Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Krystyna Rodowska rozmawia z José Angelem Leyvą

$
0
0

             Nie ma mnie bez drugiego człowieka

 

 

                Z José  Angelem Leyvą rozmawia Krystyna Rodowska

 

leyva-jose-angelKrystyna Rodowska – Urodziłeś się w wiosce zagubionej w górach, w rodzinie z dziesięciorgiem dzieci, borykającej się z wieloma ograniczeniami.  Myślimy najczęściej, że  dzieci, które miały trudne dzieciństwo nie są później w stanie osiągnąć życiowego sukcesu. Twój przykład podważa tego rodzaju sądy: wydaje się, że wszystko, nawet  bariery i przeszkody do przezwyciężenia, narzucone Ci przez Twój życiowy start, stały się z czasem Twoim wewnętrznym bogactwem. Mam na myśli ślad, jaki Twoje dzieciństwo odcisnęło na pamięci i wyobraźni  już dojrzałego poety, widoczny w wierszach z tomu Duranguraños. Słowo to nie istnieje w języku potocznym, jest wymyślone przez Ciebie.Wiem, że Durango to nazwa stanu na północy Meksyku i stolicy tego stanu,  gdzie chodziłeś do szkoły średniej , a także do kina Imperio wraz z Twoją  babcią . Ty jednak bawisz się tą  nazwą, odkształcasz ją, nadajesz jej jakiś wymiar fantazmatyczny, jakbyś chciał w ten sposób nabrać nieuniknionego skądinąd dystansu do własnych wspomnień. Czy mógłbyś sam skomentować motywy tego rodzaju słowotwórstwa?  Co chcesz powiedzieć przez to nieprzetłumaczalne słowo „ Duranguraños”?

 

José  Angel Leyva  -  W rzeczywistości urodziłem się w stolicy stanu o tej samej nazwie, w Durango. Moi rodzice mieszkali wówczas w górach Durango, w wiosce, która paradoksalnie nosiła nazwę „ Miasto”. Zachowałem wspomnienia oparte na wydarzeniach realnych, a także na fantazjach, jakie towarzyszyły mi w czasie pierwszych lat mojego życia. Można myśleć, że pewne rzeczy mi się przyśniły, ale to są wspomnienia zmysłowe i namacalne, które pozwalają mi przywołać obłok pary unoszący się nad wanną, w której matka kąpała mnie i starszą siostrę w czasie chłodów; miałem wtedy nie więcej niż cztery lata. Ognisko domowe kojarzy mi się od tej pory  z nieodłącznym ciepłem , doznaniem jakby wnętrza macierzyńskiego brzucha. Ojciec mój był nauczycielem szkoły podstawowej, z przekonania i z powołania. Kochał przyrodę i ludzi, którzy odpłacali mu taką samą miłością aż do jego śmierci. Z powodu wszystkich przejawów czułości i przywiązania, jego pogrzeb przypominał festyn. Musieliśmy wynająć trzy ciężarówki, żeby zawieźć na grób te wszystkie wieńce od przyjaciół z gór i z wielu innych miejscowości.

 Babcia, matka mojego ojca, także nauczycielka, była niepoprawną  kinomanką. Wcześnie owdowiała, zajęła się wychowaniem szóstki swoich dzieci. W mieście Durango na wieczornych seansach można było zobaczyć trzy filmy, toteż ona biegała od jednego kina do drugiego, żeby zobaczyć filmy meksykańskie i westerny, kręcone w wielu wypadkach w Durango, operujące  rozmaitymi ujęciami tamtejszych krajobrazów . Kino Imperio należało do jej ulubionych, bo było blisko domu i miało najlepszy repertuar.

   Pejzaż Durango, to głównie ziemia jałowa, pustynna, nad którą rozpościera się niebo

z odcieniem szmaragdu „ niebo które jest bardziej niebem”, jak zauważył kolumbijski

poeta Juan Manuel Roca. To olśniewające światło  i z pewnością także tania siła

robocza ściągają tutaj wielu reżyserów i producentów filmowych ze Stanów

Zjednoczonych. Tutejsi , patrząc pod światło, marszczą brwi, mrużąc przy tym oczy,

co nadaje im wygląd zagniewanych, choć w rzeczywistości  są to ludzie szlachetni i

przyjaźnie nastawieni do innych, tyle że na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie

podejrzliwych  ponuraków. Ta dwuznaczność przełożyła się na aliterację „ Durango –

huraño” ( przymiotnik „ huraño” oznacza człowieka nieokrzesanego, burkliwego,

ponuraka). Oczywiście, to tylko gra słów która jednych draźni, a drugich śmieszy.

Zauważyłem jednak, że oni sami coraz częściej mówią o sobie „ duranguraños”.

 

-      Jak to się stało, w jakim momencie i z jakiego powodu postanowiłeś związać

swoje życie z literaturą? Ukończyłeś studia medyczne, miałeś nawet zrobić specjalizację z psychiatrii. Co skłoniło cię do zmiany kierunku zainteresowań: jakieś wydarzenie? Jakaś lektura czy lektury?  Czy to był proces czy iluminacja?

 

-      Nie potrafię odpowiedzieć ci precyzyjnie na te pytania. Po prostu nie mogłem

wyobrazić sobie siebie jako lekarza, kiedy już de facto nim byłem i pracowałem w szpitalu psychiatrycznym. Nagle wszystko wydało mi się aż do bólu przewidywalne, włączając w to własną śmierć, na granicy ostatecznej nudy. Poezja nie była dla mnie i nie jest zawodem, lecz formą życia bez jakiejkolwiek gwarancji  czy programowania. Po prostu wybrałem coś, co wydało mi się byciem w drodze...Literatura była ryzykiem i jest nim wciąż. Jest także dla mnie drogą zbawienia, ujścia z życiem. Mówiąc inaczej, jako lekarz przeżywałem czyjeś cierpienie w sposób aseptyczny, nie zarażając się nim, podczas gdy pracując w słowie nie tylko się żyje, lecz odzyskuje życie.

 

- Jesteś pisarzem wszechstronnym: poetą, prozaikiem, eseistą, autorem wielu

rozmów jakie przeprowadziłeś z innymi pisarzami, uprawiasz także eseistykę, związaną z malarstwem. Kierujesz pismem literackim „ La Otra” ( Inne), po doświadczeniu współ-szefowania, w ciągu jedenastu lat, pismu „ Alforja” ( Sakwa), które także było poświęcone przede wszystkim poezji. Jesteś człowiekiem wielu zainteresowań i wielu poszukiwań w labiryntach słowa. Przy tym rozpisaniu siebie na głosy, myślę, że jesteś jednak przede wszystkim poetą, dysponującym rozpoznawalną, tobie właściwą poetyką, bynajmniej nie łatwą w odbiorze. Zrobił na mnie szczególne wrażenie Twój sposób dobierania się do zagadkowej materii wspomnień w wierszach z tomów El Espinazo del Diablo, Duranguraños i Habitantos. Każde przywoływanie cieni dzieciństwa staje się dla Ciebie jakimś szczególnym wyzwaniem, jakąś rozpaczliwa walką  o dotknięcie przeszłości palcem, ze świadomością, że jest to przecież niemożliwe. Twoje zaklinania przeszłości to nie tyle narracje, czy obrazy, lecz przede wszystkim ćwiczenia z kondensacji i odnawiania języka, sprowadzonego do napięć między wypowiedzianym a niewyrażalnym. Jakbyś skomentował tę obserwację?

 

- Z subiektywnej, wyłącznie mojej  perspektywy, mógłbym powiedzieć o potrzebie autoterapii czy psychoanalitycznej spowiedzi. Ale w tym co się udaje wyrazić , zawiera się jakieś istotne, głębokie otwarcie na innych, a zaraz potem zdziwienie tym, co się powiedziało. Zgadzam się z poetą meksykańskim Eduardo Lizalde, gdy w swoim długim poemacie „ Wszystko jest wieżą Babel” mówi o świadomości  tego, czemu nadaje się nazwę lub tego, co nas nazywa, w jaki sposób nas nazywa i kto nas nazywa. Człowiek jest kimś , kto znajduje się w trakcie permanentnej przemiany, jest językiem, jest tym podmiotem określanym przez Rimbauda jako ktoś, kto zawsze jest inny od siebie samego. Podobieństwo moje do kogoś innego staje się bardziej wyraźne w miarę jak odkrywam zmiany jakie zachodzą we mnie samym, w miarę jak zaczynam obserwować siebie z perspektywy tego innego i wtedy dopiero rozpoczyna się dialog o doświadczeniu i pragnieniach. Skończyłem właśnie czytać ksiązkę hiszpańskiego poety Antonio Gamonedy Un armario lleno de sombras ( Szafa pełna cieni). Jest to rodzaj pamiętnika z ciemnych czasów frankizmu i hiszpańskiej wojny domowej, czyli epoki jego dzieciństwa. Mogła to być biografia wspólna dla tysięcy dzieci tej wojny, dzieci głodu, biedy i śmierci, ale pod jego piórem stała się epifanią poety , który ponownie przeżywa cierpienie, okrucieństwo, takimi jakie widzą je naiwne oczy dziecka, nadające swoiste znaczenie terrorowi i poświęceniu, walce  o godność  i przezwyciężaniu strachu, miłości matki. To właśnie owa szafa pełna cieni oświetla przeszłość, ożywiając ją dla przyszłych pokoleń A przeszłość można ożywić jedynie wtedy, gdy się ją wyposaży w odpowiedni język, zdolny do odnowienia własnych zasobów i do udzielenia odpowiedzi na pytania innego czasu.  Język literatury jest dla mnie narzędziem o wielu ostrzach, jak zajęcie, odpowiadające różnym motywacjom. Nie ma czegoś takiego jak utwór w stu procentach liryczny, w stu procentach epicki czy w stu procentach dramatyczny. Poezja żywi się każdą formą języka pisanego i każdym wysłowieniem. Język mówiony jest niewyczerpanym źródłem i nieustannie się zmienia. I tutaj dziennikarstwo jest jego niezmordowanym kopistą. Ale poezja, wspólna wszystkim działaniom literackim a także intelektualnym, przekonuje mnie do pracy z wszelkimi możliwymi materiałami, aby podsycać tę nieczystą i kapryśną, buntującą się przeciw wszelkim regułom dynamikę liryczną.

 

 

-  Jak doszedłeś do tej filozofii czasu i języka, którą tak fortunnie streszcza twoja zwięzła formuła: „ Jak rozlegle smakuje nicość”?

 

- Bardzo ważne dla mnie jest coś, co nazwałbym ikoniczną zdolnością języka. Gdy udaje mi się skoncentrować emocje i czas w słownym obrazie, wiem, że czytelnik zrozumie mnie, czy raczej wyczuje, dotknie. Wychowałem się w kulcie słowa , opartego na ścisłym związku z  rzeczywistością, lecz  widząc, że ów związek jest nie do zrealizowania, że rzeczywistość  rozsypuje się pod ciężarem nazwy, doszedłem do wniosku, że ona istnieje, ale w jakimś innym miejscu, w jakimś innym czasie. Niekiedy ją spotykam, odkrywam i nazywam. Literatura jest tą lub tymi rzeczywistościami , które potencjalnie istnieją.

 

 

- W twojej pracy z językiem zmierzasz równocześnie do precyzji i wieloznaczności, co wydaje się sprzeczne jedno z drugim, ale sprawia, że twoja poetyka, której awangardowe korzenie są wyraźnie wyczuwalne, jest intrygująca i atrakcyjna. Myślę, że przyswoiłeś sobie w dużym stopniu doświadczenia dwudziestowiecznej awangardy spod znaku Huidobro, Octavio Paza, może jeszcze innych poetów, których nie znam.

 

-  Tak, masz rację. Narzędzia odziedziczone po awangardowych estetykach dwudziestowiecznych przysłużyły mi się bardzo, pozwoliły zrozumieć lepiej władzę instynktu i harmonię chaosu, podświadomości, siłę wyobraźni i niezgody na konwencję. Z drugiej strony uważam, że taka jest natura języka codziennego, którym posługujemy się my, Meksykanie: jest on wieloznaczny aż do szpiku kości, ale w tej ułomności dopatruję się jego walorów semantycznych, jego potencjału ekspresji o wielkiej sile precyzji, jako że , bez przesady, potrafi on wyrazić w jednym słowie, jednej formule dwa lub trzy znaczenia jednocześnie. Sekret polega na intonacji, konotacji gestu lub głosu. Oczywiście, to czysty barok, ale o niesamowitym bogactwie ekspresji.  Ten sam efekt można osiągnąć w poezji..

 

 

- Większość poetów to osobnicy introwertyczni, zapatrzeni we własny pępek. Czasem uprawiają kamuflaż, zasłaniając się spędzaniem czasu przy piwie czy wódce. Czyżbyś stanowił wyjątek? Bo ty najwidoczniej kultywujesz zdolność otwarcia się na innych. Nawet ;pismo, którym kierujesz, nazywa się „ Inne”;  Inne, bo nastawione na słuchanie głosów innych twórców? Przypisujące wielka wagę do dialogu? Czy ten zmysł otwarcia, zainteresowania innymi zawdzięczasz upodobaniu do lektury, które tak często podkreślasz w swoich wypowiedziach?

 

 

- W moim pojęciu ja nie istnieje bez kogoś innego. Nie ma poezji , która obywałaby się świadomości istnienia tego drugiego, innego. Nie będzie przyszłości, zginie nasz gatunek, jeżeli człowiek  nie wyjdzie ze skorupy swojego egocentryzmu i zafascynowania odbiciem Narcyza w tafli wody. Każdy z nas jest indywidualnością, ale naznaczoną piętnem zbiorowości. Pismo „ Inne” zrodziło się z doświadczeń promowania  poezji i poetów w trakcie jedenastu lat istnienia pisma „ Alforja”. Dodatkowy bodziec dla jego funkcjonowania  stanowi  gotowość do współpracy jaką przejawia wiele osób , które cenię i które mi są bliskie, zainteresowanych skłanianiem ludzi do wysiłku  czytania poezji. Istnieje zasadnicza różnica między  piszącym wiersze a tym, kto uprawia poezję: ten pierwszy jest zakochany w swojej literaturze, podczas gdy ten drugi nasłuchuje pulsu człowieka w tym co pisze, nasłuchuje go w poezji, tworzonej przez innych, kocha poezję bardziej  niż własne odbicie w wierszach. Czy można uprawiać poezję, jeśli się jej nie czyta, nie słucha, jeśli się nie rozmawia z innymi, nie wchodzi w dialog „ z człowiekiem, który zawsze mi towarzyszy” – jakby powiedział Antonio Machado?

 

-  Jak widzisz rolę poety, intelektualisty w społeczeństwach latynoamerykańskich, których plagą są gangi narkotykowe, wszechwładna korupcja i trwająca wciąż marginalizacja autochtonów, czyli Indian? Czy poeta może temu przeciwdziałać? Czy poezja „ zaanagażowana” ma  rację bytu na  kontynencie, na którym słowo „ poeta” zwykło się wciąż jeszcze pisać dużą literą?

 

 

-      Droga Krystyno, oto syn meksykańskiego poety, Javier Sicilia, 23-letni chłopak

został zastrzelony  wraz z sześcioma innymi osobami, na zasadzie ukartowanej zbrodni. Za co? Za nic, po to tylko, by zasiać strach i terror.  W ciągu czterech lat doliczyliśmy się już 40.000 ofiar i przewiduje się, że pod koniec rządów prezydenta Felipe Calderona liczba ta może wzrosnąć do 70.000. Strach i przerażenie panują w kraju, będącym w stanie politycznej dekadencji, gdzie organy sprawiedliwości są kpiną ze sprawiedliwości. Policja i przestępczość to jedno i to samo. Nikt nie ma zaufania ani do wojska ani do policji, ponieważ nie tylko nikogo nie bronią i nie chronią, ale to oni zabijają niewinnych ludzi. Trzeba przyznać, że my, intelektualiści, nie jesteśmy tutaj bez winy, zamykając oczy na korupcję, dla własnej wygody  lub z obawy przed ryzykiem. Brak zasad etycznych, brak zaangażowania w stosunku do własnego kraju i narodu obraca się przeciwko nam z iście dantejską furią. Nie sądzę, aby poezja mogła cokolwiek wskórać w tej sytuacji, a także w wielu innych, kiedy to może jedynie dowieść swojej praktycznej bezużyteczności .Natomiast sami poeci, jako obywatele, mają pole do działania i mogą wiele osiągnąć, pod warunkiem, że zdystansują się od beneficjów i przywilejów, jakie stwarza państwo , by uśpić umysły i sparaliżować wolę. Na szczęście ,  wciąż potrafimy oburzać się i dawać wyraz otaczającej nas grozie .Ufam, że ocali nas kultura, w której śmierć nie jest wysłanniczką przemocy, korupcji czy handlu narkotykami, lecz  po prostu toczy  swą nieuniknioną rozgrywkę z życiem.

 

 

-Jak określiłbyś relację poezji latynoamerykańskiej z europejską? A także , jak wyglądają jej powiązania, odniesienia do poezji północno-amerykańskiej, bardzo czytanej i tłumaczonej w Polsce? Z moich własnych, być może powierzchownych obserwacji, wyniesionych z uczestnictwa w rozmaitych międzynarodowych festiwalach poezji w Ameryce Łacińskiej wynikałoby, że nie ma wyraźnego, wzajemnego zainteresowania i wymiany. W epoce  kwitnącego w Europie, przede wszystkim we Francji, surrealizmu, ściągały do Meksyku takie osobowości jak André  Breton, Benjamin Peret, po klęsce Hiszpanii republikańskiej  tworzyli tutaj hiszpańscy poeci Leon Felipe, Luis Cernuda, Emilio Prados i inni. Relacja z Hiszpanią, w porównaniu z innymi krajami, jest w dalszym ciągu uprzywilejowana, choćby z powodu wspólnego języka . Ale w Twoim piśmie „ La Otra” przeczytałam niedawno, między innymi, wiersze np. Korneliusa Platelisa,  litewskiego poety, w tłumaczeniu Gerardo Beltrana – meksykańskiego poety, mieszkającego stale w Warszawie. Wyszedł numer „ Postdata, prezentujący przedstawicieli starszego i młodszego pokolenia współczesnych poetów polskich, takich jak Tadeusz Różewicz, Wisława Szymborska, Julia Hartwig, Urszula Kozioł, a także  Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Piotr Sommer, Andrzej Sosnowski, Bohdan Zadura, Tomasz Różycki i inni. Ciekawi mnie Twój komentarz do tych publikacji i do problemu, o którym wspominam na początku...

 

 

- Już odkąd powstała „ Alforja” postanowiliśmy prezentować poezję tworzoną w wielu językach, przez autorów z różnych krajów, kultur, narodowości, grup etnicznych . W samej Ameryce Łacińskiej niektóre kraje są mi bardziej bliskie, inne  mniej. Ameryka Łacińska jest konglomeratem kultur tubylczych i napływowych, podbojów i adaptacji uchodźców,  migracji wymuszonych  także przez wojny i biedę. Natura tego kontynentu jest bez wyjątku kosmopolityczna. Każdy kraj jednak  cechuje tradycja otwierania się na innych, większego czy mniejszego. W przypadku Meksyku można mówić o długiej tradycji karmienia się europejskim dziedzictwem kulturowym. W epoce Porfiriatu [1] dominowała kultura francuska, odkąd zaś wyzwoliliśmy się spod dominacji Hiszpanii , zaczęliśmy dzielić traumatyczną granicę ze Stanami Zjednoczonymi, które są przecież światową potęgą... Nie sądzę, by Ameryka Łacińska przestała spoglądać w kierunku Europy, myślę, że wprost przeciwnie, to metropolia europejska traktuje nas jako peryferię. Młodzi poeci meksykańscy czytają zachłannie poetów europejskich, przynajmniej tych, do których mają dostęp i nie przestają czytać poetów ze Stanów Zjednoczonych.  Z kolei w Meksyku i innych krajach latynoamerykańskich  są poeci wielkiego wymiaru, zupełnie nieznani w Europie.   Toteż cieszę się, że przyjechał do Polski poeta tak wybitny jak Eduardo Lizalde i że z czasem tutejsi czytelnicy poznają być może twórczość innych  cenionych twórców meksykańskich,  takich choćby jak Ruben Bonifaz Nuno, Ali Chumacero, Francisco Cervantes, Elsa Cross, Coral Bracho,  by wymienić tylko niektórych , pozostających w cieniu wielkiej postaci Octavio Paza.

 

 

-Na koniec, rytualne pytanie: jakie masz plany, projekty na najbliższą przyszłość?

 

 

- W dalszym ciągu wydawać „ La Otra”, być czynnym na różnych planach kultury,

nie zaniedbując własnej pracy literackiej, a w szczególności poezji.

 

 

-      Dziękuję Ci za rozmowę.

 

                                   2011.



[1] Porfirio Diaz  ( 1830 – 1915), prezydent Meksyku, rządził autorytarnie krajem od 1876 – 1911, z wyjątkiem czteroletniej przerwy.


Anna Musz rozmawiała z Stefanem Jurkowskim

$
0
0

Czuję się "poetą osobnym". O życiu w języku, o poezji oraz inspiracjach ze Stefanem Jurkowskim rozmawia Anna Maria Musz

 

poeta i przestrzenPodczas spotkań autorskich mówiłeś nieraz, że wskazówką, czy twoja poezja spełnia swoją rolę, byłaby świadomość, że ktoś pod wpływem lektury twoich wierszy został świętym albo że się... zabił. To oczywiście żart, ale czy w takim razie piszesz bardziej dla siebie, aby pewne zjawiska przetworzyć, nazwać – czy raczej po to, aby dzielić się nimi z innymi ludźmi?

 

Nie wiem, jak inni, ale ja piszę dla ewentualnych czytelników, a przy okazji – jak powiadasz – aby pewne zjawiska dla siebie oswoić, zwerbalizować, nazwać. Nie piszę, aby schlebiać gustom, czy zyskiwać tanią popularność. Staram się zawsze być sobą, wsłuchać się w siebie, bo dopiero to daje szansę na stworzenie indywidualnego, odrębnego, ekspresyjnego obrazu świata; umożliwia jego interpretację, kreowanie sytuacji lirycznej. Jednocześnie poezja musi być sugestywna. Stąd to moje powiedzenie o wpływie poezji, które przywołałaś. Oczywiście to tylko figura retoryczna, żart, przerysowana ilustracja tych autorskich intencji. Ale z drugiej strony... jaka to by była satysfakcja...

Lektura wierszy powinna stać się takim samym wzruszeniem, jak jego pisanie, jak szukanie i znalezienie odpowiedniego słowa, metafory, przesłania. Czytelnik wtedy zostaje niejako "zahipnotyzowany" przez wiersz. Warunkiem jest tutaj komunikatywność. Nawet utwór najtrudniejszy, najbardziej eksperymentalny nie może być tylko pustą, skomplikowaną, a w konsekwencji sztuczną konstrukcją, czy zwykłym popisem autorskim, artystyczną mistyfikacją. W dobrym wierszu wszystko powinno coś znaczyć, każde słowo, każda figura ma przecież swoje miejsce, nie może być przypadkowa. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka utwór wydaje się chaotyczny, to przy uważniejszej lekturze powinno być widać w tym autorski zamysł. Stąd konieczność dążenia do precyzji poetyckiego przekazu.

Komunikatywności nie należy mylić z jakimś banalizowaniem, czy z prostactwem poetyckiej narracji. Piszemy dla kogoś, chcemy coś innym przekazać. Zademonstrować możliwości języka. I właśnie efekt naszej twórczości powinien być komunikatywny, czyli obfitujący w znaczenia, które dadzą się czytelnikowi odczytać, zinterpretować. Nie boję się prostoty w wierszu, bo czasem jedno najzwyklejsze słowo znaczy więcej niż nadmiernie udziwniony przekaz. Natomiast obawiam się przypadkowości. Przywołam powiedzenie Marka Wawrzkiewicza, że wzruszenie liryczne nie powinno wyłączać rozumu.

 

A czy poezja bierze się bardziej z wiedzy o świecie, czy z intuicji? Czy twoim zdaniem to rzeczywistość, otoczenie, świat dyktują wiersze, czy raczej powstają one jednak w świecie wewnętrznym?

 

Myślę, że z jednego i drugiego. To są równoprawne komponenty poezji. Pytasz ogólnie, więc ci ogólnie odpowiem, że ich proporcje są różne, indywidualne, zależne od temperamentu i osobowości autora. A jeśli już interesuje cię konkretnie moje zdanie, to przyznam, że dla mnie właśnie rzeczywistość, otoczenie, doświadczanie istnienia, nawet bolesne, poetycko się dyskontuje. Oczywiście nie wszystko przeradza się od razu w wiersz, ale staje się impulsem, uwrażliwia, powiększa wiedzę o świecie, a to w nieoczekiwanym momencie może zaowocować poetycko. Nie wyobrażam sobie, abym mógł pisać w kompletnej izolacji. Samotność wewnętrzna, twórcza jest potrzebna w momencie twórczego aktu, owego – jak to nazywam – zamyślenia poetyckiego. Przychodzi ten impuls, chcesz zapisać wiersz, i zdajesz sobie sprawę z psychicznej samotności, bo nikt nie jest w stanie do końca ci w tym towarzyszyć. Do pisania jednak potrzebna jest zewnętrzna izolacja, skupienie, kiedy wiersz się realizuje. Ale przecież jego zamysł nie urodził się z samotności. Jest inspirowany zewnętrznym światem, obecnością ludzi, rozmowami z nimi. To jest ów ładunek. A potem znowu odchodzi się do tego – jak powiadasz – świata wewnętrznego, i tam rozgrywa się cały teatr poetycki, zmaganie z tworzywem, kreowanie swoistej, własnej rzeczywistości. Słowem – zapisywanie wiersza, który na kartce papieru zaczyna żyć własnym życiem...

 

We wszystkich książkach poetyckich stawiasz ważne pytania, ale zdecydowanie stronisz od jednoznacznych odpowiedzi, sądów i wszelkiego moralizatorstwa. Nie głosisz programów. Czy przy takiej postawie – wątpiącej, poszukującej,  podważającej utarte opinie – możesz pokusić się o sformułowanie swojego poetyckiego credo?

 

Czasem stawiam pytania, niekiedy poprzez zarysowane (bądź przerysowane) sytuacje staram się przekazać swój osobisty stosunek do spraw, o których piszę. Wszelkie jednoznaczne odpowiedzi, "nieomylne" sądy, skłanianie się ku jakiejkolwiek ideologii spłyca poezję, ustawia ją w szeregu tekstów publicystycznych. Tymczasem poezja to dla mnie forma poznawania świata, który nie jest jednoznaczny. Nawet nie jest taki, jak powszechnie się go definiuje. Rzeczywistość umyka naszemu poznaniu. Zachowania ludzkie uwarunkowane są nieskończoną ilością sytuacji, powodów, okoliczności. Nikt nie ma monopolu na prawdę, która dla nikogo nie jest absolutna, bo zdajemy sobie sprawę z niedoskonałości i ograniczoności ludzkich instrumentów poznawczych. Ci, którzy boją się tej "prawdy o prawdzie" nazywają to relatywizmem, i to w pejoratywnym znaczeniu. Pamiętajmy jednak, że każdy człowiek jest obdarzony odrębną osobowością. Mniej lub bardziej silną, wyrazistą, ale jednak osobowością. A więc inaczej postrzega świat. Owszem, może większość widzi go zero-jedynkowo, ale przypuśćmy, że sam zdaję sobie sprawę z tego, że świat w jakimkolwiek wymiarze nie jest poznawalny do końca, to również nie mam prawa orzekać autorytatywnie o czymkolwiek.

Poezja może ostrzegać, może do wielu spraw uznanych za niemal "kanoniczne" podchodzić z rezerwą czy wręcz z ironią, stawiać pytania, lecz nie wprost, wątpić, nawet wykpiwać, ale nie wolno jej przyjmować wszystkiego z dobrodziejstwem inwentarza. Dlatego na przykład wiersze konfesyjne uważam za najmniej znaczące, ponieważ powielają stereotypy. Jedyne, co może być w nich pozytywne, to sama forma, wirtuozowski zapis, ale to zdarza się niezmiernie rzadko. Natomiast dla mnie o wiele ciekawsze są utwory, w których autor "wadzi się z Bogiem", wątpi, może pyta, ale opiera się głównie na własnym doświadczeniu metafizycznym, wie że odpowiedzi są nieosiągalne. Wtedy pojawia się w poezji coś nowego, coś autentycznego, oryginalnego, a nie tylko umoralniający wierszyk w stylu Jachowicza. Specjalnie przejaskrawiam, aby podkreślić, że poezja nie może być ani agitką, ani umoralniającym kazaniem, ani retoryczną lamentacją w stylu "biada wam, biada". Powinna stanowić swoisty "dziennik okrętowy", w którym poeta zapisuje swoje stany wewnętrzne, lęki, pewność i niepewność, dramaty i radości. Przy czym nie zapominajmy, że poezja jest sztuką, że wreszcie każdy wiersz powinien być wyważonym, artystycznym zapisem. Widzisz, rozgadałem się, ale właśnie w tej przydługiej wypowiedzi, a po części również w poprzednich, uzewnętrzniło się moje poetyckie credo.

 

Bardzo chętnie sięgasz w wierszach po ironię. Jakie znaczenie ma ona dla ciebie w pracy poetyckiej? Jaka jest twoja definicja ironii?

 

Ironia chroni przed naiwnością. Poza tym stwarza pewien dystans do spraw i zjawisk, o których się pisze. Wreszcie jest bardzo dobrą bronią przeciwko hipokryzji, obłudzie, monopolowi na prawdę, głoszeniu niepodważalnych dogmatów. Czyli przeciwko ludzkiej naiwności, bezmyślności, śmieszności, poczuciu wyjątkowości i misji. Ironia również potęguje ekspresję wiersza, pozwala na nowe, niezależne spojrzenie na rzeczywistość, chroni przed stereotypami. Zawsze miałem w sobie wiele sceptycyzmu, niejednokrotnie bardzo bliskiego cynizmowi. To części składowe mojej osobowości, a poezja jest jej odbiciem. Gdybym z powagą wszystko traktował w życiu, a światopogląd przyjmował "na wiarę", pewnie i moja poezja byłaby inna. A ponieważ, jak mówiłem wcześniej, widzę świat trochę w krzywym zwierciadle, a na wszelkie kanony i dogmaty patrzę podejrzliwie, stąd może ironia, która pozwala mi o tych rzeczach nie mówić wprost ale poprzez złośliwe aluzje. A one są czymś w rodzaju soli dla wiersza. Ale z kolei dystans nie zawsze jest wyraźną ironią. W różnych wierszach dochodzi ona do głosu z różnym nasileniem.

 

Chciałabym jeszcze rozwinąć temat zamyśleń poetyckich, o których napomknąłeś. Jak wygląda twoja praca nad konkretnym pomysłem? Ile z zapisanego pomysłu trafia do wiersza, a ile odrzucasz?

 

Kiedyś pojawiał się pomysł, chodziłem z nim, nawet mówiłem, że jestem w poetyckiej ciąży, a kiedy znalazłem odpowiedni czas i miejsce dla koncentracji dokonywałem zapisu. Teraz jest trochę inaczej. Przeważnie wieczorem pojawia się jakaś fraza. Jeśli chce mi się akurat zapisać, to zapisuję, a jeśli nie – pomysł szybko znika. Potem ten zapisany wers w odpowiedniej chwili rozwijam. To przychodzi w pewnym sensie samo. Wiem, o czym chcę napisać, ale jest to wiedza bardziej intuicyjna niż konkretna. Zaczynam pisać inspirując się zanotowanym pomysłem. A czasami niespodziewanie pojawia się wiersz, który na gorąco zapisuję. Tak więc nie selekcjonuję samych pomysłów, bo to są zaledwie nasionka drzewa, które się potem rozrasta. Czasem ich nie zasiewam, bo przeczuwam, że nic z tego nie wyrośnie.

 

A poetycki język, styl, forma? Podczas spotkań autorskich mówiłeś nieraz, że forma jest przypisana do danego wiersza, pojawia się wraz z pomysłem... Czy moglibyśmy rozwinąć tę kwestię?

 

Pisanie jest dla mnie przygodą i niespodzianką. Nie wiem, jaka będzie fraza, szeroka czy wąska, ile wiersz będzie liczył wersów, jaka konkretnie urodzi się puenta. Choć, jak powiadam, wiem do jakiego punktu mam wiersz doprowadzić. Tak było od początku mojego pisania, że wiersz jakby sam narzucał formę, dyktował zapis graficzny, domagał się zakończenia. Nie wszystkie metafory, określenia są jakoś "wymyślone" wcześniej. To wszystko pojawia się w trakcie pisania, jakby mi spływało nie wiadomo skąd, samoczynnie, bez mojego udziału. Nagle wiem, co i jak napisać, aby najwierniej oddawało zamysł wiersza. To wszystko jest tak dziwne, irracjonalne, że sam nie pojmuję tego mechanizmu. A przecież piszę świadomie. Osobliwa sprzeczność, ale tak to właśnie jest.

 

Powiedzmy jeszcze o twoich inspiracjach, ale nie tyle tematycznych, ile językowych. Co fascynuje cię w języku – które jego odmiany są dla ciebie ciekawe i inspirujące? Jak Stefan Jurkowski – jako poeta – słyszy język mediów, język młodzieżowy, język potoczny?

 

Mam od dziecka zamiłowane do kalamburów, lubię się bawić językiem, tworzyć neologizmy, nadawać różne kształty słowom poprzez dodawanie najrozmaitszych przedrostków, na przykład przedrostek "du" do słowa parasol. Jako mały chłopiec czytałem wiersz Konopnickiej "pucu, pucu, chlastu, chlastu," dodając na początku "pę", a w środku "cy". Lubię powiedzieć o mieście Chlała, zamiast Piła. To tak pięknie zmienia sens. Nie stosuję tego bezpośrednio w poezji, ale ta wrażliwość na słowo i jego znaczenia jakoś tam w twórczości zapewne owocuje.

Ale to zabawa. Czasami specjalnie wymyślam coś, co brzmi jak błąd językowy, na przykład "wybrłem", albo "pociągniem"... Robię to dla żartu wtedy, gdy wiem, że nikt mnie nie posądzi o niepoprawność językową. Natomiast wszelka niepoprawność w tekstach drukowanych w prasie, błędy popełniane przez prezenterów telewizyjnych czy ich gości-polityków, którzy występują w rolach zbawców narodu, mocno mnie irytują. Razi mnie zła akcentacja wielu słów, takich jak "fabryka", "mogliśmy", kiedy akcent stawiają błędnie na "bryka" czy "iśmy". Nagminnie mówią "w dniu pierwszego kwietnia", podczas kiedy powinno się powiedzieć "w dniu pierwszym kwietnia". Można powiedzieć "pierwszego kwietnia", ale jeśli już w dniu, to w którym. Często wstawiają jakieś dziwolągi, ni to angielskie, ni to polskie. To nowomowa korporacyjno-internetowa. Wiele wkrada się regionalizmów, które także rażą.

Język młodzieżowy, to zupełnie coś innego. Sam nieraz, może z pewnej przekory albo dla ekspresji, powiem "spoko", "nara" czy coś podobnego. Jeśli tego używa młodzież w codziennej rozmowie, to nie ma w tym nic nagannego, pod warunkiem, że jednocześnie potrafi się wysłowić, budując precyzyjne zdanie w języku literackim.

Język jest żywy, zmienia się, przyswaja nowe słowa, zmienia znaczenia, jak choćby "mysz". Dla naszych dziadków w połowie XX wieku to był po prostu tylko gryzoń. Ale świat się zmienia, musi do tego dostosowywać się język, który go określa. Ale nie przez wulgaryzmy, dziwolągi, jakąś degenerację, zubożenie. Bo sprowadzimy polszczyznę do gęsiego języka, a zatracimy swój własny. I okaże się, że w ostatecznym rozrachunku Mikołaj Rej nie miał do końca racji...

 

Mówiliśmy sporo o współczesnej poezji – ciekawa jestem, jak postrzegasz miejsce swojej twórczości pośród bieżących zjawisk i trendów literackich? Czy utożsamiasz się z którymś z nich? Czy ma dla ciebie znaczenie kryterium generacyjne? Czy raczej czujesz się poetą osobnym?

 

Bliska mi jest poetyka "Współczesności" czy "Orientacji", choć i tej nie postrzegam  jako swojego miejsca. Różnię się od tamtych poetów, a to znowu wynika z moich wewnętrznych predyspozycji. Choćbym nawet upodobnił swoją frazę do tamtych wierszy, nadał im nawet identyczny rytm, to przesłanie będzie inne, różny typ obrazowania, inny język.

Niektórzy młodzi poeci zarzucali mi, że jestem nienowoczesny. Używają oni innych sposobów zapisu, dużo jest przerzutni utrudniających percepcję utworów, podążają za jakąś młodopoetycką modą, piszą z reguły wiersze narracyjne. I bardzo podobne do siebie. Oczywiście nie wszyscy. A ja tego nie stosuję. Piszę tak, jak pisał Stefan Jurkowski. Nie powiem, abym z tego powodu nie przeżywał rozlicznych rozterek, nie lękał się anachroniczności swoich wierszy, nie miał poczucia, że zostaję w tyle i nie jestem przekonujący dla nowych pokoleń; może już trzeba oddalić się do lamusa. A z drugiej strony piszę o tym samym świecie, żyję w tej samej przestrzeni, więc wszelkie generacyjne kryteria wydają mi się bez znaczenia. Zmienia się zakres tematyczny, sposób zapisu, bo autor dojrzewa, na wiele rzeczy patrzy już inaczej i opisuje rzeczywistość w inny sposób. Z tego powodu rzeczywiście czuję się "poetą osobnym". Może i niepotrzebnym. Ale po prostu inaczej nie potrafię.

 

Fragmenty wywiadu-rzeki pochodzą z książki Anny Marii Musz: "Poeta i przestrzeń. Portret literacki Stefana Jurkowskiego". Oficyna Wydawnicza STON 2, Kielce 2016, s.156.

Janusz Termer - Pocztówka z Collodi

$
0
0

Janusz Termer

 

 

Pocztówka z Collodi
 


makowski25


     1.

    Collodi jest piękne, jak zresztą prawie wszystkie niewielkie i stare miasteczka włoskie, niekoniecznie tylko, jak teraz, w porze dojrzałej, pachnącej tu niebywale południowej wiosny, którą tak zachwycał się pierwszy prezes polskiego SEC, Jarosław Iwaszkiewicz. Leży ono w pobliżu Florencji (godzina jazdy pociągiem w stronę Pizy i Livorno – linii otwieranej w czasach gdy powstawał Pinokio). Aby jednak dotrzeć do Collodi z florenckiego dworca kolejowego trzeba oczywiście najpierw znaleźć się tam. W tej - założonej - łyknijmy sobie przy okazji mały łyczek historii -  przez Juliusza Cezara w roku 59 p. n. e. kolonii rzymskiej na miejscu miasta etruskiego Faesulae, późniejszej kolebce włoskiego i całego europejskiego Renesansu. W mieście Dantego, Leonarda da Vinci, Michała Anioła, Rafaela, Botticellego czy Brunelleschiego, nie wspominając już o wielkim, możnym, osławionym i pod każdym względem prężnym, rodzie Medyceuszy...

 

    Było zatem o czym podumać i pogadać podczas podróży samolotem do Florencji. A lecieliśmy przez Frankfurt n. Menem, niestety, bo nie ma ona dzisiaj bezpośredniego połączenia lotniczego z Polską. A i czasu też było na to aż nadto, gdyż znana z solidności i punktualności Lufthansa opóźniła, z powodu burzy, swój przylot z Warszawy do Frankfurtu o kilkadziesiąt minut, a to wystarczyło aby samolot do Florencji, też Lufthansy, nie był uprzejmy na nas poczekać (a następny był dopiero grubo ponad trzy godziny później, czyli tuż przed północą!). Nas, to znaczy – Annę Wasilewską, znakomitą tłumaczkę literatury włoskiej i francuskiej (wielki sukces odniósł ostatnio jej przekład i nowy układ wielkiego dzieła Jana Potockiego Rękopis znaleziony w Saragossie) oraz piszącego te słowa - wysłanników polskiego oddziału Stowarzyszenia Kultury Europejskiej (SEC) na posiedzenie Rady Wykonawczej tego międzynarodowego gremium. Miało ono do niedawna, przez kilkadziesiąt lat, swoją stałą siedzibę w Wenecji, gdzie też co kilka  lat odbywały się spotkania władz Stowarzyszenia i jej członków, obrady i dyskusje o aktualnych problemach kultury europejskiej. Miejskie władze dzisiejszej Serenissimy okazały się (w obecnej neoliberalnej dobie) niezbyt łaskawe dla spraw kultury i SEC „wyemigrował” do Collodi, gdzie szczęśliwie znalazł swoją nową siedzibę i sponsora dzięki Fondazione Nazionale Carlo Collodi w Pesci (przepięknie położone miasteczko na szlaku górskich zamków obronnych, leżące o trzy kilometry od Collodi), której prezes, Pier Francescco Bernacchi, tak to się dobrze to złożyło, jest od kilkunastu lat także wiceprezydentem międzynarodowych władz SEC.
 

    2.

    W miasteczku Collodi spędził swe najlepsze młodzieńcze lata Carlo Lorenzini, znany całemu światu pod literackim pseudonimem Carlo Collodi, wziętym od nazwy tego miasteczka, choć urodził się we Florencji w 1828 roku, i gdzie potem mieszkał i pracował (zmarł w 1890). Jest to jak wiadomo, autor nieśmiertelnego utworu dla młodzieży, znanego dziś powszechnie pod tytułem Pinokio, początkowo publikowanego od 1881 roku na łamach pisemka dla młodzieży „Giornale per i bambini” jako Przygody Pinokia. Historia pewnego pajacyka (I wydanie książkowe 1884).

Dzieje autora, walczącego o zjednoczenie Włoch, pisarza, księgarza, publicysty, tłumacza baśni Charlesa Perraulta, i satyryka, współtwórcy nowoczesnego języka włoskiego - „fiorentino vivo” (florencki żywy) przeciwstawianego „fiorentino morto” (florencki martwy) - skostniałemu językowi klasyków literatury włoskiego Trecenta, podobnie jak i recepcja samego jego słynnego dziełka o przygodach pewnego drewnianego burratino, które szybko podbiło świat i  spowodowało, że Collodi uchodzi od ponad już stu lat, nie tylko w potocznym przekonaniu, za „autora jednej książki”; a to też są naturalnie wielkie tematy na osobne i długie (zajmujące skądinąd) opowieści.

    Wróćmy jednak na chwilę do samej podróży do Florencji. Nam, nieco zagubionym spóźnionym podróżnym na niewyobrażalnie ogromnym lotnisku we Frankfurcie, ani owe ruchome chodniki, przyspieszające i ułatwiające dostęp od setek miejsc odpraw samolotowych na cały glob, na nic się zdały i przyszło czekać nam te parę godzin na odprawę samolotu do.. Bolonii, zamiast Florencji, bo tam była potężna wichura i burza. Z Bolonii Lufthansa miała nas dowieźć autokarami do Florencji. Już w trakcie tego nocnego lotu oświadczono przez głośniki, że jednak lądować będziemy we... Florencji. Mała to jednak pociecha, mimo że zostaliśmy, na przeprosiny, co nieco wzmocnieni, bo podkarmieni przez przewoźnika. No, ale jak o tej północnej godzinie dostać się stąd do Pesci lub Collodi, gdy nie kursują już żadne pociągi i autobusy, a perspektywa spędzenia zimnej nocy – w przeciwieństwie do czerwcowej fali upałów panujących w Polsce - na maleńkim dworcu lotniczym lub kolejowym we Florencji (ponoć wtedy czasami niebezpiecznym), wydawała się nam, nie przygotowanym na to, wręcz małym horrorem. Zwłaszcza, że w Pesci czekał hotel z telewizorem transmitującym mecz Polska - Ukraina! Szczęściem w nieszczęściu było to, że mieliśmy telefon do mieszkającej od lat we Florencji Magdaleny Gronczewskiej (córki przyjaciół, profesorostwa Grażyny i Andrzeja Gronczewskich), która przez zaskoczenie (niechybnie) zgodziła się przyjąć nas na te parę ciemnych,  zimnych i ponurych nocnych godzin pod swój dach, mimo iż bardzo obawiała się, że zaburzymy sen jej ukochanej kilkunastomiesięcznej córeczki... Do tego jednak nie doszło, a my raz jeszcze publicznie jej dziękujemy za cenną pomoc w niespodziewanej potrzebie. Ale mecz z Ukrainą diabli i tak wzięli...
 

      3.

     Zdążyliśmy jednakże następnego poranka dojechać jednym z pierwszych kursów pociągow z Florencji na pierwsze z dwudniowych posiedzeń Rady Wykonawczej SEC, które odbywały się w położonym na przepięknie widokowym wzgórzu miasteczku Collodi. Tak się złożyło, że byłem tu już raz, przed dziesięcioma laty, i z podobnej okazji. Tak zwanego  roboczego Ensemble Generale SEC, które przygotowane było wtedy z szerszym rozmachem programu towarzyszącego. Uczestnicy ówczesnego posiedzenia mieli też nieco więcej wolnego czasu.  Odwiedziliśmy między innymi tamtejsze muzeum Pinokia na wolnym powietrzu, wędrując niespiesznie po parku ukazującym bohaterów utworu jakby w wielkim powiększającym szkle ogromnego mikroskopu, wydobywającym i podkreślającym ich cechy szczególne, charakterystyczne. Zawsze na ogół sympatyczne, jak w przypadku groteskowo przerysowanych postaci z Krainy Zabaw czy Krainy Zmyślnych Pszczół. Dzieci (duże czy całkiem małe) wcale nie muszą się tutaj ich bać (pełno ich resztą i teraz na parkowych alejkach i łącznikowych tunelach malowniczo rozlokowanego muzeum), bo tak są pełne zwyczajnej radości bycia w świecie, że aż przysłaniają tym owe dydaktyczne i wychowawcze, choć nadal żywe i metaforycznie aktualne przesłania wymowy całości utworu Collodiego (do których był mocno zachęcany przez ówczesne włoskie władze oświatowe). Zostało to też wydobyte przez znanego kiedyś powszechnie artystę i ilustratora Pinokia, florenckiego rysownika - Carla Chiostri  tworzącego na przełomie XIX i XX wieku (drugi po Enrico Mazzantim i najbardziej dziś znany ilustrator dziełka Collodiego). I te jego rysunki zamieszczone są w tym właśnie nowym polskim wydaniu Pinokia w tłumaczeniu Krystyny i Eugeniusza Kabatców (którego to z kolei wydania polskiego? – nasz wydawca (Vesper.pl) z 2016 r. milczy dyskretnie na ten temat). Ilustracje Chiostriego tworzą z tekstem utworu Collodiego swoistą jedność i swoiste znaczeniowo – by tak rzec – wspólne polsko-włoskie dzieło. To zostało zauważone od razu przez wspomnianego wyżej prezesa Fundacji Collodi, Pier Francescco Bernacchiego, któremu wręczyliśmy to wydanie  z dedykacjami tłumaczy polskich podczas tegorocznego towarzyskiego spotkania uczestników obrad SEC w gościnnej siedzibie Fundacji. Signor Bernacchi był wyraźnie zaskoczony, ale też i wielce zainteresowany oraz wyraźnie ukontentowany...

    W posłowiu do tego najnowszego polskiego wydania Pinokia, pisze celnie Krystyna Foremniak: „Jeszcze zanim dotrzemy na miejsce (czyli do Collodi - JT), wszystko krzyczy do nas Pinokiem: drogowskazy do poświęconego mu parku rozrywki, drewniane pajacyki z długimi nosami, dostępne na każdym straganie i w każdym sklepie z pamiątkami, długopisy z głową Pinokia i magnesy na lodówkę w kształcie marionetek ze sznurkowymi nogami. Pinokio  jest dziś wizytówką średniowiecznego Collodi, tak jak niemal od samego początku stał się wizytówką Carla Lorenziniego”. Tak, to wszystko prawda, a sam swoisty „kult” i standardowo utrwalony obraz Pinokia z długim nosem, jak i samo miejsce przygód  towarzyszących mu życiowo realnych i fantastycznie baśniowych postaci utworu, cieszą się, co zresztą łatwiej teraz niż kiedyś zaobserwować, przyspieszającą  coraz bardziej w czasie popularnością, nie tylko w tym malowniczym miasteczku. To jeden z trwalszych -  i co ważniejsze – nie budzących specjalnie estetycznych czy innej natury krytycznych oporów sposobów dzisiejszego odbioru Pinokia.  Stający się przykładem tych pozytywnych świadectw i elementów zjawisk kulturowych, które coraz bardziej ekspansywnie wdzierają się wizualnie w nasze życie społeczne i obyczajowe, jakby ciągle poszukujących granic swego literackiego obywatelstwa i znaczenia. Też jako fenomeny symbol i emblemat współczesnej pop-kultury (nawiasem mówiąc zaliczany kiedyś przez uczonych socjologów XX w., z niejakim choć wyraźnym i mocnym przekąsem do zjawisk „kultury masową”, przeciwstawianej kiedyś wyraźnie tzw. „kulturze wyższej”; dziś, a to też signum temporis, te granice stają się niekiedy bardzo labilne i często gęsto się wzajem się przenikające...).
 

   4.

    Międzynarodowe Stowarzyszenie Kultury Europejskiej (SEC) ma mieć teraz nie tylko nową własną siedzibę, ale też ma nowe władze, z energicznym prezydentem – optymistycznie patrzącym w przyszłość, dobrym przy tym i sugestywnym mówcą - profesorem Umberto Mariotta z Wenecji, i sekretarz generalną Cosimą Campagnolo na czele. Dodać warto, że signora Cosima to córka znanej, ogromnie zasłużonej, zmarłej parę lat temu długoletniej sekretarz SEC, Michele Campagnolo-Bouvier, żony pierwszego prezydenta SEC, filozofa Umberto Campagnolo (1904-1976), jego ideowego prawodawcy i fundatora  na gruzach powojennej Europy oraz teoretyka oryginalnej koncepcji „polityki kultury” jako gwaranta tolerancji i pokojowego rozwoju społeczeństw. Ma jednak SEC obecny, choć nie zmienił systemu swoich naczelnych idei i wartości, bardzo poważne, często nieznane poprzednikom, nowe wielkie problemy organizacyjne i oczekujące  rozwiązania wyzwania programowe naszego czasu. Wynikają one ze z dokonującej się zmiany generacyjnej, jak i gwałtownych przeobrażeń cywilizacyjnych, ale przede wszystkim pochodną krótkowzrocznego - trzeba to nazwać po imieniu i dobitnie podkreślić - odwracania się wielu rządów europejskich,polityków, władz krajowych i samorządów lokalnych od spraw kultury, Zjawiska także od kilkunastu już lat coraz bardziej widocznego i w Polsce (jakby było coś ważniejszego niż kultura, jako – cokolwiek by przez to rozumieć - zwieńczenie egzystencjalnej istoty człowieczeństwa).

    Rozmowy, dyskusje i decyzje międzynarodowych władz SEC i reprezentantów organizacji krajowych w Collodi dotyczyły tych właśnie spraw najogólniejszej natury, jak i czysto organizacyjnych:  choćby przyciągnięcie młodych wolontariuszy dla uaktywnienia prac czy  przejście na elektroniczny system informacyjny jako reakcja i recepta na coraz bardziej widoczny i dokuczliwy brak środków materialnych. Nie zdradzając „tajemnic”  SEC można powiedzieć, że w Collodi podjęto bardzo ambitne plany sformułowania nowych zadań oraz kontynuowania sprawdzonych form działalności i przedsięwzięć lub ich koniecznej „renowacji” (np. wznowienie organu teoretycznego SEC rocznika  „Comprendre”, wniesienie i przyjęcie poprawek statutowych) oraz poszukiwania form głębszego zainteresowania europejskich społeczeństw sztuką symboliczną, w zmieniającej się  tak szybko politycznie i kulturowo ubożejącej Europie, jak i oczywiście w całym zróżnicowanym i tak mocno pod każdym względem podzielonym jak nigdy świecie dzisiejszym. Należy do nich  między innymi. potrzeba powołanie do życia „Europejskiej szkoły liderów” czy przygotowanie wielkich tematów do powszechnej debaty nad przeszłością i nade wszystko przyszłością i żywotnością europejskiego kulturowego i politycznego Esprit, owego spajającego i przenikającego dzieje Ducha i Mitu europejskiego kontynentu). Ze strony polskiej wpłynęła propozycja prezesa naszego  narodowego oddziału, Eugeniusza Kabatca, by uwzględnić w programie generalnej debaty sprawę szerszego rozumienia i poszerzonego widzenia Europy, tak w polu społeczno-konfesyjnym, jak i kulturowo-geograficznym, czyli o drugie „płuco europejskie” - o zaniedbany wschód naszego kontynentu. Czy to wystarczy  dla skutecznego podjęcia prac nad rysującym się tutaj konkretnym programem naprawy i wzmocnienia codziennej działalności międzynarodowego SEC, a także i w ośrodkach krajowych? Zobaczymy to wkrótce. Postanowiono bowiem zwołać za rok do Collodi kolejne spotkanie Rady Wykonawczej, z szerszym udziałem przedstawicieli poszczególnych krajowych władz SEC, czyli już po zakończeniu budowy nowego centrum Stowarzyszenia (siedziba władz, cenne archiwum, redakcja czasopism, biuletynów), powstającą właśnie w tym miejscu, dzięki Fondazione Nazionale Carlo Collodi w Pesci, która to fundacja - niewątpliwie przy pomocy i silnym wsparciu nieśmiertelnego Pinokia! - wyasygnowała na ten cel okrągły milion euro!
 

   5.

    Podróż powrotna do Warszawy przebiegła nam gładko. Z Pesci do Florencji, gdzie było trochę czasu na per pedes apostolorum odbywane wędrówki z Anną Wasilewską (kilkukrotną stypendystką tego miasta, znającą je na wylot) oraz na krótki kurs przypominania sobie o Wielkich Ludziach Florencji, współtwórcach kultury europejskiej i światowej, jego literackich cennościach, jego Zabytkach oraz Muzeach z Galerią degli Uffizi czy Galerią Palatina i Galerią Galerią d'Arte Moderne na pierwszych miejscach... Przez szybę tylko „wąchane” i oglądane na ogromnych banerach i kolorowych plakatach wystawowo-reklamowych takie smakowitości, mówią o tym juź same tytuły ekspozycji – jak na przykład  Michelangelo e Vasari. Preziose lettre all”amico caro” dall'archivio Vasari czy Da Kandinsky a Pollock...  I już, i tyle, aż tyle....

    Żałowałem także tego, że nie wystarczyło nam czasu, by „odwiedzić” Stanisława Brzozowskiego (w sto piątą rocznicę śmierci pisarza), w ostatnim miejscu jego florenckiego pomieszkiwania na wygnaniu, domu, na którym przed paru laty umieszczona została – przy współudziale tutejszego samorządu i miejscowej Polonii oraz polskiego oddziału SEC - tablica pamiątkowa poświęcona autorowi Legendy Młodej Polski.

    Przelot z Florencji do Warszawy, przez oswojonego już nieco lotniskowego molocha, Frankfurt nad Menem, był w drodze powrotnej na szczęście bezproblemowy, ale też i banalnie nad wyraz nudny, jak owe piosenkarsko  przyborowe „festiwale na pieśń”...

                                                                                                             

J.T.    


Andrzej Walter - Boże, chroń Królową!

$
0
0

Andrzej Walter



Boże, chroń Królową!

Tylko czy na Wyspach ktoś jeszcze wierzy w Boga?

 

  

walter   Brawo Anglicy. Nie. Nie za mecz z Islandią, w którym „jacyś tam rybacy” dokopali dumnym synom Albionu, (a akurat wynik tego meczu udało mi się przewidzieć), lecz za pierwsze poważne ostrzeżenie dla „jaśnie panującej oświeconej” Unii, póki co zwanej Europejską. Większość z nas przecież widzi, że to nie jest już ta Unia, która fascynowała nas w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia. Widzimy przecież wyraźnie, że marchewka nie jest owocem, ślimak rybą, a Martin Schulz nawet nie przypomina Jean Paul Belmonda. Widzimy ostro i jaskrawo, że kolejne pomysły na wiek postępu nie sprawdziły się, a konstrukcje prawne na liberalną nowoczesność uległy defraudacji i erozji. Widzimy trzeźwo, że dzisiejsza Unia to twór chory, bez tożsamości i bez pomysłu na lepsze jutro. Za fasadą wspólnoty i solidarności kryją się: grupy interesów, piramidy absurdów oraz nieporadne próby ograniczenia suwerenności członków. I Anglicy, a właściwie ogólnie wszyscy Brytyjczycy powiedzieli – „nie”. Nie zrobicie nam z Big Bena banana, a z Królowej ślimaka.

 

    Nie znaczy to oczywiście, że my nie chcemy „być” w Unii, że nie przynależymy do wspólnoty europejskich krajów i że nie jesteśmy istotnym partnerem dla unijnych pseudo-demokratów. (ujmując sprawę „my” – mam na mysli perspektywę polską). Znaczy to jedynie i tylko to, że Wielka Brytania pokazała Unii czerwoną kartkę i jest to pokłosie sumy tych wszystkich idiotyzmów, które narzuca nam się siłą, a w zasadzie majestatem i powagą prawa, które wymyśla kilku nawiedzonych pomysłodawców wątpliwego autoramentu. Korzenie tych pomysłodawców sięgają erupcji czasów dobrobytu zza żelaznej kurtyny. Ich tożsamość zachwiała się z nadmiaru luksusu i nudy, którą zostali obdarzeni w bezstresowym chowie zblazowanych i wyrachowanych elit ówczesnego Zachodu, w którym my widzieliśmy wówczas ekonomiczne perpetum mobile, które właśnie, na naszych oczach uległo zatarciu. To koniec. Koniec Europy, jaką znamy, jaką znaliśmy, jaką sobie wyobrażaliśmy. To koniec: ironii, pogardy i protekcjonalnego traktowania ludzi, którzy proszą tylko o zachowanie własnej tożsamości, kultury i stylu życia, czy też wyznawanych systemów wartości. Choć raczej wyrażam tu nieuzasadnione nadzieje na otrzeźwienie pajaców współczesnego neoliberalizmu. Jak znam życie nic takiego nie nastąpi. Ich nachalność w homogenizacji kultur jest zdeterminowana maniakalnym uporem wartym lepszej sprawy.

 

   Co zatem nastąpi? Nic takiego. Wszystko potoczy się „swoim trybem”, czyli będzie narastał swoisty bunt narodów przeciw rozwiązaniom „nowego wspaniałego świata”, gdyż okazał się on ani nie nowy, ani nie wspaniały, a już z pewnością nie mlekiem i miodem płynący – jak było w ofercie. Marksistowskie pomysły przemodelowania mentalności, zrewolucjonizowania rodziny i stworzenia „nowego człowieka” można wsadzić między bajki, a przypomną nam o tym „uchodźcy”, który napływają szeroką falą ochoczo zaproszeni przez Panią Kanclerz i witani nie chlebem i solą – lecz w tamtej, zachodniej rzeczywistości - kwiatami i kamerami. Welcome to Germany. Herzlich willkommen. Refleksja nad tym powitaniem nastąpi wkrótce, ale jednak trochę później. Póki co wyleciały w powietrze lotniska w Brukseli, w Istambule, a w perspektywie wiele atrakcji, jak mniemam, w tej samej materii …

 

   Dżihad się u nas – w Europie – na dobre zadomowił, acz nie za bardzo chce stać się … europejczykiem. Bo to niemożliwe. Tego już demontażyści chrześcijaństwa nie przewidzieli. W ich wizji unifikacja religii miała zastąpić zabobon i gusła, a szczęśliwa integracja zniwelować wierzenia i przesądy do rozwiązań prawnych i systemowych. Szkopuł w tym, że nie za bardzo ten system działał, a właściwie nie działał, gdyż proponował w miejsce sensu – absurdy, w miejsce odwiecznego porządku – chaos, w miejsca ducha – materię. Jak się okazuje człowiekowi to jednak nie wystarcza. Człowiek, to coś więcej niż chemia i splot komórek, to coś więcej niż narzędzie współczesności kształtowanej na modłę totalitarną – tyle, że zastąpioną totalitaryzmem nowoczesnym – będącym mieszanką XX wiecznego modelowania społeczeństw z naukową uzurpacją do „wiedzy najwyższej” – wynikającej z tak zwanych osiągnięć czasu „oświeceń” spod znaku późnego Dawkinsa. Wszelkie przestrogi z tym związane były wykpiwane, deprecjonowane i odsyłane do lamusa historii. Oto mamy historię nową. Na żywo pisaną ręką brytyjskiego wyborcy, który jednak woli się ukisić „we własnym sosie” niż zostać przemysłowo „oświeconym” ręką europosła, bądź też spontanicznie – bombką dżihadysty. Takie czasy. Rzekłbym znaki czasów. A może po prostu zwykła … reakcja?

 

   Trudno dziś przewidywać przyszłość. Trudno prorokować i serwować nowe, gotowe rozwiązania kryzysów i zmian. Co będzie? Nie wiadomo. Wiadomo, że ów „mega-wspaniały” projekt integracji oraz totalnej unifikacji wszystkiego się nie sprawdził, że ów projekt neguje przynajmniej połowa jego uczestników i tak jest, jak mniemam, praktycznie w każdym z krajów „zjednoczonej Europy”. Pytaniem zasadniczym jest, czy obecne euro-elity stać jeszcze na jakąś refleksję? Czy zdołają jeszcze zawrócić z obranego kursu, zmodyfikować ów „genialny” projekt i przywrócić ludziom godność, a społeczeństwom i narodom tożsamość? Czy mają jeszcze w sobie na tyle empatii, aby zobaczyć swoje błędy i przyznać się do nich? A może nie jest to kwestia empatii, tylko chłodnej analizy i odwrócenia tendencji rozpadu czegoś, co mogło przecież być realizacją pięknej idei Adenauera, Schumana i de Gasperiego. Ja wiem, inne czasy, inne idee, inne wyzwania. Tyle, że człowiek – jakby ten sam …

 

   Może warto tu przypomnieć zamierzchłe czasy, kiedy kultury dynamizowała ekspansja, podbój i agresja. Kiedy Europa obroniła się przez światem arabskim pod Poitiers (732 r), a jeszcze przed tym broniła Konstantynopola w latach 717-718. Może warto przemyśleć, dlaczego te kultury są tak różne, rozłączne i nieprzystające do siebie, a co za tym idzie niepodlegające procesom ujednolicenia. I w końcu zadać podstawowe pytanie – co, nam, dziś, może dać kultura arabska, ze swoimi różnymi obliczami Islamu? W mojej ocenie: nic.

 

   No cóż. Ręcznie sterowane pisanie historii się nie powiodło. Jaskrawa bezmyślność dekonstrukcji bytu, jakim była tożsamość chrześcijańska przywiodło nas dziś na skraj przepaści, jednak wcale nie jest powiedziane, że musimy w nią skoczyć. Do tego nas namawiają w Berlinie, Paryżu i w Brukseli, ale jest jeszcze Praga, Warszawa i Budapeszt, jest i kilka innych miast i jest … cały pozostały świat, który globalnie kroczy w trochę innym kierunku niż stara, zdegenerowana i rozpadająca się na naszych oczach Europa. Sądzę, że ta … Europa wcale jeszcze nie musi się kończyć. Może sobie pobyć jeszcze trochę. Może jeszcze zadziałać jakoś sensownie. Należy jedynie przywrócić sprawom właściwe proporcje, wartościom – właściwe im miejsce, a solidarności – należny jej potencjał. Kto stanowi dziś zagrożenie raczej już wszyscy wiemy.

 

   Cechą człowieka jest to, że myśli. Cechą spodziewaną jest to, że udaje mu się zrobić krok wstecz, aby zrobić dwa do przodu. Może my właśnie znaleźliśmy się w takim położeniu – koniecznym położeniu, aby się zatrzymać, zastanowić i podjąć nowe decyzje, przywrócić rzeczy, które odłożono do lamusa, przerwać ten obłędny bieg za materią i ekonomicznym uzasadnianie wszystkiego…? Co mam na myśli? A choćby zamknięcie w niedzielę supermarketów, powodującą zmianę modeli spędzania wolnego czasu … To tylko jeden z przykładów. Może ten najprostszy. To zresztą przykład już, w niektórych, co mądrzejszych krajach Zachodu zastosowany i dający dość pozytywne efekty.

 

    Przykładem drugim – już o wiele cięższego kalibru i złożenia problematycznego jest zagadnienie szeroko pojmowanej kultury. Jeszcze do niedawna można było mieć wrażenie, że zachodni politycy zajmujący się sprawami związanymi z integracją słysząc słowo kultura - może nie sięgali od razu po rewolwer, ale dawali wyraźne oznaki zniecierpliwienia lub głębokiego znudzenia. Dotyczyło to przede wszystkim brukselskich urzędników Komisji czy innych agend Wspólnot Europejskich. Nie inaczej było i jest w Polsce. Nawet dziś, po zmianie rządów. Problem tkwi w świadomości społecznej, którą owi politycy jedynie wyrażają. Rzecz jasna jest to temat – rzeka, siłą powagi nie zezwalający na łatwe konkluzje. Jednak można pokusić się o pogląd syntetyczny, że w przestrzeni nawet ujmowanej ogólnieeuropejsko kulturę zastępuje się jarmarczną rozrywką, prostackim kabaretem, masowym sportem, popularną medialnie tandetą. Nie zmieni się tego stanu rzeczy, jeżeli nie będzie się o tym pisać, tego podkreślać i na to zwracać – nawet do znudzenia – uwagi. Może i jest to kopanie się z koniem, ale chyba warto, jeśli ma się jeszcze cokolwiek uratować.

 

   Znakomicie ujął to swego czasu papież Pius XII przemawiając w 1953 roku do profesorów Kolegium Europejskiego w Brugii – „Nadzieja na korzyści materialne nie wystarcza, aby obudzić gotowość do ofiary, która jest nieodzowna do osiągnięcia sukcesu. Gdy szuka się rzeczywiście solidnej gwarancji współpracy między różnymi krajami, to okazuje się, ze skuteczne mogą być jedynie wartości duchowe.”

 

   Wydaje się jednak, że współczesna Europa zapomniała o tych słowach. Wartości duchowe wykreśliła ze swojego słownika albo wręcz cyniczne odwróciła ich sens. Dlatego warto pochylić się wnikliwie na tym, co stało się pod koniec czerwca na Wyspach Brytyjskich. Bo stało się coś o wiele ważniejszego niż nam się wydaje, albo nawet niż nam się wmawia w przekazie medialnym. Ta czerwona kartka dla Europy ma o wiele głębszy wymiar niż jesteśmy w stanie na dziś ogarnąć. Jest to, być może, początek przemodelowywania europejskiego porządku i relacji wzajemnych pomiędzy krajami, społeczeństwami i w ogóle – ludźmi. Jest to – znów, być może – punkt zwrotny siły głosu ludzi, którzy przestrzegają przed jednostronnym spojrzeniem na procesy obecne i przeszłe, po to, aby nie brnąć dalej w ślepe uliczki. Aby zachować w tworze nazywanym Unią Europejską to, co jest dobre, a zmienić to, co prowadzi do katastrofy. Nie będzie to jednak możliwe w sytuacji, jaką mamy obecnie, kiedy na przykład, protekcjonalnie i pogardliwie traktuje się zmiany zachodzące na Węgrzech czy w Polsce. Kiedy znów, Zachodnie elity jawnie dzielą nas na bogatych i biednych, na tych z „lepszej” unii i tych z gorszej – tych po „przyjściach”, czy też po prostu mniej zamożnych. A w tym podziale swoją mowę zapełniają frazesami, propagandą i cynizmem. Wyrachowanie „naszych zachodnich sojuszników” już raz w historii dało nam porządnie w tyłek – warto by w końcu wyciągnąć wnioski.

 

   Jedno jest pewne. Pewien świat, świat, jaki znaliśmy do tej pory, skończył się. Decyzja Brytyjczyków wpłynie na nasze życie bardziej niż nam się wydaje. W sensie prawnym, społecznym, a nawet językowym. Nie mówiąc już o sensie bezpieczeństwa państw. W tym i naszego, polskiego, bezpieczeństwa. Przyszłość jawi się coraz bardziej niewiadoma, nieznana i nieoczekiwana. Europejczycy przestali być jednością już jakiś czas temu. Teraz jedynie coraz głośniej wyrażają swój niepokój …

 

 

Andrzej Walter


Jacek Bocheński – Felietony ( Wstyd, Duch Bieluch, Jutro)

$
0
0

Jacek Bocheński – Felietony ( Wstyd, Duch Bieluch, Jutro)


WSTYD

30.06.2016 jacekbochenski

 

bochenskiKonstancin. W ogrodzie dojrzewają wiśnie. Nie wszędzie jednakowo. Gdzie słońce dociera bez przeszkód, tam zwisają już pełnokrwiste owoce. Gdzie sąsiedztwo długoiglastych sosen i świerków srebrnych nie dopuszcza słońca do porastających dołem drzewek wiśniowych, tam na gałązkach zielenią się dopiero małe kulki, zbliżone nieco kształtem do jajeczek, a raczej do pestek, które pewnie się w nich formują. Ale ich zielona skórka z dnia na dzień, powiedziałbym wręcz, z godziny na godzinę jaśnieje w ciepłym powietrzu. Następnie żółcieje. Tak to jest.

Jednak nie tylko świerki i sosny długoiglaste zasłaniają wiśniom słońce. Wiśnie robią to też same sobie, wysokie niskim . A jest w ogrodzie, jeśli dobrze policzyłem, siedem owocujących, dorosłych wisien różnej wysokości i młodziutka ósma, ledwo co posadzona. Te najwyższe na grubych pniach, spękanych, szorstkich, pokrytych koloniami tarczownicy, rozwidlają się niemal tuż nad ziemią w kilka niewiele cieńszych konarów i razem tworzą w górze jedną rozłożystą koronę. Gałęzie ciążą ku dołowi, a tu i ówdzie widać na nich dekoracyjnie rozwieszone, na ogół parami, dojrzałe już całkiem ciemnoczerwone wiśniowe kolczyki.

Mnie jednak najbardziej fascynuje trzecia, pośrednia faza kolorystyczna dojrzewania wiśni, ta między zieloną jeszcze dziecięcością a późną, dostojnie bordową czerwienią. Jest obecna wśród tego wszystkiego także faza niejako międzyfazowa, faza mienienia się to na jednym, to na drugim, jaśniejącym lub żółciejącym policzku młodej wiśni. Faza różowienia. Widzę, co te wiśnie na drzewach robią. Zanim ostatecznie się zakrwawią, upodobają sobie krew, nasiąkną krwią, nasycą się krwią, zobojętnieją na krew, zginą w rozlewie krwi, te wiśnie się rumienią! One się jeszcze wstydzą!

Tego w świecie ludzkim już nie ma. Nikt niczego się nie wstydzi. Ani grubiaństwa, ani perfidii, ani idiotyzmu, ani podłości, nie mówiąc o przestępstwie. Teraz może co najwyżej komuś innemu naurągać, że ten drugi nie ma wstydu, a powinien, bo wstyd być takim, jak on, łajdakiem. Mówi się to bez odrobiny własnego wstydu, przeciwnie, z poczuciem dumy i wielkiego zadowolenia z siebie. Nikt nie oblewa się rumieńcem. Jedynie wiśnie na drzewach, nim dojrzeją do stanu absolutnej satysfakcji z siebie, pękatości, przekrwienia, nadęcia i upadku. Bo zdarza się, że któraś po długim namyśle decyduje się spaść na ziemię. Ale czy to namysł i decyzja , czy tragiczna katastrofa? Chciana czy niechciana? Ach, co ja tam wiem o życiu psychicznym wiśni! Może mi powiecie, że takiego życia nie ma? A jesteście pewni?

Ja pewien jestem tylko tego, że część tych upadłych kończy na ogrodowej ścieżce, wyłożonej kostką Bauma. Nie zauważamy nawet, że spacerując rozdeptujemy je na miazgę. Tak rozgniecione leżą potem we własnej , zakrzepłej krwi, aż je zmywa deszcz.

- Są robaczywe. Co druga z robakiem - mówi ogrodnik. Siedzi nad kubłem pełnym wiśni i dryluje nożykiem każdy owoc po kolei. - O, widzi pan, taki biały robak. Są robaczywe , bo nie pryskane - wyjaśnia.

DUCH BIELUCH

26.06.2016 jacekbochenski


Chełmski Duch Bieluch, którego przed powrotem do Warszawy dostałem od Justyny na Dworcu Autobusowym w Lublinie, jest duchem białego niedźwiedzia, mnie jednak wydał się podobny do białego ptaka. Pewnie tak to widzę dzięki utrwalonemu w pamięci przekazowi rodzinnemu, sięgającemu początków dwudziestego wieku. Wedle tej relacji młode duchy męskie w narzuconych na siebie prześcieradłach ukazywały się w ciemności z rozpostartymi ramionami i machały nimi jak skrzydłami, a służyło to wesołym kawalerom do straszenia panienek. 

Duch Bieluch nie ma z takim lekkoduchostwem duchów nic wspólnego. Jest solidnym duchem niedźwiedzia, legendarnego mieszkańca chełmskich podziemi kredowych, zrobionym z wydobywanej tam od trzynastego wieku kredy. Chełm stoi na kredzie. Wznosząca się nad miastem Górka, nazywana bardziej uroczyście Górą Chełmską, Zamkową lub Katedralną, jawi się w mojej świadomości jako "góra kredowa" lub góra na kredzie z górującą nad wszystkim cerkwią. I słusznie, bo innego podłoża niż kredowe Górka nie ma. A prawosławną cerkiew zbudowali tam w dziewiętnastym wieku Rosjanie, zgodnie ze swym ówczesnym programem forsownej rusyfikacji ziem polskich. Później o prawo do bazyliki na Górce walczyli zawzięcie Ukraińcy i Polacy, czyli greko-katoliccy unici i rzymscy katolicy. Walka toczyła się ze zmiennym szczęściem w różnych czasach. Teraz jest chyba remis, ale nie wiem na pewno. Będę musiał zapytać Justynę. 

Podarowała mi na pożegnanie rodzaj talizmanu. Chełmski Duch Bieluch ma pewną moc magiczną, spełnia mianowicie powierzone mu życzenie, ale podobno jedno, dlatego nie należy szafować życzeniami. 

Justyna towarzyszyła mi do ostatniej chwili na Dworcu Autobusowym. Była dla mnie czuła i troskliwa, jak jest, wyobrażam sobie, dla roślin. I wyobrażam sobie, że przecież mogę mieć drobne kolce, jak pitaja, a nie wiem o nich i czasami kłuję. Jednak Justyna rozumiała mnie na tym dworcu bez słów i była bardzo miła. 

Wstąpiliśmy do samoobsługowej kawiarenki przydworcowej z ogródkiem pod markizami napić się kawy. Justyna powiedziała, że po nią pójdzie. Zdjąłem z głowy inną czuwającą nada mną, wierną towarzyszkę, białą czapeczkę, z którą przed rokiem przeżyliśmy upadek do potoku w Dolinie Białego. Wstawiłem pod stół małą walizkę na kółkach i siadłem za stołem. Justyna przynosiła kawę w plastikowych szklankach jednorazówkach, kolejno po jednej. 

- Muszę tak nieść, to w tej ręce, to w tej, bo parzy - powiedziała. 

Ale zgrabnie uwinęła się z tym noszeniem i po chwili też siadła. Sprawdziła jeszcze przez Internet w swoim smartfonie rezerwację mojego biletu, jej numer. A nie wspomniałem, że ofiarowała się przedtem wyręczyć mnie w załatwieniu rezerwacji. I załatwiła. Sprawdzony numer wypisała mi na kartce. Następnie sięgnęła głębiej do torebki i wydobyła Ducha Bielucha. Nie było czasu, by przyjrzeć mu się dokładnie i omówić symbolikę, bo podjechał autobus. Kierowca poprosił o bagaże. Ruszyliśmy w jego stronę i wtedy okazało się, że zgubiłem białą czapeczkę.

- Widzę ją! - zawołała Justyna. - Leży pod stołem. - Poszła po nią i szybko przyniosła. 

Lubelski real z Justyną trwał jeszcze wśród tłoczących się pasażerów i skończył dopiero w drzwiach autobusu. Reszta należy prawdopodobnie do Ducha Bielucha. 

Wkrótce po moim odjeździe Justyna wyjechała do Chełma. Napisała już stamtąd, że w Lublinie jest za gorąco. Zrobiło się duszno. Nie ma czym oddychać.

sJUTRO

 

25.06.2016 jacekbochenski



Znam niebezpieczeństwo pisarskiego wdepnięcia w aktualia historii przelotnej i znam obawę przed nim uwierającą, jak ból gardła. A niebezpieczeństwo jest prawdziwe. Zwłaszcza że znajdą się zawsze patetyczni naganiacze, którzy przycisną twojego poczucie "trzeba", aby cię zapędzić na manowce pozoru i przelotności. Twój błąd wyjdzie na jaw jutro. 

Co jest zdarzeniem istotnym i ma być opisane? Krzyk pawia? Ciało kobiety? Liść łopianu? Żyłka na liściu? Wieczne ciało, wieczny liść? Czy zmierzch Europy? Ależ to, co cię rzeczywiście obchodzi! A jeśli obchodzi mnie i to, i to? 

Pytanie o prymat, czyli co jest ważniejsze, nie mnie pierwszemu zagląda w oczy i nie po raz pierwszy. Zaglądało w Polsce z przerwami przez dwieście lat. Jednak było to zawsze pytanie polskie. Nagle zrobiło się europejskie.

Jacek Bocheński Blog II

Zdzisław Antolski - Do trudnej pracy idę

$
0
0

Zdzisław Antolski


DO TRUDNEJ PRACY IDĘ.

PROCES BISKUPA KIELECKIEGO - CZESŁAWA KACZMARKA

 

ck02Przyszły biskup kielecki, Czesław Kaczmarek, urodził się 16 kwietnia 1895 r. w Lisewie Sierpeckim w województwie mazowieckim. Brał udział w strajku szkolnym w 1905 r. i jako uczeń obrzucał wraz z kolegami portrety cara szkolnymi kałamarzami z atramentem. Pracował czas jakiś jako prywatny nauczyciel, a w 1915 wstąpił do niższego Seminarium Duchownego w Płocku, a następnie, już po maturze, do Seminarium Wyższego w tym samym mieście. W 1920 roku Czesław Kaczmarek, alumn Seminarium Duchownego w Płocku, podczas wakacji zgłosił się na ochotnika do wojska i pracował w szpitalu polowym, opiekując się rannymi żołnierzami polskimi. Dwa lata później, po święceniach kapłańskich, które otrzymał 20 sierpnia 1922 r, wyjechał do Lille we Francji.

Bardzo szybko opanował języka francuski, studiował nauki społeczne, polityczne i ekonomię. Intensywnie udzielał się  w pracy duszpasterskiej dla Polonii francuskiej odwołując się do patriotyzmu i wzbudzając świadomość narodową. Pracę doktorską obronił w 1927,  na temat emigracji polskiej we Francji. Rok później wrócił do diecezji płockiej i otrzymał nominację na sekretarza generalnego Związku Młodzieży Polskiej, gdzie organizował kursy oświatowo-religijne dla młodzieży. Jako wychowawca, był zwolennikiem zrównoważonego rozwoju na polu fizycznym, umysłowym i duchowym. W 1932 roku został mianowany dyrektorem Diecezjalnego Instytutu Akcji Katolickiej w Płocku. Na tym stanowisku inicjował powstanie wielu wydawnictw, w których publikował także swoje artykuły. Był inicjatorem powstania Wieczorowego Uniwersytetu Wykształcenia religijnego w Płocku, przekształconego później na Instytut Wyższej Kultury Religijnej, zaś w Proboszczowicach otworzył Katolicki Uniwersytet Ludowy. Jego współpracownicy podkreślali, że zawsze cechowała go odwaga myślenia, bogate życie duchowe i niespożyta energia działania.

24 maja 1938 r. objął w urzędowanie funkcję biskupa, a dzień później otrzymał sakrę biskupią z rąk arcybiskupa Filipa Cortesi, ówczesnego nuncjusza apostolskiego w Polsce. Kieleckie pismo katolickie „Gazeta Tygodniowa”, z 18 września, 1938 r.,  pisała z entuzjazmem:

„Kto w dniach 3-go i 4-go września nie był w Kielcach i nie patrzał własnymi oczyma na wspaniałe uroczy­stości, jakie w tym grodzie biskupim się odbywały, ten nie potrafi sobie wytworzyć o nich pojęcia. I żaden opis, choćby najbardziej żywy i barwny, nie zastąpi tych wrażeń, jakich doznali uczestnicy i widzowie wielkiej manifestacji katolickiego społeczeństwa Kielc i diecezji.

Pierwszy to raz od uzyskania nie podległości witały Kielce nowego Pasterza.

Wielu z dorosłych nie pamiętało podobnych uroczystości, ostatnia bowiem odbyła się na kilka lat przed wojną światową w r. 1910. Toteż gotowano się do tej doniosłej dla diecezji chwili z wielkim zapałem. Poszczególne stany prześcigały się w ob­myślaniu środków uświetnienia tej uroczystości. Zarówno zrzeszenia ściśle kościelne, państwowe, szkoły i nieprzejrzane tłumy wiernych - wszyscy, którzy czuli się katolikami, zgodnym wysiłkiem i twórczą współpracą zgotowali swemu Biskupowi wspaniałe przyjęcie.

Nawet niebo sprzyjało szczęśliwym diecezjanom oczekującym przybycia Pasterza, bo po kilku dniach słotnych rankiem 3-go września wyjrzało słoń­ce zalewając miasto jasnymi promieniami. Tonęły ulice i domy w powodzi flag, dekoracji i kwiatów. A im bliżej było godziny, w której po raz pierwszy miał stanąć na ziemi kieleckiej nowy jej Pasterz, tym większy ruch - ulicami przeciągają niezliczone szeregi młodzieży, organizacji ze sztandarami, delegacji z najdalszych zakątków diecezji; chodniki zatłoczone, tak, iż dostać się do dworca niemałą stanowi trudność.

(…) Powoli posuwa się uroczysta procesja. Przy pięknej bramie triumfalnej witają Arcypasterza: prezydent miasta Artwiński w otoczeniu rady miejskiej, rejent Janiszowski w imieniu społeczeństwa katolickiego miasta, p. Glinka z ramienia ziemian oraz mała rycerka Krucjaty imieniem dziatwy.

Barwny pochód sunie pięknie i bogato udekorowanymi ulicami miasta. Wszyscy cisną się, aby ujrzeć kroczącego pod baldachimem nowego Biskupa. Uderza obecność wyjątkowo licznego duchowieństwa z diecezji kieleckiej, płockiej i innych.

Znać wzruszenie na twarzy Biskupa w chwili, gdy wkroczył do swej katedry. Toć stąd będzie sterował swą rozległą diecezją, tutaj zasiądzie na tronie biskupim, tu otrzyma sakrę biskupią, stąd będzie przemawiał do swych nowych owieczek... Radosne „Ecce Sacerdos magnus“ uderza pod sklepienia ślicznie przybranej świą­tyni. Pasterz modli się przed ołtarzem...

Z ambony odczytują bullę czyli uroczysty list Ojca św. którym oznajmia wszystkim diecezjanom o mianowaniu dla nich nowego Pasterza. Za chwilę sam Pasterz staje na ambonie, aby powitać swą trzódkę, wynurzyć swe uczucia w chwili objęcia stolicy biskupiej i drogę do serc wiernych sobie utorować. Mowy tej, której pełny tekst poda­liśmy w ostatnim numerze naszej Gazety, wysłuchali wszyscy z zapartym tchem. Bo też wzruszającą, płomienną była ta mowa, a prostą i zrozumiałą dla każdego. Z serca szła do serc, budząc od pierwszej chwili zaufanie i miłość dla nowego Pasterza.

Złożeniem uroczystego hołdu Biskupowi przez kapitułę kielecką i błogosławieństwem Najśw. Sakramentem zakończyła się piękna uroczystość ingresowa. Przed opuszczeniem katedry zatrzymał się Arcypasterz nad grobem ś. p. Biskupa Łosińskiego, swego poprzednika na stolicy biskupiej i dłuższą chwilę spędził na modlitwie za jego duszę.

Długo jeszcze rozbrzmiewały okrzyki na cześć nowego Pasterza przed pałacem biskupim. Kilkudziesięciotysięczna rzesza wiernych gorąco manifestowała swe uczucia oddania się i wierności Wodzowi dusz i duchowemu Sternikowi diecezji.

(…) Wzruszającą była chwila, gdy Nuncjusz Apostolski wziął w swe ramiona Pasterza diecezji, który przybył na dworzec, by powitać swego dostojnego konsekratora. Witał Nuncjusza wojewoda kielecki, witało wojsko i miasto całe, a okrzykom na cześć Ojca św. i Jego przedstawiciela nie było końca. Orszak towarzyszący Nuncjuszowi sznurem samochodów podążył ulicą Sienkiewicza, gdzie przy specjalnie przybranej barwami papieskimi bramie triumfalnej odbyło się uroczyste powitanie Dostojnego Gościa. Od czasu, kiedy w r. 1919 obecny papież, naonczas również Nuncjusz Apostolski, odwiedził Kielce, nie danym było miastu witać wysłannika Ojca św. Toteż z rozrzewnieniem spoglądał Zastępca Ojca św. na żywiołową manifestację katolików diecezji kieleckiej”.

Biskup Kaczmarek powiedział m. in.  „Do trudnej pracy idę. Ale się pracy nie lękam. Bóg ze mną, a ja z Bogiem. Znajdą się przeciwności - aleć nie brak przyjaciół. Wszyscy zgodnym sercem służyć chcemy Kościołowi i Polsce".

Zapewne nie przewidywał wówczas biskup kielecki, jak strasznie trudna i męczeńska będzie to posługa.

W diecezji kieleckiej kontynuował biskup Czesław Kaczmarek swoje pasje oświatowe: erygował w Kielcach Instytut Wyższej Kultury Religijnej, a także złożył dużą ofiarę na wzmocnienie armii polskiej. Na Placu NMP, gdzie kiedyś odbyła się uroczysta msza Legionów po wkroczeniu Piłsudskiego do Kielc, ustawiony był samolot, jako dar duchowieństwa kieleckiego dla wojska i odbyło się nabożeństwo w intencji polskiej armii.

Podczas okupacji pomagał ofiarom wojny, już we wrześniu rozesłał list do wiernych propagując akcję wzajemnej pomocy. Należał do podziemnej organizacji wojskowej, chrześcijańskiej, wspierał podziemne nauczanie, jednocześnie w listach pasterskich apelował, aby nie rozlewać lekkomyślnie krwi, zwłaszcza młodzieży polskiej, z czego po wojnie komuniści sfabrykowali kłamliwy zarzut kolaboracji biskupa z Niemcami. Ale przecież władze PRL doskonale wiedziały, że w tych apelach o ostrożność, choć nie było to powiedziane wprost, chodziło Biskupowie Kaczmarkowi o to, aby młodzież nie wstępowała do podziemnych organizacji komunistycznych.

W nowej Polsce powrócił do swej pasji oświatowej i wznowił nauczanie w dwóch szkołach katolickich gimnazjum św. Stanisława Kostki i u SS Nazaretanek, pragnął także odbudowy innych szkól katolickich. Podobnie jak jego poprzednik na tym urzędzie, biskup Augustyn Łosiński, uważał bp Kaczmarek, że komunizm jest największym złem, jakie spotkało ludzkość w jej dotychczasowych dziejach,

Aresztowanie biskupa Kaczmarka przez funkcjonariuszy SB, dowodzonymi przez Józefa Światło, nastąpiło w dniu 20 stycznia 1951 r. Śledztwo połączone z torturami fizycznymi i psychicznymi oraz podawaniem środków psychotropowych trwało dwa i pół roku. Nadzorował je sam Różański przy współpracy sowieckich współpracowników.

Podczas uwięzienia biskupa pozbawiono go normalnego wyżywienia podając mu jedynie ziemniaki i ledwo rozgotowaną rybę, a tylko co pół roku pojawiała się kapusta kiszona, natomiast mięsa nie podawano wcale. Efektem był szkorbut i utrata uzębienia przez biskupa Kaczmarka. Podejrzanego przesłuchiwano od ósmej rano do trzeciej w nocy. Było to kilka ekip śledczych, które stale się zmieniały grając rolę łagodnych i okrutnych. Takie tortury stosowano po kilka tygodni a nawet miesięcy co powodowało wyczerpanie fizyczne i psychiczne oraz omamy. Podczas śledztwa oskarżony często padał zemdlony, odnoszono go wtedy do celi, a po pewnym czasie metody te wywołały naginę pectoris, która stała się w przyszłości przyczyną jego przedwczesnej śmierci.

Pokazowa rozprawa sądowa rozpoczęła się 14 września 1953 roku. Biskupowi Kaczmarkowi zabroniono korzystać z jakichkolwiek notatek. Świadków w wielu wypadkach doprowadzano wprost z cel aresztu, a oni potwierdzali tezy oskarżenia. Na świadków powołano także księży patriotów, którzy odgrywali rolę prześladowanych przez episkopat, a jednak mimo to prosili o łagodny wymiar kary dla oskarżonego.

Prokurator L. Zarako-Zarakowski nie mówił o faktach ani dowodach, a jedynie ograniczył się do propagandowych inwektyw. Oto fragmenty: „Ten duchowny i denuncjant robotników w jednej osobie, pupilek reakcyjnych biskupów francuskich i polskich, faworyt Watykanu i zausznik Becka, organizator antyludowej roboty pod przykrywką Akcji Katolickiej i szermierz „krucjaty antybolszewickiej”, wielbiciel korporacjonizmu i poplecznik hitleryzmu staje na progu niepodległości, jako nieprzejednany wróg nowej, odrodzonej Ludowej Polski (…) Natchnieniem dla tego wyzutego z godności narodowej i religijnej ośrodka był ksiądz biskup Kaczmarek – faworyt Watykanu, zausznik Becka, „krzyżowiec antykomunizmu”, sługa hitleryzmu, chwalca narodowego zaprzaństwa i kapitulacji”.

Adwokat biskupa Kaczmarka, J. Maślanka przyłączył się do słów oskarżyciela i stwierdził: „Obrona nie ma żadnych zastrzeżeń co do zebranego materiału dowodowego”, a nawet posunął się do swoich oskarżeń: „do czasu aresztowania oskarżony należał do szeregów kontrrewolucji. Nie będę twierdził, że był szeregowcem, był generałem w szeregach walki z postępem i demokracją (…) już mocno siedział w szponach wywiadu amerykańskiego”. Na korzyść oskarżonego według jego obrońcy było to: „że znajdował się on pod presją Watykanu i episkopatu”, no i to że sam przyznał się do winy.

Uzasadnienie było ogólnikowe, bez analizy dowodów.

22 września 1953 r. ogłoszono wyrok w procesie odbywającym się w Wolbromiu, skazujący biskupa Kaczmarka na 12 lat więzienia za: usiłowanie przemocą obalenia ustroju socjalistycznego, szpiegostwo na rzecz Ameryki i Watykanu,, przyjęcie od wywiadu korzyści majątkowej w dolarach Podżeganie do wojny, a w czasie wojny nawoływanie do podporządkowania się okupantowi, przed wojną osłabianie ducha obronnego polski i Francji. . Razem z nim skazano jeszcze kilku duchownych z diecezji kieleckiej, a kary były równie surowe.

Przykre było stanowisko czołowego publicysty katolickiego tamtych czasów, Tadeusza Mazowieckiego, który pisał m. in.: „…postawa polityczna biskupa czy kapłana podlega takiej samej ocenie, jak postawa każdego innego obywatela. Dlatego więc nie tylko bolejemy, ale i odcinamy się od błędnych poglądów ks. bp. Kaczmarka, które doprowadziły go do akcji dywersyjnej wobec Polski Ludowej i kierowały w tej działalności jego postawą. Zadając sobie pytanie, jak się stało, że do tego dojść mogło, widzimy następujące wyjaśnienie. Ku działalności tej kierowało nastawienie wrogie wobec postępu społecznego, wrogie wobec przemian społecznych i broniące dotychczasowego kapitalistycznego ustroju. Postawa ta wyrażała się też w widzeniu przyszłości dla Kościoła i katolicyzmu jedynie w dawnych warunkach, co w skutkach oznaczało wyzbywanie się apostolskiego nastawienia wobec nowych czasów i nowej epoki społecznej. Wrogość wobec reformy rolnej, wrogość wobec unarodowienia przemysłu i wobec innych podstawowych osiągnięć społecznych Polski Ludowej doprowadziła w wyniku tego nastawienia nie tylko do szkód dla ściśle pojętego interesu państwa, ale i do przeciwdziałania czy osłabienia możliwości układania się poprawnych stosunków między Kościołem a Państwem, do traktowania Porozumienia z kwietnia 1950 r jako martwej litery, co godziło zarówno w interes Państwa, jak i w dobro Kościoła i jego misję religijną w Polsce Ludowej. Ku tej szkodliwej działalności kierowały ks. bp. Kaczmarka i współoskarżonych poglądy prowadzące do utożsamiania wiary ze wsteczną postawą społeczną, a dobra Kościoła z trwałością i interesem ustroju kapitalistycznego. Z tego stanowiska wynikało wiązanie się z imperialistyczną i nastawioną na wojnę polityką rządu Stanów Zjednoczonych…: : (Źródło: T. Mazowiecki "Wnioski", [w:] Wrocławski Tygodnik Katolicki, nr 5, s. 3-4, 27 września 1953).

Proces biskupa Kaczmarka nie był pierwszym procesem duchownego katolickiego w PRL. Władze komunistyczne miały już w tej dziedzinie doświadczenie, które teraz wykorzystano. Dziesięć lat wcześniej odbyła się rozprawa przeciwko księżom w Krakowie. Zarzuty były bardzo podobne: szpiegostwo na rzecz Stanów Zjednoczonych i Watykanu oraz próba obalenia ustroju socjalistycznego siłą. Wówczas również ogłoszono rezolucję ZLP w Krakowie potępiającą księży, którą podpisali m. In. Jan Błoński, Kornel Filipowicz, Ludwik Flaszen. Leszek Herdegen, Władysław Machejek, Włodzimierz Maciąg, Henryk Markiewicz, Sławomir Mrożek, Tadeusz Nowak, Stefan Otwinowski, Adam Polewka, Julian Przyboś, Maciej Słomczyński, Wisława Szymborska, Tadeusz Śliwiak, Anna Świrszczyńska, Olgierd Terlecki i inni. Skala zastraszenia była duża…  A co najważniejsze, scenariusz działania władz pozostawał dokładnie taki sam w przypadku procesu biskupa Kaczmarka.

 7 lutego 1955 r. biskup Cz, Kaczmarek uzyskał przerwę w odbywaniu kary, która trwała do 3 lutego 1956 r. Zabroniono mu powrotu do diecezji, więc poddał się leczeniu w Polanicy. Kiedy minął termin zwolnienia, znów znalazł się więzieniu, następnie po amnestii 1956 r. internowano go w klasztorze w Rywałdzie, który opuścił samowolnie w połowie września, powiadamiając o swojej decyzji ówczesny rząd. 20 grudnia 1956 r. Najwyższy Sąd Wojskowy uchylił poprzedni wyrok w całości przekazując sprawę do sądu I instancji, który z kolei przekazał sprawę do prokuraturze wojskowej, a ta 20 marca1957 roku sprawę umorzyła, co było równoznaczne z rehabilitacją. W uzasadnieniu wykazano bezzasadność oskarżeń i stwierdzono, że zeznania świadków zostały z nich wydobyte przy pomocy niedozwolonych metod śledczych. Prokuratura Generalna umorzyła postępowanie karne, stwierdzając, że biskup Czesław Kaczmarek nie popełnił zarzucanych mu w latach stalinowskich czynów, dopiero w roku 1990.

Aresztowanie biskupa Kaczmarka było częścią zaplanowanej akcji przeciwko Kościołowi i Episkopatowi. Chodziło o poróżnienie biskupów z ogółem księży. Na trzeci dzień po ogłoszeniu wyroku na biskupie Kaczmarku, aresztowano prymasa Wyszyńskiego. Stało się tak, ponieważ prymas nie chciał podpisać oświadczenia potępiającego działalność polityczną biskupa Kaczmarka. Zamiast tego, Episkopat wydał oświadczenie: „W związku z obecnie zakończonym procesem Biskupa Czesława Kaczmarka, Ordynariusza Diecezji Kieleckiej, Episkopat Polski uważa za swój obowiązek sumienia podać następujące wyjaśnienia, które złożył w Radzie Ministrów zgodnie z artykułem 32 paragraf 7 Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

Twierdzenie, jakoby Stolica Apostolska, ojciec święty i Watykan dawały Episkopatowi Polskiemu dyrektywy polityczne, nie odpowiada prawdzie. Prymas kardynał A. Hlond, jak również śp. Kardynał Sapieha nigdy w toku prac Konferencji Episkopatu nie przekazywali żadnych instrukcji Watykanu, dotyczących bądź wewnętrznej, bądź zagranicznej polityki Polski. Nie czynił tego również nigdy obecny Przewodniczący Konferencji Episkopatu”.

Strategię walki z kościołem rozszyfrował kardynał Wyszyński, który w dniu 14 stycznia 1852 r. zapisał: „Na tym będzie bazowała taktyka walki z Kościołem. Wszystkie urzędy dostały rozkaz, aby w niczym nie prowokować duchowieństwa niższego. Natomiast jest rzeczą pożądaną, aby konflikt na odcinku episkopatu narastał. Miałby być wykorzystany proces biskupa Kaczmarka; aresztowania kieleckie idą po linii procesu. Kielce mogą być poligonem w sprawach kościelnych”.

4 czerwca 1953 roku w czasie słynnego kazania podczas procesji Bożego Ciała prymas powiedział: „Nie wolno sięgać do ołtarza, nie wolno stawać pomiędzy Chrystusem a kapłanem, nie wolno gwałcić sumienia kapłańskiego, nie wolno stawać między biskupem a kapłanem. Uczymy, że należy oddać co jest cezara cezarowi, a co bożego Bogu. Ale gdy cezar siada na ołtarzu, to mówimy krótko: nie wolno!”.

„Rzeczy bożych na ołtarzu cezara składać nam nie wolno.

Non possumus!”

Biskup Czesław Kaczmarek nie podobał się władzom, ponieważ był wrogi wszelkim układom z komunistami. Poza tym wiedziano o jego bliskich kontaktach z ambasadorem USA: Arturem Bliss Lanem. Ambasador ten alarmował Zachód o sfałszowaniu wyników wyborów w Polsce. Na znak protestu wobec nikłej reakcji władz amerykańskich, podał się do dymisji, a kiedy wrócił do Stanów, opublikował książkę pt. „Widziałem Polskę zdradzoną”.

Komuniści chcieli także powiązać osobę biskupa Kaczmarka z tzw. pogromem kieleckim i oskarżyć go o jego wywołanie, a także o szerzenie antysemityzm. Ksiądz Jan Śledzianowski w swojej książce napisał, że przed wojną była: „…poprawność a może nawet zażyłość stosunków społecznych, jakie istniały w Kielcach między gminą żydowską i jej rabinem, a biskupem kieleckim. Następnie w okresie okupacji polecenie biskupa Cz. Kaczmarka, aby nieść pomoc wszystkim, którzy są w potrzebie, dotyczyło zarówno wysiedlonych i bezdomnych Polaków jak i Żydów. Biskup ;narażając siebie i księży, nakazał przechowywać poszczególnych Żydów, z którymi miał bezpośredni kontakt, chronić każdego, kogo dałoby się ocalić (…) Oczywiste, że biskup Cz. Kaczmarek nie mógł ocalić Żydów z getta kieleckiego, gdyż znajdowali się oni w rękach gestapo, i sam biskup poddany był tej niewoli. Nie mógł też biskup Czesław ocalić Żydów w Kielcach na ulicy Planty 7 w dniu 4 lipca 1946 r. ponieważ był poza Kielcami, a jego przedstawiciel – ks. R. Zelek, proboszcz parafii katedralnej nie został dopuszczony przez wojsko na miejsce rozgrywającej się tragedii, gdyż nad przebiegiem pogromu czuwał Urząd Bezpieczeństwa”.

Po powrocie na biskupstwo do Kielc biskup Kaczmarek nie zamierzał siedzieć cicho. W 1959 roku wygłosił kazanie na temat prześladowania katolików w Chinach przez tamtejsze władze komunistyczne. Kazanie to rozwścieczyło samego pierwszego sekretarza, Władysława Gomułkę, bowiem w zawoalowanej formie mówiło o sytuacji katolików w Polsce. W odwecie władze ogłosiły pobór wojskowy dla kleryków w Kielcach, a następnie bezprawnie zabrano Kościołowi budynek przy ulicy Wesołej, z przeznaczeniem na przychodnię lekarską.

Chorego biskupa Czesława odwiedził 20 sierpnia prymas, Stefan Wyszyński.

Kielecki biskup, Czesław Kaczmarek, zmarł 26 sierpnia 1963 r, w Dzień Matki Boskiej Częstochowskiej.

Pogrzeb odbył się w Kielcach . 28 sierpnia. W żałobnym pochodzie przeniesienia zwłok z kościoła Świętej Trójcy do Katedry o godzinie osiemnastej uczestniczyło kilkunastu biskupów, 350 kapłanów diecezjalnych i obcych, alumni Seminarium Duchownego, około 200 sióstr zakonnych i dziesiątki tysięcy Kielczan oraz okolicznej ludności, którym biskup przewodził 25 lat. Odczytano fragment Jego testamentu, w którym napisał m. in.: „moim wrogom, którzy niesłusznie przydali mi tyle krzyża i cierpień, mimo wszystko przebaczam, starając się naśladować Chrystusa miłosiernego i  i dziękuję im za daną mi okazję przejścia przez próbę  i czyściec na ziemi”.

Biskup J. Świrski powiedział, że śp. Biskup był postacią tragiczną, ponieważ: „…polityka wzięła niejako w monopol swój wszystko – i młodzież, i robotnika, i chłopa i całą akcję społeczną i powiedziała, że do tych dziedzin wstęp księżom wzbroniony. Młody i zapalony działacz społeczny nie mógł się z tym zgodzić i musiał energicznie temu się przeciwstawiać. Ani młodzieży, ani szerokich mas nie mógł zostawić politykom, szczególnie tym politykom, którzy wołali: precz z Bogiem i precz z Kościołem”.

Następnego dnia, w czwartek 29 września odbyły się uroczystości pogrzebowe oraz złożenie ciała w podziemiach katedry.

Ks. Śledzianowski napisał: „Katedrę kielecką najpóźniej opuścili wierni… ci z zewnątrz - po wyjściu księży i zakonnic - mieli nadzieję, że wejdą do wnętrza świątyni, dotrą do trumny… Przywodzili na pamięć dni i lata tego człowieka pośród nich. On także - Czesław biskup kielecki z lubelskiego szpitala na pełny jubileusz 25-lecia swojego biskupstwa, na 26 sierpnia zamierzał wydać list pasterski, i zapisanych fragmentach listu przywołał całą spuściznę swojego życia między nimi: (…) Największą wymową jego wędrówki przez ziemię był ów pogrzeb, dopełniający jego srebrny jubileusz pasterzowania w Kościele Kieleckim”.

Kielecka gazeta „Słowo Ludu”, organ KW PZPR, podała w maleńkiej notatce na drugiej stronie komunikat, że odbyły się uroczystości pogrzebowe kieleckiego biskupa Czesława Kaczmarka.

Nie był to koniec cierpień biskupa, bowiem w tymże roku 1963 ukazał się pamflet byłego księdza Leona Świderskiego pt. „Oglądały oczy moje”, pisany pod protektoratem Służby Bezpieczeństwa, a mający zohydzić postać duchownego w oczach społeczeństwa. Pamflet ten publikowało w odcinkach najbardziej popularne wówczas pismo w Polsce – „Przekrój” krakowski.

Proces biskupa Kaczmarka uświadomił wielu Polakom skalę przemocy w Polsce, antykatolicki i antypolski charakter tej narzuconej władzy, był kolejnym stopniem w budowaniu społecznego buntu, aż do odzyskania Niepodległości.

 

 

Bibliografia:

Jerzy Stępień, z Biskup Kaczmarek przed stalinowskimi sędziami, w: Pamiętnik Świętokrzyski. Studia dziejów kultury chrześcijańskiej, Kielce 1991

Daniel Wojciechowski, Biskupiak. Zespół Szkół Katolickich im. Św. Stanisława Kostki w Kielcach, Kielce 2005.

Jan Śledzianowski, Ksiądz Czesław Kaczmarek biskup kielecki 1895-1963, Kielce 1991.

Wspaniały pogrzeb ks. Biskupa Łosińskiego, w: „Orędownik. Ilustrowany dziennik narodowy i katolicki” 1937 nr 21.

Wielkie dni Diecezji Kieleckiej, w: „Gazeta Tygodniowa” 1938 nr 38.

  

 

Zdzisław Antolski


Aleksander Nawrocki rozmawiał z Piotrem Kasjasem

$
0
0

POEZJA dzisiaj nr 117

 

 

Z Piotrem Kasjasem, poetą i prezesem Organizacji Polonijnej na Rzecz Rozwoju Kultury Polskiej w Birmingham Głos Polskiej Kultury, rozmawia Aleksander Nawrocki


kasjasJesteś prezesem Głosu Polskiej Kultury w Wielkiej Brytanii. Co możesz powiedzieć o działalności tej organizacji?

            Bycie prezesem organizacji polonijnej, to bycie siewcą kultury, co nie jest łatwą misją. Przede wszystkim trzeba mieć motywację do działania i pozyskiwania funduszy na realizację pomysłów, których mam mnóstwo. Osoby, które zakładają organizację, najczęściej pełne są pomysłów i zapału, ale po pewnym czasie okazuje się, że organizacja nie jest prostym sposobem otrzymywania pieniędzy na różne wspaniałe projekty. Najczęściej dość szybko się rozczarowują, bo okazuje się, że pozyskiwanie środków nie jest wcale takie proste, a do tego dochodzi cały szereg obowiązków związanych z rozliczaniem funduszy i funkcjonowaniem samej organizacji. Ja ten etap niepewności i upadków mam już za sobą. Doświadczenie przychodzi z czasem. Dzisiaj już wiem, do których drzwi należy pukać.

            Jesteśmy organizacją pozarządową o charakterze non-profit, zajmującą się promowaniem i rozwojem  kultury polskiej na terenie Wielkiej Brytanii oraz poza jej granicami. Jednym z naszych celów jest uświadomienie społeczeństwu potrzeby istnienia organizacji i sensu inwestowania w rozwój kultury polonijnej – potrzebę zachowania dziedzictwa narodowego. Szczególny nacisk kładziemy na edukację dzieci i młodzieży, którym uświadamiamy między innymi, że Conrad to Polak, że mieszkał w Anglii Polański, Topolski oraz to, że Chopin swój ostatni koncert zagrał na Picadilly w Londynie. Jest to oczywiście żmudny i długofalowy projekt, nastawiony na poprawę jakości życia społecznego na obczyźnie oraz umocnienia tożsamości kulturowej poprzez  realizację pomysłów w postaci szeregu wydarzeń artystyczno-kulturalnych, takich jak: imprezy poetycko-literackie, muzyczne, wystawy sztuki, koncerty młodych talentów, przedstawienia teatralne czy warsztaty literackie.

 

Jak to jest być polskim poetą na emigracji?

            Bycie polskim twórcą słowa, czyli bycie tym „szczególnym” Polakiem poza Polską to wyzwanie wyjątkowe. Na emigracji zawsze się funkcjonuje na warunkach mniejszości, czyli praktycznie o wszystko trzeba mocno i stanowczo zabiegać i walczyć. Przede wszystkim trzeba pamiętać o jednym, że przebywający na emigracji poeta czy pisarz musi być odpowiedzialny za słowo, bo bezsprzecznie dokłada się on do rozwoju polskiej literatury, języka i polskiej kultury – do szerzenia polskiej tożsamości, często na skalę światową. Znaczy to, że nasza twórczość emigracyjna jest  Polsce potrzebna, więc i dla niej piszemy.

 

Co możesz powiedzieć o życiu literackim w Wielkiej Brytanii?

            Polskie życie literackie w Wielkiej Brytanii praktycznie nie istnieje, owszem wydaje się polskie książki, organizuje wieczorki literackie, ale jest to wciąż niszowa sprawa skierowana do bardzo wąskiego grona, które z zasady jest stałe, i z zasady tylko po polsku. I mimo usilnych starań osób takich jak ja, Polacy mieszkający na Wyspach nie są zainteresowani kulturą, bo nie po to tu przyjechali, aby w ich mniemaniu, słuchać paplania o prozie czy poezji. I to mnie przeraża, że na moich oczach rośnie społeczeństwo troglodytów. Inaczej ma się sprawa w brytyjskim świecie literatury. Nie ma tygodnia, aby nie było organizowane jakieś spotkanie czy wydarzenie literackie. Bardzo często można spotkać się z takimi imprezami, które mają miejsce w bibliotekach, pubach czy też różnego rodzaju klubach środowiskowych. I proste są też reguły, które rządzą tym rynkiem. W Wielkiej Brytanii np. wiersze ukazują się w masowej prasie, bo regułą jest  tekst, a nie nazwisko autora, czy też przysłowiowe kumoterstwo. Zresztą sam system edukacji w UK odgrywa wielką rolę. W programach angielskich uniwersytetów są kursy twórczego pisania, tutejsi wykładowcy oraz redaktorzy pism literackich mają poczucie, że są znaczącym łącznikiem pomiędzy twórcą a czytelnikiem.

 

Czy Anglicy interesują się polską literaturą?

            Polska literatura, a w szczególności emigracyjna, tłumaczona na język angielski jest niewątpliwie uznanym i trwałym składnikiem kultury narodowej, ale też trzeba powiedzieć, że po roku 1989, czyli stosunkowo krótkim okresie wzmożonego nią zainteresowania, stała się ona w większości obiektem badań naukowych, niż interesującą pozycją anglojęzycznych czytelników. Udział polskich autorów w rynku brytyjskim jest znikomy. Tłumaczone książki stanowią mały procent zainteresowania brytyjskiego rynku wydawniczego, chociaż ich liczba szybko rośnie. Kiedyś literatura polska miała większe znaczenie. Polska z całą swoją społecznością była miarą czasu i przestrzeni w pojęciu zbiorowym i kontekście historycznym. Bum na polską książkę przypada na lata 80., gdy dzięki czasom PRL-u zainteresowanie Polską w UK było największe.  Istniał wtedy mit Polski jako kraju, z którego pochodzą wielcy ludzie pióra: Miłosz, Różewicz, Szymborska,  Lem, Gombrowicz czy też Kapuściński. Lecz od kilkudziesięciu lat wypadamy gorzej. Jest oczywiście kilka nazwisk, które cieszą się powodzeniem: Magdalena Tulli, Andrzej Stasiuk, Olga Tokarczuk, Dorota Masłowska czy Jerzy Pilch, ale to tylko kropla w morzu wspaniałej współczesnej polskiej prozy. Współczesnym autorom na razie trudno się przebić. Problem leży w sposobie pisania oraz w tłumaczeniach na angielski. Proza ciągle jest pisana z perspektywy Polaka, w której używa się kodu językowego czytelnego tylko dla Polaków. Ale wierzę , że przyjdzie czas, gdy wyjdziemy z tego getta językowego i nasza twórczość przemówi do czytelników angielskich. Problem leży też we wspomnianych przekładach na angielski. Kiedyś polscy twórcy mieszkający w Wielkiej Brytanii dbali o dobre tłumaczenia, bo znali się na języku. Dzisiaj większość robi to we własnym zakresie. Znam takie osoby, które tłumaczeń dokonują za pomocą Internetu, nie mając absolutnie pojęcia o języku. Tak więc musimy zacząć przykładać większą wagę do międzynarodowych losów naszej twórczości.

 

Czy poeci angielscy wydają swoje książki na własny koszt, czy koszt wydawnictwa?

            W tej kwestii nie ma większych różnic. Zasady wydawania są takie same jak w Polsce – masz pieniądze to wydajesz. Różnica polega tylko na tym, że my posiadamy Instytut Książki, który co roku przeznacza duże kwoty na tłumaczenie, dofinansowywanie wydania i promowanie polskich książek.

 

Czy odbywają się u nich festiwale poetyckie, spotkania autorskie i czy jest na to zainteresowanie.

            O spotkaniach autorskich wspomniałem już we wcześniejszym pytaniu. Festiwali poetycko-literackich również w Anglii nie brakuje, powiem nawet, że jest ich bardzo dużo. Od końca marca aż do grudnia, każdego miesiąca coś się dzieje. Do najważniejszych należy Ledbury Poetry Festival (Festiwal Poezji w Ledbury), który organizowany jest od 20. lat w miesiącu lipcu i trwa około 10 dni. Na festiwal zjeżdżają się twórcy, jak i miłośnicy poezji z różnych stron Wielkiej Brytanii i nie tylko. Mieszkają w hotelach, kempingach i namiotach rozbijanych na miejskich trawnikach. Na festiwalu tym wybierani są corocznie laureaci w różnych grupach wiekowych. Jest też kilkanaście różnych znaczących festiwali, z których wymienię tylko te najważniejsze: London Word Festival (Londyński Festiwal Słowa), London Literature Festival ( Londyński Festiwal Literatury), Edinburgh International Festival (Międzynarodowy Festiwal w Edynburgu) oraz Birmingham Literature Festival (Festiwal Literatury w Birmingham).


Jak prywatnie odnalazłeś się w Wielkiej Brytanii. Czy odnalazłeś tam sens swojego życia?

            W wakacje 2005 roku  postanowiłem wyjechać do Anglii z dość błahego powodu, którym była oferta pracy w rejonie miasta Birmingham. Emigracja to stan ducha, więc początkowy okres pobytu był wielką potrzebą wyjścia ze stereotypu emigracyjnego, jakim jest stagnacja i z czasem mój pobyt na obczyźnie związał się z prowadzeniem własnej firmy oraz kierowaniem organizacją polonijną. Emigracja to również samotność i wielka tęsknota, tęsknota za rodzinną ziemią. Mimo, iż mieszkam tu  ponad 10 lat, mam własny dom i bliską rodzinę, to nigdy nie uważałem i nie uważam, że jestem u siebie. Ten kraj nigdy nie będzie moim krajem i dlatego często jeżdżę do Polski i wracam do Anglii rozdarty na pół, stając na granicy absurdu rzeczywistości. Z perspektywy lat wiem już, co jest dla mnie dobre, potrafię w pewien sposób ocenić własne życie i wyznaczać sobie normy postępowania. Dla mnie, jako poety, sens życia zawsze stoi pod znakiem zapytania, jest trudny do znalezienia i dlatego moje życie polega na nieustannym jego poszukiwaniu. Ale coraz częściej utwierdzam się w przekonaniu, że nigdy nie odnajdę go na obczyźnie, więc wkrótce przyjdzie dzień powrotu do Polski –  do Pabianic, bo tam pozostał ślad czegoś, co domaga się odnalezienia.

 

Dziękuję za rozmowę.


Zbigniew Chlewiński - Sztuka z pigułką

$
0
0

Zbigniew Chlewiński 

 

 

Sztuka z pigułką

 

sztuka z pig1


Otwarta w Państwowym Muzeum Etnograficznym wystawa Szara strefa sztuki. Polscy twórcy art brut prezentuje wybrane prace 31 twórców uznanych za najwybitniejszych polskich przedstawicieli tego osobliwego grona. Wzięto je z kilku muzeów polskich na czele z PME i od dwóch kolekcjonerów – Leszka Macaka (Kraków), potentata w tej materii w skali ponadkrajowej, i Andrzeja Kwasiborskiego (Płock), właściciela najnowszej produkcji polskich brutowców. Możemy mieć pewność, że przynajmniej niektórzy z artystów nie byli świadomi swojego statusu, np. Monsiel czy Heródek, jak i tego, że inni z nich uważali się za mistrzów równych Matejce czy Wyspiańskiemu, jeśli nie wyżej, jak Zagajewski czy Wnęk. Wymienionych już nie ma wśród nas, ci zaś młodsi i obecnie aktywni malują i rzeźbią, ciesząc się zainteresowaniem coraz większego środowiska miłośników sztuki niedyplomowanej. Art brut ma charakter samorodny i intuicyjny, a w konsekwencji indywidualny, nie jest włączony w rytm życia zorganizowanego, społecznego, stowarzyszeniowego itp., wywodzi się z aktywności o autotelicznej motywacji. Autorka wystawy, prof. Grażyna Borowik, podczas jej otwarcia nazwała ten nurt sztuki zjawiskiem naznaczonym problemami psychicznymi jego twórców. Można by jeszcze jakieś znamiona art brut podać, ale najważniejszym z nich jest metaartystyczna cecha wyrażona w spostrzeżeniu, że o dziełach sztuki spod znaku art brut nie można mówić bez znajomości życiowych przypadków autora, czyli w analizach tego rodzaju pożądany jest biografizm.

Art brut jest zjawiskiem różnorodnym i niejednolitym, dlatego niemal każda wypowiedź eksplikująca jakąkolwiek stronę sztuki surowej może być podważona. Na zakończenie wystawy odbędzie się seminarium (16 września) poświęcone tej trudnej do analizy twórczości. Żeby o niej mówić, trzeba wpierw mieć jej bezpośredni ogląd, dlatego zachęcam do obejrzenia ekspozycji w PME. Tymczasem spójrzmy na przebieg zainteresowania sztuką brut w Polsce.

 

 

Kategoria art brut od momentu jej ukucia w połowie lat 40. dwudziestego wieku jest w notorycznej dyskusji. Ujmuje się ją bardziej intuicją niż rozumem. Sam Jean Dubuffet, francuski twórca nazwy, malarz i rzeźbiarz, na dociekliwe pytania o tę sztukę odpowiadał zniecierpliwiony: To zrozumiałe i oczywiste. Dlaczego? ─ Dlatego, że tak! Czy przestaniecie w końcu pytać, dlaczego?.[1] Ta emocjonalna, daleka od racjonalnej postawa, miała wpływ na obecną sytuację, gdy nie ma definicji art brut ani kryterium przynależności „do zbioru”. Jak wobec tego o niej mówić? — Trafiając raz w sedno, raz w peryferie! I tak w Polsce używa się tego terminu i pojęcia, a zjawisko widzi znacznie szerzej niżby chciał sam Dubuffet, bo beztrosko do jednego worka wrzuca outsider, naiwny, ekspresję psychopatologiczną, art brut, singulier itd. Prawdę mówiąc, sam Umiłowany Pomysłodawca nie dysponował takimi subtelnymi dystynkcjami, jak je przykładowo powyżej podano. Rozgardiasz w tej materii trwa, bo nikt nie stworzył metodologii odpowiedniej do badanego przedmiotu i jeszcze długo będzie trwał taki grzeszny stan zaniechania.

Termin i pojęcie art brut przeniósł na polski teren Aleksander Jackowski. Swoją pracę zawodową rozpoczął od organizacji badań twórczości nieprofesjonalnej i sztuki ludowej oraz ich dokumentowania w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk, a momentem zwrotnym była wystawa Inni w Zachęcie w 1965 roku. Jackowski jeszcze wówczas nie znał idei Dubuffeta, ale dzisiaj innych bez wątpienia utożsamiamy z twórcami art brut. Poznał kolekcję Dubuffeta podczas stypendium w Paryżu w 1970 roku, uznał jej właściciela za najciekawszego i najinteligentniejszego artystę swoich czasów, przyjął jego koncepcję twórczości i sztuki. Rezultatem tych zainteresowań była wpierw wystawa Talent, pasja, intuicja w Okręgowym Muzeum w Radomiu – kontynuacja Innych po dwudziestu latach – której był współautorem, a następnie dwa artykuły z „art brut” w tytule: Art brut a sztuka współczesna [1987] i Mit sztuki poza kulturą. Art Brut [1994]. W 1995 roku ukazało się opus vitae Aleksandra Jackowskiego, album Sztuka zwana naiwną, w którym autor przedstawił 91 sylwetek polskich artystów, ich życie i twórczość, po kilka z każdej szuflady – naiwnych, brut, górników dołowych tęskniących za słońcem, zawodowców bez dyplomu, inteligentów udających prymitywów itp.

Jackowski pisze w stylu lekkich esejów, gdzie nie ma miejsca na precyzyjny język naukowy. Dlatego jego album miał nieporównywalną z jakimikolwiek pokrewnymi publikacjami liczbę recenzji i omówień w czasopismach popularnych i dziennikach. Ta książka faktycznie trafiła pod strzechy i została przyjęta przez szerokie rzesze czytelników i miłośników sztuki. Trudno powiedzieć to samo o równolegle publikujących (lub nieco wcześniej) profesorach akademickich, którzy w swoich książkach roztrząsali problematykę twórczości nieprofesjonalnej, różnie tę twórczość nazywając, lecz gdyby znali idee Dubuffeta, na pewno podjęliby jego terminologię, aby sprowadzić dyskusję do wspólnego mianownika i bieżących trendów. I tak historyk sztuki i etnolog prof. Ksawery Piwocki rozważał zjawisko „współczesnych prymitywów”, psycholog i poeta prof. Stefan Szuman w serii artykułów analizował sztukę samorodną i dyletancką, a największy estetyk filozoficzny XX wieku, fenomenolog, uczeń Husserla, prof. Roman Ingarden na seminariach krakowskich opisywał kategorię naiwności w utworach plastycznych amatorów. I jeszcze marksizujący krytyk sztuki Alfred Ligocki postulował kategorię artystów dnia siódmego. Uczeni profesorowie urabiali podatny grunt dla świadomości społecznej przyjmującej art brut i pokrewne zjawiska artystyczne, co kulminowało w działalności badawczej i popularyzatorskiej Aleksandra Jackowskiego.

Równoległym nurtem toczy się rzeczywistość artystyczna w galeriach sztuki. W 1963 roku w Krakowie odbyła się pierwsza głośna wystawa – rysunki Edmunda Monsiela w rok po odkryciu i śmierci artysty, powtórzona następnego roku w Krakowie. Dla autorów wystawy i recenzentów rysownik był oczywistym przykładem twórczości schizofrenicznej, co po latach próbowano nieśmiało zakwestionować, a przynajmniej uczynić problematycznym, w książce wydanej z okazji 100. urodzin artysty – Edmund Monsiel. Odsłona druga.

Dopiero w 1987 roku padł po raz pierwszy w tytule polskich wystaw termin „art brut”. Właśnie Art brut otwarto w Państwowej Galerii Sztuki w Legnicy, wspomniany wyżej artykuł Jackowskiego o usytuowaniu w sztuce współczesnej interesującej nas twórczości towarzyszył ekspozycji. Jeszcze dwukrotnie w Legnicy robiono wystawy Art brut – w 1991 i 1994 roku – na których prezentowano w pierwszym przypadku ceramikę wykonaną przez dzieci i młodzież z upośledzeniem umysłowym, w drugim zaś prace pacjentów szpitala psychiatrycznego.

W 1993 roku galeria w Płocku pokazała prace Monsiela, Sutora, Wnęk, Zagajewskiego, Koska i in. Pod nazwą „Przerażenie i ukojenie” kryła się sztuka innych, ekspresja psychopatologiczna i art brut, chociaż zakresowi tych pojęć brak jest ostrości. W tym czasie utworzono w Płocku stowarzyszenie Oto Ja, które dla mieszkańców okolicznych domów opieki społecznej organizowało plenery z wystawą na zakończenie, corocznym konkursem plastycznym dla tego środowiska, a potem ekspozycją w „profesjonalnej” otwartej galerii w mieście. Stowarzyszenie z czasem dorobiło się własnego lokalu i dumnej nazwy „Płockie Zagłębie Art Brut”. Ale przede wszystkim może się poszczycić odkryciem kilku talentów na miarę przynajmniej krajową: Adam Dembiński, Tadeusz Głowala, Roman Rutkowski, Krzysztof Wiśniewski, Włodzimierz Rosłon, Jan Czubak i in.

Na przełomie wieków powstało w kraju kilka małych galerii prywatnych albo przy stowarzyszeniach, specjalizujących się w prezentacji twórczości art brut. Kanalizowały ruch młodych zapaleńców poszukujących twórców samorodnych, nieskażonych rutyną i techniką: Promyk w Gdyni, Tak w Poznaniu, Pod Sukniami w Szczecinie, Art Naïf w Krakowie, w Bydgoszczy, we Wrocławiu i in. Mentorem środowiska skupionego wokół sieci galerii jest Aleksander Jackowski, a art brut stanowi naczelną ideę, wokół której wszystko ma się kręcić. W intencji, bo faktycznie galernicy częściej uprawiają flirt z wszelkiej maści twórczością nieprofesjonalną – sztuką zwaną naiwną. Ich doniosłe odkrycia i promocje to m.in. Tomasz Jeziorzański, Justyna Matysiak, Przemysław Kiebzak, Grzegorz Sienkiewicz, Genowefa Magiera, Władysław Grygny, Henryk Żarski. Co w jakimś stopniu znalazło potwierdzenie w obecnej wystawie warszawskiej.

Do tego przeglądu trzeba dodać muzea. Duży jest dorobek Muzeum Okręgowego im. J. Malczewskiego w Radomiu – organizatora m.in. wystaw Talent, pasja, intuicja – z bogatymi zbiorami Działu Sztuki Nieprofesjonalnej, m.in. rysunkami Monsiela, obrazami Sułowskiego, Świetlika i Rząba. Przez ostatnie lata Muzeum Śląskie w Katowicach dynamicznie powiększa kolekcję art brut, dla której ostatnio uzyskało stałą powierzchnię ekspozycyjną. Zgromadziło prace Monsiela, Wnęk, Świetlika i in. W nieodległym Zabrzu muzeum regularnie organizuje wystawy z nurtu ekspresji psychopatologicznej o zasięgu ogólnopolskim, a w kolekcji ma obrazy śląskich środowisk nieelitarnych, np. Teofila Ociepki. Muzeum Podhalańskie w Nowym Targu udostępnia około trzysta rzeźb Edwarda Sutora. Państwowe Muzeum Etnograficzne ma kilkadziesiąt rysunków Monsiela, ale nie stwarza specjalnych okazji, aby je pokazywać – wyjątkiem potwierdzającym regułę jest obecna wystawa. W 2013 roku Muzeum Ziemi Kujawskiej i Dobrzyńskiej we Włocławku uczciło 50. rocznicę przybycia do tego miasta Stanisława Zagajewskiego wystawą gromadzącą prace uchodzące za art brut, poza niektórymi wyżej wymienionymi wyeksponowano m.in. Jana Nowaka, Władysława Wałęgę, Ryszarda Koska, Adama Nidzgorskiego, Władysława Surowiaka (większość z nich pokazano w PME). Muzeum to jako jedyne w kraju ma stałą ekspozycję poświęconą wybitnemu artyście art brut, otwartą za jego życia, gdzie pośród ponad stu wystawionych rzeźb odbywały się ostatnimi laty spotkania publiczności ze Stanisławem Zagajewskim.

sztuka z pig2Poprzednią wystawą o pokrewnej tematyce, lecz nieco mniejszej skali, była w ubiegłym roku (2015) jubileuszowa prezentacja sztuki osób z niepełnosprawnością intelektualną, podsumowująca 20-lecie gdyńskiej galerii Świętojańska, o zmiennej przez dwie dekady nazwie – „Promyk”, potem „Prom Art”. Z oczywistych względów nie mogła uzyskać rozgłosu, chociaż Teresa Pałejko, autorka jubileuszowego przedsięwzięcia, poświęciła mu cenny czas, energię i w rezultacie efektowną ekspozycję. A przecież wystąpili w niej artyści, których teraz pokazano w PME: Kosek, Żarski, Dembiński; również znani w kraju inni, którzy z powodzeniem mogliby być podziwiani na salonach warszawskich: Skiba, Sienkiewicz, Gieniusz, Domek, Rebelski, Szypulski.

W kolekcji Dubuffeta znajduje się wiele prac, których autorami są pacjenci psychiatryczni. Również Jackowski rozpoczyna i kończy swoją pierwszą rozprawę o tej sztuce wskazując na sytuację artystów psychicznie chorych i losy ich dzieł. Obaj słusznie uważają, że to właśnie chorych psychicznie najbardziej stać na zdystansowanie się wobec presji społecznych, ich wewnętrzna swoboda zupełnie nie musi się liczyć z ograniczeniami kulturowymi. Choroba alienuje ich ze wspólnoty normalnych, zwalniając z zachowania lojalności, co przejawia się odwagą przekraczania konwencji. Niejako z definicji sztuki surowej można zaliczyć do niej pewne dzieła będące owocem ekspresji psychopatologicznej. Dlatego w środowisku psychiatrów w zasadzie prace pacjentów wkłada się do szuflady art brut, co się głosi na corocznych krakowskich sesjach stowarzyszenia Psychiatria i Sztuka. Potwierdziła to podczas otwarcia warszawskiej wystawy prof. Grażyna Borowik, prezydent stowarzyszenia. Wspaniałe prace pacjentów można oglądać w szpitalach w Tworkach, Branicach (gigantyczne tkaniny Henela), Kobierzynie (obrazy Wałęgi, Bujak, Zająca, Olszaka i in.), Lublinie z własną galerią Pod Czwórką. Ostatnio bardzo dobra wystawa z kolekcji dr. Andrzeja Janickiego była w Muzeum Architektury we Wrocławiu – Dlaczego malują? – jej organizatorzy twórczość pacjentów szpitala psychiatrycznego w Stroniu Śląskim zaliczają do art brut. Równolegle w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie pokazano Palindrom, na ekspozycji znalazły się prace zdrowych i chorych artystów, ale zwiedzający nie mieli informacje, którzy są jacy – takie zagadki stawiane przed zwiedzającymi nie są odkryciem twórców wystawy, bo już w przeszłości zaskakiwały publiczność.

Można by jeszcze o kolekcji Leszka Macaka z Krakowa, którą reprezentują liczne prace na warszawskiej wystawie, o bydgoskim ogólnopolskim biennale im. Teofila Ociepki, które po raz 11. aktywuje się tego lata (otwarcie pokonkursowej wystawy w Muzeum Okręgowym im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy 20 sierpnia), o wystawach różnej rangi i publikacjach najczęściej o lokalnym zasięgu. Reasumując, w Polsce najczęściej art brut określa się jako sztukę surową, nieokrzesaną kulturowo, a jej autorów szuka wśród pacjentów psychiatrycznych i mieszkańców domów opieki. Faktycznie jednak miesza się ją z różnej maści ambitną sztuką uprawianą przez amatorów, bo do końca nie bardzo wiadomo, czym art brut jest. Środowisko zainteresowane tą twórczością jest małe i otwarte. Przy okazji wystaw, przeważnie drobnych i słabo nagłośnionych, ukazują się katalogi niewiele wzbogacające dotychczasowy stan wiedzy o interesującym zjawisku. Art brut zupełnie nie istnieje w refleksji naukowej ani nie stanowi przedmiotu analizy zdyscyplinowanej estetyki filozoficznej. Art brut po polsku to jeszcze ciągle przecieranie szlaków, sondowanie stopnia akceptacji przez potencjalną publiczność, próby jedynie przez grupki zapaleńców traktowane z determinacją. Przypadek płockiego stowarzyszenia Oto Ja i zgromadzonej kolekcji – kiedyś w awangardzie w skali kraju, dzisiaj w stanie śmierci klinicznej – nie napawa optymizmem i oby nie prognozował o losie innych ośrodków tego typu.

 

 

Przygotowywana jest obecnie wystawa prezentująca w 2017 roku polski art brut ze zbiorów Andrzeja Kwasiborskiego na obcym, wyrafinowanym pod tym względem terenie, bo w ojczyźnie Dubuffeta. Trudna z punktu widzenia artystycznego polska twórczość zostanie pokazana we francuskim La Fabuloserie musée l’art hors-les-normes[2], by ją skonfrontować ze zbiorami Alaina Bourbonnais’ego, założyciela muzeum. To będzie premiera cyklu Niesforni Kolekcjonerzy / Sztuka Bez Norm i Bez Granic (Collectionneurs turbulents / Art hors-les-normes sans frontières), w którym gospodarze z Fabuloserie zapraszają kolekcjonerów z całego świata do wspólnych prezentacji. Tutaj może się okazać, w jakim stopniu interesująca nas sztuka jest niezależna od rodzimej kultury. Jaką pokaże twarz – polską i francuską czy własną, jedynie zróżnicowaną indywidualnością artysty? Może się niestety okazać również, jak bardzo naiwne oczekiwania żywimy, spodziewając się tego typu rozstrzygnięć.

 

Zbigniew Chlewiński

 

Dokumentacja fotograficzna – Jacek Czuryło.



[1]     . J. Dubuffet, L’art brut, [w:] tenże, L’Homme du commun à l’ouvrage, Paryż 1973; cyt. za: tenże, Sztuka surowa, „Ogród” [Warszawa] 1992, nr 1/9, s. 242-244 [tłum. T. Wójcik].

[2]        2. www.fabuloserie.com.


Marian Kałuski - Księgarnia polska „Leon Idzikowski" w Kijowie

$
0
0

Marian Kałuski
 

 

Księgarnia polska „Leon Idzikowski" w Kijowie


witryny ksiegarni idzikowskiego


Jedną z największych księgarń i firm wydawniczych w Kijowie, największą polską księgarnią i firmą wydawniczą w tym mieście i jedną z największych i najsławniejszych polskich księgarń i firm wydawniczych na historycznych ziemiach Rzeczypospolitej była w latach 1858-1920 firma „Leon Idzikowski. Magazyn Księgarsko-Muzyczny w Kijowie" (po rosyjsku „Леон Ідзіковський"), mieszcząca się na głównej alei miasta – Kreszczatiku. Nie było w tym nic dziwnego, bowiem Kijów był jednym z najważniejszych ośrodków polskości na na ziemiach ukrainnych. Józef Ignacy Kraszewski, który bywał w Kijowie w tamtych latach wspominał: „Na ulicach... polski język słychać co chwila; we wszystkich magazynach, sklepach, hotelach, restauracjach...; księgarnie polskie są tu ogromne; teatr, choć przyjechał w środku lata, interesy robił dobre; firm polskich mnóstwo...; dzięki pracy i roztropności, dzięki zamożności i solidarności, stanowimy żywioł poważny, z którym tam, gdzie idzie o postęp, o kulturę, o ulepszenie moralnych, materialnych, społecznych i politycznych warunków życia, każda grupa czynna: rząd czy partie, ściśle porachować się będą zmuszone". - Przed I wojną światową 10 procent (50 000) ludności półmilionowego miasta stanowili Polacy, a podczas tej wojny ludność polska wzrosła do 100 000. 


Niestety, fakt ten był w komunistycznej Polsce (1944-89) zupełnie przemilczany. Np. o Leonie Idzikowskim i jego firmie nie ma ani jednego słowa w publikacji „Literaturze polskiej. Przewodnik encyklopedyczny", wydanej w dwóch grubych tomach przez Państwowe Wydawnictwo Naukowe w Warszawie w 1984 roku. Jedynie w tomie X „Polskiego Słownika Biograficznego" jest skromny biogram Leona Idzikowskiego (oraz jego syna Władysława Idzikowskiego) Haliny Pfeiffer. A w Związku Sowieckim, gdzie niszczono pamięć i wszelkie ślady polskości, grób Leona Idzikowskiego na Cmentarzu Bajkowym w Kijowie zarosły krzaki i chwasty tak bardzo, że dopiero w 1994 roku miejscowi Polacy po wielkich poszukiwaniach go odnaleźli. 


Dlatego, jak dotychczas, jedyną cenną pracą o Leonie Idzikowskim i jego firmie jest obszerny artykuł Wiktorii Radik z Kijowa pt. „Leon Idzikowski – księgarz i wydawca", który ukazał się w internetowej „Wspólnocie Polskiej" (Warszawa 10.7.2012) i „Kurierze Galicyjskim" (Stanisławów) pod tą samą datą. 


Wiktoria Radik, która jest muzykiem-dyrygentem, przeglądając unikatowe wydania nut z 1892 roku, zwróciła uwagę na nazwę przedrewolucyjnej kijowskiej firmy wydawniczej: „Leon Idzikowski". Wszak to polskie nazwisko, pomyślała i od razu zrozumiała, że trzyma w rękach bezcenne świadectwo obecności polskiej w Kijowie na przełomie XIX-XX w., teraz, na pewno, zapomnianej. Postanowiła więc najpierw sama najwięcej dowiedzieć się o działalności tego wydawnictwa, a potem przekazać swoją wiedzę innym. Od 1994 roku Kijowskie Narodowościowo-Kulturalne Stowarzyszenie Polaków „Zgoda", której prezeską jest Wiktoria Radik (2012), opiekuje się mogiłą Leona Idzikowskiego, która znajduje się w pierwszej polskiej kwaterze na cmentarzu Bajkowa. Napis po polsku na pomniku głosi: „Leon Idzikowski, Rodem z Krakowa. Żył lat 38, zmarł w 1865 r. Bracie, westchnij do BOGA". 


Leon Idzikowski (1827-1865) urodził się w Krakowie i tutaj uczył się księgarstwa w księgarni J. Czecha, a prowadzenia księgarni w księgarni Krystiana Teofila Glueckberga w Kijowie, której był kierownikiem. Kiedy Glueckberg sprzedał swoją kijowską księgarnię Spółce Wydawniczej Dzieł Tanich i Pożytecznych A. Grozy i spółki wówczas Leon Idzikowski 28 grudnia 1858 roku na głównej alei Kijowa Kreszczatiku w kamienicy pod nr 29, na wprost wylotu ulicy Proreznej (niedaleko dzisiejszej stacji Metro „Kreszczatik") założył własną księgarnię naukową, która odgrywała ogromną rolę w życiu kulturalnym zarówno Kijowa i dawnych ziem ukrainnych Rzeczypospolitej, jak i całego Cesarstwa Rosyjskiego, a także międzywojennej Polski. Odgrywała ona rolę swoistego polskiego centrum intelektualnego w Kijowie. 


Chociaż w Kijowie były wówczas już dwie księgarnie polskie: Spółka wydawnicza A. Grozy i filia J. Zawadzkiego z Wilna, założenie nowej księgarni okazało się być trafne z punktu widzenia ekonomicznego. Bowiem, jak pisze Halina Preiffer, Kijów stał się w latach 50. XIX w. polskim ogniskiem literackim na Ukrainie, dokąd ściągali „miłośnicy i zbieracze starożytności, rycin, książek, obrazów i manuskryptów, gdy wielu polskich inżynierów, techników, badaczy pracowało w przemyśle południowej Rosji" (Ukrainy). 


Firma tak wspaniale się rozwijała, że w 1899 roku założyła przy ul. Kreszczatik 33/35 księgarnię pod nazwą „Władysław Idzikowski", później jeszcze dodatkowo na Krzeszczatiku 27. O wielkości firmy i jej znaczeniu może świadczyć to, że zatrudniała średnio 150 pracowników (w tym 100 w księgarni), a w jej budynku było 50 pokoi. Składała się z kilku działów: działu sprzedaży pocztówek i reprodukcji, działu polskich książek, książek rosyjskich, działu zagranicznego (w językach niemieckim, francuskim, angielskim, włoskim), książek dla dzieci i działu nut. Książki sprowadzano z Warszawy, Krakowa, Lwowa, Wilna, Petersburgu, Poznania, Łodzi, Żytomierza, Odessy, Moskwy i innych miast. Katalog firmy z 1913 roku zawiera ponad 3000 wydanych tytułów. W latach 1865-1920 firma wydała około 7 tysięcy tytułów różnych publikacji. W 1914 roku czytelnia-wypożyczalnia firmy posiadała przeszło 173 000 tomów, w tym książek w języku polskim 48 000, w rosyjskim ok. 100 000 i w innych językach, głównie francuskim, niemieckim, angielskim i włoskim, 25 000 tomów. Firma posiadała również wielki skład nut i w latach 1873-1950 wydrukowała 7506 pozycji nutowych kompozytorów polskich i obcych. Sprowadzała wielkie ilości czasopism zagranicznych i nowości beletrystycznych. Wartość czystego majątku firmy wynosiła w 1919 roku aż 5 210 773 rubli.


Co roku firma wydawała ok. 100 pozycji nakładem własnym. Za Leona Idzikowskiego jednym z głównych kierunków marketingowych księgarni był wątek polski. Leon Idzikowski do samej śmierci wydał około 100 pozycji oryginalnych dzieł polskich, Pierwszą pozycją wydawniczą firmy Idzikowskiegio były „Wspomnienia 1819-1823" F. Kowalskiego, wydane w 1859 roku. Leon Idzikowski wydał własnym sumptem działa polskich pisarzy jak: L. Góreckiego, B. Grabowskiego, Z. Kaczkowskiego, J.I. Kraszewskiego, T. Lenartowicza, A. Pługa, L. Sowińskiego, H. Steckiego, W. Syrokomli i in. Po śmierci Leona Idzikowskiego, w ramach represji po Powstaniu Styczniowym 1863, do 1906 roku władze carskie nie pozwalały firmie drukować polskich książek, poza specjalnymi wydaniami, jak np. artystycznymi (m.in. album „Kijów i jego okolice" 1900). Za wydanie książki Mariana Dubieckiego o dyktatorze Powstania Styczniowego Romualdzie Traugucie - „R. Traugutt" (1893) Władysław Idzikowski skazany został na trzy lata twierdzy. Trudności związane z wydawaniem książek polskich rozwiązał w ten sposób, że drukował je w rosyjskiej drukarni J. Czokołowa w Kijowie albo w Rostowie, Warszawie, a nawet w Lipsku (Niemcy). Dopiero większe swobody przyznane Polakom przez carat po rewolucji 1905 roku umożliwiły ponowne wydawanie polskich książek. Firma wydawała wówczas dzieła m.in. takich polskich pisarzy jak: M. Konopnicka, J.I. Kraszewski, T. Lenartowicz, A. Mickiewicz, E. Orzeszkowa, A. Pług, S. Przybyszewski, L. Rydel, H. Sienkiewicz, J. Słowacki, W. Syrokomla, S. Wyspiański, G. Zapolska i innych. Organizowała także spotkania polskich literatów. Najwięcej polskich książek firma wydała w latach 1914-16 (podręczniki szkolne, śpiewniki, beletrystykę, prace naukowe). Po 1905 roku bardzo popularne wśród Polaków w Kijowie i na ziemiach ukrainnych były „Kalendarze Kijowskie" wydawane przez firmę. 


Księgarnia Leona Idzikowskiego prowadziła także na dużą skalę działalność księgarską oraz sprzedaż i prenumeratę czasopism; można tam było kupić i zaprenumerować prasę z całej niemal Europy. 


Leon Idzikowski zmarł nieoczekiwanie w bardzo młodym wieku w Kijowie i został pochowany na Cmentarzu Bajkowym w polskiej kwaterze. Napis na pomniku głosi: Leon Idzikowski, Rodem z Krakowa. Żył lat 38, zmarł w 1865 r. Bracie, westchnij do BOGA.


Po śmierci Leona firmę objęła jego żona Hersylia z Buharewiczów (1832-1917), która wyuczona tej pracy u boku męża, prowadziła ją dzielnie i fachowo aż do 1897 roku, a nawet znacznie rozbudowała; oczywiście zostawiła nazwę firmy „Leon Idzikowski". Kierownikiem firmy był Jan Budkiewicz, dział nutowy prowadził Henryk Krygier, a od 1881 roku pomagał w jej prowadzeniu syn Hersylii i Leona - Władysław (1864-1944) oraz zawsze życzliwi przyjaciele męża. Dział nutowy pod koniec XIX wieku stanowił największy zbiór wydawnictw nutowych w Rosji. Przypuszcza się, że w tym okresie firma „Leon Idzikowski" stała się największą oficyną wydawniczą na Rusi, utrzymując kontakty z innymi księgarniami polskimi na historycznych ziemiach Rzeczypospolitej, oraz księgarniami z Francji, Niemiec, Austrii, Włoch i Ameryki. Hersylia w 1870 roku założyła przy księgarni czytelnię książek polskich i obcych, która do jednoczesnej obsługi klientów zatrudniała aż 10 pracowników oraz w 1873 roku zapoczątkowała wydawnictwo nut. 


W 1897 roku objął kierownictwo firmy Władysław Idzikowski, który kierował nią do 1920 roku. Powiększył firmę o kupno kolejnych lokali na alei Kreszczatik - pod numerem 33/35 i nr 27 (razem 50 pokoi), rozbudował czytelnię wraz z wypożyczalnią (173 tys. tomów, w tym 48 tys. po polsku), która była największą tego typu placówką w Kijowie. Mieściła się ona w sali ze szklanym dachem i górnymi galeriami, oraz pokojami bocznymi, i mogła pomieścić jednocześnie 500 osób. Corocznie czytelnia przenumerowała od 110 do 140 czasopism. Opłata za korzystanie z biblioteki była umiarkowana i stanowiła 50 kop. na miesiąc. W 1897 i 1913 roku firma należała do organizatorów wielkich wystaw księgarskich. W 1897 roku Idzikowski założył wielką hurtownię księgarską w Kijowie – „Komis-Hurt", która zaopatrywała księgarnie na terenie Królestwa Polskiego i Rosji, a w 1899 roku wielki zakład introligatorski w Kijowie pod nazwą „Warszawska introligatornia", którym kierowała jego siostra Helena Dobrowolska, internat dla adeptów księgarstwa, w 1900 i 1914 roku otworzył filie w Kijowie i w 1911 roku w Warszawie przy Marszałkowskiej 119. Firma „Leon Idzikowski" posiadała magazyny i mniejsze księgarnie w: Wilnie, Lwowie i Krakowie a na terenie Rosji w: Petersburgu, Moskwie, Odessie, Rostowie, Charkowie, Woroneżu, Jekaterynosławie i we Władywostoku na Dalekim Wschodzie. Firma „Leon Idzikowski" posiadała przedstawicielstwo na Królestwo Polskie i południową Rosję największego wówczas wydawcy rosyjskiego publikacji muzycznych, P. Jurgensona z Moskwy. W 1897 i 1913 roku firma Idzikowskiego należała do współorganizatorów wielkich wystaw księgarskich. 


W 1897 roku Idzikowski nabył wielki skład nut B. Koreywy razem z prawami autorskimi wydania utworów ukraińskich kompozytorów w tym i M. Łysenki, i zatrudnił go na stanowisku kierownika działu nut. Za jego następcy, Jana Woźnickiego, dział ten bardzo się rozwinął, a przede wszystkim wydawnictwo nut, z którego firma stała się znana w całej Polsce i Rosji. Rozpoczął druk serii wydawniczych: „Album Młodego Pianisty", „Śpiewak Kresowy", „Kłosy", „Tęsknoty", „Dumki i pieśni, które się nie starzeją", „Le jeune Virtuose" i „Vade mecum, Choix de compositions". Firma dostarczała materiały dla szkół muzycznych oraz wydała „Kompletny katalog śpiewów polskich według tytułów, początkowych słów i prześpiewek" (Kijów 1908), szereg utworów kompozytorów polskich (Chopina, Ogińskiego, Szymanowskiej, Paderewskiego, Zaremby, Zawadzkiego, Ziętarskiego, Żeleńskiego, Karłowicza, Różyckiego, Wieniawskiego i innych) i obcych – głównie ukraińskich, rosyjskich i niemieckich, wiele katalogów muzycznych oraz 7506 pozycji nutowych. Nuty te nabywali m.in.: Konserwatorium Muzyczne w Kijowie i Instytut Muzyczny w Warszawie. Przy dziale nut Władysław Idzikowski założył biuro koncertowe i salon artystyczny z galerią obrazów. Biuro koncertowe prowadzili Czesław i Maria Jaszczewscy (starsza córka Leona Idzikowskiego, śpiewaczka). Zorganizowało szereg koncertów wybitnych artystów polskich i rosyjskich, m.in. Ignacego Paderewskiego, Karola Szymanowskiego, Władysława Żeleńskiego, Emila Młynarskiego, Adama Didura, Janiny Korolewicz-Waydowej, A. Rubinstejna, P. Czajkowskiego, S. Rachmaninowa, T. Szelapina. Księgarnia była miejscem spotkań polskich pisarzy i muzyków. Księgarnia „Leona Idzińskiego" odegrała dużą rolę w historii muzyki polskiej. 


We wspomnieniach w tamtych lat polskiego malarza i ilustratora Włodzimierza Bartoszewicza (1899-1983), który był synem Joachima Bartoszewicza, w latach 1906-12 redaktora polskiego „Dziennika Kijowskiego" (1906-20), czytamy : „...Księgarnia posiadała szereg działów, a wśród nich doskonale zaopatrzony dział muzyczny. U Idzikowskiego dostać można było wszystko, co ukazywało się w druku, zarówno w języku rosyjskim, jak polskim, francuskim, angielskim i niemieckim. Można też było za pośrednictwem księgarni sprowadzić wszystkie nowości lub zaabonować pisma. W osobnym, oddalonym nieco pomieszczeniu, do którego wchodziło się po schodkach, dwa fortepiany rozbrzmiewały przez cały dzień muzyką. Klienci przegrywali na nich nowe wydania nut. Spotkać tam można było najsławniejszych wirtuozów, bądź mieszkających w Kijowie, czy na Kresach, bądź przybyłych na gościnne występy z Cesarstwa i z całej Europy. W innych pokojach uprzejmi, doskonale obeznani z literaturą ekspedienci sprzedawali książki, polecali ciekawsze powieści, doradzali zakupienie ostatnich nowości. Wśród publiczności uwijał się sam właściciel pan Idzikowski, usłużny, uprzedzająco grzeczny, mówiący wszystkimi językami, znający wszystkich, zawsze gotowy do zaspokojenia najbardziej nieoczekiwanych życzeń klientów..." („Wspomnienia z Kijowa" Wrocław 1987). 


Po zajęciu Kijowa przez bolszewików w 1918 roku firma została ograbiona, a księgarnia podpalona, a to co nie uległo zniszczeniu zostało znacjonalizowane bez odszkodowania. Książki polskie trafiły do Centralnej Polskiej Biblioteki w Kijowie, działającej w latach 1920–30, a dział nut został przemianowany na: Kijowski Dział Nut przy Państwowym Wydawnictwie Ukrainy. Dzisiaj zachowane zbiory księgarni i czytelni są rozproszone na terenie całej właściwej Ukrainy. W 1920 roku Władysław Idzikowski wraz z synami: Wacławem i Mieczysławem, którzy od 1918 roku właściwie prowadzili firmę, wyjechali do Polski i do 1944 roku w Warszawie kontynuowali prowadzenie firmy w oparciu o tutejszą jej filię przy ul. Marszałkowskiej 119, a następnie na Alejach Jerozolimskich 18. Podczas Powstania Warszawskiego został przez Niemców spalony i zniszczony cały materialny majątek gromadzony przez pokolenia na dalekiej Ukrainie i który udało się ocalić z pogromu bolszewickiego w Kijowie. 


Marian Kałuski


Adam Buszek - S jak spotkanie, słowo, seminarium. R jak radość

$
0
0

Adam Buszek


S jak spotkanie, słowo, seminarium.

R jak radość

Wokół II Ogólnopolskiego Seminarium Poetyckiego „Obecność”

(Białystok, 17-19 czerwca 2016)

 

buszfot1


Budynek białostockiego Młodzieżowego Domu Kultury przycupnął w cieniu drzew. Obok pręży się siłownia z wszelkimi pracowniami rzeźby ciała. Wymarzona paideia – westchnęliby zapewne dawni Grecy…
 

Westchnienie staje się posępne, kiedy na pytanie o trasę przystanek autobusowy – dom kultury widzę wzruszanie ramion. Dopiero nazwa siłowni rozwiązuje języki zagadniętych przechodniów…


Naprzeciw szkolnego boiska odnajduję cel swojej wyprawy. To tutaj spędzę dwa dni pod szyldem II Ogólnopolskiego Seminarium Poetyckiego „Obecność”. Słowa „seminarium” i „poezja” chyba najczęściej spotykają się z ziewaniem lub obojętnością. Mało kto rozumie, że słowa mają w sobie tyle życia, ile go im użyczymy. Twórcy, nauczyciele, animatorzy młodej kultury umówili się z władzami miasta na dwa dni rozmowy o literaturze z udziałem wszystkich w niej zakochanych: bez granic wieku, miejsca zamieszkania, płci i tak dalej. Najważniejsze wydarza się bowiem bezgranicznie.


Formalnie byliśmy świadkami dwóch wykładów, spotkań autorskich z młodym poetą (Kacprem Płusą) i młodą poetką (Magdaleną Szewczuk), warsztatów poetyckich, gali podsumowania konkursu poetyckiego dla młodzieży oraz referatu studentki białostockiego uniwersytetu. Oto wszystkie oficjalne punkty programu. Jak jednak odtworzyć życie tych dwóch białostockich dni, nie dysponując kamerą ani wehikułem czasu?


Odtworzyć nie sposób, pozostają więc zapisane migawki. Postanowiłem w dziesięciu przystankach opowiedzieć, o co się w ten czerwcowy weekend wzbogaciłem.


1.Pomidor. Podczas powitalnej kolacji dowiedziałem się, że piszę „w klimacie” kilku nieżyjących (a zatem dosłownie: nieobecnych) poetów. Brawurowy początek seminarium! O tej porze roku pomidory są bardzo soczyste…


2.PKP, czyli Poznaj Kolegę Poetę. W czystym acz spóźnionym pociągu do Białegostoku wczytywałem się w wybrane strony dwóch tomików młodego poety Kacpra Płusy, z którym miałem oficjalnie przeprowadzić spotkanie autorskie. Dzień podróży był burzowy, wiersze też burzliwe. Kiedy jednak zza papierowej książki wyłonił się jej autor, mogłem swoje wrażenia „przesłuchać” u źródła. Nie zapytałem oczywiście „co miałeś na myśli?”. Wystarczyło kilka swobodnych zdań, żeby wiersz przemówił w nas bez recytacji, bez odautorskich wyjaśnień, bez gruntownej czy pospiesznej interpretacji. Porozumienie między słowami (w cztery oczy), a wcześniej poszukiwanie między kartkami (w kilkadziesiąt stron)…


3.Winnetou. W przygodach tego bohatera zaczytywałem się będącw wieku jednej z uczestniczek seminarium. A ona przyjechała tu z wierszami, które wyróżniono w konkursie poetyckim i późniejszym turnieju jednego wiersza! Oczywiście nie znaczy to, że Karol May nie był literackim szamanem, bo był i takim pozostanie. Tyle tylko, że moją ówczesną twórczą ambicję wyznaczał nie liryczny notatnik, ale pewien grubo zapisany szary zeszyt w twardej oprawie: powieść indiańska, którą opatrzyłem pięcioma rozdziałami o awanturniczych tytułach. Poezja istniała w mojej świadomości jako odległa planeta z bliżej nieznanymi mieszkańcami. Choć przeczuwałem, że jest tam woda, że są dobre warunki do życia…


4.Sienkiewicz odczarowany. Sobota rozpoczęła się wykładem prof. Jolanty Sztachelskiej, która podjęła się istnego wyzwania: nakłuwania polskich stereotypów kulturowych. Dramatyczna historia natchnęła ich wiele i do dziś nie uwolniliśmy się od niektórych. Autor „Trylogii” stał się łatwym żerem dla rozmaitej maści ideologów, mistyfikatorów, ale i zakładnikiem naszej narodowej tęsknoty za pięknym bohaterem bez skazy, za światem w dwóch kolorach, z Polską na czele jako „Mesjaszem Narodów”. Można zadaći przerażające zarazem pytanie: czy wszyscy nasi „klasycy” literatury są skazani na niedoczytanie? Nie mniej fascynujące są inne rozterki: jak pisarz przenika do codziennego języka? Dlaczego to właśnie literatura tak mocno inspiruje narodowe imaginarium, kształtuje tożsamość wspólnoty? Pani profesor zaprosiła do tych refleksji z wdziękiem i swadą, bez cienia przesady      i bez akademickiego oburzenia, za to z bezinteresowną ciekawością.


5.Takie rzeczy tylko w literaturze… Tak, tylko tutaj z dwóch czy trzech słów wiersza może narodzić się kilkanaście zdań opowiadania. Podczas warsztatów poetyckich z Teresą Radziewicz odkryliśmy na nowo, jak przedziwną moc kryje język. Otrzymaliśmy kartki z wybranymi wersami jednego jedynego wiersza i cudowną władzę dopisywania, co tylko zapragniemy. Ja popełniłem aż trzy wersje, przymierzając się do trzech mikroświatów. Kiedy poszatkowany dotąd wiersz ukazał się w całości na ekranie projektora, otworzyłem szeroko oczy i usta. Poezja to sztuka czarodziejska, doprawdy…


6.Nieobecni miewają rację. Kreśląc sylwetkę nieżyjącego podlaskiego dziennikarza, poety, prozaika i animatora kultury Wiesława Szymańskiego, profesor Dariusz Kulesza wygłosił płomienną mowę w obronie literackiej sztuki i każdego twórczego słowa. Słuchałem prelegenta z i wzruszeniem: a więc nie tylko ja wierzę w twórczą suwerenność, w etos człowieka pracującego z tekstem, szukającego w języku medium prawdziwego spotkania z Drugim… Niezapomniane.


7.Wiersze na głos. Po raz pierwszy w życiu współprowadząc spotkanie z poetą, poczułem na sobie dreszcz słów głośno wypowiadanych, wzmocnionych siłą mikrofonu i napiętą uwagą słuchaczy. Tak, poezja zaczęła się od dźwięku… dźwięku słowa, którego się czujnie słuchało i które wyświetlało się oczom wyobraźni.


8.Czym jest konkurs literacki dla bardzo młodego człowieka? I szansą,  i wyzwaniem, i pułapką. Rozstrzygnięcie jubileuszowej, dziesiątej edycji „Srebrnego Pióra MDK” dowiodło, że może być także najszczerszą radością dzielenia się swoim talentem w słowie. Do Białegostoku zawitaliz rodzinami i opiekunami, ale nie tylko. Przyjechała i poetka, która nie odebrała nagrody, a podarowała wszystkim właśnie szczerą radość ze spotkania z innymi piszącymi. Kiedy wsłuchiwałem się w słowa nagradzanych i wyróżnianych wierszy, poczułem w sobie jakieś zagadkowe światło. Nie pytajmy, czy poezja przetrwa. Nikt nie pyta słońca, czy jest jeszcze potrzebne.


9.Co daje obecność z drugim człowiekiem o pokrewnych zamiłowaniach? Życiodajną porcję powietrza. W rozmowach z młodziutkimi uczestnikami, z organizatorami, z zaprzyjaźnionymi poetami i poetkami znalazłem to, czego wielu z nas tak często na co dzień brakuje. Jakiś wewnętrzny ogień, radość  czytania, pisania i myślenia na własny rachunek, w szczerym zaciekawieniu światami innych. Tak, to brzmi podejrzanie kusząco i może baśniowo, ale wydarzyło się naprawdę!


10. Dziękuję. To wymowne, piękne słowo dedykuję wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób włączyli się w organizację tego dwudniowego festiwalu literackiego słowa. Serdeczne ukłony dla gościnnych pracowników Młodzieżowego Domu Kultury, akademickich gości, medialnych patronów i samorządowych donatorów wydarzenia. Osobne „dziękuję” wręczam osobie, która jest animatorem, nauczycielem, przewodnikiem, poetą, krytykiem literackim i starszym przyjacielem młodych twórców, a nazywa się: Janusz Taranienko. Dziękuję: za zaproszenie, ugoszczenie, zorganizowanie i bezcenną wiarę w człowieka.

 

Do zobaczenia i do przeczytania w kolejnych edycjach białostockiego święta literatury!


Adam Buszek


 buszfot1

buszfot1

buszfot1

buszfot1

buszfot1

Krystyna Rodowska -Wracać do Meksyku

$
0
0

Krystyna Rodowska



Wracać do Meksyku


rodowska nasilowska 

 

   Meksyk i poezja meksykańska zajmują szczególne, uprzywilejowane miejsce  w mojej biografii i pamięci. Chociaż, jako poetka i tłumaczka, przebywałam wielokrotnie we Francji i w Hiszpanii ( nigdy dłużej, niż przez trzy miesiące), chociaż poleciałam na dwa i pół miesiąca  do Buenos Aires i odbyłam dziesięciodniową, gęstą od wrażeń i spotkań podróż na północny zachód Argentyny, to jednak o żadnym innym kraju ( poza oczywiście Polską) nie mogłabym powiedzieć: tutaj żyłam i nawet we snach słyszałam język tych stron.

   W drugiej połowie lat 70-tych, jako dwukrotna stypendystka, przeżyłam w Meksyku w sumie niemal dwa lata. Kiedy wracałam  do Polski , nie dojrzałam jeszcze do powrotu.. To wtedy i tam zaczęłam  pisać wiersze i eseje bezpośrednio po hiszpańsku, tłumaczyć polską poezję współczesną na zamówienie Carlosa Montemayora, kierującego podówczas działem literackim wydawanego przez UNAM - Autonomiczny Uniwersytet Meksykański- i do tej pory wychodzącego pisma „ Revista de la Universidad”. Potem przyszły  podobne zamówienia  z innych periodyków  i posypały się publikacje, wywiady dla prasy, propozycje spotkań z młodymi pisarzami w różnych miastach kraju., w trakcie których czytałam wiersze Różewicza, Herberta, Szymborskiej, Bieńkowskiego, Grochowiaka,  Karaska, Krynickiego  i wielu innych w moich tłumaczeniach na hiszpański, po których następowały dyskusje do białego rana. W tych niesłychanych, beztrosko zuchwałych poczynaniach (  których nikt w kraju nigdy nie odnotował ), kibicowali mi wówczas , między innymi,  służyli bezinteresowną pomocą, nieocenioną konsultacją językową i wyczulonym uchem poeci tej miary, co José Emilio Pacheco i Juan Bañuelos.

   José Emilio mieszkał w domu, oddalonym o kilka ulic od mojej, toteż widywaliśmy się dość często, rozmawiając  – przy okazji „ dopieszczania” moich przekładów -

o... Zbigniewie Herbercie, którego poezję Pacheco znał w przekładach na angielski i miał do niej stosunek wręcz wyznawczy. Z kolei ja odwiedzałam dość regularnie Juana Bañuelosa w jego mieszkaniu na Tlatelolco i na UNAM, gdzie prowadził warsztaty dla początkujących poetów , czemu przysłuchiwałam się z dużą dla siebie korzyścią, wtrącając niekiedy własne trzy grosze komentarza do omawianego właśnie utworu . Dzisiaj, Pacheco, Bañuelos , a także Carlos Montemayor, to niekwestionowane filary poezji meksykańskiej, z tym, że ci dwaj ostatni zaangażowali się również czynnie  w obronie naruszanych raz po raz przez lokalne rządy praw autochtonów. Po trzydziestu latach życia w innych światach,  odnalazłam ich trochę starszych, ale całkowicie rozpoznawalnych, w trakcie Międzynarodowych Spotkań Poetów Świata Łacińskiego w r. 2005 ( na które ja zostałam zaproszona, jako „ gość specjalny”). To był powrót po latach, przede wszystkim do jakiejś innej siebie, tej zaskakująco stęsknionej za klimatami i duchem Meksyku, naznaczonej nim już chyba na zawsze.

   Były poruszające odnalezienia, ale zdarzyły się  również nowe znajomości, nowe, ważne spotkania. W Morelii, stolicy stanu Michoacán, drugim mieście, w którym odbywały się Spotkania, poznałam młodszego co najmniej o dwa pokolenia od moich dawnych przyjaciół-poetów José Angela Leyvę, który zwrócił od razu moją uwagę swoim  intelektualnym formatem i gotowością do nawiązania głębszego kontaktu. Już po powrocie do miasta Meksyk,  na ostatnie spotkanie przed moim odjazdem przyniósł mi trzy tomy wywiadów poetów z innymi poetami i kilka numerów kierowanego przez siebie, świetnego pisma „ Alforja”. Poczułam się wyróżniona i obdarowana na wyrost kredytem zaufania. José Angel wierzył, że dobrze wykorzystam te dary. Do tej pory przesyła mi regularnie kolejne numery „ Alforjy” w wersji internetowej i są one dla mnie kopalnią wiedzy o tym, co się dzieje w poezji kontynentu.

   Już po Spotkaniach Poetów Świata Łacińskiego, zostając prawie miesiąc dłużej w Meksyku, poznałam i przebywałam przez jedno popołudnie z Elizabeth Cazessus – piękną , spontaniczną poetką z Tijuany,  otwartą na przyjaźń z poetką z Polski i z Leticią Luną.  Elisabeth wciąż  przesyła mi cudowne , mądre listy, zaproszenia na imprezy, na których przecież się nie znajdę, fotografie i – oczywiście – nowe wiersze. Leticia, introwertyczna, ambitna , prowadząca własne wydawnictwo, po kilku mailach, zamilkła, ale wiem, że gdy się znów spotkamy ( ?), podejmiemy rozmowę, jak gdybyśmy się pożegnały wczoraj. Elvę Macias znałam wcześniej z lektury jej wierszy, ale poznałam ją osobiście  dopiero w roku  2006  na Międzynarodowym Festiwalu Poezji w Nikaragui, gdzie podarowała mi swoje tomiki.

   Ograniczyłam się do zaprezentowania niewielkiego wyboru z twórczości poetów-przyjaciół i znajomych. Tłumaczenie ich wierszy było dla mnie prawdziwą przygodą , albo raczej-  początkiem przygody.  Bo przecież Meksyk jest niewyczerpany i wiem, i że będzie do mnie powracał w innych jeszcze poetyckich konfiguracjach.

 

    Pierwodruk tego tekstu: wspomnienia, a zarazem -prezentacji wyboru wierszy poetów meksykańskich ukazał się w rzeszowskiej„ Nowej Okolicy Poetów” w nr 28-29, 1-2.. 2008. Z tamtego wyboru usunęłam teraz  tylko wiersze i noty dwojga poetów: José Angela Leyvy i Ambar Past, prezentowane w mojej autorskiej antologii Umocz wargi w kamieniu (2011), opublikowanej niedawno na portalu pisarze.pl

 

Krystyna Rodowska.


 


CARLOS MONTEMAYOR

 

                                *

 

Oni słuchają nas tu, na ziemi.

Wyglądają  przez kłęby dymu z papierosów.

Gdy wychodzimy z domów pijani,

jest już wieczór.

Znów robi się zimno.

Dwoje dzieci sypie płatki kwiatów,

by dusze zmarłych wzniosły się ku górze.

Przed drzwiami swych domów tańczą w maskach,

depcząc po resztkach kwiatów, wyrywają chwasty,

odsłaniają płyty nagrobne wśród korzeni.

Na każdym grobie kobiety zapalają świece.

Dym palonego kopalu  roznieca noc.

Za parę groszy kapłan odmówi modlitwy.

Bóg, skryty w mroku,

oddala się, kulejąc , w głąb duszy,

gdzie pies go  zagryzie.

Wszyscy, wraz z dziećmi,

słuchają śmiechu umarłych.

Jest noc.

Być może wieczność przeszła bokiem..

Jest noc.

 

 

         *

 

Byłem wieloma ludźmi.

Inni patrzą moimi oczyma

Na litery, pisane teraz moją ręką.

Czynili to przez całe lata i miesiące.

Takie są dzieje wiatru.

Każdy pragnął spełnienia swych pragnień.

Szukali, kochali, odtrącali miłość.

Każdy z nich kochał  kobietę,

która od zawsze  była mu przeznaczona

i każdy z nich ją utracił.

Jestem świadkiem, który na nich patrzy.

Takie są dzieje wiatru.

Jestem tym wszystkim, czego nie przeżyłem

i tym, czego nie będzie mi dane przeżyć.

Ale jestem też tym, czym żyję w każdej chwili.

Zanurzam się w sam środek światła

promieniującego na wszystkie strony.

Jestem tym, który wychodzi z domu

i zostaje wewnątrz.

Tym, który bywa i tym, który jest.

 

 

            Pamięć srebra

 

Mój ojciec zwykł zapalać papierosa,

siedząc na ławce przed domem.

Upalne lato zalewało świat.

Wszystkie gwiazdy skupiały się nad nami,

jakby żadna nie mogła się zgubić.

Patrzyłem na pagór kopalni,

nadsłuchując odgłosów pracujących młynów,

ludzi, podziemnego szczęku metalu i bulgotu żelazistej wody.

Myślałem że srebro jest białe, że błyszczy jak deszcz w głębi nocy,

lub jak refleksy na rzece czy na wodzie bijącej o skały.

Myślałem jeszcze, że jaśniało w kopalni jak ogromna kaskada.

Nie wiedziałem, że srebro jest czarne,

całe z duchoty upału,

że było pianą na ustach, śmiercią,

że ludzie zapadali jak kolejne noce

w tunel bezgwiezdny, bezwietrzny,

gdzie nie towarzyszył im ojciec z papierosem.

 

 

             Pamięć rzeki

 

Nocą, w czasach mego dzieciństwa,

gdy wychodziłem z domu, wydawało mi się,

że w oddali, z drugiego brzegu rzeki

ktoś wznosił dłoń i przyzywał mnie.

Nasłuchiwałem tego głosu

wśród odgłosów nocy.

Lecz niezliczone gwiazdy podnosiły wrzawę,

zbijając się w ogłuszającą ciżbę,

jakby upał potęgował jeszcze ich blask.

Z ziemi także wydobywał się głos

kamieni i korzeni drzew, dni,

przysypany gorącym pyłem lata

Światła w oknach wydawały się żywe.

Wszystko w blasku, wszystko zamieszkałe i cudowne.

Lecz tylko ja, siedząc na ziemi, słyszałem.

Mój Boże, tylko ja słyszałem ten głos.

I wiem, że także tej nocy, w tej chwili, ktoś unosi dłoń

I mnie przyzywa.


 

                   ELVA MACIAS

 

                          Przelot ptaków

 

Bezśladowi biegacze na niebie

 

Droga mleczna piór

 

Jak przybór strzał

zlatują się ptaki ku sanktuariom

 

Wśród lasów mgieł

tam gdzie płachty wody

                zamyślone rzeki

 

z trzaskiem liścia za liściem

         znajdują pożywienie

        zapadają w sen i w pułapkę

 

A my?

W jakim niebie wypadnie nam zniknąć?

 

 

              Strefa klęski

 

Kropla atramentu spada na mapę

      i zmienia się w jezioro

 

Ulegają zniszczeniu zasiewy i domy

   Całe rodziny ludzi także zwierząt

           znikają z winy mojej nieuwagi

 

Nad brzegiem jeziora

  pojawia się armia zbawienia mrówek

    One wiedzą jak zorganizować transport

 

Tym którym udało się kogoś uratować

    Zmienia się nazwisko raz na zawsze

 

Wiedziałam że poruszając kałamarzem

    mogę wywołać klęskę żywiołową

 

Naruszyłam środowisko naturalne

    Teraz muszę wypić atrament

          ciemnego nurtu

 

 

 

                  Wodny ołtarz

 

Otwiera ramiona święty Jan patron

   i władca odpowiada

   trzęsieniem ziemi

 

Sierota zanim się narodził

      Tadeusz Juda

      do skarbonki zbiera łzy zniewolonych

 

Pochyla głowę

 i ofiarowuje swą szkarłatną pelerynę

 święty Marcin rycerz

 

Święty Jerzy już godzi swym mieczem

      w człowieka-nietoperza

 

Pysznie przystrojone

  świątobliwe persony i bóstwa słuchają

  śpiewu syren które stworzyli

 

modłów dzieci  starców

      w milczeniu ryb

 

 

                 Gorzka partytura

 

Cisnęła dziecko w krzaki

        gwałcąc krajobraz przyjemny dla oka

 

Matka

        handlarka solonym mięsem

               rozwiesza na podwórku

                      gorzką partyturę

 

Mięso na słońcu się suszy

A pies fora ze dwora

 

Całe dni płaczu u boku anioła

 

To ostatnia zagroda w wiosce

 

              pobite na śmierć

                        dziecko przychodzi do siebie

 

 

                  Inwazja skrzydeł

 

Ptaki które nie latają

         szturmują miasto

 

Podskakują niziutko

       zaledwie dotykają bruku

 

Ciemno od nich się robi na placu

     jak od spalonych papierosów

 

Na pomnikach

       składają dowody nieposzanowania

 

Nurkują w fontannie

     otrzepują skrzydła z wody

     grzeją się w słońcu

 

Niektóre przysiadają na framugach

    jak wrona na monecie

    i nas szpiegują

 

Ludzie

    zrezygnowani wobec inwazji

    zaczęli szukać dla nich

   najlepszego ziarna

 

                             *

 

 Błogosławiona niech będzie kondycja

człowieka wypędzonego z raju

tylko po to by poznał

stan nieskończonej łaski

jakim jest tęsknota za Bogiem.

 

 

 

                  JUAN BAÑUELOS

 

                           Życie które mi zostawiłeś, ojcze

                                       anonimowy wiersz z rejonu Chiapas

 

      Życie które mi

zostawiłeś, ojcze,

jest gniadą klaczą

którą wciąż ujeżdżam.

Zrzuca mnie, lecz znów jej dosiadam,

dosiadam, od nowa mnie zrzuca.

Nieważne.

( Na nic ostrogi, cugle

Potykając się, ruszam naprzód,

aż z bólu nie czuję już ciała)

 

Nad głową słychać świst bata,

lęk  twarze nam odmienia;

długo trwa umartwienie,

z żyjącym uparcie się brata

 

    Życie które mi zostawiłeś,

    ojcze,

    jest klaczą którą ty także ujeżdżałeś

         Tam gdzie kamienie wchodzą w światło dnia

 

                    Południe.

Zęby wgryzają się w złocisty miąższ

                    bezchmurnej pogody,

tam gdzie krzyżują się dym

                   deszcz i czas, wtrącając do jaskiń

nietoperze – pogromców światła,

                   tam gdzie wielki liść bananowca

jak nietknięta twarz

                   utrzymuje pod naporem wiatru

ciężar swego masywnego skrzydła.

 

Słońce wspina się jeszcze wyżej.

                 My zstępujemy ku kamieniom

gdzie odcisnęło się nasze przeznaczenie.

                Palenque[1] z zamkniętymi oczami

wykrusza swe oblicze w splątanym gąszczu

               ( falują cienie uśpione w wilgoci).

Jak sól

               bieleje nieobecność.

Rozmawiamy ze zmarłymi gdy nie sposób

 porozumieć się z żywymi:

             ślady popękanych języków,

            czasem głos ptaka obrócony w kamień

            echo stąpania bezsennego ocelota

            i nade wszystko plusk wiosła słyszalny w spojrzeniach

             rzucanych na rzekę której nurt drąży stelę nagrobną

            porośniętą mchem..

 

            Czas schwytany za gardło:

                      pod sklepieniem piorunów

           pobłyskują kły dzika

                      przeczuwa się wibrowanie świerszcza.

          Osa jest nutą upartą pośród wrzasku małp.

                    Tylko upał wciąż trwa w rozwichrzonym

           przepychu ulewy,

                      drzewa falują,

          iguana jest  chwilą która przesuwa się z miejsca na miejsce,

                      Mury stuleci kruszą się o świcie.

 

Kamień na mieliźnie,

                     galerie roślinnej przemocy

gdzie echo staje się pierścieniem ciszy.

                     Nasze słowo

stopniowo zatapia się w robaczywych wodach

                     tej twarzy

która kiedyś była naszą

                    a teraz

połączony szum naszej krwi

                   toruje jej przejście

ku stuleciom dżungli.

 

 

              Ciało czasu

 

Nie potrafię wyjść z siebie tak, bym nie spotkał się z tobą.

Nie znam czystszego zachwytu niż ten który budzą twe piersi o świcie.

Dzień wstaje jak epos powietrza.

Zasnąłem w tobie, czując że ta noc

wezbrała nową krwią, co płynie w twym ciele;

oniemiały śnieg z wolna stopniał na twych udach.

 

                             Posłuchaj:

                             Dzisiaj rodzi się radość jak wiatr.

 

Nie potrafię ci zagwarantować, ukochana,

że stworzymy na nowo czas,

lecz twoje ciało - ono z mego ciała, biorącego na świadków

tych wszystkich, co zakosztowali miłości na wieki-

będzie rosło jak pagór żyzny, by opaść doliną,

będzie drżało jak ryby w pościgu za wodą,

będzie się unosiło jak ptak, by zdobyć powietrze,

będzie jak samo życie: rozbryzgiem fali ponad śmiercią.

 

Twoje ciało, ukochana, należy do czasu.

 

I zaiste, zakończymy pięknie ten dzień,

gdy wymówię twe imię,

imię słońca, morza albo wiatru.

 

 

            Przemiany

 

Uskrzydlony Kojot to coś więcej

niż wilk samotnik

 

coś mniej

                niż drzewo bez korzeni

coś więcej

               niż powietrze bezlistne

coś mniej niż drzwi

              które otwiera i zamyka wiatr

coś więcej niż rzeka która z sobą niesie

              pnie drzew i zwierzęta

coś mniej

             niż jeleń zakleszczony w gąszczu

więcej

            niż pierwszy lepszy owoc

                     którego nie zje

głód gdy go dostrzeże

 

On także

                       jest dzbanem glinianym

wędrującym bez krzyku

                     przez gęstwinę stosu

 

                                 Północ

Wschód                                              Zachód

                                 Południe

 

Wędrowiec Zorzy Polarnej

z połyskliwej emalii

wyje nad parującym bagnem

 

Jest pierwszym kamieniem mówiącym:

„przyszedłem niedawno,

jestem pajęczyną gradu”

 

Po  gorączce włóczęgi

jest pierwszym który stanął jak wryty

 

pierwsze Słońce Kości zatrzymało się w biegu.

rzeka wody spalonej trawi

wieczność zawartą w ziarnku piasku.

 

Spogląda na swe odbicie w bystrym nurcie

 

trudno dociec gdzie wzeszło oko wody

 

gdzie stał się pierwszy gest rzeki,

kropla po kropli wszystkiego co jest,

kiedy

kojot jeszcze bez piór – prawie kamienne dziąsło –

zaczął wyć w stronę Drogi Mlecznej,

kiedy skrzydła rozpostarł aż ponad obłoki

przelotem zaćmienia,

zagarnął je  swym olbrzymim .czółnem,

falowaniem węża poprzez trawy..

.

Poprzez taniec

Niebo zsyła nam piękno,

żeby odsłonić świat-

mówi Balam[2] który czyta

napisy nagrobne

światło

         raz odchodzi

a raz przychodzi

        raz zostaje i się zamyśla

raz odpoczywa

       innym razem skrywa całą swą moc

              tam gdzie mieszka

chce by  go szukano

 

Tam gdzie stąpnie światło

zostają bruzdy.

Poczekaj aż woda dojdzie

do kamienia

który zna całą prawdę.

 

Północ

Południe

Zachód

Wschód

 

cztery razy obraca się chmura

cztery są kierunki

 

Górzyste

nigdy się nie starzeje

 

niezgłębione

                    nie

śpi

 

Uskrzydlony Kojot

                    jest żywy-

jego serce bije

                   w moim słowie

 

 

  Ustanowić zwyczaj

         ( fragment)  

 

Oni nie są niemi.

               Nigdy stąd nie odeszli

                           nasi zmarli:

 

słychać ich w polanach

płonącego drewna

              w szlochu dymu

              na wargach rany

 

             Ramię przy

ramieniu

żywi i zmarli

            idziemy

 

Wzięliśmy się z kropel

           ściekających po drzewie

-         jakże by inaczej – powiesz

-         jakże by inaczej – powiemy

            

                      *

Nazywamy

żeby zamieszkać

        w rzeczach

 

Mówimy

bo jesteśmy

dziećmi milczenia

 

                Każde

                zaklęcie

                każde

 

                gaworzenie jęk

                wije gniazdo

                dla świętości życia

 

               Jedynie

               słowo rozświetlone słońcem

               jest ludzkie

 

     Nie   rodzi się z drewna

     Nie   płodzi popiołów

 

            Wystarczy gwizd ptaka wśród gałęzi.

 

 

 

            LETICIA LUNA

 

       Ziarno

 

      Jestem ze śpiewu kolibra

      z krwi wulkanów

      śpiewa poganiacz mułów

 

      Tory kolejowe

      Zimne dni w mieście Tlaxcala

      A w tle sylwetki

      milczących i nieskazitelnych wulkanów

 

      Jestem ścieżką wydeptaną przez dzikie zwierzęta

      kroplą czasu

      krzykiem uwięzłym w krzewie agawy

     oddechem klaczy w czasie rui

 

     melancholią deszczu

    sezonowych kwiatów

    i łez na korze wierzby

   

 

               Itañoni – kwiat serca

 

      Kaktusy

      Krzewy i cazahuates

      strzępki chmur

      wyzierają z zielonych soków

 

      Ziemia jest brzuchem jałowym

       melancholią urodzajnych dolin

       oddechem  kwiatu cacaloxochitl

                                      niebo

      błękitne opary

 

        opadają płatki na samotną drogę

         uczęszczaną przez kobiety-kwiaty

         kobiety – śpiew ziemi

        w ich myślach rodzą się litery

        i motyle na języku

 

        tańczą razem ze słowami

        w korytarzu powietrznym ptaka

       który prowadzi do

                            serca Mizteków

 

 

                                         *

        My, córki Luny

                   przerzucamy się z ciała na ciało

                  z ryby na rybę

                  z magii

                                    w spełnienie  czarów

 

          W księżycowych alkowach

           śnią dziewczyny z włosami  w stylu punk

            zasypiają dziewice

            pływają syreny

            towarzysząc topiącym się statkom

                                pijanych nocy

 

           Z tarasów na dachu światowe

          konkubiny zmienione w światowe muzy

          wciągają w nozdrza zapach wierszy swych kochanków

 

                     My, córki Luny, kobiety

                 gorące

                 z tej ziemi

                 leopardzice

                 zapuszczamy się na ścieżki Wirikuty

 

         Księżycowa pełnio

                która kąpiesz w srebrze jaguary

                oko morza – domostwa Luny

                przesilenia dnia z nocą i soli

 

     Niech trwa

     to świętowanie języka!

               Indiańska fiesta na skórze gwiazdy

               jest wzorzystym amate  mego nieba

 

           

 

           ELISABETH CAZESSUS

 

                   Tylko cztery razy

 

Byłam jak wiatr,

uwiedziona jego porywem.

Byłam jak woda:

żywicielką, alchemikiem,

solą.

Jestem jak ogień:

wiecznym tańcem,

monologiem wewnętrznym.

Będę jak dusza

o nieznanych skrzydłach.

 

Morzem które nie spocznie.

 

 

              Ceremonia

 

Kochaj mnie pod słońcem nocy.

Niech opuszki twych palców bawią się oddechem

naszych nagich ciał.

Zrób z twoich wierszy nektar

     dla moich spragnionych warg.

     Zaszczep we mnie tkankę miłosną

     twoich słów,

     wino twych pożądań.

 

                      Chrzest

 

     Morza, dajcie mi dom podwodny,

    więzienie snów z kryształu,

   śpiew syreny, imię,

   w chwili, gdy gaśnie płomień.

 

 

                     Pieśń

                        dla klanu moich przyjaciółek wyjących do księżyca:

 

                               Oczarowanie jest jakąś historią,

                              chociaż przeżywa się je

                               jako błyskawicę bez historii

                                Alberto Ruy Sanchez

 

 

   Rozlega się muzyka i czujesz, że śpiew wnika w najtajniejsze zakamarki

twej istoty. Już jesteś przyciągana jak gwiazda, ale jeszcze nie wchodzisz w krąg tańca.

   Utkwiłaś płomienny wzrok w partnerze, bo wiesz, że on w lot pojmie przesłanie, które przychodzi doń jak dym z papierosa, faluje w powietrzu gęstym i subtelnym  wśród bladych i przeżartych popiołem ścian baru.

   Nie wiesz, czy to pieśń wdziera się w twe wnętrze, czy to ty ją zawłaszczasz. Dajesz się prowadzić dłoni, co cię zaprasza do tańca, przyzwalasz bez słowa.

   Już na parkiecie wtulasz się w niego, jakbyś wyruszała na długą wyprawę. Wiesz już, że nie będzie drugiej takiej miłości, namiętności na taką miarę; zaczynasz drżeć silniej, oddając swoje serce rytuałowi, wiesz, że nie należysz już do siebie.

   Namiętność jest wpisana w twój znak astralny i nie możesz jej odrzucić, albowiem twoja dusza pielgrzymowała przez stulecia, idąc jemu na spotkanie.

   Nie liczą się przeszkody, zastrzeżenia rodziny, dylematy języka, konwenanse; narzucając ci swoje fantazje, bajki o królewiczach i księżniczkach, one nigdy nie pozwalały ci kochać w taki sposób.

   Pieśń jest ciałem, które ciebie ujarzmia, czy ty jesteś ciałem pieśni?

   Tego nie wiesz, lecz czujesz, że ta pieśń jest stworzona dla ciebie. Nie może być inaczej. Tyle zbieżności nie da się zlekceważyć. Twoje ciało się nie myli.

   Czy myli się ciało, gdy oddajesz się fali namiętności?

   Już nie myślisz. Wydzielasz pot, adrenalinę. Emocje spiętrzają się, jak zbiegowisko słów. Nic nie możesz powiedzieć, bo zostawiłaś język daleko za sobą. I chociaż słuchasz, przejęta, słów pieśni, nic z nich nie odbija się w twoich myślach.

 

   Pustka prowadzi cię ku tajemnicy, o którą się otarłaś, dzięki opowieściom twojej niani Tajemnica ma ostre zęby, pazury czarowników i wilkołaków, bory gęste, pełne zasadzek, mrocznych bagien i zwierząt, które chcą cię pożreć. Ale nie myślisz o tym.

   Czy powinnaś sobie uświadomić, że zakochałaś się w pieśni? Że nurzasz się w błotnistych piaskach nocy? Nie. Obejmujesz go mocniej i dalej tańczysz (...)

   Pieszczoty i pot kiełkują pod bielizną, podczas gdy pieśń podtrzymuje kopułę wieczności, z dala od ciał innych tańczących. Pod zamkniętymi powiekami, twoje rozszerzone źrenice zanurzają się w letnim zmierzchu.

   Z twojego kręgosłupa podnosi się wąż. Widzisz, jak rośnie od czakry korzenia, jakby był częścią snu. Wiruje w was pożądanie, prawie mogłabyś dotknąć zaświatów ciał, ale nie oszukuj się: ty cała się zmieniasz w fale elektryczności, magnetyzm wzmacniający pole przyciągania między pieśnią a pożądaniem.

 

Nikt ich nie może zwyciężyć, nic nie istnieje poza nimi.  Podtrzymywane przypływem wewnętrznego światła, które wciąż płynie jak dwie rzeki, tańczą ciała, samotne pod osłoną nocy. Czas nie istnieje, oni –zagubieni, odchodzą tam, gdzie  jeszcze  ich nigdy nie było.

 

 

                                               NOTY

 

Carlos Montemayor (.1947- 2010)  –urodzony na północy kraju, w stanie Chihuahua, poeta, prozaik, eseista, wykładowca na UNAM ( Autonomiczny Uniwersytet Meksykański) ,tłumacz  liryki greckiej i Fernando Pessoi,  poliglota,  śpiewak, badacz i propagator kultur   rdzennych mieszkańców Meksyku, niezmordowany działacz na rzecz praw Indian. Postać iście renesansowa. Studiował prawo i literaturę, także orientalistykę w prestiżowym Colegio de Mexico. Prowadził dział literacki w miesięczniku „ Revista de la Universidad”, obecnie współpracuje z wieloma pismami literackimi w kraju. Członek Meksykańskiej Akademii Języka i Królewskie j Akademii Hiszpańskiej, a także Stowarzyszenia Pisarzy w Językach  Autochtonicznych. Autor wielu książek poetyckich, m. in Poesía ( 1977-1996), z której pochodzą przedstawione w numerze wiersze i Antologia personal ( 2001), zawierająca wiersze nowsze. Ostatnio wydał apokryficzny tomik  Los poemas de Tsin Pau ( Wiersze Tsin Pau), dając wyraz swoim zainteresowaniom poezją chińską. Jest autorem wysoko cenionych prac eseistycznych, takich jak „ Historyczne paradoksy Meksyku” i „ Chiapas – bunt rdzennych mieszkańców Meksyku”, odczytów, z którymi jeździ po kraju, pozwalających lepiej zrozumieć problematykę ruchów społecznych na południu Meksyku.

 

Elva Macias ( ur. 1944) - poetka, eseistka, autorka książek dla dzieci, wydawca  cenionych serii płytograficznych  Voz viva de Mexico ( Żywy głos Meksyku) i Voz viva de América Latina ( Żywy głos Ameryki Łacińskiej), promotorka kultury. Na początku lat 60-tych pojechała do Pekinu, gdzie uczyła hiszpańskiego chińskie dzieci. W latach 1963-1967 studiowała w Moskwie język i literaturę rosyjską.

Jest autorką kilku książek poetyckich, m. in. Imperio movil( 2000, Ruchome imperium) – z której pochodzą prezentowane w numerze wiersze - i Ciudad contra el cielo ( 2006, Miasto wobec nieba), szczególnie wysoko ocenionych przez krytykę. Jest laureatką nagrody literackiej  stanu Chiapas , imienia jej wielkiej poprzedniczki, także związanej z tym rejonem kraju – Rosario Castellanos i Państwowej Nagrody imienia Carlosa Pellicera. Wiersze jej figurują w przeszło 40 antologiach, wydanych w Meksyku, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Włoszech, Francji i w Puerto Rico.  Jej poetyckie transpozycje pejzaży południa Meksyku, rysowane cienką, oszczędną kreską, przywodzą na myśl precyzyjność orientalnych rysunków , pozwalając oddychać sugestii i niedopowiedzeniu.

 

 

Juan Bañuelos (ur. 1932) – poeta, eseista, wykładowca literatury na uniwersytetach w mieście Meksyk i ostatnio w Tlaxcala. Urodził się w wielodzietnej rodzinie mechanika samochodowego. Kosztem biedy i wyrzeczeń studiował  w stolicy prawo . Fundamentalne literackie inicjacje zawdzięczał głównie poetce i pisarce Rosario Castellanos i poecie Jaime Sabinesowi. Pasja czytania zaowocowała imponującą wiedzą w dziedzinie literatury światowej. Kierował  działem literackim w znanym miesięczniku " „Plural”, na UNAM prowadził warsztaty dla początkujących poetów, cieszące się wielkim powodzeniem. Jest autorem  wielu ważnych zbiorów wierszy, m. in El Espejo humeante ( 1968, Dymiące Zwierciadło), za który otrzymał w tym samym roku Państwową Nagrodę w dziedzinie poezji, No consta en actas ( 1978, Nie figuruje w aktach), Destino arbitrario ( 1982, Arbitralne przeznaczenie).W r. 2000 ukazały się w Hiszpanii, w prestiżowym wydawnictwie Plaza y Janés jego dzieła zebrane El Traje que vesti mañana( Ubranie, które nosiłem jutro)., w r. 2002 tom A paso de hierba. Poemas sobre Chiapas  ( Śladem trawy. Wiersze o Chiapas), z którego pochodzą przetłumaczone dla tego numeru wiersze., za który otrzymał w r. 2004 honorową nagrodę imienia Lezamy Limy, przyznaną mu przez znane kubańskie wydawnictwo Casa de las Américas.  Książka ta ma przełomowe znaczenie dla ewolucji poezji Bañuelosa, powstała bowiem po jego powrocie w rodzinne strony , do stanu Chiapas, w r. 1994, kiedy to poeta zaangażował się w walkę po stronie rdzennych jego mieszkańców, wyrzucanych z uprawianych przez nich gruntów, bezkarnie wyzyskiwanych i zabijanych przez lokalne rządy. Głośny bunt Indian, zrzeszonych w partyzanckim Froncie Wyzwolenia Narodowego, powołującym się na tradycje ludowego wodza z czasów Rewolucji Meksykańskiej 1910-1918, Emiliano Zapaty, wywołał także reperkusje kulturowe, rewaloryzując rodzime kultury i tradycje. Bañuelos , zagłębiając się w ich poznawaniu, odkrył dla swojej poezji na nowo pojęcie sacrum, wypływające z odczucia świętości i cudowności życia. Odnajdując swoje korzenie w stuleciach trwania -  mimo Konkwisty -  pradawnej kultury, mitologii i kosmogonii Majów, poeta odnalazł  więź z ziemią, z historią i innymi ludźmi. Stapia swój mit indywidualny ze zbiorowymi  mitami przeszłości, które zdolne są – w rozumieniu Bañuelosa – nadać sens absurdalnej egzystencji. Nie traci przy tym nigdy z oczu autonomii języka poezji. Odbywające się co rok w stolicy Meksyku i w innych miastach Międzynarodowe Spotkanie Poetów  Świata Łacińskiego, w r. 2007 było dedykowane właśnie jemu.

 

 Leticia Luna ( ur.1965) – poetka, eseistka, wydawca ( kieruje wydawnictwem „ La Cuadrilla de la Langosta”( Ekipa Langusty).Autorka kilku książek poetyckich, m. in. Hora lunar ( 1999, Godzina księżycowa), El Amante y la espiga ( 2003, Kochanek i kłos)i wierszy, publikowanych w pismach literackich Ameryki Łacińskiej. Wespół z poetkami Maricruz Patiño y Aurorą M. Saavedro, opublikowała w r. 2003 Trilogia poética de las mujeres en Hispanoamérica (Picaras, Misticas, Rebeldes)( Trylogia poetek Ameryki Łacińskiej ( Figlarki, Mistyczki i  Zbuntowane), w której znalazły się najcelniejsze utwory poetek tego kontynentu, stanowiące dziedzictwo ośmiu wieków uprawiania przez nie sztuki pisania wierszy; opublikowanie tej trzytomowej księgi ( Leticia Luna jest autorką tomu, poświęconego twórczości „ Zbuntowanych”), stało się prawdziwym wydarzeniem w krajach latynoamerykańskich, w których była ona kolejno promowana przez autorki. Liryka Leticii Luny jest przesycona śmiałym erotyzmem, cechuje ją także silne uwrażliwienie społeczne . W nowszych wierszach tej poetki  do głosu dochodzą wątki mitotwórcze, związane z e zjawiskiem rewaloryzacji języków i mitologii kręgu kulturowego nahuatl ( język dawnych Azteków) i mixteca ( Indian Mizteków).

 

Elisabeth Cazessus ( ur. 1960) – poetka, eseistka, promotorka działań artystycznych w rejonie Dolnej Kalifornii i rodzinnego miasta Tijuany. Autorka kilku zbiorów wierszy, w tym: Ritual y Canto( 1994, Rytuał i Canto), Mujer de sal  ( 2000, Kobieta z soli), Huella en el agua( 2001, Ślad na wodzie), Casa del sueño( 2006, Dom marzeń sennych) i Razones de una dama infiel ( 2008, Racje damy niewiernej). Dla jej poezji nieustającą inspiracją jest topos morza, erotyzm i miłość, macierzyństwo, kobiecość, zanurzona w kosmosie i doświadczeniach onirycznych, nacechowana także świadomością feministyczną. Elisabeth Cazessus należy do nieformalnej grupy poetek „ La Trenza de Sor Juana”( Warkocz Sor Juany), której duchową patronką jest genialna poetka meksykańskiego baroku, Sor Juana Inés de la Cruz. Na podstawie swoich wierszy tworzy spektakle , czy też rytuały poetyckie, współpracując z muzykami. Uczestniczyła w wielu międzynarodowych spotkaniach poetów na kontynencie latynoamerykańskim, jej wiersze figurują w licznych antologiach.

 

 


[1] Zespól obiektów sakralnych Majów, wyłaniający się z tropikalnej dżungli i coraz bardziej przez nią pożerany, w stanie Chiapas .Jedno z najbardziej cennych, zabytkowych miejsc w Meksyku( przyp.tlum)

[2] Chilam Balam – zbiór  świętych tekstów proroczych Majów , pisany w języku Majów z półwyspu Jukatan, zredagowany już po Konkwiście, odwołujący się do prastarej wiedzy indiańskich kapłanów i magów w zakresie astronomii, medycyny, ziołolecznictwa, magii i wiedzy tajemnej( przyp. tłum.)


 

Jan Stanisław Smalewski - Komu potrzebna jest poezja?

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski



Komu potrzebna jest poezja?

 

smalewski-kompNa tak zadane pytanie mógłbym pewnie od razu odpowiedzieć słowami znanych mi poetów: Wisławy Szymborskiej, Tadeusza Różewicza, czy też na przykład Krzysztofa Gąsiorowskiego. Nasza noblistka W. Szymborska niejednokrotnie wypowiadała się, że poezja jest swoistym rodzajem sztuki dla sztuki, Różewicz głosił, że dla poety, jak dla każdego artysty - a poeta jest w przeciwieństwie na przykład do aktora, artystą, bo tworzy - słowo jest materiałem twórczym, bez którego żyć nie można. Tak, jak nigdy nie wiadomo na początku procesu twórczego, co z tego zamysłu powstanie, jaki wiersz?, o czym będzie, jakiej klasy dzieło uda się stworzyć.

Krzysztof Gąsiorowski, z którym miałem przyjemność parę razy spotkać się i podyskutować, a nawet wymienić tomiki, twierdził, że nie zna czasu, w którym poeta tworzyłby dla pieniędzy. Nawet wówczas, gdy jako nadworny twórca – wierszokleta podejmował się chwalenia zasług, bądź męstwa swego pana, co najwyżej robił to dla chleba i napitku. I podobnie jak wędrowni trubadurzy opiewając piękno, dobro i heroizm, niósł rozrywkę, czym przy okazji sam się bawił.

Zatem poezja potrzebna jest przede wszystkim samemu poecie. Poeta pisząc wiersz, spełnia się w nim duchowo, odgaduje swój magiczny świat dążeń i pragnień, daje wyraz swoim namiętnościom i pokusom. A że przy okazji pokazuje innym, jak głęboka jest studnia jego osobowości, to już inna sprawa, gdyż wcale nie chodzi przecież mu o to, by z niej wodę pito. Chodzi tylko, by w razie potrzeby mogli ją z niej czerpać inni.

Opublikowałem w tym roku dwie książki prozatorskie i gdyby nie poproszono mnie o udział w współredagowaniu kolejnej antologii poezji powiatu słupskiego, zupełnie nie znalazłbym czasu na poezję. Ja twórca, który swój życiorys literacki rozpoczynał od poezji, mam coraz mniej czasu na pisanie wierszy. Mam go i coraz mniej na czytanie wierszy innych poetów. Poezja coraz częściej stanowi margines moich zainteresowań literackich także i z innego powodu, innego niż brak czasu. Z powodu braku, a raczej niedostatku interpersonalnych więzi z innymi poetami. Niedostatku, który z kolei sam sobie funduję, poszukując w poezji wartości z tak zwanej górnej półki lub środków artystycznych godnych mojego wysublinowanego smaku i doświadczenia.

            Obserwując czasami w Internecie to, co wokół poezji się dzieje, śledząc mody i doszukując się jakichkolwiek tendencji rozwoju współczesnej poezji, upewniam się jedynie w przekonaniu, że gatunek ten ma się w naszej literaturze całkiem nieźle, ale tylko dlatego, że w szkołach wciąż jeszcze młodzież uczy się wierszy, a w lekturach obowiązkowych nadal ważne miejsce zajmują poeci klasyczni, w tym nasi nobliści i wieszcze. No i także dlatego, iż poezja jest gatunkiem zbliżonym do piosenki, zwłaszcza tej współczesnej typu disco polo czy rap.

            Poezja ma się też dobrze, bo bez poezji, a przynajmniej jej nośników podstawowych, typu rym, rytm, wersowanie (zwrotka) czy pointa trudno byłoby obejść się przy takich okazjach szczególnych, jak składanie życzeń, wyznawanie sobie miłości i uczuć, czy też chociażby uprawianie satyry na potrzeby dokuczania komuś ze znajomych, bądź przeciwników politycznych.

            To wszystko powoduje, że poezja ma się ogólnie nie najgorzej, chociaż wcale nie tworzy to podstaw do przydawania jej jakichkolwiek artystycznych wartości, nie mówiąc już o tych wartościach z tak zwanej górnej półki. Wręcz przeciwnie nawet, i nie chciałbym być gołosłowny, wystarczy wejść na strony niektórych lokalnych grup zrzeszających twórców – wierszokletów, by się upewnić, jak dalece czasami ich wiersze pozbawione są dobrego smaku, nie mówiąc już o warsztatowych ułomnościach wynikających z kompletnego nieprzestrzegania jakichkolwiek reguł i nieznajomości zasad pisania wierszy.

O tak zwanej „Częstochowie” wie niby każdy, ale co tam?, łatwizna nie zderzająca się z krytyką, jak niegdyś bywało, zachęca do paplaniny jeszcze bardziej ponurej i prostackiej niż sama „Częstochowa”, a możliwość bezkrytycznego upowszechniania swojej grafomanii poetyckiej w Internecie powoduje, że każdy może próbować pisać, publikować i wysyłać swoje teksty innym.

            Nie neguję tego trendu całkowicie, ba, nawet staram się go zrozumieć z punktu widzenia psychologii, gdyż po pierwsze – co nie jest zabronione, jest przecież dopuszczalne, czemuś tam zawsze służy. A po drugie – moim skromnym zdaniem każdy ma prawo spróbować czegoś, na co ma ochotę, tym bardziej w sztuce. A nuż kiedyś coś z tego wyniknie, nuż znajdzie się nauczyciel, który wskaże właściwą drogę, lub sam tworzący wreszcie kiedyś zauważy, że można, a nawet należy czynić to lepiej.

Do kunsztu, perfekcji dochodzi się latami, dochodzi się poprzez wiedzę, naukę i doświadczenie oraz… nagany otrzymywane od innych. Pochlebstwa co prawda są w tych portalach poetyckich, twórczych, czymś na porządku dziennym, ale z czasem także można się zorientować, od kogo pochodzą i ile są warte: czy to tylko kolesiowskie przyzwolenia i popularne lajki, czy też zachwyty od kogoś, kto ma w tej materii coś do powiedzenia, np. od nauczyciela.

            No i jest też jeszcze jeden powód, dla którego należy akceptować wszelkie formy sięgania po pióro, w tym przypadku w celu tworzenia choćby grafomanii, są nią względy, pobudki i potrzeby wynikające z rozwoju osobowościowego, z potrzeb wewnętrznych, duchowych zwłaszcza, związanych z własną jaźnią, własnym widzeniem świata, reagowaniem na rzeczywistość (otoczenie, środowisko, przyjaciół) za pomocą wierszowanych tekstów, czytaj wierszy.

Wiersz bowiem od prawieków był podstawą – podobnie jak piosenka, zwłaszcza ballada – do wyśpiewania, a w tym przypadku wyrzucenia z siebie tego, co nam w duszy gra. Wiązał się z wrażliwością śpiewającego (piszącego), który dając upust słowny swym emocjom, odreagowywał jednocześnie w decydujący sposób od stanów ducha wpychających go w depresje lub odciągał od kierowania ku innym demonom.

            Dobry psycholog po lekturze wiersza młodocianego poety zawsze jest w stanie powiedzieć na przykład, co dolega autorowi, z jakimi problemami osobowościowymi się on boryka. Mniemam, że w przypadku wielu osób dorosłych, gdyby tylko ktoś chciał (gdyby psycholodzy się tym zajmowali) także można by było dawać diagnozy naprawcze.

            Wiemy już zatem, że wśród rzesz, ogromnych zresztą (szacowanych na kilka, kilkanaście tysięcy) piszących wiersze, zdecydowana większość sięga po pióro, traktując to jako zabawę, w wyniku potrzeb wewnętrznych, osobowościowych, i są to rzesze wierszokletów – ludzi szczególnie wrażliwych na wszystko, co wokół nas się dziwnego dzieje. Zatem ludzi, którzy chętnie uczestniczą, bądź uczestniczyliby w kształtowaniu naszej rzeczywistości, w lepszym świecie, w bardziej obfitującej w miłość, przyjaźń i dobroć codzienności.

            Poetów, którzy wspięli się na wyższe piętra sztuki poezji jest dużo mniej. Kilkanaście lat temu szacowano ich liczbę na około setki, dzisiaj śmiem twierdzić, że z racji rozwoju sztuki warsztatowej kształtowanej także przy pomocy Internetu, może ich być około pół tysiąca. Wybrać spośród nich najlepszych, którzy zakwalifikowaliby się do pierwszej dziesiątki, nikt z krytyków się raczej nie waży, bo to i profesji krytyka zawodowego już dzisiaj nie ma i samoweryfikacja poprzez zakłócenia w systemie wydawniczym, publikatorskim, i popularyzatorskim jest jakby nieobecna w życiu publicznym. Jak to się mówi: gusty, guściki kształtują zapotrzebowanie na poezję, w tym także na dobrą poezję, która rzecz jasna za dobrą może być uznawana tylko przez innych dobrych (rozumiejących warsztat twórczy) poetów, czy w ogóle odbiorców poezji.

            Tym sposobem dobrnąłem do ostatniego ogniwa, czyli do odbiorcy poezji. Kim są, czy w ogóle jeszcze istnieją i jak się ma sytuacja z nimi? Jak oceniać to na podstawie czytelnictwa poezji w bibliotekach, czy też na podstawie uczestnictwa w spotkaniach autorskich z poetami?

            No cóż, gdybym był studentem polonistyki, może pokusiłbym się właśnie o napisanie pracy na temat „Komu dzisiaj potrzebna jest poezja?”. Pracę taką należałoby oczywiście podeprzeć obszernymi badaniami na próbach wybranych grup społecznych, opiniach wydawców, nauczycieli, czytelników itp. A ponieważ ten etap (pisania prac) mam dawno za sobą, mogę czerpać jedynie z relacji ustnych, obserwacji i doświadczeń własnych.

Relacje z rozmów z innymi twórcami wskazują na wiele ciekawych refleksji. Np. część z moich rozmówców uważała, że poezja jest jak każda sztuka potrzebna dla nich samych. Tworząc, spełniają się w niej. I to bez względu na to, jakie korzyści owo tworzenie im przynosi. Na pewno nie materialne, bo takich twórców – poetów, którzy utrzymywaliby się dzisiaj z wydawania swoich wierszy wskazać nie potrafię.

Poezja jako sztuka ma dzisiaj tak samo trudno jak muzyka, malarstwo, grafika, rzeźba itp. Musi trafić na swojego odbiorcę, fana, wielbiciela, czy znawcę.

Z moich obserwacji wynika, że od lat, od kiedy państwo przestało zajmować się literaturą w sensie jej promocji, poezja ma się dobrze w aspekcie samoobrony przed zniszczeniem. Właśnie te elementy, psychologiczny i wartościujący emocje twórcze poetów wyniesione ze szkoły i wykorzystywane w ogólnie pojętej kulturze społecznej, pozwalają poezji przetrwać, rozwijać się i poszukiwać dróg wyjścia z impasu, w jakim wraz z całą pozostałą literaturą się ona znalazła.

Z obserwacji spotkań autorskich poetów z czytelnikami mogę wynieść i to spostrzeżenie, że od czasów młodości Wisławy Szymborskiej, narzekającej kiedyś w jednym ze swoich wierszy, że na jej spotkania przychodzi tak mało czytelników, też się nic nie zmieniło. Na ogół bez względu na nazwisko poety, na jego spotkaniu bywają przede wszystkim najbliżsi, znajomi i znajomi organizatorów. Wygodnictwo czytelników spowodowane współczesnym zalewem przez inne środki przekazu, powoduje, że bardzo trudno ich wyciągnąć z domów, zwłaszcza na „jakieś tam” słuchanie, czy czytanie wierszy, co przecież do najbardziej wyrafinowanych form sztuki nie należy.

Od dawna już nie dziwi, że na spotkania z poetami w Warszawie, Gdańsku i innych dużych miastach przychodzi mniej czytelników niż na przysłowiowej prowincji. Chociaż i na prowincji dobrze też nie jest.

Dowodzi to także naszych wysublimowanych gustów. Gustów różnych osób bez względu na prezentowane środowiska i profesje. Upodobań artystycznych, które nosimy w sobie niezależnie od tego kim jesteśmy, ale często także od tego kim chętnie byśmy się stali, gdyby to było możliwe.

Nie sprawdziłem tego, nie wiem, ale podobno – tak twierdzą bibliotekarze – wiersze czyta o wiele więcej czytelników spośród młodzieży niż osób dorosłych. I ten element mnie szczególne cieszy, bo to świadczy o tym, że mamy wrażliwą młodzież i co byśmy na temat jej przyszłości nie mówili, w jej sercach dominuje dobro i miłość. A przyszłość przecież należy do młodzieży.

Wiesław Łuka - Ideał podnoszony z bruku

$
0
0

Wiesław Łuka



Ideał podnoszony z bruku

 

etiuda1             O polskości i uniwersalizmie muzyki Chopina, o historycznych i współczesnych instrumentach muzycznych, o intencjach kompozytora i subiektywnych interpretacjach wirtuozów, o prawie człowieka do ciszy z dyrektorem Festiwalu Chopin i jego Europa , Stanisławem Leszczyńskim rozmawia Wiesław Łuka


„Włoskie spojrzenie na Chopina” – zapowiedział Pan na konferencji prasowej realizację idei („Z ziemi włoskiej do Polski”) 12 edycji Festiwalu Chopin i jego Europa. Fabio Biondi, czołowa postać włoskiego i europejskiego życia muzycznego, na tejże konferencji określa Warszawę jako jedno „z najbardziej kulturalnych miast Europy”. Proszę uzasadnić tę ideę i ten komplement.

 

Wpływy muzyki włoskiej na całą muzykę europejską były ogromne, a od czasów Cameraty Florenckiej (grupa włoskich kompozytorów, poetów i teoretyków muzyki, powstała we Florencji w końcu XVI w.) ogarnęły cały kontynent. Fenomen „bel canta” – pięknego śpiewu, zarówno w muzyce wokalnej jak i instrumentalnej określił pewien kanon estetyczny, który w połączeniu z wirtuozostwem stworzył w I połowie XIX wieku styl ”brillante”. Dotarł on szybko i do Warszawy, gdzie stał się wzorem dla Chopina. Wpływy te staram się zilustrować programem festiwalu, choć oczywiście nie tylko w muzyce włoskiej szukać należy źródeł stylu chopinowskiego. Z jednej strony Bellini, Donizetti, Rossini ale z drugiej klasycy – Mozart, Haydn, Beethoven, również i Bach, także muzyka francuska. Mimo zawartego w tytule wątku włoskiego, silnie zaznaczony jest romantyzm niemiecki w śpiewie solowym, również w symfonice i muzyce kameralnej…

 

I tak było już na początku na początku XIX stulecia?

 

Za czasów Chopina Warszawa choć nie należała do najważniejszych ośrodków muzycznych Europy, nie była też, jak się czasem sądzi, jedynie prowincją. Mimo cieszących nas miłych słów Fabio Biondiego tak jest i dzisiaj – mamy pewien potencjał, by zaliczyć się do najbardziej kulturalnych stolic Europy, ale rzetelnie powinniśmy zapracować, aby nie padały pod naszym adresem jedynie komplementy. Festiwal Chopin i jego Europa jest dobrą próbą w tym kierunku.

 

Poprzednie edycje Festiwalu zwracały uwagę na relacje Głównego Bohatera z muzyką europejską we wcześniejszych epokach, a także jego wpływu na muzykę postromantyczną. Co wiemy o wpływach muzycznego baroku i klasycyzmu na twórczość naszego geniusza? Co wiemy o jego wpływie na potomnych?

 

Pierwsza edycja festiwalu koncentrowała się na muzyce późnego klasycyzmu, w atmosferze której wzrastał talent naszego genialnego kompozytora. Symfonie Beethovena kształtowały jego dźwiękowe wyobrażenie orkiestry, utwory Bacha dyscyplinę formy, którą posiadł w stopniu doskonałym, co zadecydowało o jego ponadczasowości. Następne pokolenia kompozytorów w każdym niemal miejscu Europy podążały za Chopinem próbując, jak on, zawrzeć w muzyce tak niezwykle intensywną ekspresję w tak wyjątkowy, skondensowany sposób. Oczywiście oddzielnym fenomenem jest jego „polskość”. Wielu europejskich twórców chciałaby połączyć, tak jak on to uczynił, uniwersalny przekaz z rozpoznawalną w ich muzyce odrębnością kulturową.

 

Znaczącym dorobkiem kolejnych edycji Festiwalu jest twórcza obecność na estradach koncertowych fortepianu oraz innych instrumentów z epoki Chopina. Jaka jest artystyczna i historyczna wartość obecnego renesansu tych instrumentów?

 

Już w samym pytaniu zawarł Pan odpowiedź. Sens powrotu instrumentów historycznych uzasadniona jest tylko wówczas, kiedy potrafimy je twórczo wykorzystać. Jeśli ktoś sądzi, że XIX wieczny fortepian to niedoskonały jeszcze współczesny Steinway czy Yamaha, nie powinien go nawet dotykać. Przepaść między nimi jest taka sama, jak między portretem Rembrandta, a zatrzymanym na ekranie ciekłokrystalicznym najwyższej rozdzielczości wizerunkiem prowadzącego telewizyjne wiadomości. Instrument z danej epoki jest konkretnym medium, które twórca świadomie wybrał, aby w zadawalający go sposób wypowiedzieć się. Powstałe wewnątrz muzyki specyficzne relacje pomiędzy rejestrami skrajnie różniącymi się barwą, kolorem, „kształtem” nadają jej właściwy charakter. Współczesny instrument jest perfekcyjnie wyrównanym i pozornie doskonałym narzędziem, które odczytuje zapis muzyki, ale gubi jej wewnętrzny, magiczny świat i potrafi skutecznie zatracić jej sens. Problem ten staje przed nami zwielokrotniony, jeśli wykonujemy muzykę na wiele instrumentów. Ale powiedzmy sobie też jasno, że nigdy nie dowiemy się, jak naprawdę te instrumenty brzmiały. Czas robi swoje, zmieniają się fizyczne parametry materiału, z którego zostały zrobione, a próby stworzenia idealnej kopii, pomimo szczegółowej wiedzy o ich powstaniu, też tylko hipotetycznie przybliżają nas do oryginału.

 

Jaki fortepian Chopina, należący do jego siostry w Warszawie, został barbarzyńsko wyrzucony z okna na Krakowskim Przedmieściu („Ideał sięgnął bruku”) w okresie represji po klęsce Powstania Styczniowego?

 

Był to fortepian warszawskiego budowniczego instrumentów Fryderyka Buchholtza. Obecnie trwają zaawansowane prace zmierzające do uzyskania jego możliwie najwierniejszej kopii.

 

Jak rodziła się u Pana Dyrektora idea zorganizowania dorocznego Festiwalu? O co były bogatsze kolejne jego edycje?

 

Przed przyjściem do Instytutu Fryderyka Chopina - nastąpiło to w 2004 roku - marzyłem o zorganizowaniu w Warszawie godnego stolicy prawie 40 milionowego Państwa, liczącego się festiwalu muzycznego typu Holland Festival czy londyńskich Promsów. Kiedy otrzymałem propozycję zajęcia się muzyką w Narodowym Instytucie Fryderyka Chopina (NIFC), zorganizowanie takiego festiwalu pod patronatem największego polskiego kompozytora stało się oczywiste. Dwa filarowe założenia wydały mi się niezbędne: spojrzenie na Chopina poprzez pryzmat muzyki europejskiej i sięgnięcie do wykonawstwa historycznie poinformowanego. Fundamentem miał się stać bezkompromisowo wysoki poziom artystyczny. Perspektywa wielkiego jubileuszu 2010 napawała optymizmem co do możliwości pozyskiwania odpowiednich środków finansowych.

Formuła „Chopin i jego Europa” dawała niemal nieograniczone możliwości wariantów programowych. Przez 12 już zatem lat festiwal ten przygląda się razem z publicznością Europie czasów Chopina i obecnej, w której wciąż muzyka genialnego Polaka jest nie tylko wykonywana, ale i inspiruje twórców. Festiwal jest równocześnie ważną częścią szerszego planu Instytutu w sferze edukacyjnej, popularyzatorskiej, przyczynia się do realizacji projektów wydawniczych (fonografia, dokument, wydawnictwa książkowe).

 

Obecnie wyjątkową atrakcją są  nocne koncerty w bazylice św. Krzyża. Czy bliskość ukrytego w kolumnie świątyni serca naszego geniusza oddziałuje emocjonalnie na grę, zwłaszcza młodych pianistów? Jakie ich opinie docierają do Pana?

 

Używając fortepianów z czasów Chopina ulegamy wrażeniu, że słuchamy  muzyki razem z kompozytorem. Ten fizyczny aspekt przybliża nas do niego. Równie silnie, a może i bardziej bo metafizycznie odczuwamy jego obecność w miejscu, gdzie spoczywa jego serce w szczególnej przestrzeni sacrum. Połączenie tych dwóch doznań - bo w kościele młodzi artyści dysponują XIX wiecznym fortepianem – musi oddziaływać w sposób wyjątkowy na ich psychikę. Podobnie zresztą jak i na słuchaczy. Mamy relacje zarówno jednych jak i drugich o niezapomnianych chwilach z muzyką Fryderyka.

 

Dużo mówi się o wzorcach interpretacyjnych muzyki Chopina – tradycyjnych i współczesnych – zwłaszcza w trakcie trwania wielkiego, międzynarodowego i krajowych konkursów. Pan jest bardzo aktywny w tych dyskusjach, a często sporach. Dlaczego jest się o co „bić”?

 

Wzorców w sztuce powinno być tyle, ile indywidualności, które, twórczo podchodząc do wykonywanej muzyki, łączą kompetencje z intuicją, odczytują intencje kompozytora w umowny sposób zanotowane na pięciolinii, przekazują poprzez utwór muzyczny swoje doświadczenie i emocje. Rzetelnie wykształcony muzyk wie, co to znaczy. Przeciwny jestem standaryzacji stylu wykonawczego, stąd też dbam wraz z kolegami, aby w jury konkursów zasiadali wybitni artyści, otwarci na różnorodność, dogłębnie znający muzykę Mistrza, ale dopuszczający możliwość jej subiektywnej interpretacji. Także muzyka wykonywana na  naszym Festiwalu opiera się na wielkiej różnorodności wykonawców – niekiedy skrajnie kontrowersyjnych, ale zawsze wspaniałych.

 

Jak Pan ocenia państwowy i prywatny mecenat nad sztuką muzyczną?

 

Jeśli mecenasi - prywatny (biznesowy) czy państwowy - wspierają sztukę dla idei, pasji kolekcjonerskiej, szlachetnego snobizmu czy zawodowej powinności, a przy tym sami, lub przy pomocy kompetentnych doradców, rozpoznają prawdziwą jej wartość – przyczyniają się do rozwoju kultury danego kraju. Jeśli jednak robią to tylko dla korzyści materialnych, z pobudek koniunkturalnych czy politycznych, lub kierują się zwyczajnym protekcjonizmem, w dodatku sami nie są „koneserami” – skutecznie tę kulturę degradują. W naszym kraju dominuje niestety ten drugi typ mecenatu. Państwowy mecenat, który dobrze, że w ogóle istnieje, ma wszak poważny problem proceduralny: musi stosować demokratyczne formy przyznawania środków. Co to w istocie oznacza - wiemy.

 

Krytycy i artyści mówią o przemożnym wpływie na nasze życie muzyczne w zakresie tzw. kultury wysokiej wyłącznie kilku krajowych festiwali oraz konkursów. Panie Dyrektorze, czy jest się czym chwalić przed Europą?

 

Kultura wysoka, w szczególności muzyczna, jest w naszym kraju paraliżowana przez media, i to zarówno prywatne jak i publiczne. Wulgaryzacja życia, obyczaju, języka relacji międzyludzkich osiągnęła poziom dotychczas nieznany. Partnerem „godnym” tej sytuacji stała się powszechna edukacja, która skutecznie wymazała z programów Bachów. Mozartów, Beethovenów czy Chopinów. Muzyką nazywa się jakieś absurdalne popłuczyny melodycznych konwulsji, dźwiękowych paranoi idących w parze z powszechnie przyjętą muzyczną i nie tylko „mową nienawiści”, która bezpardonowo towarzyszy nam przy zakupie gwoździa, bułki, lodów czy bielizny. Z inicjatywy polskiego, największego po Chopinie, kompozytora, Witolda Lutosławskiego Europejski Parlament ustanowił prawo każdego człowieka do ciszy.

 

I to prawo jest nagminnie łamane. ..

 

Niestety. Czasami reagujemy na rozrzucone na ulicy śmieci – natomiast obojętnie przechodzimy obok rozwrzeszczanego głośnika, wywieszonego  na zewnątrz kawiarni czy restauracji. Żaden policjant nie broni nas przed przejeżdżającym autem z młodym człowiekiem w środku, skąd brutalnie atakuje nas niskotonowy głośnik wielkiej mocy – specjalnie w tym celu wyprodukowany. Sonosfera jest najbardziej barbarzyńską w naszym kraju sferą. Z ogólnopolskich dzienników możemy dowiedzieć się, który z gitarzystów rockowych właśnie rozwiódł się lub przedawkował, ale gdy umiera jeden z największych dyrygentów XX wieku, nikt nie wymieni nawet jego nazwiska. Dzieci uczące się w szkołach artystycznych mają poczucie, że należą do marginesu społecznego. Posyłanie ich przez rodziców do tych szkół,by uczyły się grać na fortepianie, skrzypcach czy wiolonczeli traktowane jest jak wyraz psychicznej dewiacji. W tej sytuacji festiwale czy konkursy, o które Pan pyta, podobnie jak i enklawy w rodzaju Programu 2 Polskiego Radia stają się swego rodzaju kołami ratunkowymi, rzuconymi na bezkresny ocean subkulturowej szmiry. Czy jest się zatem czym chwalić przed Europą, odpowiedzmy sobie wszyscy na to pytanie.


Jan St. Kiczor - „Brunetki, blondynki” czyli pięćdziesiąta rocznica śmierci Jana Kiepury

$
0
0

Jan St. Kiczor



„Brunetki, blondynki” czyli pięćdziesiąta rocznica śmierci Jana Kiepury

 

 


kiepura k1

Pisanie jakiegokolwiek wspomnienia o Janie Kiepurze, jest zajęciem o tyle niewdzięcznym, że wszystko co było do napisania – napisano, do oplotkowania – oplotkowano, do przypomnienia – przypomniano.

    Zacznę więc od tego, że z postacią tą zetknąłem się będąc jeszcze pacholęciem, pośrednio, za przyczyną mamy, która sympatię do Artysty gdzieś głęboko skrywała, ale nie na tyle, by przy jakiejś okazji nie nucić Jego szlagierów i nie śledzić (w miarę możliwości) Jego kariery.

Oczywiście miała za złe ślub z Marthą Eggerth (bo po cholerę „niemrę” wziął za żonę), do czasu, gdy uzyskała pewność, że w/w nie „niemrą” a  węgierskiego pochodzenia była. Taką wiedzę z domu wyniosłem i przez pewien okres czasu, nie usiłowałem jej weryfikować. To przyszło samo i w późniejszym okresie, gdy uczestniczyłem w Jego pogrzebie, poczynając od Kościoła Św. Krzyża.

     Właściwie, o Janie Kiepurze, wszelkie wiadomości znaleźć można w Internecie, by jednak Szanownych Czytelników tam nie odsyłać, pozwolę sobie to i owo przypomnieć, korzystając z wielu dostępnych źródeł.

      Skąd Kiepura w Sosnowcu? Ano stąd, że Jego ojciec – Franciszek Kiepura, urodzony 30 września 1877 roku we wsi Węglowice w powiecie częstochowskim, postanowił (szesnaście lat mając) wraz ze swoim starszym bratem szukać szansy na lepsze życie, właśnie w Sosnowcu, słusznie (jak się okazało) zakładając, że o pracę łatwiej będzie i życie jakoś da się urządzić. Po pewnym czasie, gdy była już praca i w miarę godne warunki życiowe, los łaskawy, zadbał o resztę. Do Sosnowca zjechała piękna żydówka Mariam Neumanówna, urodzona 15 stycznia 1884 w Pławnie (wychowywana we wsi Gidle). Coś musiało zaiskrzyć, przekazy na ten temat milczą, jednak siłą uczucia należałoby tłumaczyć, że Miriam przechodzi na wiarę katolicką, zatem przyjmuje chrzest i nowe imiona: Maria Stanisława, zaś niebawem, 28 sierpnia 1901 bierze ślub z  Franciszkiem w kościele WNMP w Sosnowcu (obecna Katedra). Po początkowych perypetiach mieszkaniowych,  jakoś zdobywają mieszkanie przy ul. Majowej 6 i to oznacza już określoną stabilizację. Tu właśnie przychodzą na świat ich dzieci, z których pierwszy jest Jan Wiktor (ur. 16 maja 1902 roku), zaś dwa lata później drugi syn Władysław.  Rodzina na trzy lata przenosi się do Janowa k/Częstochowy, gdzie Jan i Władysław chodzą do ochronki w majątku hrabiego Karola Raczyńskiego (Złoty Potok) a ojciec do 1908 roku prowadzi piekarnię. Wracają jednak do Sosnowca, gdzie ojciec Franciszek kupuje dom z piekarnią przy ulicy Miłej 4 o nazwie „Lech”.  Ponoć zbytnie nasilenie kwaśnego odoru zaczynów na ciasto, spowodowało późniejsze kłopoty z gardłem zwłaszcza u Jana i konieczność różnych, kilkakrotnych operacji.

    Ukończywszy szkołę podstawową, Jan zostaje uczniem Męskiej Szkoły Handlowej, która później (w okresie niepodległości) zostaje przemianowana na Gimnazjum Państwowe im. Stanisława Staszica. Od 1911 roku Jan jest członkiem harcerstwa, uprawia sporty (gra  w piłkę nożną w drużynie „Wiktoria”.  W wieku 14 lat, podczas I Wojny Światowej, wstępuje do Tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej, gdzie przez dwa lata uczestniczy w szkoleniach, a w 1916 roku pracuje jako członek Wolnej Szkoły Podchorążych. W 1919 roku wstępuje do I pułku Strzelców Bytomskich w Koniecpolu k/Częstochowy, jako podoficer wywiadu. Udział w I Powstaniu Śląskim powoduje, że brat Jana Kiepury, Władysław zostaje ciężko ranny i Jan przywozi go do domu na leczenie i rehabilitację. Niemniej w 1920 roku obaj bracia wraz z ojcem ponownie biorą udział w II Powstaniu Śląskim, po którym powracają do Sosnowca. Tu ostatecznie robi klasę maturalną co prawda na samych „trójach”, ale z religii – dobry, a z zachowania – bardzo dobry. To wyszczególnienie nie jest od rzeczy, albowiem ogólnie przez grono pedagogiczne postrzegany był jako „rozrabiaka”. Choć wyniki w nauce nie były najgorsze,  Jana interesował nade wszystko śpiew. Śpiewał zatem wszędzie i o każdej porze, nieważne czy na akademiach, czy w ubikacji przy okazji dyskretnego popalania (przez kolegów – oczywiście).

     Posłuszny woli ojca wstępuje na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, jednak nie rezygnuje ze śpiewania i ukradkiem bierze lekcje śpiewu solowego u profesora Wacława Brzezińskiego. Profesor (czyż są jeszcze dzisiaj tacy?) szybko poznał się na talencie swojego ucznia, zrezygnował z pieniędzy i po trzech latach nauki zarekomendował go do Teatru Wielkiego w Warszawie, gdzie został przyjęty do chóru. Jednak zaniedbał studia, co skutkowało tym, że został relegowany z uczelni. Nadto, za zbytnią indywidualność w śpiewie chórowym został usunięty  z Teatru przez dyrektora Emila Młynarskiego (niektóre źródła nie potwierdzają tej wersji, jako że właśnie wtedy, śpiewał (co prawda w chórze), solową partię Górala w „Halce”). Nie trzeba dodawać, że usunięcie z uczelni bardzo zabolało ojca Jana i skonfliktowało ich wzajemne relacje. Jan, jak niepyszny zmuszony został do powrotu do Sosnowca, gdzie nawet w domu się nie pojawił zamieszkując u kolegi z tej samej ulicy na której sam mieszkał.

    Nie ma tego złego, co na dobre by nie wyszło – przysłowie to, w przypadku Jana, spełniło się w kilka dni po powrocie do Sosnowca. Spotkał bowiem, przypadkiem tam przebywającego, profesora Ignacego Warmutha, z którego to spotkania wynikł dla Jana Kiepury, kontrakt do opery we Lwowie.

    Jest rok 1925, Jan obchodzi swoje 23 urodziny i śpiewa w operze „Fausta” Gounoda, następnie, dość szybko, z ta samą arią występuje w Poznaniu i wraca do Warszawy, do opery (skąd usunął go wcześniej Młynarski) by niejako „pomścić” wcześniejsze niepowodzenie. Oczywiście zatrudniony jako solista, śpiewa w operach: „Faust”, „Halka”, „Straszny Dwór” itp. odnosi sukcesy, A sam dyrektor Młynarski zostaje wielkim jego przyjacielem.


kiepura k2

Jan Kiepura   Foto: East News


Rok 1926, to dla Kiepury podbój Europy. Liczące się opery Wiednia, Mediolanu, Paryża budują sławę Artysty. Oklaskują go tłumy. Nie zapomina jednak o Polsce, koncertując w wielu miastach, m.in. w Warszawie i Krakowie. Kiedyś, gdy dla odpoczynku odwiedził Krynicę, wpadł na pomysł wybudowania tam hotelu. Od myśli do czynu i po kilku latach powstaje wielki i wspaniały obiekt nazwany „Patria” co z łaciny brzmi: „Ojczyzna”. Niejako na marginesie dodać należy, że hotel zaprojektował architekt Bohdan Pniewski, zaś nadzór nad wykonawstwem pełnił inż. Zbigniew Protasiewicz skądinąd mąż Jadwigi Smolarskiej. Po wybudowaniu, ściągnął do Krynicy rodzinę, która tu już osiadła, dbając o całość. Nie od rzeczy też będzie wspomnieć, że  po II Wojnie Światowej, władze upaństwowiły obiekt i do dziś, mimo przemian politycznych, nie zwrócono go Właścicielom. Obecnie funkcjonuje tu Sanatorium.



kiepura k3

Jan Kiepura w partii solowej z innymi aktorami do filmu "Daj mi tę noc", 1936, fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)


      Lata 1930 -1936 to dla Kiepury lata kariery filmowej. Zaczął od „Neapol Śpiewające Miasto”, „Pieśń Nocy”, itd. W sumie zagrał w 39 filmach. Na planie filmowym „Dla Ciebie Śpiewam” poznał pochodzącą z Węgier śpiewaczkę i aktorkę Martę Eggerth. Jak sama przyznała, już od dawna podkochiwała się w Kiepurze, niemniej ich znajomość zaczęła się dość chłodno. Miewał sporo miłostek, znaczniejsza z Zofią Batycką zakończyła się środowiskowym skandalem, dziewczęta otaczały go stale. No, gdzieś początek musiało mieć owo: „Brunetki, blondynki, ja wszystkie Was dziewczynki – całować chcę…” To, że Marcie nie poświęcał początkowo uwagi, burzyło ją wielce, niemniej jak kropla wody skutecznie drążyć kamień potrafi, tak i to uczucie, powoli ale ze skutkiem szczęśliwym, sfinalizowane zostało ślubem . Mistrz przyznał dużo później, że tak udanego związku nawet się wtedy nie spodziewał. Ślub odbył się w Katowicach 31 października 1936 roku, wesele w hotelu „Monopol”.

      W 1940 roku państwo Kiepurowie przenoszą się na stałe do Ameryki i zamieszkują w Nowym Jorku. W 1944 roku rodzi się im syn Jan Tadeusz, zaś w 1950 drugi syn Marian Wiktor. Jednak z  Metropolita Opera w Nowym Jorku, związany był już od 1938 roku. Na ogół Jan i Marta Kiepurowie koncertują wspólnie, zdobywając sławę choćby poprzez wystawioną na Broadwayu operetkę „Wesoła Wdówka” Lehara, która doczekała się ponad 900 spektakli. W pewnym czasie, można przyjąć, że wręcz zapanowała „moda” na Jana


kiepura k2

Jan Kiepura z żoną śpiewaczką i aktorką Martą Eggerth na nartach w Krynicy, 1937, fot. Nowoczesna Pracownia Fotografii Artystycznej K. Wiśniowski, Krynica-Zdrój / Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)


Kiepurę. Bywanie na Jego koncertach było wręcz „obowiązkiem” wielu ambasad, korpusów dyplomatycznych i  znaczących postaci życia politycznego i kulturalnego. Oczywiście szły za tym znakomite apanaże, które uczyniły z Kiepury wielce zamożnego człowieka, natychmiast jednak dodać należy, że owo bogactwo i sukcesy, absolutnie nie przewróciły mu w głowie. Brał udział, a i sam często organizował różne koncerty charytatywne. Przekazywał sporo pieniędzy na przykład  na odbudowę Wawelu w Krakowie, na Muzeum Narodowe, Fundusz Obrony Morskiej, Wojsko Polskie, Fundusz Chopina, czy (dwukrotnie) na powodzian w Krynicy. Dla nie mogących ze względów finansowych  kupować biletów do Opery, śpiewał z balkonów hoteli, z dachów samochodów, czy na stadionach.


kiepura k2

Jan Kiepura śpiewa przed dworcem kolejowym z dachu samochodu dla witającej go publiczności, 1938, Poznań, fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe (NAC)


    Pomijając wielkie role operowe, Kiepura śpiewał dla publiczności bardziej „lekki” repertuar, za który publiczność go uwielbiała. Do niego należą:  „Brunetki, blondynki” z roku 1935 do słów Marcelli Halicz (Marcelina Halicz), muzyka – Jurmann Walter i Bronisław Kaper, oraz z 1933 roku „Ninon, ach uśmiechnij się” do słów już wymienionej Marcelli Halicz,  muzyka - Robert Stolz.

    Jeżeli mówimy, że jego sukcesy są też w jakiejś mierze zasługą napotkanych przez niego ludzi, to od razu dodać trzeba, że Kiepura nigdy nie traktował ich instrumentalnie, doraźnie dla osiągnięcia jakiegoś celu, a zawierał przyjaźnie do końca życia. Dotyczy to takich postaci jak: Wacław Brzeziński, Tomasz Leliwa-Kopystyński, Adam Didur, Ignacy Warmuth, Emil Młynarski, Felicja Kaszowska czy Marcel Prawy ( sekretarz Kiepury).

    Dając występy w Ameryce, nie zapomina i o Europie, dokąd nawet przenoszą się Kiepurowie (Paryż 1948 – 1954), nadto śpiewają w Ameryce Południowej (Rio de Janeiro, Buenos Aires i inne). W 1946 roku przyjmują obywatelstwo amerykańskie, zaś w 1940 roku do Ameryki przyjeżdża brat Władysław, osiedla się i mieszka aż do śmierci w 1998 roku.  Mimo wielu namów, rodzice Jana Kiepury nie zdecydowali się na opuszczenie kraju.


kiepura k2

Zdjęcie - www.kiepura.pl


     Po wojnie, z uwagi na ustrój, który zapanował w Polsce, Bracia Kiepurowie, mimo próśb, nigdy nie dostali wizy celem odwiedzenia kraju (aż do 1958 roku), nie dostali jej nawet na pogrzeb ojca który zmarł w Krynicy w 1951 roku (matka zmarła w czasie wojny, w 1943 roku w Końskich k/Kielc).       

     Z przyczyn oczywistych prasa polska tamtego okresu, publikowała o Kiepurze wiele paszkwili, złych recenzji, zniesławiających artykułów. To wszystko zdało się na nic, bowiem gdy wreszcie 7 września 1958 roku udało się Kiepurom przybyć do Polski, wiwatujące już od lotniska tłumy, ukazały dobitnie, jak nieskuteczną była próba poniżania artysty przez reżim. Kiepura zrobił trasę po Polsce, śpiewając w Warszawie, Poznaniu, Krakowie, Łodzi, Sosnowcu, Katowicach itd. Przy tak ważnych dla niego „okazjach” lubił (zwłaszcza w Polsce), eksponować przywieszone do fraka baretki wielu odznaczeń. A było czym się chwalić, bo choćby: Polskim Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Polonia Restituta, francuską Legią Honorową, belgijskim Orderem Leopolda I oraz szwedzką Gwiazdą Polarną.

     Niektóre źródła podają zabawną historyjkę z tej wizyty. Otóż jeden z dziennikarzy, w klubie przy ulicy Foksal, na spotkaniu z Kiepurą, zapytał: „Jak się Panu podoba nasz Pałac Kultury i Nauki?” Na co Kiepura z lekką niedbałością w głosie, miał odpowiedzieć: „No cóż, mam jakby taki sam w Ameryce  tyle, że trochę większy”…


kiepura k2

Jan Kiepura Foto: East News


    Ostatnim przedsięwzięciem Kiepury, były próby do opery „Carmen” Bizeta, po podpisaniu kolejnej umowy z Metropolitan Opera w Nowym Jorku w czerwcu 1966 roku. Niestety, nie dane Mu było dzieło owo ukończyć. Umiera nagle, przed południem, w poniedziałek 15 sierpnia 1966 roku, w swoim domu w Harrisom koło Nowego Jorku.

    W zgodzie z Jego ostatnim życzeniem, wyrażonym już wcześniej, ciało  zostało przewiezione do Polski 3 września 1966 roku. Zmarłemu w ostatniej drodze, towarzyszyła żona i dwaj synowie. Trumnę przeniesiono do Kościoła Św. Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu skąd, po odprawionej mszy trumnę wystawiono w hallu Teatru Wielkiego. Podczas mszy pożegnalnej, w kościele Św. Krzyża Bogdan  Paprocki i Bernard Ładysz swoim śpiewem oddali cześć i pożegnali Jana Kiepurę.

kiepura k8

    Kryształowa trumna ułożona w drugiej, z ciemnowiśniowego drewna, spoczęła na Warszawskich  Powązkach w Alei Zasłużonych. Rozbieżne są dane mówiące o udziale w pogrzebie warszawiaków. Jedni szacują na ponad 100.000 osób, niektórzy jednak tę ilość podnoszą do 200.000. W sumie nie ma to znaczenia, obrazuje jednak, jak kochany i wręcz wielbiony był Jan Kiepura. Nie tylko za głos. Także za bezinteresowność, humanizm, i ciągłą pamięć o Polsce. Tu przypomina się historię, gdy po wybuchu II Wojny Światowej, Kiepura natychmiast, porzucając karierę, gdy tylko we Francji zaczęło się formować wojsko polskie, zmobilizował się jako żołnierz oznaczony numerem 207. Jego skoszarowane życie trwało nie dłużej nad trzy czy cztery tygodnie, po czym stanął przed generałem Sosnkowskim, który rzekł: „Mamy już sto tysięcy żołnierzy, którzy potrafią lepiej od pana strzelać, ale żaden nie potrafi lepiej śpiewać od pana”. Został zatem ambasadorem sprawy polskiej, zbierał fundusze, organizował koncerty itp.


Warto nadmienić, że po śmierci Jana, Jego żona Marta Eggerth  za mąż więcej nie wyszła, mimo bardzo podeszłego wieku (w 2012 roku ukończyła 100 lat) nadal koncertowała i nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Stałym Jej akompaniatorem, od wielu lat był młodszy syn Jana i Marty - Marian, kompozytor i pianista (Jego działalność ściśle związana jest z twórczością Fryderyka Chopina). Zmarła w wieku 101 lat  26 grudnia 2013 roku w Rye (Stany Zjednoczone) 

 Korzystałem z:

1. Jerzy Waldorff  - „Jan Kiepura” Kraków 1974

2. Tomasz Borejsza – „Jan Kiepura – chłopak z Sosnowca, który podbił cały świat – Polskie

                                 Radio 17.08.2008 r.

3. Sławomir Korczyński  - Życiorys”

4, Wiki Zagłębie

5. Wikipedia  i różne, luźne informacje

Stanisław Stanik w rozmowie z Janem Stępniem

$
0
0

Stanisław Stanik w rozmowie z Janem Stępniem

 

Jan Stępień

1.Koledzy uważają Cię za Kielczanina, ale chyba nie urodziłeś się w Kielcach? Jak to jest?


Tak. Urodziłem się w Głogowie. Mój ojciec otworzył tam piekarnię, ale splajtował i po roku wróciliśmy do Kielc. Jestem więc kielczaninem.


2.Twoja generacja poetów w Kielcach otrzymała miano „Bazarowców” od tytułu almanachu w którym drukowali. Kto namówił Cię do pisania wierszy? Jakie były początki Twojej twórczości?


Wiersze zacząłem pisać stosunkowo późno, bo po odbyciu służby wojskowej jako czołgista. Ciekawostką niech będzie to, że „Rudy” – czołg grający w serialu „Czterej pancerni i pies” – należał do naszej kompanii… Pierwszy wiersz napisałem pod wpływem ogromnego smutku jaki mnie ogarnął, gdy nie przyszła na spotkanie dziewczyna z którą się umówiłem.

 

3.Kto z generacji „Bazarowców” jest Ci najbliższy. Kto stoi dalej, a kto, według Ciebie, najdalej? I dlaczego?


Wszyscy z „Bazarowców” są mi bliscy. Nie wartościuję, gdyż jestem człowiekiem sentymentalnym. To dzięki Ryśkowi Miernikowi, ówczesnemu Kierownikowi Wydziału Kultury w Urzędzie Miejskim w Kielcach – znaleźliśmy się w tym almanachu. Obecnie na faceboku utrzymuję znajomość z  Gołąbek, Antolskim i Ochwanowskim. „Bazarowców” nie łączył wspólny manifest poetycki. Były to więzi przyjacielskie.


4.Jakie utwory napisałeś jeszcze w Kielcach? Czy miałeś na nie zapotrzebowanie?


W Kielcach zacząłem pisać wiersze, prozę i sztuki. Pierwszy tomik wierszy pt ”Wieczne koło” ukazał się nakładem Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy. A pierwszą książkę prozatorską (opowiadania) „Pierwsze doznania” wydano mi w ówczesnym Wydawnictwie Łódzkim.  Pisałem z potrzeby wewnętrznej. Przelewałem na papier nadmiar przeżyć, doznań i przemyśleń. Tak było wtedy i jest obecnie.


5.Jak to się stało, że przeniosłeś się do Warszawy?


Gdy ożeniłem się z Marią Szyszkowską, warszawianką, przeniosłem się do tego miasta. Ale dodam na marginesie, że nie czułem się dobrze w stolicy. Wolę małe miasteczka i kocham wieś.


6.Czy to prawda, że w nowych okolicznościach stałeś się przypochlebcą i apologetą swojej żony? Jak to się wyrażało w twórczości?


Moja fascynacja żoną jest permanentna. Poświęciłem jej wiele utworów literackich; na przykład tomik wierszy „Szaleństwa Marii” oraz tom opowiadań „Szalona Maria”. Nasze  śniadania często przeradzają się w dyskusje, które są inspiracją dla mojej twórczości.


7.Nie lubiłeś pracy poza domem, lecz zupełnie dobrze radziłeś sobie w MAWie. Jak to było? Czy bliskie było Ci to środowisko?


Do MAWu przyjął mnie Jurek Leszin - Koperski. On był szefem redakcji debiutów, ja zaś redaktorem oceniającym wiersze i prozę debiutantów. Dzięki Jurkowi miałem nie tylko pracę, ale poznałem wielu wybitnych twórców. Na marginesie, w mojej redakcji pracowali też Zbyszek Jerzyna oraz Józef Grochowina (niestety, już nie żyją). Dobrze czułem się w tym środowisku osób oddanych bezinteresownie twórczości.


8.Zaczynałeś od poezji, lecz chyba lepiej odnajdujesz się w prozie. Jak przebiegał u Ciebie płodozmian poezji i prozy?


Prawie wszyscy zaczynamy od pisania wierszy, niektórzy  potem stają się prozaikami. Cenię syntetyczny sposób wyrazu, więc wiersz jest mi bliską formą literacką. Od kilku lat piszę bardzo krótkie opowiadania, miniatury, która są zapisem znamiennych zjawisk otaczającego nas świata. Wynikło to z moich pogłębionych zainteresowań problematyką społeczną i polityczną. Ale niedawno ukończyłem nowy tomik wierszy. Moja Maria twierdzi, że za  mało w nich radości płynącej z faktu istnienia 


 9.Kto najlepiej i jak wyrażała się o Twojej prozie? Ile książek prozatorskich napisałeś? Jakie? Czego dotyczą?


O mojej prozie dobrze pisał Janusz Termer (ceni  moje miniatury). Piotr Kuncewicz stwierdził, że w miniaturach „wyrywam śmierci kły”. Szczepański, Koprowski, Bugajski oceniali pozytywnie moją prozę. Napisałem cztery powieści, dwa zbiory opowiadań oraz cztery zbiorki miniatur prozatorskich. Najogólniej można  powiedzieć, że piszę  o człowieku, który szuka swojego miejsca w jakże trudnej rzeczywistości. Na przykład w powieści „Czas miłości” opisuję perypetie związane z poszukiwaniem miłości przez bohaterkę. Ukazuje egoizm dorosłych dzieci. Osadzam fabułę powieści w dzisiejszym świecie.


10.Wziąłeś się za dramat. Co to oznaczało? Co nowego w tym rodzaju literackim przedstawiałeś? Jak Twoje sztuki zostały przyjęte?


Napisałem około 20 sztuk. Niektóre z nich były nagradzane w konkursach dramaturgicznych. Komedia „W windzie” została wystawiona w teatrze im. Solskiego w Tarnowie oraz w teatrze amatorskim w Radomsku. Monodram „Róża” genialnie przedstawił, niestety, już nieżyjący, Wojciech Siemion. Cenię dialog i to skłoniło mnie do pisania dramatów. Na przykład jedna ze sztuk toczy się w środowisku terrorystów niemieckich.


11.Po okresie kieleckim i warszawskim w Twoim życiu nastąpił okres nałęczowski. Dlaczego przeprowadziłeś się do Nałęczowa? Mówi się, że nawet dom tam budowałeś.


Nałęczów to wybór mojej żony, która od wielu lat przyjeżdżała do tego kurortu, aby leczyć swoją mamę. Maria zaszczepiła we mnie miłość do Nałęczowa. Kilkanaście lat temu za niewielki spadek kupiliśmy rozwaloną chatę z ogrodem na obrzeżach Nałęczowa. Chatę remontowałem ponad dziesięć lat. Właściwie to ją wyrzeźbiłem – to termin jednej z dziennikarek, która napisała reportaż o naszej chacie. Na marginesie, takich dachów jak mój jest niewiele w Polsce; z desek z oflisami. Istotne znaczenie ma dla mnie odnaleziony w Nałęczowie związek z przyrodą, w tym ze starymi drzewami a nawet pokrzywami.            


12.Jak przebiega Twój zwykły dzień w sytuacji, kiedy żona, znakomita filozof i polityk, jest ciągle w rozjazdach? Towarzysz jej?


Żonie towarzyszę sporadycznie, Nie nadążam za Marią. Wybieram towarzystwo sznaucera olbrzyma i kota. Zwierzaki wymagają troskliwej uwagi, więc zostaję z nimi a Maria otwiera konferencje, wygłasza odczyty, ma spotkania autorskie w różnych miastach. Dużo czasu zajmuje palenie w kilki piecach i kominkach oraz w kuchni węglowej na której gotujemy. W opozycji do niezdrowych wynalazków cywilizacji – nie ma u nas na przykład kaloryferów.


13.Należysz do SEC-u? Co to Ci daje?


    Przynależność do tej zacnej, międzynarodowej organizacji, wzmacnia poczucie sensu uprawianej przeze mnie twórczości oraz możliwość spotykania się z ciekawymi ludźmi. A ponadto SEC głosi wartość pokoju, co jest mi szczególnie bliskie.


14.Poezję, prozę, dramat wzbogacasz o eseistykę i krytykę literacką. Czego te formy dotyczą? Gdzie drukujesz?


Recenzje literackie i eseistykę publikuję sporadycznie w takich pismach jak „Miesięcznik Kulturalny” , „:Res Humana”, „Myśl Polska” czy w dwumiesięczniku”Jupiter”, przeznaczonym dla Polonii austriackiej. Od roku komentarze artystyczne, literackie oraz polityczne publikuję na mojej stronie faceboku. Pokazuje tam też moje nowe rysunki, rzeźby, a także fotografie. Eseje drukowałem także w książkach zbiorowych. Nieskromnie dodam, że została obroniona praca magisterska na Uniwersytecie w Kielcach, na temat mojej twórczości literackiej i artystycznej.


15.Czy masz czas na przyjemności, na relaks? Na równowagę wewnętrzną. Bo chyba wegetarianizm i różdżkarstwo Ci nie wystarczają?


Wiele przyjemności sprawia mi rzeźbienie, rysowanie oraz fotografowanie. Stale rysuję dla „Czwartego Wymiaru” i dla „”Jupitera”, czy od niedawna dla „Apetytu na zdrowie”.  Wystawy rzeźb i rysunku miałem w wielu miastach Polski i za granicą. Tak, jestem wegetarianinem. Szacunek dla zwierząt nie pozwala mi je zjadać.  One też chcą żyć i być szczęśliwe. Bioenergoterapią i różdżkarstwem zajmuję się sporadycznie. Formą wytchnienia jest dla mnie również taniec do czego zobowiązałem się przed ślubem.


16.Jakie masz plany na przyszłość?


Nie mam konkretnych planów. Lękam się planować, bo niedaleka przyszłość naszej planety jawi mi się w czarnych barwach. Dziwię się ludziom, że dla zysku materialnego niszczą Ziemię, która nas karmi. Przeraża mnie skala zbrojeń i łatwość zabijania człowieka przez człowieka. Staram się żyć teraźniejszością.


Jan Stępień Jan Stępień
Jan Stępień Jan Stępień



Irena Furnal - Szkoła Gustawa

$
0
0

Irena Furnal
 



Szkoła Gustawa


Aleksander KobzdejGimnazjum Gustawa było najstarszą szkołą średnią w Kielcach o bogatej tradycji własnej. Budynek, sąsiadujący ze szkolnym kościółkiem Świętej Trójcy i z Seminarium Duchownym, pochodził z pierwszej połowy  XVIII w. i był już nieco przestarzały, niektórym uczniom kojarzył się z klasztorem. Dopiero w latach nauki Gustawa dobudowano nieduży jednopiętrowy pawilon, z oburzeniem przyjęty przez miłośników starej architektury, i wzniesiono na dziedzińcu szkoły pomieszczenia parterowe do zajęć praktycznych.  

Gimnazjum szczyciło się wieloma wybitnymi wychowankami, jak ksiądz Ściegienny, pisarze Adolf Dygasiński, Walery Przyborowski, Bolesław Prus, Stefan Żeromski, a w nowszych czasach premier generał Felicjan Sławoj Składkowski. Zasłużonych na różnych polach było znacznie więcej. Szczyciło się też patriotyczną postawą kilku pokoleń młodzieży, które nie poddały się rusyfikacji, mimo że okres zaborów zapisał ciemne strony w historii szkoły. Ojcowie uczniów z lat dwudziestych i trzydziestych kończyli jeszcze realnoje uczyliszcze, w którym poza lekcjami języka ojczystego pobierali nauki w języku rosyjskim, a jeśli sami tego nie doświadczyli, to słyszeli od starszych braci o czasach, gdy karano za rozmowy na przerwach miedzy sobą po polsku. Do ich synów docierały niekiedy echa minionej, lecz nie całkiem wymazanej ze świadomości niektórych obywateli epoki. Pamiętający carskie instytucje stróże prawa mówili – jak zanotował Herling-Grudziński – domowym wolapikiem: „kawaler z gimnazji Żeromskiego”. W budynku także zachowały się ślady przeszłości, na przykład drzwi do sal lekcyjnych ciągle posiadały judasze, przez które wychowawcy śledzili zagrażające potędze imperium zachowania polskiej młodzieży.

Te świadectwa niewoli miały przecież także aspekt budujący – były niezbitym dowodem, że nawet zaostrzone rygory nadzoru wychowanków nie potrafiły stłumić patriotycznych nastrojów młodzieży. Zdarzało się, że nastroje te ledwo się  tliły,  ale przychodziła pora, że znajdowały ujście w pracy nielegalnych kółek samokształceniowych, a co jakiś czas wybuchały otwartym buntem. Tak było w pamiętnym roku 1863. Przypomniał o tym na łamach „Gazety Kieleckiej” w 1936 r. Jan Pazdur, nauczyciel historii w gimnazjum im. św. Stanisława Kostki:  „Odgłosy manifestacji warszawskich głośnym echem obijały się o Kielce i mimo zakazów wdzierały za mury szkolne”. W kościółku św. Trójcy młodzież ”ku wielkiemu niezadowoleniu całego grona nauczycielskiego śpiewała co niedzielę z głębi piersi Boże coś Polskę, Z dymem pożarów, Boże Ojcze, Twoje dzieci”, a „na wieść o wybuchu powstania uczniowie palą ostentacyjnie książki i w ciągu kilku tygodni zbiegają ‘do lasu’, aby zasilić gęste w tych okolicach oddziały partyzanckie. Zapał był taki, że w klasach wyższych zostało zaledwie po kilku uczniów”.

Wśród zbiegów znajdował się szesnastoletni Aleksander Głowacki, znany później jako Bolesław Prus. Byli też młodsi, którzy przed dowódcami partyzanckich oddziałów dodawali sobie parę lat. O większości milczą oficjalne kroniki, lecz pamięć o nich przechowała się w rodzinnych opowieściach snutych szarą godziną. Z nadzieją przystania do leśnego oddziału samowolnie porzucili mury szkoły, niwecząc marzenia rodziców o karierze synów jako urzędników, lekarzy, inżynierów czy uczonych, Gustaw Saski, cioteczny brat Stefana Żeromskiego, i Ludomir Barzykowski, za parę dni w ich ślady poszły dzieci prawie - Staś Barzykowski lat 14 i Józio Kosiński lat 15. Saski z Rudy Zajączkowskiej, pozostali trzej z Suchedniowa.  Gucia roznieśli szablami Kozacy pod Seceminem na oczach brata. Matka Jozefata Saska zbierała z pobojowiska szczątki ukochanego syna do dworskiego obrusa. Po latach opowiadała o tym i o innych powstańczych wydarzeniach bratankowi, wtedy jeszcze uczniowi. Stefan nazywał ciotkę „chodzącym memuarem epoki”. Na podstawie jej opowiadań powstała Wierna rzeka.

Obaj Barzykowscy wraz z najstarszym bratem Władysławem, studentem, stali się bohaterami kroniki rodzinnej spisanej przez wnuka jednego z nich przeszło sto lat potem (W. Barzykowski, Historia rodziny Barzykowskich). Starsi wstąpili do oddziału Ignacego Dawidowicza, który wyruszył z Suchedniowa w liczbie 400 osób i zaatakował Bodzentyn. Stasia próbowano oszczędzić, ale uparł się, dodał sobie parę lat i został strzelcem wyborowym w oddziale Kazimierza Czachowskiego. Walczyli pod rozkazami Mariana Langiewicza, Czachowskiego, Dawidowicza, Bernarda Klimaszewskiego. W bitwie pod Małogoszczem Ludomir został ranny i dostał się do niewoli. Wszyscy resztę młodych lat spędzili na Syberii, Ludomir zmarł na zesłaniu. O ich wyczynach opowiadała może Alinka Czajkowska, wnuczka jednej z sióstr braci powstańców, przyjaciółce Geni Herling, albo w kuchni berezowskiego dworku Jankiel Kerszner, młynarz, który mieszkał z rodziną przy młynie. Jego przodek pomógł prababce Józefie Barzykowskiej przetrwać najgorsze czasy, kiedy z gromadką drobnych dzieci była zmuszona zamieszkać w piwniczce ogrodowej, ponieważ jej dom spłonął podczas wielkiego pożaru Suchedniowa wznieconego przez kozaków za masowy udział mieszkańców w insurekcji. Tego Żyda Kersznera wynagrodziła potem kawałkiem ziemi. 

W szkole powstańcze dzieje przysypał nieco kurz zapomnienia, lepiej przechowały się w klechdach domowych, a i tu już zaczynały płowieć. Dokładnie natomiast znano dzieje szkoły i jej uczniów w latach popowstaniowych dzięki Syzyfowym pracom Stefana Żeromskiego. Tępienie polskości, rusyfikację, ogłupiające wkuwanie, apuchtinowski system wychowawczy oparty na donosicielstwie i szpiclowaniu uczniów, represje wobec niepokornych. A obok tego ducha oporu, który podsuwał chłopcom w mundurkach myśl o zakładaniu kółek samokształceniowych i tworzeniu biblioteczek gromadzących nielegalne wydawnictwa. Ducha tego podsycały  konspiracyjne spotkania koleżeńskie, na których dyskutowano o sprawach światopoglądowych, poznawano historię i geografię Polski, czytano patriotyczne utwory i prasę polską. Z czasem kółka takie nabierały charakteru tajnych związków patriotycznych, zaczynały się różnicować ze względu na cele działania, dzielić na narodowe i postępowe, a ich najaktywniejszych członków wyrzucano ze szkoły z „wilczym biletem”, niektórzy trafiali nawet do więzienia. Choć Syzyfowe prace były lekturą zalecaną we wszystkich gimnazjach w Polsce, w kieleckim miały walor dokumentu w najdrobniejszych szczegółach. Kieleccy czytelnicy potrafili pokazać, którymi ulicami chodził Marcinek Borowicz, na której ławeczce parkowej spotykał Birutę, gdzie była stancja „starej Przepiórzycy” i gdzie odbywały się konspiracyjne zebrania gimnazjalistów. Jeśli nawet czasem się mylili, nie udawało się wyperswadować im przekonania, że znają samą prawdę. Zresztą na ogół mieli rację i dziś w tych miejscach znajdują się stosowne tablice lub inne upamiętnienia, jak mało przekonująca o zdolności ugodzenia strzałą Amora w serce jakiegoś gimnazjalisty kamienna postać dziewczyny nad „źródełkiem Biruty”.

 Najnowsza historia związana z walką młodzieży o polską szkołę w latach 1905-1907 odczuwana była niemal jak współczesność, jej dzień wczorajszy skryty za ścianą, tylko drzwi uchylić, żeby zobaczyć go w całym blasku. Żyli przecież uczestnicy strajku, wielu z nich piastowało w wolnej Polsce odpowiedzialne stanowiska. Byli dumni ze swojego poświęcenia dla sprawy i młodszym braciom, albo już i synom,  przypominali, że strajk młodzieży kieleckiej był najlepiej zorganizowany w całym Królestwie Polskim. Dwadzieścia osiem lat  po tych wydarzeniach na korytarzu pierwszego piętra budynku szkoły wmurowano tablicę z marmuru chęcińskiego o treści:

 „W tem miejscu dn. 3.II.1905 r. młodzież rzuciła hasło walki o szkołę polską i opuściła mury gimnazjum rosyjskiego.

Ku pamięci tego czynu fundują tablicę uczestnicy walki i uczniowie gimnazjum im. M. Reja, 3.II.1933 r.”

Wystąpienia przeciw rusyfikacji uczniów Męskiego Gimnazjum Rządowego w Kielcach rozpoczęły się już w 1903 r. Na wieść o przerwaniu zajęć na uczelniach warszawskich 3 lutego 1905 r. wybuchł strajk w obu rządowych gimnazjach kieleckich, męskim i żeńskim. Przyłączyły się rządowe szkoły elementarne. W skład komitetu strajkowego wchodzili przedstawiciele kół narodowego i demokratycznego z gimnazjum męskiego, dwie uczennice gimnazjum żeńskiego oraz reprezentanci młodzieży żydowskiej. Żądano wprowadzenia do szkół rządowych języka polskiego jako wykładowego, przywrócenia należytej rangi takim przedmiotom jak język polski i historia Polski, zatrudniania nauczycieli Polaków i zniesienia ograniczeń procentowych w przyjmowaniu do szkół średnich młodzieży żydowskiej (dotychczas 10 %). Do zasłużonych w organizacji i podtrzymywaniu strajku działaczy należeli m.in. Marian Krzyżanowski, Kazimierz Warcholski, Edmund Massalski, Antoni Rybarski, Zygmunt Rzędowski, Felicjan Sławoj Składkowski, Kazimierz Tymieniecki, Jan i Tomasz Szperlowie, Robert Taylor, Mieczysław Koczanowicz, Władysław Szanser, Włodzimierz Sienkiewicz, Eugeniusz Górkiewicz, Ewa Górkiewicz,  Sabina Głuchowska  (wielu z nich  odegrało ważną rolę w życiu publicznym Kielc i kraju po odzyskaniu niepodległości). W gimnazjum męskim spośród 465 uczniów w salach pozostało 48, głównie Rosjan. Za udział w strajku z gimnazjum żeńskiego usunięto 73 osoby, z męskiego 228. Mimo ogłoszenia decyzji władz szkolnych o wznowieniu zajęć, większość uczniów postanowiła kontynuować strajk. Łamistrajkom wybijano w nocy szyby i zrywano z nimi stosunki towarzyskie. Do matury w 1905 r. przystąpiło w szkole męskiej 4 uczniów, w żeńskiej ani jedna Polka. Aby nie przerywać nauki, utworzono tajne komplety prowadzone przez polskich nauczycieli lub starszych uczniów. Strajk i bojkot szkół rządowych trwały do początku roku szkolnego 1907/1908. Ustępstwa ze strony rosyjskich władz oświatowych były niewielkie: zgodzono się na prowadzenie lekcji języka polskiego po polsku, pozwolono rozmawiać prywatnie na przerwach w ojczystym języku oraz zniesiono ograniczenia w przyjmowaniu młodzieży żydowskiej do szkół średnich.

Młodzież relegowana z gimnazjów rządowych kończyła naukę przeważnie w otwieranych właśnie za zgodą cara (zdobycz zamieszek w Królestwie) szkołach prywatnych z językiem wykładowym polskim. W Kielcach taką przystanią dla buntowników stała się handlówka, która potajemnie realizowała program gimnazjum realnego i mogła sobie pozwolić na dużo większe swobody w podtrzymywaniu ducha narodowego niż szkoły rządowe. Ten duch w rządowym gimnazjum męskim po 1907 r. prawie zanikł.

Po 1918 r .powstało wiele wspomnień, których autorzy,  uczestnicy przedrewolucyjnych demonstracji i strajku 1905-1907, przypominali wydarzenia, w których osobiście uczestniczyli (np. Z. Rzędowski Gimnazjum Męskie w Kielcach w pracy zbiorowej Nasza walka o szkołę polską 1901-1917, 1932). Do gimnazjalistów przemawiały zwłaszcza opowiadania Barbary S. Kossuth zamieszczane w młodzieżowym tygodniku „Iskry” w latach dwudziestych i trzydziestych (Chcemy polskiej szkoły, Szaleństwo VI klasy, Luty, miesiąc szkolnego zwycięstwa). Autorka pochodziła z rodziny o tradycjach patriotycznych, zasłużonej dla kieleckiego bibliotekarstwa. Podczas zajść w lutym 1905 r. odbijała wraz z bratem na hektografie odezwę strajkową do uczniów wszystkich szkół kieleckich. Wcześniej jako uczennica rządowego gimnazjum dla dziewcząt uczestniczyła w pracach konspiracyjnych kółek samokształceniowych, w bojkotowaniu imprez urządzanych przez władze szkolne itp. Po wojnie zajęła się pracą pedagogiczną i pisarstwem, w większości dla młodzieży. Jej opowiadania wspomnieniowe w plastyczny i bezpretensjonalny sposób przybliżały młodemu pokoleniu atmosferę panującą w kieleckim rządowym gimnazjum i ukazywały wkład starszej generacji w kształt niepodległej Polski (autorka była też zaangażowana w walkę Legionów). W jednym z opowiadań (Brązowe figurki. Wspomnienia ze szkoły rosyjskiej) przypomniała finał uroczystości rocznicowych ku czci Gogola, kiedy to po akademii uczennice w brązowych mundurkach na rozkaz kół wyrzuciły otrzymane od dyrekcji na pamiątkę portrety pisarza zaraz po opuszczeniu gmachu szkolnego. Wizerunki Bogu ducha winnego autora Martwych dusz wiatr unosił nad ulicą Leśną, potem Kapitulną. Ta masa fruwających arkuszy papieru przypominała pochód upiorów. Taki sam korowód opuszczał gimnazjum męskie i płynął w stronę pałacyku dyrektora szkoły i parku.

Do szkoły z takimi tradycjami posłano w końcu Gustawa. Mimo kultu przeszłości ideał wychowawczy tej szacownej instytucji był nowoczesny. „Śniadek” w tamtych latach uchodził – nie wiadomo, czy słusznie - za bastion endeków, Rej cieszył się opinią szkoły tolerancyjnej. Było to dużą zasługą dyrektora Henryka Kuca, działacza niepodległościowego, zesłańca i legionisty, który w stylu zarządzania podległą mu placówką zdradzał upodobanie do drylu wojskowego. Kiedy Gustaw wstępował w progi gimnazjum, zaczęto właśnie wdrażać sanacyjną ideę wychowania państwowego. Jej celem było kształtowanie u wychowanków poczucia jedności państwowej i poczucia odpowiedzialności za losy państwa. W osiągnięciu tego celu dużą rolę miało odegrać zjednanie dla kultury polskiej dzieci mniejszości narodowych. W realizacji zadań wychowania państwowego uczestniczyła też sama młodzież poprzez prace samorządu, różnych kółek zainteresowań i organizacji, a w szczególności przez redagowanie własnej gazetki uczniowskiej.

 Grono pedagogiczne było urozmaicone pod względem pochodzenia społecznego, narodowościowego, poglądów politycznych i cech osobowościowych. Na przykład wychowawczynią Gustawa w młodszych klasach była Irena Brenneisen-Piccioni z polsko-austriackiej czy też  niemieckiej rodziny z Łotwy, żona Włocha, który stale przebywał w swoim słonecznym kraju i tylko czasem wpadał do Kielc. Kiedy przychodził do szkoły po żonę, uczniowie oglądali go z ciekawością jak rzadki okaz południowego ptaka. W starszych klasach nauczała literatury polskiej od epoki romantycznej po współczesność Anna Jodłowska, Żydówka, która zmieniła nazwisko i wyznanie. Wszyscy wiedzieli, że dawniej nazywała się Tenenbaum (popularne w Kielcach nazwisko), lecz nie miało to wpływu na stosunek do niej kolegów z pokoju nauczycielskiego. Przez młodzież także  była lubiana. Ceniono ją za ciekawie prowadzone zajęcia i zaangażowanie w prace koła polonistycznego. Podobno potrafiła pobudzić do aktywności najbardziej ospałe umysły i nie szczędziła czasu ani uwagi pozalekcyjnym zainteresowaniom ambitniejszych uczniów.

 Dopiero podczas wojny wszystko się odmieniło. Ukrywała się w leśniczówce w pobliskiej miejscowości letniskowej Zagnańsk, na granicy z Samsonowem, obok sędziwego dębu Bartka. Musiała wierzyć w ochronną moc nowego nazwiska i wyznania, gdyż nie starała się o zatarcie śladów, nawet  prowadziła tajne komplety i wiedziało o niej zbyt wiele osób. Organizacją kompletów zajmował się Antoni Dąbrowski (Szacki), późniejszy dowódca Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych, słynny „Bohun”.  Zginęła z rąk Niemców, zadenuncjowana przez jednego ze swoich byłych uczniów. Nikt nigdy nie wymienił głośno jego nazwiska, szeptano je na ucho i  Herling-Grudziński znał je – donosiciel był kolegą z jego klasy. Może uporczywa pamięć o tej haniebnej i bolesnej historii sprawiła, że do opowiadania Błogosławiona, święta przedostał się cień wspomnienia o tragedii sprzed lat. Ojciec bohaterki, również ofiary wojennej zbrodni, jest „leśniczym w rejonie Zagnańska, w połowie drogi miedzy Kielcami i Suchedniowem”. To wszystko zdarzyło się jednak w innej rzeczywistości, w czasie nieludzkim. Na razie jesteśmy w niemal idyllicznych (mimo pewnych zastrzeżeń) latach trzydziestych, zwłaszcza na prowincji, i w osłoniętej przed wiatrami historii przez dyrektora, nauczycieli, kuratorium i ministerstwo oświaty szkole Gustawa.

Wybitnym polonistą mimo młodego wieku był dr Józef Wroński, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, po wojnie adiunkt w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie. Gutek nie miał z nim lekcji, spotykali się tylko na zebraniach prowadzonego przez profesora kółka literackiego oraz w redakcji gazetki „Młodzi idą”, nad którą sprawował opiekę (i z tego tytułu doszło miedzy nimi do głośnego na całą szkołę konfliktu, lecz o tym w swoim czasie). Wroński, zafascynowany teatrem i twórczością Stanisława Wyspiańskiego, zaraził swoja pasją uczniów, którzy pod jego kierunkiem wystawili Wesele oraz Syzyfowe prace w scenicznym opracowaniu nauczyciela. Oba spektakle, wystawione na deskach teatru miejskiego,  zdobyły uznanie kieleckiej publiczności skazanej na niewybredny repertuar trup objazdowych.

Religii rzymskokatolickiej nauczał ksiądz Karol Sikorski, z powodu chwiejnego chodu nazywany Pingwinem. Pochodził z małego miasteczka na Ponidziu, żywił wielką cześć dla arystokracji, a Żeromskiego miał za heretyka. Ostrzegał młodzież przed socjalistami oraz masonami i w trosce o prawidłowy rozwój niedoświadczonych umysłów zalecał  jej po osiągnięciu dojrzałości (w gimnazjum polityka była niedozwolona) endecję. Mimo skrajnie prawicowych poglądów w konfliktach szkolnych stawał po stronie uczniów i starał się usprawiedliwiać ich przed dyrektorem bez względu na przekonania i rodzaj przestępstwa niesfornych pupilów. Dyrektor natomiast był rygorystą, nie tylko chłopcy, ale nawet nauczyciele czuli przed nim respekt. Dawni wychowankowie opowiadali, że gdy szedł korytarzem, podawano sobie ostrzegawczo z ust do ust: „dyro idzie”. Socjalista i piłsudczyk, na uroczystościach szkolnych zawsze wspominał Marszałka i cytował jego wypowiedzi, a każdą lekcję rozpoczynał od uświadomienia młodemu pokoleniu, że los wyznaczył mu wielką historyczną rolę budowy potęgi niepodległej ojczyzny. Zupełnie różną od dyrektora postacią mimo wspólnej pepesowskiej młodości był profesor Kazimierz Kaznowski, staroświecki nauczyciel przyrody i geografii. Pozostał wierny młodzieńczym ideałom, lecz unikał ostentacyjnych deklaracji politycznych. Wyglądał, jakby wyszedł z kart dziewiętnastowiecznej powieści: uprzejmy, dystyngowany, z czarną bródką, zawsze w meloniku i z laską lub parasolem. Z kolei obdarzony rubasznym humorem nauczyciel fizyki Jan Strasz, którego powiedzonka weszły do zbioru anegdot z życia szkolnego, i znany z dowcipnych, ale też  kąśliwych uwag o niedostatkach wiedzy uczniów matematyk Antoni Skucha byli sympatykami radykalnego ruchu ludowego. Dla uczniów wyznania mojżeszowego, choć nie było ich wielu, lekcje religii prowadził Józef Księski, prawdopodobnie stały nauczyciel gimnazjum gminy izraelickiej, syjonista. Starożytnej historii uczył zadzierzysty „porucznik Nytko z I Brygady Legionów”, który zaczynał lekcje od przypomnienia swoich zasług na froncie polsko-bolszewickim, co - podobno - Gutek złośliwie komentował.  Jego przeciwieństwem był drugi nauczyciel historii, delikatny i nieśmiały regionalista oraz poeta Feliks Gliksman, redaktor „Gazety Kieleckiej” i autor wierszy opiewających uroki ziemi świętokrzyskiej. Jan Zając, nauczyciel wychowania fizycznego, noszącego oficjalną nazwę „ćwiczeń cielesnych”, przyjeżdżał do szkoły na rowerze w pumpach i pilotce, na wstępie dzielił klasę na „sportowców” i „wątłych”, potem poświęcał uwagę wyłącznie osiłkom. Prowadził też przysposobienie wojskowe - wówczas występował w mundurze wojskowym. Natomiast łacinnik „Timarchus”, to znaczy profesor Tadeusz Marczewski, jak przystało znawcy i miłośnikowi świata antycznego, odznaczał się rozległą wiedzą, klasyczną harmonią ducha i atencją dla mów starożytnych Rzymian.  A więc różnorodność tak wielka, że naprawdę mogła uczyć tolerancji. Może dlatego szkołę Gustaw lubił i chętnie ją wspominał.

  Zkolei uczniów w Okolicy starszego kolegi (”starszy kolega” to Żeromski, rzecz jasna) Wiesław Jażdżyński podzielił żartobliwie na trzy grupy: arystokratów, sportowców i demokratów. Dochodziła do tego niezróżnicowana masa uczniowskiego plebsu, który myślał tylko o przebrnięciu do następnej klasy. Powieść Jażdżyńskiego to po Syzyfowych pracach kolejny literacki portret szkoły, współczesny Gustawowi. Z sentymentem i sztubackim humorem przedstawił w niej autor dojrzewanie grupki przyjaciół, wprowadzając do utworu pod przejrzystymi fikcyjnymi nazwiskami i pseudonimami rzeczywiste postaci kolegów, profesorów i kilku ważnych w mieście osobistości oraz lekko przetworzone autentyczne wydarzenia szkolne. Problematykę dojrzewania potraktował Jażdżyński znacznie lżej niż Żeromski, dopiero klęska wrześniowa i konieczność samodzielnego określenia się wobec nowej sytuacji narodu nadają młodości bohaterów wymiar dramatyczny. Gustaw nie występuje tu jako postać powieściowa, gdyż opuścił gimnazjum dwa lata przed zawiązaniem akcji utworu obejmującej ostatni rok nauki w przededniu wojny oraz pierwsze miesiące okupacji niemieckiej, lecz realia życia szkolnego nie uległy wielkiej zmianie. Pozostali profesorowie, niektórzy koledzy, obyczaje uczniowskie, mury budy i atmosfera miasta. Do ostatniego wydania powieści w 2003 r. wprowadził Jażdżyński kurtuazyjną wzmiankę o Herlingu, wcześniej z atencją wspominał o nim w opartej na autobiograficznych wątkach książce Świętokrzyski polonez (1965), tytułem i niektórymi wątkami powieściowymi nawiązującej do Popiołu i diamentu Jerzego Andrzejewskiego. Autor Innego Świata nigdy mu się nie zrewanżował, co nietrudno zrozumieć – miał awersję do organów bezpieczeństwa publicznego, o które Jażdżyński się ocierał. Bez ogródek przyznał się do tego właśnie w Świętokrzyskim polonezie.

Gdyby ktoś chciał umieścić Gustawa w jednej z wyróżnionych przez Jażdżyńskiego grup uczniowskich, miałby kłopot. W ostatnich klasach ze względu na poglądy mógłby być zaliczony do demokratów, wielu z nich nawet zdystansował, ale pochodzenie społeczne dyskwalifikowało go. Demokratami w powieści Jażdżyńskiego są z reguły ubodzy synowie chłopscy. Syn zamożnego przedsiębiorcy żydowskiego oraz kilku jego kolegów (był wśród nich syn właściciela banku) znajdowali się obok. Choć podobno żadnych przykrości z powodu pochodzenia ani ze strony nauczycieli, ani kolegów nie doznawali. Tak zapamiętali swoje szkolne lata w tym samym gimnazjum Julian Gringras i Janusz Pelc, którzy – podobnie jak Gustaw - mieli przyjaciół wśród polskich rówieśników. W powieści Jażdżyńskiego zabrakło jednak dla takich jak oni miejsca.

Do charakterystyki szkoły trzeba dodać jeszcze jedną nić tradycji, w wersji kanonicznej przekazywaną przez nauczycieli oraz samodzielnie, a więc czasem ryzykownie i w niezgodzie z oczekiwaniami wychowawców, zgłębianą i kultywowaną przez uczniów. Królową wszystkich legend w gimnazjum Gustawa była pamięć o Stefanie Żeromskim. W tamtych latach w całej Polsce młodzież szkół średnich otaczała czcią pisarza i brała do serca przesłanie jego utworów. Bohater powieści Tadeusza Konwickiego Sennik współczesny, rówieśnik autora, nieco młodszy od interesujących nas gimnazjalistów, mówi o Popiołach: „biblia mojego pokolenia”. W przedwojennym dziesięcioleciu większość wymieniłaby inne dzieła Żeromskiego jako drogowskazy życiowe pokolenia, przeważnie Ludzi bezdomnych (prymusi oraz rozważni i sentymentalni) i Przedwiośnie (niecierpliwi i niepokorni). W Kielcach, w szkole „starszego kolegi” uwielbienie dla pisarza miało wyższą temperaturę i bardziej złożoną postać niż gdzie indziej. Któż lepiej by to przedstawił od Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, jednego z czołowych admiratorów autora Przedwiośnia:

„Tradycja poszukiwania i zbierania pamiątek po Żeromskim – pisał Herling-Grudziński -  tak żywa w całej Polsce po jego śmierci, dorównywała wręcz manii zbierania znaczków pocztowych lub obrazków Lardellego – wśród młodzieży gimnazjum jego imienia w Kielcach. Nic w tym dziwnego. W roku 1929 zdałem egzamin wstępny do gimnazjum im. Mikołaja Reja, które już w rok potem  uczciło swego dawnego ucznia w ten sposób, że zmieniło nazwę na gimnazjum im. Stefana Żeromskiego i na oczach zebranych tłumnie uczniaków i dorosłych kielczan odsłoniło wspaniałą tablicę ze złoconym popiersiem pisarza i wyrazami czci od jego następców na ławie szkolnej, wyrytymi w żółtym piaskowcu. Od naszych nauczycieli wiedzieliśmy, że archiwum gimnazjalne przechowuje świadectwa roczne i półroczne Żeromskiego; na starych ławkach rosyjskich z ruchomymi pulpitami próbowaliśmy odnaleźć, wśród niezliczonej liczby inicjałów w przebitych strzałą sercach, litery S. Ż.; siwiuteńkiego pedla ze złotym dzwonkiem, pana Słonia, zamęczaliśmy pytaniami na temat młodego Stefanka; znaliśmy też w pobliżu browaru stancję, na której mieszkał Andrzej Radek; oglądaliśmy wielokrotnie na Świętej Katarzynie kapliczkę z koślawym napisem pod szkłem: ‘Stefan Żeromski uczeń klasy drugiej’; odwiedzaliśmy szkółkę ludową w Psarach pod Bodzentynem, do której z takim lękiem jechał Marcinek Borowicz; rozmawialiśmy w rodzinnej wsi Żeromskiego, w Ciekotach u stóp Bukowej Góry, z dziewięćdziesięcioletnim chłopem Jędrzejem Gałą, który wodził Żeromskiego na pierwsze polowania i tak niecnie się upijał, każąc niedoświadczonemu chłopcu nasłuchiwać tokowania głuszców; w letnie wieczory omijaliśmy z czcią na głównej ulicy Kielc – uchylając często czapek – starą Birutę, która w wypłowiałej mantylce, aksamitnym kapeluszu z woalką, z rękami w dużej mufce z tiulowymi koronkami, szła wolno przed siebie, utkwiwszy w odległych wspomnieniach wyrudziałe jak jej czarne futerko oczy, jakże często zaczerwienione od płaczu i ledwie gorejące w pomarszczonej twarzy”[i]

To nie wszystko. Autor tych słów i jego koledzy patrzyli na różne sprawy otaczającego ich świata oczyma uwielbianego pisarza. Na czasy rusyfikacji w szkole przez pryzmat Syzyfowych prac, na wydarzenia powstania styczniowego w rejonie Gór Świętokrzyskich przez losy bohaterów Ech leśnych i Urody życia, krajobraz i przyrodę okolic Kielc widzieli przez fragmenty Ludzi bezdomnych i Popiołów, podziw dla dzikich ostępów Łysogór wyrażali emocjonalnymi wersetami Puszczy Jodłowej. „Co nie nazwane, nie istnieje dla nas” – mogliby powiedzieć za Schulzem. Nie nazwane przez Żeromskiego.  „Czy pamiętacie Rymwida z Ech leśnych”?; „czy pamiętacie syna tego powstańca, Piotrusia Rozłuckiego z Urody życia”? – pytał Gustaw w debiutanckim reportażu Świętokrzyżczyzna czytelników, swoich rówieśników, będąc pewien, że rozumie się z nimi w pół słowa. „Okolica starszego kolegi” w powieści Jażdżyńskiego nosi taką nazwę nie tylko z przyczyn historycznych, w dniu codziennym międzywojennego kieleckiego gimnazjum wciąż pełna była ech i odsyłaczy do biografii i dzieł wielkiego poprzednika w ławie szkolnej.

                                                                                                       I.F.

 



[i]  „Obrazki Lardellego” to obrazki reklamowe kieleckiej cukierni będącej własnością rodziny Lardellich. Tekst zawiera parę błędów: zmiana patrona gimnazjum nastąpiła w r. 1933, nie 1930; tablicę poświęconą pisarzowi wmurowano w elewację budynku szkoły rok wcześniej; Ciekoty leżą u stóp góry Radostowej, nie Bukowej Góry.


Jacek Bocheński - Nieistnienie i inne

$
0
0

Jacek Bocheński 


NIEISTNIENIE i inne


bochenskiKonstancin. Mój osobisty real. Dom Pracy Twórczej ZAiKS-u. Pod wielkim parasolem, na ozdobnych, pomalowanych białą farbą, metalowych krzesłach z narzuconymi na siedzenia poduszkami odpoczywają dwie przyjaciółki, moje czytelniczki, tłumaczka literatury angielskiej i historyczka sztuki.

- Mistyczna Justyna Dąbrowska - mówi tłumaczka.

- Nie - sprzeciwia się historyczka sztuki. - Córka Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego, poety, publikowała w "Tygodniku Powszechnym", wydała książkę.

- Tak, tom rozmów ze starszymi ludźmi, byliśmy na promocji. Justyna Dąbrowska, ale inna. Gdzie byliśmy na tej promocji? - tłumaczka zwraca się do mnie. - Jest takie miejsce w Warszawie. Gdzieś na Gałczyńskiego.

- Jak to inna? - przerywa historyczka sztuki. - Przecież on pisze o Justynie Dąbrowskiej. Są dwie?

- Ta druga, znikająca, jest wymyślona. To taka, która jest, ale zaraz potem jej nie ma. Czy ona w ogóle istnieje? - tłumaczka literatury angielskiej pyta znowu mnie.

Co na to odpowiedzieć? Mają wątpliwości. Historyczka sztuki nie zauważyła nawet jakiejś innej Justyny. Dąbrowska to Dąbrowska. Musi być ta sama. A ja wiem, że w literaturze istnieje tylko to, o czym czytelnicy sądzą, że istnieje. Robię, co mogę, żeby Justyna istniała w moim osobistym realu. Tymczasem ona znika i wtedy jedyną możliwą jej egzystencją wydaje się nieistnienie. Czytelniczki pytają, jak w końcu jest. Istnieje czy nie istnieje? Skonsternowany mówię:

- To zależy od was.

- Wymyślił ją - mówi tłumaczka do historyczki sztuki. - W rzeczywistości ta jego Justyna nie istnieje.

- Ale to jest przecież bohaterka mojego romansu - wołam.

- Dobrze. Dzieci z tego nie będzie - stwierdza tłumaczka.

- A, nie wiadomo. Zależy, jakich - próbuję postawić jeszcze na swoim. Myślę, że mogłyby się na przykład urodzić wspólne utwory.

Jednak przyjaciółki nie reagują na to, zmieniają temat i nie wracają do sprawy.

Rozstrzygnęły ją. Justyna nie istnieje. W każdej sprawie decyduje przecież nie faktyczny stan rzeczy, lecz narracja o rzeczy. A narracje mogą być różne i sprzeczne z faktami. Tak teraz jest. I nie bardzo możemy mieć o to pretensje, bośmy sami wymyślili i udowodnili, że wszelkie fakty są wątpliwe, tylko narracje niewątpliwe. W mojej narracji Justyna istnieje, ale w narracji czytelników o mojej narracji może nie istnieć, a narracja czytelników jest ważniejsza.

Muszę z naciskiem podkreślić: to, co tym razem tu piszę, nie jest jedną z moich opcji dla Justyny. Nie należy do tej serii. Natomiast przychodzi mi do głowy, że sama Justyna mogła niespodzianie obrać taką opcję dla romansu, tylko otwarcie tego jeszcze nie mówi. Ale już w nim nie istnieje, nie będzie istnieć i nigdy nie istniała. To będzie jej narracja.

Na moje dalsze opcje dla niej przyjdzie czas.

IDYLLA

Piąta opcja dla Justyny. Życiowa, przyjemna.

Justyna odzyskuje pamięć. Coś jej świta czasami z rana, czasami pod wieczór, kiedy idzie między dworcem a redakcją w jedną albo drugą stronę i myśli. Może ten romansopisarz, który na Krakowskim Przedmieściu majaczy jej w głowie, był miły. Jeśli sobie przypomina, było chwilami jakoś tak przyjemnie. Nie żeby znów super, ale trochę musiało być. Nie nadużył praw gatunku, trzeba mu przyznać, ani powieściowego, ani erotycznego. A mógł, jak to się mówi, polecieć mocnym jakimś motywem, brutalnie zasunąć, jak to się mówi, na wejściu, od razu z grubej rury, czyli, jak to się mówi, fajnie. To by się podobało publiczności, ale niekoniecznie Justynie. Mógł polecieć mrocznością albo przemocą, pornografią albo horrorem, rakiem w przedśmiertnej fazie, albo zwykłym chamstwem, polecieć nawet czymś z cieńszej rury, zdradą, zazdrością, podejrzeniem oszustwa, takimi tam szablonami, pomijając trupy i samobójstwa. Nie poleciał. Nie lubi, widać. Nie lubi takich bombowych początków romansu. To dobrze. Woli w ogóle romanse w wersji soft. Sam jest bezpieczną wersją soft samego siebie. No przecież. Taki majaczy Justynie w odzyskiwanej pamięci. I może go trochę szkoda. Czy to nie ten, którym kiedyś bardzo się zachwycała? Miałby teraz pójść całkiem na rozkurz? I byłoby po romansie?

Nie! Dlaczego aż tak? To jakaś lekkomyślność. Zupełnie się go pozbyć? Justyna czuje nagle, że taka strata byłaby dla niej za wielka. On jednak jest jej potrzebny. Nie wiadomo dobrze, do czego, ale jest. Aaaa! Przypomina sobie, zapytał, czy jest jej potrzebny. Tu w Lublinie na Krakowskim Przedmieściu, na tej ulicy, tak, tak, w tym miejscu raptem przystanął i zapytał, czy jest jej potrzebny. Ona go zapytała: w jakim sensie? Powiedział : nie wiem, tak w ogóle. Nie odpowiedziała na to, bo co mogła odpowiedzieć? Też nie wie. Albo nie pamięta.

Rzeczywiście, nie poleciał rynkiem i nie poszedł na chama, nie lubi, zdaje się, ale co wobec tego lubi? Może ją trochę? Ją? To przecież jest niemożliwe i nie wolno jej było tak pomyśleć. Myśli przez dwie albo trzy sekundy przechodząc Krakowskim Przedmieściem i zaraz przestaje.

Ale chyba już wie, co on lubi. On lubi ogrody. Zamajaczyły. Ogrody są przyjemne. Czy to był romans? Taki ogrodowy? Przecież raje są ogrodami. Może dalszy ciąg romansu byłby ogrodowo-rajski, gdyby był? Może on lubi takie romanse i potrafi tworzyć takie, jakich nikt nie tworzy, takie nietandetne w wersji soft. Jeśli to jest ten, którym się kiedyś zachwycała, to ten prawdopodobnie by potrafił.

Ich romans mógłby być piękny jak serenada, nietrudny i sentymentalny, do tego stopnia niezwykły. Nie wiadomo, skąd to wiadomo, ale wiadomo. I na pewno kończyłby się szczęśliwe, jak powinien romans, oczywiście, nie mógłby inaczej. Aż tak byłby piękny.

Ona ma w torebce telefon komórkowy. Uświadamia sobie, że ma go pod ręką, w tej chwili, tu na rogu Krakowskiego i Przechodniej, który właśnie mija. Może w tej sekundzie sięgnąć do torebki. Teraz. I zadzwonić. Umówią się.

Tak, a potem pójdą do ogrodu. Wezmą się za ręce, poczują je, ale zaraz będą musieli się upewnić, ze je mają, jedną w drugiej, dlatego jedna drugą będzie musiała uścisnąć, coś im uderzy do głowy, jeszcze raz będą musieli się przekonać, że tak z tymi rękami jest, i jeszcze raz , i wiele razy jeszcze będą się przekonywać idąc do ogrodu. W realu.

Ach, jakie dobre są ogrody!

POWSZEDNIOŚĆ

Czwarta opcja dla Justyny. Życiowa, smutna.

Justyna, nie dość, że pracuje w Lublinie, to jeszcze przeprowadziła się do Chełma. Teraz musi do swojej redakcji jeździć z miasta do miasta.

W romansie literackim wystarczyłoby napisać jedno zdanie: Justyna się przeprowadza. Reszta byłaby jasna. Spust zostałby otwarty i wytoczyłby się wszelaki real z tysiącem spraw i rzeczy, które oznacza przeprowadzka. Ogólne urwanie głowy. Człowiek nie wie, czego się chwytać, prześcieradła czy patelni, ginie wśród gratów, odechciewa mu się wszystkiego, całej tej przeprowadzki, już ledwo żyje. Romans uczuciowy pasuje do takiej sytuacji jak pięść do nosa. Nie ma mowy o miłości, kiedy trzeba zainstalować pralkę, a ona nie chce działać, bo właśnie się zepsuła, jasny gwint.

Justyna przytłoczona przedmiotami i nieporządkiem, zapada się pod ziemię. Nie ma Justyny.

Niestety, na przeprowadzce kłopoty się nie kończą. Udało się poukładać rzeczy i posprzątać, nawet zrelaksować się wśród lilii na wsi, przytulając pieski podczas burzy. Ale co z tego! Trzeba rano jechać autobusem do Lublina, iść potem z dworca autobusowego do redakcji, a wieczorem znowu do tego dworca, żeby wrócić na noc do domu w Chełmie. Tak przez trzy dni pod rząd każdego tygodnia. Po pewnym czasie okazuje się, że to męczy. Życie w Lublinie było nieznośne, jednak Justyna przeliczyła się chyba z siłami. I niech romansopisarz nie plecie jej bzdur o samorealizacji. A ją boli noga. Małe skaleczenie, ale Justyna nie może chodzić. Źle się czuje i jest bliska załamania. Taka to samorealizacja. Tyle na razie może mu powiedzieć. Bez pozdrowień.

HARMONOGRAM

Trzecia opcja dla Justyny, pośrednia, praktyczna. 

Dotyczy: romansu. 

Justyna nie ma czasu. Praca, ta nowa, chwilowo się skończyła, ale jest dawna praca i Justyna wróciła po urlopie do redakcji. Trochę sobie nawet przypomina, co było, kiedy jej nie było. Miała ten przyszły urlop, który ewentualnie miała mieć po pracy i już właśnie go miała, już właśnie jest po urlopie, może wręcz urlop był pracą albo praca urlopem. Lilie na wsi przekwitły, psy bały się burz, coś tam się działo, to znaczy nie, nic, tak czy owak Justyna jest znowu z koleżankami w redakcji. I nie ma czasu. Wieczorami bardzo zmęczona. A ta nowa praca dobiegła wprawdzie końca, jednak w przyszłości może się jeszcze powtórzyć. To doradztwo zawodowe dla młodych osób, uczestników jednego z projektów unijnych. 

Ludzie wiedzą, jak to się dziś na nic nie ma czasu, nikt go nie ma, kto pracuje, wszyscy nieustannie gonią do pracy albo z pracy, wszyscy skonani, ale żeby ktoś nie miał czasu na miłość? No nie! Na to już jakoś każdy zawsze znajduje czas. Zwłaszcza kobieta, jeśli chce, na pewno znajdzie. Tak sobie ludzie myślą i Justyna wie, że oni tak myślą. Jednak takie myślenie jest anachroniczne. 

W dwudziestym pierwszym wieku ambitna zawodowo kobieta może nie mieć czasu na miłość, ponieważ w jej hierarchii potrzeb miłość nie musi być najważniejsza. Współczesna miłość jest w ogóle mniej warta z powodu nieograniczonej dostępności, łatwo przychodzi, łatwo odchodzi, ważniejsza jest samorealizacja, miłość może poczekać.

Firma ze swoimi terminami nie poczeka.

Regulamin firmy nie przewiduje romansów ani w znaczeniu uczuciowym, ani literackim. Timing prac jest ściśle odmierzony. W tym momencie Justyna jest zajęta, przepraszamy. Ale proszę nadal próbować. Justyna is busy. Please try again.

Koniec opcji trzeciej. Nie koniec romansu.

(Blog II Jacka Bocheńskiego)

Bohdan Wrocławski – Z notatnika przeciętnego obywatela (wokół konfliktu w jury Angelusa)

$
0
0

Bohdan Wrocławski


Z notatnika przeciętnego obywatela (wokół konfliktu w jury Angelusa)

 

bwroclawski2016Mimo, że jest już wrzesień – przedsionek jesieni – jestem nastawiony tak jakoś letnio, pogodny dla ludzi i całego otoczenia. Siedzę w Kątach Rybackich, czasami oglądam telewizję, czytam przysyłane mi książki, staram się unikać politycznego rejwachu, bo doskonale zdaję sobie sprawę, jak źle wpływa on na trawienie, a co za tym idzie – na cały organizm. Czasami odwiedzi mnie ktoś znajomy z kręgu literackiego, posiedzimy, pogadamy o literaturze, poczytamy wiersze – ot, życie ponad siedemdziesięcioletniego emeryta, który doskonale wie, że stres zabija, a stres wynikający z awantur politycznych jest dla każdego w miarę rozsądnego organizmu niezwykle toksyczny.

   Jednak życie jest życiem i człowieka dopadają czasami niespodzianki, które albo wprawiają go w stany emocjonalne, jakich za wszelką cenę chciałby uniknąć, albo w niezwykłe zdumienie i zupełne niezrozumienie sprawy. Bywa i tak, że jedno i drugie przemieszczają się w sobie tworząc chaos myślowy u starszego już obywatela, powodując a to palpitacje serca, a to trzęsawkę groźną dla całego umysłu. W takich wypadkach idę na zupełnie opustoszały brzeg morza, bo przecież muszę porozmawiać z kimś w miarę inteligentnym, czyli ze sobą, aby zdarzenie, które mnie nawiedziło i dotknęło, spokojnie poukładać i zrozumieć. Morze, jak to morze, ma w sobie niespotykaną cierpliwość wykształconą przez miliony lat istnienia w różnych warunkach i czasami udaje mi się ową cierpliwość od niego zapożyczyć.

Żeby jednak dłużej nie epatować moich kochanych Czytelników swymi stanami emocjonalnymi, postaram się w miarę spokojnie przejść do rzeczy, choć kipiel we mnie okrutna i bardzo rzadko spotykana. Ci, którzy mnie znają osobiście, wiedzą, że w złość wpadam nie częściej niż raz dziennie i okazuje ją najbliższym nie dłużej niż przez trzy ćwierci dnia. Poza tym jestem spokojny niczym niebiański aniołek.

Jakoś tak niedawno dotarła do mnie informacja, że w jury poważnego konkursu literackiego panuje ferment z powodów poza merytorycznych, czyli personalnych. Komuś tam nie podoba się inny członek owego szanowanego gremium i w związku z tym zapowiada, iż z wspólnej miski, przy wspólnym stole, z panem tym a tym jadać nie będzie. Pomyślałem sobie – jego sprawa, takie przypadki trafiają się zawsze i wszędzie, ludzi coś uwiera, źle spojrzą nie siebie, nie wytrzymują ciśnienia, odchodzą, przychodzą niczym fale niespokojnego morza. Ba, nawet kochające siebie małżeństwa, pewnego poranka mówią do siebie basta i biegają po adwokatach, napędzając kasę kauzyperdą.

Wiadomość odpuściłem. Po cholerę mi nerwy, konflikty, ganianie króliczka, bycie gonionym króliczkiem? Jednak „odpuściłem” nie znaczyło, że fala nie przypłynie do brzegu – przypływała. Najpierw ktoś zatelefonował i wciągnął mnie w dyskusję, potem dwa listy od czytelników, potem fragmenty z prasy i zaczął się rysować całkiem niepokojący obrazek: moje środowisko (środowisko literackie) powoli daje się ponieść wzburzonym falom przypominającym mi kłótnie polityków u Rymanowskiego.

A rzecz ma się tak – kilka osób zakwestionowało bycie w jury Angelusa razem z Krzysztofem Masłoniem, krytykiem literackim o wieloletniej, sprawdzonej już sprawności zawodowej i renomie w środowisku, że tak niezbyt ładnie się wyrażę. Nasamprzód z udziału w jury zrezygnował Ryszard Krynicki, poeta, którego wielce szanuję i lubię jego wiersze od czasu do czasu poczytać. Potem Monika Sznajderman i Andrzej Stasiuk zakwestionowali udział w jury Krzysztofa Masłonia z powodów jakie przedstawiła Gazeta Wyborcza, którą poniżej cytuję: 

We wtorek założyciele wydawnictwa Czarne Monika Sznajderman i Andrzej Stasiuk napisali listy do przewodniczących Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus” i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy, protestując przeciwko obecności w ich jury publicysty „Do Rzeczy” Krzysztofa Masłonia.

Masłoń w opublikowanym w tym tygodniku tekście pt. Zdrada klerków, oceniając umiejętności pisarskie Olgi Tokarczuk, stwierdził, że

zdecydowanie najlepiej wychodzi jej mizdrzenie się. (...) Jak mało kto wie, gdzie w literackiej spiżarni spoczywają konfitury, i jej uwagi na temat Niemców bynajmniej nie są przypadkowe. Tak jak Andrzej Stasiuk (wciąż uchodzący za młodego i obiecującego, 55-letni, wesoły facio, który mieszka w Bieszczadach, gdzie bawi się w farmera) głównie dba o swoją obecność nad Menem. Proeuropejskość tych naszych, pożal się Boże, intelektualistów, ma też niemieckie podglebie.

Księgi Jakubowe” Tokarczuk z kolei „powstały po to, by z tematyki żydowskiej po raz n-ty uczynić kwestię fundamentalną dla polskiego tam i wtedy, a w konsekwencji tu i teraz”.

Elity czy „elity”

Masłoń chłoszcze „fałszywą elitę intelektualną”, do której zalicza również twórców sceny podpisanych pod apelem o organizację Kongresu Kultury „przeciwko pogardzie, ksenofobii i nienawiści”: Krystiana Lupę, Krzysztofa Warlikowskiego, Grzegorza Jarzynę i „rzecz jasna” Agnieszkę Holland. Ci bowiem „wbrew znanej prawdzie głoszonej przez Kazimierza Dejmka, że aktor jest do grania, a dupa do srania, udowadniają, iż podpisać się potrafią”.

Monika Sznajderman: – To człowiek szkalujący ludzi kultury, piszący o nich obrzydliwym, przywołującym upiory Marca ’68 i odwołującym się do tamtej retoryki językiem. Przykładem choćby fragment odnoszący się do Kazimierza Kutza: „W zeszłotygodniowym wywiadzie wyznaje, że gdyby był młodszy, 'dałby stąd dyla'. To zresztą charakterystyczne, jak często podobne Kutzowi 'autorytety' grożą, że opuszczą Polskę. Może szkoda, że tego nie robią?”.

Otóż uważam, że taki człowiek sam stawia się poza kręgiem tych, których można traktować jako krytyków literatury. Stawia się w szeregu ludzi, których – z ich językiem i paranoiczną wizją świata, kultury, historii – należałoby zbojkotować.

- mówi Sznajderman.

I dodaje, że Masłoń, podobnie jak wielu prawicowych publicystów, żywi wiele obsesji: – Obsesję antyniemiecką (Tokarczuk i Stasiuk na usługach Niemców, a nawet, o zgrozo, Austriaków!), obsesję salonowo-warszawkową (Olga Tokarczuk „ujadająca wściekle”, „z czeredą salonowych piesków” czy „nasza Krysia” – Krystyna Janda), obsesję antyfeministyczno-genderową czy stosunkowo najmniej groźną obsesję wieku wreszcie, gdy o kolejnych twórcach pisze, że wciąż, mimo wieku, uchodzą za młodych i zdolnych”.

   Tak to mniej więcej wygląda od strony tych osób, które kwestionują udział Masłonia w jury konkursu, a ja szwendając się nad morzem, zaczynam myśleć, że i w moim środowisku zaczyna być gorąco od politycznych swarów. I jakaś taka żałość na mnie przychodzi, bo wiele razy miałem i mam inne zdanie niż wielu moich kolegów po piórze na różne tematy (w tym i polityczne) ale nigdy przenigdy nie pomyślałem, że moje poglądy na świat, politykę, sztukę mają jakiekolwiek znaczenie w naszych stosunkach literackich i koleżeńskich. Zatem wydaje mi się, mam prawo do napisania tego, co poniżej.

   Jeśli Monika Sznajderman, Ryszard Krynicki, Andrzej Stasiuk nie zgadzają się z tym, co napisał Krzysztof Masłoń, to wydaje mi się, że są na tyle sprawni warsztatowo i intelektualnie aby odpowiedzieć Masłoniowi w każdej gazecie, każdej stacji radiowej lub telewizyjnej. Mają prawo dać odpór jego poglądom, ale na litość Boską, nikt nie daje im prawa, bo takie prawo nie istnieje w sztuce, do kwestionowania jego obecności w tym, czy innym gremium. Ta ścieżka prowadzi nas w bardzo niebezpieczną stronę, – eliminację z życia publicznego tego czy innego twórcy za jego poglądy polityczne, obyczajowe, wreszcie społeczne i artystyczne.

   Ryszard Krynicki postąpił w ten sposób, że odszedł z jury, Monika Sznajderman i Andrzej Stasiuk zakwestionowali obecność w nim Krzysztofa Masłonia. Mogli uczynić inaczej, tak jak uczynił Krynicki. Nie uczynili. Ryszard Krynicki zachował twarz – nie musi siadać do obiadu z kimś z kim nie chce siadać, pozostali wyganiają innego od stołu, sami chcąc zjeść posiłek. Tyle tylko, że przy tym stole ma prawo siadać każdy, kogo w to miejsce zaproszono, a Masłonia zaproszono. Jutro pani Monice i panu Andrzejowi nie spodoba się brunet, pojutrze garbaty… Masłoń - bynajmniej ja o tym nie słyszałem - nie żądał wykluczenia innych członków jury ze względu na ich poglądy czy twórczość publicystyczną.

   I wreszcie ukoronowaniem tych moich rozważań na zupełnie pustej plaży bałtyckiej, jest  list otrzymany od kilkunastu pisarzy, dotyczący sprawy, o której piszę z prośbą abym i ja go podpisał i opublikował.

Podpisałem. List zamieszczam niżej.

 

List otwarty do przewodniczących jury Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus”, Nagrody Literackiej m.st. Warszawy, Nagrody Samorządu Województwa Mazowieckiego im. Cypriana Kamila Norwida oraz władz Wrocławia, Warszawy i Województwa Mazowieckiego

 

Szanowni Państwo,

Zapewne dotarł już do Państwa list Moniki Sznajderman (wydawcy) i Andrzeja Stasiuka (pisarza), zawierający żądanie usunięcia z jury Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus”, Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i Nagrody Samorządu Województwa Mazowieckiego im. Cypriana Kamila Norwida krytyka Krzysztofa Masłonia. Ponieważ sprawa ta nie dotyczy jedynie tych trzech osób, lecz ma charakter istotny dla kultury polskiej, postanowiliśmy zabrać głos w tej sprawie.

         Krzysztof Masłoń jest doświadczonym krytykiem literackim, obecnym od wielu lat w świadomości publicznej, autorem licznych książek poświęconych literaturze polskiej i niezliczonej liczby artykułów na ten temat, członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Nie ulega wątpliwości, że posiada niezbędną wiedzę i kwalifikacje do sprawowania funkcji jurora w tak poważnych konkursach literackich. O co zatem chodzi, skoro nie ma powodów merytorycznych by domagać się usunięcia Krzysztofa Masłonia? Naszym zdaniem działania Moniki Sznajderman i Andrzeja Stasiuka mają charakter polityczny. Rzecz w tym, że Masłoń ma odmienne od autorów listu, ich zdaniem nieodpowiednie, poglądy.

         Wszyscy zajmujący się literaturą wiedzą, że Krzysztof Masłoń ma jasny i od lat niezmienny osąd rzeczywistości. Trudno jednak nie zauważyć, że wielokrotnie pisał bardzo przychylnie o twórczości osób o odmiennych od jego poglądach i bywał bardzo krytyczny wobec autorów zdawałoby się mu bliskich. W naszym przekonaniu w swych sądach na pierwszym miejscu zawsze stawia wartości literackie. Sposób myślenia Krzysztofa Masłonia o sprawach publicznych nie wszystkim musi się podobać, może budzić czasem sprzeciw, ale czy nie jest tak samo z Moniką Sznajderman i Andrzejem Stasiukiem?

Szanowni Państwo,

Kultura polska ma, a w każdym razie mieć powinna, charakter pluralistyczny. Tworzą ją ludzie o różnych poglądach politycznych, przedstawiciele różnych religii i niewierzący. W polskiej kulturze obecne są różne estetyki, prądy, nurty, jest szerokie pole dla artystycznego eksperymentu. Tę różnorodność i wielowątkowość naszej kultury uważamy za wielką wartość. Skoro nasza kultura ma charakter wielobarwny uważamy, że w jury poważnych konkursów literackich powinny zasiadać osoby o różnych przekonaniach politycznych i estetycznych, reprezentujące różne środowiska. Powinno tam być miejsce dla osób o poglądach Andrzeja Stasiuka i Krzysztofa Masłonia.

         Konsekwencje presji wywieranej na Państwa przez Monikę Sznajderman i Andrzeja Stasiuka łatwo sobie wyobrazić. Sprowadzenie jury do osób o takich samych poglądach zmieni przyznawane przez Państwa nagrody w stricte polityczne, to znaczy takie, w których laureat zostaje nagrodzony nie za twórczość artystyczną, lecz za przekonania polityczne, albo nawet wspieranie konkretnej partii. Z punktu widzenia literatury oznaczałoby to upadek tych nagród. Dlatego apelujemy do Państwa o nieuleganie presji i zachowanie pluralistycznego charakteru jury tych nagród w trosce o zachowanie ich rzetelnego charakteru i dla dobra kultury polskiej.

 

Krzysztof Bielecki, pisarz, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Mirosław Chojecki, członek Pen Clubu, współtwórca Niezależnej Oficyny Wydawniczej „NOW-a”

Jacek Drewnowski, tłumacz

Grzegorz Gortat, pisarz, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

Wiesław Helak, pisarz

Wacław Holewiński, pisarz, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

Jarosław Jakubowski, pisarz, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

Tomasz Kołodziejczak, pisarz, wydawca

Wojciech Kudyba, pisarz, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, profesor dr hab. filologii polskiej

Marek Ławrynowicz, pisarz, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

Elżbieta Musiał, pisarka, członek Związku Literatów Polskich

Piotr Müldner-Nieckowski, pisarz, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, profesor dr hab. filologii polskiej

Jan Strządała, pisarz, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

Konrad Sutarski, pisarz, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

Maciej Urbanowski, krytyk literacki, dwumiesięcznik „Arcana”

Andrzej Walter, pisarz, członek Związku Literatów Polskich

Tomasz Zapert – dziennikarz

Zbigniew Zbikowski, pisarz, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

Tomasz A. Żak - reżyser teatralny, publicysta

Bohdan Wrocławski, redaktor naczelny e-Tygodnika Pisarze.pl

 

Zofia Maria Smalewska - Nowa książka na 70-lecie pisarza

$
0
0

Zofia Maria Smalewska


Nowa książka na 70-lecie pisarza

 

Jan Stanisław Smalewski


W maju br. Jan Stanisław Smalewski obchodził 70-lecie swoich urodzin. Pisarz postanowił uczcić to kolejną książką, która z tej okazji ukazała się w Wydawnictwie Prywatnym MAGNOLIA. Książka nosi tytuł „Ich ostatnia defilada” i jest trzecim z kolei (po „Prawiczku” z 2014 roku i „Szkole strachu” z roku ubiegłego) dziennikiem prywatnym pisarza.

Pisanie dzienników osobistych, prowadzenie pamiętnika to sztuka nie lada. Po pierwsze wymaga systematyczności. Po drugie określa piszącego jako człowieka głęboko przeżywającego swój udział w przestrzeni publicznej - głębiej przeżywającego, mocniej trzymającego się rzeczywistości, twardziej stąpającego po ziemi.

„Tyle po nas pozostanie, ile wiatr zasieje” – brzmi jednak motto nowej książki Jana S. Smalewskiego. Wiatr jest więc nośnikiem przemijania, czegoś nietrwałego, tymczasowego. – Tak autor dedykuje książkę „potomnym”, chcąc w ich pamięci pozostawić nie tylko ślad swojego istnienia, lecz także, a może nawet przede wszystkim ślad czasu, w którym dane mu było żyć i tworzyć – cząstkę historii, którą uznał za godną utrwalenia w swoich dziennikach i opublikowania ich w formie książkowej.

            Twórczość pamiętnikarska jest nam znana od zarania istnienia literatury. Śmiem twierdzić nawet, że dzięki niej literatura w zamierzchłej przeszłości się rozwinęła, a już na pewno wzbogaciła o trwałe wartości dokumentacyjne, dotyczące w szczególności upamiętniania historii i tradycji narodowych. Sam autor tworząc swoje unikatowe pozycje historyczne o armii krajowej i sowieckich łagrach też korzystał z notatek i przekazów o charakterze pamiętnikarskim, które udostępnili mu bohaterowie jego książek.

Z formą pamiętnikarskiego zapisywania swego życia spotkałam się osobiście także i ja. Miało to miejsce jeszcze w mojej młodości, kiedy w ręce – jak to się mówi – wpadły mi zapiski prababci Rozalii. Po latach, z czasem coraz bardziej wartościowe dla mojej rodziny, bo skrywające odległe już tajemnice całego rodu - jego genealogii, warunków życia, tradycji i obyczajów, jakże dzisiaj różnych od ówczesnych. Próbki tych treści w moim opracowaniu literackim drukowane były ostatnio w „Akancie” i „Biuletynie Słupskim”.

            Przyznam, że sama także próbowałam potem pisać swój pamiętnik, niestety utwierdzając się w przekonaniu, że łatwe to nie jest. Współczesna kobieta ma tak wiele obowiązków i tak krótki jest jej dzień życia, że po prostu na pisanie dziennika, mimo szczerych chęci, brakuje jej czasu.

            Jan Smalewski pisanie swoich dzienników rozpoczął jeszcze w młodości. Pierwsze jego zapiski dotyczące własnych przeżyć i obserwacji otoczenia pochodzą z roku 1957. Miał zatem 11 lat, jak zaczął pisać swój pamiętnik. Ukształtowany w młodości nawyk zapisywania utrwalił się mu z czasem i – jak twierdzi - pozostał do dzisiaj. To swoim dziennikom zawdzięcza obecnie przypisywaną mu lekkość pióra.

            Ciekawostką będzie zapewne informacja, iż w czasach, gdy nie było jeszcze Internetu, potrafił on na zakończenie kolejnego dnia zapisać do kilkunastu stron informacji o interesujących go zdarzeniach i przeżyciach osobistych. Czytelnicy jego dzienników mogą zresztą przekonać się o tym osobiście podczas lektury „Ich ostatniej defilady”.

            Z psychologicznego punktu widzenia kontakt piszącego z dziennikiem ma wiele zalet. U młodych ludzi wpływa na kształtowanie się charakteru: doskonali zmysły obserwacji i analizy, usprawnia procesy myślowe - samokrytyczne i krytyczne wobec otoczenia.

            Jan Stanisław Smalewski ma jeszcze to dodatkowe doświadczenie, że zgromadził w swoim życiu całkiem pokaźny już dorobek literacki. Jego unikatowa trylogia akowska „Opowiedział mi Maks” wydana w latach 1994-96 należy dzisiaj do przysłowiowych białych kruków współczesnej literatury historycznej, a książki o żołnierzach wyklętych, w tym o 5. Brygadzie AK legendarnego „Łupaszki”, o łagrach sowieckich Kołymy i Workuty są dostępne we wszystkich dużych księgarniach na terenie kraju. Smalewski jest także poetą z dorobkiem 6 tomików wierszy i ich publikacji w kilkudziesięciu antologiach i almanachach literackich.

            Nie pisałabym tego wszystkiego o nim, gdyby nie okoliczność szczególna. A nawet podwójnie szczególna. A jest nią po pierwsze - 70-lecie urodzin pisarza i poety i po drugie – wydanie z tej okazji kolejnego dziennika prywatnego „Ich ostatniej defilady”. Dziennika, który dodajmy, jest jednocześnie 25 tytułem książkowym w jego dorobku literackim. Jest też 10 książką, jaką opracował i wydał na Ziemi Pomorskiej. Chciałam napisać – zamieszkując w Naćmierzu, ale byłoby to nieprawdą, gdyż od kilku lat wspólnie rok dzielimy na pół, lato spędzając w Naćmierzu, jesienie i zimy w Słupsku, Ustce i Gdańsku. W tych to okresach, gdy autor „nie musi zajmować się ogrodem”, nie uczestniczy czynnie w życiu wiejskim na łonie przyrody, powstają jego kolejne publikacje. - „Ich ostatnia defilada” powstała w Gdańsku. A dwie poprzednie: „Prawiczek” (pamiętnik maturzysty) i „Szkoła strachu” (pamiętnik podchorążego Oficerskiej szkoły saperów) - w Ustce.

            „Ich ostatnia defilada” to w porównaniu do poprzednich dzienników pozycja bardzo dojrzała, a przez to i wyjątkowa. O ile w „Prawiczek” zawierał wspomnienia młodzieńcze wchodzącego dopiero w dorosłość chłopaka poszukującego swojej drogi życia, a „Szkoła strachu” ukazywała, jak ta droga otwierała się przed autorem wspomnień, który wybrał zawód oficera, o tyle „Ich ostatnia defilada” przenosi nas w zupełnie inny czas – czas człowieka doświadczonego, mającego wpływ na różne sprawy zawodowe, uczestniczącego czynnie w ważnych przedsięwzięciach społecznych i życiowych. To książka napisana na podstawie prywatnego dziennika pułkownika WP. I mimo swej pokaźnej objętości (450 stron) opisująca tylko zdarzenia z lat 1990-1991.

            Jan Stanisław Smalewski, będąc pułkownikiem, przeszedł na początku przemian ustrojowych (1989) obowiązkową weryfikację, złożył nową przysięgę wojskową i uwolniony od obowiązku sojuszu z armią ZSRR objął obowiązki zastępcy dowódcy garnizonu WP w Legnicy, gdzie stacjonowała Północna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej. Opisane na tej podstawie kontakty z Sowietami stanowią w jego nowej książce bodajże wątek najciekawszy. Sowieci, którzy – jak wiemy z historii – w roku 1990 stanęli przed dylematem rozpadu Układu Warszawskiego i wycofania swoich wojsk z Polski, zapisali się trwale w powojennej historii Polski z wielu powodów. Najważniejszym zapewne był ten, który utrwalał ich w przekonaniu, że bronili nasz kraj przed imperialistami z Zachodu.

            Dziennik „Ich ostatnia defilada” należy do gatunku literatury faktu. Opisuje zarówno fakty dotyczące przemian w Wojsku Polskim na tle zmian ustrojowych, zerwanych i nowo tworzonych sojuszy, jak i samego wnętrza armii, która w nowej demokratyzującej się rzeczywistości otwiera się szerzej na społeczeństwo, a w szczególności na kontakty z Kościołem Katolickim, który jak wiadomo odegrał w okresie przemian niepoślednią, stabilizującą rolę, zapobiegając wojnie domowej.

Niemniej ważnymi w niej pozostają także zapiski dotyczące ważnych wydarzeń społeczno-politycznych zachodzących wówczas w kraju. W końcówce 1990 roku w Legnicy J. S. Smalewski poznaje także AK-owca Antoniego Rymszę, który podejmuje się opowiedzieć mu swoją wojenną historię walki „u boku legendarnego Łupaszki”, a potem swej gehenny w sowieckich łagrach Kołymy.

To niezwykłe opowieści, które tworzą atmosferę sensacji i nadają posmak jego literackiemu dziełu wartościowego dokumentu historycznego.

Pułkownik Jan Smalewski w odrodzonym Wojsku Polskim przesłużył swoje kolejne 10 lat życia, ale (z uwagi na ograniczoną pojemność książki) tylko niespełna ponad rok czasu opisał w tej nowo wydanej pozycji pamiętnikarskiej. - Na kolejne pozycje przyjdzie zatem Czytelnikowi jeszcze poczekać.

Z. M. Smalewska


Jan Stanisław Kiczor - Piotr Beczała – tenor „liryczny”

$
0
0

Jan Stanisław Kiczor


 

Piotr Beczała – tenor „liryczny”

 

Piotr Beczała

Zdjęcie: Stano Stehlik

Zacznę od wywiadu, jakiego udzielił Piotr Beczała w 2014 roku w Wiedniu – Małgorzacie Wojcieszyńskiej: - „Od dzieciństwa marzył Pan o śpiewie?

Nie. Śpiewałem przy ognisku z gitarą, śpiewałem też w chórze w szkole podstawowej  w Czechowicach - Dziedzicach, z którego wyrzucono mnie za brak zeszytu nutowego. W szkole średniej zafascynowali mnie Kiepura i Caruso.

Co spowodowało, że został Pan śpiewakiem operowym? To kwestia spotkania osoby, która odkryje talent i zachęci do wybrania odpowiedniej drogi?

Myślę, że tak. Ucząc się w technikum w Czechowicach, trafiłem na dyrygentkę zespołu muzyki dawnej i zacząłem śpiewać w chórze szkolnym, później w chórze „Moniuszko“ i w Kameralnym Zespole Muzyki Dawnej. To właśnie ta kobieta namówiła mnie, bym rozpoczął studia w Akademii Muzycznej w Katowicach. Myślę, że najważniejszym czynnikiem jest praca. Talent oczywiście trzeba mieć i, tak jak powiedziałem, musi znaleźć się taka osoba, która go odkryje.

----------

    Jak czytelnik zapewne się zorientował, mowa o jednym z najwybitniejszych tenorów świata, Polaku – Piotrze Beczale.

    Urodził się w Czechowicach-Dziedzicach 28 grudnia 1966 roku. Tu ukończył szkołę podstawową i technikum mechaniczne z zamiarem podjęcia studiów inżynierskich. Namówiony do podjęcia studiów w Akademii Muzycznej w Katowicach, podjął je i ukończył. Swoje umiejętności doskonalił podczas kursów mistrzowskich m.in. pod kierunkiem Jana Ballarina, Pavela Lisiziana, Seny Jurinac i Dale Fundlinga.

    Bywa często porównywany z Janem Kiepurą, bo też od czasów Kiepury, to pierwszy Polak, tenor, tak sławny i pożądany na największych scenach operowych świata. Podobieństw jest więcej: obaj dorastali na Śląsku, rodziny ich obu nie miały żadnych tradycji muzycznych. W zamyśle ojca Kiepury, syn miał zostać prawnikiem, z kolei Piotr ucząc się w technikum, celował raczej w studia inżynierskie. Na tym chyba jednak podobieństwa się kończą, bo i czasy obu karier dzieli zbytnia cezura czasu (inne obyczaje, wymagania, warunki). Różni ich też popularność w Ojczyźnie. Kiepura był ulubieńcem mas, występował na scenach Polski, natomiast Piotr Beczała występuje u nas rzadziej, a w natłoku popkultury, informacje o Nim i Jego sukcesach schodzą na plan dalszy, bywają niezauważalne dla mas. Z goryczą mówi o tym mieszkanka Czechowic na jakimś forum dyskusyjnym: „Ja mieszkam w Czechowicach-Dziedzicach. Z widzenia znam ojca Pana Piotra Beczały. Myślę jednak, że większość mieszkańców zapytana o sławnego czechowiczanina odpowie raczej Stachursky niż Beczała. Niestety takie czasy.”

    O swoim podejściu do pracy Pan Piotr kiedyś w wywiadzie powiedział:  – Na starcie o karierze należy myśleć jak o dalekiej przyszłości. Tymczasem wielu młodych śpiewaków sądzi, że jeśli zabłysną na dwóch koncertach, śpiewając "O sole mio", już mają świat u stóp.

Piotr Beczała

Piotr Beczała Foto: www.beczala.com

    Piotr Beczała doskonale zdawał sobie sprawę, że na sukces długo trzeba pracować i uzbroić się w cierpliwość, czekając na efekty tej pracy. To droga wymagająca uporu, konsekwencji pokory i wytrwałości, ale też zbiegu szczęśliwych okoliczności. A te jakoś przydarzają się tym, którzy na nie zasługują.

    Studia w Katowicach, Beczała ukończył w 1992 roku, i wtedy to (jak niesie fama) za pożyczone od dziadka 200 marek i samochód od ojca, ruszył na przesłuchania do Linzu. Jeden sprawdzian i Piotr został na pięć sezonów, solistą  w Landestheater. Uczciwie trzeba powiedzieć, że nie była to jakaś czołowa scena, raczej prowincjonalna, ale pomijając stabilizację materialną, pozwalała na naukę języków, bogatego materiału repertuarowego, ludzi itp. Gdy jednak po prawie czterech latach, przyszła propozycja nagłego zastępstwa w Zurychu, Beczała natychmiast udał się na miejsce, obejrzał na wideo spektakl i niejako z marszu, wszedł na scenę. A już nazajutrz podpisał trzyletni kontrakt. To już był „awans” znaczący. Trzeba dodać, że dziwnymi zbiegami okoliczności, takich nagłych zastępstw miewał wiele, m.in. udział na festiwalu w Salzburgu.

    Nie oznacza to w żadnej mierze, że Artysta przyjmuje wszystkie propozycje, niestety czasem musi odmawiać (co samo w sobie jest sztuką). Sam o tym mówi: - Znam mnóstwo śpiewaków, którzy nawet by nie pomyśleli, iż można komuś odmówić, zwłaszcza La Scali albo Metropolitan. Pójście na żywioł jest absolutnym nonsensem, należy myśleć o przyszłości tak, by można było śpiewać dobrze przez lata.

    Zgodnie z powyższą zasadą, Beczała, mimo iż przygotowywał się do debiutu w Nowym Jorku, kilka proponowanych ról odrzucił, a gdy już zaczął występować, zgodził się na nagłe zastępstwo: Rolando Villazon stracił (w trakcie przedstawienia) głos. Ponieważ następne przedstawienie miało być transmitowane na cały świat – zastąpił go Polak. Zrobił to tak rewelacyjnie, że z całej obsady dostał największe brawa i… stał się ogólnoświatowym gwiazdorem.  Proszę zapamiętać, to był rok 2009.

Piotr Beczała

Piotr Beczła, fot. Bettina Stoess (www.beczala.com)

    Obecnie Piotr Beczała (mimo, że przecież nie powiedział ostatniego słowa), pracuje z całym rozmachem z wieloma wybitnymi artystami, na najlepszych scenach świata, o czym szczegółowo donosi  Culture.pl (http://culture.pl/pl/tworca/piotr-beczala) Pozwalam sobie na cytat z owej strony: „…Piotr Beczała współpracuje przede wszystkim z następującymi teatrami: De Nederlandse Opera w Amsterdamie, Théâtre Royal La Monnaie w Brukseli, Opéra National de Paris, Bilbao Opera, Deutsche Oper i Staatsoper Unter den Linden w Berlinie, Bayerische Staatsoper w Monachium, Opernhaus we Frankfurcie nad Menem, Staatsoper w Wiedniu, Grand Théâtre w Genewie, Teatro Real w Madrycie, Teatro Comunale di Bologna, Teatro alla Scala w Mediolanie, Megaron w Atenach, Royal Opera House Covent Garden w Londynie, San Francisco Opera, Lyric Opera of Chicago i Metropolitan Opera w Nowym Jorku.

Również regularnie gościnnie koncertuje na najważniejszych międzynarodowych festiwalach - Salzburg Festival, Vienna Festival Weeks, Vienna Klangbogen Festival, Styriarte Graz, Bad Kissingen Festival, Zurich Festival, Lucerne Festival, Montpellier Festival, Festival de Saint Denis.

Występował na estradach takich sal koncertowych, jak Berlin Philharmonic Hall, Munich Philharmonic Hall, Herkulessaal w Monachium, Musikverein i Konzerthaus w Wiedniu, Tonhalle w Zurychu, KKL Lucerne, Concertgebouw w Amsterdamie, Konserwatorium im. Piotra Czajkowskiego w Moskwie oraz Severance Hall w Cleveland…”

    Wszyscy znawcy tematu, koledzy, twierdzą, że Piotr Beczała potrafi do każdej roli przygotowywać się w sposób perfekcyjny. Gdy śpiewał w „Balu maskowym” (Berlin) krytyka uznała go za lepszego w tej partii od Luciano Pavarottiego, gdy w Dreźnie , jako Lohengrin  zadebiutował w dramatach Richarda Wagnera, krytyka orzekła, że jako pierwszy od dawien dawna, postąpił zgodnie z zasadą tego kompozytora: „śpiewać po włosku, mówiąc po niemiecku”. Jest precyzyjny we wszelkich niuansach językowych. Jak w jednym z wywiadów  udzielonych Jackowi Marczyńskiemu mówi Jego żona: „…Piotr lubi łamigłówki językowe, na przykład wnikanie w różnorodne odcienie samogłoski "e" w języku francuskim…”

   Tu należałoby wspomnieć, że żoną Piotra Beczały, jest Katarzyna Bąk-Beczała. o pięknym mezzosopranowym głosie, absolwentka klasy śpiewu w Akademii Muzycznej w Warszawie. Na studiach wygrała prestiżowy Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. G. Rossiniego dla młodych śpiewaków, stypendystka La Scali. Zresztą, zrezygnowała z premiery w La Scali, bo jej termin kolidował z datą ślubu z Piotrem. Wtedy oboje zrozumieli, że jako małżeństwo nie udźwigną dwóch karier jednocześnie i to właśnie ona za swojej postanowiła zrezygnować. Dziś jest Jego najważniejszym i najuważniejszym doradcą, a o Jego interesy często zabiega bardziej od niego. Opowieść o ich poznaniu, nadziejach i pięknych chwilach, to opowieść na inne opowiadanie, ale ciekawych odsyłam do: LINK

Piotr Beczała 


    Można zatem powiedzieć, że Piotr Beczała wstąpił na artystyczny Olimp, lecz (jak sam kiedyś wyznał), zdaje sobie sprawę, że większą sztuką jest się na nim utrzymać, niż wejść. To właśnie powoduje, że wciąż szuka nowych wyzwań, że nie zadowala się osiągnięciami, że wciąż podąża do przodu. Należy także dodać, że w wielu partiach Piotr Beczała występuje też z inną wybitną śpiewaczką  - Anną Netrepko. Ich znajomość przeniosła się na grunt przyjacielski i sam Piotr Beczała mówi o tym w wywiadzie udzielonym Annie Macioł:

Deutsche Welle: Kiedy śpiewak staję się gwiazdą opery - kiedy staje na scenie Metropolitan Opera?

Piotr Beczała: To środowisko i media traktują nas jak gwiazdy, my sami tego tak nie odczuwamy. Ciężko pracujemy nad doskonaleniem warsztatu. Najwięksi śpiewacy, z którymi zacząłem pracować jeszcze w Zurichu 15 lat temu to normalni ludzie, a nie celebryci.

Zamiast gwiazdorzyć chodzicie na przyjacielskie kolacje?

Tak! W Nowym Yorku jesteśmy sąsiadami z Anią Netrebko i nikt z nas nie przebiera sie w kreacje od Versace, by wspólnie wypić herbatę. Jesteśmy ze sobą rodzinnie zaprzyjaźnieni i wraz z moją żoną Kasią, wpadamy do siebie w kapciach. Jesteśmy normalnymi ludźmi, gwiazdorskie ekscesy nie są w branży mile widziane.

Piotr Beczała i Anna Netrebko. Jeden z najsłynniejszych duetów operowych świata. Który występ najbardziej utkwił Panu w pamięci?

Mieliśmy w Met piękną produkcję w zeszłym roku -„Manon” Messeneta. To był mój debiut w tej roli i to była fantastyczne przeżycie.

Więcej: LINK

    Ma też Piotr Beczała swoje całkiem prywatne hobby. Tak to wspomina przywoływany wcześniej Jacek Marczyński (dziennikarz, krytyk muzyczny):

   „Była ciepła sierpniowa noc w Salzburgu. Krótko przed północą zakończył się "Faust" Gounoda, w którym Piotr Beczała śpiewał główną rolę. Staliśmy przed teatrem, wymieniając wrażenia po przedstawieniu, ale rozmowa się rwała, gdyż ciągle ktoś podchodził do niego, prosząc o autograf, gratulując występu lub po prostu chcąc się przywitać. Na festiwalu w Salzburgu, największym letnim wydarzeniu muzycznym Europy, Piotr należy do gwiazd, które znają wszyscy. A recenzje z "Fausta" zaczynały się od pochwał pod adresem polskiego tenora.

     W pewnym momencie powiedział: – Coś panu pokażę, proszę poczekać kilka minut. I zniknął. Po chwili w nocny, a więc lekko wyciszony, gwar Salzburga wmieszał się warkot samochodowego silnika i na plac wjechał Piotr Beczała jaguarem, rocznik 1958, w pięknym, ciemnogranatowym kolorze, ze skórzaną, jasnobeżową tapicerką. – Kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy, miał dziury w karoserii i bardzo zniszczony środek – objaśnił. – Długo to trwało, nim z pomocą fachowców z Polski i Wiednia udało mi się przywrócić mu piękny wygląd. Dziś jeżdżę nim z Krakowa do Salzburga bez problemów.

    Stare samochody i gra w golfa – to dwie pasje Piotra Beczały. I nie są to eleganckie zabawki gwiazdora. Tak odreagowuje stres i odpoczywa od życia w ciągłych podróżach artysta, którego Peter Gelb, dyrektor Metropolitan Opera w Nowym Jorku określa mianem najlepszego tenora lirycznego na świecie…”


Piotr Beczała

    Ja wracam jednak do 24 listopada 2014 roku. Teatr Wielki w Warszawie. Koncert jubileuszowy z okazji 20 lecia pracy scenicznej Piotra Beczały. Repertuar francuski i słowiański. Towarzyszenie chór i orkiestra Opery Narodowej pod dyr. Patricka Fournillier'a.

Byłem tam z małżonką, między innymi z powodu zaproszenia na ową imprezę. Wcześniej bowiem zostałem poproszony o uczczenie Mistrza jakimś wierszem. Spłodziłem zatem, co niżej:

 

Maestro

Piotrowi Beczale

”Klaskaniem mając obrzękłe prawice…” / C. K. Norwid/



***

Zacznijmy od relaksu. Gdy w zieleni pola
Łaknie piłki, powiedzmy, osiemnasty dołek,
Nie ma sensu natchnienia szukać w barkarolach,
Równie dobrze się można zachwycić kwiczołem.

Albo całkiem inaczej. Wspólnie z Katarzyną
Koło Żywca wtopieni w cienie ultramaryn,
Szczyty białym obłokiem swobodnie przepłynąć
W czasie, który odmierzą wiekowe zegary.

Można także zapragnąć włóczęgi niezgorszej,
Serpentyną wzdłuż której wabi żółcią miłek;
Jakimś fiatem, czy innym zabytkowym porsche,
W radosnej wzajemności nurzać się choć chwilę.

Wszystko dzieli się przecież na spokój i pracę.
Ileż barw do odkrycia i ile w nich znaczeń!


***


Rozszyfrowałem właśnie ten tenor liryczny
Gdy się kurtyna lasu otworzyła w złudach
I z głębi wyczarowań dla drzew okolicznych,
Płynął śpiew z „Oniegina” - arią „Kuda, kuda…”

W nawarstwieniu zachcianek, pragnień i pożądań
Wiatr swój akompaniament na ciszę zamienia.
Słychać tęskne w duecie brzmienie „Sulla tomba…”
Czy, po chwili, z nostalgią, śpiewne „Chi mi frena…”

Jaką ci publicznością, możemy być sami,
Gdyś Rudolfem, Pasterzem, lub księciem Mantui?
Dźwięk się niesie wykwintnym splotem origami,
Przenikając podnieca, wzruszając przytuli.

To nic, że gdzieś jest mroźno, zbyt sucho, czy plucha;
Pan Bóg chmury odsunął i sam się zasłuchał.


***


Świat wydaje się sceną pełną gromkich bisów
Nie ma żadnych przypadków, nawet tych szczęśliwych.
Wszystko trwa, bądź upada - z boskiego kaprysu
I Olimp na siedzibę jest miejscem właściwym.


    Wiersz został Mistrzowi wręczony i zaraz został przetłumaczony na język niemiecki (wspaniałe tłumaczenie Barbary Baldys) i na angielski. Znaczy – Mistrz się chwali…

    Niedawno Piotr Beczała zadzwonił do Opery Narodowej z informacją, że znalazł jednak wolny termin i w marcu 2017 roku wystąpi na koncercie w Warszawie.

 



Korzystałem z:

Jacek Marczyński  - Alfabet polskiej opery: B jak Beczała Piotr na szczycie

Culture.pl – Piotr Beczała

Magazyn „PANI” - Piotr Beczała i Katarzyna Bąk-Beczała: Jak grom z jasnego nieba (z serii  „znane pary”)

Jacek Marczyński - Rosjanka Anna Netrebko i Polak Piotr Beczała - para sezonu

I inne rozrzucone po Internecie wywiady i informacje


Viewing all 786 articles
Browse latest View live