstronnością repertuaru. W jednym z wywiadów (a tych udzielał rzadko i niechętnie) wspominał radę, jaką otrzymał od Adama Didura: „Pamiętaj, jesteś na scenie i śpiewasz ostatni raz w życiu, a potem nie ma już nic…” Tej rady się trzymał i śpiewał przepięknie. Talent, połączony z rzadką intuicją, wiedza muzyczna, kultura wykonawcza, sprawiały, że Jego kreacje określano mianem prawdziwej sztuki interpretacji. Solistą Opery Śląskiej był do 1963 roku, co nie przeszkadzało mu związać się na stałe ze sceną warszawską  już w 1957 roku.

 

 hiolski2

Andrzej Hiolski. Z realizacji: Straszny dwór, 22 czerwca 1996 - Opera (Wrocław). Fot. Grotowski Marek.

 

Dziennik „trójmiasto.pl” z okazji imprezy „Andrzej Hiolski in Memoriam” która odbyła się 25 lutego 2011 roku w Akademii Muzycznej w Gdańsku, podsumowuje tak całą działalność Artysty:

„…Jako śpiewak, Andrzej Hiolski,  kreował role głównych postaci dzieł m. in. Moniuszki (Janusz w "Halce", Miecznik w "Strasznym dworze"), Szymanowskiego (Król Roger), Pendereckiego (Grandier w "Diabłach z Loudun"), Verdiego (Hrabia di Luna w "Trubadurze"), rola tytułowa w "Rigoletcie", Posa w "Don Carlosie", Germont w "Traviacie"), Pucciniego (Scarpia w "Tosce", Marcelo w "Cyganerii", Sharpless w "Madame Butterfly"), Czajkowskiego (rola tytułowa w "Eugeniuszu Onieginie", Jelecki w "Damie Pikowej"), Giordano, Mascagniego, Leoncavalla, Bizeta. Zapadł w pamięć słuchaczy wykonaniem utworów Bacha ("Pasja wg św. Jana", "Pasja wg św. Mateusza", kantata "Ich habe genug"), Mozarta, Brahmsa ("Ein deutsches Requiem"), Faure ("Requiem"), Szymanowskiego ("Stabat Mater"). Był także wnikliwym i biegłym interpretatorem liryki wokalnej. Podziwiany w pieśniach Schuberta ("Schwanengesang"), Schumanna

 

hiolski3

Andrzej Hiolski. Z realizacji: Widma, 26 listopada 1996 - Teatr Narodowy (Scena Operowa) (Warszawa). Fot. Rosłon Piotr.

 

("Dichterliebe"), Mahlera ("Lieder eines Fahrenden Geesellen", "Ruckert Lieder"), Ravela ("Don Quichotte a Dulcinee"), w recitalach swoich propagował zwłaszcza twórczość kompozytorów polskich, Chopina, Moniuszki, Karłowicza, Bairda ("Cztery sonety miłosne"). Za nagranie pieśni St. Moniuszki Andrzej Hiolski i Sergiusz Nagryzowski w 1971 roku nagrodzeni zostali Złotą Muzą. Śpiewał na scenach i estradach Europy i obu Ameryk. Uczestniczył w renomowanych festiwalach (Berlin, Salzburg, Wiedeń, Praga).

Wielu polskich kompozytorów dedykowało mu swoje utwory, powierzając prawykonanie m. in. podczas Warszawskiej Jesieni. Wybitne dokonania artysty dokumentowane były przez Polskie Radio, programy telewizyjne, Deutsche Grammophon, Philips. Andrzej Hiolski otrzymał wiele nagród i wyróżnień państwowych. Szczególnym sentymentem darzył artysta Lwów, miejsce swego urodzenia...”

    Moim zdaniem najpiękniej o artyzmie śpiewaczym Andrzeja Hiolskiego napisał Wacław Panek w „Andrzej Hiolski – ku perfekcji”. Za osobistą zgodą Pana Panka, pozwolę sobie przytoczyć ów fragment:

„…Długo czekała Warszawa na tę premierę. Można nawet powiedzieć, że przez te sześć lat,

jakie upłynęły od prapremiery światowej w Hamburgu 20 czerwca 1969 roku aż do

prapremiery polskiej w stołecznym Teatrze Wielkim, wokół opery Krzysztofa Pendereckiego

„Diabły z Loudun” narosła swoista legenda półszeptów. Wielokrotnie przedstawiano już

Diabły w europejskich teatrach operowych i w Ameryce, a do kraju docierały tylko odgłosy

prasowe tych premier, odgłosy wywołanych wokół nich sporów i dyskusji, przypuszczenia,

plotki. W ciągu tych sześciu lat oczekiwań na polskie Diabły, wydano u nas dwie książki

o Pendereckim, na Zachodzie nakręcono film telewizyjny z Diabłami, a firma „Philips”

opublikowała płytową wersję tego utworu, nagrodzoną Grand Prix du Disque - a Warszawa nadal nie spieszyła się z przedstawieniem. Posmaku sensacji dodawał również fakt, że to

dedykowane Henrykowi Czyżowi dzieło w dniu prapremiery światowej, prowadzonej

przez tego dyrygenta, zerwało długoletnią przyjaźń Pendereckiego i Czyża, co kładziono na karb niezbyt udanej prezentacji hamburskiej. Podczas pierwszego w Polsce przedstawienia

Diabłów z Loudun miało wystąpić na scenie dwóch artystów, którzy brali udział w światowym prawykonaniu w Hamburskiej Operze Państwowej: Andrzej Hiolski w głównej roli męskiej jako ksiądz Urban Grandier oraz Bernard Ładysz w roli ojca Barre, egzorcysty. W dniu 8 czerwca 1975 roku, już przed trzecim dzwonkiem, rozpoczęło się jedyne w swoim rodzaju misterium operowej premiery. Od samego wejścia do gmachu Teatru Wielkiego, zatłoczonego przez tych, którzy nie dostali biletów, czuło się nastrój galowy. Premiera ta otwierała sezon Teatru Narodów w Warszawie, czyli wielki festiwal teatralny, goszczący

co rok w innej stolicy. Prapremiera w Hamburgu sześć lat wcześniej inaugurowała tamtejszy festiwal Międzynarodowego Towarzystwa Muzyki Współczesnej. W jednym i drugim przypadku, okazja do zaprezentowania się szerzej niż zwykle publiczności międzynarodowej.

Główne schody, prowadzące do wejść na parter widowni, oprócz rzęsiście świecących wielkich kryształowych żyrandoli, rozbłyskują lampami filmowców. Dokumentaliści wyłapują swoją kamerą co bardziej znane twarze w tłumie gości, dostojnie wspinających się z hallu ku foyer. Z boku widzę też ekipę telewizyjnego magazynu muzycznego „Camerata”,

przeprowadzającą pierwsze rozmowy. Fraki, muchy, dyskretnie przygładzane przez panów czupryny i resztki dawnej świetności owłosienia. W powietrzu czuje się kosmetyki peweksowskiej ery. Gasną światła. Przed szczelnie wypełnioną widownia kurtyna osłania malowniczą, ale mroczną, szaroczarną, posrebrzaną wizję scenograficzną Andrzeja Majewskiego. Poznajemy matkę Joannę (Krystyna Jamróz) w klasztorze Urszulanek w Loudun. To od niej, od jej niespełnionej miłości i skrzętnie podsycanego opętania rozpocznie

się dramat miejscowego proboszcza, księdza Grandier. Jest i on. W szatach kapłana, z odkrytą

głową, postawny, przystojny, męski - obok spowiadającej się przed chwilą i zakochanej w nim młodziutkiej Philippe (Urszula Trawińska--Moroz). On - Urban Grandier - ciche bożyszcze kobiet z Loudun. On - Andrzej Hiolski - obiekt westchnień piękniejszej połowy operowej publiczności, uznawany od lat przez wiele pań za najprzystojniejszego polskiego śpiewaka. Teraz jest tu ojcem Grandier, człowiekiem godnym, acz nielitościwie przez los doświadczonym, poprzez czystą miłość do dziewczyny i dworskie intrygi wszechpotężnego kardynała Richelieu. Gra bardzo powściągliwie. Siłę przekazu opiera na głosie. Wyrównana

skala brzmienia, przy jednocześnie pięknej i szlachetnej barwie pozwala mu bez zbędnych

gestów przenosić uczucia bohatera w owe dwie najsilniejsze emocjonalnie sfery miłości:

miłości do Boga i do kobiety. Ojciec Grandier szuka u Boga ratunku przed ludźmi, którzy skazali go na tortury za nie popełnione winy. Nikt chyba lepiej od Hiolskiego, w obecnym

zespole Teatru Wielkiego i w ogóle w naszych teatrach muzycznych, nie oddałby na scenie tej szlachetnej godności towarzyszącej księdzu Grandier aż do spalenia na stosie, nikt lepiej nie wyśpiewałby tego olbrzymiego dylematu moralnego, przed którym stanął zakochany w Philippe proboszcz kościoła św. Piotra w Loudun. I co dla kreacji Hiolskiego

charakterystyczne: ilekroć jest na scenie, czy to Miecznikiem czy Urbanem Grandier, bez względu na kostium i koncepcje reżysera, wydobywa z tych postaci znamiona symbolu.

Chce się wierzyć - słuchając jego głosu - że ożywiona przezeń postać sceniczna daleko

wybiega poza libretto i kostiumowe realia, że ma do powiedzenia jakąś ukrytą pośród słów prawdę, z którą się spotykamy po wyjściu z teatru. Nie wiem, czy jest to celowe zamierzenie

artysty, czy też tylko talent szczęśliwie zbiegł się z rozkazami podświadomości. Ale właśnie

w tej umiejętności kreowania symboli dopatrywałbym się fenomenu wielkości, jakim to

mianem powszechnie określa się sztukę  Andrzeja Hiolskiego, mówiąc o nim: to wielki artysta…”

 

 

 hiolski4

Andrzej Hiolski. Z realizacji: Bal maskowy, 20 grudnia 1958 - Opera Śląska (Bytom). Fot. Stapiński Bronisław.

 

    Powiedział kiedyś, że mógłby robić wiele innych, też bardzo ciekawych i użytecznych rzeczy. Jednak śpiewa, bo sprawia mu to przyjemność. Dopóki ona trwać będzie, on będzie śpiewał. Ani chwili dłużej…

    Nagle wszystkich zaskoczyła wiadomość o Jego śmierci. Dziennik Polski piórem AW tak wtedy pisał: „…Co roku w czasie festiwalu "Muzyka w Starym Krakowie" rozkoszowaliśmy się Jego recitalami. W sierpniu 2000 roku już się nie spotkamy w Sukiennicach.. Choć wydawał się nam niezniszczalny, czuł mijający czas, bał się niedołęstwa uniemożliwiającego śpiew. Los mu tego zaoszczędził. W sobotę wieczorem przyjechał do Krakowa, by wziąć udział w próbach i jubileuszowym koncercie Capelli Cracoviensis, zespołu, z którym był związany od lat silną nicią artystycznych i osobistych przyjaźni. Miał śpiewać Sonety miłosne Bairda, których był niezrównanym interpretatorem. Zmarł nagle w nocy z soboty na niedzielę. Koncert jubileuszowy z odpowiednio zmienionym programem, który zawierać będzie m.in. Requiem Mozarta, będzie koncertem pożegnania i hołdu składanego pamięci Wielkiego Artysty nie tylko przez Capellę Cracoviensis, ale całą muzykalną społeczność Krakowa.

 hiolski5

Grób Andrzeja Hiolskiego na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.  7 lipca 2007

by Ertopixx – praca własna

 

 

 

Korzystałem z:

 

1. Google

2, Wikipedia

3. Alfabet polskiej opery – Jacek Marczyński

4. Polskie Centrum Informacji Muzycznej, Związek Kompozytorów Polskich, luty 2003, 2014.  Culture.pl

5.Wacław Panek  „Andrzej Hiolski – ku perfekcji” – Maestro 1977

6.Andrzej Szypuła - Artysta niezapomniany. Wspomnienie o Andrzeju Hiolskim

7. Małgorzata Komorowska „Hiol” – Maestro

8. Andrzej Hiolski in Memoriam

9.Wywiad z Andrzejem Hiolskim – Ściąga.pl  - borowik7

10. Artykuł okolicznościowy (A.W.) – Dziennik Polski

 

Bohdan Wrocławski – Z notatnika szarego obywatela (Śpieszmy się kochać ludzi…)

$
0
0

Bohdan Wrocławski


Z notatnika szarego obywatela  (Śpieszmy się kochać ludzi…)


bwroclawski2016   Zaczynaliśmy sześć lat temu we wrześniu 2010 roku. Skromny to był początek, kilku przyjaciół dało teksty, kilku poklepało po ramieniu i obiecało, że w wolnej chwili…, czytelników też nie za wielu. Cieszyłem się, kiedy licznik pokazał, że jest ich ponad stu w ciągu doby. Dziś każdego dnia mamy tysiące czytelników, ale wtedy twardo stali koło mnie Ci, których wiersze publikujemy w tym numerze jako Wiersze Tygodnia (oprócz Mieczysława Czychowskiego), a których już nie ma: Zbyszek Jerzyna, Krzysztof Gąsiorowski, Roman Śliwonik, Andrzej Waśkiewicz i Jerzy Leszin Koperski. Wieczni moi Przyjaciele od najwcześniejszej młodości, prawie od pierwszego wiersza. Potem odchodzili ode mnie i od nas wszystkich, nigdy nie wiedziałem, nie potrafiłem do końca odgadnąć że to już ostatni raz z nimi się widzę, nigdy nie powiedziałem im, jak bardzo ważną w moim życiu była ich obecność obok mnie. Dlatego tak istotne są dla nas słowa Janka Twardowskiego, abyśmy śpieszyli się kochać… Zresztą On też odszedł w nieodgadnioną dal. Nie tak dawno miałem w rękach książkę Jana Twardowskiego, do której okładkę stworzył mój syn Filip, wtedy jeszcze jedenastoletni chłopak, a którego jako grafika Jan dumnie zapowiadał w czasie prezentacji książki w warszawskim Domu Księgarza. Do dziś w szufladzie leżą zdjęcia z tej prezentacji i Filip psocący się księdzu, ciągnący go za sutannę. Z tą sutanną to też była przygoda; sutanna była stara, wytarta, połatana przez zakonnice. Jerzy Leszin Koperski, będący z księdzem w wyjątkowo familiarnych stosunkach, zrobił zrzutkę i zafundowano Janowi nowiusieńką, cudowną sutannę. Cóż z tego, kiedy mistrz Jana Twardowski po kilku dniach, na jakimś spotkaniu, pokazał się w starej sukience. Lekka towarzyska konsternacja wyjaśniła się stosunkowo szybko – Jan podarował swoją nową sutannę jakiemuś ubogiemu klerykowi. Ot, taki był Jan Twardowski.

Dziś z różnych przyczyn zapomina się o nim, coraz rzadziej możemy spotkać Jego książki w księgarniach. Być może jest to wynikiem źle przekazanych praw autorskich, być może…? Nie wiem. A szkoda, wielka szkoda.

Zbyszek Jerzyna zatelefonował do mnie kilka dni przed swoją śmiercią z szpitala i mówił, że mu się poprawia, że dostał nowe zastrzyki i że pewnie za kilka dni wyjdzie z szpitala do domu. Chciał pojechać ze mną do Kątów Rybackich… Chciał, nie pojechał. A ja z licznych wspomnień z czasu spędzonego razem, mam przed sobą pewną projekcję, w której stoimy w pochmurny, wiosenny dzień na brzegu Wisełki Szkarpawej w okolicach Sztutowa i ja staram się nauczyć mojego przyjaciela, zarzucać wędkę w nadrzecznych oczeretach. Nie wychodziło to Zbyszkowi kompletnie, mimo usilnych starań i z mojej i z Jego strony. Nigdy nie został wędkarzem. I znów mam inną projekcję, lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku, siedzimy w poczekalni dworca PKP w Milanówku, jest pochmurna jesień, chłód, czekamy na pociąg do Warszawy, Zbyszek wyjmuje wiersze, czyta, potem ja wyjmuję wiersze, czytam. Potem w zdumieniu stwierdzamy, że kilka pociągów do Warszawy już odjechało, a my tego nie dostrzegliśmy.

   I choć wiedziałem, choć czułem, że moja rozmowa telefoniczna z Zbyszkiem dzwoniącym z szpitala, jest wyjątkowo ważna, to nie do końca potrafiłem powiedzieć, wykrzyczeć w sobie, że jest to ostatnia rozmowa z moim Przyjacielem z kimś bardzo ważnym w moim życiu.

   Krzyś Gąsiorowski w ostatnich latach swojego schorowanego życia mieszkał bardzo biednie w wynajętym mieszkaniu na ulicy Wileńskiej. Opiekował się nim jeden z synów, czasami odwiedzali go nieliczni koledzy: Piotr Dumin, Leszek Żuliński… Być może było jeszcze kilku, ale ja widziałem tylko tych.

   Jakoś tak w pewnym momencie choroby pojechałem z Krzysiem i jego byłą przyjaciółką do szpitala w Międzylesiu i rozmawiałem z lekarką. Z tej rozmowy wyniosłem przeświadczenie, że Krzyś umiera jakby na własne życzenie, że Jego życie stało się puste, bo z niego zniknął ktoś dla niego wyjątkowo ważny. Krzyś przestał walczyć o siebie o bycie w tym życiu, w tym miejscu. Jakoś tak latem napisał do mnie smsa, tylko tak komunikował się z znajomymi, że jego syn miał wypadek, jest w szpitalu i Krzyś nie ma nic do jedzenia.

   Byłem wtedy w Kątach Rybackich, wykonałem kilkanaście telefonów do Warszawy aby ktoś pomógł… W ostateczności musiał gonić kilkaset kilometrów mój syn Filip.

   I znów projekcja z pierwszej połowy lata sześćdziesiątych, jesteśmy z Krzysiem w Klubie „Truso” w Elblągu, dziś już nie ma tego klubu ani budynku, w którym się znajdował, Krzyś czyta wiersz o twarzy ciężarnej kobiety, że jest jak drzewo odwrócone korzeniami do góry. Potem rozmawiamy o tym wierszu na ławce w parku. Nie wiem dlaczego ale właśnie wtedy obaj zrozumieliśmy, że jest nam bardzo blisko do siebie. I tak zostało aż do końca. Wiersz, ławka w parku, tajemnica twarzy kobiety w ciąży, którą staraliśmy się odgadnąć przy pomocy słów. Połączyła nas wielka magia poezji.

   Z szuflady wypadają dziesiątki fotografii, na każdej jest Roman Śliwonik w otoczeniu mojej rodziny, moich dzieci, z którymi był w wyjątkowo dobrej komitywie. Patrzę na te, na których oprowadza Karolka po Gdańsku, gdzieś koło Studzienki Neptuna, no bo jakże, przy stole w Kątach Rybackich, z Karolkiem bawiącym się kotem Basi… Z tym kotem to była przygoda – kot zginął, nie pomogły godziny poszukiwań od plaży bałtyckiej do brzegu Zalewu Wiślanego. Przepadł. Żadne kici kici nie skutkowało. Znalazł go Filip po dwóch dniach w komórce obok zjedzonej do połowy myszy. Odezwała się w nim natura i była silniejsza niż przywiązanie do domowego dobrobytu.

   Roman już leżał w łóżku od blisko dwóch lat, odwiedzałem go często, dziś myślę, że za rzadko, czułem, rozumiałem, że muszę go odwiedzić przed wyjazdem do Kątów Rybackich. Pojechałem na Ursynów z Bogdą i Karolkiem, który nagle wystrzelił do góry i nie wiadomo kiedy przekroczył 1,80 wzrostu. Roman był zachwycony moim synem i tym, że tak wyrósł, bo przecież często się z nim bawił w Karolkowym dzieciństwie i zawsze dawało się zauważyć, że Karolka hołubił. Mam ten widok, Karol obok łóżka Romana, w głębi niedużego pokoju Basia, żona Romana z moją Bogusią. Mówimy cicho, Roman cały czas spogląda na Karola.

   Wkrótce potem wcześnie rano w Kątach Rybackich odbieram telefon od Basi, łka, nic nie mówi. Bo co ma powiedzieć. Basia, wielka miłość Romana, do końca, do ostatniego tchnienia, coś najlepszego w Jego życiu.

   Zupełnie na spodzie znajduję zdjęcie, przy stole siedzę z Jurkiem Leszinem Koperskim, jakieś rozrzucone wokół nas papiery… To moje mieszkanie na Starym Mieście w Warszawie. Nie pamiętam nad czym tak deliberowaliśmy. Pod tym zdjęciem inne, tym razem w Kątach Rybackich, siedzimy na zwalonym pniu wyrzuconym na bałtycki brzeg. Jest też Zbyszek Jerzyna, Krzysiek Gąsiorowski, Andrzej Waśkiewicz, Roman Śliwonik… tak to z warsztatów artystycznych. Przecież były one niedawno, wszystko jakby wczoraj, czuję jeszcze oddech tamtych dni, pod miękkim naskórkiem  chmur wypowiadne słowa, czytane wiersze, oglądane obrazy.

   Następne zdjęcie, Jurek z Zbyszkiem na pomoście moczą nogi w Zalewie Wiślanym. Zdjęcia, sterty zdjęć, z których odczytuję wszystko to, co zamazuje nieuchronnie mijający czas.

   Jurek umarł w marcu na samym przedprożu wiosny 2013 roku, opuszczony prawie przez wszystkich oprócz córki Magdy, mocno zdziwaczały, końca swoich dni doczekiwał w małym mieszkanku na bliskim Grochowie. Smutny to był pogrzeb, pochowano Go w Płońsku w rodzinnych stronach. Wielu ludzi wiele mu zawdzięczało ale na pogrzebie kolegów pisarzy nie widziałem.

   Pod datą 18 marca Leszek Żuliński napisał w naszym tygodniku o śmierci Jurka, że Ojciec Poetów nie żyje.

   Zamknęły się jeszcze jedne drzwi w ciszy tak ogromnej, jaką mogą znać tylko umierające we wnykach sarny.


 Wykreślone z notatnika


Jan Stanisław Kiczor - Bogna Sokorska - artyzm najczystszej wody

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor
 

Bogna Sokorska  - artyzm najczystszej wody

sokorska1 

Bogna Sokorska  Fot. J. Gojke

    Bogna (Bogumiła) Sokorska z d. Kaczmarska, urodziła się w Piastowie pod Warszawą, 6 kwietnia 1927 roku. Kaczmarscy, to była dość uboga rodzina, jednak o pięknych tradycjach patriotycznych, ponad ogólną przeciętność. Jej brat Janusz był utalentowanym malarzem, wieloletnim prezesem Zarządu Głównego Związku Polskich Artystów Plastyków, jego syn

(bratanek Bogny), Jacek Kaczmarski został uwielbianym przez tłumy bardem Solidarności, zaś brat cioteczny Andrzej Strejlau został pierwszym trenerem i selekcjonerem reprezentacji Polski w piłce nożnej (1989 -1993).

    Od dziecka marzyła o śpiewie, jednak początkowo rodzice chcieli by została krawcową, uważając, że śpiewanie może pozostać Jej dodatkową przyjemnością, jednak nie sposobem na życie. W ramach tej „przyjemności” rozpoczęła nauki w warszawskiej szkole muzycznej w klasie Marii Dobrowolskiej-Gruszczyńskiej. Jak opisuje w  ilustrowanej biografii Bogny Sokorskiej autorka (uczennica Bogny Sokorskiej) Justyna Reczeniedi („Bogna Sokorska. Życie i kariera Słowika Warszawy. Wspomnienie” - Wydawnictwo Novae Res 2011 r.): „…Mając siedemnaście lat, poznała swojego męża, o jedenaście lat starszego Jerzego Sokorskiego, który był pianistą, kompozytorem, a potem jej akompaniatorem przez całe życie. - Mąż jest moim najlepszym doradcą i przyjacielem. Nigdy nie pozwalał mi zajmować się gospodarstwem, sam wykonywał domowe obowiązki, a mnie zmuszał do śpiewu. To on zapisał młodą Bognę na przesłuchanie do legendarnej śpiewaczki i wybitnego pedagoga Ady Sari, u której Sokorska uczyła się przez (rzecz niespotykana!) 20 lat. - Bogna była wierną, pilną i wręcz fanatyczną uczennicą wielkiej Maestry – wspomina krytyk muzyczny Bogusław Kaczyński…”

   Nadmienić należy, że dodatkowo odbyła Studia wokalne  w Royal Academy w Londynie pod kierunkiem Dorothy Robinson.

    Bratem męża Bogny Sokorskiej (szwagrem) był Włodzimierz Sokorski, minister kultury w PRL-u, a później przewodniczący rządowego Komitetu ds. Radia i Telewizji. Zatem niechęcią do nazwiska można chyba tłumaczyć, że Bogna, mimo znakomitych recenzji z zagranicznych występów, mimo prawdziwego talentu, pięknego głosu, w kraju nie zrobiła wielkiej kariery i nie występowała tak często, jak Jej talent i możliwości na to pozwalały.

"Często zadawaliśmy sobie pytanie, dlaczego nie wykorzysta rodzinnych koligacji? Ale ona nie uznawała protekcji i sama budowała swoją karierę" - pisze w swoim wspomnieniu Bogusław Kaczyński. Zdaniem Marii Fołtyn, oficjalne odcinanie się Jerzego Sokorskiego od poglądów brata przesądziło o karierze żony w Polsce…”

sokorska2


    W roku 1954 przyszła na świat córka Jagna. - Byłam jej wymarzonym dzieckiem – mówi Jagna – bo przecież ona miała sześć czy siedem poronień, także ciążę pozamaciczną. (...) To nie było tak, że nie chciała rodziny ze względu na karierę, choć zawsze powtarzała słowa Ady Sari: Jeśli chcesz mieć śpiew, to nie możesz mieć rodziny. Jednak pierwszą miłością – nie tylko Bogny, ale obojga moich rodziców – była sztuka. To było wszechwładne, to było ponad wszystkim.

    Karierę Bogny Sokorskiej znakomicie opisał Wacław Panek:„…Po czterech latach pracy w chórze, jeszcze podczas nauki w szkole muzycznej, Bogna Sokorska występowała przez pół roku w Teatrze Satyryków Jurandota – jako Monika Poleska. Sezon artystyczny 1953/1954 spędziła w Teatrze Wojska Polskiego, by po dyplomie, w kwietniu 1955 roku, otrzymać engagement solistki w warszawskiej Operze Objazdowej, kierowanej wówczas przez Bolesława Jankowskiego. Wraz z tym zespołem, rozklekotanym „Sanem”, rozpoczęła wędrówkę po kraju. Nawet nie tyle „wędrówką”, ile raczej tułaniem się można by nazwać wojaże artystyczne tej aktorsko-śpiewaczej trupy. Właśnie wtedy, na peryferiach Polski, w Przemyślu, dostąpiła zaszczytu wystąpienia 10 października 1955 roku w spektaklu premierowym, który to występ był też jej debiutem scenicznym. Dyrektorskim „antytremowym” kopniakiem wyprawiona zza kulis w światło reflektorów – stała się Gildą, córką książęcego błazna Rigoletta (grał go wówczas Janusz Herbich). Piękna i zakochana Gilda rozpoczęła karierę sceniczną, by w niecały rok później, zupełnie przypadkowo, bez próby orkiestrowej, wejść w krąg Mozartowskiej muzyki jako Konstancja w „Uprowadzeniu z seraju”. Stary autobus Opery Objazdowej zatrzymał się wreszcie w szczęśliwym dla Bogny Sokorskiej miejscu: w Warszawie na ulicy Puławskiej, gdzie w marcu 1958 roku, na scenie ówczesnej stołecznej operetki, Opera Objazdowa wystąpiła z premierą Cyrulika sewilskiego Rossiniego w reżyserii Jana Kulmy. Jej przypadła w udziale rola Rozyny (zarysowana przez reżysera – jak i inne zresztą role – z myślą o solistach i ich określonych predyspozycjach). Przedstawienie to po raz pierwszy zwróciło powszechną uwagę warszawskiej opinii muzycznej na niepospolite wartości głosu Bogny Sokorskiej, na jej wdzięk sceniczny, urodę... Jerzy Waldorff agitował już światek filmowy: ,,Mądrzy impresariowie filmowi powinni biec do niej na wyścigi z kontraktami i zamawiać odpowiednie scenariusze, aby z Bogny Sokorskiej próbować uczynić gwiazdę muzycznych komedii filmowych, naszą Jeanette MacDonald. Ma wszelkie dane na to, żeby stać się nowym «słowikiem Warszawy»”. Intencje wyśmienite, tylko gdzie szukać po Warszawie impresariów filmowych ze specjalnymi scenariuszami, którzy by wyprodukowali naszą MacDonald? A kto też miał robić te filmowe komedie muzyczne, których trudno by szukać po dziś dzień na naszych ekranach? Za namową Barbary Bittnerówny Bogna Sokorska przerwała pracę w Operze Objazdowej i przyłączyła się do grupy koncertowej „Bittnerówna-Gruca”, firmowanej przez Pagart (w której, obok znakomitej pary baletowej i Bogny Sokorskiej, występował jeszcze Lesław Finze i Alfred Miller). Pod koniec 1958 roku wyjechali z koncertami do Czechosłowacji i Anglii…”


Bogna Sokorska

Bogna Sokorska  /zdjęcie: Imperium Kobiet/


    Jak już wiemy, zadebiutowała w 1955 rolą Gildy w Rigoletcie Giuseppe Verdiego. W latach 1955-58 śpiewała w Warszawskiej Operze Objazdowej. Od 1958 do 1959 koncertowała w Anglii - na estradach, w radiu i telewizji BBC oraz nagrała płytę "The Voice of Bogna Sokorska" (1959), a także występowała we Francji i Belgii. W latach 1961-70 była solistką Opery Warszawskiej, w latach 1973-74 Warszawskiej Opery Kameralnej. Współpracowała z wieloma teatrami operowymi w Niemczech, m.in. w Bremie (1962-63), Düsseldorfie (1963-73), Essen (1974-76). Gościnnie śpiewała w Wiedniu, Berlinie, Monachium, Zurychu, Lizbonie i Bukareszcie.
    Repertuar artystki obejmował ok. 20 partii operowych, m.in. Lakmé Léo Delibesa, Traviata Verdiego, Don Pasquale Gaetano Donizettiego, Cosi fan tutte, Uprowadzenie z seraju i Czarodziejski flet Wolfganga Amadeusa Mozarta, Cyganerii Giacomo Pucciniego, Opowieści Hoffmanna Jacquesa Offenbacha, Ariadne auf Naxos Richarda Straussa, Sen nocy letniej Benjamina Brittena.

    Cytując dalej Wacława Panka: ”…pierwsze występy Bogny Sokorskiej na Wyspach Brytyjskich przyniosły jej duży sukces artystyczny. Z jednej strony aplauz publiczności i więcej niż pochlebne (czasami wręcz entuzjastyczne) recenzje, z drugiej zaś – propozycje dalszych występów, poparte wieloletnimi kontraktami impresaryjnymi. Zgodziła się pozostać tu pół roku. Koncerty, występy w telewizji IBC i radiu BBC. Dla wytwórni „Top Rank International” nagrała płytę The Voice of Bogna Sokorska. Znalazły się tam arie operowe i pieśni świadczące o szerokich możliwościach repertuarowych: od słynnej cavatiny Rozyny Cyrulika sewilskiego Rossiniego, poprzez arię Mimi z Cyganerii Pucciniego, Straussowski walc Odgłosy wiosny – po kołysankę Summertime Gershwina. W tym czasie również odbyły się próbne nagrania i zdjęcia filmowe dla wytwórni „Metro-Goldwyn-Meyer . Ponieważ koncerty, nagrania płytowe i radiowe zaczęły procentować zainteresowaniem publiczności i krytyki, a zdjęcia filmowe wypadły pomyślnie, wytwórnia „Metro-Goldwyn-Meyer” oraz impresario koncertowy zaproponowali artystce pozostanie na stałe w Anglii, wieloletni kontrakt filmowy w charakterze śpiewającej aktorki oraz liczne tournee koncertowe. Bogna Sokorska odrzuciła tę propozycję, by w czerwcu 1959 roku powrócić do Polski.„…Właściwie to wróciłam do niczego...”  

    Ten moment powrotu, ową decyzję, tak opowiada sama zainteresowana: „…w kontrakcie, który chciano ze mną zawrzeć, było zastrzeżenie na co najmniej siedem lat, a ja w kraju zostawiłam męża i małe dziecko, a ambasada polska w Londynie odniosła się do sprawy negatywnie. Prosiłam polskiego ambasadora o paszport konsularny, bym nie musiała zrywać kontaktu z krajem, ale niestety nie otrzymałam go. Przechodziłam męki, co robić, czekałam na męża, by przyjechał i pomógł mi zdecydować, zostać czy wracać? Ostateczną decyzję powrotu przesądził widok kobiety idącej pod prąd na ulicy londyńskiej z dziwnym gestem ręki i śpiewającej „Rozkwitały pąki białych róż”. W mgnieniu oka zobaczyłam siebie w takim stanie za parę lat…”

    Zaś córka Jagna, te czasy wspomina tak: - Mamę pamiętam jako tę piękną panią, cudownie ubraną, pachnącą, która zawsze gdzieś wychodzi. Nie pamiętam jej jak przychodzi, tylko jak wychodzi, ponieważ ona przychodziła wtedy, kiedy ja już spałam. (...) Mama starała się dwa razy w roku mnie zobaczyć. Było bardzo trudno ze względu na reżim komunistyczny. Nie chciano puszczać całej rodziny na Zachód i czasami dostawałam odmowę otrzymania paszportu – mimo wpływów wujka Włodka (...) W tej codzienności stawało się normalne, że nie widziałam często mamy. Nie miałam do niej o to pretensji…”

    Z wyjątkiem serii koncertów po kraju ze znakomitym Tito Scipa (które raz jeszcze wywołały falę pochlebnych artykułów w naszej prasie) nie miała interesujących propozycji. „Kurier Polski” pisał w tytule artykułu o Bognie Sokorskiej: Może wreszcie zainteresuje się nią któraś z naszych oper? Raz zaprosiła ją Opera Bałtycka do występu w Cyruliku sewilskim. Poza tym... inne teatry milczały. Pod koniec 1959 roku przyjęła zatem propozycje


Bogna Sokorska

Bogna Sokorska Live - 21-02-1961 – Paris   /YouTube/


Stanleya Barry’ego na występy we Francji. W listopadzie wyjechała do Paryża. Po koncertach w paryskim Theatre des Champs-Elysees w (repertuarze obok arii światowej klasyki operowej znalazły się także utwory Chopina i Moniuszki) recenzent francuskiego tygodnika „Arts” pisał m.in.: „Bogna Sokorska jest jednym z najpiękniejszych zjawisk, jakie kiedykolwiek ukazały się na estradzie koncertowej (...) Jej technice nie można nic zarzucić, ustawienie głosu jest znakomite, sam głos jest niezwykle giętki; śpiewaczka ta do głębi zna i opanowała technikę ozdobników, które wykonuje z największą wirtuozerią...”. Wystąpiła też z recitalami w telewizji, a niejako ukoronowaniem jej paryskich występów było zaproszenie radia francuskiego „Paris-Inter” do nagrań archiwalnych w cyklu „Livre d’Or” słynnych solistów koncertujących w Paryżu. Potem wyjechała na dalsze tournee po Francji i Belgii. Tytuły recenzji, np. La merveilleuse cantatrice polonaise– świadczą o sposobie przyjmowania jej występów przez krytykę muzyczną.

          Korzystając dalej z życzliwości Wacława Panka: „…rok 1960 przyniósł następne sukcesy w tych obu krajach, m.in. po występach na festiwalu w Vichy (w Grand Theatre du Casino), gdzie znalazła się na scenie w tytułowej roli w Lakme Delibesa (w którym to spektaklu partnerowali jej soliści Opery Paryskiej, m.in. Andre Gabriel, Xavier Depraz, Michel Cadiou, reżyserował Pierre Deloger, a dyrygował Louis de Froment). Po premierze – tytuł recenzji w „Liberie”: Bogna Sokorska a été une merveilleuse Lakme. W sierpniu tego roku wzięła udział w Międzynarodowym Festiwalu Muzyki i Tańca w Ostendzie (występując m.in. obok Mario del Monaco), po czym recenzent pisma „La libre Belgique” nazwał ją „odkryciem festiwalu 1960”.


Bogna Sokorska

BOGNA SOKORSKA (1957) - Lakmé - "Air des clochettes" (L.Delibes)

 

     Zadziwiająca wręcz jest ta zgodność w pochwałach, owe liczne wykrzykniki przy określeniach dotyczących występów Bogny Sokorskiej, bez względu na kraj, typ publiczności, charakter występu i humor krytyków. Po części wyjaśnienie znajdujemy w słowach Janusza Krassowskiego, gdańskiego recenzenta, który po recitalu tej śpiewaczki wyznał na łamach Dziennika Bałtyckiego”: „Urok zjawiska, któremu na imię Bogna Sokorska, jest przemożny i niepowtarzalny tak, że stawia pod znakiem zapytania wszelki obiektywizm. I chyba tak jest zawsze, gdy w grę wchodzi artyzm najczystszej wody, skomplikowany, lecz pełen zadziwiającej prostoty, zmuszającej do podziwu”….”

    Gdzieś, w początkach lat sześćdziesiątych, wyjechała do Niemiec (coś w rodzaju czasowej emigracji) i tam przez 12 lat miała stałe angaże i jednocześnie występowała gościnnie. Była uwielbiana przez publiczność Bremy, Düsseldorfu, Berlina, Essen, Hamburga i Monachium. W tym czasie dwukrotnie zaśpiewała też w Operze Wiedeńskiej oraz w operach Zurychu i Lizbony.

    Po powrocie z zagranicy, w 1961 roku, Bogna Sokorska została zaangażowana jako

solistka w Operze Warszawskiej, „w biegu” prawie wchodząc w przedstawienie

Don Pasguale Donizettiego (Norina). W 1962 roku przyjechał z Paryża Bronisław Horowicz, by przygotować w Operze Warszawskiej premierę Opowieści Hoffmanna Offenbacha, w którym to przedstawieniu rolę Olimpii powierzył Bognie Sokorskiej. W dniu 7 czerwca 1962 roku premierowe przedstawienie poprowadził Zdzisław Górzyński. Była to pierwsza i ostatnia (jak dotąd) premiera Bogny Sokorskiej na scenie Opery Warszawskiej. Oficjalnie była solistką Opery Warszawskiej, a od 1965 roku aż do 1971 – Teatru Wielkiego. Praktycznie po sezonie 1964/1965 przestała śpiewać na warszawskiej scenie. A więc po przeniesieniu Opery z gmachu przy Nowogrodzkiej do odrestaurowanego w 1965 roku Teatru Wielkiego – nie wystąpiła tam. Drugą połowę lat sześćdziesiątych, aż do czerwca 1973 roku, spędziła Bogna Sokorska w teatrach operowych obu państw niemieckich, jeżdżąc z występami po całej Europie. Najdłużej była związana z Deutsche Oper am Rhein w Dűsseldorffie (zwaną także Polnische Oper, gdyż prócz Sokorskiej śpiewały tu również inne polskie solistki, m.in. Teresa Żylis-Gara i Janina Stano). Po rocznej przerwie w sezonie 1973/1974, spędzonej w Polsce, Bogna Sokorska przez dwa kolejne lata występowała w Teatrze Operowym w Essen, a po powrocie w 1976 roku do Polski koncertowała na terenie kraju, lecz nie występowała na scenach operowych…”

Etap kariery pedagogicznej Bogny Sokorskiej, oraz Jej odejście, dokładnie opisuje Justyna Reczeniedi – polska śpiewaczka, sopran liryczno-koloraturowy, polonistka, doktor sztuk muzycznych w dziedzinie wokalistyki, ostatnia uczennica Bogny Sokorskiej, w swojej książce „Bogna Sokorska. Życie i kariera Słowika Warszawy – wspomnienie” ((Novae Res 2011), oraz opowiadaniach  pt. „Spotkania” (Anagram 2012). Oddajmy Jej głos:

    „…W połowie lat 70. Bogna Sokorska wróciła do Polski i rozpoczęła działalność pedagogiczną, przekazując swą spuściznę uczniom, do których należeli m.in.: wybitny baryton Adam Kruszewski, córka Jagna Sokorska-Kwika, znana śpiewaczka Ewa Małas-Godlewska, solistka Warszawskiej Opery Kameralnej Marzanna Rudnicka oraz jako ostatnia – Justyna Reczeniedi, autorka niniejszego artykułu. Oto tajniki śpiewu, które przekazywała na lekcjach Bogna Sokorska: „Śpiewać naturalnie, własnym, wyzwolonym głosem – nie tubować, nie zaciemniać.”, „Trzeba mieć zawsze czas na wzięcie oddechu”, „Nie napierać na dźwięk. Nie dawać więcej głosu niż się ma. Śpiewać procentami – nie kapitałem”, „W trzeciej oktawie – pupa, tzn. spinać pośladki na wysokich dźwiękach”, „Otwierać usta – nie sznurować”, „Dużo spać, solidnie jeść, odflegmić gardło”.
    Adam Kruszewski tak wspomina maestrę: - Pamiętam Bognę Sokorską grasującą w rękawiczkach ochronnych na swoich szlachetnych dłoniach, z gracką w ręku, pielącą kwiatki w ogrodzie. To jest to. Sztuka sztuką, ale żyć trzeba po prostu normalnie.
- Ciągle robiła swetry na drutach – mówiła Maria Fołtyn. - Pięknie haftowała – dodaje Janusz Gojke. I świetnie gotowała. Pozostawiła po sobie także przepisy kulinarne na swoje popisowe dania (np. na ciasto orzechowiec, zob. „Bogna Sokorska. Życie i kariera...”).
    Ostatnią rolą Sokorskiej była Pani Burmistrzowa w musicalu „Błękitny zamek” Romana Czubatego. Artystka już po siedemdziesiątce wystąpiła na zaproszenie ówczesnego dyrektora Teatru Muzycznego „Roma” Bogusława Kaczyńskiego, który specjalnie dla niej wprowadził postać Burmistrzowej. Zachowała młody wygląd, wdzięk i świeży głos także w dojrzałym wieku. Za każdym razem na jej widok rozlegały się ogromne owacje. Musical zagrano przy pełnej sali 220 razy.
    Bogna Sokorska zmarła na rękach ukochanego męża 10 maja 2002 roku w Piastowie; została pochowana w Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach. Na szczęście wraca dziś pamięć o wielkiej śpiewaczce, obdarzonej koloraturą stulecia. Niedawno w Milanówku koło Warszawy jedna z ulic otrzymała nazwę Bogny Sokorskiej…”

 

 sokorska6

Nagrobek Bogny Sokorskiej na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie

Fot: Mariusz Kubik

 

 

Korzystałem z:

 

1. Wacław Panek: „Bogna Sokorska – słowik zapomniany?”

2. Justyna Reczeniedi:  „Bogna Sokorska – zapomniany głos stulecia” IK – Magazyn Kobiet Spełnionych

3. Wikipedia

4.Małgorzata Kosińska: „Bogna Sokorska” Gulture.pl  2007

5. Alina Ert-Eberdt: „Słowik z Warszawy - wspomnienie o Bognie Sokorskiej” - numer: 5/2011 Twoja Muza – wybitni dzisiaj

.

Jacek Bocheński – Dwa felietony

$
0
0

Jacek Bocheński – Dwa felietony
 

WOLNOŚĆ

bochenskiObejrzałem w zimnym plenerze Wodewil Warszawski i już wchodzę z doktorem Mizerą na ciepłą scenę główną pod dachem, gdy okazuje się, że przede mną jeszcze był tu Blog Drugi. Znają niedawny wpis. Dorota Figoń, aktorka Teatru Witkacego, czyta na scenie tekst:

- Czy świat ma przyszłość? Takie pytanie chcą mi zadać w Zakopanem. Trochę sobie żartują … i tak dalej - czyta cały rozdziałek "Zakopane", nie będę go przecież powtarzał. Czyta aż do ostatnich słów: "Artyści wciąż jeszcze brykają. Zapraszają do pobrykania. Będą grać i śpiewać. Dobrze. Jadę do nich. Postanowiłem".

Na moim słowie "postanowiłem" kończy Dorota Figoń, zgodnie z tekstem, ale inne słowo tekstu jest dla gospodarzy ważniejsze. Słowo "pobrykać". Mówią, że im się bardzo podoba, i ja czuję, że tak rzeczywiście jest. Pobrykać, pobrykać! A najbardziej podoba się i trafia w sedno jeszcze inny zapis jadącego na festiwal blogera: "To jest festiwal artystyczny. Tam panuje wolność".

Aha, więc to taka sprawa. Wolność stała się znowu przedmiotem pożądania, który trzeba jakoś nadzwyczajnie pielęgnować, cenić, nad którym się czuwa z troską? Bo co? Bo może go zabraknąć? W teatrze? A dopiero co wolność była wręcz nudna, zdawało się, że jest jej za dużo i nie wiadomo, co z nią dalej robić. Nagle taka zmiana. Był przesyt, a już jest łaknienie. Przecież uważaliśmy, że uczucie głodu wolności, owszem, znane, odeszło w przeszłość, bo jego przyczyny zostały usunięte, i gdzie jak gdzie, ale w Europie nie będzie nawrotu do tej kwestii z braku podstaw. Przyszłość musi być inna. Trochę nawet od rzeczy zdawało się mówić o tym, że kiedyś można by jeszcze odmówić ludziom wolności. Jeśli ktoś tu i ówdzie przed czymś takim ostrzegał, to chyba tylko pod wpływem zastarzałych urazów i ze sklerotycznego nawyku, tak to było sprzeczne z tendencją rozwojową współczesnej cywilizacji. Wszystko zmierzało przecież w inną stronę. Wolność wyglądała na oczywistość i niejako działa się sama przez się.

Nim spostrzegliśmy się, jakaś dziwna meta zamajaczyła na horyzoncie, u kresu niezawodnej niby tendencji rozwojowej. Jakaś przyszłość odwrotna, ze stopniowo redukowaną wolnością. Taką przyszłość świata mam opisać siedząc na scenie z doktorem Mizerą?

- Zastanówmy się najpierw, czy świat ma przeszłość - powiedziałem.

----------------------------------- 

WODEWIL

I oto ten teatr. Festiwal Zakopiańskie Prezentacje Artystyczne "Pępek świata" odbywa się w Teatrze im. St. I. Witkiewicza, o którym nikt nie mówi inaczej niż Teatr Witkacego. Ale zanim usiądę na scenie do rozmowy z Michałem Mizerą, proponują, żebym położył się na leżaku, jeśli chcę, i obejrzał widowisko "Wodewil warszawski" w wykonaniu teatru Pijana Sypialnia z Warszawy, który gra w plenerze i przybiera również nazwę "Teatr na leżakach". Pierwszy rząd widowni stanowią leżaki. Można także siedzieć na ławach, w kucki przed leżakami, a nawet zająć dowolną pozycję leżącą wprost na ziemi. Stanowczo za zimno, żebym się na coś takiego zdecydował. Wybieram drugi rząd i tradycyjny sposób siedzenia na ławie.

Gościnna dyrekcja Teatru Witkacego otacza mnie bardzo troskliwą opieką. Dostaję pled, żebym się okrył, i "długi" napój: szklankę dżinu z tonikiem. Będę popijał podczas przedstawienia. Teatr Pijana Sypialnia jest awangardowy czyli przyszłościowy, a w przyszłościowych teatrach tak się robi. Jesteśmy nowoczesną publicznością w przyszłościowym teatrze i zachowujemy się swobodnie, wierząc, że nieustannie zwiększająca się swoboda pozostanie przyszłością świata.

Ale tu niespodzianka. Awangardowy teatr nawraca do przeszłości i to go bawi. Grają farsę z czasów Prusa, raczej młodego Prusa, jednak nic w niej z niego, jest wiek dziewiętnasty dość jeszcze głęboki. Śmieszy i rozczula. Niepostrzeżenie przechodzi w czasy późniejsze aż po dzisiejsze z najnowszymi aktualiami politycznymi i sparodiowanym głosem Hanny Gronkiewicz-Waltz. Nośnikiem pozwalającym podróżować po Warszawie między czasami są piosenki i tańce, melodie i rytmy sprzed półtora wieku, walczyki, oberki, głównie folklor miejski, ale nie tylko. Krótko mówiąc, wodewil.

Patrzę, śmieję się i rozrzewnieniem pociągając ze szklanki, co prawdopodobnie ma wpływ na rozrzewnianie, ale większy mają stare piosenki, których dziś już się nie śpiewa i nie pamięta. A młodzi ludzie z awangardowego teatru przypomnieli i śpiewają.

Nic nie wskazuje, żeby to byli konserwatyści, żeby grali tak, śpiewali, tańczyli i cieszyli się z pobudek ideologicznych. Mają jakiś inny powód.

Jacek Bocheński - Blog II

Viewing all 786 articles
Browse latest View live