Ze stylu w styl
Z MAŁGORZATĄ SPYCHALSKĄ, malarką, graficzką, scenografką i kostiumologiem,
legendą Teatru Telewizji, rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Kiedy poczuła Pani, że ma Pani w sobie inklinację, talent do sztuk plastycznych?
Od najwcześniejszego dzieciństwa. To jest mój rysunek wykonany w 1945 roku, gdy miałam trzy lata. Niby typowy rysunek dziecięcy, dróżka, domek, jakieś postacie, ale można zauważyć, że jest w nim głębia, perspektywa, podczas gdy rysunki dzieci w tym wieku są zazwyczaj płaskie, dwuwymiarowe. Po wojnie, a były to wczesne lata pięćdziesiąte chodziłam do szkoły podstawowej na Żoliborzu i tam odkryłyśmy z koleżanką, Marią Poprzęcką, dziś profesorem historii sztuki UW, specjalistką od dawnego malarstwa, talent plastyczny, ale nie miałyśmy możliwości realizowania się w tym zakresie, więc zapisałyśmy się do kółka plastycznego na Myśliwiecką, w domu w charakterystycznym stylu art deco. To były czasy, kiedy niczego nie było: kredek, farb, papieru, plasteliny, pędzli, książeczek do malowania itp. innych akcesoriów do zajmowania się plastyką a w ognisku plastycznym było wszystko. Te ogniska w zburzonej Warszawie prowadzili szlachetni zapaleńcy. Potem poszłam do Liceum Plastycznego na Górnośląską, gdzie było dla niego wydzielone jedno piętro w budynku Akademii Sztuk Pięknych, do tej pory tam działającej. Wśród naszych kolegów byli starsi od nas o piętnaście lat mężczyźni, którzy wskutek wojny nie zdążyli ukończyć szkoły średniej. W międzyczasie nasze liceum przeniosło się do Łazienek, do budynku dawnej szkoły podchorążych, gdzie były dobre warunki, łącznie z pracowniami rzeźby i fotografii. Historii uczył mnie przez rok Jacek Kuroń. Mieliśmy pasję, kupowaliśmy albumy, które z wolna zaczęły się pojawiać. Zatem moje dzieciństwo i młodość było w tej zburzonej, szarej, biednej Warszawie bardzo naznaczone pięknem sztuki. Często chodziliśmy, w towarzystwie nauczyciela, na wystawy i do muzeów.