Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Cezarym Pazurą

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z CEZARYM PAZURĄ

 

„Czarek ma talent wszystkich braci Marx wziętych do kupy, mimikę Jima Carreya i rozum Chaplina, a reżyserzy kochają go za absolutny perfekcjonizm na planie”. Zna Pan ten cytat? A dla mnie, który obserwowałem początki Pana kariery filmowej już się Pan uklasycznił, jako jeden z tych wybitnych, którzy następują pokoleniu Holoubka, Łapickiego i Łomnickiego, a z wolna i pokolenie Fronczewskiego. Kiedy Pan poczuł zew do tego zawodu?


- To trudno powiedzieć. Człowiek myśli o wyborze zawodu, ma wątpliwości czy nadaje się do danego zawodu, obawy, ponosi pierwsze porażki. Ja akurat dostałem się do szkoły aktorskiej za drugim razem. Do dziś nie wiem, kto się nadaje, a kto nie. Pracowałem dwa lata w szkole aktorskiej jako wykładowca, ale nadal patrzę na aktorów jak widz. Aktor mi się podoba albo nie. Albo mnie czymś oczaruje albo nie.To zawód bardzo nierówny, obok wybitnych ról ma się role nieudane. Mistrzów Holoubka, Zapasiewicza czy Gajosa też pamięta się z wybitnych ról. Pamięta się ich z kultowych ról, ale po drodze jest szara rzeczywistość. Nawiasem mówiąc, ta szara rzeczywistość aktorska dla części naszego środowiska bywa bardzo kolorowa. Poza teatrem czy filmem, grywamy w telewizji, w programach rozrywkowych, quizach, tokszołach, w reklamach, prowadzimy na przykład imprezy w centrach handlowych. To spowodowało jednak, że aktorzy stracili nimb tajemnicy. Kiedyś nikt nie wiedział, poza plotkami, jaki naprawdę jest Gustaw Holoubek. Kiedy jako chłopak zobaczyłem go oddającego płaszcz do szatni, to był dla mnie jak postać ze spiżu, nieosiągalna. Był w tym zawodzie jakiś nimb misji, czegoś wyższego. Coś z tego zostało do dziś. Wielu aktorów trwa w tym zawodzie, mimo że klepią biedę, ponieważ wyjście na scenę, choćby po to, żeby zagrać epizod, być w zespole jest dla nich ważne, to ich życie. W szkole wpajali nam, tylko śmierć zwalnia z grania. Znane są przypadki, że aktorzy grali dowiedziawszy się przed spektaklem, że umarł ktoś z ich bliskich. Umowa z aktorem zakłada, że zobowiązuje się on „wykonać dzieło osobiście i największą starannością”. To jedyny zawód, w którym samemu jest się narzędziem swojej pracy. Nasze ciało i nasza psyche. Żyje się rolą cały dzień przed spektaklem, czuje niepokój i rozdrażnienie, z godziny na godzinę narasta stres. Po powrocie nie możesz spać, bo czujesz się jakbyś wyskoczył z gorącej patelni. Niektórzy aktorzy oddawali się temu zawodowi w całości, nie zakładali rodzin, nie mieli dzieci, a potem wykorzystani jak mięso armatnie szli do lamusa, na klepanie biedy i samotność. Nie mogę jechać z dnia na dzień w podróż, co mi proponują koledzy biznesmeni, bo gram w teatrze. W tym zawodzie trzeba sobie wypracować czas, żeby spędzić go z bliskimi. Nie ma też w naszym zawodzie solidarności. Kiedy z Januszem Rewińskim chcieliśmy założyć fundację na rzecz wspomagania starszych kolegów znajdujących się w biedzie, nie spotkaliśmy się z poparciem. Natomiast słodyczą tego zawodu jest to, że można zostać na jakiś czas kimś, kim nie można być w rzeczywistości. No i można podróżować w czasie. Dziś za dużo wiemy o prywatności aktorów, a przy tym najczęściej znamy nieprawdę. Nie lubię odbrązawiania pomników na siłę, bo to jest nieładne. A wracając do pytania, młody człowiek nie wie, czy wybiera zawód na całe życie. W ogóle młody człowiek nie wie, co to jest „całe życie”. Wie tylko, co będzie jutro i może pojutrze. I żeby mieć trochę kasy. To telewizja skomercjalizowała zawód aktora. I aktorem jest ten, kogo angażują. Dziś aktorstwo nie wymaga dyplomu szkoły państwowej, ale talentu lub przynajmniej wzięcia. Zresztą dziś aktorzy nie są już na topie. Nie Gajos i nie żaden inny wspaniały aktor mają największą wartość reklamową, lecz tancerka czy prezenter z popularnej audycji telewizyjnej. To są „autorytety” dla współczesnego widza, a nie wybitny aktor teatralny. Na świecie było tak od dawna. Wiele wielkich gwiazd amerykańskich zaczynało od dołu, od bardzo prozaicznych zajęć.


Jak było na studiach? Ciekawie? A przy tym rozrywkowo?


- Dla chłopaka z małego miasta jak ja decyzja o zdawaniu do szkoły teatralnej to było coś niezwykłego. Gdy mówiłem kolegom, że zdaję do takiej szkoły, to nie wiedzieli o co chodzi. Pytali, czy będę budował teatry. Z mojego środowiska nikt nigdy wcześniej nie myślał o tym, żeby być po drugiej stronie ekranu. My tylko oglądaliśmy w telewizji „Czterech pancernych”, Klossa i Arsena Lupin. Częścią naszego świata było też kino „Wrzos” w moim rodzinnym Niewiadowie, gdzie na ekranie wyświetlano świat zaczarowany. Nawet przez myśl nikomu z nas nie przeszło, że możemy znaleźć się po tamtej stronie. Sprzedawaliśmy butelki, żeby mieć na bilet.


Ale przecież Pana ojciec prowadził teatr amatorski…


- I nawet zdobył laury na jakimś przeglądzie teatrów amatorskich bodaj w 1963 roku. To było wysokie, czwarte miejsce za rolę w „Zegarku” Szaniawskiego. Miał nawet propozycję angażu do Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, ale nie doszło do tego. To może po ojcu miałem lekkość w występach publicznych. W szkole podstawowej w Niewiadowie imienia  uwaga - Generała Karola Świerczewskiego, „człowieka, który się kulom nie kłaniał”. Kiedy szkoła organizowała akademię albo imprezę „ku czci”, to kogo brali? Czarka Pazurę. Nigdy nie miałem oporów, lubiłem występować. W mojej szkole ojciec prowadził chór, ceniony w województwie. W jego amatorskim teatrze zagrałem dziewczynkę ze skakanką.


Wybrał Pan szkołę filmową w Łodzi z uwagi na bliskość w przestrzeni?


- Krakowskiej czy warszawskiej nawet nie brałem pod uwagę, bo rodzice chcieli mieć mnie blisko siebie. Ojciec przyjeżdżał do mnie do Łodzi z Niewiadowa syrenką i przywoził wałówkę, tym bardziej że wszystko wtedy było na kartki, to  były lata 1982-1986. W szkole było bujne studenckie życie towarzyskie, według zasady, że uczeń z zajęć szkolnych najbardziej lubi przerwę. Lubiłem też jednak zajęcia, zwłaszcza ruchowe, szermierkę, taniec, gimnastykę, a także impostację głosu. Większość zajęć było indywidualnych, zbiorowych niewiele. Studiowałem za czasów rektorowania Henryka Kluby a później Wojciecha Jerzego Hasa. Spotykaliśmy się ze znanymi operatorami, reżyserami, elitą artystyczną naszej branży. Studenci reżyserii trochę popisywali się artystycznym arystokratyzmem. O oglądanym przez nas amerykańskim filmie „Czułe słówka” mówili, że to „prymitywny wyciskacz łez”, z czego my śmialiśmy się mówiąc, że dla nich prymitywne jest wszystko to, czego oni nie robią. Graliśmy jednak w ich etiudach szkolnych i to był nierzadko nasz pierwszy kontakt z filmową kamerą, z planem zdjęciowym. Na III roku zagrałem w wielu etiudach, które Artur Grudzień, dziś szef mojego fanklubu, zgrał w całość. Grałem wtedy m.in. w „Jesiennej nudzie” według Czechowa z profesorem Jerzym Bińczyckim, wspaniałym, nieżyjącym już niestety aktorem.  Inni moi profesorowie to n.p. Bogusław Sochnacki, zmarły kilka lat temu wybitny aktor łódzki.


U kogo robił Pan dyplom?


- De facto u Adama Hanuszkiewicza dramacie „Maria i Woyzeck” Buchnera w Teatrze Studyjnym w Łodzi. Grałem Błazna Pierwszego, ale to była ważna rola, bo spinająca całość spektaklu. Błaznami Drugim i Trzecim byli Wojtek Malajkat i Piotrek Polk. Wygraliśmy z tym festiwal szkół teatralnych w Ales we Francji, koło Awinionu. Nasze szkolnictwo teatralne było na bardzo wysokim poziomie. Pamiętam, że jury, w którym była m.in. Brigitte Bardot bardzo wysoko nas oceniło. Byli przekonani, że jesteśmy z profesjonalnego teatru, a nie studentami. Jednak polska kultura teatralna była bardzo wysoka, wcale nie gorsza niż francuska czy rosyjska. Pamiętam, że Dustin Hofman, gdy zobaczył na scenie Tadeusza Łomnickiego, chyba w „Ostatnich taśmach Krappa”, powiedział, że „nie da rady tak, jak ten pan”. Aczkolwiek bywając w teatrach na Broadwayu podziwiam wysoki poziom techniczny, rzemieślniczy aktorów amerykańskich. Wielu umie wszystko. Pod tym względem chyba im nie dorównujemy. Dobrze jest zagrać tańczącego „Hamleta” tak, żeby widzom czapki spadły.


Po szkole zaczynał Pan w Teatrze Ochoty u Haliny i Jana Machulskich. Grał Pan Raskolnikowa w „Zbrodni i karze” , w „Doktorze Żywago”, w „Sędziach” Wyspiańskiego, w „Królu Lirze” i „Ryszardzie III” Szekspira, w „Balladynie” Słowackiego. Gdyby nie zmiana ustrojowa i idąca za tym zmiana warunków uprawiania zawodu, może by Pan toczył spokojną karierę przez dziesięciolecia w jakimś teatrze, ze stałym miejscem przed lustrem w garderobie, jak Pana poprzednicy…


 - Być może. Tak sobie wyobrażałem swoją przyszłość zawodowa. U boku jakiegoś mistrza. Z sobą samym nie wiązałem nadziei na wielką karierę. Zawsze byłem skromnym chłopakiem. Stało się jednak inaczej, dostałem bonus od losu ponad własne oczekiwania. Może dlatego ma na imię Cezary, bo wolałem być pierwszym na prowincji niż drugim w wielkim mieście. Nigdy nie pchałem się na afisz. Samo wyszło. Gdy dziś w książkach o kinie o aktorach widzę siebie między Bronisławem Pawlikiem a Markiem Perepeczko, to mam ochotę szczypnąć się, żeby sprawdzić czy nie śnię. Nie mogłem nawet marzyć, że będę obok ukochanego Janosika w jednej książce na sąsiednich stronach


Po 1989 roku dwaj aktorzy, Pan i Bogusław Linda stworzyliście w polskim kinie dwa typy charakterologiczne on maczo dobrego lub złego, Pan, w filmach Pasikowskiego czy Koterskiego, kogoś w rodzaju Piszczyka nowych czasów. Witold Filler napisał o Pana bohaterze: „Potrafi być agresywny, wulgarny, cyniczny”. A pan o sobie: „Znalazłem sobie wolne miejsce. Czekało na kogoś, kto zagra trochę zabawnego, a trochę groźnego prostaczka, zaś dosadniej mówiąc, matołka nie pozbawionego zdrowego rozsądku”.


- W szkole filmowej  przestrzegają przed tzw. „szufladą”, ale to dobra rzecz, bo daje robotę. Jeśli nie mieścisz się żadnej szufladzie, zrób swoją. Moja, to chłopak z podwórka, prymitywny, a przez to śmieszny. Jak ten z „Krolla”, spróbuj się z niego śmiać, to dostaniesz w łeb. Wykreowałem ten typ świadomie. Gdy Bogusław Linda grał w „Krollu” wolno, to ja szybko. Jak on grał poważnie i powoli, to ja szybko i śmiesznie.


Kiedy grał Pan w Rzeszowie „Emigrantów” Mrożka, mówił Pan o przybliżeniu sztuki ludziom, których nie stać na przyjazd do dużego miasta. Nadal towarzyszy Panu poczucie misji zawodowej?


- Już nie tak bardzo. Mocno to zweryfikowałem. Ludzie nie szanują aktorów, jeśli mają ich na wyciągnięcie ręki. Jeśli dasz rękę im rękę, wciągną cię całego. Poza tym kultura pop tak wciągnęła ludzi, że mało interesują się sztuką wyższą. Już nie warto.


Dziękuję za rozmowę.


Cezary Pazura - ur. 13 czerwca1962 w Tomaszowie Mazowieckim –Absolwent II Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana Żeromskiego w Tomaszowie Mazowieckim. Jeden z najwybitniejszych aktorów polskich. Absolwent PWSFTViT w Łodzi (1986) W latach 1986-1992 w Teatrze Ochoty w Warszawie, w latach 1992-93 pracował w warszawskim Teatrze Powszechnym. Debiutował w 1986 w filmie Waldemara Podgórskiego „Czarne stopy” (1986). Prezes Zarządu Stowarzyszenia Aktorów Filmowych i Telewizyjnych SAFT (2005-2013). Laureat Złotej Kaczki dla najlepszego polskiego aktora za lata 1993, 1997, 2003. W 2005 roku w teatrze STU w Krakowie odbył się jego benefis 25-lecia pracy aktorskiej. Zagrał m.in. w serialu „Pogranicze w ogniu (1988), w filmach  „Kroll (1991), „V.I.P.” (1992),”Pierścionek z orłem w koronie” (1992), „Psy (1992), „Psy 2” (1994), „Nic śmiesznego” (1995), „Wielki tydzień (1995), „13 posterunek” (1997-98), „Kiler (1997), „Sztos” (1997), „Kariera Nikosia Dyzmy” (1992), „Nienasycenie” (2003). Role teatralne m. in. Syfon w „Ferdydurke” W. Gombrowicza w Teatrze Powszechnym (1993).


Krzysztof Lubczyński-W starym kinie, w ciemnych okularach

$
0
0

Krzysztof Lubczyński


W starym kinie, w ciemnych okularach


Rozmowa z STANISŁAWEM JANICKIM, dziennikarzem filmowym, współtwórcą i wieloletnim prowadzącym programu telewizyjnego „W starym kinie”.


Co  w Pana ocenie oznacza dziś określenie „stare kino”?


- Metrykalnie – by tak rzec – ta granica stale się przesuwa. W latach sześćdziesiątych, gdy byłem młodym dziennikarzem filmowym, stare kino, to było kino przedwojenne. Już w latach siedemdziesiątych starym kinem były także filmy z lat 40-tych. No i tak się ta granica przesuwała.


Jednak dla mnie filmy Felliniego czy Wajdy sprzed trzydziestu-czterdziestu lat jakoś nie mogą stać się „starym kinem”, mimo że są już tak stare, jak dla Pana w 1965 roku były filmy z lat 30-tych…


 - Toteż kryterium czasowe, będąc najważniejszym, nie w każdym przypadku jest rozstrzygające. Granica między starym a nowym kinem jest płynna, względna. Zależy też od rytmu zmian w kinie. Dla jednych „starym kinem” są nadal filmy z Chaplinem, Busterem Keatonem czy Haroldem Lloydem. Dla bardzo młodych widzów „stare kino” to Kurosawa, Bunuel, Antonioni, Bergman czy westerny i filmy z gatunku „płaszcza i szpady”


Uderza różnica poziomów między przedwojennym kinem zachodnim, czy radzieckim, a polskim. Radykalnie na niekorzyść tego ostatniego…


- To prawda, że polskie kino Dwudziestolecia międzywojennego było na ogół na bardzo niskim poziomie artystycznym i profesjonalnym. O ile Amerykanie, Rosjanie czy Francuzi stworzyli wtedy takie arcydzieła, jak „Obywatel Kane”, „Pancernik Potiomkin” czy „Reguła gry”, to polskie kino nie wydało wtedy ani jednego takiego arcydzieła. Co nie znaczy, że w zalewie przeciętności nie było kilku wartościowych dzieł, takich jak przede wszystkim filmów Józefa Lejtesa, a także młodych - Eugeniusza Cękalskiego czy Aleksandra Forda.


Twórcy polskiego kina powojennego z Fordem i Wajdą na czele zarzekali się odcięcie się radykalne od kina przedwojennego. Wajda twierdził nawet, że nigdy nie angażował przedwojennych aktorów filmowych, co było nieprawdą, bo grali u niego m.in. Jerzy Pichelski, Tadeusz Białoszczyński, Zbyszko Sawan czy Andrzej Szalawski, którzy grali ważne role w filmach przedwojennych…


- Oczywiście, także Jadwiga Andrzejewska, Stanisław Milski, Jan Ciecierski czy Tadeusz Fijewski i paru innych.


W PRL okres międzywojenny był bardzo krytykowany, skąd więc w połowie lat 60. pomysł na taki program telewizyjny, jak w „Starym kinie”?


- W życiu bywa tak, że pewna konieczność realizuje się przez przypadek. Doświadczenie długoletnie mi mówi, że istnieje coś takiego, jak droga człowieka, że coś mu jest mu przeznaczone. Przy czym to nie następuje prostoliniowo. Że jeśli zrobimy tak, to efekt będzie taki, a jeśli tak, to inny. To się realizuje przez przypadki. Początki „Starego kina” są wzorcowym przykładem tego mechanizmu, Jesteśmy  w latach 60-tych. Pracowałem w tygodniku „Film” i byłem młodym, dobrze zapowiadającym się dziennikarzem. Dużo pisałem, byłem wysyłany na festiwale. Myślę, że redaktor naczelny Bolesław Michałek zorientował się, że ma do czynienia z młodym, odpowiedzialnym człowiekiem. Szedłem do przodu. Czy mnie interesował przedwojenny film? Ani trochę. Interesował mnie neorealizm włoski, Zavattini, Rossellini, de Sica itd., francuska nowa fala z Jean-Luc Godardem i Francois Truffaut, a także Fellini, Antonioni i inni wielcy mistrzowie współczesnego kina.

Jeszcze w czasie studiów profesor Jerzy Toeplitz, który prowadził specjalizację filmową na studiach dziennikarskich Uniwersytetu Warszawskiego aranżował nam pokazy z historii filmu i przy okazji pokazał nam też taki klasyczny, przekrojowy zestaw polskich filmów przedwojennych. Ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia... Jednak, jak to często bywa, zdecydował przypadek. Praca w czy dla telewizji, ale nawet sama telewizja mnie nie interesowała. Miałem co prawda odbiornik telewizyjny „Wisła”, ale niewiele z tego wynikało. Nawet jak już prowadziłem „W starym kinie”, to telewizji za wiele nie oglądałem. Sens telewizji widziałem jedynie we bezpośrednich transmisjach ważnych wydarzeń np. lądowanie człowieka na Księżycu. A nie emisje jakichś staroci, filmów czy przedwojennych kabaretów. Licho jednak nie spało. W telewizji pracowała wtedy, jako redaktor, moja koleżanka ze studiów, Hania Goszczyńska. Pewnego dnia, a był rok 1967, zadzwoniła do mnie z prośbą, żebym poprowadził rozmowy w ramach cyklu wywiadów z reżyserami. W trybie nagłym, bo zachorował dotychczasowy prowadzący. A proszę pamiętać, że to była telewizja w całości na żywo, z wyjątkiem emisji filmów. Nie było można kogoś nagrać z wyprzedzeniem i w stosownym momencie puścić. A to był cykl, była konkretna godzina i nie było przeproś. Koleżance nie odmawia się w potrzebie.


I jak poszło?


- Koszmar. Pot lał się ze mnie ciurkiem. Światła mnie oślepiały a miałem juz wtedy siedem dioptrii. To oślepiające światło zmusiło mnie  do założenia ciemnych okularów. Potem te okulary przylepiły się do mnie  stały się ikoną późniejszego programu „W starym kinie”. Ale najpierw przeprowadziłem cztery wywiady, m.in. ze Stanisławem Różewiczem i Jerzym Passendorferem i myślałem, że na tym koniec. Po kilku dniach Hania zadzwoniła powtórnie i powiedziała, że spodobałem się kierownictwu telewizji. I proponują nam  stały program. Własny, autorski. Na tyle byłem inteligentny, żeby zrozumieć, że to szansa , która nie często się zdarza. Chodziło o prezentowanie, opowiadanie o starych filmów, polskich i obcych. Wtedy telewizje mogły za bezcen kupować pakiety starych filmów z lat dwudziestych i trzydziestych. Przyjęliśmy dewizę programu. Byłą bajkowo prosta: „bawić ucząc, uczyć bawiąc”. Ta koncepcja przetrwała 32 lata. Z przerwami i przy wprowadzanych od czasu do czasu zmianach formuły.


Do kogo „W starym kinie” było adresowane?


- Praktycznie rzecz biorą do wszystkich, którzy interesowali się filmem i dawnymi czasami. A takich były miliony. Otrzymywaliśmy setki listów, które potwierdzały to przeświadczenie.  Uściślając - wynikało z nich, że odbiorcą było przede wszystkim to pokolenie, które oglądało filmy przed wojną. I miało sentyment do kina swojej młodości. Ale było też bardzo dużo młodych widzów, którzy byli ciekawi czasów przedwojennych, o których opowiadali z rozczuleniem  „starzy”.


Kto wymyślił legendarną czołówkę programu – animowaną postać pana w meloniku i z parasolem, idącego do kina, z melodią z przedwojennej piosenki „Stare kino” w tle?


- Nie ja. Nie chcę fantazjować – obrazek (bo nie melodię) chyba nasz scenograf Ryszard Radwański. Mnie się ta czołówka spodobała. Dopiero po latach zwróciłem uwagę, że ten pan z parasolem (to miałem być niby ja)  jest kulawy.


Jak wyglądała „kuchnia” programu, wyszukiwanie filmów i innych materiałów?


- Przy braku internetu było to trudniejsze niż dziś, ale bardziej fascynujące.  Penetrowaliśmy stare pisma filmowe, gazety, książki, afisze, programy, fotografie. Pomysłów na tematy poszczególnych programów miałem  tysiące... Oglądanie tych filmów podsuwało tematy...


Przez lata formuła „W starym kinie” była taka, że prowadził Pan programy tematyczne, poświęcone jakiemuś tematowi, reżyserowi, czy aktorowi, ilustrowane fragmentami filmów. W pewnym momencie zmieniono to na emisje całych filmów z Pana słowem wstępnym. Dlaczego?


- Bo uznano, że widzowie chcą w końcu oglądać całe filmy. Zaproponowałem dwuczłonową konstrukcję: najpierw omawiam jakiś temat a potem, przez kolejne dwa tygodnie idą całe filmy związane z tym tematem. Niestety ta koncepcja została odrzucona. Były też momenty, kiedy chciałem zrezygnować z robienia tego programu. Różne były powody. Ale pewnej niedzieli, kiedy uznałem, że składam rezygnację (z programu, bo  na etacie w telewizji nie pracowałem)  dostałem cały pakiet listów od widzów, którzy przebywali w szpitalach i domach „spokojnej starości”, od ludzi starych i samotnych, którzy dziękowali mi i pisali, jaką im ten program sprawia radość, często jedyną... I wtedy stuknąłem się w głowę i powiedziałem sobie: „Durniu, nie robisz tego programu dla siebie, ale dla innych. Ja się podjąłeś  to siedź i rób”. Póki więc było można, kontynuowałem pracę. I tak minęły aż 32 lata.


Od pewnego czasu pojawia się Pan jednak w telewizji Kino Polska w formule nawiązującej do „Starego Kina”…


- Tak. Z propozycją kontynuowania „W Starym Kinie” zwróciła się do mnie ta stacja, a konkretnie jej właściciele i szefowie, czyli pp. Molewscy. Z tym rzecz jasna, że z ograniczeniem do filmów rodzimych, zgodnie z formułą kanału. I kiedy już wszystko uzgodniliśmy i stałem w drzwiach, zapytałem, czy mam występować w zwykłych okularach czy w ciemnych, choć dziś technika oświetleniowa jest taka, że na dobrą sprawę nie ma takiej potrzeby. Okazało się, że tylko w ciemnych mam wystąpić. No cóż, przez te lata z czegoś co kiedyś było koniecznością, zrobiła się ikona...


Jest Pan tak bardzo kojarzony ze „Starym kinem” i ciemnymi okularami, że jest Pan prawie anonimowy jako osoba prywatna…


- Celebrytą nigdy nie byłem, nie jestem i – nawet gdyby ktoś bardzo chciał – nim nie będę. Ten rodzaj popularności jest mi całkowicie obcy. Nie jestem gwiazdą, nie interesuje mnie blichtr i sława, mówiąc górnolotnie – na swoją popularność (ale nie taką, jaka w dzisiejszym świecie jest modna) zapracowałem chyba uczciwie. Kontynuują tę „działalność” zresztą, robiąc cykliczne programy w „KINO POLSKA” (do tej pory „W Iluzjonie”, a od września nowy, obejmujący i dawne filmy powojenne „Kalejdoskop Filmu Polskiego”) czy kontynuując (dzięki życzliwości Stacji i Słuchaczy) już ósmy rok cykl „Odeon” w RMF Classic. Raz tylko zachowałem się „awansem” jak celebryta, kiedy jako szczeniak zapytany - w pierwszym roku po wojnie, kiedy z dokumentami było kiepsko – gdzie się urodziłem bezczelnie oświadczyłem, że w Vacuum. Najpierw zapytano jak się to pisze a potem gdzie to jest. Spokojnie odpowiedziałem, że w Teksasie...     


Domyślam się, że to jakiś żart mistyfikacyjny rodem z przedwojennych qui pro quo…


- Niezupełnie. Moją Małą Ojczyzną jest Śląsk, bliżej – Śląsk Cieszyński, jestem więc cieszyńskim Ślązakiem i – dla jasności – jestem z tego dumny! Urodziłem się w Czechowicach, w służbowym mieszkaniu rodziców na terenie rafinerii ropy naftowej, w której pracował jako księgowy mój ojciec. Nazywała się ona (przystanek kolejowy również) Vacuum Oil Company. Niedługo przed wybuchem wojny ojciec został przeniesiony służbowo jako dyrektor handlowy do Warszawy do biura Standard Oil, który to koncern kupił zakłady czechowickie. A że centrala koncernu znajdowała się w USA, w Texasie, więc w moim bluffie, że urodziłem się tamże, było ziarno prawdy. W Warszawie mieszkaliśmy w służbowej willi z ogrodem pełnym bzów na Pelcowiźnie, obok gigantycznego składu paliw, olejów napędowych, itd. Gdyby tam wtedy we wrześniu 1939 roku spadła najmniejsza bomba, to pół Pragi wyleciało by w powietrze i nie było by mnie tu dziś.  Po wojnie ojciec zamienił ropę naftową na piwo i uzdrawiał kolejne browary, w Bielsku Białej, w Raciborzu, w Zabrzu. Powojenne dzieciństwo spędziłem w Bielsku, tam zdałem maturę i stamtąd pojechałem do Warszawy na studia dziennikarskie. Miałem tam wielu wspaniałych wykładowców, wśród  nich Panią  Profesor logiki Zofię Kotarbińską (żonę prof. Tadeusza Kotarbińskiego). Na III roku podjąłem pracę dziennikarską w „Żołnierzu Wolności”. Po studiach dostałem pracę w tygodniku „Film”. A na początku lat 70-ych zmieniłem front, przeszedłem na drugą stron ę barykady, czyli zacząłem robić filmy. Mam ich na koncie ponad czterdziestu. Ale to już temat na inne opowiadanie...


Dziękuję za rozmowę.


Stanisław Janicki - ur. 11 listopada 1933 w Czechowicach-Dziedzicachdziennikarz, scenarzysta, reżyser filmowy, historyk kina. Autor cyklicznego programu TVPW starym kinie (od 1967 do 1999). Był to najdłużej nadawany program filmowy w historii polskiej telewizji. Obecnie jest autorem audycji „Odeon Stanisława Janickiego” nadawanych w radiu RMF Classic oraz autorem programu „Seans w Iluzjonie”, w którym tworzy obszerne wprowadzenia do filmów z lat 20., 30. i 40. XX wieku emitowanych na antenie stacji. Absolwent Wydziału Dziennikarstwa (specjalizacja filmowa) Uniwersytetu Warszawskiego (1955). Doktor nauk humanistycznych na UAM w Poznaniu (1998). W latach 1954-59 był dziennikarzem „Żołnierza Wolności”. W latach 1959-1970 redaktor miesięcznika "Film", w latach 1970-1974 miesięcznika „Kino”. Często zapraszany na członka jury festiwali filmowych. Od 1972 roku związany z Wytwórnią Filmów Oświatowych w Łodzi, najpierw jako współpracownik, zaś od 1982 jako etatowy reżyser. Przez kilka lat (do zwolnienia w 1982 roku)  reżyser Wytwórni Filmów Poltel.

Od 1983 do 2005 wykładowca Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Od 1996 kierował  Szkołą Mediów Bielskiej Wyższej Szkoły Biznesu i Informatyki im. J.Tyszkiewicza.

Reżyser filmów dokumentalnych, często inscenizowanych (debiut „Sen o Kurozwękach, 1974), „Jak cudne są wspomnienia” (serial 1977) „Ach, ta chata rozśpiewana” (1978), „Bracia Polscy” (1980), „Domy życia” (1980), „Konterfekty Króla Jegomości” (1983), „Sąd nad Braćmi Polskimi” (1983), „Bem” (1985), „Za winy niepopełnione - Eugeniusz Bodo” (1997). Kochany i nienawidzony” „Film jest bajką”, „Brat Papieża”(2007), „Scena pełna muzyki i tańca” (2013)   

Autor książek m.in.”Polscy twórcy filmowi" (1962), „Film polski od A do Z" (1972), „Aleksander Ford” (1967), „Film japoński" (1982), „W starym polskim kinie" (1985),”Polskie filmy fabularne 1902-1988” (1990), „Odeon Stanisława Janickiego” (2013).

 

Wiesław Kępiński - Spacer pośród grobów

$
0
0

Wiesław Kępiński

 

 

SPACER POŚRÓD GROBÓW

 

   Miło spacerować z osobą która chce zobaczyć to wszystko co ja znam na pamięć. Cieszę się że mogę w tym czasie być skromnym historykiem i wykazywać się znajomością rzeczy. Mądrą i miłą towarzyszką moją jest Agnieszka.

   Słoneczny i bardzo ciepły dzień końca sierpnia. Tramwaj 26 zatrzy­muje się tuż mojego miejsca straceń. Kilka kroków i już mogę opo­wiadać młodej osobie, przejętej nieco i bardzo zaciekawionej. Czy to co będę jej mówić będzie dla niej wyobrażalne? Na pewno nie! To niemożliwe.

   Stanęliśmy przed piaskowcem z napisem: „Tu 5 sierpnia 1944 roku. Przed nami wał, stare drzewa i ogrodzenie cmentarne. Za plecami naszymi przejeżdżające tramwaje i samochody. I wszystko normal­nie, tylko w mojej duszy, głowie trwa coś niewytłumaczalnego. Dziwnie się czuję, zawsze gdy tu jestem. Idziemy w pobliże cerkwi, do wrót żelaznych przez które wychodziliśmy z podziemia świątyni. Od nich do rowu (którego dziś nie ma) tylko sto kroków. Gadam jak nagrany. Te obrazy będą waranie trwać aż do śmierci. Idziemy dalej- między grobami.

   „Cmentarz prawosławny na Woli. Założony w roku 1841 i otwarty jednocześnie z cerkwią pod wezwaniem Matki Boskiej Włodzimierskiej ma pozór bardzo pięknego ogrodu, poprzerzynanego ... prostymi alejami. Wśród cienistych klombów i rabat pełnych kwiecia, wzno­szą się tu wspaniałe pomniki, czyniąc to miejsce nawet powabnem”. Według „Ilustrowanego przewodnika w podróżach 1894”.

   Tak w dzieciństwie odbierałem cmentarz - ale tylko ten - również jako moje miejsce zabaw.

Dziś stoi tu współczesny potężny grobowiec w formie małej cerkwi - pana G. i jego bliskich. On najbogatszy Polak niedawno spoczął w nim na wieki. Trumna nie ma kieszeni - chciałoby się dodać.

Tuż obok grób Sokrata Starynkiewicza. Opiekuje się grobem dyrekcja Wodociągów i Kanalizacji. Kiedy generał Sokrates - prezydent miasta Warszawy - wychodził na miasto /tylko po cywilnemu, nie w mundurze carskiego oficera, aby nie drażnić warszawiaków!). Grób Jego zadbany, skromny, gustowny przy którym chce się usiąść i zadumać. Będę Mu zapalał znicz, bliższy mi jest On carski urzędnik — niż polski pan G.

   Dalej kwatery poległych młodych Kozaków. Walczyli razem z nami Polakami przeciwko Rosjanom - w roku 1920.

W pobliżu pomnik upamiętniający Wielki Głód na Ukrainie.

   Ksiądz i pop wspólnie odprawiają modły przy znaczących miejscach i ku pamięci poległych żołnierzy - Obojga Narodów. Kwatera kilkudziesięciu osób - budowniczych Pałacu Kultury i Nauki. Jedna mogiła dziecka. Na tablicy nie ma jego ani nazwiska ani imienia. Obok groby poległych żołnierzy radzieckich - rok 1945.

     Blisko cerkwi blaszany nagrobek z ikonami p. Nowosielskiego, Jerzego malarza. Skromny i jakoś nie pasujący do solidnych z kamienia i marmuru grobowców.

   Obok dwa groby z krzyżami drewnianymi, z daszkami, po góralsku. Skąd na Woli górale? Zagadka!

   Trochę dalej mogiły Cyganów i grób ich króla KWIEKA. W roczni­cę zmarłych żywi piją na ich grobach wódkę i trochę wlewają w ziemię, między kwiaty.

Najstraszniejsze miejsce - piaskowiec wskazujący miejsce spalonych około 1500 ciał...

   Usiedliśmy na chwilę na ławce cudzej mogiły, gęsto okrytej bluszczem. Wycięte na okrągło rośliny odsłaniają dwie tablice zmarłych... Z daleka wygląda to jak stwór z otwartymi wielkimi ślepiami. Ale już po chwili to wrażenie mija. W wielkiej ciszy (na cmentarzu żywej duszy) daję Agnieszce „Scenopis Boga” uzupełniający drogę mojej ucieczki*.

   Wychodziliśmy z „miejsca nawet powabnego” i po kilku minu­tach jesteśmy przy kościele św. Wawrzyńca. Pokazałem Agnieszce krągłe, żeliwne kule z armat Rosjan, wmurowane w ściany kościoła. Potem miejsce śmierci generała Prądzyńskiego, na wałach Reduty i tablica Jemu poświęcona. Ileż razy jako dziecko na nią patrzy­łem!

Przypomniała mi się rzecz bardzo bliska i dobrze pamiętam. Przed kościołem (rok 1939) żołnierze nasi, w szeregu, przy każdym z nich rower - dar od mieszkańców Warszawy - dla wojska. Zbliżał się 1 września 1939- Wśród młodych żołnierzy mój brat Władek. Doskonale zapamiętałem onuce oplatujące nogi aż do kolan. Byłem dumny patrząc na brata. I na te lśniące czarne rowery -ciche marzenie biednego chłopaka z Woli.

    Po fabryce past DOBROLIN ani śladu . Stanęły jakieś nijakie gmachy. A mnie zostanie w pamięci to, jak matkę Ojciec woził windą towarową. Był wtedy strażakiem (zakładowym) i nosił ozdobny, piękny, złotym kolorem lśniący - hełm. Nic więcej nie powiem bo to nie ma sensu. To trzeba było widzieć i żyć w tym.

Matka czasami posyłała mnie z obiadem dla Ojca.

   Na rogu Wolskiej i Redutowej pamiątkowy głaz mówi o upadku strą­conego samolotu wracającego po zrzutach dla powstańców - 15 sierp­nia. Był późny wieczór, szykowałem się do spania kiedy usłyszałem wycie spadającej maszyny. Nie wiedziałem nic co się stało. Dzięki głazowi z nazwiskami angielskich lotników wiem dziś dużo. I to że od śmierci lotników przybyło mi 69 lat - droga i miła Agnieszko!

   Dziękuję że zechciałaś spacerować ze mną pośród grobów, zapomina­nych mogił, czasów i ludzi...

-------------------------------

*patrz Pisarze.pl z 5 sierpnia 2013.



Jan Stanisław Smalewski - Minął lipiec

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski


Minął lipiec

Sezon ogórkowy?

 

 

            „Lipce są pełne burz, słońca i deszczu…” - napisał jeden z poetów. „Lipiec - chleba przypiec” – mówi znane ludowe porzekadło, a chodzi w nim rzecz jasna o to, że po biednym wiosennym przednówku, rozpoczynały się żniwa i kończyła bieda na wsi. Dziennikarze utożsamiają zwykle lipiec z początkiem sezonu ogórkowego, co w przenośni oznacza społeczny luz, urlopowe uwolnienie od pracy, wakacje.

Historycznie miesiąc lipiec do niedawna (dla mojego pokolenia) wiązał się ze świętem narodowym ogłoszenia Manifestu PKWN (Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego), który jak się potem okazało, miał korzenie moskiewskie*.

Z mniej znanych społecznie dat wartych pamięci, w tym miesiącu przypadła  71. rocznica kulminacji zbrodni wołyńskiej, w wyniku której na Wołyniu i w Galicji Wschodniej w latach 1943-45 zginęło ok. 100 tys. Polaków, zamordowanych przez oddziały Ukraińskiej Armii Powstańczej i miejscową ludność ukraińską**.

Bogaty zatem i różnorodny historycznie „biogram” ma polski lipiec, a przecież nie wszystkie ważne dla narodu lipcowe daty i tradycje tu wymieniłem.

 

            Czym charakterystycznym zapisał się miniony miesiąc w tym roku? Gdyby rozpocząć od spraw światowych, na pierwszym miejscu należałoby wymienić strącenie malezyjskiego samolotu pasażerskiego z 298 osobami na pokładzie rakietą rosyjskiego buka wystrzeloną przez ukraińskich separatystów. Ale jest pełnia lata, urlopy, wakacje, rozpocznę zatem od naszego polskiego przyziemia.

            Zapytany przez dziennikarza Wojciech Cejrowski Czy Polska jest wolnym krajem? - odpowiedział z dozą charakterystycznego dla siebie sarkazmu: - Jeśli chodzi o tempo rozwoju, to tak.

            Mamy pełnię lata, kraj ogarnęły upały, zapełniły się letnikami nadmorskie kurorty. Rzekomo poprawił się stan dróg. Zgoda, ale tylko ich nawierzchni. Co z tego jednak, jak nieudolna administracja rządowa nie potrafiła do końca załatwić spraw swobodnych przejazdów przez autostrady, samochody na bramkach stoją często w kilometrowych korkach, a dojazd nad morze z Krakowa i okolic to 12 godzin z krótkich, często, weekendowych wypadów. Nie poprawia to ani bezpieczeństwa podróżujących, ani komfortu podróży. A jeszcze, gdy do tego dodamy brak kompletnej infrastruktury turystycznej w postaci zajazdów, szaletów, bezpiecznych miejsc chwilowego odpoczynku, podróże zamiast zachęcać, odstraszają wielu turystów.

            O tym, że przy okazji budowy autostrad z funduszy unijnych utopiono miliony złotych w bezsensowne osłony dróg przed hałasem, wiemy nie od dziś.

            Nowym, wydaje się charakterystycznym trendem, staje się masowe skracanie przez rodaków czasu swojego wypoczynku. Za komuny (sorry, że przywołuję ten okres, ale na czymś trzeba się oprzeć) urlopowano przeważnie przez dwa tygodnie, tak ustawione były wszystkie turnusy wczasowe, kolonijne.

            Teraz? Tydzień często to góra! Nie wiem, co na to lekarze i psychologowie pracy, ale wiem, co o tym myślą sami wypoczywający, zwłaszcza, gdy kończą swoje krótkie odpoczywanie. Źle myślą. Psioczą na pracodawców, na rząd, na drożyznę i brak pieniędzy. Gdzie tkwią przyczyny skracania urlopów? Przede wszystkim w ogólnym zubożeniu społeczeństwa, którego znaczna część przyzwyczajona do „wczasowego kursowania w góry, czy też nad polskie morze”, usiłuje wykroić jakiekolwiek oszczędności, by… tradycji stało się zadość.

            Drugą przyczyną jest pazerność (kapitalistyczna – sic!) pracodawców, dla których miesiące letnie są tak samo dobre dla pomnażania swoich zysków kapitałowych, jak inne pory roku.

            No cóż, pazerność rodzi pazerność. Skracanie czasu wypoczynku przez urlopujących, powoduje wzrost cen w kurortach. Stosowane są też np. chwyty marketingowe ze znanych nam już reklam „dwa w jednym” – (dwa tygodnie w jednym), za tę samą cenę. Wiem coś o tym, bo kilka dni temu odwoziłem wnuczkę na obóz młodzieżowy w Jarosławcu. Jeszcze w tamtym roku odpoczywała dwa tygodnie, za te same pieniądze co w tym roku za skrócony obóz do dni dziesięciu.

 

            Mamy zatem połowę lata, a sezonu ogórkowego nie widać. Nie ma go w rolnictwie, bo męczące upały latoś nie sprzyjają tym roślinom, ale i nie ma w polityce. Platforma Obywatelska na razie wyszła obronną ręką z afery podsłuchowej, ale… smród się ciągnie za nią i na dalsze konsekwencje niefrasobliwych pogaduszek polityków o Polsce podczas wódczanych spotkanek wciąż czekamy. Czeka społeczeństwo.

A ja zastanawiam się, czy przysłowiowy sezon ogórkowy w polityce międzynarodowej zakłócony przez Putina zmieni coś w sprawach Ukrainy? Czy Angela Merkel może mieć wpływ na karierę naszego premiera, czy uda mu się wyrwać z krępujących go więzów słabej kadrowo polskiej partii rządzącej?, i dostanie się on do struktur unijnych.

O słabości polityków i naszych krajowych partii politycznych pisałem już wielokrotnie, zatem nie chciałbym się powtarzać. Chcę jedynie zwrócić uwagę na słabość partii lewicowych, które nie potrafią chronić pracowników, zadbać o sprawy socjalne rodaków. Interwencjonizmu państwowego w kwestiach socjalnych takiego, jak był za komuny, już nie będzie. Przynajmniej w najbliższych latach. I nie jest to akurat „dorobkiem” nowego czasu politycznej odbudowy społeczeństwa, ale wynikiem braku doświadczenia i umiejętności rządzących.

            Za to w lipcu znów ostro zarysował się interwencjonizm serwowany wobec Polski przez Unię Europejską. Sprytne to działania i dalekowzroczne. Skierowane na polskich rybaków, chłopów, plantatorów i sadowników. Dotacje za to, i po to, żeby nie łowili ryb, nie sadzili ziemniaków, drzew owocowych (wiśni), owoców miękkich (malin, truskawek, porzeczek). Nie potępiam wszystkich form tego interwencjonizmu na raz. Mieszkam nad morzem i wiem, jak bardzo na przykład zubożał w dobre łowiska Bałtyk. Jeszcze kilka lat wstecz łowiono dorsza o przyzwoitych rozmiarach, trafiały się nawet piątaki, a teraz mimo ograniczeń (jeden rybak w lipcu ma pięć rejsów połowowych w morze), ryba ta nie przekracza na ogół kilogramowej wagi.

W rolnictwie sprawy mają się inaczej. Polska po prostu nadal nie dogania technicznie krajów zachodnich. Żyję na tyle długo, by móc wspominać i porównywać. W mojej młodości okopowe (ziemniaki, buraki) obrabiało się systemem manufaktury: ręczne sadzenie, obróbka końmi, ręczne zbieranie płodów. Rolnik ze swoją rodziną z trudem obrabiał trzy, cztery hektary ziemi. Potem przyszła skromna technika: kombajny, snopowiązałki, traktory... No i na tym czas się zatrzymał.

W tym roku obok mojej niewielkiej posiadłości Holender wykupił 150 hektarów ziemi. Przez jedno popołudnie i noc olbrzymie nowoczesne samochody i maszyny rolnicze ze wszystkim, co niezbędne, zdołały ją zagospodarować. Już rano w równiutkich jak na rysunku technicznym redlinach wylądowały ziemniaki. Gdy kilka tygodni później zakwitły białym morzem kwiecia, wjechała kolejna maszyna dokonując przez jedno popołudnie (zasięg ramion 24 metry) oprysków chemicznych. Kilka dni temu pojawiły się dwa nowoczesne kombajny ziemniaczane. Słyszałem również w nocy (w dzień panuje upał) huk transportowych samochodów. Gdy po śniadaniu wyszedłem rankiem do ogrodu, pole ziemniaczane holendra było puste, po ziemniakach nie było śladu.

Pisałem poprzednio - jeden z polskich plantatorów w pobliżu zaorał 50 hektarów truskawek, bo nie mógł znaleźć chętnych do ich zbioru. Ile mógł zapłacić od kobiałki zbieraczowi ręcznemu z pobliskiej wsi? Jemu za kobiałkę w skupie proponowano 1,50 zł.

Nie ciągnijmy tematu, wiadomo o co chodzi. Kiedyś rodacy wyjeżdżali do Niemiec, Włoch, Francji zbierać szparagi, winogrona, pomidory. Teraz to wszystko robią za ludzi maszyny. Tam, u nas jeszcze nie. I długo robić nie będą, bo polska partia ludowa jest za słaba, nie zarządza skutecznie interesami rozwoju rolnictwa, dba jedynie o to, by nie było rozgoryczenia i strajków na wsi. – By „jakoś to się kręciło”, a chłop mógł jakoś przeżyć. Podkreślam – przeżyć, nie się rozwijać. Zatem wszystko kręci się, ale nie dla interesu Polaków. Interesy na nas „kręcą” inni.

Mamy więc, co mamy. Tak jak przed wieloma już laty skutecznie wyeliminowano z naszego rynku plantatorów buraka cukrowego, teraz stopniowo eliminuje się innych. Po to, by w przyszłości planowo i skutecznie wejść ze swoimi produktami, stworzyć swoje bazy produkcyjne. By odnarodowić rolnictwo, stworzyć lepsze warunki do wykupu polskiej ziemi.

 

W lipcu doszło do porozumienia polityków PiS, Ziobrystów i Gowina. Część Polaków jest przekonana jednak, że celem wiodącym połączenia nie są interesy Polski, ale próba ratowania pozycji przegranych wcześniej polityków. Zatem zbyt powoli jednoczy się polska prawica. O skuteczność jej działań mam o tyle obawy, że wciąż brakuje w niej ludzi nowych. Takich, którym większość społeczeństwa mogłaby zaufać. Brakuje jej wyrazistych planów działania, przeciwstawiających się znacząco dotychczasowej politycznej miernocie działań rządzących.

 

Uff, gorąco. Chciałbym, by mnie też dotknął sezon ogórkowy. Jak tu jednak skorzystać z niego, gdy mimo upału od tygodnia silnie wieje lodowaty wiatr z północnego- wschodu, ryba nie bierze, poziom wody w jeziorze obniżył się o kolejne pół metra. Wprawdzie 2 kilometry od mojego domu wybudowano za fundusze unijne nowe molo na jeziorze Wicko (nota bene prywatnym jeziorze), ale ryba na nim trzyma się drugiej strony. Tam natomiast znajduje się poligon wojskowy, wstępu nie ma.

I znów zdumienie. Ryb z nowego mola łowić się nie da, bo stoi na płyciźnie. Nawet większe żaglówki nie mogą do niego podpłynąć. Pomost prowadzący na tę nową inwestycję usytuowano na wysokim wale usypanym na bagnach. Do wody nie da się podejść, nie da się wejść i pomoczyć nogi, popływać. Po co? – pytam znajomego działacza społecznego z terenu. Ponad milion złotych wydano na coś, co nikomu nie służy? A za dwa, trzy lata będzie tu łąka.

            Ano, były pieniądze, trzeba było je wydać. A molo jest nie dla żeglarzy, czy kąpiących się, lecz… jest pomostem widokowym. Dodaję: - Trzecim z kolei, bo posadowionym pośrodku dwóch poprzednich oddalonych od siebie o kilometr.

Ano, prawda, wejdzie czasami ktoś na nie (bo w pobliżu jest kilkanaście domków wczasowych), porozgląda się. Porozgląda się i zadziwi. – Jakie duże i piękne molo?! A nie lepiej byłoby do wioski wybudować nową drogę (jest dwa kilometry kocich łbów, a do mola prowadzi droga polna), albo oczyszczalnię ścieków, żeby chłopi z pobliskich wsi nie truli toksynami jeziora?

To tylko jeden z przykładów zarządzania funduszami unijnymi. Przykład z tak zwanego własnego podwórka. A ile innych tego typu przykładów można by podać z całego kraju?

 

            Wróćmy do podróżowania. Moi znajomi z Ustki (starsze małżeństwo) w ogóle już nie ruszają się latem nigdzie samochodem, bo boją się wypadków drogowych. Coraz więcej naćpanych młodych kierowców siada za kierownicę. – O! Zobacz, ostatnio nawet były mąż Edyty Górniak zabił samochodem na przejściu kobietę – powoływali się na tak zwany żywy przykład z natury.

Przyjaciele z Wrocławia – małżeństwo naukowców natomiast za czorta nie wsiądzie już do samolotu. Mieli w niedalekiej przeszłości przygodę z podróżą lotniczą, która tylko przez przypadek skończyła się dla nich dobrze i jak twierdzą była dla nich ostrzeżeniem.

Tegoroczny lipiec przyniósł dwie kolejne duże katastrofy lotnicze; samolotu algierskich linii lotniczych i wspomnianego już na początku felietonu malezyjskiego Boeninga zestrzelonego rosyjską rakietą. Dodajmy: omal nie doszło do kolejnej katastrofy cywilnej - z udziałem polskiego samolotu, zmuszonego do lądowania w Pradze.

Nie do wszystkich przemawia, że w każdej chwili w powietrzu znajduje się tysiące samolotów i jest to – jeszcze – najbezpieczniejsze podróżowanie po świecie. Przemawia natomiast co innego – w katastrofach lotniczych ginie jednorazowo od kilkudziesięciu do kilkuset osób.

W katastrofie malezyjskiego Boeninga zginęło 298 niewinnych ludzi, którzy w większości lecieli właśnie odpocząć, na wakacje. Na pokładzie m.in. było dużo europejczyków, w tym Holendrów. Zaangażowana politycznie koleżanka mojej małżonki mieszkająca na stałe w Holandii powiedziała jej przez telefon, że tego zestrzelenia Rosjanom Holendrzy nie darują. Nie wie jeszcze, co zrobią, ale na pewno Putinowi na sucho to nie ujdzie.

Zestrzelenie cywilnego samolotu radziecką rakietą, będącą na wyposażeniu wojsk rosyjskich zaostrzyło w lipcu jeszcze bardziej stosunki polityczne pomiędzy wielkimi mocarstwami i Rosją.

 

Wyjaśnijmy: 9K37 Buk to system kierowanych rakiet ziemia – powietrze opracowany w 1979 r. przez ZSRR. Nowsze wersje tego systemu będące na wyposażeniu wojsk Putina odporne są na wszelkie zakłócenia radiolokacyjne i przeznaczone do zwalczania rakiet typu Cruise oraz samolotów manewrujących.

 

Świat bardzo ostro zareagował na ten akt terroryzmu międzynarodowego, którego od kilku miesięcy skutecznym poplecznikiem stał się prezydent Rosji Putin. Nie miała już wyjścia ociągająca się z sankcjami gospodarczymi wobec Rosji kanclerz Niemiec. Pozostając zresztą pod wpływem nacisków partii rządzącej włączyła się z serią nowych, dokuczliwych dla Putina sankcji w sferze biznesu i finansów. Ogłoszono przy tym, że zerwanie kontraktów dotyczących przemysłu zbrojeniowego i paliwowego byłoby mało skuteczne w perspektywie potrzeby osiągnięcia szybkich skutków działania, dotykających gospodarkę Rosji.

Z handlem bronią, produkcją uzbrojenia, okrętów wojennych pomiędzy Zachodem (Francja np. buduje dla Rosjan okręty) jest tak, jak ze sprzedażą w sklepie pistoletu mężowi, który chce zabić żonę. – My tobie wyprodukujemy broń, z której potem ty możesz nas zabić…

Od lat jest to bardzo dochodowa, ale i niezwykle niebezpieczna polityka, w którą zaangażowane jest wiele krajów na świecie. W której swój znaczący udział ma też Rosja.

Dlatego Putin nadal szydzi sobie z Zachodu, i ma w nosie to, co mówi na niego i robi przeciwko niemu prezydent Obama.

Prezydent – strateg byłej KGB radzieckiego sorta skutecznie - póki co - realizuje swoją wizję wielikiej Rosiji, szukając nowych sprzymierzeńców w Ameryce Południowej, Afryce i Azji. M.in. wykorzystał do tego swój pobyt na finałowym meczu mundialu w Brazylii, skąd potem wracając samolotem – wg. niektórych przychylnych mu mediów – miał być pomylony z samolotem malezyjskim.

Szkoda – myślę sobie, że NATO nie potrafi narzucić swej woli Putinowi. Nie potrafi zmusić go do zapewnienia bezpieczeństwa lotów nad Ukrainą. Milczeniem zbywa na razie prośby prezydenta Ukrainy Poroszenki o wsparcie militarne, bez którego Ukraina sama (pozbawiona wcześniej nowoczesnych bronii przez Rosję) się nie obroni.

Rozpad partii rządzących i upadek rządu Ukraińskiego, jaki się dokonał 23 lipca, sytuację na Ukrainie jeszcze pogorszył. Nie wiadomo też, czy nie przedłuży, nie rozszerzy stanu wojny pomiędzy wojskami ukraińskimi i separatystami, widocznie wspieranymi z terytorium Rosji.

 

W lipcu napięcie wokół polityki Putina w skali światowej wzrosło. Kurs na izolację Putina pogłębił się. Wiadomo, że Rosja to nie dawne ZSRR. Dużo łatwiej i znacznie prędzej można ją izolować. Zahamowanie terroryzmu rosyjskiego leży nie tylko w interesie Ukrainy, ale w dłuższej perspektywie także całej społeczności międzynarodowej.

Z aprobatę w tej sytuacji przyjąłem naszą decyzję parlamentu odwołującą planowane wcześniej obchody na 2015 rok „Roku kultury Rosyjskiej w Polsce” i odwrotnie. Nie da się bowiem upowszechniać kultury, nie wypada tego robić w stosunku do państwa, które w polityce posługuje się wojną i terrorem.

Nie można też utrwalać w świadomości twórców rosyjskiej kultury czegoś, co oni uznaliby za szacunek dla hołubionego przez nich mocarza (o dziwo!), jakim dla wielu z nich jest Putin.

 

 

*/ Manifest PKWN (Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego) – tak zwany Manifest Lipcowy, to odezwa do narodu polskiego ogłoszona 22 lipca w Chełmie Lubelskim. W rzeczywistości został podpisany i zatwierdzony przez Stalina w Moskwie 21 lipca 1944. Wzywał do walki z okupantem niemieckim, ustanawiał Krajową Radę Narodową jako jedyne legalne źródło władzy i delegalizował rząd londyński, zapowiadał utworzenie Milicji Obywatelskiej i ukaranie zbrodniarzy hitlerowskich, nacjonalizację przemysłu i rozdanie chłopom ziemi, bezpłatne nauczanie, repatriację Polaków pozostających na obczyźnie.

    Manifest podpisali członkowie PKWN z przewodniczącym Edwardem Osóbką-Morawskim i wiceprzewodniczącymi Wandą Wasilewską oraz Andrzejem Witosem na czele.

 

**/ Według szacunków polskich historyków nacjonaliści ukraińscy zamordowali około 100 tysięcy Polaków. 40-60 tysięcy zginęło na Wołyniu, 20-40 tys. w Galicji Wschodniej, co najmniej 4 tysiące na terenie dzisiejszej Polski. Terror szerzony przez UPA spowodował, że setki tysięcy Polaków opuściło swoje domy, uciekając do centralnej Polski.

W odwecie za zbrodnię wołyńską Polacy zabili ok. 10-12 tys. Ukraińców, w tym 3-5 tys. na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.


Krzysztof Lubczyński rozmawia z REDABADEM KLYNSTRĄ

$
0
0

 Krzysztof Lubczyński rozmawia z REDABADEM KLYNSTRĄ


Nienaganna polszczyzna, holenderskie nazwisko, znany aktor polski. Jak to się stało?


- Moja polska mama wyjechała z kraju pod koniec lat sześćdziesiątych, żeby zajmować się tańcem nowoczesnym, chciała pracować w Nowym Jorku, ale utkwiła w  Amsterdamie i tam się urodziłem.


I tam spędził Pan dzieciństwo, czas szkolny i kawałek młodości?


- Tak. Mama, jak wspomniałem, zajmowała się tańcem, a ze mną rozmawiała wyłącznie po polsku, natomiast ojciec Holender prowadził kino studyjne w Amsterdamie, więc wychowywałem się w orbicie zajęć artystycznych. Zainteresowałem się teatrem i miałem już za sobą pierwsze próby występów scenicznych, gdy w 1988 roku, jako 19-latek, pojechałem do Polski. Zobaczyłem wtedy w teatrze Maję Komorowską, którą znalem z polskich filmów oglądanych w kinie studyjnym ojca, w którym organizował dni kina polskiego. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem filmy Wajdy, Zanussiego i innych. Kiedy ją zobaczyłem, dosłownie zakochałem się w niej, w jej aktorstwie, w polskiej kulturze. Postanowiłem zdawać do szkoły teatralnej w Warszawie, żeby zostać studentem pani Mai. I udało mi się. Drugim moim ważnym profesorem był pan Wiesław Komasa. Ten tandem sprawił, że nasz rok był wyjątkowy, a były na nim też Kasia Herman, Dominika Ostałowska, Bartek Opania, Agata Kulesza, Małgorzata Kożuchowska. Niezły skład. Polskę poznałem głównie przez ludzi z mojego roku.


Po zakończeniu studiów w 1994 roku postanowił Pan zostać w Polsce?


- Nie, nie miałem takiego planu, ale kiedy otrzymałem propozycje angażu do Teatru Studio od Jerzego Grzegorzewskiego, jednego z najlepszych teatrów warszawskich. W 1996 roku zagrałem też w „Grach ulicznych” i od tego czasu zacząłem też trochę grać w filmach. Na decyzję o zostaniu w Polsce wpłynęły też polskie kobiety, urodziwe i zaradne, z charakterem, naturalne feministki. Podobał mi się też dość jeszcze wspólnotowy styl życia w Polsce. W Holandii, kiedy wyjeżdżałem, panował już silny indywidualizm, zjawisko singlizmu, które w Polsce dopiero się zaczynało. Dominuje tam dużo większe zdystansowanie niż w Polsce, każdy jest bardziej sam, ludzie z innymi się nie dzielą swoimi problemami, nie ma zaczepiania obcych ludzi w miejscach publicznych, zagadywania w pociągach, nie ma flirtu, jest strzeżenie prywatności. W Holandii jest już tak, że nawet rząd zajął się problemem wykształconych, niezależnych kobiet, które nie mogą znaleźć partnera na swoim poziomie. Poza tym spodobała mi się dynamiczna, energiczna Warszawa, w porównaniu z którą Amsterdam jest skansenem, gdzie ludzie o nic się nie muszą starać i są zblazowani. Jest tam też kiepski klimat, kiepski inaczej niż w Polsce. Przez większa część roku leje deszcz. Powietrze jest zdrowo najodowane, ale niekorzystne dla chorych reumatologiczne, dużo grzyba. Holendrzy są mistrzami w tworzeniu tzw. domowego ciepełka. Uprawiają siedzenie przy herbacie i granie w różne gry planszowe. Poza tym mama wychowała mnie w wierze katolickiej. Bardziej odpowiada mi katolicyzm niż protestantyzm z jego minimalizmem. Natomiast cenię Holandię za umiejętność kooperacji społecznej, organizację, pracowitość. Polska demokracja to nie to samo co holenderska. U nas politycy chcieliby, żebyśmy co cztery lata szli na wybory, a w międzyczasie nie wtrącali się do rządzenia. Tam deleguje się rządzących do reprezentowania naszych interesów i jest to traktowane stuprocentowo serio. Premier Holandii tłumaczy się dziennikarzom jak pracownik pracodawcom. Nie ma prawa zdenerwować się w reakcji na pytanie dziennikarza. Tam rząd i opozycja spierają się, ale też lojalnie współpracują. W Polsce ugrupowania polityczne chcą się wzajemnie unicestwić. Tu ciągle panuje prawo politycznej dżungli, panuje plemienna demokracja, czyli pomagamy tym, którzy nam pomogli dojść do władzy, a gnębimy przeciwników. Kiedy jadę do Holandii zauważam, że Holendrzy ciągle są na urlopach i w rozjazdach, a mimo to wszystko toczy się sprawnie, jak dobrze ustawiona machina, a tu albo przekręty, albo nadludzki wysiłek w organizacji czegokolwiek. Miałem kawiarnię w Warszawie, ale nie dałem rady długo jej prowadzić, bo więcej czasu poświęcałem sprawom urzędowym niż działalności właściwej. Mimo to trzeba być nieustępliwym, służbowo upierdliwym. Mamy prawo domagać się, żeby dobrze wydawano nasze pieniądze. Trzeba cały czas zwracać innym uwagę na jakość życia. To jakie jest nasze otoczenie, jest lustrem nasz samych.


I mimo to, mimo że mógłby Pan mieszkać w spokojnym i bogatym Amsterdamie, znosi Pan tutejsze dolegliwości życia?


- Staram się trochę pokazywać jak jest i jak mogło by być. Nie wystarczy narzekać, trzeba brać w swoje ręce, wymagać, poczuć się właścicielem tego kraju. Zauważyłem, że Polacy nie cieszą się np. z 4 czerwca. Stan wojenny dużo zabił radości w Polakach


A nie sądzi Pan, że Polska transformacja trwa za długo? I że dlatego też młodzi Polacy masowo wyjeżdżają z kraju?


- Tak, zdecydowanie za długo trwa. Jak przenoszona ciąża, szkodliwa dla zdrowia i życia. Zauważam jednak pozytywne zmiany. Młodzi ludzie coraz częściej nie czują się już petentami we własnym kraju i mieście. Uważam, że nie trzeba jechać po świecie szukać ideału, ale tu go robić, na własnej ziemi. Polacy mieszkający w Holandii, którzy osiągnęli tam wysoki status mówią: osiągnęliśmy wiele, ale nigdy nie będziemy Holendrami. Zawsze się tęskni za ojczyzną.


A Pan tęskni za ojczyzną holenderską? Za widokami i zapachami amsterdamskiego dzieciństwa?


- Od czasu do czasu. Jadę do Holandii, ale wystarcza mi kilka dni, żeby doładować akumulatory i żeby tu je zużytkować. W Holandii jest wszystko zrobione. Życie w Polsce to ciągle survival. W Holandii gdybym pół roku pracował w teatrze, to drugie pół mógłbym nie pracować, biorąc 80 procent poprzedniego wynagrodzenia i odpoczywać, podróżować lub pisać książkę. Ale mnie by to rozleniwiło. Mój przyjaciel, pisarz holenderski zamieszkał w Nowym Jorku, bo w Holandii nie miał energii do pracy i życia. Amsterdam daje, a Warszawa bierze, nie daje, jak Nowy Jork czy Paryż, które też są survivalowymi miastami.


Jakie są jeszcze różnice między Holandią a Polską?


- Po 1989 roku Polacy, używam szerokiego kwantyfikatora, wyzbyli się dużej części własności narodowej i wprowadzili jakiś dziki kapitalizm. W Holandii jest zakaz zakładania hipermarketów, mogą być najwyżej supermarkety. Hipermarkety niszczą bowiem małe sklepiki, a więc część średniej klasy, która jest solą społeczeństwa i, krytykiem władzy. Holender nie różnicuje przestrzeni wewnętrznej i zewnętrznej. Gdy ktoś ma w Holandii jakiś dobry pomysł, to wszyscy pracują na niego, bo wiedzą, że to w konsekwencji wpłynie na jakość życia wszystkich. Trzeba jeździć, patrzeć, obserwować. Moja polska babcia opowiadała mi o przedwojennej Warszawie. Marszałkowska tonęła w kwiatach, ulice były czyste. Wszystko więc można zmienić. W Polsce podatki traktuje się jak haracz, w Holandii jako dobrze zainwestowane pieniądze. One nadal są moje, tylko że „oddelegowane”. Liczą się tylko te pieniądze, które widać na ekranie – stara zasada hollywódzkich filmowców. Może muszą w Polsce minąć dwa a nie jedno pokolenia aż zauważymy zmianę, czyli jesteśmy nie u celu, lecz na półmetku?


Co Pana jeszcze razi w Polsce?


- Paradoksalnie to zabrzmi, ale brak realnego szacunku dla własnej historii. Dużo się o nim gada, ale mało robi. Gdzie filmy o wybitnych polskich postaciach? „Jack Strong”, który odniósł sukces, to wyjątek. A przecież to dzięki nim Polacy przetrwali, mimo że Hitler planował na ziemiach polskich opróżnionych z Polaków przesiedlić. Wie pan kogo? Holendrów.


Porozmawiajmy w końcu o Pana aktorstwie i działalności artystycznej. Jak Pan ocenia się w tym zawodzie po dwudziestu latach bycia w nim?


- Realistycznie i samokrytycznie. Gdyby mój dorobek wynikał z bycia tylko aktorem, trzeba by go uznać za bardzo skromny, tym bardziej ze nigdy nie otrzymałem żadnej nagrody aktorskiej. Ale pewnie sam jestem sobie winien. Jestem charakterystyczny, reprezentuję suchy dowcip, może nie ma aż takiego popytu na mój typ? Myślę jednak, że mój dorobek jak na to, że miałem inne zainteresowania, nie jest najgorszy. Nie jestem więc rasowym aktorem, bo nie tylko się tym zajmowałem. Mam satysfakcję, że zagrałem główną rolę w pierwszym spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego, który przyniósł mu sławę, w „Bernardo Zucco” Bernarda Marie-Koltesa. Grałem też w „Oczyszczonych” Sary Kane czyli brałem udział w początkach teatralnego „brutalizmu” w Polsce. To był też pierwszy spektakl, w którym po raz pierwszy ważną, samoistną rolę, nie tylko jako oświetlenie aktora, zagrało światło. Przedstawienie dziś jest już kultowe, ale trochę już muzealne.


A co Pan myśli o swojej ścieżce filmowej?


- Tu jest gorzej. Dotknął mnie syndrom braku drugiego filmu, bo po roli w „Grach ulicznych” nic mi się specjalnie ważnego w kinie  nie przydarzyło. Nawet nosiłem się z zamiarem odejścia od aktorstwa po „Krumie” Levina wystawionym w 2005 roku przez Krystiana Lupę w Starym Teatrze Krakowie. Cenie sobię jednak kilka ról w Teatrze Telewizji, szczególnie pułkownika Józefa Światło w „Kontrymie”.


Co Pan myśli o współczesnym aktorstwie w Polsce i w Holandii?


- W Polsce ciągle jeszcze oparte jest w dużym stopniu na indywidualnych kreacjach. Dziś jednak robi się coraz rzadziej kreacji aktorskie samych dla siebie jak kiedyś. Kończy się czas kreacji, XIX-wiecznego monologowania aktora. Przyznam, że, że nie lubię w  aktorstwie „jazdy figurowej na lodzie”. Są dwie kategorie aktorów. Jedni w dzieciństwie skupili na sobie za mało uwagi . To popisowi prymusi czekający na nagrody, na tort z wisienką. Drudzy są nastawieni na grę zespołową. W Polsce jest tradycja chodzenia do teatru i kina na aktorów. W Holandii aktorstwo to zawód kolektywny, liczy się  firma, teatr, drużyna, zespół, a nie jednostka. Rola jest tylko funkcją tematu. Niemal nie występuje zjawisko gwiazdorstwa. Trochę podobnie było w przenikniętym tradycją austriacką Krakowie, n.p. w teatrze im. Juliusza Słowackiego.


Żyje Pan tylko z aktorstwa i reżyserii?


- Nie. Uczę ludzi wystąpień, ale nie metodą Tymochowicza. Nie tworzę innego człowieka, moi klienci zostają sobą. Muszą mieć coś własnego do powiedzenia i dopiero wtedy pomagam im przekazać to w sposób naturalny. Bez tricków. Nie uczę manipulacji ludźmi. Nie będę wspierał hochsztaplerów.


Jakie plany na przyszłość?


Mam nadzieję, że za rok będę miał własną szkołę aktorską, gdzie będę przekazywał swoje doświadczenia. Ludziom bez względu na wiek i wykształcenie, ludziom z zewnątrz zawodu. Chcę sprawdzić, czy to możliwe w Polsce.


Dziękuję za rozmowę.


Redbad Klynstra
- ur. w 1969 roku w Amsterdamie. Od 1994 roku związany z Teatrami Studio i Rozmaitości w Warszawie, a od 2008 roku także z warszawskim Teatrem Nowym. Twórca festynu promującego kulturę holenderską „O Holender” odbywającego się rokrocznie w maju w Warszawie  Od 2013 prowadzi magazyn kulturalny „Republika kultury” na antenie stacji Telewizja Republika. W listopadzie 2013 rozpoczął współpracę z telewizją internetową Foksal Eleven, dla której w dziale kultura prowadzi videoblog „Gadał dziad do obrazu”. Na scenie zagrał m.in. w „La Boheme” wg St. Wyspiańskiego, w Don Juan Moliera w reż. Jerzy Grzegorzewski, w: „Zachodnim Wybrzeżu” Bernarda-Marie Koltèsa, w reż. K. Warlikowskiego, w „Antygonie” Sofoklesa w reż. Z. Brzozy, „Burzy” W. Szekspira w reż. K. Warlikowskiego. W filmie m.in. w „Grach ulicznych” K. Krauze, „Młodych wilkach” J. Żamojdy, „Patrzę na ciebie, Marysiu” Ł. Barczyka, „Życiu jako śmiertelnej chorobie przenoszonej drogą płciową” i „Suplemencie” K. Zanussiego, „Czterech nocach z Anną” J. Skolimowskiego. W serialach m.in. „Bar Atlantic”, „Na dobre i na złe”, „Kryminalni”, „Pitbull”, „Komisarz Alex”. W Teatrze Telewizji: „Afera mięsna”, „Kontrym”, „Księżyc i magnolie”.


Wiesław Łuka rozmawia z prof. Januszem Adamowskim

$
0
0

             Polityzacja mediów i mediatyzacja polityki

 


Wiesław  ŁUKA w rozmowie z prof. dr hab. Januszem Adamowskim, dziekanem Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, członkie Rady Naukowej Instytutu Studiów Politycznych PAN, autorem licznych publikacji na temat systemów medialnych wielu państw  Europy, USA i Kanady 

 

Minęło 25 lat od obrad Okrągłego Stołu. Jak Pan Profesor ocenia  realizację ich efektów w sferze mediów? Co osiągnęliśmy, a co zapisujemy po stronie porażek?

 

Osiągnięcia zdecydowanie przeważają nad porażkami. Wielka zdobycz, to obfitość środków przekazu, ich pluralizm własności oraz  pluralizm światopoglądowy; łatwy do nich dostęp oraz - oczywiście - zniesienie cenzury. Porażki ? – po ich stronie należy powtórzyć to, o czym mówiliśmy: spore obniżenie wartości merytoryczno – intelektualnej środków  przekazu, schlebianie gustom plebsu. Za szybko i za łatwo poddaliśmy się  komercjalizacji oraz upolitycznieniu telewizji, radia i prasy.

 

A jak wypadamy w kontekście krajów, które wyszły z tzw. Bloku Wschodniego?

 

Mimo wszystko nie mamy się czego wstydzić w porównaniu z sytuacją mediów na przykład czeskich i węgierskich, nie wspominając już o krajach za wschodnią granicą. Węgry - możemy tu mówić nawet o zniszczeniu mediów publicznych w okresie transformacji. Zniszczono je ekonomicznie w procesie parcelacji, a teraz, za rządów Viktora Orbana nałożono na nie knebel nakazując głoszenie  jedynie słusznych poglądów. W Republice Czech w minionym ćwierćwieczu bywało różnie – tam często władza daje mediom do zrozumienia: kto tutaj rządzi. To nie idzie w dobrą stronę. Czyli, generalnie u nas nie jest najgorzej, ale do tej beczki miodu wrzucę łyżkę dziegciu: notujemy na przykład zapaść w mediach regionalnych.  Powtórzę, że cieszylibyśmy się o wiele lepszą sytuacją i większym sukcesem, gdybyśmy potrafili skorzystać z wyżej wspomnianego wzoru skandynawskiego oraz…kanadyjskiego, gdzie panuje  prawie doskonały ład mediów publicznych i komercyjnych; zupełnie inny, bardziej przejrzysty niż na przykład w sąsiednich Stanach Zjednoczonych.

 

Niedawno odbyły się wybory do parlamentu europejskiego, wkrótce przed nami kolejne; teraz wybuchła tzw. afera taśmowa, która noże być groźna w skutkach dla państwa - czy media pomagają odnaleźć się  wyborcom w tym gąszczu  haseł i antyhaseł, niejasnych programów jednych i  ich gwałtownej dyskredytacji przez inne partie?

 

Rola mediów nie jest tu jednoznaczna -  z jednej strony prezentuje się pewnych  kandydatów, a innych pomija. Widzimy i słyszymy festiwal nieustających obietnic i ujawnianie się nowych, dziwnych  postaci, które za wszelką cenę chcą zaistnieć medialnie. W tym chaosie media wykazują za mało determinacji w   odcedzaniu plew od ziaren; to dotyczy głównie mediów komercyjnych. Natomiast rola mediów publicznych powinna polegać na eksponowaniu „prawdziwych ziaren”. Brakuje mi tu precyzyjnego dziennikarstwa, które by pokazywało, że ten czy ów kandydat jest wartościowy ze swoim realistycznym programem, a ten, czy ów kompletnie przypadkowy. Przed ostatnimi wyborami do europarlamentu nie widziałem  eksponowania dotychczasowych posłów z dorobkiem na forum unijnym –  Danuty Hubner , czy Dariusza Rosatiego. Widzę za to hucpiarzy, którzy już się dorobili w Brukseli dużych pieniędzy, a teraz chcą jeszcze większych.

 

Może dziennikarze dopuszczają do głosu jak największą liczbę kandydatów, i w ogóle polityków, by się nie narazić krytykom na zarzut tłamszenia wolności słowa?  

 

Możliwe, że to jest to. Boją się oskarżenia o stronniczość. Choć muszę powiedzieć, że media publiczne wykazują większą wstrzemięźliwość w prezentowaniu kandydatów i starają się zachować dziennikarski obiektywizm. Krytyczne uwagi mogą przecież dotyczyć kandydatów ze wszystkich stron, bo każda partia ma sporo brudu za paznokciami.

 

Każda ma, ale czy w równym stopniu?

 

Nie, nie. Są partie prezentujące w spokojniejsze tonacji bardziej realistyczne programy. Ale są i takie, które prezentują festiwal życzeń w podniesionym tonie, bo chcą za wszelką cenę wrócić do władzy. Chcę jednak pozostać na poziomie tego ogólnej oceny.    

 

Media nie powinny spełniać żadnej władzy, a tymczasem odnoszę wrażenie, że spełniają rolę czegoś więcej niż tylko czwartej władzy – to Pana przeraża, co wyznał Pan w jednym z wywiadów. Czy nie jest utopią oczekiwanie absolutnej neutralności politycznej mediów?

 

W naszych warunkach, to rzeczywiście wygląda na utopię, ale jednak podtrzymuję  przekonanie, że funkcją mediów jest kontrolowanie władzy, a nie jej zastępowanie. Kontrolowanie – na ile władza spełnia oczekiwania obywateli. Tymczasem mam wrażenie, że media często ją wyprzedzają w różnego rodzaju działaniach i robią to nie zawsze rzetelnie, co oczywiście nie służy dobru publicznemu.

 

Czy mógłby Pan Profesor podać przykład?

 

Nie chcę generalizować, ale widać gołym okiem, że coraz częściej i więcej jest pogoni za sensacją. Tu przykład chociażby wielomiesięcznego spektaklu medialnego zatytułowanego Wyrodna matka Madzi z Sosnowca. Na szczęście jednak są jeszcze media, które starają się działać dla dobra wspólnego, jako siła wspomagająca pozytywne przemiany, nie zaś burząca pewien ład społeczny. 

 

Ale jednak pojęcie czwartej władzy nie zrodziło się wczoraj i nie u nas  - po raz pierwszy wypowiedział je w parlamencie angielskim jeden z posłów wskazując na galerię i dziennikarzy przysłuchujących się  obradom…

 

To prawda - uczynił to Edmund Burke, działacz społeczny i filozof, a  miało to miejsce pod koniec XVIII wieku. Zaś niedługo potem, w tej samej Anglii, politycy zaczęli zamawiać i płacić redakcjom prasowym za odpowiednie publikacje. Próbowano tym „obłaskawić” dziennikarzy, czyli rozwijała się korupcja polityczna. Jednak już w drugiej połowie XIX wieku nakłady gazet i czasopism dość szybko zaczęły tam rosnąć, pojawiły się więc pieniądze komercyjne z reklam -  które mogły w dużym stopniu uniezależnić redakcje od łapówek politycznych. Wówczas to redakcje mogły powiedzieć politykom: „dziękujemy”.

 

A teraz? I u nas?

 

Widzimy, że media tradycyjne znalazły się w głębokim kryzysie - nie tylko jakościowym, ale i ekonomicznym - z powodu m. in. dramatycznego spadku nakładów oraz wzrostu kosztów wydawniczych. W związku z tym zwłaszcza prasa papierowa idzie na rozmaite kompromisy wykonując liczne ukłony w stronę czytelnika i telewidza mniej ambitnego intelektualnie, zainteresowanego głównie sensacją polityczną i obyczajową. Niestety, każdy kryzys ekonomiczny negatywnie odbija się na wszystkich dziedzinach życia, w tym także redukuje pozycję  mediów.

 

Nie wszędzie w Europie tak jest.

 

Mnie się bardzo podobają media skandynawskie, zwłaszcza te w komponencie publicznym. Są bardzo silne, w znacznej mierze niezależne od władzy państwowej, choć funkcjonują za pieniądze podatników. Wzorcowo realizują swoją misję, czyli wspierają rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Do tego potrzebna jest jednak odpowiednia postawa rządzących, ich mądrość i przekonanie, że tylko odpolitycznione i niezależne media mogą cieszyć się autorytetem i szacunkiem społeczeństwa. To nie jest tak, że tylko politycy zabiegają o względy mediów. Dostrzegam, wcale nie tak rzadko, że również właściciele mediów zabiegają o względy polityków. I nie dotyczy to wyłącznie mediów komercyjnych, ale także szefów mediów publicznych, różnych zresztą szczebli. Często chodzi o przedłużenie koncesji, lub zdobycie nowej, chodzi również o reklamy -  nie tylko firm prywatnych, ale także spółek Skarbu Państwa, dzięki czemu można wzmocnić własne budżety.

 

Szeregowi dziennikarze, niejednokrotnie ze znacznym już dorobkiem zawodowym, również nie są w stanie powstrzymać się od jawnego w prasie, czy mediach audiowizualnych demonstrowania swoich poglądów politycznych, „podlizywania” się partiom, a przy tym nazywają siebie niezależnymi. Oni są niby niezależni od partii rządzących, z wielkim zaangażowaniem i tendencyjnością patrzą im na ręce, choć widać, jak bezwzględnie są zależni od partii opozycyjnych… Czyli - nie sposób wyeliminować tych wzajemnych zależności?

 

To bardzo trudne w dobie polityzacji mediów i równoległej mediatyzacji polityki. Te procesy pogłębiają się na naszych oczach. Proszę zwrócić uwagę, jaki ogromny wpływ na telewidzów ma ten żółty pasek na telewizyjnym ekranie w trakcie nadawania programów informacyjnych. W mediach publicznych konieczne by było sukcesywne uniezależnianie się od sfery państwowej. Ale to wymagałoby stabilnego finansowania mediów publicznych. Szczególnie w telewizji jest to dzisiaj problem niezwykle trudny do rozwiązania w sytuacji ogromnych kosztów związanych z aktywnością nadawczą, niskiej ściągalności abonamentu,  stale narastającej konkurencji oraz nadal trwającego kryzysu na rynku reklamy. Jej funkcjonowanie wymaga siedmio-ośmiokrotnie wyższych nakładów finansowych niż w np. w tzw. dużym radiu. Dlatego w tym ostatnim realizacja misji jest łatwiejsza i znacząco efektywniejsza. Widzę zatem konieczność zmiany ustawy o mediach audiowizualnych, wprowadzająccej między innymi powszechną opłatę audiowizualną. Ona  by w dużym stopniu pomogła rozwiązać problem niedoboru środków, finansujących działalność publicznych środków przekazu.

 

Może wówczas zakończyłaby się żenująca dyskusja na temat słynnego abonamentu…Mówimy o polityzacji mediów, a inne, wielce gorszące zjawisko – łamanie zasad etycznych naszego zwodu, głównie bezstronności, dziennikarskiego obiektywizmu, rzetelności i kultury w zakresie posługiwania się językiem polskim.  Zwrócił Pan na to uwagę w jednym z wywiadów, że jeśli właściciele mediów i sami dziennikarze stracą świadomość etyki mediów, to „za chwilę stworzą potwora, który ich zeżre”…

 

My często operujemy szerokim pojęciem mediów, ale ich twórcami są przecież konkretni ludzie oraz towarzyszą temu konkretne zachowania. Jeżeli one są gorszące i ten proces się pogłębia, to znaczy, że jest na nie przyzwolenie społeczne. Być może, jest to również sprawa pokoleniowa – że sferę mediów w niemałej mierze tworzą ludzie młodzi, niecierpliwi, chcący bardzo szybko dojść do dużych pieniędzy, że puszczają im czasem hamulce moralno-etyczne . Może temu sprzyja dość marna generalnie kondycja materialna tego środowiska, co skutkuje korupcją polityczną?

 

Czy to się może zmienić, czy może przyjść opamiętanie?

 

Nie wiem, czy to się zmieni. Wiem, że musimy do tego z uporem dążyć. Uważam, że dziennikarz powinien być relatywnie dobrze opłacany, jeśli chcemy, by był on rzetelnym człowiekiem wpływu. Tak jest w Stanach Zjednoczonych, tak jest w wielu państwach Europy Zachodniej. Przykład: w dzienniku New Jork Times pewien młody dziennikarz o nazwisku Jayson Blair wykreował sztucznego bohatera swojej publikacji a także dopuścił się wielu plagiatów. Musiał zrobić to mistrzowsko, bo dostał prestiżową nagrodę Pulitzera. Ale gdy tylko wykryto oszustwo, natychmiast został wyrzucony z pracy. Ten fakt podziałał jak przestroga dla innych kolegów po fachu, albowiem  dziennikarza – oszusta spotkała nie tylko kara materialna, ale także ostracyzm wielu ludzi.

 

A u nas pan sobie przypomina coś podobnego?

 

Trudno mi sobie to wyobrazić, choć kiedyś, w czasach PRL pamiętam dość gwałtowne rozstanie redakcji Polityki z dziennikarzem - oszustem.  Nie tęsknię za tamtym okresem, ale dzisiaj, w warunkach wolności wypowiedzi, znam publikacje na bardzo marnym poziomie formalnym i łamiące elementarne standardy zawodowe, lecz ich autorom włos z głowy nie spadł. Ci autorzy pisali ewidentnie na pewnego rodzaju zmówienie polityczne, zagrali role media-kilerów, zrobił się niby szum wokół sprawy, ale dość szybko ona ucichła.

 

Ma Pan Profesor na myśli tytuły opiniotwórcze?

 

To są niekiedy nawet całkiem niezłe pisma i niezłe pióra. Na pewno nie tabloidy, które mogą sobie pozwolić na więcej. Nie mogę podać tytułów i nazwisk, bo – gdy uderzymy  w stół, to nożyce się odezwą. Wierzę jednak, że to schodzenie na dno upadku zawodowego i degrengolada etyczna kiedyś się skończą. Może przemawia przeze mnie idealizm, jednak wierzę, że kiedyś dziennikarstwo znowu stanie się swego rodzaju ostoją inteligenckości.

 

Jak temu pomóc?

 

Nie wszystkie na szczęście dobre gazety i czasopisma zniknęły. Myślę, że   pozostaną one nadal na rynku jako grupa mediów opiniotwórczych, (jak np. niektóre czasopisma opinii czy periodyki społeczno-kulturalne), choć teraz tracą na znaczeniu, przeżywają spadek nakładów, niebezpiecznie staczają  się w objęcia komercji. Marzę, by jednak pozostały i umocniły się jako media wpływu, zresztą nie tylko na elity naszego państwa.

 

Ewidentnie negatywny wpływ na tę inteligenckość ma Internet, o czym  niedawno dyskutowano w trakcie konferencji naukowej  w Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. 

 

Na pewno doceniam Internet jako medium, które  mocno zdemokratyzowało komunikowanie społeczne; uczyniło je rzeczywiście dwustronnym. Ale to jest takie trochę wypuszczenie przysłowiowego Dżinna z butelki. Coś, co  wypełzło, ujawniło liczne demony; złudne przekonanie internautów (w tym wielu zwyczajnych hejterów) o anonimowości sprzyja wzbieraniu fali chamstwa, zawiści, nienawiści, podłości, nietolerancji wobec ras, inaczej wierzących, myślących, kochających, również wobec tych, którym się bardziej powiodło w warunkach demokracji i wolnego rynku.

 

Ta fala nienawiści wzbiera nie tylko w Internecie, ale także na falach eteru, na wizji i w prasie; coraz bardziej dotyka również zawodowych dziennikarzy prowadzących autorskie programy publicystyczne, głównie polityczne.

 

Tak, polityka mocno „psieje” na naszych oczach – staje się dramatycznie bezwzględna, brutalna. Nawet  uznani dziennikarze to wykorzystują – w swoich programach celowo sadzają naprzeciw siebie „brytanów” z rywalizujących partii, którzy skaczą sobie do gardeł. Wywoływanie przed kamerą telewizyjną lub mikrofonem  kłótni, zamiast rzeczowej dyskusji jest usprawiedliwiane niby wynikami jakichś badań, według których telewidzowie i radiosłuchacze to lubią.

 

Za naszą wschodnią granicą wybuchł i ciągle trwa groźny dla Polski, dla Europy i świata – konflikt. Z jednej strony agresja mocarstwa, a z drugiej nadzwyczaj trudne, by nie powiedzieć beznadziejne, zmaganie się z nią przez znacznie słabsze państwo. Jak wobec tego konfliktu zachowują się polskie media? 

 

Moi koledzy – politolodzy i medioznawcy, którzy zajmują się Rosją, mogliby określić to zachowanie jako – generalnie - godne i racjonalne. Z drugiej jednak strony była i  jest widoczna tu postawa pewnej jednostronności. Oceniam, że stanąwszy po stronie Ukrainy, należało jednak głębiej pokazywać racje drugiej strony. Wiem, że Rosja stała się agresorem de facto, ale należy więcej miejsca poświęcić dla prezentacji jej argumentów - nie tylko po to, by kogoś na siłę przekonywać, ale by zachować i umacniać autorytet mediów wolnych od tendencyjności. W kwestii zaanektowania przez Rosję Krymu media nasze przypominały zazwyczaj tylko fakt, że był on swoistą „darowizną” komunistycznego przywódcy w Moskwie, Nikity Chruszczowa (dodawano częstokroć – pijanego) z lat pięćdziesiątych ub. wieku na rzecz Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Pomijano jednak nierzadko w tej argumentacji inny fakt, że Krym od końca XVIII wieku należał do Rosji i dominująca grupa osób zamieszkujących od lat ten półwysep, to rdzenni Rosjanie. Zaznaczam, że nie jestem w tym konflikcie stronnikiem Rosji i nie próbuję się tutaj stroić w szaty jej obrońcy.

 

Dziękuję za rozmowę, Wiesław Łuka

 

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Piotrem Cieplakiem

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Piotrem Cieplakiem



Urodził się Pan w Częstochowie. Może to swoista teatralność tego miejsca zaszczepiła w Panu teatralnego bakcyla?


- Wiem, że to by brzmiało efektownie, ale nie. Jasna Góra nie jest moim źródłem. W Częstochowie tylko się urodziłem, a dzieciństwo i młodość spędziłem w Opolu. Moje źródło to Opole, gdzie w „dupie prowincjonalnej”, w małym mieście miałem co roku przegląd najlepszych przedstawień polskiego teatru, „Konfrontacje”. Tam oglądałem przedstawienia Wajdy, Jarockiego, Henryka Tomaszewskiego. Do Wrocławia jeździłem na spektakle Grzegorzewskiego. Poznałem także Teatr Ósmego Dnia. Grotowskiego „Apocalipsis cum Figuris” oglądałem w Opolu jako licealista. Spektakle odbywały się w niewielkim pomieszczeniu, ledwo jedynie nadającym się na salę teatralną. Dziś opolskie czasy Grotowskiego otacza legenda, ale jego spektakle były wtedy „niszą nisz”. Raporty kasowe z „Księcia Niezłomnego” często potwierdzały odwołania spektakli powodu braku widzów albo odnotowywały jednego widza.


Ma Pan swój autoportret, ideę artystyczną? Spotkałem się z określeniem Pana jako reżysera religijnego. Akceptuje Pan taką formułę?


- Unikam formuły „religijny”. Stawianie pytań religijnych nie determinuje bycia czy nie bycia religijnym. Każdy zadaje sobie pytania religijne, pytania o to, czy jest „coś”, czy „tego” nie ma. Dla mnie każdy dobry wiersz jest religijny, bo jest w nim egzystencjalna świadomość życia. Z drugiej strony każdy religijny wiersz zawiera tajemnicę, tęsknotę, żal. Jest też słowo „metafizyka” dotykające tajemnicy czegoś, co jest poza bytem fizycznym. Peter Brook powiedział, że warto robić teatr, bo on pokazuje rzeczy niemożliwe. W Polsce takie pytania są naznaczone obiegowymi formułkami i kojarzeniem z Radiem Maryja czy księdzem Lemańskim. Jednak pytania religijne są uniwersalne, bo to nie są pytania wyłącznie  religijne, a na pewno nie publicystyczne. Teatr nigdy nie jest poza czasem. Teatr ma być widowiskiem, ma nie być nudny, jest trochę jarmarkiem. Połączeniem wysokiego z niskim. Ja, palący, pijący, mający rodzinę zadaję pytania metafizyczne. Jestem normalnym człowiekiem, nie kaznodzieją. Poza tym nie wychowałem się w religijnym środowisku. Pierwszy raz byłem w kościele, kiedy miałem 20 lat. Stało się za granicą, we Francji. Podróżowałem autostopem i podwiózł mnie ktoś ze wspólnoty brata Rogera z Taize. I tak się zaczęła obecność religii w moim życiu. Natomiast formuła ciągnie się za mną od 1993 roku, kiedy zrealizowałem „Historyję o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim” Mikołaja z Wilkowicka. To przedstawienie ukonstytuowało mnie jako reżysera, ale pytany o to, czuję się jak Stanisław Mikulski pytany o Hansa Klossa, o coś bardzo dawnego. Moim aktualnym spektaklem jest „Milczenie o Hiobie” i krążę wokół pytań postawionym w tym przedstawieniu. Ono jest tysiąc razy dla mnie ważniejsze niż „Historyja”. Nie chcę być przypisany do „Historyi”. Nawiasem mówiąc „Historyja” miała tylko trzynaście przedstawień i w sensie frekwencyjnym była klapą, natomiast zebrała później całą garść nagród na festiwalach. Męczyła mnie ta porażka u publiczności i po kilku latach postanowiłem zrobić go ponownie, ale myślę, że nie zrobiłem go lepiej.


Z „Historyją” wiąże się tradycja wystawienia jej przez Kazimierza Dejmka…


- Nie  mogłem widzieć tego spektaklu i tym bardziej odnosiłem się do niego w najmniejszym stopniu. Nadbudowa religijna w tym spektaklu była dla mnie mniej ważna. W tym tekście zafascynowała mnie forma i koncept, w którym Jezus nawala się w piekle z diabłami. Mam wrażenie, że Mikołaj z Wilkowiecka wrzucił historię biblijną w przeczucie czegoś, co czterysta lat temu nie istniało, w „popkulturę”, a może raczej w ówczesną jej prapostać. Wyciągnąłem z tego konsekwencje i pokazałem to z tłem rockowym i innymi współczesnymi rzeczami popkulturowymi. Dwadzieścia lat temu to był czad. Z kolei, zrobiłem też kiedyś jasełka Dworcu Centralnym, odarte z politury popkulturowej.


Przyznam, że zastanawia mnie dlaczego nie wystawił Pan żadnego dramatu Paula Claudela, uważanego przecież za największego dramaturga katolickiego i do tego giganta dramatopisarstwa…


- To nie dla mnie. Uważam go za autora nudnego, pompatycznego, retorycznego, grandilokwentnego. Jako dramaturg nie ma jaj.


Podkreślana jest jednak  barwność scenerii, rozmach, egzotyzm jego dramatów, nawet elementy przygodowe…


- Może Claudel jest kolorowy, ale jest też anachroniczny i za pobożny, za dewocyjny. To już wolę Kubusia Puchatka, Becketta, Białoszewskiego, Miłosza.


Jakie były Pana pierwsze fascynacje aktorskie? I jakim jest Pan reżyserem we współpracy z aktorami?


- Pierwsze fascynacje, to Oleksy, mim teatru Tomaszewskiego i Ryszard Cieślak od Grotowskiego. Aktorów uwielbiam. Doceniam ich trudny zawód,  jego wysokie koszty, nie zawsze uświadamiane. Dziś bywają gwiazdami, są popularni, szanowani. Kiedyś chowano ich w niepoświęconej ziemi i z punktu widzenia Kościoła było to zrozumiałe. Zgadzam się z dawnymi proboszczami (śmiech). Aktorzy obwąchiwali tajemnicę, o którą proboszczowie byli zazdrośni. To umieranie co wieczór na scenie, brak ułudy życia zorganizowanego i uporządkowanego. Na co dzień pytają - co ja robię? Pozostała do dziś jakaś dwuznaczność tego zawodu, jego mroki, cienie. I to ciągłe napięcie między wysokim a niskim. Między walką ze sprzączką a Wielą Improwizacją. Zatarcie granicy między realnością a teatrem. Prawie nigdy nie krzyczę na aktorów, staram się traktować ich po partnersku. Powoduje mną w tym i wrodzony temperament i filozofia życia. Nie wiem jaki jest świat. Nie jestem kaznodzieją, ale kimś kto pyta, kto szuka odpowiedzi na zagadki, tajemnice. Nie mówię do aktora: „masz być taki czy taki” w danej roli. Wszystko kształtuje się w trakcie pracy. Dobieram aktorów, których jak mi się zdaje, potrafię na scenie uruchomić.


Należy Pan do generacji, którą zdążyła zobaczyć teatr lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a potem przeszła na drugą stronę brodu. Co Pan myśli o tym teatrze przeszłości?


- Nie lubię chwalić dawnych czasów, bo w tle czai się sugestia, że nasze czasy są spsiałe i nie ma indywidualności. Teatr aktorów, których pan wspomniał był inny, na czym innym oparty, czego innego szukał. Język teatru był inny. Tak rozumiana sztuka aktorska schodzi na plan dalszy. Wydaje mi się, że rzemiosło teatralne gdzie indziej się dziś lokuje. Zmienia się rola słowa. Teatr buduje się dziś nie na aktorach, nie na kreacjach. Czasem jest mi markotno, że wartość aktora, który stoi i pięknie mówi jest deprecjonowana, nawet w dobrej wierze. Jak w Starym Teatrze w Krakowie, gdzie głos Jerzego Treli, wielkiego aktora, mówiącego monolog romantyczny, służy za pozytywkę dołączoną do makiety teatru. To jest słabe, to mimowolna zapewne drwina. To sugestia, że przeszłość jest już zamkniętą kartą, z czym bym się nie zgodził.


Przy okazji wątku „religijnego” w Pana twórczości wspomniał Pan o „Milczeniu o Hiobie” wystawionym w Teatrze Narodowym…


- „Milczenie” skomplikowane, niszowe, nie jest hitem frekwencyjnym. Powstało w innych inne warunkach zewnętrznych niż „Historyja”. Z zamysłem zrobiłem spektakl niszowy. Tytuł nawiązuje do potocznego rozumienia pojęcia „wieści hiobowe” czyli straszne. Jest w nim Biblia, jest smutek, co oznacza, że zrobiłem to przedstawienie z przekory. Gdybym zrobił coś o pedofilii czy Rydzyku, to by dopiero była frekwencja. Ale ja nie kalkuluję w ten sposób. Jest we mnie coś chłopackiego, jakaś przekora, prywatna gra z powszechnymi modami, z tematami trendy. Aczkolwiek zaznaczę, że jako wierny katolik jestem też porządnym antyklerykałem, jako że inaczej być nie może.


Wystawiony przez Pana „Słomkowy kapelusz” Labiche’a można by potraktować jako ćwiczenie teatralne w formie francuskiej farsy, gdyby nie to, że ten utwór, będący wcieleniem francuskiej lekkości, jakąś manifestacją beztroskiego świata fin de siecle’u, zinterpretował Pan jako smutny. Jak napisał jeden z krytyków, „spod perfekcyjnie przygotowanej, rozegranej w zawrotnym tempie farsy wyzierało jednak drugie, gorzkie dno - efektownego życia trawionego na błahostkach, życiowej głupiej pogoni bez przystanku, pogoni, która przybliża do śmierci”.


- Tak, to było smutne widowisko. Wystawiłem farsę Labiche’a, bo używając różnych form teatralnych śpiewam tę samą piosenkę. Pogoń ludzkości za słomkowym kapeluszem, za byle czym, czyli nasze życie. Dodałem do tego Eliotta wzywającego, by nie gonić słomkowego kapelusz, nie biegać za nim. Nie mówiłem tego jako kaznodzieja, bo ja sam też biegam za słomkowym kapeluszem. W przedstawieniu chciałem pokazać napięcie naszej egzystencji, napięcie między Eliottem a słomkowym kapeluszem. A poza tym „Słomkowy kapelusz” jest genialnie napisany.


To psikus zrobiony Labiche’owi czy wydobycie z niego ukrytych znaczeń?


- To drugie. Szedłem śladami Ionesco, Becketta, Piny Bausch. Labiche był patronem dla Ionesco czy Becketta. Na dnie Labiche’a jest przeczucie absurdu.


Jako wykładowca reżyserii w warszawskiej Akademii Teatralnej uczy Pan studentów raczej opowiadać o słomkowym kapeluszu czy interprertować Eliotta?

- Uczę, że teatr nie może być nudny, ale mam świadomość, że oni są jeszcze za młodzi na lekkie tematy. Lista moich realizacji pokazuje, że nie stroniłem od żadnego gatunku teatralnego, nie wyłączając teatru dla dzieci. Od Kubusia P. czyli Puchatka po Szekspira i inspirację obrazami Jerzego Nowosielskiego Przedstawienia dla dzieci, poza formą, nie różnią się od przedstawień dla dorosłych. Chodzi o to, żeby opowiedzieć o trudnym świecie tak, żeby pięcioletnie dzieci uznały opowieść za swoją. Opowiedzieć dziecku o tajemnicy świata, to duże wyznanie. Dlatego będę realizował „Królową Śniegu” Andersena, w przekładzie z oryginału, czyli z duńskiego, podczas gdy dotąd znamy tego baśniopisarza z przekładów francuskich. „Królowa Śniegu” to opowieść chłopcu, któremu zamarza serce. Dziewczynka która go całuje, wyzwala go z tego stanu. Powtórzę na koniec – teatr nie może być nudny.


Dziękuję za rozmowę.


Piotr Cieplak - ur. w 1960. Po studiach na Wydziale Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie i Wydziale Reżyserii  w krakowskiejPWST, rozpoczął w 1989 roku pracę reżyserską w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pracował w Teatrze WspółczesnymWrocławiu, i w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Współpracował z wieloma teatrami, m.in. z warszawskim Teatrem Powszechnym, z teatrem Montownia. Stale współpracuje z teatrem Narodowym w Warszawie. W latach 1996-1998 był dyrektorem artystycznym Teatru Rozmaitości w Warszawie. Zapraszał tam do współpracy młodych wtedy artystów jak Grzegorz Jarzyna czy Piotr Tomaszuk. Laureat nagrody im. Konrada Swinarskiego - przyznawanej przez redakcję za sezon 2004/2005, za reżyserię spektaklu „Słomkowy kapelusz” Eugene’a Labiche’a w Teatrze Powszechnym im. Zygmunta Hübnera w Warszawie. Laureat Feliksa Warszawskiego dla najlepszego spektaklu w sezonie 2007/2008 za „Opowiadania dla Dzieci” według Isaaka Singera w Teatrze Narodowym.




Jak pisarz z pisarzem - Wacław Holewiński i Marek Ławrynowicz w Radio Wnet (cz. 7)

$
0
0

Jak pisarz z pisarzem Wacław Holewiński i Marek Ławrynowicz w Radio Wnet (cz. 7)




{mp3}jak_pisarz_z_pisarzem_7{/mp3}


Maciej Andrzej Zarębski - Z Klerykowa w świat*

$
0
0

Maciej Andrzej Zarębski


 

Z Klerykowa w świat*


 

Żyć to działać, to rozlewać talent, uczucie, wolę;

to w czasie teraźniejszym pomagać pokoleniom przyszłym.

Stefan Żeromski

 

 

                     Genius loci

Jan CybisTo tu jest początek wszystkiego. W centrum Kielc, w starej pożydowskiej kamienicy przy Placu Wolności 3, u wylotu ulicy Ewangelickiej. Z tym miejscem wiążą się pierwsze wspomnienia z dzieciństwa, wokół niego skupiają wydarzenia lat szkolnych. Ze schowka pamięci wydobywam pojedyncze obrazy i zapisy.

Oto stoję na balkonie naszego mieszkania, na pierwszym piętrze. W dole rozległa kwadratowa przestrzeń, spacerujący i siedzący na ławkach ludzie, wokół ławek gołębie oczekujące na rzucane okruchy, bawiące się dzieci.

Nasz dom wydawał mi się wtedy bardzo duży, a drewniane schody niebotycznie wysokie, strome i nieprzyjazne. W pamięci pozostał mi nieszczęśliwy upadek na nich, na zbitą butelkę. Szkło boleśnie rozcięło skórę kolana. Wszystko skończyło się wizytą w szpitalu i nieprzyjemnym szyciem rany, okupionym łzami. Miałem wówczas niewiele ponad 4 lata, a ślad po tym przykrym wydarzeniu noszę do dzisiaj.

Inny obrazek to przerażone miny żołnierzy pijących po służbie wódkę w barze prowadzonym przez moją babcię, w kamienicy obok, gdy manipulowałem przy opartej o kontuar ich broni.

Jak przez sen widzę moją grę w piłkę na placu przed domem z rówieśnikami z taboru cygańskiego. Pamiętam również dość dobrze zabawy w przedszkolu, do którego przez bodaj rok uczęszczałem. Mam nawet zdjęcie z pierwszą sympatią.

Najbardziej zapadły mi w pamięć wspólne wyprawy z dziadkiem Jankiem, ojcem mojej mamy, na mecze piłkarskie grającej w II lidze drużyny Gwardii Kielce. To właśnie podczas jednego z nich zdarzył się wypadek, który omal nie zaważył na całym moim życiu. W maju 1948 roku (miałem wówczas pięć lat), próbując zeskoczyć z murku okalającego trybuny stadionu, niefortunnie upadłem na lewe biodro, dotkliwie je raniąc. Kiedy po paru tygodniach nie było poprawy, a ja nadal utykałem, zaniepokojona mama, zaopatrzywszy się wcześniej w list polecający od dr. Kiełkiewicza, zawiozła mnie do Warszawy do prof. Grucy. Ten zlecił opatrunek gipsowy na całą kończynę. Po miesiącu kolejna wizyta, kolejna zmiana gipsu i perspektywa … amputacji kończyny. Wracamy pociągiem z Warszawy do Kielc. Mama jest zrozpaczona. Ale widocznie Opatrzność czuwa nade mną (lub tytułowy genius loci). Ktoś z życzliwych współpasażerów polecił księdza dr. Tadeusza Drozdowskiego,którego cudowne efekty terapeutyczne znane są w całej Polsce. Mama podejmuje szybką decyzję i jedziemy do niego, do Leopoldowa, niewielkiej miejscowości leżącej na terenie Lubelszczyzny. Pamiętam jak przez sen długi korytarz, pełen ludzi i moment, w którym podchodzi do mnie nieznajomy wysoki mężczyzna, nie pytając o nic, i nawet nie odkrywając moich nóg opatulonych szczelnie kocem, mówi do mamy: co za dureń kazał ci włożyć chorą nogę syna w gips, jeszcze miesiąc i nie byłoby dla niej ratunku. Gips natychmiast zostaje usunięty. Proponuje kąpiele z siana, picie dużych ilości wyciągów z kości, stosowanie kompresów łopianowych. Mama pilnie przestrzega wszystkich jego zaleceń. Tata zaś wozi mnie codziennie na długie spacery. Wszystko to przynosi nadzwyczajne efekty. Już w wakacje w Rozwadowie próbuję grać w piłkę z kolegą taty panem Wieśkiem Borodziejem, który chwali moje postępy w rehabilitacji. Po roku noga jest w pełni sprawna i we wrześniu 1949 roku rozpoczynam naukę w Szkole Podstawowej im. królowej Jadwigi, prowadzonej przez Siostry Nazaretanki, gdzie od dwóch lat pracuje moja mama, i całkowicie zapominam o chorobie. A byłem przecież o krok od ciężkiego kalectwa. Szkoła usytuowana jest niedaleko od naszego mieszkania, przy ulicy Słowackiego, mającej swój początek na Placu Wolności, przy zbiegu z obecną ulicą Seminaryjską. Nie mam więc do niej daleko i z reguły (przynajmniej przez pierwsze trzy lata) towarzyszy mi mama. W szkole należę raczej do uczniów dobrych, w każdym razie na świadectwach mam w większości oceny bardzo dobre. Przypominam sobie, że do tej samej klasy uczęszczali ze mną koledzy: Rudek Kotwica, Janusz Łoziński, Miecio Salwa (najbardziej odważny w klasie), Boguś Malinowski, Zdzisiek Jędrocha, Staszek Libera, Wiesiek Jurkiewicz, Jurek Malicki. Z Bogusiem Malinowskim, który mieszkał niedaleko, w jednym z bloków przy ulicy Żeromskiego, przez pewien czas się przyjaźniłem; pamiętam nasze wspólne wyprawy na narty na pobliskie Psie Górki. Z Jurkiem Malickim, mieszkającym na początku ulicy Głowackiego, nieraz uczyliśmy się razem do klasówek. Z koleżanek zapamiętałem Lidzię Końciak, Hanię Głębocką (w klasie V i VI podkochiwałem się w nich!), Ewę Kapałę, Zosię Lanckorońską, Ewę Kurzejównę. Kierownikiem szkoły była wówczas Alicja Szykulanka, a do grona nauczycielskiego, poza moją mamą, która uczyła mnie w jednej, bodajże IV klasie historii, należały nauczycielka języka polskiego – Eugenia Praussówna (żona znanego kieleckiego artysty malarza), Janina Lisówna, Barbara Bieniowa, Zofia Wójcik, rusycystka – Alicja Baużykowa, siostra ks. Jana Jaroszewicza, późniejszego biskupa kieleckiego, Maria Bełdowska oraz Stanisław Czarnocki (niezapomniany wuefista) i ks. prefekt Jan Wróbel. Ze szkoły zapamiętałem jeszcze zacięte walki na boisku szkolnym w tzw. „cztery ognie” oraz gry „cymbergaj” i „hacele”. A także zimowe wyprawy z prof. Czarnockim na wzgórze Karczówkowskie i organizowane tam zawody saneczkarskie.

W czasie wakacji mama zabierała nas z siostrą nad morze – żeby nawdychać się jodu i poprawić odporność organizmu.

Z okresu szkolnego zapamiętałem, w sposób szczególny, apel w marcu 1953 roku zorganizowany z okazji śmierci Generalissimusa Józefa Stalina, podczas którego jeden z kolegów zepsuł powietrze i został z tego powodu wydalony ze szkoły, a stojący obok uczniowie ukarani naganą. Takie to były czasy…


              Słynny piec Stefana Żeromskiego


Po ukończeniu z wyróżnieniem Szkoły Podstawowej w roku 1956 rozpocząłem naukę w męskim Liceum Ogólnokształcącym w Kielcach im. Stefana Żeromskiego. Do tej, funkcjonującej od roku 1724 szkoły zostałem przyjęty bez egzaminu. Ten rok zaznaczył się w mojej pamięci przykrymi zdarzeniami. 13 sierpnia zmarł ukochany dziadek Janek (ojciec mamy), a 30 października babcia Stanisława (mama taty). Bardzo to przeżyłem. Tak się składa, że z obojgiem miałem niezwykle dobre relacje. Z dziadkiem lubiłem grać w karty, nauczył mnie gry w „tysiąca”, a także w szachy; razem chodziliśmy na mecze Gwardii Kielce; do babci mieszkającej w Rozwadowie, mieście rodzinnym ojca, jeździliśmy każdego roku w czasie wakacji przynajmniej na miesiąc z całą rodziną od końca lat 40-tych. W pamięć zapadły mi szczególnie owoce i orzechy z babcinego ogrodu – do dziś czuję ich smak i zapach, resztki tajemniczej ziemianki, w której dziadek Antoni przechowywał beczki z winem, i o której krążyły niesamowite rodzinne opowieści, oraz wyprawy nad rzekę i kąpiele w Buczynce. We wsi Chłopska Wola, leżącej przy jej dopływie do Sanu, mieszkał zaprzyjaźniony ze mną rówieśnik Henio, który nauczył mnie łapania rękami ryb, których pełno w tamtych czasach pływało w Buczynce. Ta umiejętność wymagała nie lada zręczności i sprytu, ale ją opanowałem, co stanowiło powód do dumy. Grywaliśmy również w palanta. Z tamtego okresu pamiętam także moją przyjaźń z Tadkiem Lauterbachem, mieszkającym przy ulicy Mickiewicza, naprzeciw drewnianego domku mojej babci.

 

Razem chodziliśmy do lasu, na filmy do jedynego w miasteczku kina oraz na potańcówki do pobliskiego „Sokoła”. Zapamiętałem wspólne uczestnictwo naszej rodziny w nabożeństwach w klasztorze Ojców Kapucynów, zbudowanym w wieku XVII przez ówczesnego właściciela Rozwadowa, ks. Lubomirskiego. Wielkie wrażenie na mnie, kilkunastoletnim chłopcu, wywoływał wygląd świątyni, jej okazały ołtarz, piękne malowidła ścienne oraz ambona z wyciągniętą ręką trzymającą Krzyż. Z reguły po mszy chodziliśmy na pobliski cmentarz, aby przy grobach dziadka Antoniego (ojca mojego taty) oraz jego, tragicznie zmarłego w wieku 16 lat, brata Kazimierza, pomodlić się za ich dusze i zapalić znicz.

W Żeromszczaku raczej nie miałem problemów z nauką, należałem do tych pilniejszych i wyróżniających się uczniów. Może to stwierdzenie mało skromne, ale prawdziwe, o czym świadczą nagrody książkowe z dedykacjami, dyplomy, no i świadectwa szkolne. Szkoła mieściła się w budynku przylegającym do Seminarium Duchownego. W klasach były piece kaflowe, które miały swoje miejsce w tradycji szkoły. Pamiętam, że toczyły się „bitwy” między uczniami z klas „niemieckich” i „łacińskich”, a przegranego delikwenta sadzano za karę na piec. Ponieważ akurat w pomieszczeniu zajmowanym przez naszą klasę (XIa) uczył się kiedyś Stefan Żeromski, mieliśmy poczucie, że siadamy na tym samym piecu, na którym siadywał przed laty wielki pisarz. W tej sytuacji przegrana z germanistami była nie tylko niedotkliwa, ale wręcz nobilitująca.

Szczególnie miło wspominam łacinnika, prof. Adama Miętusa, który mnie i siedzącego w jednej ławce ze mną Wojtka Kozłowskiego, darzył wyjątkową sympatią. Myślę, że przychylność profesora bardziej zawdzięczaliśmy umiejętnościom rodziców (moja mama i tata Wojtka – znany kielecki stomatolog, dobrze znali łacinę i pomagali nam w tłumaczeniu tekstów „do przodu”, dzięki temu znaliśmy materiał z pewnym wyprzedzeniem), niż własnym. W urządzanych przez profesora sprawdzianach Wojtek i ja dostawaliśmy z reguły oceny najwyższe (piątki), reszta kolegów trójki, choć zdarzało się, iż ich prace były identyczne z naszymi. Profesor doskonale wiedział, kto od kogo ściągał. Miał zwyczaj nazywać nas senatores, resztę kolegów populus…Jako jedyni z Wojtkiem należeliśmy do prowadzonego przez prof. Miętusa Koła Miłośników Starożytności. Z jego inspiracji prenumerowaliśmy pismo Filomaci i Filareci, a nawet pisywaliśmy do niego pod bacznym okiem profesora artykuły. Urządzaliśmy wypady krajoznawcze po Kielecczyźnie pod hasłem „Poznajemy folklor i tradycje rodzinne”. Na długo utkwiła mi w pamięci wycieczka do Jędrzejowa, niezapomniane wrażenie pozostawiła wędrówka śladami patrona naszej szkoły, w tym do Strawczyna i Ciekot oraz do Nowej Słupi. Bardzo żałuję, że nie zachowały się żadne zdjęcia z tych niezapomnianych wypraw...

Niewątpliwie wybitną osobowością grona pedagogicznego w Liceum był nasz dyrektor Antoni Bieżanek. Uczył mnie logiki. Niezwykle opanowany, wzór spokoju i pobłażliwości, a równocześnie stanowczości i konsekwencji w realizacji stawianych sobie celów. Umiał pobudzić do dyskusji i zachęcić do pracy na rzecz szkoły. Na lekcjach nigdy nie podnosił głosu. A przy tym miał umiejętność wyłapywania talentów. Jako pierwszy poznał się na umiejętnościach fotograficznych mojego starszego kolegi Pawła Pierścińskiego, późniejszego mistrza w tej dziedzinie. Był w tym czasie jednym z bardziej znanych obywateli Kielc. Odnosiło się wrażenie, że „dyro”, jak go nazywaliśmy, nie ma wrogów. Dawało to nam, uczniom poczucie pewności i stabilizacji (po latach okazało się, iż dyrektor pochodził ze Staszowa, miasteczka, w którym w latach 1975-2003 mieszkałem, tam się urodził 26 maja w 1905 roku, jako syn tamtejszego mistrza kowalstwa Andrzeja Bieżanka).

Z innych profesorów muszę wymienić polonistę Adolfa Kruczka, który z nieodłącznym papierosem w zębach prowadził lekcje w sposób akademicki (podczas jego wykładu panowała niesamowita cisza, słychać było nawet brzęczenie przelatującej muchy), historyka Tadeusza Górnickiego, noszącego ksywę globus, powściągliwego w stawianiu pozytywnych ocen, ale niezwykle lubianego przez uczniów, oraz naszego wychowawcę, geografa prof. Antoniego Urbanka, który znany był z powiedzeń w stylu tu nie Częstochowa, tu się cuda nie dzieją, tu się trzeba uczyć…Zapamiętałem także Stanisława Wrońskiego, kombatanta spod Monte Cassino, który miał z nami przysposobienie wojskowe (niezapomniane zajęcia praktyczne na Psich Górkach ze strzelania z broni, podczas których snuł opowieści okupacyjne), groźną nauczycielkę fizyki Annę Piekielniak, profesora wuefu Włodzimierza Sabata, rusycystę Adama Wypycha. Z tymi ostatnimi latem 1958 r. przebywalem na obozie harcerskim w rejonie Pienin.

Z kolegów z ławy szkolnej pozostali w mojej pamięci, obok Wojtka Kozłowskiego, Lucjan Łukasik, Wiesław Gleich, Zdzisio Chałupka (znany później jako Rafał Olbiński), Jerzy (vel Sławek) Piwko, Janusz Bonikowski, Marek Dmoch, Andrzej Kubik, Andrzej Orlik, Jacek Popławski, Waldek Pstrowski, Adam Sitnik, Romek Smoluch Krzysztof Wąsik, Janusz Wilman, Olek Wójcikowski, Tadek Bartkiewicz, Czesio Fąfara, Jurek Kiełkiewicz, Marek Kopała, Andrzej Pierściński oraz Andrzej Ruciński, Leszek Krawczyk i Adam Massalski (z tymi ostatnimi spotkałem się w klasie 10-tej), a także z wyższej klasy Andrzej Szczurowicz, z którym grałem w reprezentacji szkolnej piłki ręcznej, obok wspomnianego wyżej Lucka Łukasika i Wiesia Glejcha. Oni grali w ataku, ja broniłem bramki, do czasu, gdy zastąpił mnie na tej pozycji Adaś Massalski. W roku 1956 po raz pierwszy w związku z koedukacją szkoły zostały do niej przyjęte dziewczęta. Moimi koleżankami były: Celina Stolarczyk, Krysia Nagórska i Marysia Nowak. Z Krysią N. rywalizowałem o prymat w nauce. W roku 1960 zdaję egzaminy maturalne, otrzymując w nagrodę książkę Nie oszczędzać Polski, opatrzoną przez dyrektora A. Bieżanka i wychowawcę klasy A. Urbanka dedykacją „Za chlubne ukończenie szkoły”. Stanowi to dla mnie szczególny powód do dumy…


                        Jestem studentem…. Nasza banda czworga


Na początku lipca 1960 roku zdaję egzaminy wstępne na studia medyczne w Białymstoku. Najpierw pisemny z biologii – temat „Fotosynteza, jej przebieg i znaczenie”. Potem ustny z chemii i fizyki. W grupie zdających 600 osób mam numer 555, nomen omen, z wszystkich trzech przedmiotów otrzymuję takie właśnie oceny. Nie mam wątpliwości, że zostanę przyjęty, ale dodatkową radość odczuwam, kiedy na liście przyjętych na uczelnię znajduję moje nazwisko w pierwszej dziesiątce. Mam więc zasłużone długie wakacje. Jadę do Książa Wielkiego na kolonie prowadzone przez mamę. W pierwszej połowie sierpnia biorę udział w rajdzie rowerowymuczniów Technikum Ekonomicznego w Rozwadowie, którego dyrektorem jest Edward Geissler – mąż cioci Marysi, siostry mojego ojca. Przemierzam historyczny szlak wędrowny wzdłuż Popradu na trasie Rytro-Piwniczna-Żegiestów-Krynica. Jestem kronikarzem rajdu i podobno moje zapiski zdradzają talent dziennikarski. W drugiej połowie września 1960 roku jestem na wczasach w Zakopanem w towarzystwie cioci Stasi (żony brata ojca – Zbyszka) i ich córki Basi. Wrzesień kończę dwudniową wycieczką na południe Polski zorganizowaną przez zakład pracy taty. Odwiedzamy m.in. Kraków, Szczawnicę oraz Krynicę, bierzemy udział w spływie po Dunajcu

Rozpoczyna się w moim życiu etap białostocki. W październiku zaczynam studia. Mieszkam na stancji przy ul. Nowy Świat, w wieżowcu pod numerem 17a, w mieszkaniu na pierwszym piętrze. Moją gospodynią jest sympatyczna starsza pani Jadwiga Kłoskowska, pokój dzielę z jej wnukiem Józkiem, także studentem medycyny, tyle że wyższego roku.

Już w listopadzie tworzy się nasza czwórka, nazwana przez nas „bandą czworga”. Po raz pierwszy spotykamy się na ćwiczeniach z anatomii prawidłowej, w słynnym prosektorium, mieszczącym się w jednym ze starych budynków przy ulicy Mickiewicza.

Jesteśmy w jednej grupie. Byli w niej także m.in. Miecio Buczek, Marian Czaczkowski, Jasiu Dzięgielewski, Jurek Ferenc, Władek Krzyżanowski – późniejszy burmistrz Ostrowi Mazowieckiej, Jasiu Oleński – syn profesora Feliksa Oleńskiego, Andrzej Piotrowski, Andrzej Prorok, Jurkowie: Samusik i Orciuch – starosta roku, Waldek Winter. Z koleżanek: Bożena Cechmistro, Ania Dowgird, Beata Mierzejewska, Wala Sosna i Zuzia Szwan. Wspólne zajęcia bardzo zbliżają młodych ludzi, jak również przygotowanie do kolokwiów i później egzaminów. Stanowimy niezły kwartet. Refleksyjny Maciej Perek, mój imiennik z Warszawy, uzdolniony muzycznie; niezwykle pedantyczny, przystojny, urodzony w Wilnie Andrzej Narbutt; prostolinijny i zawsze uśmiechnięty, o płomiennym kolorze włosów Waldek Raczkowski i ja, najmłodszy, dynamiczny i impulsywny kielczanin z zasadami. Dwóch z nas (mój imiennik i ja) jesteśmy przybyszami z Polski, a dwóch pozostałych mieszkańcami Białegostoku. Spotykamy się i uczymy głównie w mieszkaniu Andrzeja, przy ul. Malmeda. Podczas pierwszych wakacji w sierpniu 1961 roku Maciej P. i Waldek R. odwiedzają Kielce, mam wówczas możliwość pokazania im mojej małej Ojczyzny: szkoły, gdzie zdawałem maturę, Kadzielni, Karczówki i oczywiście Pałacu Biskupów Krakowskich. Odbywamy także wycieczkę w Góry Świętokrzyskie, gdzie na Świętej Katarzynie pokazuję im kapliczkę ze słynnym wpisem samego Żeromskiego oraz okolice Ciekot. Są pod wrażeniem pietyzmu, z jakim w regionie traktowane są miejsca pamięci narodowej oraz kultu Żeromskiego. Andrzej N. przebywaw tym czasie na Wybrzeżu. Na II roku studiów powstaje przy Klubie Studenckim „Herkulesy” zespół muzyczny „The Swingers”. Tworzą go grający na pianinie Maciej Perek, Waldek, który okazał się zdolnym perkusistą, kontrabasista Adam Kłubowicz (nasz starszy kolega z uczelni) oraz gitarzysta Cezary Kadziewicz i klarnecista Zygmunt, którego nazwiska nie pamiętam. Ci dwaj ostatni muzycy byli spoza uczelni. Aby nadal być razem podejmuję społecznie pracę w Zarządzie Klubu. Pełnię funkcję impresaria zespołu. Solistką jest urocza Irena. Moją rolą jest m.in. załatwianie koncertów zewnętrznych, w mieście, na imprezach okolicznościowych, weselach, balach maturalnych, studniówkach. Wtedy występuję w charakterze pomocnika perkusisty, czyli Waldka, nosząc za nim bębny. Czasami nawet dla ubawu koledzy z zespołu dopuszczają mnie do gry, tzw. symulowanej. To znacznie zwiększa moje szanse u egzaltowanych panienek, kochających artystów. Pamiętam zabawne wydarzenie z jednej z moich „akcji” muzycznych. Otóż, pewnej karnawałowej soboty styczniowej roku 1962, podczas studniówki w liceum przy ulicy Kościelnej, poprosiłem Adasia o możliwość zastąpienia go na scenie. Tego wieczoru bardzo zależało mi na zwróceniu na siebie uwagi uroczej niebieskookiej licealistki. Bardzo chciałem jej zaimponować. Proszę sobie wyobrazić moją minę, gdy nagle (okazało się, iż koledzy zrobili to celowo) zespół przestał grać wystawiając mnie do solówki na kontrabasie. Zakończyło się katastrofą, straciłem szanse u dziewczęcia i nigdy więcej nie udawałem już muzyka, skupiając się na czynnościach menadżerskich.

 

 

         Humory prof. Witolda Sławińskiego i jego nieszczęsny parasol

Z profesorem Sławińskim, legendą białostockiej uczelni, zetknąłem się już na pierwszym roku studiów. Kierował Zakładem Biologii i prowadził wykłady z tego przedmiotu. Zakład mieścił się w lewym skrzydle Pałacu Branickich, stanowiącego siedzibę uczelni. Profesor przybył do Białegostoku z Warszawy w sierpniu 1950 roku, kiedy powstawała Akademia. Jego wykłady były niezwykłe. Miał zwyczaj przybliżać nam zasady botaniki w sposób nieszablonowy. Wykłady bardziej przypominały gawędy o przyrodzie niż naukowe wywody. Profesor obrazowo charakteryzował właściwości poszczególnych gatunków, a zjawiska przyrodnicze przedstawiał w oparciu o własne doświadczenia i przeżycia. Uczył nas szacunku do natury poprzez dawanie przykładów negatywnego oddziaływania różnych czynników na środowisko. Był wielkim przeciwnikiem palenia papierosów. Lubił opowiadać, jakie spustoszenie wywołuje dym papierosowy w świecie roślin i zwierząt oraz oczywiście ludzi. Jego wykłady przeplatane były dykteryjkami związanymi z licznymi podróżami egzotycznymi profesora, jego sukcesami w kontaktach z Murzynkami, oraz pasji obrońcy środowiska naturalnego. Opowieści przekazywane barwnym, soczystym językiem szybko zostały przez nas zaakceptowane. Bywało, że jednym zdaniem profesor przechodził od zagadnienia systematyki roślin do opowieści o kolejnej przygodzie. Pamiętam, jak omawiając jedną z roślin, nagle powiedział – z tym gatunkiem jestem szczególnie związany uczuciowo. Kiedyś w Afryce zostałem uwięziony przez jedno z plemion murzyńskich i wśród łoskotu bębnów zaczęto mnie przygotowywać do usmażenia żywcem. Ten gatunek rośliny, który dziś omawiamy, miał być dodatkiem do pieczeni ze mnie. Cała przygoda skończyła się szczęśliwie, bo Afrykanie zdecydowali, że jestem za chudy na potrawę. Ale najważniejsze było to, iż wybrała mnie na męża jedna z Murzynek, co ocaliło mi życie. Inny przykład, w trakcie wykładu dotyczącego ochrony środowiska, profesor zmienił tembr głosu i doniośle powiedział – Dzieczki moje – tak zwykle zwracał się do nas – jak kiedyś złapię was w parku (chodziło rzecz jasna o park wokół Pałacu Branickich), jak się obłapiacie, to będzie z wami źle. Już raz wygrzmociłem parasolką jakąś parę, pewnie waszych kolegów (rzeczywiście z parasolką oraz czarnym kapeluszem profesor nigdy się nie rozstawał), ledwie uszli z życiem. Następnym razem uderzę jeszcze silniej. Dzieczki, jak się chcecie p…ć, to róbcie to wszędzie, ale nie w parku. Nie pozwolę niszczyć flory i fauny parkowej, która jeszcze się zachowała. Zapamiętaliśmy słowa profesora doskonale. Miał on rzeczywiście specyficzne poczucie humoru. Do licznych anegdot przekazywanych w środowisku akademickim należała ta związana z remontem Zakładu Biologii. Dotyczyła początków uczelni, czasów, gdy brakowało praktycznie środków na wszystko. Oczywiście na bieżące remonty przede wszystkim. A Zakład Biologii był w tym czasie w opłakanym stanie. W tej sytuacji profesor Sławiński zaprosił do Zakładu, pod pretekstem pokazania archiwum, ówczesnego rektora (był nim prof. Kielanowski) i dziekana. Gdy weszli po drabinie na strych (tam miało się znajdować archiwum), odstawił drabinę i krzyknął do góry – moi panowie, będziecie siedzieć tam do czasu, aż podpiszecie plan remontu zakładu. Cóż mieli zrobić złapani w pułapkę goście profesora? Oczywiście podpisali stosowne dokumenty. I w ten sposób prof. Sławiński przeprowadził remont zakładu. Krążyła także opowieść o pewnym wysoko postawionym działaczu partyjnym województwa. Podobno podczas konferencji na temat zagospodarowania terenów Białostocczyzny zabierający głos w dyskusji dygnitarz partyjny mówił tak długo, że większość słuchaczy uderzyła w kimono. Ten błogostan przerwał donośny głos profesora Sławińskiego – jak długo będziesz nam synu p…ł tak od rzeczy? Podobno władze uczelni po tym incydencie miały pewne kłopoty, ale nikt nie zdecydował się na zwolnienie z pracy jedynego wówczas profesora zwyczajnego, w dodatku wybitnego naukowca, cenionego w Europie działacza ochrony środowiska.

Egzamin z biologii był nieszablonowy. Panowała opinia, że pierwsza osoba nigdy nie oblewa, stąd nierzadkie były przypadki koczowania pod drzwiami Zakładu już od północy (!).

Biologię zdawałem jako pierwszy egzamin na studiach medycznych. Było to 9 maja 1961 roku, w dniu w którym w Polsce obchodzono dzień zwycięstwa nad faszyzmem. Przygotowywałem się do niego solidnie, w każdym razie wydawało mi się, że opanowałem wystarczająco materiał i że nie powinno być problemów. Rzeczywistość miała zweryfikować moje oczekiwania. Egzamin rozpoczynał się tego dnia o godz. 5.00. O tej godzinie cała dziesięcioosobowa grupa zdających została wpuszczona do środka Zakładu, po czym drzwi zostały zamknięte na klucz. Z niepokojem każdy z nas oczekiwał spotkania oko w oko z profesorem. Na pierwszy ogień poszły trzy osoby z góry listy. Wśród nich Andrzej Narbutt, jeden z naszej zaprzyjaźnionej czwórki. Wszyscy zdali. Poproszono następną trójkę, w tym i mnie. Znaleźliśmy się w obszernym gabinecie, pełnym różnorodnych przedmiotów. Czego tam nie było – rogi jelenia wiszące na ścianie, skóra krokodyla, bębny murzyńskie i inne afrykańskie pamiątki. Poczułem się jakbym był w egzotycznej Afryce. Tylko miękkie obicia skórzanych foteli, masywne biurko profesora oraz olbrzymia biblioteka w tle przypominały nam, że jednak znajdujemy się w cywilizowanym świecie. Padły pytania. Zdawałem jako ostatni z tej drugiej trójki.

Otrzymałem pytania, które mi bardzo odpowiadały. W każdym razie wydawało mi się, że nie będzie większych problemów. Kiedy relacjonowałem swój punkt widzenia na ostatnie już pytanie egzaminacyjne, z przerażeniem dostrzegłem grymas na twarzy oglądającego w tym czasie mój indeks profesora. – Czy ty dzieczko jesteś z Kielc? – zapytał. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak. Zastanawiałem się, jaki to ma związek z egzaminem. Wkrótce okazało się, że ma i to niemały. Twarz profesora wyraźnie się zmieniła. Wyrażała dezaprobatę, a nawet coś więcej. Trzymając w ręku mój indeks wykrzykiwał – czy ty synu wiesz, że w Kielcach jest pełno złodziei. Mnie tam na dworcu ukradli parasol. I ty chcesz zdać egzamin. Nie ma mowy! W tym momencie mój indeks został wyrzucony przez okno. Byłem załamany. Wiedziałem już, że egzaminu nie zdałem, a wszystkie moje dobre odpowiedzi nic nie znaczą wobec jednego skradzionego parasola.

Ten dzień pozostał w mojej pamięci na długo. Skąd mogłem przypuszczać, iż na wyniku egzaminu zaważy miejsce zamieszkania. Pochodzący z Wilna (podobnie jak kresowiak profesor) studenci mieli fory, a kielczanie (których uważał za złodziei) zdecydowanie pod górkę. W efekcie pierwszy mój egzamin na studiach zakończył się niepowodzeniem. Jedynym pocieszeniem był fakt niewpisania oceny niedostatecznej do indeksu. Ale była to słaba pociecha. Zmartwiony, tego wieczoru bez celu włóczyłem się po mieście. W końcu trafiłem do kina „Pokój” na jakąś komedię. Zapamiętałem dziwną minę młodej dziewczyny siedzącej obok mnie, kiedy najbardziej nawet komiczne sceny nie były w stanie wywołać uśmiechu na mojej twarzy.

Mimo przykrych przeżyć czułem, że materiał z biologii mam opanowany i chciałem zaliczyć ten przedmiot jak najszybciej. Sesja poprawkowa zaczynała się dopiero we wrześniu. W międzyczasie zdałem z wynikiem bardzo dobrym pozostałe egzaminy roku I – z fizyki u prof. Emanuela Trembaczowskiego i z chemii u prof. Juliusza Popowicza. Nieszczęsna biologia blokowała mi całe wakacje. Tym bardziej, że miałem być w lipcu wychowawcą na prowadzonej przez mamę kolonii w Smardzewicach k. Spały.

Przełamując strach zdecydowałem się poprosić o wcześniejszy termin egzaminu poprawkowego. Znałem zwyczaje profesora Sławińskiego w kwestii zdawania egzaminu w drugim terminie. Zdarzało się, że wyznaczał jako miejsce spotkania leśny dukt w Puszczy Białowieskiej czy pociąg na trasie do Warszawy. Profesor był znany z tej ekscentryczności. W sesji poprawkowej należało się liczyć z pytaniami niecodziennymi w rodzaju: na co jest uczulona moja żona? (odpowiedź prawidłowa brzmiała – na kwiat prymuli). Albo inne pytanie – Kto jest największym chuliganem na naszej Akademii Medycznej? Należało odpowiedzieć – Kilar i jego banda. (Płk Marian Kilar był szefem Studium Wojskowego, a podpadł profesorowi Sławińskiemu tym, że organizowane przez niego ćwiczenia wojskowe odbywały się na terenie Parku Akademickiego). Ale najtrudniejsze pytania profesora były z dziedziny wiedzy praktycznej. Przykładowo, podczas spaceru z profesorem po lesie nagle student otrzymywał pytanie – Co to jest za roślina? Chodziło także o rodzaj grzyba czy owada wskazanego przez profesora. Oczywiście odpowiedź należało podać po łacinie. Z reguły spacer po lesie miał miejsce w okolicy Supraśla, które to miasteczko było szczególnie miłe profesorowi. Jeżeli egzamin miał miejsce w pociągu, delikwent, który wykazał się dostateczną wiedzą podróżował na koszt profesora, w przeciwnym razie sam płacił bilet w obydwie strony.

Posiadając tę wiedzę o egzaminie powtórkowym bardzo się ucieszyłem z możliwości zdawania w Zakładzie Biologii. I to w terminie kończącym pierwszą sesję. Profesor uczynił w tej kwestii wyjątek, tylko dlatego, że miałem pracować z dziećmi na kolonii. Z tego powodu zgodził się na dzień 1 lipca jako termin egzaminu i na Zakład Biologii, jako miejsce jego przeprowadzenia. Tego dnia, zgodnie z oczekiwaniem profesora, ubrany na sportowo zjawiłem się przed Zakładem parę minut przed 10.00. Profesor zaprosił mnie do swojego gabinetu. Tego dnia był w wyśmienitym humorze. Egzamin poszedł mi nadzwyczaj pomyślnie. Udzieliłem wystarczających odpowiedzi na wszystkie pytania. Następnie profesor wziął do ręki mój indeks i niewiele myśląc wstawił dwie oceny – pod datą 9 maja niedostateczną, zaś pod datą 1 lipca bardzo dobrą. Tak trzeba – burknął, dostrzegając grymas niezadowolenia na mojej twarzy. – A teraz chwilę posiedź – powiedział. Byłem zupełnie rozluźniony. Miękko opadłem w fotel. – Może zapalisz – zaproponował, podsuwając olbrzymie kubańskie cygara. Nie śmiałem odmówić. Po kilku sztachnięciach zacząłem się krztusić. – Nie rób nigdy tego, na co nie masz ochoty – rzucił mimochodem. Wziął ode mnie tlące się cygaro i zdusił je w popielniczce.

Wyczułem, że profesor ma wyraźną ochotę na dłuższą rozmowę. Nie bardzo wiedziałem na jaki temat. W pewnym momencie zabrał z biurka leżącą na nim gazetę Times i pokazując mi ją powiedział – Widzisz, Żydzi złapali Eichmana. Mają go sądzić. Po chwili stwierdził – Myślę, że powinni go skazać na to, by do końca życia był z nimi, wśród nich przebywał codziennie, dzieląc z nimi troski i kłopoty. Winien żyć wśród swych niedoszłych ofiar. Widziałem, że głęboko wszystko przemyślał. Konkluzja była wynikiem wnikliwej analizy psychologicznej, którą przeprowadził. A wnioski do jakich doszedł, były rzeczywiście niespodziewane. Byłem pod wrażeniem. Muszę przyznać, iż nie bardzo to wszystko do mnie docierało. – Ty nie znasz koszmaru okupacji. To było straszne. To powolne konanie, umieranie społeczeństwa na raty. Po chwili powiedział – widziałem Hitlera podczas defilady w październiku 1939 roku w zdobytej Warszawie. Eichman był bliskim współpracownikiem Hitlera. Do spraw likwidacji Żydów. I teraz oni go dopadli. A więc niech umiera wśród swych niedoszłych ofiar. Powoli, na raty. Najpierw niech wykończy się psychicznie, a następnie fizycznie. I na tym polegać powinna, moim zdaniem, sprawiedliwość. Te słowa profesora zrozumiałem wiele lat później.

Po wakacjach odwiedzałem profesora, na jego życzenie, kilkakrotnie. Miałem szczęście wysłuchiwać jego opowieści z wcześniejszych lat, m.in. z pobytu w dzieciństwie w Odessie. Podczas tych spotkań, które miały miejsce jesienią 1961 i wiosną 1962 roku, miałem możność poznać bogatą przeszłość profesora. Okazał się człowiekiem niezwykle wrażliwym, reagującym na krzywdę ludzką, kochającym życie, interesującym się wszystkimi jego odcieniami. Podczas jednego z wieczorów profesor pokazał mi dzieła Lenina, którego szanował. – Wiesz, to był wybitny człowiek, on postawił na nogi Rosję. I zobaczysz, ja już tego nie dożyję, Rosja będzie w przyszłości główną potęgą świata. A to był bardzo biedny kraj w latach 20-tych. Byłem, jak to się wszystko tworzyło. Któregoś wieczoru z kolei profesor pokazał mi zdjęcie, na którym rozpoznałem Morskie Oko. Na środku jeziora widoczna łódka, a w niej siedzące postacie. Osoby dorosłej i dziecka. – Ten pan to Kazimierz Przerwa Tetmajer, a to dziecko obok to ja - z dumą stwierdził profesor, obserwując moją reakcję. Lubił zaskakiwać coraz to innymi nowościami. Proces Eichmana i jego zakończenie – jak wiadomo został skazany na karę śmierci przez powieszenie - przyjął obojętnie. Wyrok skomentował krótko – Widzisz, Żydzi nie dojrzeli do mądrej (jego zdaniem) decyzji. Więcej do tej sprawy już nie wracał.

Profesor Sławiński starał się być przyjacielem młodzieży. Zresztą była to obustronna sympatia. Młodzież go uwielbiała. Był bodaj najpopularniejszą postacią na uczelni, bohaterem wielu anegdot. Z drugiej strony profesor był człowiekiem stanowczym. Takim go zapamiętałem. Czasami bywał wybuchowy. Niezwykle trudno dawał się przekonać do innych niż własne racji. Ale, jeżeli mi się to kiedykolwiek udało – potrafił przyznać mi rację. Podczas ostatniej mojej wizyty w zakładzie Biologii u profesora, było to bodajże w czerwcu 1962 roku, przed moim wyjazdem na wakacje, nieoczekiwanie zaproponował mi podjęcie pracy w swoim zakładzie w charakterze młodszego asystenta. Przyznaję, było to niezwykle miłe. Niestety nie dane mi było zostać współpracownikiem profesora Sławińskiego. Zmarł nagle 4 września 1962 roku. Spoczął w lesie pod ukochanym Supraślem. Został pochowany w skromnej drewnianej trumnie, nie życzył sobie żadnych pomników. Jego prostą mogiłę w Supraślu zawsze zdobią świeże kwiaty, świadczące o tym, iż pamięć o nim jest żywa wśród mieszkańców miasteczka oraz jego studentów. Jestem dumny, że byłem jednym z nich…

 


 

*Fragment wspomnień prezesa Świętokrzyskiego Towarzystwa Regionalnego, Macieja A. Zarębskiego, wydawanych w tym roku jako jako 325 pozycja prowadzonej przez niego Biblioteki Świętokrzyskiej.



Krzysztof Lubczyński rozmawia z Joanną Szczepkowską

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Joanną Szczepkowską


W Pani pisaniu bardzo niewiele miejsca poświęca Pani miejsca swoim rolom aktorskim, pracy teatralnej czy filmowej. Nawet w wydanych niedawno wspomnieniach rodzinnych „Kto ty jesteś. Początek sagi rodzinnej” swojemu życiu zawodowemu poświęca Pani relatywnie mało miejsca i głównie  w wymiarze personalnym. Tak jakby sprawy zawodu najmniej Panią fascynowały…


- W moim zawodzie jest pewna tajemnica i opowiedzenie o niej może spowodować, że muza sobie pójdzie. Pewnych rzeczy nie powinno się werbalizować nawet dla siebie. Jest z tym trochę jak z zakochaniem. Jeśli człowiek zacznie próbować definiować stan, w którym się znajduje, analizować go, opisywać, to może to doprowadzić do jego ulotnienia się.

 Nie nazywanie pewnych rzeczy, zostawienie ich intymności, wyobraźni, intuicji jest niezbędne do wykonywania tego zawodu. Dlatego pewnie wielu aktorów nawet podświadomie  unika opowiadania o tajnikach swojej profesji. Dzisiejsze celebryckie targowisko w tabloidach i w internecie odbiera aktorstwu tajemniczość. Aktorzy odsłaniając przed publicznością swoje życie odbierają sobie pewien walor, polegający na tym, że mogą wcielać się w innych. Na tym przecież polega ten zawód, że gra się kogoś innego niż się jest. Tymczasem aktor celebryta pokazuje tylko siebie prywatnego. Jest w tym jakaś sprzeczność z sensem tego zawodu. W ideale aktor powinien być jak najbardziej anonimowy.


Z racji, że Pani ojciec Andrzej Szczepkowski był wybitnym i znanym aktorem, miała Pani okazję od dzieciństwa obserwować ludzi tego zawodu. Skąd wziął się ten nieprawdopodobny wysyp talentów i indywidualności w pokoleniu Pani ojca i w kilku generacjach młodszych?


- Tak, byłam dzieckiem aktorskim od urodzenia. Pamiętam żywiołowy, pełen fantazji klimat tego środowiska u schyłku lat pięćdziesiątych, w latach sześćdziesiątych i jeszcze po części w siedemdziesiątych. Mam wrażenie, że to o czym pan mówi, było efektem powojennego odreagowania. Myślę, że stąd brała się erupcja radości życia, chęci tworzenia, chęci zabawy. Gdy się ogląda filmy z tamtych czasów widać tam wiele humoru, radości życia. Pamiętam aktorów, sąsiadów z kamienicy, w której mieszkałam. Jak oni cieszyli się, że żyją, że przeżyli wojnę i że mogą tworzyć, odreagowywali wojenną traumę. Dla nich zawód był czymś więcej niż pracą. Budził dodatkową adrenalinę. Może dlatego dowcipkowanie, obracanie wszystkiego w żart było wtedy stylem życia. Mnie jednak przerażała perspektywa takiego życia, jakie wiodła pewna aktorka mieszkająca w mojej kamienicy w tych czasach. Jej mieszkanie wypełnione było jej zdjęciami z różnych ról, a ona sama żyła ich rozpamiętywaniem, wspominała oklaski publiczności i pauzy, jakie robiła w tym czy innym miejscu. Pomna tej obserwacji bardzo później dbałam, żeby nie ograniczyć swojego życia do tej perspektywy. Bo wtedy świat jest bardzo malutki.


W Pani książce widać też zjawisko polegające na kontraście między ukształtowanym na scenie i na ekranie wizerunkiem aktora a jego rzeczywistą osobowością. Zaskoczeniem był dla mnie był obraz prywatny Pani ojca, którego wyobrażałem sobie wyłącznie jako wytwornego causera, aktora otoczonego wianuszkiem koleżanek i kolegów w SPATiF, ze swobodą rzucającego anegdoty i bon-moty. A Pani opisała go jako skrajnego samotnika, człowieka porywczego i trudnego w kontaktach domowych….


- Co więcej, ojciec kojarzony był jako klasyczny człowiek teatru, opowiadający anegdoty w garderobie czy kawiarni, podczas gdy w rzeczywistości on, wędrowiec, górołaz,  nie czuł się zbyt dobrze w teatrze, który jest zamkniętym pudłem. Taką dwoistość ma w sobie wielu aktorów. Robią wrażenie dusz towarzystwa, a tak naprawdę są samotnikami, małomównymi obserwatorami. Wchodząc do domu mój ojciec zdejmował z siebie teatr i zajmował się swoim hobby, pasjansami i filatelistyką. Nie było tego, o czym opowiadali niektórzy koledzy mający rodziców aktorów, czyli nieustannego robienia teatru w domu. Natomiast często obserwowałam to robienie teatru przez gości, aktorów przychodzących do mojego ojca. Na przykład dorosłego pana wchodzącego do naszego mieszkania na czworakach. Ja miałam od zawsze do tego dystans, a nawet odrzucało mnie, bo kojarzyło mi się z jakąś powierzchownością. Była w tym jakaś intuicja, wewnętrzne ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem nałogu bycia nieustannie atrakcyjnym towarzysko.


Pani udziałem było życie rozdwojone, między rodziną dziadków, Ireną i Janem Parandowskimi, żyjącą na wyżynach estetyczno-intelektualnych, czyli między dziadkiem, autorem „Mitologii”, wykwintnym smakoszem kultury antycznej, śródziemnomorskiej, a żyjącą z znacznie bardziej pospolitych zatrudnień, zwyczajną rodziną ojca. I jeszcze to odwrócenie – Pani matka, córka Parandowskich wiodła życie będące przeciwieństwem ich zainteresowań oraz stylu życia i ojciec, znany aktor i ważna postać w swoim środowisku, który pochodził ze skromnej rodziny.


- Tak, żyłam w mieszance różnych kultur obyczajowych. W dzieciństwie chodziłam na Pragę, do mojej opiekunki, żyjącej w bardzo nędznych warunkach, gdzie na ścianie wisiała dyscyplina do karania dzieci, a na przeciwko obraz Ostatniej Wieczerzy. Tam życie było brutalne, tam była wódka i wszystko co może łączyć się z taką kulturą. Nie odstraszało mnie to, bo mnie zawsze tylko odstrasza to, co można nazwać chamstwem, a tam nie było chamstwa, lecz brutalne życie. Fascynowały mnie rozmowy w stylu: przynieś, wynieś, a ile co kosztuje, rozmowy, jakich nie było ani u mnie w domu, ani w domu dziadków. Było mi potrzebne takie życie bezrefleksyjne, wyłącznie praktyczne. Tam nikt nie mówił o kwiecie: „ach, jakie to piękne”, tylko że trzeba go podlać. Spędzałam tam sporo czasu, a potem szłam do Jana Parandowskiego. Te kontrasty bardzo mnie ukształtowały. I  trzeciej strony dom moich rodziców, którzy żyli skromnie, nie tak jak sobie wielu ludzi wyobrażało, że żyją aktorzy. Swego czasu napisałam tomik poezji „Ludzie ulicy i inne miłości”, poświęcony ludziom z marginesu, w którym te wrażenia zawarłam. Nawet tu, gdzie rozmawiamy, na Saskiej Kępie, spotykam takich ludzi „z murków” i rozmawiam z nimi, nie mam do nich dystansu. Zawsze wiem, że to jest drugi człowiek, któremu nawet jedna rozmowa może pomóc.


To, że będzie Pani pisała, wywróżył Pani dziadek Jan Parandowski…


- Tak, bo ja zawsze pisałam, nawet gdy nie umiałam pisać, na takiej zasadzie, na jakiej dzieci przebierają się jakieś postacie i coś grają. Moje dorosłe pisanie zaczęło się od felietonów w pisemku „Goniec Teatralny”, na które był niespodziewany dla mnie duży odzew. Niedługo później zaproponowały mi pisanie felietonów inne tytuły.


Napisała też Pani miedzy innymi powieść o latach sześćdziesiątych „Kocham Paula McCartneya”…


- Chciałam oddać atmosferę tych lat, bo to były lata mojego dzieciństwa i mojej wczesnej młodości. Dodałam do tego trochę składników autobiograficznych.


Od lat co pewien czas staje się Pani udziałem jakieś zdarzenie, które czyni Panią, zgodnie z Pani intencjami czy wbrew nim. W 1989 roku ogłosiła Pani w „Dzienniku Telewizyjnym”, że „4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”, później krótkie, ale niestandardowe pełnienie funkcji prezes ZASP, następnie sceniczny epizod w „uchyleniem rąbka ciała”, a ostatnio zerwanie współpracy z Panią przez „Wysokie Obcasy” czyli zakończenie pisania tam felietonów na tle Pani krytyki roli środowisk gejowskich w instytucjach teatralnych, a może szerzej, artystycznych. Te eventy wiele dzieli, ale łączy je wspólny mianownik. Jest nim Pani imperatyw przekory wobec pewnych utartych opinii środowiskowych, stereotypów i rozmaitych poprawności. Czy ten dystans daje Pani poznanie różnych światów i brak przynależności do jednej tylko kultury środowiskowej?


- Na pewno nigdy nie zrobiłam niczego ze z góry przyjętym zamysłem, żeby wywołać skandal. Takie zachowanie, jak moje Małgorzata Musierowicz nazwała kiedyś „wierzgnięciami”. Może ta „wielokulturowość” o której rozmawialiśmy, dała mi pewne poczucie wolności, uwolniła mi od lęku przed wypadnięciem z jakiegoś kręgu towarzysko-zawodowego? Lęku, który odczuwają ludzie, dla których inny krąg jest niewyobrażalny. Dla mnie jest wyobrażalny. Perspektywa życia w skromniejszych niż obecne czy nawet wręcz ubogich warunkach nie wydaje mi się końcem świata. Nie oznaczało by to dla mnie ani wstydu, ani poczucia końca. To byłoby tylko inne życie.


W wywiadzie dla jednej z telewizji powiedziała Pani, że wydawnictwo, które wydało Pani wspomnienia „Kto ty jesteś” zrezygnowało z wydania drugiego tomu. Dlaczego?


- Tu właśnie znów objawił się po raz kolejny fenomen polegający na tym, że w moim życiu dzieją się sprawy, których w żaden sposób nie mogę pojąć i które określam słowem „matrix”, bo to wydaje się niemożliwe. Oddałam temu wydawnictwu całość wspomnień doprowadzonych niemal do dziś, do spektaklu „Ciało Simone” Krystiana Lupy włącznie. Otóż wydawnictwo stwierdziło, że nie wyda drugiej części, bo to co tam opisuję wydaje im się nieprawdopodobne i że jeśli ten drugi tom ma się ukazać, to powinien zostać przepracowany. Kiedy już się na to zdecydowałam i oparłam swoje plany także na kalkulacjach finansowych związanych z tym wydaniem, wydawnictwo zaczęło unikać ze mną kontaktu, zażądało zwrotu zaliczki, a ja uruchomiłam prawników i zaczęła się kołomyja. Matrix w moim wydaniu polega tu na tym, że jestem traktowana jako awanturnica i na przekonaniu, że ze mną jest ciężko. Tymczasem ja zawsze normalnie wykonuję pracę,  jestem niezwykle ugodowa, miła, a następnie wbrew mej woli wybucha konflikt. Czyli dalszy ciąg matrixu. Tak się do tego przyzwyczaiłam, że w podobnych sytuacjach zaczynam czekać kiedy „to” się zacznie i jak „to” się zacznie.


Ma Pani jakąś hipotezę dotyczącą tego Pani życiowego „matrixu”?


- Mam. Myślę, że wiąże się to z moją karmą. Nazywam to zjawiskiem deficytu uwagi, jest to pewien rodzaj ADHD, Odznaczają się nim ludzie twórczy, ponadprzeciętnie wrażliwi, mający  w głowie karuzelę pomysłów i ich nadmiar. Śmiem się zaliczać do takich osób. I już bardzo dawno zauważyłem, że ludzie reagują na takie osoby specyficznie. Może wyczuwają ofiarę? Może jest w tym lęk przed nieprzewidywalnością takiej osoby? Wcześniej powiedziałam  panu, że nie ma we mnie chęci skandalizowania i wchodzenia w awantury. Nie do końca jest to prawda. Dwa lata temu, w czasie piłkarskich mistrzostw Euro 2012, niedaleko stąd, na Moście Poniatowskiego doszło do znanych bijatyk po meczu Polska-Rosja. Nie jestem kibicką sportową, ale przeczułam, że po takim meczu musi dojść do jakichś awantur. I z własnej, nieprzymuszonej woli poszłam w samo centrum zadymy i nawet próbowałam rozdzielać bijących się. Dopiero kiedy zaczęły fruwać kamienie i zaczęło robić się niebezpiecznie, jakiś mężczyzna ewakuował mnie z pola walki.


Dziękuję za rozmowę.


Joanna Szczepkowska - ur. 1 maja 1953 w Warszawieaktorka, pisarka, felietonistka, w 2010 prezes Związku Artystów Scen Polskich. Absolwentka warszawskiej PWST (1975). Na ekranie filmowym zadebiutowała w 1976 roku w głośnym wtedy filmie „Con amore” w reżyserii Jana Batorego (rola nagrodzona za najciekawszy debiut). W latach 1975–1981 była aktorką warszawskich scen:Teatru Współczesnego (1975-1981), teatru Polskiego (1981−1988) i Teatru Powszechnego (1988−1992 i od 2000).

W filmie zagrała m.in. w „Matce Królów”  J. Zaorskiego (nagroda za drugoplanową rolę kobiecą na FPFF w Gdyni (1987), „Dolinie Issy” T. Konwickiego (1983), „Kronice wypadków miłosnych” A. Wajdy (1985), „Dekalogu” K. Kieślowskiego (1988), „Popiełuszko. Wolność jest w nas” R. Wieczyńskiego (2009) . Wśród ról teatralnych m.in. Ania w „Wiśniowym sadzie” A. Czechowa w reż. M. Prusa (1976), Cordelia w „Królu Lirze” W. Szekspira w reż. J. Jarockiego (1977). Afrosja w „Kurce wodnej” Witkacego w reż. M. Englerta (1980), Panna Młoda w „Weselu” St. Wyspiańskiego w reż. K. Dejmka (1984), Aniela w „Ślubach panieńskich” A. Fredro w reż. A. Łapickiego (1984 - nagroda pisma „Teatr”), Emilia w „Lekcji polskiego” A. Bojarskiej w reż. A. Wajdy (1988), Julia w „Romeo i Julii” W. Szekspira w reż. K. Dejmka (1990), Irina Arkadina w „Mewie” A. Czechowa w reż. A. Glińskiej (2010) , Lekarka w „Czarnobylskiej modlitwie” S. Aleksijewicz, we własnej reżyserii (2013) i wiele innych.

W Teatrze Telewizji m.in. Irina w „Trzech siostrach” A. Czechowa (1974), Muszka w „Skizie” G. Zapolskiej w reż. O. Lipińskiej (1977), Horodniczówna w „Rewizorze” M. Gogola w reż. J. Gruzy (1977), Justyn w „Mężu i żonie” A. Fredro w reż. J. Świderskiego (1978), Solange w „Lato w Nohant” J. Iwaszkiewicz w reż. O. Lipińskiej (1980), Armanda w „Molierze czyli zmowie świętoszków” M. Bułhakowa w reż. M. Wojtyszko (1981), Kornelia w „Irydionie” Z. Krasińskiego w reż. J. Englerta (1982), Lady Makbet w „Makbecie” W. Szekspira w reż. K. Nazara (1988), Kasia w „Poskromieniu złośnicy” W. Szekspira w reż. M. Kwiecińskiego (1990), Lady Astor w „Herbatce u Stalina” R. Harwooda w reż. J. Morgensterna (2001), Maria Simpson w „Wielebnych” S. Mrożka w reż. K. Kutza (2001). Laureatka wielu prestiżowych nagród aktorskich.

Wydała m.in. tomy wierszy „Miasta do wynajęcia” (1997), „Ludzie ulicy i inne owoce miłości” (2006). W 1999 rozpoczęła stałą współpracę z "Wysokimi Obcasami", zakończoną kilka tygodni temu. Felietony powstałe w trakcie tej współpracy ukazały się w formie samodzielnych zbiorów, m.in. „Drugie podwórko” (2000), „Sześć minut przed czasem” (2004). „Jak wyprostować koło” (2006) i „Piasek ze szkła” (2010). Wydała też m.in. powieść „Kocham Paula McCartneya (2008), głośny monodram „Goła baba” (2005),  autobiografię „4 czerwca” (2009), a także sztukę teatralną „ADHD i inne cudowne zjawiska. Wykład nieprzewidywalny” (2012).





Marian Kałuski - Przed Powstaniem Warszawskim była Operacja „Ostra Brama” w Wilnie

$
0
0

Marian Kałuski


Przed Powstaniem Warszawskim była Operacja „Ostra Brama” w Wilnie



1 września 1939 roku od zachodu i południa oddziały niemieckiego Wehrmachtu (na południu wspierane przez wojsko słowackie i oddziały nacjonalistów ukraińskich) w szyku zbrojnym przekroczyły granicę Polski. 17 września tj., w myśl zawartego paku niemiecko-sowieckiego, z pomocą Hitlerowi przyszedł Stalin – sowiecka Armia Czerwona, która zajęła wschodnią część Polski wraz z arcypolskim Wilnem (Litwini stanowili w mieście tylko 1% ludności!), które Stalin sprezentował Litwie za bazy wojsk sowieckich w tym kraju. Polakożerczy  politycy litewscy złapali się na haczyk i już w czerwcu 1940 roku Wilno wraz z całą Litwą znalazło się w granicach Związku Sowieckiego. Po okupacji sowieckiej trwającej do lipca 1941 roku, w wyniku agresji Niemiec na Związek Sowiecki w czerwcu 1941 roku, Wilno było okupowane przez Niemców do lipca 1944 roku. Latem 1944 roku Armia Czerwona, w pogoni za Wehrmachtem, ponownie szła na Wilno czy raczej po Wilno, gdyż Polacy zdawali sobie sprawę z tego, że Sowieci nie nadchodzą wyzwalać Polaków i oddać Polsce Wilno skradzione nam w 1939 roku. Rząd polski w Londynie wraz z dowództwem Armii Krajowej postanowił uprzedzić żołdaków z Armii Czerwonej i wyzwolić Wilno od Niemców jeszcze przed nadejściem frontu, by jak najszybciej zainstalować w mieście polskie władze, aby móc wystąpić w roli liczącego się partnera w rozmowach z przedstawicielami wojsk sowieckich. Operacja militarna w Wilnie przeszła do historii jako operacja „Ostra Brama”.

Dowództwo Armii Krajowej ściągnęło pod Wilno 4280 żołnierzy z oddziałów Wileńskiego i Nowogródzkiego Okręgu AK, których dowódcą w mieście został ppłk. Aleksander Krzyżanowski „Wilk”. Tworzyli oni dwa zgrupowania bojowe: Nr 1 i Nr 3. W skład 1 Zgrupowania „Pohoreckiego” wchodziły: 3, 8 i 13 Brygada, 3 i 5 batalion 77 pp, ORKO „Groma” i OS „Wilczura”. Do 3 Zgrupowania „Jaremy” przydzielono 9 Brygadę, 1 i 6 batalion 77 pp, OD „Promienia” i OS „Gracza”. Żołnierzy AK wspierały jedynie dwa działka przeciwpancerne oraz kilka moździerzy i granatników. Natomiast garnizon wojsk niemieckich w Wilnie liczył ok. 17.5 tys. dobrze uzbrojonych żołnierzy,  pozostających pod dowództwem gen. Gerharda Poela, a następnie gen. Rainera Stahela. Kiedy Wilnu zagroziły jednostki 3 Frontu Białoruskiego (dca gen. Iwan Czerniachowski), Niemcy ogłosili miasto miejskim rejonem umocnionym (Fester Platz Wilna), a gen. Krzyżanowski wydał 6 lipca 1944 roku rozkaz rozpoczęcia operacji „Ostra Brama”, nazywanej dziś – zupełnie słusznie - także Powstaniem Wileńskim.

Polacy podjęli próbę samodzielnego zdobycia miasta. Jednak ze względu na szybkie postępy wojsk sowieckich, nie wszystkie oddziały AK zdążyły na punkty koncentracji i strona polska przystąpiła do walki jedynie częścią swoich sił. Natarcie na twierdzę niemiecką (17.5 tys. żołnierzy), wsparanych przez czołgi, artylerię i lotnictwo, rozpoczęło się 7 lipca o godz. 2.00 nad ranem. Pas natarcia ciągnął się od cmentarza na Rossie do Belmontu. Kierunki uderzenia wyznaczały miejscowości Lipówka, Hrybiszki, Góry i Kolonia Wileńska. Po przełamaniu obrony oddziały partyzanckie miały skoncentrować się na placu Katedralnym w centrum miasta.

Atak dwóch zgrupowań AK: Nr 1 („Wschód”, dca mjr Antoni Olechnowicz) oraz Nr 3 („Południowy Wschód”, dca mjr Czesław Dębicki) natrafił na umocnienia i ostrzał z broni maszynowej, na ogień artylerii i naloty i niewiele mógł zdziałać: 1 i 6 batalion AK zdobyły pierwszą linię umocnień na skraju Lipówki i przekroczyły linię kolejową Wilno-Podbrodzie, jednak kontratak niemiecki odrzucił partyzantów na pozycje wyjściowe. 9 Brygada nie mogła przebić się przez betonowe schrony bojowe na skraju Hrybiszek. Jedynie żołnierze 3 i 5 batalionu 77 pp po ciężkich walkach zdobyli Góry, ale silny opór wroga uniemożliwił im dalszy pochód. Działania 8 Brygady skutecznie blokował pociąg pancerny w rejonie stacji Kolonia Wileńska. Największy sukces militarny po ciężkich walkach odniosła 3. Brygada AK por. Gracjana Fróga „Szczerbca”, która dotarła do Belmontu, następnie do skraju Zarzecza i Traktu Batorego, a jeden z jej plutonów przekroczył trakt i walczył na Antokolu. W ten sposób, włamując się w głąb pozycji niemieckich, zajęła część wschodniego przedmieścia miasta. Innym oddziałom to się nie udało i po dalszych krwawych walkach były zmuszone do wycofania się z Wilna (w rejon Szwajcar) z dużymi stratami. Jednak po przegrupowaniu partyzanci byli gotowi do dalszej walki. Do walki wkroczyły teraz oddziały Garnizonu Konspiracyjnego Miasta Wilna (kilkaset ludzi), które dotarły do miasta spóźnione. Działały zbrojnie głównie z dzielnicy „A” – Kalwaryjskiej. Opanowały prawobrzeżną część Wilna i współdziałając z jednostkami sowieckimi, walczyły w części lewobrzeżnej. Operacja „Ostra Brama”, prowadzona wyłącznie przez jednostki Armii Krajowej w dniu 7 lipca, powiodła się częściowo. Mimo ogromnej przewagi ogniowej Niemców Polacy zajęli część miasta.

Kolejnym etapem walk o Wilno była walka oddziałów Armii Krajowej we współdziałaniu z jednostkami Armii Czerwonej (około 100 tysięcy żołnierzy wspieranych przez kilkaset czołgów i masowe naloty lotnictwa), która włączyła się do walk w mieście 7 lipca o godz. 20. 2 batalion 85 pp kpt. Bolesława Zagórnego „Jana” opanował całą dzielnicę Kalwaryjską, 8 lipca w walkach o wzgórze Szeszkinie, partyzanci zdobyli dwa czołgi, a od 10 lipca batalion walczył w centrum miasta: nacierał na ul. Zamkową i Wielką, ciężkie walki toczył w rejonie cerkwi i nacierał po osi ul. Niemieckiej, Trackiej w kierunku na Wilczej Łapy,  walczył u podnóża Góry Zamkowej, dalej ul. Świętej Anny, Sofianki i Baszty, na ul. Subocz po kilkugodzinnej walce zdobył niemiecki bunkier łączności, potem nacierał w kierunku cmentarza na Rossie i dalej na południe, wsparty czołgami sowieckimi nacierał ul. Mostową, Zygmuntowską, Wileńską do Małej Pohulanki, Góry Bouffałowej i wzgórz Zakrętu, walczył o gmach braci Jabłkowskich na rogu ul. Wileńskiej i Mickiewicza, o budynek Arbeitsamtu i gmach ośrodka wychowania przy ul. Ludwisarskiej. Z kolei w Śródmieściu walczyły kadrowe kompanie batalionu kpt. Józefa Grzesiaka „Kmity”, którem.in.  zdobyły skład broni w gmachu starostwa przy ul. Żeligowskiego, kompleks domów przy Jagiellońskiej i duży obiekt przy Sierakowskiego. W rękach polskich oddziałów znalazł się teren Wilna, którego granice stanowiły: od północy ulica Poznańską, od strony południowej – Dominikańska i Trocka, a od zachodu Zawalna. 12 lipca opanowano jeszcze ul. Poznańską i Gdańską aż do skrzyżowania z Zawalną i Jagiellońską. Od wschodu granicę stanowiła ulica Tatarska do Dobroczynnej. W innych dzielnicach Wilna też walczyły oddziały AK, jak np. oddział ppor. Mariana Homolickiego „Wiktora”, który  opanował więzienie na Łukiszkach i uwolnił dużą grupę aresztowanych.

Rankiem 13 lipca pchor. Jerzy Jensz „Krepdeszyn” z częścią plutonu osłonowego dowództwa dzielnicy „D” Garnizonu Miasta Wilna zlikwidował na Górze Zamkowej w centrum Wilna gniazdo ciężkiego karabinu maszynowego i wraz z kpr. Arturem Rychterem „Zan” zatknął na wieży Giedymina na Górze Zamkowej polską flagę państwową. Widoczna z miasta wywołała entuzjazm wśród Polaków. Niestety,    została po południu zdjęta przez Sowietów i zastąpiona flagą bolszewicką. To był akt symboliczny, bolesny dla wszystkich wileńskich Polaków. 

Epilogiem operacji „Ostra Brama” była krwawa bitwa partyzantów Armii Krajowej z oddziałami Wehrmachtu uciekającymi z Wilna, stoczona 13 lipca 1944 roku w podwileńskich w Krawczunach. W bitwie tej poległo 79 AK-owców, a około 100 zostało rannych.

Po pięciodniowych zaciekłych walkach całe miasto zostało zdobyte przez żołnierzy Armii Czerwonej, przy znaczącym udziale jednostek AK, które opanowały wiele ważnych punktów w mieście. W ramach operacji „Ostra Brama” zginęło ponad 500 oficerów i żołnierzy AK z Wileńszczyzny i Nowogródczyzny. Tak AK-owcy polegli w walkach o Wilno jak i pod Krawczunami oddawali życie za polskie Wilno. Bóg chciał inaczej, odrywając miasto od Polski.

Sowieci w czasie walk o Wilno traktowali Polaków jak sojuszników. Na zdjęciach z tego czasu widzimy nawet wspólne sowiecko-polskie patrole na ulicach miasta. Jednak prawie zaraz po zdobyciu miasta dowódzwtwo Armii Czerwonej nakazało żołnierzom AK wyjść z miasta. Płk Aleksander Krzyżanowski rozkazał przeprowadzić oddziały na skraj podwileńskiej Puszczy Rudnickiej. Zaraz potem został on podstępnie aresztowany w typowo sowiecki sposób: dowódca wojsk sowieckich w Wilnie, gen. Iwan Czerniachowski, wspólnie z generałem NKWD Iwanem Sierowem, zaaranżowali spotkanie z nim rzekomo w sprawie współpracy i organizacji polskiej dywizji, na którym, wraz z mjr Teodorem Cetysem „Sławem”, został aresztowany i wywieziony do Kaługi (Rosja). Aresztowano również delegata rządu polskiego na okręg wileński i pracowników  delegatury. Partyzanci w Puszczy Rudnickiej zostali niebawem zaatakowani, także z użyciem lotnictwa, otoczeni i rozbrojeni. Na AK-owców w Wilnie rozpoczęło się polowanie, zakończone śmiercią wielu z nich. Dla schwytanych żołnierzy AK Sowieci utworzyli obóz przejściowy w Miednikach Królewskich, przez który przeszło około 5-7 tysięcy oficerów i żołnierzy AK, skąd 1/4 zbiegła; oficerów zesłano do Riazania (Rosja). Wielu AK-owców zmarło potem na Wschodzie, w sowieckich obozach.

Niektórzy, chcąc ratować życie, zdecydowali się wstąpić do ludowej 1 Armii Wojska Polskiego (armia  Berlinga), pozostałych, a była to większość, jako rzekomo obywateli sowieckich (bo pochodzili z Ziem Wschodnich RP zagarniętych przez ZSRR we wrześniu 1939 r.), przymusowo wcielono do pułku rezerwowego Armii Czerwonej, a kiedy odmówili złożenia przysięgi zostali osadzeni w obozie dla internowanych AK-owców w Kałudze (Rosja), gdzie zagnano ich do wyrębu lasów, skąd byli stopniowo zwalniani w latach 1946-1947 i wysyłani do komunistycznej Polski.

Tak zakończyła się wileńska operacja „Ostra Brama”.

Litwini nie brali najmniejszego udziału w wyzwoleniu Wilna spod okupacji niemieckiej, gdyż po pierwsze-  podczas wojny współpracowali z hitlerowcami, a po drugie - koloniści litewscy (przybłędy z Kowna), którzy osiedlili się w Wilnie podczas wojny, przed zbliżającą się Armią Czerwoną uciekli na swoją Litwę Kowieńską albo z pomocą Niemców do Niemiec. W lipcu 1944 roku Wilno było najbardziej polskim miastem w swej historii: (po wymordowaniu przez Niemców i Litwinów wileńskich Żydów) około 95% ludności miasta stanowili Polacy. 

Należy wspomnieć również o łajdackim zachowaniu się rządu brytyjskiego Winstona Churchilla w odniesieniu do powstania polskiego w Wilnie. Otóż, ze względu na to, iż operacja „Ostra Brama” była niezgodna z sowiecko-brytyjsko-amerykańskimi ustaleniami co do przynależności państwowej Wilna i uzgodnieniu przez Stalina, Churchilla i prezydenta USA Roosevelta nowej granicy polsko-sowieckiej na tzw. Linii Curzona, minister informacji Wielkiej Brytanii Brandan Bracken, wrogo ustosunkowany do katolików, a więc do Polaków jako takich,  nałożył cenzurę prewencyjną na wszelkie informacje w brytyjskich mediach o powstaniu Polaków w Wilnie, wskutek czego nie zostało ono zauważone na Zachodzie.

Dzisiaj walki żołnierzy Armii Krajowej w operacji „Ostra Brama są, od upadku komunizmu w Polsce w 1989 roku, upamiętnione tablicą „WILNO 7 – 13 VII 1944” na Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.

Pamięć o operacji „Ostra Brama” jest pielęgnowana szczególnie przez mieszkającą ciągle w Wilnie 100-tysięcznę rzeszę Polaków, czego potwierdzeniem są coroczne - na początku lipca obchody wyzwolenia Wilna, organizowane przez Związek Polaków na Litwie. W  Wilnie nie ma pomnika bohaterów operacji Ostra Brama. Dlatego uczestnicy tegorocznych obchodów 70 rocznicy tego wydarzenia - kombatanci, harcerze, społeczność polska na Litwie pod kierownictwem Związku Polaków na Litwie, a także goście z Polski: delegacje Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK, Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, najpierw pomodlili się w Kaplicy Ostrobramskiej, a następnie złożyli kwiaty na cmentarzu na Rossie przy mauzoleum marszałka Józefa Piłsudskiego.

 


Krzysztof Lubczyński rozmawia z LAURĄ ŁĄCZ

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia z LAURĄ ŁĄCZ

 

Życiorys Pani, dziewczyny ze Starego Miasta, jak sama o sobie Pani mówi, dziecka pary aktorskiej, związany był przez wiele lat z Teatrem Polskim w Warszawie. Jak Pani wspomina ten czas?


- Mogłabym powiedzieć, że grałam w tym teatrze przed własnym narodzeniem, bo moja mama, Halina Dunajska, będąc w ciąży ze mną, grała tam rolę Anieli w słynnym przedstawieniu „Ślubów panieńskich” w reżyserii Marii Wiercińskiej, a także Ewę w głośnych  mickiewiczowskich „Dziadach” w reżyserii Aleksandra Bardiniego.  Teatr ten miał wtedy markę najlepszego w Polsce, więc fakt, że dyrektor Leon Schiller zaangażował tam po szkole oboje moich rodziców, był dla nich ogromnym zaszczytem i wyróżnieniem. Rodzice byli aktorami Polskiego przez całe swoje zawodowe życie, aż po emeryturę. Także ja wybrałam po studiach ten właśnie teatr, choć miałam propozycje od Edwarda Dziewońskiego przyjścia do Teatru „Kwadrat” i od mojej ukochanej pani profesor ze szkoły teatralnej, Aleksandry Śląskiej do „Ateneum”.Teatr Polski reprezentował ten rodzaj repertuaru, który odpowiadał mi nie tylko najbardziej, ale mogę powiedzieć, że jedynie. Rozmawiam z wybitnymi kolegami i koleżankami, którzy podkreślają, że dziś za dużo jest rozmaitej lepszej czy gorszej, mądrzejszej czy głupszej awangardy, do której ze względów towarzyskich nie wypada się nie przyznawać, a za mało rzetelnej klasyki. Dziś co prawda w Teatrze Polskim pan Andrzej Seweryn próbuje realizować klasykę polską i obcą, ale podobno w nader ograniczonych ramach finansowych. Na szczęście jeszcze coś sensownego w tym względzie próbuje realizować Jan Englert w Teatrze Narodowym, ale nie wiem co będzie, kiedy on odejdzie, choć mam nadzieję, że to nigdy nie nastąpi (śmiech). Niestety, to co najbardziej kochałam w teatrze wyraźnie się kończy. To między innymi sprawia, że jestem od dawna na urlopie bezpłatnym w moim „rodzonym” Teatrze Polskim i raczej, w obecnym stanie rzeczy, nie mam niestety imperatywu, by tam powrócić. Mówię - niestety, ponieważ zawsze uważałam się za aktorkę przede wszystkim teatralną.


Jednym z atrybutów tego dawnego teatru była scenografia, która obecnie niemal zaniknęła…


- Tak, gra się na ogół, na gołej scenie, w czarnych kotarach,  przy ciemnych światłach.


Ostatnio pojechałem do Lublina, do tamtejszego Teatru im. Juliusza Osterwy, na szekspirowskiego „Kupca weneckiego”, żeby w ogóle zobaczyć jakąś scenografię…


- Bo na tzw. prowincji dyrektorzy liczą się jeszcze z widzem, który kocha taki teatr, w którym może zobaczyć piękną dekorację, scenografię i kostiumy. Na studiach należałam do tych adeptek, które dobrze nosiły klasyczne kostiumy, więc wróżono mi powodzenie w repertuarze kostiumowym, klasycznym. Niestety w filmie nie dane mi było zagrać takiej roli, a w teatrze to się niestety skończyło. I dla mnie i w ogóle.


Zagrała Pani w Teatrze Polskim bardzo wiele ról. Czy może Pani wskazać jakąś swoją rolę życia?


- Tak, to była Roxana w „Cyrano de Bergerac” Rostanda, we wspaniałej scenografii Mariana Kołodzieja. Była to niezwykła inscenizacja w mniej więcej stuosobowej obsadzie. Grał cały zespół teatru, w barokowych kostiumach francuskich. Obsada była genialna. Tytułową rolę grał Krzysztof Chamiec. Młody Leszek Teleszyński świeżo po roli księcia Bogusława w filmowym „Potopie” grał Christiana, poza tym dziesiątki znakomitych aktorów, w tym moi rodzice. Roxana, to była rola marzeń dla każdej aktorki, a do tego wtedy zakochaliśmy się w sobie z moim późniejszym mężem Krzysztofem Chamcem. Był to więc dla mnie i magiczny czas i magiczny spektakl. Widzowie szli do teatru drzwiami i oknami, i to bez organizacji widowni, a sam spektakl uzyskał doroczną nagrodę „Warszawskiego Informatora Kulturalnego”, popularnego „WIK-u”. W tym okresie grałam też w „Sarmatyzmie” Zabłockiego w reżyserii Jerzego Rakowickiego czy Florę w „Panu Geldhabie” w reżyserii Jana Świderskiego. Ważnym przedstawieniem była też dla mnie „Ballada łomżyńska” Ernesta Brylla z piękną muzyką Czesława Niemena. To był wymarzony przeze mnie repertuar i złoty czas nie tylko dla Teatru Polskiego, ale w ogóle dla polskiego teatru. Pamiętam brawa, jakie otrzymywałam na wejście, za samo pojawienie się na scenie jako Flora w przepięknym kostiumie. Kiedy tuż po studiach weszłam w sześćsetne któreś przedstawienie „Na szkle malowane” Ernesta Brylla, to po podniesieniu kurtyny nad wspaniałą scenografią i góralskimi kostiumami rozlegały się z widowni burzliwe oklaski. Teraz człowiek przychodzi do teatru i widzi ciemne światła, czarne kotary i pustą scenę, jak w domu kultury, aktorzy grają Szekspira w gaciach i koszulkach typu t-shirt, z komputerem pod pachą. To już wolę to, co sama robię. Od lat prowadzę teatr amatorski „KARTA” w Karczewie, z bardzo ambitnym repertuarem,  zdolnymi ludźmi. Udało się nam zorganizować kostiumy, jakich w niejednym zawodowym teatrze nie da się zobaczyć.


Pani rola Margit w „Kamiennych tablicach”, filmie według popularnej powieści Wojciecha Żukrowskiego była dla Pani szczególnie ważna?


- Bardzo, także ze względu na trwający już mój związek z Krzysztofem Chamcem. Sam wyjazd na tak długo do Indii, wędrowanie od Delhi po Madras, był niezwykłą przygodą. Krzysztof miał pierwotnie grać inną rolę, ambasadora, ale w końcu zagrał  mojego ukochanego, Jana.


Dlaczego zdecydowała się Pani na studia polonistyczne już po ukończeniu studiów aktorskich?


- Rzeczywiście, kolejność była raczej niespotykana, bo odwrotnie  takie przypadki dość często się zdarzały. Byłam dziewczyną ze Starego Miasta i kiedy z dziadkami chodziłam na spacery na Krakowskie Przedmieście, przechodziliśmy często przed bramą Uniwersytetu Warszawskiego. Babcia mówiła mi wtedy, że kiedyś pewnie będę tu studiować. I rzeczywiście, po maturze złożyłam tam papiery na filologię polską i angielską. Wcześniej jednak zostałam przyjęta do warszawskiej PWST i już postanowiłam się nie wycofywać. Kiedy byłam w zespole Teatru Polskiego, zaczęłam pisać wiersze, głównie o miłości, jak to zdarza się młodym kobietom. Często też z okien Teatru Polskiego widziałam mury Uniwersytetu. I postanowiłam w końcu spróbować. Zdałam i zostałam przyjęta od razu na drugi rok filologii polskiej. Na studiach wyspecjalizowałam się w krytyce teatralnej i to właściwie mój drugi zawód, ale nie uprawiam go i nikogo nie krytykuję, choć po tym i owym mogła bym się „przejechać”. Był to dla mnie czas niezapomniany, który bardzo mile wspominam. Byłam osobą bardzo ambitną i starałam się rozwijać  intelektualnie. To wszystko skończyło się w okresie mojej ciąży. I już potem nie wróciłam do tak intensywnych, ambitnych, rozwijających lektur.


Co Panią dziś najbardziej absorbuje, skoro nie aktorstwo?



- Ogarnął mnie pracoholizm na innym polu. Założyłam Agencję Artystyczną „Laura” i ogromnie dużo pracuję w jej ramach: piszę wiersze i książki dla dzieci, słuchowiska radiowe, organizuję spektakle i imprezy, piszę do podręczników szkolnych, współpracuję z domami kultury, organizuję charytatywne pokazy mody, aktorskie zawody wędkarskie imienia mojego ojca, Mariana Łącza. Współpracuję przy powstawaniu e-booków, e-podręczników do języka polskiego. Wygrałam przetarg i muszę napisać do nich trzydzieści utworów, wiersze i opowiadania. Może to zabrzmieć dziwnie, ale trochę traktuję to wszystko jako porażkę życiową, choć odniosłam sukces finansowy. Chciałam bowiem być tylko aktorką i marzyłam, że kiedyś nie zejdę poniżej roli lady Makbet. Mój pracoholizm i intensywne zaangażowania pozaaktorskie trochę mnie już męczą i może coś zmienię w nowym sezonie, po wakacjach w Juracie, które corocznie spędzam w hotelu „Bryza” u Państwa Niemczyckich.


Napisała Pani szereg książek dla dzieci. Skąd wybór tej dziedziny literatury?


- Może to kogoś zaskoczyć, ale nigdy nie było moim marzeniem pisanie dla dzieci. Pisałam głównie wiersze i felietony dla dorosłych. Odpowiedziałam jednak kiedyś na konkretne zamówienie i tak się samo potoczyło. Napisałam wiele bajek, opowiadań, wierszy,  słuchowisk radiowych,  ale piszę też na zamówienie, np. ostatnio „Abecadło ze zwierzątkami”. Jest na nie ogromne zapotrzebowanie, tym bardziej, że nie ma wznowień pozycji książkowych dla dzieci z dawnych lat,  w tym z okresu mojego dzieciństwa.


Jak wspomnieliśmy na początku, była Pani dzieckiem aktorskiej pary i żoną Krzysztofa Chamca. Nie myśli Pani o poświęceniu im wspomnień?


- O mnie i moich rodzicach, żyjącej mamie i nieżyjącym ojcu Marianie poświęcony jest rozdział książki Małgorzaty Puczyłowskiej, „Być dzieckiem legendy” . Ojciec był nie tylko popularnym aktorem, ale także świetnym piłkarzem ŁKS-u, warszawskiej „Polonii”,  reprezentantem  Polski. Natomiast na pewno tak wybitnemu aktorowi i silnej osobowości jak Krzysztof Chamiec też należałaby się książka biograficzna. Gdybym znalazła wydawcę, może podjęłabym się jej napisania, czy to w formie opowieści czy wywiadu ze mną o nim.


Jaki był Krzysztof Chamiec z życiu?


- On był w życiu codziennym taki sam, jak na ekranie, na scenie. Bardzo męski, silny psychicznie, zrównoważony, trochę jak postać z westernu. Miał wyjątkowej barwy niski, męski głos, którym jednak nigdy się nie popisywał ani nie śpiewał.


Mnie kojarzył się z takimi typami aktorskimi jak Gary Cooper, John Wyane czy Burt Lancaster…


- Kiedy przed śmiercią leżał ciężko chory w szpitalu, lekarze mówili: „Idziemy do naszego kowboja”. Miał w sobie szlachetną nonszalancję. Nie eksponował przy swoim nazwisku miana herbowego Jaxa, a był to sławny, stary ród szlachecki. Pytany dlaczego, machał z lekceważeniem ręką. Jego matka, Jadwiga Chamiec, była cenioną, popularną pisarką dla młodzieży, autorką wielu słuchowisk radiowych i powieści, które weszły do kanonu lektur szkolnych, takich jak „Trójkolorowa kokarda”  czy „Cięższą podajcie mi zbroję”, powieść o młodości Adama Mickiewicza.


Dziękuję za rozmowę.

                                                                              2014



Laura Ewa Łącz – ur. 25 października 1954 r. w Warszawie, aktorka teatralna, filmowa i pisarka. Absolwentka PWST w Warszawie oraz filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Występowała na deskach Teatru Polskiego w Warszawie. Otrzymała m.in. nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. Wystąpiła w kilkudziesięciu filmach kinowych, telewizyjnych, serialach, przedstawieniach teatralnych i Teatru Telewizji. Wśród ról teatralnych m.in. Betsy w „Henryku VI na łowach” W. Bogusławskiego w reż. J. Rakowieckiego, Justyna w „Vatzlavie” S. Mrożka w reż. K. Dejmka (1982), Koryzanda w „Ja, Michał Montaigne” J. Hena w reż. J. Bratkowskiego (1984), Violetta w „Kordianie” J. Słowackiego w reż. J. Englerta (1987), Anabella w „Portrecie” S. Mrożka w reż. K. Dejmka (1987), siostra Maria w „Chłopcach” St. Grochowiaka w reż. M.Z. Bordowicza. W filmie m.in. „Kontrakt” K. Zanussiego (1980), „Tumor Mózgowicz” G. Dubowskiego (1984). W serialach: „07 zgłoś się”, „Układ krążenia”, „Polskie drogi”, „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”, „Sherlock Holmes i doktor Watson” (lady Sarah Kindersley), „Klan”, „Kryminalni”, „Na Wspólnej”, „Ojciec Mateusz”. W Teatrze Telewizji m.in. w „Akcji „Szarotka”, A. Zakrzewskiego (Teatr Kobra), „Płaszczu” M. Gogola, „Wiejskim Sherlocku Holmesie” Wila Lipatowa.

Jest autorką książek dla dzieci, m.in. "Sekret czarnego łabędzia", "Spełnione marzenia" oraz "Bajki i wiersze na cztery pory roku". Prowadzi Agencję Artystyczną "Laura", która zajmuje się organizacją imprez artystycznych dla dzieci i dorosłych.

Jest autorką książek dla dzieci, m.in. "Sekret czarnego łabędzia", "Spełnione marzenia" oraz "Bajki i wiersze na cztery pory roku".


Sandor Marai - Rzecz o węgierskich winach

$
0
0

Sandor Marai


 

         

RZECZ o WĘGIERSKICH  WINACH

 

 

Wino to męska rzecz, więc cicho należy o niej mówić. Najlepiej przy szklance wina.


Nicolas TournierNa starość muszę mieć własną piwnicę na wino. Postanowiłem już to absolutnie. Niczego więcej od życia nie będę wtedy pożądał. Upatrzyłem już sobie nawet miejsce na tę piwniczkę. Niedaleko domu, tak, abym mógł tam spokojnie dojść. Będę zważał aby okoliczni sąsiedzi,  właściciele winnic oraz  sadów, winiarze, nie dowiedzieli się niczego o mojej miejskiej przeszłości. Jeśli ślepy los będzie mi sprzyjał to po siedemdziesiątce przyzwoici  ludzie  uznają mnie za równie przyzwoitego, za swojego winiarza, a więc kogoś, kto wie gdzie trzeba umierać. Bo nie ma piękniejszej śmierci niż przy swoim winie. Siądę sobie wtedy na ławie pod rozłożystym orzechem rosnącym przed wejściem do mojej piwniczki. Będzie tam stół, na którym postawi się butelki i szklanki. Tam będę czekał na śmierć, bo na prawdę nie masz nic piękniejszego niż umrzeć przy winku. Tym najlepszym oczywiście, z omszałej butelczyny odłożonej na specjalną okazję. I powinno to nastąpić po winobraniu, kiedy młode wino już się uładziło, ale jeszcze nieco burzy się, pracuje. Wokół orzechy strącone z drzewa przez wiatr, jesienne słońce świeci, przygrzewa. Z nie większą jednak mocą niż miłość starego człowieka. Więc siedzę sobie przed swoją piwniczką, piję dobre wino, pięcioletnie, wytrawne, białe z tej cudownej wulkanicznej góry Somlo, opodal Balatonu. I tak czekam na zgon.


Wyobrażam też sobie tę swoją piwniczkę nim ta kostucha po mnie przyjdzie. Pod jej omszałym sklepieniem znajdzie się dwadzieścia antałków. Na obłych klepkach beczek wypisze kredą gatunki i roczniki win. Z całą pewnością będę miał trzy beczki rizlingu. Wśród węgierskich win bowiem właśnie rizling  jest absolutną oczywistością i niczym  myślenie  wiąże ludzkie sprawy w  jeden głębszy  sens. Nie bójmy się komunałów : promieniuje z niego samozachowawcza siła. Rizling nie musi być stary, wystarczy trzy lub czteroletni. Naturalnie powinien to być olasz rizling czyli z  włoskiego szczepu, w którego gładkości wyczuje się łacinę z pochodzenia i pannońską już uprawę. Węgier raczej rzadko zawiedzie  się na rizlingu. Wprawdzie wokół, w całym kraju rozlewają wiele marnego cienkusza, ale na nazywanym „włoskim” , a przecież węgierskim rizlingu, człowiek na ogół nigdy się nie zawiedzie. Pije się zaś to wino tak, jakby z krewnymi  się rozmawiało.


Był swego czasu pewien gatunek rizlingu, który znałem tylko w butelkowanej postaci. Z winnic księcia Festeticha, z nadbalatońskich wzgórzy. Nie kupisz tej odmiany, a jeśli już, to w drodze absolutnego wyjątku. Swego czasu ten wychowany na Węgrzech, ale przecież reński rizling od Festetichów był uznawany za najszlachetniejszy spośród białych win w naszym kraju. Tylko może rizlingi z okolic Somlo mu dorównywały. Ten reński od Festetichów był zielonkawy, a bukiet miał jak najlepsze roczniki chablis.


Miało to wino w sobie coś niezwykłego, co zresztą i w człowieku rzadkie :indywidualność. Jest to zjawisko zanikające, gdyż coraz mniej jest win z charakterem. Podobnie jak ludzi. Rizling jest na Węgrzech tym, co Francuzi po prostu jednym słowem nazywają białym winem. Szklanką, którą stawia się przed człowiekiem, gdy prosi o białe, wytrawne. Wino, jak chleb powszedni, niezawodny trunek narodu. Jeżeli z tym zwykłym rizlingiem, co to w każdej winiarni i piwniczce stoi, będą na Węgrzech kłopoty, jeżeli nie taki będzie jak należy, to ja już żyć nie chcę!


Piwnica będzie głęboka, latem stale chłodna. Będę w niej zawsze trzymał również  coś pod wino. Powieszę na haku pęto pikantnej, paprykowanej kiełbasy, tej z Szopronu, od wędliniarza z jednej uliczek podzamcza, który dla Austriaków własnoręcznie robi landjaegera. No i szynkę też będę miał w swojej piwnicy. Słoik chrzanu również. I oczywiście potrzebne do wina instrumenty, rurki, lejki oraz  zwany złodziejem szklany szpunt, którym wyciąga się wino z beczki. Będzie też kilka butelek, takich klasycznych, pintowych, aby postawić przed każdym gościem. Pint, to dawna, uczciwa madziarska miara naszych praojców. Dobre półtora litra. Zacny Węgier, gdy już dobił męskiego wieku co wieczór wypijał do kolacji swój pint wina. Obojętnie z nizinnych czy górzystych winnic, białego czy czerwonego. W moich rodzinnych Koszycach wielkie państwo pijało samorodnego tokaja też na pinty. Prosty lud natomiast w targowe dni w winiarniach, zwłaszcza w tej „Pod złotym marzeniem” smakował samorodnego powoli, na szklanki bo to przecież był droższy trunek. Tylko polscy kupcy pili w tych winiarniach tokaj, jakby pragnienie gasili. Węgier pił tokaja rozważnie, nie jak  na co dzień stołowe.


Z rizlingiem równy jest tylko silvaner. Też wytrawny, ale przecież łagodniejszy. Między tymi dwoma gatunkami było kiedyś jeszcze coś pośredniego, właściwie bez nazwy, określane zbiorczym pojęciem stołowe. Po nim nazajutrz nigdy nawet nutka bólu nie przemknęła w głowie. Stołowe, ta nazwa przylgnęła do  tego wina za Franciszka Józefa. To on bowiem, jako pierwszy z węgierskich królów i austriackich cesarzy, nawet podczas poufnych obiadów, kazał stawiać przed każdym gościem karafkę z tym właśnie  lekkim winem. Służba do każdego dania serwowała kolejne, starannie dobierane najlepsze gatunki z cesarskich piwnic, osobiście je rozlewała do coraz to nowych kielichów, ale każdy dostojny gość z tej swojej karafki mógł do woli nalewać i popijać w trakcie obiadu, a to pozostając przy nim, a to gustując w podawanym przez służbę, a to według uznania powracając do tego stołowego, jak mu tego podniebienie życzyło. Franc Josef, kiedy ten zwyczaj wprowadził, był młodym władcą i nie znał się jeszcze na winach, ale już wiedział czego ludziom potrzeba. Wina i trzeźwej głowy.


Brzydzę się pijanym co najmniej tak samo jak z skarżącymi się na żołądek osobnikami, którzy mieszają wino z wodą mineralną. Jak długo i po co chcesz tak ostrożnie żyć ? -  mój zasmucony przyjacielu. Zatrudnię więc podstarzałego szynkarza, koniecznie Szwaba, który nauczy mnie,  jak dla moich  gości mam robić szprycera. Wina z wodą sodową, która nie ma nic wspólnego z mineralną. Dobrze to zakonotujmy. Woda sodowa to już efekt cywilizacji, zaprawdę, ale pokoleń i stuleci trzeba było, aby  Madziar to pojął  i wymyślił szprycera, który jest tajemnicą długiego życia! Swoiste, niemniej prawdziwe jest to, iż zwyczajny  człowiek  nie potrafi zrobić szprycera. Choćbyś człowieku na pamięć nauczył się tej lekcji, kupił odpowiednie szklanki i starannie wymierzył dwie setki wina oraz setkę sodowej. Istotę szprycera zna bowiem tylko profesjonalny szynkarz. I tenże rodowity Węgier, który odkrył mądrość tego ostrożnego połączenia wina z wodą sodową. Na tyle, aby ta mieszanka działała na wyobraźnię popijającego  człowieka a jednocześnie nie  szkodziła szlachetniejszym organom. Odkrycie tego waloru  świadczył o niewątpliwym życiowym doświadczeniu odkrywcy szprycera. Rzecz w tym, że każda, ale to każda woda mineralna żałośnie niszczy charakter wina, a od wody sodowej żadne z białych win, obojętnie czy to znad Balatonu, czy z Egeru, nie straci swego bukietu i smaku. A przemądre zasady mieszania proporcji wina i sodowej dzięki wieloletniej praktyce ochroniły Madziarów od licznych wyskoków. Obojętnie więc czy to będzie „żarcik” , „dozorca” czy też „długi krok”, bo tak brzmią nazwy proporcji wina i sodowej, znacznie łatwiej jest patrzeć, jak szynkarz tworzy te szprycery, niż samemu to czynić. Jedna ręką bowiem szynkarz nalewa tyle ile trzeba wina do szklanki o objętości trzech decylitrów, a drugą dłonią jednym naciśnięciem puszcza tyle ile trzeba do tej szklanki wody sodowej. To jest wiedza praktyczna, dostępna tylko i wyłącznie profesjonalistom. I wielu szynkarzy zostałoby w domach bez pracy, gdyby przeciętny człowiek przyswoił sobie tę sztukę. Ale to, niestety, niemożliwe!


I z tej przyczyny będę miał swego szynkarza, z którym na wiosnę, wspólnie, będziemy sprawdzali stan beczek w mojej piwnicy. Będzie w niej również egri bikaver  - słynna bycza krew z Egeru. Nie za dużo jednak i nie w beczkach, lecz w oplatanych rafia gąsiorkach. Do byczej krwi, jak do czerwonego wina zresztą w ogóle, odnoszę się z całym szacunkiem, ale i z dystansu, z rozwagą. Każda bycza krew jest inna. Ilu wytwórców, tyle tych rodzajów, bo to wino łączone jest z co najmniej trzech gatunków winorośli. Każdy winiarz ma też w swojej winnicy inne proporcje krzewów. Od  ciemnych, niemalże granatowych gron do  jasno różowych. Przepadam za dwoma rodzajami bikaveru:  pierwszym – łagodniejszym, słodkawym i drugim – głębokim, cierpkim.  W obu tych winach jest wielka namiętność i waleczność. Winiarz z Egeru napełni moje gąsiory tym drugim rodzajem. Obcemu tej odmiany nie sprzeda, gdyż nie za wiele jej w tamtejszych piwnicach. Cierpkawa bycza krew mocno wchłania się w człowiecze unerwienie. Porusza dusze do głębi. Po trzech szklaneczkach przypominam sobie nawet portugalskie słówka i helleńskie sentencje. Uczy też to wino dalekowschodniej filozofii i podpowiada, że choć jest cudownie, to wszystko przecież jest względne, przemija.


Inaczej jest z białymi  winami z Somlo. To władca węgierskich win. Uprawiane jest na małym obszarze wulkanicznej góry (o kształcie idealnego kopca opodal północnego brzegu Balatonu – przyp. Tłumacza). Szczyci się  zwłaszcza jednym gatunkiem, którego już coraz mniej, zwanym „Złotym ogniem”. To ginący, węgierski szczep winny o bukiecie białego  burgunda, ale znacznie szlachetniejszy. Dokładnie konglomerat ognia i wody. To wino przemawia do ciebie. Wymawia jedno słowo : ŻYJ ! Nic więcej. To jedno jedyne słowo, ale wymawiane z taką przekonywującą siłą, jak mądrości łacińskich wierszy. To wino przekazuje nam cały żar wchłoniętego przez grona słońca, mądrość jesiennych dreszczów, tajemną moc ziemi. Wszystko w swojej klarownie złocistej barwie, upojnym bukiecie. Znam jeszcze tylko jedno jedyne podobne wino na świecie – Poully fumee, białego burgunda o przydymionym smaku. Te wina bynajmniej ze soba nie rywalizują. Są duchowym rodzeństwem. Bo wino ma nie tylko barwę, bukiet , smak oraz zawartość  alkoholu, ale przede wszystkim duszę. Jakby naród, który to wino uprawia  i pije  przekazywał mu część stanu swego ducha. W winach z Somlo żyją najszlachetniejsze węgierskie  cnoty : wschodnia mądrość oraz  zachodnie kultura. Jest w tym winie bowiem coś z instynktu  spokoju Azji oraz  ciekawości świata Europy. To najszczęśliwsza mieszanka w winie i człowieku.


Na winobranie zaproszę gości, ale takich co to niespecjalnie lubią głośną  muzykę, nie znają się na polityce i potrafią milczeć pod moim rozłożystym orzechem. I cóż im podać ?  Szynkę z chrzanem, to oczywiste. Ale jeszcze upieczone w żarze ziemniaki, słynny liptowski biały ser w kobiałce z drewna, lecz już  bez papryki czy  sardeli. Doświadczeń długiego żywota i zdolności nakłaniania za mało wszakże, aby  przekonać współtowarzyszy biesiady, że pod wino  idealną zakąską będzie ten prosty  liptowski ser bez komplikowania  jego natury papryką, cebulą czy musztardą. Będzie więc jeszcze świeży chleb i wędzona słonina. Ot i wszystko. I tak będziemy sobie siedzieć na długiej ławie  przed żeliwnymi  drzwiami mojej piwnicy, w jesiennym słońcu. Scyzoryki i noże w ręku, bo nawet wielmożni panowie przy takim stole nie używają innych sztućców. Przed nami zaś szklanki, a w głębi,  w złocistej kąpieli jesiennego słońca, lekko przymglona okolica.


Będziemy milczeć. Za nami, w głębi piwnicy będzie pulsować w beczkach młode wino : rizlingi, a także to z Somlo oraz z Badacsonyu, silvaner, stołowe, a nawet mszalne, lekko złotawe, mądre wino z opactwa w Zircu, wierny towarzysz letnich wieczorów. Również przymilna kadarka , która po prawdzie  nie jest prawdziwym winem, ale nie sposób temu trunkowi odmówić łagodnej rozrywki. Wina te będą buzować i łagodnie szemrać. Wino bowiem żyje, przetwarza się, kształci na coraz doskonalsze.  Osy i pszczoły brzęczą wśród liści i konarów orzecha, a w dali, Dunajem płynie sobie wolniutko statek. Drogą narodów przy tej rzece, z dostatkiem towarów spokojnego życia.


W winnicach Panonii dziewczyny po starannym obmyciu stóp depczą winne grona i śpiewają. Wszyscy już będziemy mieli swoje lata, i gospodarz, i goście. O literaturze padną słowa tylko wtedy, gdy co najmniej tysiącletnia, a o winie jeśli przynajmniej pięcioletnie. Nawet zemsty nie będziemy już chcieli i wręcz zapomnimy o tych, którym zamierzaliśmy wybaczyć.


Będziemy pili wino, patrząc na okolicę i ostrożnie ważąc słowa. Węgierskie słowa, które mają tyleż lat, co ten krajobraz. Bo wino nie znosi gadatliwości tak samo jak gadatliwy, łasy na wszelkie próżności świata gość nie znosi wina. Czekaniem na taką właśnie chwilę żyję i wszystko co czynię jest ledwie przygotowaniem na ten moment. Będziemy więc mądrzy winem, które pić będziemy drobnymi łykami  strącając z pierwszej szklanki pradawnym zwyczajem kilka kropel na ziemię. A kiedy zaświeci pierwsza gwiazda zamkniemy na klucz żeliwne drzwi piwnicy. Chłodny październikowy wieczór czarownie wchłonie cienie  odchodzących gości. Było, minęło, naprawdę mało ważne …  Będziemy mądrzy, jak wino, które  wypiliśmy, delektując się nim, smakując. I z całym spokojem, ze wzruszeniem ramion jedynie, będziemy zdolni ocenić wyroki tego świata.  Gdyż całą mądrość, jaką Węgier nabył z wina i  swego wykształcenia sprowadza się w końcu do jednego : trzeba kochać życie i nie przejmować się wyrokami losu. Reszta jest próżnością, a nawet fałszem.

--------------------------------------------

Przełożył 

Tadeusz  Olszański

Fragment wydanej przez Wydawnictwo Studio EMKA Filozofii wina tego wybitnego węgierskiego pisarza.


Tomasz Miłkowski - Zbigniew Zapasiewicz – nagłe pożegnanie

$
0
0

Tomasz Miłkowski



Zbigniew Zapasiewicz – nagłe pożegnanie

(13 września 1934 – 14 lipca 2009, Warszawa)




            „Od strony czysto profesjonalnej, poza jak najwszechstronniejszym opanowaniem warsztatu, obowiązkiem aktora jest wyzbycie się kokieterii, wszelkiej skłonności do ekshibicjonizmu i obrona na scenie każdej postawy ludzkiej”

(Zbigniew Zapasiewicz, „Teatr” 1987, nr 1).

            To nie do wiary, ale już pięć lat minęło od dnia, kiedy ostatni raz wszedł na scenę. W Teatrze Powszechnym miało to miejsce 28 czerwca 2009. Grał Willy'ego Clarka w komedii Neila Simona Słoneczni chłopcy, w reżyserii Macieja Wojtyszki. Partnerował mu Franciszek Pieczka. Komedia została przyjęta przez większość recenzentów  z pewnym zaskoczeniem i wątpliwościami  (jakże to, taki wybitny aktor, a gra w czymś tak pośledniego gatunku, marudzili). Tymczasem Zapasiewicz z zapałem dziecka podjął tę rolę, najwyraźniej stęskniony za komedią i tradycyjną maską.

            Obaj aktorzy dali porywający koncert gry. Odmalowali zadziornych staruchów, niegdysiejszych gwiazdorów show biznesu, których kusi przebrzmiała sława, ale odstręcza od siebie cała litania wzajemnych pretensji i urazów. A jednak pod spodem wiecznych pretensji znaleźć mogą wcale pokaźny rezerwuar dobrych uczuć, przyjaźni i życzliwości. Właśnie tę przemianę delikatnie odsłaniali aktorzy, dzięki czemu komedia, która śmieszy do łez, zyskiwała wzruszającą nutę. Gdyby nie to, ci kłótliwi starcy mogliby na koniec tylko irytować – ciągle coś im się nie podoba, przy czym Willy Clark (Zapasiewicz) to ten, który atakuje pierwszy jako pokrzywdzony przez swego partnera, Al Lewis (Pieczka) to ten, który zabija swoim spokojem, broniąc się nieustępliwie przed „wariatem”.

            Publiczność bawiła się wyśmienicie, obserwując złośliwości zadowolonego z siebie Willy'ego i skrępowanie Ala, który pod maską ugody kryje starego uparciucha. Odnajdywała sporo prawdy o starości, zmierzchaniu i obronie przed zapomnieniem. To była uczta dla smakosza prawdziwego teatru. Toteż nic dziwnego, że spektakl przygotowany na małą scenę pod presją widzów, pragnących zobaczyć swych ulubieńców został przeniesiony na dużą scenę. 28 czerwca 2009 Zapasiewicz się nie oszczędzał, tak jak to było zawsze.

            - Był w znakomitej formie, w pełni sił, publiczność nagrodziła go owacją na stojąco - wspominał ówczesny dyrektor Teatru Powszechnego, Jan Buchwald.

            Dwa tygodnie później już nie żył, powalony przez nowotwór. Nikt nie widział, że jest chory. Jeszcze 8 i 9 lipca zagrał w Żarze podczas gościnnych występów w Wielkiej Sali Ratusza w Gdańsku na Festiwalu Wybrzeże Sztuki. W teatralnej wersji powieści Maraia zagrał Henrika, snującego spowiedź życia. Rola na antypodach tej ze Słonecznych chłopców. Żadnych przebieranek, niemal bez charakteryzacji, masek, półprywatna. Zresztą spektakl, grany w niewielkim foyer na III pietrze Teatru Narodowego był adresowany zaledwie do 30 widzów (w Gdańsku aktorzy zagrali dla ponad 120 widzów). Warszawski spektakl – pisała Jagoda Opalińska - wspierało znakomite aktorskie trio: Danuta Szaflarska, Ignacy Gogolewski, Zbigniew Zapasiewicz. Tylko że dwójkę interlokutorów motywowały krótkie riposty i pozycja słuchacza. Natomiast Zapasiewicza powieściowy ciężar właściwie unieruchomił. Artysta nadał więc epickiej formie rytm spowiedzi mówionej przez ściśnięte gardło, mimiczny grymas, przez żal, strach, autoironię. Wyciszył rezonerstwo tekstu, dotknął samotności bohatera i jednocześnie ukrył warsztatową precyzję. Był po prostu i po ludzku mądry”.

            Podczas ostatniego spektaklu rzucił w przejściu do reżysera Edwarda Wojtaszka: „No uśmiechnij się, rozluźnij się, zobacz, jaka wspaniała jest dzisiaj publiczność”. Nigdy tego nie robił, był rygorystą i nie odstępował o milimetr do ustaleń, nie uznawał żadnej prywatności podczas spektaklu. Było to więc dziwne, ale nie wyglądało na pożegnanie z publicznością. Po spektaklu wsiadł w samochód i pomknął do Warszawy.

 

            Miał opinię samotnika, poważnego i niedostępnego, o którym nie opowiadało się żadnych anegdot, no, prawie żadnych. Człowiek-zagadka. Ktoś, kogo nie sposób poznać. Raczej zamknięty niż gotowy do wyznań.

            „Zapasiewicz był człowiekiem - wycofanym, introwertycznym, nieekspansywnym towarzysko - wspominał dyrektor teatru. - Kiedyś był bardzo nieśmiałym młodym człowiekiem. Wchodząc w zawód, musiał pokonać tę swoją psychiczną właściwość - nieśmiałość. To była ciężka praca”. Buchwald przypuszcza, że to „wycofanie i wyciszenie” owocowało „wielką energią, siłą, której następnie dawał upust na scenie".

            „Nie wiem o nim prawie nic – wyjawiał Tomasz Mościcki, dziennikarz radiowy, krytyk, absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej szkoły teatralnej, w której Zapasiewicz uczył ponad pół wieku – to nie jest człowiek, który odkrywa się przed otoczeniem. Z lat spędzonych w PWST pamiętam Zapasa (bo tak się go nazywa) wchodzącego do szkoły z ręką wsadzoną w kieszeń, uniesiona głową, spojrzeniem utkwionym gdzieś ponad mijającymi go ludźmi i ustami gotowymi do zagwizdania jakiejś melodii. Jest to postawa człowieka nieskorego do rozmowy, wyniosłego...”

            Coś jest na rzeczy. Należał do klanu ironistów, a nie żartownisiów. Odpowiadał szybko ciętymi ripostami, słynął z takich krótkich a bolesnych przycinków. Oto przykład, z początków stanu wojennego, kiedy teatry zostały zamknięte. „Zastanawialiśmy się – wspominał Zapasiewicz – co, zrobić gdy teatr zostanie przywrócony do łask: co wtedy grać, czy ktoś zechce nas oglądać? Różne były pomysły, na przykład, że będziemy grać ubrani na  biało. Pamiętam, jak Englert wymyślił, że będziemy grać źle, a ja mu na to: tobie to łatwo przyjdzie, ja nie potrafię...”

            Albo innych przykład, wypowiedź aktora podczas gali w warszawskim hotelu Bristol, kiedy odbierał Feliksa, nagrodę za najlepszą rolę sezonu. Zdegustowany komentarzem pewnego krytyka, że reżyser świetnie aktorów dobrał do Króla Leara, publicznie go wyśmiał. Akcentował to słowo „dobrał” jakby to obrzydliwość jakaś była. Ja bym się też chętnie do tego autora dobrał – puentował gromiąc.

            Nic dziwnego, że bali się go dziennikarze, a wywiad z Zapasiewiczem uznawali za piekielną próbę. Tak onieśmielał ten z natury nieśmiały i delikatny artysta.

 

            Sprawiał wrażenie człowieka głęboko rozczarowanego. Przyjmował świat do wiadomości, ale to nie był jego świat. Starał się zrozumieć nowy teatr, ale to nie był jego teatr. Wiedział, że jego teatr odchodzi, ale przy nim trwał. Co więcej, z uporem, obstawał przy wyznawanych zasadach rzetelnej roboty, solidności, odpowiedzialności. Przez całe życie dopuścił do odwołania 4 spektakli z jego udziałem – z powodu zawału. Nigdy nie wystąpił w reklamie. Ale za to w 170 spektaklach telewizyjnych, 70 filmach, ponad 150 przedstawieniach teatralnych i niepoliczonej liczbie słuchowisk radiowych i koncertów poetyckich.

            Czy ktoś o takim niekwestionowanym dorobku, przecież nie tylko ilościowo, nagradzany prestiżowymi wyróżnieniami, ceniony pedagog, autorytet zawodowy, nie miał powodu do satysfakcji? Ależ miał. A jednak odczuwał gorycz.

            Zawsze zależało mu na aprobacie widowni. I krytyki. Choć niekiedy to skrywał za maską – nie przypadkiem jego wywiad-rzeka, książka wspomnieniowa i programowa zarazem – nosiła tytuł Zapasowe maski. Kiedy po raz wtóry, w roku 2006, odbierał Nagrodę im. Tadeusza Żeleńskiego-Boya, przyznawana przez Klub Krytyki Teatralnej dystansował się od wyróżnienia: „Och, mam już 50 nagród”. Kiedy ponownie odbierał nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza, rzucił mimochodem uwagę pod adresem  redaktorów „Teatru”: „Mógłbym mieć u was abonament”. Ale potem cierpliwie pozował fotoreporterom, którzy portretowali go z pamiątkową statuetką i dyplomem.

            Starał się być wyrozumiały, ale tylko do pewnego stopnia, ponosił go jednak temperament. Oto co powiedział, puentując swoją książkę:

            „Przedstawienia, które mają entuzjastyczne recenzje, odbiegają od tego, czego byłem uczony na przykład przez Axera, że teatr ma interpretować przede wszystkim materię literacką oraz skłaniać samego widza do refleksji. Ten nowy teatr jest efektowny, atrakcyjny dla młodych ludzi, ale nie zmusza do tego, aby go rozumieć. Wszystko jest żywe, rytmiczne, bogate plastycznie, dziwne, działa za pomocą obrazu, rytmu, tego, że ktoś wyjdzie goły. Ale dlaczego wyszedł? To tajemnica reżyserów, którzy nam tego nie komunikują. W porządku. Tylko nie rozumiem, dlaczego część krytyki lansuje ów model teatru jako „jedynie słuszny”. Dlaczego inne przedstawienia ocenia się w odniesieniu do niego? To niby ma być nowy wzorzec? Dla wszystkich?

            Może rzeczywiście jestem demodé, bo chcę zrozumieć, dlaczego Trzy siostry Czechowa zaczynają się słowami „ojciec umarł przed rokiem”? Po co Olga to mówi, skoro pozostałe siostry o tym wiedzą? Jaka jest jej motywacja? Dziś, jak coś jest niezrozumiałe, to przecież zawsze można to wyrzucić jako zbędne. Chwilami mam wrażenie, że aktorzy mogliby w którymś momencie zacząć wypowiadać liczby, ale jeśli nie zmieniliby przy tym działań, to przedstawienie trwałoby.

            Dużo o tych sprawach myślę, bo ma to dla mnie posmak głębokiego rozczarowania. Wartości, którym hołdowałem – gasną. Stają się niemodne, ale przede wszystkim w coraz mniejszym stopniu są akceptowane, czytelne, atrakcyjne. Całe środowisko zdaje się nie pamiętać, że wierność tym zasadom i wartościom daje poczucie ładu. Inaczej rozmieniamy się na drobne, a uprawianie tego zawodu staje się niegodne. Po co ja to robię? Wybrałem ten zawód, aby nauczyć się i twórczo w sobie przetworzyć to, co umieli moi poprzednicy. Ta sfera zawodu zgasła i teraz jest przykro i boleśnie. Umarły wartości, dla których zacząłem to robić. Gdybym wiedział, że tak się stanie, tobym się temu nie poświęcił”. [Zbigniew Zapasiewicz, Zapasowe maski, Warszawa 2003, s. 121-122]

Na szczęście nie przewidywał takiego obrotu rzeczy i wybrał teatr.

 

            A może to teatr wybrał jego? Na pierwszy rzut okaz wybór ten wydaje się oczywisty. Wywodził się – po stronie matki - z warszawskiej rodziny nauczycielskiej, zainfekowanej teatrem, z rodziny Kreczmarów. Mama Maria była nauczycielka matematyki, dziadek dyrektorował gimnazjum na Wilczej. Bardzo wcześnie osierocony przez ojca (miał zaledwie trzy lata), pozostawał pod silnym wpływem wujów, Jana i Jerzego Kreczmarów, dla których teatr był życiowym powołaniem, choć stryj Jerzy, późniejszy wybitny reżyser, oddawał się początkowo pracy nauczycielskiej, był nawet dyrektorem gimnazjum Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci (PPS) na Żoliborzu, które Zbigniew Zapasiewicz ukończył (1951). W latach okupacji u bliskich krewnych ukrywał się  przed Niemcami Erwin Axer, tak więc atmosfera była teatralnie silnie nasycona, ale młody Zapasiewicz o teatrze nie myślał. Grzeczny, małomówny chłopiec sprawiał wrażenie kogoś zakompleksionego, wycofanego. „Dla mnie wejście do pomieszczenia – wyznawał po latach w rozmowie z Andrzejem Żurowskim – gdzie było więcej niż trzy osoby – i to nawet z rodziny – było wysiłkiem psychicznym”. W takich okolicznościach myślenie o zawodzie aktora w ogóle nie wchodziło w grę.

            Gromadził jednak doświadczenia teatralnego widza. Po wojnie, kiedy na krótko zamieszkali w Lublinie, już wyzwolonym, zobaczył Wesele, i było to mocne przeżycie. Potem zaczęło się chodzenie do teatru w Warszawie i częste eskapady do rodziny w Łodzi, zawsze kończące się teatrem. Próbował też (raczej z nakazu niż wyboru) sił w teatrze amatorskim: w gimnazjum zagrał oświadczyny Papkina (wszyscy coś przygotowywali z Zemsty), potem założyli teatr szkolny, tym razem zagrał Albina, a Jarosław Abramow napisał sztukę - był rok 1950 i wybuchła jakaś ideologiczna afera. Ciągle jednak teatr jako ewentualne miejsce pracy nawet nie zamajaczył.

            Matka spodziewała się, że pójdzie na matematykę, ale wybrał studia chemiczne na Politechnice Warszawskiej. I zaczęły się kłopoty manualne, laboratoria okazały się dla niego klęską. Wyszło na jaw, że Zapasiewicz ma dwie lewe ręce. W tej sytuacji szkoła teatralna stała się szalupą ratunkową przed katastrofą. Zdał, zmienił uczelnię ku wielkiemu zdumieniu stryja Jana, który nigdy nawet swego siostrzeńca dobrze nie słyszał. Dopytywał się, czy on w ogóle mówi? O protekcji nie mogło być mowy. Jan Kreczmar nie uczestniczył w jego egzaminie wstępnym i w ogóle unikał studenta Zapasiewicza jak ognia. Takie w rodzinie panowały obyczaje.

            „Czy ktoś może sobie wyobrazić – komentowała ten zwrot w życiu artysty Joanna Szczepkowska -  że Zapasiewicz uchodził za niezdolne dziecko w utalentowanej teatralnej rodzinie? Bo pochodził z rodziny wielkich Kreczmarów, współtwórców tego, co w Polskim teatrze znaczące. I ku ich przerażeniu nieśmiały, zamknięty w sobie Zbigniew uciekł z wydziału chemii, gdzie studiował, i dał się wciągnąć tam, gdzie trzeba kochać samego siebie i z wiarą pozwalać na siebie patrzeć. Pierwsze lata potwierdzały, że nic z tego nie będzie. Według innych brakowało mu spontaniczności, plastyki gestu, ekspresji ciała. A jemu brakowało po prostu taniej i powierzchownej łatwości. Przedzierał się przez własne blokady i uczynił z tego sztukę”.

Tomasz Miłkowski


Fragment gawędy o Zbigniewie Zapasiewiczu, wygłoszonej podczas festiwalu Teatr w Remizie w Helu, w lipcu 2014.


Jan Strękowski – 33 spotyka 20

$
0
0

Jan Strękowski



33 spotyka 20


                                                                                   

„33 odebrał wiadomość od 57 że 130 i 20 mieli z sobą rozmowę bardzo dla 33 korzystną. 20 poczęła od tego iż rada była że go widziała. 130 cieszył się że 33 poznał; chwalił jego przymioty i uprzejmość.”

Nie jest to korespondencja szpiega z centralą. Autorka to siostrzenica, a adresatka listu to siostra króla. 33 to właśnie ten król, ostatni władca Rzeczypospolitej, Stanisław August Poniatowski, numer 20 ukrywa Katarzynę II, cesarzową Rosji, 130, to cesarz Austrii Józef II, a 57 to Chersoń, założony przez Katarzynę port nad Morzem Czarnym, między Odessą, a świeżo opanowanym przez Rosję półwyspem Krym.

                       

Ichmość Turcy

W 1786 r. król okrojonej w 1772 r. podczas I rozbioru Rzeczypospolitej dowiedział się, że Katarzyna II zamierza się udać w objazd zdobytych ziem.

Chodziło o Krym, skąd wypędzono chana Szachin Gireja, najpierw „uwalniając”, czyli podporządkowując Rosji, podległy Turcji Chanat Krymski, a potem zmuszając chana do abdykacji, bowiem tamta Rosja, tak jak ta Putina, dbała o wizerunek mocarstwa pokojowego, chroniącego wolności wszędzie, gdzie się da, tylko nie u siebie i biorącego tylko to, co jej dają. Jej władczyni była też gwarantem zachowania wolności w Polsce i dokładała starań, by I i II rozbiór Polski zostały dokonane nie tylko za zgodą polskiego Sejmu, ale wręcz na jego życzenie!

Stąd, choć przygotowania do wojny z Turcją szły pełną parą, pytany przez króla „Będzież ta wojna z Turkami?”, ambasador rosyjski Stackelberg miał powiedzieć: „My jej nie zaczniem, ale ci ichmość Turcy tak są rozjuszeni, że być może, iż oni pokażą się agresorami”.

Do spotkania carycy z królem miało dojść w Kaniowie, miasteczku znanym z poematu Seweryna Goszczyńskiego „Zamek kaniowski”, w pobliżu Kijowa. Dla polskiego króla, rządzącego państwem, któremu groziła zagłada, spotkanie to mogło być ostatnią szansą ratowania kraju: ustrojowego wzmocnienia władzy, zwiększenia liczby wojska, ułatwień celnych dla polskiego handlu na Morzu Czarnym, czy nabytków terytorialnych, które miały dać Rzeczypospolitej dostęp do Morza Czarnego, w chwili, gdy dostęp do Bałtyku był bardzo problematyczny. Stąd pomysł sojuszu antytureckiego.

Przygotowaniom do wojny z Turcją miało być także poświęcone spotkanie Katarzyny z cesarzem Austrii Józefem, planowane w Chersoniu. Także z nim miał się spotkać polski król.

Caryca i król

W 1781r. Katarzyna II dokonała bilansu swych rządów. Wyliczała powstałe gubernie, zbudowane miasta, zawarte traktaty, odniesione zwycięstwa oraz m.in. dekrety wydane ”dla wspomożenia ludu”. Biograf Katarzyny, Władysław A. Serczyk komentuje: „Wiele z nowych guberni ustanowiono na ziemiach cieszących się dotąd sporą samodzielnością, wśród traktatów znajdziemy także traktat rozbiorowy (...) wśród sukcesów wojennych – krwawą rozprawę z chłopskim powstaniem Pugaczowa, wreszcie wśród dekretów – ukazy o likwidacji autonomii Zaporoża i kozaków dońskich. Tych, które „wspomagały” lud, można było szukać ze świecą.”

Nawet ci, którzy wychwalali carycę jako Semiramidę Północy, jak Wolter czy Diderot (to wówczas w otoczeniu rosyjskich panujących pojawiają się owi „pożyteczni idioci”, tak popularni w czasach sowieckich), odwrócili się od niej po śmierci (do czego niewątpliwie przyczyniła się zagłada Polski) i nie znalazł się nikt, kto stanąłby w jej obronie. „Kim była więc naprawdę urodzona w Szczecinie Zofia Anhalt-Zerbst, z woli losu Katarzyna II Aleksiejewna, imperatorowa Wszechrosji? – pyta autor biografii. - Demonem zła, natchnieniem filozofów czy też władczynią, na którą czekała Rosja przez lat kilkadziesiąt?”.

            Niektórzy uważają, że Stanisław August Poniatowski, skoligacony przez matkę z potężną rodziną Czartoryskich, która przy pomocy Rosji zamierzała reformować kraj, był człowiekiem naiwnym, bo jak inaczej wytłumaczyć, żywioną przez niego być może całe życie, miłość do owego demona z Petersburga i jego nadzieje na mariaż z władczynią Rosji. Jak zaczął swą książkę „Stanisław August” (będącą mimo to apologią króla) Stanisław Cat Mackiewicz: „Edward VIII, król Wielkiej Brytanii, stracił koronę przez kobietę. Stanisław August (...) nie tylko zyskał koronę przez kobietę, ale do korony dążył dla kobiety. Zdobył koronę, aby zdobyć kobietę”.

Poniatowski sądził, że jego prywatne relacje z imperatorową korzystnie przełożą się na stosunki Polski z Rosją. Był w błędzie. W liście do króla Prus, napisanym po śmierci Augusta III, caryca tak uzasadniała udzielone mu poparcie:

„Proponuję Waszej Wysokości takiego z Piastów, który będzie bardziej niż inni nam zobowiązany za to, co dla niego zrobimy. (...) Ze wszystkich pretendentów do korony on ma najmniejsze możliwości jej otrzymania...”

O dwulicowości byłej kochanki świadczą listy skierowane po wyborze Stanisława Augusta do Panina – ministra spraw zagranicznych Rosji i pani de Geoffrin, francuskiej powiernicy Poniatowskiego. „Gratuluję Panu króla, którego wybraliśmy” (list do Panina). „Gratuluję Pani wywyższenia Jej syna (tak Goeffrin nazywał Poniatowski – JS). Nie wiem, w jaki sposób został królem, ale z pewnością taka była wola Opatrzności.”

Miłosna inicjatywa wyszła także od Katarzyny. Wpadł jej w oko sympatyczny, przystojny i inteligentny Polak. Był grudzień 1755. Stanisław Antoni (imię August przybrał po koronacji w 1764r.) miał 22 lata, ona była o 3 lata starsza i zrobiła na nim ogromne wrażenie:

„Przy włosach czarnych płeć miała olśniewającej białości, rumieńce żywe, oczy wielkie, niebieskie, wypukłe i wyrazu pełne, rzęsy czarne i długie nadzwyczaj, nos grecki i usta, co zdawały się o pocałunek wołać, ręce i ramiona piękne, kibić wysmukłą, słusznego raczej była wzrostu, głos miała przyjemny, śmiech zaś równie radosny jak i humor, co pozwalał jej z największą łatwością przejść od (...) najbardziej płochych zabaw do odszyfrowywania dyplomatycznych depesz (...). Taką była moja kochanka, która panią moich losów się stała – powierzyłem jej całe swoje życie ...”

Czy był bezwolnym narzędziem w jej rękach? Poświęcił temu książkę Andrzej Zahorski, sam mający najwyższe mniemanie o królu („Spór o Stanisława Augusta”). Warto do niej odesłać tych, którzy chcą wiedzieć jak poszczególne epoki oceniały króla.

                                   Piękna karczmarka

„W pocztowym domu w Górze (Kalwarii – JS), sławna była w owe czasy z piękności swej gosposia, o której znać uprzedzono N. Pana, gdyż przez ciekawość zaszedł na stancją, a gdy jejmość zaprosiła na kawę, przyjął ją wdzięcznie i na dalszą się podróż zasilił” – napisał w pierwszym ze swych listów towarzyszący królowi Kazimierz Konstanty Plater.

Także „Gazeta Warszawska” przynosiła regularnie opisy podróży kaniowskiej, oparte prawdopodobnie na zapiskach towarzyszącego królowi biskupa Adama Naruszewicza. Tenże poeta i ceniony historyk był też autorem „Dyariusza...”, opublikowanego już pod koniec 1787r. Relacja Naruszewicza przynosi jednak oficjalny jej obraz, inaczej niż zapiski Platera, czy listy towarzyszącej królowi siostrzenicy, Urszuli Mniszchowej, córki jego siostry Ludwiki Marii Zamoyskiej. Pisał też sam król.

Wyjechano 23 lutego, „o trzy kwadranse na dziesiątą”. O trzeciej po południu dotarli do Warki, witani przez cechy „z chorągwiami i kotłami”, i strzałami z moździerzy na wiwat i przenocowali u „JMpana Staniszewskiego tradycyjnego dzierżawcę starostwa Wareckiego, będącego pod dożywociem pani Puławskiej wdowy po niegdyś sławnym regimentarzu konfederacji Barskiej, a matki zabitego w Ameryce Puławskiego”.

Następnego dnia wyruszono o 6.30, by przeprawić się przez Pilicę mostem „na prędce we dwa dni pobudowanym”. Nie obyło się bez nieprzyjemnej przygody, ktoś poprowadził króla po lodzie, lód się załamał i król wpadł do wody. Wprawdzie zdołał się przebrać, ale nie miał butów, bo rzeczy pojechały przodem.

Król wiele razy szedł piechotą, droga była trudna, zima trzymała mocno (widziano zamarzniętych ludzi!). Król był serdecznie witany: przez szlachtę, mieszczan, cechy, gminy żydowskie, budowano bramy tryumfalne, trafiło mu się widzieć żydowskie wesele „z cymbałami, skrzypcami, basetlami, śpiewem, bębenkami i sztukami jakie kuglarze wyprawiali”. Nocowano w dworach i pałacach, ale też w ratuszach, karczmach i domach pocztowych, gdzie warunki także bywały znośne.

Po drodze król odwiedzał szkoły, kościoły, cerkwie, manufaktury, oglądał przedstawienia teatralne, dawał prezenty i ordery, przyjmował gości dołączających do jego ekipy lub odwiedzających go, jak książę taurydzki (od Tauryki, czyli Krymu) Grzegorz Potiomkin. Ten główny architekt mocarstwowej polityki rosyjskiej 20 marca spotkał się z królem w Chwastowie (Fastów). Wiemy, jak wyglądała ta rozmowa. Ale ciekawie będzie zacytować ją w wersji literackiej, z dramatu „Termopile polskie” Tadeusza Micińskiego, którego pierwszy akt rozgrywa się w Kaniowie.

Oto na słowa króla: „Przyjacielu!”, odpowiedział książę: „Nie, zaledwo Wasz – poddany: wszakże przyjął mnie Sejm do grona obywateli Rzeczypospolitej Polskiej. Ród mój z Polaków. Ba, kiedyś, za krwawe wysługi przeciw Moskwie, nadał nam dobra pod Smoleńskiem król Batory...” Dalej następuje namowa do wspólnej akcji przeciw Turcji: „Najjaśniejsza Imperatorowa pełna jest wielkiej myśli o wypędzeniu Turków z Europy. Polska nam dopomoże, a my Polsce.” Potiomkin kupił wiele tysięcy hektarów gruntów w Polsce i ponoć uważał się za polskiego ziemianina. Ba, zwrócił się do króla na piśmie po polsku! o zezwolenie na założenie miasteczka Nowy Stanisławów w nabytych dobrach. I taką zgodę uzyskał.

Plater wspomina, że w tym samym Chwastowie: „ów sławny Szain Gueray Han Tatarów Krymskich, który się Rossji ze swoim krajem poddał (...) powracający do kraju tureckiego przez dziesięć dni tu wypoczywał w assystencji dwóch kanclerzów, dwóch marszałków dworu swego, do trzechset ludzi tatarskiego rodu jemu usługujących – i osiemdziesięciu Rossjan z półkownikiem, który go konwojował.”

„Dziwne losy ludzi i krajów, po Szain Guerayu – Stanisław August w Chwastowie” –wyrwało się (proroczo) Platerowi.

 Podróż Katarzyny

Podróż króla miała wszelkie cechy autentyczności. Jak komentował Julian Ursyn Niemcewicz w „Pamiętnikach czasów moich”: „król z wielką uprzejmością przez obywateli był przyjmowanym”. „Jeszcze się był do ostatka nie okrył sromotą słabości nieszczęsny nasz Augustulus. Przez uprzejmość i słodycz swoją lubianym był dosyć, i nie dziw! miło było Polakowi mieć króla ziomka, rozmawiać z nim ojczystym językiem.”

Zupełnie inaczej wyglądała podróż jego byłej kochanki. Wtedy właśnie pojawił się termin „wsie potiomkinowskie”. Oddajmy głos Niemcewiczowi: „Nigdy podobno pochlebcy nie oszukiwali bezczelniej monarchów swoich, jak w tej sławnej podróży oszukiwał Potemkin (...). Jak w wielkiej operze, ustawicznie wystawiał on wśród bezludnych stepów, opodal malowane na tarcicach wizerunki nowo zbudowanych miast i włości, a spędzeni z dalekich stron włościanie kręcili się w pośród nich. Przypędzone zkądinąd trzody pasły się po szerokich błoniach, a na widok ten carowa składała dzięki za jego błogosławione rządy.”

Zanim jednak przesiadła się na statek, podróżowała pojazdem, o którym Niemcewicz pisze, że był „to raczej dom na kołach, w nim gabinet i salon na ośm osób, stolik do grania, mała bibljoteka, kredens i wszystkie wygody.” Na trasie przejazdu zbudowano dla niej domy, w których w sypialni carowej miało znajdować się zwierciadło, które po naciśnięciu sprężyn podnosiło się w górę, odsłaniając „drugie łoże, stykajace sie z pierwszem”. Było to łoże kochanka – Mamonowa.

            Lokum króla w Kaniowie także zostało przygotowane wcześniej. Jakub Kubicki (ten od Arkad Kubickiego w Warszawie) zbudował w zaledwie dwa miesiące okazały pałac. Z drewna, ale „wielce wygodny”. Kubicki wzniósł także kilkanaście mniejszych domów dla dworu i zaproszonych gości, zbudował także wieżę, która miała posłużyć do iluminacji na cześć carycy.

Spotkanie po latach

            Król przybył do Kaniowa 24 marca. Niepokoił się o wynik spotkania. Na prawie miesiąc przed podróżą pisał do swego posła w Petersburgu z nadzieją, ale i obawą: „Czyli też na koniec jedynie moja tam bytność dla tego tylko jest żądaną, aby zapisać w historyi można jeszcze jednego króla więcej, który oczami swemi oglądać pojechał i uwielbiać ogromność Katarzyny II.”

W samym Kaniowie, gdzie przez 6 tygodni czekano na pojawienie się carycy, niepokój sięgał zenitu. 30 kwietnia król pisał do Warszawy: „Ledwie nie codzień teraz tu przybywają wieści stamtąd, wszystkie się zgadzają, że widzenie się nasze będzie grzeczne i przyjemne”. Ale 4 maja, tuż przed spotkaniem, z wielką obawą: „Przybliża się godzina krytyczna. Gotuję się na nią ledwie nie jak na spowiedź. Boga proszę o rozum i szczęście.”

Zadowolony mógł być Adam Naruszewicz, którego praca poświecona historii Krymu („Tauryka czyli wiadomości starożytnych i późniejszych o stanie i mieszkańcach Krymu do naszych czasów”) tak się spodobała carycy, że poza obietnicą tłumaczenia na rosyjski, otrzymał: ”krzyż szafirowy brylantami ozdobiony przewybornej roboty na łańcuchu złotym i pierścień garniturowy z krzyżem” oraz „krzyż z pereł Rossyjskich bardzo ładnie zrobiony”, a także dożywotnią pensję w wysokości 500, podniesioną wkrótce do 1500 rubli (zrezygnował z niej w czasie Sejmu Wielkiego!).

 Spotkanie miało miejsce w niedzielę 6 maja, w dzień po imieninach cesarzowej, obchodzonych w Kijowie - nie w Kaniowie, na co liczył Stanisław August. Jak za „Gazetą Warszawską” notuje Małgorzata Karkocha: „Około godziny jedenastej pojawiła się na Dnieprze flotylla imperatorowej złożona z kilkudziesięciu jednostek, w tym siedmiu dużych galer przeznaczonych dla cesarzowej i jej najdostojniejszych gości, po czym zakotwiczyła na środku rzeki.” „Cesarzowa JMć i towarzyszące jej osoby” - zanotował Plater - znajdowały się na głównej galerze, Dniepr.

Powitano orszak imperatorowej 101 salwami z dział, na co z jej okrętu odpowiedziało 9 salw, a na polski brzeg przypłynęli książęta Bezborodko i Barjatyński „zapraszając króla i jego assystencją na obiad do cesarzowej”.

Według Platera: „W przedpokoju imperatorowej JM. zebrani panowie rossyjscy (...) powitali N.Pana, który wprost udał się do gabinetu cesarzowej, a z nią potem w chwilę wyszedłszy razem na przedpokój złączył się z towarzystwem.” Gdy zbliżała się pora obiadu „podała cesarzowa rękę królowi, aby ją prowadził” i popłynęli szalupą na Desnę, gdzie „W środku stołu (...) usiadła cesarzowa i król, po prawej ręce”. Imperatorowa wypiła zdrowie gościa, po czym (niepijący) król zdrowie cesarzowej, czemu towarzyszyło bicie z dział. Po obiedzie król odpoczywał na galerze Boh. Odwiedził go tam faworyt Katarzyny, Mamonow, z orderem św. Andrzeja z gwiazdą „bogato brylantami obsypaną, którą zaraz wdział N.Pan na siebie”.

Między 4 a 5 po południu król popłynął na okręt flagowy, gdzie z Katarzyną trzymał do chrztu dziecko hrabiów Tarnowskich. Potem grano w wista, a „cesarzowa JM. cały wieczór wraz z królem na rozmowie i przypatrywaniu się grze spędziła”. Według „Gazety Warszawskiej” król konwersował z cesarzową dwie godziny. Wiadomo, że ponowił propozycję zawarcia sojuszu przeciwko Turcji, w zamian za zgodę na przeprowadzenie reform wewnętrznych. Niemcewicz pisze, że chodzić mogło o „pozwolenie na usunięcie z konstytucji narzuconej przez nią l i b e r u m  v e t o  i innych szkodliwych zasad tudzież na powiększenie wojska”.

Jak odpowiedziała królowi caryca? Według Niemcewicza „pewnem, że tylko grzeczne, lecz nie wiele znaczące, obojętne odpowiedzie otrzymał.” Swój stosunek do króla wyraziła nie wprost, pod pretekstem znużenia odmawiając przyjazdu do Kaniowa. Nie na to liczył, w planach była przecież wizyta Katarzyny w Kaniowie.

Plater nie był świadkiem rozmowy w cztery oczy. „Co było między monarchami sekretnie mówionem, to lubo nie jednego z czytelników pobudza ciekawość, dogodzić jednak jej nie jest w mojej możności. Zamiast tego jednak winienem przydać, czego wszyscy przez cały dzień obecności naszej na flocie byliśmy świadkami, że z miłą dla obojga monarchów satysfakcją, ta widzenia się przeszła epoka, która przypomniała dawną znajomość przed laty blizko trzydziestą, gdy oboje pewnemi być nie mogli, że narodom rozkazywać będą.”

Więcej przynoszą inne relacje. Katarzyna miała wyznać siostrzenicy króla, że „niepodobna w pierwszym momencie nie być zaambarasowanym”. Według Niemcewicza miała powiedzieć: „Jak się król polski odmienił!, a po chwili: „Pewna jestem, że i on toż samo myśli o mnie”. Widzieli się ostatnio w 1758r. Jak mówią świadectwa, Stanisław August był nadal przystojnym mężczyzną, co do Katarzyny, to o jej atrakcyjności świadczyła kolejka chętnych zostania kochankiem imperatorowej. W tym momencie faworytem był Mamonow. Ten bał się chyba uroku króla, bo ponoć podczas rozmowy w cztery oczy wchodził do gabinetu cesarzowej i przerywał to tete a tete byłych kochanków.

”Król Polski – pisała potem Katarzyna – spędził wczoraj dziewięć godzin na moim pokładzie, jedliśmy razem obiad; minęło prawie trzydzieści lat, od kiedy go widziałam; może Pan osądzić, czyśmy dostrzegli w sobie zmiany”. Choć w jakiś czas później (wg relacji Mniszchowej): „20 (Imperatorowa) w poufnem swem kółku, powiadała im, że znajdowała, iż 33 (Król) nic nie utracił swej przyjemności i wdzięków umysłu jakie miał dawniej.”

Wieczorem zapalono na cześć Katarzyny iluminację - oglądała ją z galery. Była to piramida „od wierzchu do dołu okryta (...) niby małemi wulkanami ziejącymi ogień i lawę”. Był też fajerwerk „z bukietu ognistego z kilku tysięcy rac”. Plater nie krył zawodu. Tym bardziej, że cesarzowa odpłynęła z Kaniowa, mimo imienin Stanisława przypadających 8 maja.

Po odjeździe carycy polski monarcha, starał się znaleźć dobre strony tego, co się zdarzyło, pisząc, że „Bogu dziękować należy--. I że mamy racyją być wesołemi i że moja podróż nie była daremną.”

9 maja król spotkał się z podróżującym jako hrabia Falkenstein, cesarzem Austrii, Józefem II. Rozmowa napełniła nadzieją serce nie tylko króla. Cesarz bowiem obiecał, że w żadnym więcej rozbiorze Polski uczestniczyć nie zamierza. Jak relacjonował Plater, król po tym spotkaniu był w jak najlepszym humorze, a za jego przykładem „wszyscy się bardzo rozweselili, i po staropolsku vivatować poczęto, a kielichy krążące gęsto niemal wszystkich podochociły.” Ba, przyznaje, że tego wieczoru „nie bardzo przytomny do mieszkania wrócił”. 

22 lipca 1787r. król powrócił do Warszawy. Efekt jego wielkiego wysiłku był niewielki. Jeden z uczestników spotkania w Kaniowie, Karol de Ligne podsumował to złośliwie: „Król Polski zmarnował trzy miesiące, wydał trzy miliony, żeby widzieć imperatorową trzy godziny i pokazać jej przez trzy minuty ognie sztuczne”.

Wkrótce potem zaczęła się wojna Rosji i Austrii z Turcją. Bez udziału Polski.

Termopile kochanków

„Najjaśniejsza Pani, zbudź się w swej olbrzymiej energii i w ambicji, którym równych świat nie znał. Oto ja, wierny Twój sługa – dzięki reformom wojennym utworzyłem potężną armię, która nie nosi pruskich peruk i ma rosyjskiego ducha, jakiego nie było nigdy. Hasłem jego: Wpieriod! My atakujemy, Europa drży i cofa się wstecz. Armia 150 tysięcy czeka w Krymie. Drugie tyle zebranych wita Cię po drodze. Musimy rosnąć – bo prawem Natury: kto nie może rosnąć – musi się umniejszać” - tak kniaź Potiomkin w „Termopilach polskich” wzywał do działania  Katarzynę.       

Kiedy w 1994r. Teatr Polski w Warszawie wystawił sztukę Józefa Hena „Popołudnie kochanków”, przedstawiającą spotkanie w Kaniowie, rzecz wydała się ramotą, jak i ówczesne podboje terytorialne Rosji (Krym), czy też podboje miłosne byłych kochanków.

Jednak co bezpowrotnie minione, wraca. Oto niedawno miała miejsce w Teatrze Polskim we Wrocławiu premiera napisanego przed wiekiem dramatu Tadeusza Micińskiego, „Termopile polskie”. Tragedia narodowa, sięgająca do tego samego zdarzenia, symbolicznie zamyka drogę, jaką przeszliśmy w ciągu ostatnich 20 lat. Minął optymizm tworzenia nowego ładu po obaleniu imperium sowieckiego, skończyły się popołudnia kochanków, a Kaniów znów zaczął przypominać Termopile.

Tekst w innej wersji (jako „Kaniowskie wywczasy Stanisława Augusta”) ukazał się w „Rzeczpospolitej PlusMinus” z 21-22 czerwca b.r.

                                                          

Autor jest dziennikarzem, pisarzem, filmowcem dokumentalistą.



Tadeusz Olszański - Rachunek za Igrzyska-czyli co się stało ze sportem?

$
0
0

Tadeusz Olszański

 

 

 

R  A  C  H  U  N  E  K    Z  A   I  G  R  Z  Y  S   K  A,

czyli co   się   stało  ze  sportem?

 

 

     Co  się stało ze sportem?  Dlaczego i kiedy ze szlachetnej rywalizacji, doskonalenia ducha i sprawności fizycznej przekształcił się w cyrk  zdominowany w zaciekłą pogoń za materialnymi korzyściami? W którym momencie szczytne olimpijskie citius, altius fortius - szybciej, wyżej, mocniej – zamieniło się w tylko jedno: więcej i jeszcze więcej? Czy forma zawodów o to kto lepszy, ujęta  w ramy coraz to większych, z czasem już globalnych mistrzostw kontynentów i świata,  stojąca pod znakiem rywalizacji już nie klubów czy miast i krajów, lecz państw i systemów politycznych, musiała do tego doprowadzić?  A jeśli tak, to komu wystawić rachunek? Igrzyskom czy sobie, nam wszystkim, których pasjonuje sport?

Nie jest to mój prywatny rachunek, jaki wystawiam za igrzyska. Od dawna i jeszcze ciągle fascynuje mnie sport. Nie tylko obserwowałem bowiem, ale dane mi było bezpośrednio uczestniczyć w wielkich, emocjonujących imprezach. Relacjonowałem sześć igrzysk olimpijskich – od Rzymu do Moskwy, a więc od 1960 do 1980 roku, a także dwa mundiale – te w 1982 i 1986. I mnóstwo mistrzostw Europy oraz świata w różnych  dyscyplinach. Sport uczył pokonywać własną słabość, być coraz lepszym, zwyciężać. Szlachetnie! Było to wprawdzie jeszcze nie tak dawno, ale przecież w minionym, XX wieku. A zatem w już  minionej epoce. Pod koniec której, w pewnym momencie sport zaczął się zmieniać, gubić podstawowe wartości i to w zasadniczy sposób. Zaczął się przekształcać formalnie i rzeczowo. Rozmieniać  nie na drobne, lecz na ogromne kwoty! Na spektakle dla telewizji, na mega show, w ślad za którym idą   reklamy oraz gigantyczne pieniądze, które zaczęły przesłaniać i już przesłaniają zasadnicze wcześniej cele. Rozrastać w niespotykane poprzednio ilości sztucznych, a nawet wręcz cyrkowych  konkurencji oraz dyscyplin,  mnożone w nieskończoność  systemy rozgrywek, rożnych ekstra lig, turniejów i super pucharów, stając się  cyrkiem.

 

Nie ja więc wystawiam rachunek za to, co stało się ze sportem, lecz to igrzyska, w tym głównie olimpijskie, które są przecież najważniejszym światowym wydarzeniem sportowym, w totalnym już pościgu za rekordami i reklamą, same sobie wystawiają rachunek. Ja tylko starałem się zastanowić, jak do tego doszło. Od romantycznych początków, od szlachetności w zmaganiach, od tego wszystkiego co w sporcie piękne oraz wartościowe -  i wbrew wszystkiemu nadal istnieje -  do współczesnego stanu rzeczy. I dokąd w tym sportowym szaleństwie zmierzamy …

           Nowoczesny sport wyprzedził ideę globalizacji o dobre pół wieku!               

Kiedy baron Pierre de Coubertin w 1894 roku doprowadził do powołania Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego i na Kongresie w Paryżu ogłaszał tezę „All Nation, all Games”, twórcy pojęcia globalnej wioski Marshalla Mac Luhana nie było jeszcze na świecie! A gdy kanadyjski filozof w 1960 roku sformułował  ideę globalizmu ruch olimpijski pod swoją flagą od dawna jednoczył niemal wszystkie narody podporządkowując regułom igrzysk uprawiane na świecie gry. Sport też z miejsca stał się wręcz doskonałym instrumentem w  postępującym procesie globalizacji. A nawet więcej. Wszedł bowiem w przyśpieszone, wręcz doskonałe małżeństwo z globalizacją.

 Z korzyścią  czy też ze szkodą dla siebie?

 Podstawowa reguła sportowej rywalizacji -  równość szans wymagała jasnych oraz identycznych reguł. Od początku więc starano się ujednolicić  zasady gier oraz indywidualnych konkurencji. Aby biegać czy pływać te same dystanse, czy tak samo odbijać piłkę. Anglicy i Amerykanie bronili początkowo swoich yardów, ale w końcu przyjęli miarę metrów, aby wszyscy mogli się ścigać i walczyć według równych praw. Pod olimpijską flagą z pięcioma kółkami, która wiążąc symbolicznie pięć kontynentów równie dobrze mogłaby zostać uznana za sztandar globalizacji. Kreśląc te pięć kółek w majowy wieczór 1914 roku na czystej kartce baron Pierre de Coubertin nie zdawał sobie sprawy z genialności tego symbolu. Poszukiwał czegoś co nadawałoby się na flagę. Na własną olimpijską flagę. I stworzył cudowne, warte dziś miliardy logo.  Zademonstrował swój projekt na sesji MKOl. w Paryżu, a w trakcie debaty doszły jeszcze do tych kółek symboliczne kolory. Niebieski dla Europy, żółty dla Azji, czarny dla Afryki, zielony dla  Australii oraz Oceanii i wreszcie czerwony dla Ameryki. W dwa miesiące później zaczęła się I wojna światowa i flagę olimpijską wciągnięto na maszt dopiero w 1920 roku na igrzyskach w Antwerpii. Z miejsca też świat ją uznał i pokochał, bo czegoś równie prostego i pięknego nie wymyśliła sobie potem  ani Liga Narodów, ani  nawet Organizacja Narodów Zjednoczonych, która mogła zamówić godło u najwybitniejszych projektantów. Ale nie piękno flagi lecz sens  igrzysk, rywalizacja o to kto lepszy, choćby w jakiejś nawet skromnej konkurencji, doprowadziła do tego, że do MKOl.  należało z reguły więcej państw niż do ONZ. ONZ zrzesza aktualnie 193 państwa, a w Pekinie defilowało 204 reprezentacji, w Londynie – 203! Wprawdzie było w tym kilka małych wysepek, ale przecież o samodzielnej państwowości.

Stworzenie ram międzynarodowej rywalizacji  niewątpliwie przyczyniło się do upowszechnienia wszystkich rodzajów sportu. Olimpijska korona stała się siłą napędową dla sportu. Futbol i tenis przestały być uprawiane tylko w Anglii,  hokej na trawie tylko w Indiach, a wymyślony dopiero w 1891 roku w Springfield College  basketball stał się znaną na całym świecie koszykówką. Uprawiany głównie w azjatyckich krajach badminton błyskawicznie zadomowił się w Europie. Również jako sport rodzinny, bo łatwy do uprawiania na wakacjach. Wszystkie formy ruchu ujęte w ramy sportowej rywalizacji szły niczym płomień przez cały świat i to jest niewątpliwy plus początków procesu globalizacji sportu. Jak i zasługą sportu dla globalizacji. Podobnie było z zasadami uprawiania sportu, rozwojem techniki ruchów czy taktyki gry. Wystarczyło, aby jeden z  mistrzów skoku wzwyż Amerykanin Daniel Fosbury skutecznie zastosował odbicie plecami do poprzeczki zwane flopem, dzięki czemu zdobył złoty medal na igrzyskach w 1968 r. w Meksyku,  a już wszyscy mogli swobodnie brać z niego wzór. Tak jak z tego węgierskiego pływaka Gyorgya Tumpeka, który w stylu klasycznym zamiast spokojnie pociągać ramionami pod wodą, jak żaba,  przerzucił je jednocześnie nad powierzchnią i stworzył styl motylkowy. Zamieniony szybko również przez niego w falisty ruch całego ciała i nóg w kolejną nowość czyli delfina, który stał się odrębnym stylem. Również w strojach i sprzęcie sportowym wszystkie zdobycze natychmiast były globalnie przyjmowane i to niezależnie od kosztów, jeśli oczywiście miały wpływ na poprawę rezultatów.

Oto nośne korzyści, ale przecież globalizacja przyczyniła się również do skrzywień. Przede wszystkim wpłynęła na  gigantomanię oraz merkantylizację.

Pierwsze igrzyska w Atenach były skromne. Obecne są trudne do ogarnięcia, gigantyczne. W 1896 roku zaczynano od dziewięciu dyscyplin i 43. konkurencji. W programie   zakończonych właśnie londyńskich igrzysk było aż dwadzieścia sześć dyscyplin i 302. konkurencje!

Starożytne igrzyska nie były dla kobiet. Nawet na widowni! Nowożytne początkowo również, tyle że panie mogły je bezpośrednio oglądać. Przełom nastąpił dopiero w Londynie w 1908 roku, pod naciskiem angielskich feministek. Kobiety wystartowały w trzech dyscyplinach -  w strzelaniu z łuku, tenisie i łyżwiarstwie figurowym. Na obecnych igrzyskach w 2012 r., w tymże Londynie, prawie połowę uczestników stanowiły panie. Było ich pięć tysięcy i startowały we wszystkich dyscyplinach. Równouprawnienie  w sporcie doprowadzono do absurdu, bo podnoszenie ciężarów w żadnym przypadku nie powinno być przez kobiety uprawiane. Bo jest wbrew naturze, wbrew estetyce i w przypadku pań po zakończeniu kariery utrudnia macierzyństwo, jest szkodliwe dla zdrowia. Mimo to, od  2000 r. znalazło się w programie igrzysk i jest rozgrywane ąż w siedmiu kategoriach wagowych.

Zamiast jednych, letnich  igrzysk, od 1924 roku mamy również igrzyska zimowe. O uwzględnienie zimowych sportów pierwsi upomnieli się Anglicy i w 1908 roku w Londynie  włączyli do olimpijskiego programu łyżwiarstwo figurowe! Bo w Londynie już wtedy były trzy kryte sztuczne lodowiska. Tak się zaczęło. A potem pod wpływem alpejskich krajów z Francją na czele oraz skandynawskich ze Szwecją, MKOl. zadecydował, że w 1924 roku tytułem próby odbędą  się pierwsze zimowe igrzyska w Chamonix. I cudownie się przyjęły. Do 1992 roku zimowe olimpiady  odbywały  się w tym samym roku co letnie. Przeprowadzenie dwóch igrzysk w jednym roku okazało się jednak po pierwsze za trudne organizacyjnie i finansowo  dla  MKOl. i narodowych komitetów olimpijskich, a po drugie niestrawne dla mediów, zwłaszcza telewizji. Od tego momentu zimowe igrzyska odbywają się więc w latach parzystych między letnimi olimpiadami. Dzięki temu mamy więc igrzyska co dwa lata! Raz zimowe, raz letnie ! I jedne, i drugie – ogromne!

 Z coraz to nowymi dyscyplinami, bo niezależnie od tych klasycznych, które przed laty  uzyskały status olimpijski, ciągle powstają nowe, ekstremalne. I już nie  bieg maratoński czy chód na 50 kilometrów jest najtrudniejszą konkurencją, lecz triatlon, w którym za jednym zamachem płynie się wpław półtora kilometra, potem jedzie na rowerze 40 km i wreszcie na zakończenie biegnie 10 km!  I od igrzysk w Sydney w 2000 roku triatlon jest w programie, zarówno w konkurencji mężczyzn, jak i kobiet. A od 1964 roku, na zimowych igrzyskach, przeprowadza się już dwa konkursy skoków, na średniej i dużej skoczni, bo ta rywalizacja  okazała się szczególnie atrakcyjna dla telewizji.

Sport zawsze był i będzie fascynującym widowiskiem, ale to głównie telewizja przemieniła igrzyska olimpijskie w globalne przedstawienie, w mega show. I uczyniła nośnikiem reklam, zwłaszcza w widowiskowych, atrakcyjnych telewizyjnie  dyscyplinach. Splotła organizacje sportowe – kluby, związki, międzynarodowe federacje danych dyscyplin oraz komitety olimpijskie ze sponsorami, z dysponentami ogromnych środków.  I ten element stał  się bardziej łączący niż  lokalne i narodowe więzy. Początkowo w piłce nożnej bowiem, potem w innych sportach, głównie  w  grach. Aby coraz lepiej grać, zwyciężać, trzeba było skupiać najlepszych graczy. Zamiast ich wychować, wyszkolić, łatwiej i szybciej było ich ściągnąć, kupić. O przynależności zaczęło decydować nie miejsce urodzenia, zamieszkania, a także narodowość, lecz kontrakt.

Kiedy się to zaczęło ? Bodaj w  latach pięćdziesiątych, nie bez politycznej przyczyny. To po węgierskim  powstaniu w 1956 roku,  złożona ze znakomitych piłkarzy drużyna Honvedu  niemal w całości nie wróciła z tournee po Ameryce Łacińskiej i została wchłonięta przez  bogate zagraniczne klubu. I tak się   zaczęła internacjonalizacja  madryckiego Realu, któremu klubowe panowanie w Europie zapewnił  Węgier Ferenc  Puskas  i polskiego pochodzenia obywatel Francji Raymond Kopa – Kopaczewski. Plus naturalizowany w Hiszpanii Argentyńczyk Alfredo di Stefano stworzyli legendarny atak najlepszego przez lata klubu – Realu Madryd. Legalne okresy transferowe dla zmiany barw  klubowych   regulowane możliwościami finansowymi  stały się też dźwignią  globalizacji. Negatywną, bo mająca  nie wiele  wspólnego z przywiązaniem do  barw klubowych, wiernością.  Gra się tam, gdzie więcej płacą! I kropka.

Problem narodowości przestał się też liczyć w reprezentacjach państwowych. Punktem wyjścia stała się naturalizacja  wybitnych zawodników naprzód właśnie w klubach. Potem już kwestią potrzeby danego selekcjonera kadry było załatwienie obywatelstwa dla  koniecznego w zestawie drużyny bramkarza, pomocnika czy strzelającego bramki napastnika. Przerabialiśmy to skutecznie na własnym, polskim podwórku. Odciska swoje globalizacyjne piętno na narodowych składach europejskich reprezentacji powszechna migracja. Klasycznym przykładem była  tu niedawno reprezentacja Niemiec na przeprowadzanych w ich kraju w 2006 r. mistrzostwach świata . Piłkarze tej drużyny  Serdar Tasci i Mesut Ozil, urodzili się wprawdzie w Niemczech  i grali dla Niemiec, ale w czasie prezentacji nie  śpiewali jak ich koledzy z drużyny hymnu, bo czuli  się jednak bardziejTurkami i bliższy im był Koran niż  Deutschland,Deutschland uber alles! Dla Niemiec  zresztą  grało z pochodzenia dwóch Polaków - Miroslaw Klose i Lucas Podolski,     po   jednym autentycznym Brazylijczyku - Cacau  i Nigeryjczyku - Dennis Aogo , nie  wnikając już w  dzieci z mieszanych małżeństw.  Składy narodowych reprezentacji przestały  być identyczne z tożsamością narodową. O ile jednak w przypadku piłkarskiej reprezentacji Niemiec można uznać to zjawisko za efekt postępującej wielonarodowości obywateli, postępującej naturalizacji emigrantów, którzy rodzą się, wychowują, uczą w nowej Ojczyźnie i stają się jej obywatelami, to na absolutny nonsens zakrawało ściągnięcie przez Turecką Federację Lekkiej Atletyki trzech biegaczek z Etiopii i nadanie im obywatelstwa tylko po to, by mogły wystąpić w barwach tego kraju. I oto trzy biegaczki z Etiopii zdobyły  na mistrzostwach Europy dla Turcji trzy złote medale, dzięki czemu ten kraj w klasyfikacji medalowej wyprzedził szereg europejskich reprezentacji w tym również Polskę. Choć przed tymi mistrzostwami nigdy w lekkiej atletyce się nie liczył! Sami zresztą nie byliśmy od tego wolni. Najlepszym dowodem w naszym przypadku był naprzód występ Nigeryjczyka Olisabebe  w reprezentacji Polski w eliminacjach  oraz Mundialu w 2002 roku w Korei Południowej, a następnie Brazylijczyka Rogero Guerreiro na Euro w 2008 r. w Austrii i Szwajcarii. Obaj byli dobrymi piłkarzami, grali w polskich klubach, kochała ich publiczność, najważniejsze jednak, że byli bardzo potrzebni reprezentacji, więc w przyspieszonym tempie otrzymali nasze obywatelstwo i natychmiast zagrali w narodowej drużynie. Cudowne też jak na mistrzostwach świata w tenisie stołowym, a także olimpijskim turnieju pingpongistki wielu różnych reprezentacji są niezwykle do siebie podobne, bo mają skośne oczy i noszą chińskie nazwiska. Wszystkie ściągnięte  z niezwykle utalentowanych  w tym sporcie Chin! I chętnie korzystają z ofert, bo w swojej ojczyźnie miałyby znikome szanse zostać reprezentantkami. Nikt już też z tych chińskich Polek i Holenderek walczących o awans na londyńskiej olimpiadzie  nie drwi, nie szydzi, bo stało się to czymś zupełnie normalnym w naszym globalnym świecie. I nie pozostaje mi nic innego, jak wpisać pięć olimpijskich kółek w SZÓSTE, ogromne koło globalizacji, w którym się wszystko mieści! (...).

 

      

      Niezależność igrzysk olimpijskich od polityki była od zarania mrzonką ! Zresztą już samo idealistyczne  założenie, że igrzyska mają zastąpić wojny było przecież w pełni polityczne!  W końcu sport, we wszystkich swoich postaciach  polega przecież na tym, że ktoś jest sprawniejszy,  lepszy i wygrywa. A przegrywający jest słabszy lub pechowy. Gorszy. Z odkryciem politycznego wykorzystania sportu trzeba było jednak czekać od wznowienia olimpiad aż 40 lat. I  dokonał tego dopiero Adolf Hitler. A właściwie jego człowiek od propagandy – Joseph Goebbels. Bo Hitler nie lubił, ba nie znosił sportu, w życiu się z nim nie zetknął, nie uprawiał żadnej dyscypliny. Goebbels jednak  go przekonał, że sport to złota żyła propagandy! I wygrał. Zarówno  bowiem zimowe igrzyska w Garmisch – Partenkirchen , jak i letnie w Berlinie stały się w 1936 roku wielką, ba, wspaniałą demonstracją potęgi III Rzeszy szykującej się do podboju świata!

        Aż dziw, że kierownictwo ruchu olimpijskiego nie dostrzegło i nie zapobiegło temu w porę. Wśród tych, którzy ulegli czarom faszyzmu i obietnicom przestrzegania reguł igrzysk, znalazł się, niestety,  również twórca wznowienia olimpiad baron Pierre de Coubertin. Mimo ostrzeżeń kilku przyjaciół z MKOl. nie dostrzegł całej perfidii działań. Może dlatego, że miał już siedemdziesiątkę na karku,  był mocno schorowany  i w dodatku znalazł się w trudnej  sytuacji finansowej. O skutkach swego błędu zresztą już się nie  przekonał, bo zmarł zaraz po berlińskich igrzyskach, w wieku 74 lat. Na rok przed Anschlussem, kiedy Hitler w 1938 roku przez włączenie Austrii do  III Rzeszy rozpoczął de facto podbój Europy.

    Nie tylko jednak Hitler dzięki wspaniale zorganizowanym igrzyskom ukoronował swoją władzę, tchnął w Niemców wiarę, że są rasą panów i zwycięzców, ale również igrzyska olimpijskie wkroczyły w całkowicie nowy okres rozkwitu i rozpoczęły oszałamiającą karierę doskonałego politycznie instrumentu. Oczywiście upłynęło nieco czasu, gdyż po igrzyskach w Berlinie, które były pierwszą w pełni polityczną imprezą sportową, trzeba było przeczekać, naprzód II wojnę  światową, potem okres powojennej odbudowy, by  wreszcie  w latach pięćdziesiątych wejść w rywalizację   ustrojów o światowy prymat. Komunizmu z kapitalizmem.  Ale to nie propagandyści Stalina, a następnie przede wszystkim władców NRD,  lecz właśnie ludzie  Hitlera z Josephem Goebbelsem na czele wymyślili i zastosowali sport  jako oręż polityczny. 

       Międzynarodowy Komitet Olimpijski przyznał Niemcom organizację kolejnych zimowych i letnich igrzysk olimpijskich na początku lat trzydziestych, jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy. Berlin wybrano wiosną 1931 roku drogą korespondencyjną, bo sesję MKOl. w Barcelonie pochłonęła dyskusja nad zwiększeniem  udziału kobiet w  igrzyskach i umożliwienie im startu w dalszych konkurencjach i dyscyplinach. Bezskuteczna -  bo przeciwników tej idei było ciągle więcej niż zwolenników. Na wybór miasta letnich igrzysk zabrakło czasu i … frekwencji, gdyż na sesję przyjechało za mało uprawnionych do głosowania. Zapewne wygrałaby wtedy Barcelona, gdzie z hiszpańską serdecznością przyjmowano gości. W ankiecie korespondencyjnej wygrał jednak Berlin, który otrzymał 46 głosów, aż o 30 więcej niż Barcelona! Zadecydowały tu nie tylko starania cenionego prezesa Niemieckiego Komitetu Olimpijskiego dr Theodora Lewalda, ale również dyplomacja liberalnego rządu Republiki Niemieckiej nazywanej weimarską. No i  to, że Berlinowi przyznano organizację olimpiady w 1916 roku, która  nie mogła się odbyć wskutek wojny. Był to zatem gest uznania dla pokojowych zmian, do jakich doszło w Niemczech. I zapewne byłyby to igrzyska w dotychczasowym  stylu, gdyby nie fakt, że z końcem stycznia 1933 roku NSDAP  wygrała wybory i Hitler doszedł do władzy. Oznaczało to koniec demokracji i nastanie dyktatury. Zaczęły się aresztowania przeciwników, obozy koncentracyjne, a nawet mordy polityczne, o których było głośno i wiedział cały świat.

    Nie tylko antysemityzm był sztandarowym hasłem niemieckiego faszyzmu. Rozprawa ze  związkami zawodowymi i socjalistycznymi organizacjami robotniczymi  również. I w pierwszej kolejności natychmiast rozprawiono się i rozwiązano wszystkie sportowe związki i kluby robotnicze.  Z miejsca też usunięto prezesa Niemieckiego Komitetu Olimpijskiego,  dr Lewalda, ponieważ  był żydowskiego pochodzenia. Na interwencję MKOl. pozostawiono go jednak w  komitecie organizacyjnym i wykorzystano jego zaangażowanie w zrealizowaniu zarówno zimowych, jak i letnich igrzysk. Wszystko podporządkowano jednak mianowanemu przez Hitlera ministrowi sportu generałowi Hansowi von Tschammerowi. To on teraz wszystkim rządził.

      Hitler lekceważył początkowo igrzyska, ale szybko został przekonany, że świetnie przyczynią się do gloryfikacji nazizmu i  zatwierdził decyzję o zbudowaniu w Berlinie największego wówczas na świecie stutysięcznego stadionu olimpijskiego! I rozpoczął grę z władzami ruchu olimpijskiego, który w 1935 roku, po przyjęciu przez III Rzeszę tak zwanych norymberskich, a de facto antyżydowskich ustaw, zaczął wyrażać obawy  związane z możliwością rasowej dyskryminacji i wyeliminowania z udziału w igrzyskach sportowców żydowskiego pochodzenia.  W rachubę wchodziło wręcz odebranie organizacji olimpiady  Berlinowi względnie bojkotu imprezy. Nawet taką możliwość  brał pod uwagę ówczesny prezes MKOl. , belgijski arystokrata Henri Baillet – Latour, który od 1925 roku  kierował  ruchem olimpijskim i twardo bronił reguł olimpizmu. Wspierał go w tym również de Coubertin. A więc najważniejsza postać! A jednak Hitlerowi udało się ich oszukać i postawić na swoim ! Głównie dzięki dwóm pociągnięciom.

      To nie kto inny, a właśnie Niemcy wzbogacili ceremonię olimpijską o zapalenie znicza ogniem przyniesionym przez sztafetę z Olimpii !  Był to pomysł  niemieckiego działacza  i historyka olimpizmu  dr Carla Diema, któremu Hitler powierzył  kierowanie komitetem organizacyjnym igrzysk w Berlinie. Pomysł sztafety z pochodnią, wynikający z germańskiego kultu ognia, zarazem tworzył  więź między miejscem narodzin olimpizmu a współczesną areną igrzysk i po prostu wszystkich oczarował. Do dziś zresztą jest ważnym symbolem i nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie olimpiady bez zapalenia znicza ogniem z Olimpii.

      Natomiast stawiającego opór barona de Coubertina po prostu przekupiono. Przykro o tym pisać, bo ten mało znany fakt jest wielce żenujący. Został ujawniony niedawno, dopiero w 70 lat po berlińskiej olimpiadzie. Angielski dziennikarz i historyk Guy Walters w wydanej w 2006 roku  książce „Igrzyska  w Berlinie – jak Hitler ukradł olimpijski sen” ( polski przekład ukazał się w 2008 roku nakładem wydawnictwa Rebis ) dotarł do źródeł i ujawnił całą wyrafinowaną operację uwieńczoną przekazaniem Fundacji Coubertina  10 tysięcy marek przez  Kancelarię Fuhrera! Było to już po zimowych igrzyskach w Garmisch – Partenkirchen, które stały pod znakiem faszystowskich marszów umundurowanych kolumn z pochodniami flagami ze swastyką. I nie olimpijskie kółka, lecz faszystowskie pozdrowienie prawym ramieniem i okrzyk „Heil Hitler”, stały się symbolem tej imprezy. I były preludium tego, co miało nastąpić w Berlinie. Mocno zabrzmiał protest niemieckich intelektualistów podpisany również przez  wybitnych pisarzy Heinricha Manna i Liona Feuchtwangera. Umocniło to wprawdzie wątpliwości barona de Coubertina, ale po prostu uciszono go darowizną, która – jak napisał Walters -  odpowiadała wtedy obecnej wartości ponad 300 tysięcy dolarów. Taka wtedy była moc niemieckiej marki! Na polu zmagań o czystość igrzysk pozostał sam Baillet – Latour i było już za późno, aby odebrać Berlinowi igrzyska. Prezesowi MKOl. udało się niewiele wynegocjować w osobistej rozmowie z Hitlerem, jak choćby usunięcie napisu z toalet „ Nie dla psów i Żydów ” w obrębie olimpijskich aren! A potem już w trakcie zawodów, aby przestał przyjmować w swojej loży zwycięzców olimpijskich wyłącznie  aryjskiego pochodzenia, gdyż raz i drugi uciekł, kiedy wygrywali amerykańscy Murzyni. Hitler ustąpił i od tego momentu przestał kogokolwiek zapraszać do swojej loży.

     Niezależnie, a może wręcz odwrotnie, dzięki  politycznemu wykorzystaniu,  XI Letnie Igrzyska  Olimpijskie  w Berlinie stały się najwspanialszymi do tego momentu. Były gigantyczne, rekordowe ! Wzięło w nich udział prawie 4100 zawodników z 49 krajów. Poszerzono program i zmagania przeprowadzono w 20 dyscyplinach, o pięć więcej niż na poprzednich igrzyskach w Los Angeles. Niezwykła też była   medialna oprawa. Radiowo transmitowano igrzyska do 53 krajów ! Po raz pierwszy Niemcy przeprowadzili też próbne transmisje telewizyjne. Wreszcie   znana ze sławiących faszyzm  filmów  o kongresach NSDAP  reżyserka, Leni Riefenstahl, na bieżąco kręciła film o olimpiadzie, którą mieli wygrać i wygrali Niemcy ! Zdobyli najwięcej, bo aż 99 medali, w tym 33 złote ! Pokonali dotychczasową pierwszą potęgę sportową  USA !  Amerykanie wywalczyli tylko 56 medali, w tym 24 złotych.

     Niemcy wystawili najliczniejszą ekipę -  406 zawodników i obstawili wszystkie konkurencje. Zostali zgrupowani na obozach treningowych na kilka miesięcy przed igrzyskami. Wszyscy kandydaci na olimpijczyków podpisywali zobowiązania, że zachowają absolutną tajemnicę dotyczącą przygotowań olimpijskich, bo stały one w sprzeczności z ówczesnymi regułami surowo przestrzeganego amatorstwa. Mieli wygrać igrzyska i wygrali je, ale jak to w sporcie bywa  ich triumf  zblakł w obliczu niewyobrażalnego sukcesu jednego jedynego sportowca -  23-letniego Amerykanina Jesse Owensa, który zdobył 4 złote medale, bijąc rekordy świata w sprintach. W dodatku sportowca czarnoskórego !  I nie kto inny, a właśnie fenomenalny Murzyn, przekreślił wszelkie teorie o wyższości germańskiej rasy !  W dodatku wręcz bez przytomności „zakochała się” w nim Leni Riefenstahl, nie odstępując z kamerą  ani jednego kroku Owensa. Bo jego piorunujące starty do biegów na 100 i 200 metrów, jego skoki i wieńczący wszystko występ w sztafecie 4 x 100 metrów były po prostu poematami sprawności wyrażanej w niespotykanej  do   tej pory elegancji ruchów i szybkości. I to nie reprezentanci III Rzeszy, lecz  Jesse Owens stał się głównym bohaterem igrzysk, a także filmu o olimpiadzie. Rekordy Owensa z tamtych lat oczywiście w miarę upływu czasu już wiele razy poprawiono, ale jego osobisty triumf był i pozostanie nieprzemijający. I to jest znaczącym faktem przemawiającym na rzecz sportu w każdym rachunku,  jaki wystawiamy za igrzyska. W tym rachunku posługiwania się polityką również. A historia w końcu ostatecznie rozprawiła się z tymi, którym wydawało się, że wygrali igrzyska dla swoich politycznych celów.

      W 45 lat później, w 1981 roku, podczas  XI Kongresu Olimpijskiego w Baden Baden, podszedł do mnie starszy, siwy pan i przedstawił się : - Jestem prezydentem Stowarzyszenia Niemieckich Olimpijczyków, nazywam się Hans Fritsch. Uczestniczyłem w berlińskiej olimpiadzie. To ja niosłem wtedy flagę na czele niemieckiej ekipy. Bardzo proszę pana o chwilę rozmowy.

      Przywołałem w pamięci fragment wielokrotnie obejrzanego filmu z berlińskich igrzysk oraz scenę defilady, w której ubrana na biało ekipa niemiecka defiluje przed trybuną z Hitlerem i chorąży pochyla przed nim flagę. Przypomniałem też sobie duże zdjęcie tej ważnej sceny z albumu o tej  olimpiadzie. A więc to Hans Fritsch był chorążym! Na kongres do Baden Baden  pojechałem nie tylko jako dziennikarz, ale również z ramienia  Centralnego Klubu Olimpijczyka, który wtedy prowadziłem, co zaznaczono na liście uczestników. Był to klub dyskusyjny, działający pod egidą  Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ale Hans Fritsch szukał kontaktu z polskimi olimpijczykami, których na tym kongresie nie było. A chodziło o wspólne złożenie wieńca pod popiersiem Coubertina.

       Chwila przerodziła się w ponad godzinną rozmowę. Pierwszą. Potem było ich więcej. Za rok w Bremie, dokąd zostałem zaproszony przez Stowarzyszenie Niemieckich Olimpijczyków u boku Ireny Szewińskiej oraz profesora Jerzego Młynarczyka. A następnie w 1984 roku w Szczecinie, dokąd PKOl. zaprosił na Dni Olimpijskie delegację olimpijczyków RFN z Hansem Fritschem na czele. Był to swoisty przełom we wzajemnych stosunkach między  komitetami olimpijskimi tych obu krajów niechętnie obserwowany wtedy przez NRD. I właśnie w Szczecinie jako pierwszego Polaka wyróżniono profesora Młynarczyka  najwyższą honorową nagrodą niemieckich olimpijczyków imienia  Sieverta.

       Hans Heinrich Sievert  wywodził się z robotniczego ruchu sportowego Niemiec,  był wszechstronnym lekkoatletą, specjalizował się w dziesięcioboju. W 1932 roku na igrzyskach w Los Angeles zajął w tej konkurencji piąte miejsce, a w 1934 roku został mistrzem Europy. Przed igrzyskami w Berlinie oczekiwano od niego sukcesów, ale  zajął zaledwie 10. miejsce w pchnięciu kulą i  wskutek kontuzji nie wystartował już w swoim koronnym dziesięcioboju, o co miano do niego ogromne pretensje. W czasie wojny był oficerem Wehrmachtu i w 1944 roku wskutek wybuchu miny stracił w Budapeszcie lewą stopę. Po wojnie pracował w ministerstwie sportu RFN, był prezesem związku lekkoatletycznego w Hamburgu i intensywnie działał na rzecz zbliżenia z narodami pokrzywdzonymi w czasie wojny przez Niemców. O randze nagrody jego imienia przyznawanej olimpijczykom, którzy po zakończeniu kariery sportowej uzyskali wybitne osiągnięcia życiowe najlepiej świadczy to, że m.in. przyjęli ją prezydent Finlandii Urho Kekkonem i prezes MKOl. Avery Brundage.

       Jerzy Młynarczyk był wielokrotnym reprezentantem Polski w koszykówce,   w 1960 r. na olimpiadzie w Rzymie  wywalczył z naszą drużyną piąte miejsce. W trakcie kariery sportowej ukończył studia prawnicze w Poznaniu. Potem szybko zrobił doktorat, habilitację. Stał się wybitnym  ekspertem prawa morskiego i międzynarodowego. Wykładał na uniwersytetach i wyższych uczelniach Gdańska, Gdyni i szwedzkiego Malmo. Był dziekanem i rektorem, a w latach 1977 – 81, a więc najtrudniejszym okresie, prezydentem Gdańska. Miał poważny wpływ na to, że z chwilą rozpoczęcia się strajku w Stoczni Gdańskiej, a następnie powstania „Solidarności”,  władze PRL wybrały drogę dialogu, a nie pałowania. I już bezpośredni udział w tym, że 15 grudnia 1981 roku, a więc w 2 dni po wprowadzeniu stanu wojennego, a w pierwszą rocznicę postawienia pomnika poległym stoczniowcom, otoczonym w tym dniu przez czołgi i wojsko, wraz z księdzem Henrykiem Jankowskim, zapobiegł rozlewowi krwi, wzywając tysiące zgromadzonych tam gdańszczan do udania się do kościoła św. Brygidy. Zaraz potem został zdjęty ze stanowiska prezydenta.

       Pamiętam doskonale, z jakim wzruszeniem Hans Fritsch wręczał Młynarczykowi  nagrodę Sieverta  w gabinecie prezydenta Szczecina, bo naszym ówczesnym władzom nie zależało ani na nagłośnieniu tego faktu ważnego dla ducha polsko – niemieckiego pojednania, ani na eksponowaniu osoby Młynarczyka. I z tego względu dekoracja odbyła się nie jak planował to PKOl. w pełnym ludzi kinie, w którym odbywała się inauguracja „Dni Olimpijskich”, lecz w ciszy gabinetu.

      To po tej uroczystości Fritsch szczerze mi o sobie opowiedział. Z pasją, od dziecka uprawiał lekkoatletykę, zwłaszcza rzuty. Dostał się do kadry olimpijskiej. Był najwyższy, świetnie zbudowany, więc jemu, jaki symbolowi fizycznej sprawności rasy germańskiej powierzono niesienie flagi. Na igrzyskach w Berlinie Fritsch startował w rzucie dyskiem  i zajął  11. miejsce. Jak większość niemieckich olimpijczyków trafił do szkoły oficerskiej, konkretnie lotniczej. Służył w Luftwaffe.  Przeżył wojnę, od Francji, przez Afrykę do Rosji. O szczegółach nie chciał  rozmawiać. Ale o tym, że przez sport został oczarowany i wciągnięty w  straszną zbrodnię, już tak. Zdawał sobie  w pełni sprawę z  tego, kto wywołał wojnę i jaką rolę odegrały Niemcy. Nie szukał usprawiedliwienia.

       - Zniszczyliśmy też samych siebie – mówił. - Zginęła połowa naszych olimpijczyków,  których wysyłano na front, aby wykreować ich na bohaterów. Z  moich przyjaciół, lekkoatletów, aż 23 ! Wśród nich najserdeczniejszy – Luz Long, wicemistrz w skoku w dal. Ten sam, który pomógł opanować nerwy Owensowi, gdy ten w eliminacjach spalił przedostatni skok i groziło mu odpadnięcie z dalszej walki. - Przecież jesteś lepszy od nas, bądź spokojny, na pewno ci ten skok wyjdzie! – powiedział wtedy Long do Ovensa.   Wbrew temu, że kazano nam wtedy wygrywać za wszelką cenę. Urodziłem się w Gołdapi, wtedy w Prusach Wschodnich, dziś waszych Mazurach. Moi rodzice mieli tam majątek. Nigdy tam nie wrócę i do nikogo nie mam o to pretensji. Sami sobie zgotowaliśmy ten los.

       I to też należy wpisać do rachunku za igrzyska. (...).

     

      Moskwie bardzo zależało na otrzymaniu igrzysk olimpijskich. Aby rozsławić Związek Radziecki, ukazać siłę komunizmu. Wygrać na jeszcze  jednym  polu i to we wspaniały  sposób. O rezultat można było być spokojnym. W sporcie rzeczywiście Związek Radziecki był potęgą. Od momentu włączenia się do ruchu olimpijskiego w 1952 roku, sportowcy radzieccy trzykrotnie wygrali letnie igrzyska olimpijskie.  Zdobyli najwięcej medali na olimpiadach w  1956 r. w Melbourne, w 1960 r. w Rzymie i w 1972 r. w Monachium. Amerykanie wyprzedzili ich na starcie w Helsinkach, a potem w  Tokio (1964 ) i Meksyku ( 1968 ). Był więc remis.

       Ku ogromnemu  zaskoczeniu Moskwa przegrała pierwsze podejście. W 1970 r. na sesji w Amsterdamie MKOl.  powierzył organizację XXI letnich Igrzysk Olimpijskich Montrealowi. Po pierwszej turze głosowania prowadziła Moskwa, ale potem, w drugiej turze   Los Angeles nagle się wycofało i przekazało swoje głosy Kanadzie. Moskwie, z goryczą porażki,  przyszło czekać kolejne 4 lata  na następną rozgrywkę. I na sesji w 1974 r. w Wiedniu pokonała Los Angeles. Dużą rolę w tej grze o igrzyska odegrał liczący się w  MKOl.  hiszpański markiz Juan Antonio Samaranch, który intensywnie dążył do  pokierowania ruchem olimpijskim. Wiadomo było, że w 1980 r. MKOl. musi wybrać nowego przewodniczącego, gdyż pełniący tę funkcję lord Michael Killanin z Irlandii zapowiedział rezygnację z  drugiej kadencji. Jasne też było, że Samaranch,  nad którym ciążyła falangistowska przeszłość z czasów generała Franco, a także fakt, iż wiele lat był ambasadorem Hiszpanii w Moskwie, nie uzyska większości bez poparcia krajów socjalistycznych. Wiele wskazuje, że zdobył to poparcie w zamian za przekonanie krajów latynowskich do głosowania za Moskwą! To była sprytna dyplomatyczna gra, która zresztą doczekała się kontynuacji w olimpijskim 1980 roku i  z tego względu  konieczne było o tym wspomnieć.

       W  ostatnich dniach grudnia 1979 roku, na siedem miesięcy przed rozpoczęciem moskiewskiej olimpiady, Związek Radziecki zdecydował się na zbrojną interwencje w Afganistanie. Agresję jednoznacznie potępił cały zachodni świat. To było naruszenie status quo zimnej wojny. Zaczęła się już prawdziwa wojna. Karta Olimpijska wyraźnie  stwierdza, że organizatorem igrzysk nie może być państwo prowadzące wojnę. Prezydent USA Jimmy Carter nie zamierzał legitymizować  radzieckiej ekspansji  przez udział w igrzyskach i wezwał  świat do ich bojkotu. Grecy natychmiast zgłosili gotowość przeprowadzenia igrzysk w Atenach. Wiadomo wszakże było, że Moskwa i tak przeprowadzi swoje igrzyska. MKOl.  stanął w obliczu rozłamu. Rozpoczęła się kolejna dyplomatyczna gra, w której przy pasywności lorda Killanina ogromną rolę odegrał markiz Samaranch. Pod hasłem ratowania jedności ruchu olimpijskiego, wbrew stanowisku USA. To on wylansował dyplomatyczny zabieg, aby  państwa potępiające agresję w Afganistanie i sprzeciwiające się udziałowi w igrzyskach wystąpiły jako ekipy  krajowych komitetów olimpijskich, a nie w charakterze reprezentacji swoich państw! Pod olimpijką, a nie narodową flagą i aby zwycięzcom z tych krajów grano olimpijski, a nie narodowy hymn. Tę koncepcję przyjęły tak liczące się kraje jak Wielka Brytania, Francja, Włochy, Holandia. Igrzyska w Moskwie  zbojkotowało jednak  w sumie  56 państw, w tym USA, RFN, Japonia, a także Chińska Republika Ludowa, która po wielu latach przerwy miała znów stawić się na igrzyskach, właśnie w Moskwie. Niemniej 81 państw potwierdziło swoją obecność, nikt też nie podjął się przeprowadzenia anty-olimpiady, więc igrzyska doszły w Moskwie do skutku. Zupełnie inna już sprawa jakimi one się stały!

      Moskiewska olimpiada odbywała się  w specyficznej, napiętej atmosferze. Zamierzona jako propagandowy dowód radosnej normalności pod panowaniem  bodaj ostatniego cara komunizmu Leonida Breżniewa nie mogła się początkowo rozkręcić. Pozbawiona tez była emocji największej rywalizacji miedzy ekipami  Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego  oraz dwóch państw niemieckich  NRD i RFN, które podnosiły emocjonalność igrzysk. Trybuny na wszystkich zawodach były pełne, ale Moskwa do ostatniego dnia była wyludniona! Dzieci i młodzież studencką wysłano na kolonie pionierskie i obozy, wszelki wątpliwy element ni stąd, ni zowąd, niejednokrotnie pierwszy raz w życiu, otrzymywał skierowanie na wczasy lub wielodniowe  „komandirowki” czyli delegacje w teren właśnie w okresie trwania  olimpiady. Nikt z dziennikarzy oraz oficjeli olimpijskich nie zdawał sobie początkowo sprawy z gigantycznej operacji wyekspediowania na wszelki wypadek ze stolicy  ponad miliona, a może i więcej osób. Moskwa została też zamknięta dla setek tysięcy osób przyjeżdżających tu – przeważnie na zakupy – z całego Związku Radzieckiego.

        Olimpiada żyła swoim życiem, ze starannie wyselekcjonowaną publicznością na trybunach, otoczona jakby kordonem sanitarnym. Zorganizowana wręcz  perfekcyjnie pod względem bezpieczeństwa. Począwszy od  otwarcia igrzysk na Stadionie Olimpijskim w Łużnikach, w każdym sektorze, w pierwszym, środkowym i ostatnim rzędzie, a także na skrajach z góry do dołu, siedzieli wysportowani młodzi ludzie w granatowych dresach z napisami  CSKA lub „Dynamo”, a więc wojskowych i milicyjnych klubów. Elewowie szkół, funkcjonariusze. Każdy sektor ujęty  był więc w swoista ramę. Nie tylko stadion i hale sportowe, ale nawet trasy wyścigów kolarskich były gęsto obstawione milicją.

       Po tym co stało się w Monachium,  już w Montrealu zastosowano uzasadnione obostrzenia. I słusznie.  W Kanadzie bezpieczeństwa olimpijczyków strzegło około  50 tysięcy policjantów różnych formacji. Na pytania dotyczące wielkości zaangażowanych służb odpowiadano :  - Proporcjonalnie tyle samo co w Montrealu. Ba!  Montreal miał milion mieszkańców, a Moskwa  dziewięć razy więcej! Otóż i proporcje, które widoczne były gołym okiem.

       Gospodarzom z reguły  ściany sprzyjają, sportowcy radzieccy  szli wiec od zwycięstwa do zwycięstwa, ale na finiszu igrzysk atmosfera nagle zrobiła się nerwowa. W gimnastyce  kobiecej  oprócz Rumunek z rewelacyjną Nadią Comaneci na czele medale zaczęły  zabierać znakomitym dotąd radzieckim dziewczynkom również zawodniczki NRD. A w dzwon alarmowy wręcz uderzyła klęska na torze wioślarskim. Radzieccy wioślarze  przygotowywali się do olimpiady według programu kosmonautów i choć bez tego uważani byli również wcześniej za faworytów tej dyscypliny, to obecnie mieli odnieść gremialny sukces. Na finały, do których zakwalifikowały się wszystkie osady ZSRR, specjalnie przyjechał premier Aleksy Kosygin, aby naocznie przekonać się o wyższości  naukowych założeń treningu. I pod koniec finałów zasłabł w honorowej loży, bo z ośmiu wyścigów  aż siedem wygrały osady NRD, a w jedynkach triumfował wioślarz Finlandii ! To była absolutna klęska radzieckiego sportu ! I różnie zaczęło się dziać od tego momentu. Zwłaszcza w boksie i gimnastyce, gdzie decydowali sędziowie. I nie tylko tam. Do skandali doszło nawet w tak wymiernej dyscyplinie jak lekkoatletyka.

      Pierwszy doświadczył tego rekordzista świata w trójskoku Brazylijczyk Joao Carlos de Oliveira. Jego przeciwnikami byli miejscowi faworyci – trzykrotny mistrz olimpijski Wiktor Saniejew, wprawdzie weteran, ale ciągle w formie oraz młody Estończyk Jaak Udma. W finale Oliveira objął prowadzenie. Do zakończenia konkursu były jeszcze trzy serie, kiedy Udma  pięknym skokiem wyprzedził  Brazylijczyka. Zapowiadała się fantastyczna końcówka. I rzeczywiście Oliveira wybił się niezwykle wysoko i wylądował za linią  wyznaczająca rekord świata! Skok był  prawidłowy, ale nadzorujący odbicie sędzia   -  a był to Rosjanin -  sygnalizując spalony podniósł czerwoną chorągiewkę.  Kamery telewizyjne skierowały się na linię odbicia, ale w tej samej chwili sędzia uderzył łopatką z białą tarczą w pociągniętą sypką kredą deskę odbicia, pociągnął ją i tak powstał ślad przekroczenia linii! Nie można było więc już wyjaśnić, czy to Oliveira przekroczył linię, czy też sędzia rozmazał ślad !  Zdenerwowany Brazylijczyk spalił dwa następne skoki i zdobył tylko brązowy medal.

       W dwa dni później druzgocącą klęskę  ponieśli faworyci rzutu oszczepem -  Węgrzy Miklos Nemeth i Istvan Paragi oraz Fin Hannu Siitonen. Regularnie rzucali powyżej 90 metrów, z zawodów na zawody poprawiali rekord świata, oni mieli walczyć o medale. Nic z tego. Złoty i srebrny medal zdobyli  zupełnie nieoczekiwanie radzieccy oszczepnicy – Dainis Kula i Aleksander Makarow.  Tylko oni rzucali w granicach 90 metrów. Węgrzy i Fin zajęli dalekie miejsca! Ich trenerzy nie mogli pogodzić się z przegraną i wspólnie godzinami analizowali nagrania magnetowidowe. W żaden sposób nie mogli znaleźć racjonalnych powodów porażki. Ich zawodnicy rzucali idealnie technicznym stylem, Rosjanie topornie, na siłę, a jednak ich oszczepy lądowały o 10 metrów dalej! I kiedy już znali  na pamięć każdy ruch, jeden z trenerów doszedł do wniosku, że zamiast klatka po klatce analizować każdy rzut, należy spojrzeć na to, co dzieje się na stadionie, kiedy rzucają  Rosjanie. I wówczas okazało się, że ilekroć na rozbiegu stawali Rosjanie, tylekroć otwierano bramę znajdującego się dokładnie na linii rzutu tunelu pod  trybunami. Za każdym razem wnoszono lub wynoszono jakiś sprzęt, a to wjeżdżał elektrowozik lub najzwyczajniej w świecie wychodził ktoś ze służby porządkowej. I wtedy powstawał ciąg powietrza, coś na kształt korzystnego dla lotu oszczepu powietrznego mostu, bo główna, stale otwarta brama stadionu znajdowała się dokładnie na wprost tego wejścia. Oczywiście musiało to zostać dobrze przećwiczone.

       Kierownictwa ekip Brazylii, Finlandii i Węgier nie złożyły wprawdzie oficjalnych protestów, ale o tych dwóch przypadkach zaczęto głośno mówić i traktować je inaczej niż czysto sportowy przypadek. Wszystko to wydarzyło się przed konkursem skoku o tyczce, w którym mieliśmy parę faworytów – mistrza z Montrealu Tadeusza Ślusarskiego i Władysława Kozakiewicza. Zawody lekkoatletyczne i olimpiada zbliżały się do końca, a Polacy ciągle nie mieli złotego medalu. Zdobywali srebrne i brązowe medale w różnych dyscyplinach, ale zwycięstwo dosłownie uciekało naszym zawodnikom sprzed nosa.  Skok o tyczce był jedną  z naszych ostatnich szans. W tej konkurencji też mogła być zasadzka. Poprzeczkę po strąceniu zakłada się ręcznie, specjalnymi widełkami.  Bardzo wysoko. Można ją mniej starannie założyć i nie będzie tego widać. Wtedy strąci ją nawet lekki dotyk. Oba skandale zaostrzyły jednak nadzór ze strony MKOl.  Wiceprezydent markiz Alex de Merode  przed rozpoczęciem konkursu zszedł z loży honorowej i zajął miejsce przy sędziowskim stoliku skoku o tyczce. Było to raczej niezwykłe i poprzednio się nie zdarzało.

     Naszym tyczkarzom przyszło jednak zmagać się nie tylko z wysokością poprzeczki, ale również ze skandalicznie zachowującą się widownią. O zwycięstwo walczyli z dwójką radzieckich zawodników i gdy stawali na rozbiegu publiczność zaczynała gwizdać, buczeć, rzucać obelgi. Na Kozakiewicza i Ślusarskiego nie było jednak w tym dniu mocnych. Starannie wymierzali rozbieg, czujnie sprawdzali zawieszenie poprzeczki, zdawali sobie sprawę, że nie mogą przepuścić najmniejszego drobiazgu. Nie dali się wyprowadzić z równowagi, kiedy Oleg Kulibaba, gdy już odpadł z walki, stanął koło przyrządów pomiarowych i  sygnalizował Aleksemu Wołkowowi  szybkość i kierunek wiatru, czego zabrania regulamin. Kozakiewicz bez żadnej pomocy idealnie wyczuwał  w tym dniu najdelikatniejszy podmuch, a jednocześnie był odporny na gwizdy. Skakał jak natchniony. Gdy Wołkow zatrzymał  się na wysokości 5.65 m, a Kozakiewicz zaatakował 5.70 m gwizdy stały się ogłuszające. Skoczył jak trzeba i miał już złoty medal, ale wrogość trybun uskrzydliła go do dalszej walki. O rekord świata i porachowanie się z publicznością. Z bajeczną lekkością pokonał 5.75 m,  a eksplozję radości i zgiętą w łokciu rękę, jako polski gest na tej radzieckiej olimpiadzie, pokazywano wielokrotnie na całym świecie. Z wyjątkiem Polski, w której tylko raz poszła telewizyjna relacja na żywo z przebiegu zmagań, o co później była cała awantura w TVP. Ale i to wystarczyło! Gest Kozakiewicza z miejsca zrobił niesamowitą karierę ! A że Ślusarski też pokonał Rosjan i zdobył srebrny medal, szczęście było pełne. W dodatku Kozak, bo tak go nazywano, na własną, zgiętą w łokciu rękę, załatwił to, czego nie potrafiły zrobić kierownictwa ekip wszystkich poprzednio oszukanych zawodników. Nic dziwnego też, że wieczorem w wiosce olimpijskiej wszyscy witali naszego skoczka jako swego bohatera.

       W rachunku za igrzyska taki, a nie inny przebieg olimpiady w Moskwie był logiczną konsekwencją narastających napięć i zimnej wojny w zbliżającej się końcowej fazie komunizmu. Następstwem wydarzeń związanych z igrzyskami w Moskwie był rewanż w postaci zbojkotowania przez państwa socjalistyczne kolejnych  XXIII Igrzysk Olimpijskich w Los Angeles. I tym razem  strona radziecka podała  paradoksalnie fałszywe  powody bojkotu ze względu na niedostateczne zapewnienie  bezpieczeństwa  dla ekipy ZSRR oraz  szkodliwy dla zdrowia sportowców smog w Los Angeles!  Z narzuconego przez Kreml bojkotu wyłamała się jedynie rządzona przez Nicolae Ceausescu  Rumunia. Polska i Węgry zwlekały z decyzją tak długo, jak mogły, próbując zastosować  wariant występu pod olimpijską flagą. Ale był to 1984 rok, panował stan wojenny, i  żadne gesty w stylu Kozakiewicza nie wchodziły już w rachubę.

      

 

       Igrzyska olimpijskie za każdym razem nie tylko przywracają mi wiarę w sport, lecz także umacniają wątpliwości. Te ostatnie w Londynie również, bo były wprawdzie porywającym widowiskiem, ale do tego stopnia gigantycznym, iż nie sposób było się w nich zorientować, ogarnąć. Od 2000 roku i olimpiady w Sydney to są już mega igrzyska, w ponad trzystu konkurencjach, w prawie trzydziestu dyscyplinach zarządzanych przez tyleż korporacji czyli międzynarodowych federacji sportowych. Organizacje te za wszelką cenę dążą do powiększenia programu, a tym samym ilości wręczanych medali. Im ich więcej, tym ważniejsze.  Więc już w kilku grach mamy single, deble i miksty, w pływaniu dystanse od 50 do 1500 metrów, a w dodatku jeszcze wpław 10 kilometrów. Do wody skakało się z trampoliny i wieży pojedynczo, a teraz także parami, synchronicznie. W kolarstwie torowym naprzód są różne wyścigi, a potem jest omnium czyli jeszcze raz to samo w postaci wieloboju. A zupełna nowość to zmagania na rowerach BMX na torze przeszkód. W siatkówce z kolei zaistniał nowy wariant plażowy - parami na piasku - i tylko patrzeć jak za chwilę doczekamy się na igrzyskach podobnego wariantu w piłce nożnej. Bo jeśli okaże się to atrakcyjne dla sponsorów,  to dlaczego nie ?! Z miejsca też poprą te projekty narodowe  komitety olimpijskie, które zauważą dla siebie szansę. Program olimpijski będzie się więc nadal rozwijał i unowocześniał czyli  mnożył w nieskończoność.

    Czy słusznie ? A dlaczego nie ! Przyznam, że z absolutnym podziwem oglądałem skoki do wody, zwłaszcza synchroniczne.  Perfekcja jaką demonstrowali  Chińczycy, którzy zdobyli w tej – nie waham się użyć tych słów - akrobatycznej sztuce aż 7 złotych  medali, stanowiła wręcz cudowny spektakl. Efektowna  też była siatkówka plażowa, nie tylko dlatego, że nasi reprezentanci świetnie grali i dotarli aż do ćwierćfinału, ale głównie z tego powodu, iż to nie tylko pokazowa, ale również łatwa do naśladowania gra, zwłaszcza podczas wakacji na morskiej plaży. I na londyńskich trybunach piaskowej siatkówki na każdym meczu był komplet. Akurat w tym przypadku, konkurencja ta narodziła się na zwykłych, nadmorskich plażach, jako pożyteczna rozrywka i dopiero stąd awansowała na olimpijskie wyżyny. Z kolei igrzyska zachęcają do naśladowania, a więc promują ten łatwy sport, co niestety w większości niezwykle wysoko szybujących olimpijskich sportów jest dla przeciętnego widza już totalnie nierealne. Oglądać, podziwiać -  tak! Pójść w ślady?  Przecież to niemożliwe ! Zwłaszcza,  że  przesunięto kolejne granice i trzeba chyba być fenomenem. Nie brakowało ich w Londynie !

Po każdej olimpiadzie  wydaje się, że ustanowionych na niej rekordów świata nie da się już poprawić, że to kres możliwości. Nic takiego. Cudowny sprinter z Jamajki 26-letni  Usain Bolt z lekkością motyla wygrywa w Londynie naprzód biegi na 100 i 200 metrów. Wręcz zwalnia na ostatnich metrach, rozgląda się na finiszu, uśmiecha przed przerwaniem taśmy. Wielu komentatorów, znawców tej konkurencji nie zawaha się powiedzieć, że po prostu nie zależało mu na pobiciu rekordu świata. Bo to opłaca się na zawodach Golden Leaque,  gdzie za rekordy świata dostaje się sztabki złota. O swoich potencjalnych możliwościach w sprincie Bolt przekona wszystkich dopiero pod koniec igrzysk w Londynie, na finiszu sztafety 4 x 100 m, w której sprinterzy z Jamajki przebiegną poniżej 37 sekund i ustanowią nowy, niebotyczny rekord  świata  36,84! Dzięki temu, że Bolt na swojej zmianie poszedł  na całego. I to on, z trzema złotymi medalami  zostaje największym zwycięzcą londyńskiej olimpiady. A w sumie ma już aż sześć tych złotych medali, gdyż powtórzył swój wyczyn sprzed czterech lat w Pekinie. W dodatku w ciągu tych lat ośmiokrotnie poprawiał rekordy świata w sprintach. Absolutna gwiazda!

Drugim takim fenomenem okazał się w Londynie amerykański pływak Michael Phelps.  Długowieczności wprawdzie, bo to były jego czwarte igrzyska, ale przecież fenomenem! 12 lat na szczycie to w dzisiejszym sporcie coś niezwykłego. Karierę olimpijską rozpoczął Phelps z nowym stuleciem w Sydney. Potem były Ateny i Pekin. W sumie na tych trzech olimpiadach zdobył 14 złotych i 2 srebrne medale. Do Londynu jechał po to, aby wyprzedzić wszystkich multi medalistów w dziejach igrzysk. I dokonał tego powiększając swój plon o 4 złote i 2 brązowe. W sumie 22 medale! Rekord wszechczasów! Wyprzedził radziecką gimnastyczkę Laryssę Łatyninę, która na olimpiadach w Melbourne, Rzymie i Tokio zdobyła 18 medali. Oba wyczyny były możliwe nie tylko dzięki większej ilości konkurencji zarówno w gimnastyce, jak i w pływaniu. Phelps bowiem okazał nie tylko niespotykany talent, ale i  żelazną wytrwałość, piekielny upór .

Nie tylko oni są wzorem zaistnienia w sporcie. Było ich mnóstwo w każdej dyscyplinie. Ba! Wszyscy którzy zdobywali medale olimpijskie! Awansują  oni z miejsca do grona bohaterów narodowych, są nie tylko nagradzani, ale serdecznie witani, uwielbiani. Im bardziej niespodziewane były ich sukcesy, im większe pokonali przeszkody, uporali się z własną ułomnością czyli wynikającymi z uprawiania danego sportu kontuzjami, tym większe jest ich sława!  I wtedy  nabiera sensu ogrom włożonej pracy, jak choćby w przypadku naszej wicemistrzyni olimpijskiej w rzucie  młotem Anity Włodarczyk, która 310 dni w ciągu roku spędziła poza domem na zgrupowaniach treningowych. Już nie wspominając o tych chińskich mistrzach, którzy po trzech latach treningowej katorgi będą mogli wreszcie zobaczyć rodziców!

W rozliczaniu londyńskiej olimpiady nie sposób pominąć polskiego wątku. Nie wytrzymujemy wzrostu konkurencji, zagubiliśmy się w modelu naszego sportu.  W Londynie aż 85 krajów  dzieliło się medalami. To już historia, ale zamiast jednej ekipy ZSRR od lat występuje 16 reprezentacji, a zamiast Jugosławii – 6! Ciągle też debiutują nowe kraje Afryki i Azji. Potęgą sportową, dzięki zastosowaniu totalitarnego modelu opieki państwa, stały się Chiny. Podobnie Korea Południowa, która nie po to organizowała  w 1988 roku  igrzyska w Seulu, aby potem nie inwestować w sport  wyczynowy. W końcu to kapitalna promocja. Drugie miejsce Chin i piąte Korei Południowej w rankingu medalowym świadczy też o wzrastającym w sporcie potencjale sportowym tych państw.

  Nasze 10 medali na trzeciej już z rzędu olimpiadzie, i to z  coraz mniejszą ilością złotych oraz srebrnych, jest rezultatem modelowego kryzysu. Zagubiliśmy się po transformacji próbując zbudować iglicę w miejsce piramidy. Bo tylko piramida jest naturalną strukturą, która od powszechności sportu prowadzi do rekordów. Pisaliśmy o tym razem z Piotrem Pytlakowskim w raporcie na łamach „Polityki” ( nr 23/ 2004 ), kiedy po wywalczonych w Sydney 14 medalach( 6 złotych,  5 srebrnych,   3 brązowych ), rozpaczano iż to klapa.  Od tego momentu powstało u nas wprawdzie  mnóstwo pływalń, kortów, boisk z „Orlikami” na czele i wreszcie cztery super stadiony na Euro, ale rozsypało się wychowanie fizyczne w szkołach oraz sport powszechny, na co już wtedy, a więc 8 lat temu zwracaliśmy uwagę. Iglica, w postaci „Klubu Polska”, polegająca na finansowaniu tylko medalowych szans, których uzbierało się ponad czterdzieści, padła w momencie kompletowania ekipy liczącej ponad 200 zawodników, również tych, którzy nie byli objęci opieką. A potem już w olimpijskich zmaganiach, w których zawodzili również ci, w których inwestowano. Iglica się złamała i nowe kierownictwo naszego Ministerstwa Sportu szuka wyjścia, w oparciu o brytyjski wzór.

 Słusznie, bo ojczyzna nowoczesnego sportu,  Wielka Brytania, po  klęsce w 1996 roku na igrzyskach w Atlancie, gdzie zdobyła  zaledwie 15 medali, w tym tylko jeden złoty (!) i zajęła 36. miejsce w tabeli medalowej, po  szesnastu latach wzniosła się w Londynie ze swoimi  wywalczonymi  65. medalami – i bagatela w tym 29 złotych ! – na trzecie miejsce w świecie. I ku radości oraz dumie wszystkich Anglików znów jest sportową potęgą. Wskazana przez  Londyn droga powszechności sportu, wytypowania i otoczenia extra opieką  narodowych dyscyplin sportu oraz szeroki szlak  dla utalentowanej młodzieży jest mądra i skuteczna, pytanie tylko czy zapewnimy na  to takie środki jak Wielka Brytania? Bo tam włącznie z zorganizowaniem igrzysk wydano na sport w sumie dziesiątki miliardów funtów. Stąd obawy czy będzie nas na to stać, choć przewidujemy osiągnięcie celu i podźwignięcie się polskiego sportu, dopiero w dalszej perspektywie, za  8  czy 16 lat. Jak Anglicy. Oby ! Ważnym czynnikiem , przemawiającym za taką polityką i nakładami finansowymi, jest promocja kraju i budząca patriotyzm satysfakcja społeczna, duma narodowa. Przekonaliśmy się o tym organizując Euro 2012. I to wbrew słabemu występowi naszej drużyny. W sport, w jego szerokim pojęciu, warto bowiem inwestować, bo to profilaktyka zdrowia. I  zwróci się  w przyszłości w zmniejszających się nakładach na lecznictwo.

 Komu zatem wystawić rachunek za współczesny kształt sportu ? Igrzyskom, które doprowadziły wyczyn do absurdu, czy sobie samym, nam wszystkim, których pasjonują olimpiady? Bo to przecież  „największe Colosseum świata”,  jak to określił  Kazimierz Wierzyński w tomie swoich wierszy „Laur Olimpijski”, za który w 1928 roku otrzymał złoty medal w  olimpijskim  konkursie  sztuki  igrzysk w Amsterdamie. Przeprowadzone przed obecną olimpiadą  międzynarodowe sondaże wykazały, że aż dwie trzecie ludności naszego globu wyraziło zainteresowanie tym co będzie się działo w Londynie. I rzeczywiście ponad 4 miliardy ludzi oglądało telewizyjne relacje z londyńskich igrzysk! A na trybunach wszystkich obiektów w Londynie, a także na ulicach i trasach, przez które wiodły biegi, chody i kolarskie wyścigi były rekordowe tłumy.

Jedno jest pewne – igrzyska sportowe, olimpiady, w XXI stuleciu nadal będą się rozwijać, gdyż są i pozostaną najważniejszym, pasjonującym widowiskiem naszej cywilizacji. Wbrew  tym wszystkim negatywnym tendencjom, które stają się  nieodłącznym  następstwem rekordomanii. Już bowiem przeszliśmy do porządku dziennego  nad tymi następstwami i nadal będziemy tolerować niewolnictwo treningowych zgrupowań, życie w koszarach sportu, sztuczne wspomaganie i prowadzące do utraty zdrowia, a  nawet życia gladiatorstwo. Wysoką  cenę za zachwyt nad igrzyskami. Tacy jesteśmy!


-------------------------------------------

Fragmenty książki Tadeusza Olszańskiego nagrodzonej Wawrzynem Olimpijskim PKOl. 2012 r.  oraz nagrodą im. Witolda Hulewicza, 2013,


Krzysztof Lubczyński rozmawia z Piotrem Jaglińskim

$
0
0

Krzysztof Lubczyński rozmawia Z PIOTREM JEGLIŃSKIM


Po latach nieobecności Pana Wydawnictwo Editions Spotkania powróciło na rynek wydawniczy książką Witolda Pronobisa „Generał „Grot”. Kulisy zdrady i śmierci”. Skąd ten akurat temat?


- Sprawa generała Grota do dziś nie została w do końca wyjaśniona, ciągle są w niej tajemnice, a poza tym przypadek głównego zdrajcy, który wydał Niemcom „Grota”, Ludwika Kalksteina świadczy o tym, że część dawnych agentów gestapo wysługiwała się po wojnie UB i SB. Bulwersujący jest przypadek, że Kalkstein był współscenarzystą głośnego serialu historyczno-przygodowego „Czarne chmury”.


Dlaczego przerwał Pan na kilka lat działalność edytorską i dlaczego zdecydował się Pan teraz na wznowienie działalności edytorskiej?


- Zawiesiłem na kilka lat z dwóch powodów: bardzo poważnych kłopotów zdrowotnych oraz z powodu załamania się rynku wydawniczego w Polsce. A dlaczego wznowiłem działalność? Po pierwsze chcę coś jeszcze na tym polu zrobić, a po drugie jestem załamany poziomem wiedzy historycznej w Polsce i rugowaniem tego przedmiotu w szkole, spychaniem go do roli przedmiotu trzeciorzędnego, do poziomu jednej godziny lekcyjnej tygodniowo. Poza tym na tych lekcjach jest sporo treści tzw. wychowania obywatelskiego, a niewiele historii par excellence, ciekawie opowiadanej. Nie wiem, czy jest to działalność celowa, ale jestem pewien, że grozi to zatarciem tożsamości narodowej Polaków. Hitler po najeździe na Polskę powiedział: „Zabierzcie temu narodowi przeszłość, a zniszczę go w drugim pokoleniu”. Widząc co się dzieje, postanowiłem znów walczyć z białymi plamami, które powstały w wolnej Polsce. One są paradoksalnie znacznie większe niż pod koniec PRL. To bardzo niebezpieczna sytuacja, bo ludzie którzy nie interesują się własną historią, podatni są w zasadzie na każdą manipulację. Można ich dowolnie urabiać i zrobić z nich wyłącznie zbiorowość konsumentów, pożeraczy jakichś produktów, produkowanych zresztą głównie za granicą. To jest w tej chwili kluczowym zagrożeniem dla polskiej tożsamości. Jednocześnie pojawił się głód publikacji historycznych, o czym świadczy choćby fakt, że znane tygodniki wydają lepsze lub gorsze dodatki historyczne. Kiedy zostałem zaproszony na spotkanie z młodzieżą przez jedną ze szkół w Gliwicach poczułem się w roli typu „opowiedz dziadku o Powstaniu Styczniowym”. Wiedza młodzieży była żadna. Ważny jest przekaz domowy, którego także brakuje. Ja wychowałem się na przekazie historycznym. Miałem przodka walczącego w armii napoleońskiej, miałem w rodzinie ułana z oddziału Beliny-Prażmowskiego, a potem szefa gabinetu marszałka Piłsudskiego. Moi rodzice byli w AK i powstaniu na Mokotowie. Teraz ten przekaz został przerwany. Między innymi dlatego, że inteligencja, która mimo wszystkich trudności, była w PRL swoistą klasa średnią, jest dziś tak spauperyzowana, że goni tylko za dobrami materialnymi, żeby się jakoś utrzymać. Tak makabryczna sytuacja braku przekazu tradycji międzypokoleniowej zdarza się w polskiej historii po raz pierwszy. Państwo musi wziąć odpowiedzialność za zmianę tej sytuacji. Ze wspomnianych powodów w ostatnim okresie przed zawieszeniem działalności ograniczaliśmy się do wydawania wznowień, słowników i pomocniczych podręczników  szkolnych.


Proszę opowiedzieć o początkach wydawnictwa Editions Spotkania…


- Wydawnictwo narodziło się w Paryżu w 1978 roku. Cztery lata wcześniej wyjechałem na Zachód, do Francji, ale stale utrzymywałem kontakt z moim przyjacielem Januszem Krupskim, któremu wysyłałem stamtąd pierwsze powielacze. Na przełomie lat 1976 i 1977 spotkaliśmy się na terenie ówczesnej NRD, w Dreźnie i mówiliśmy między innymi o potrzebie stworzenia pisma, które reprezentowało by chrześcijański, katolicki nurt opozycji. W konsekwencji powstał też, nieco później, pomysł podjęcia działalności wydawniczej. Pierwotnie przyjąłem nazwę „Spotkania”, ale po to,  żeby ta inicjatywa była czytelna dla Francuzów, dodałem słowo „editions” czyli „Wydawnictwo”.


Na pierwszym miejscu chronologicznej listy wydań „Editions Spotkania” są wspomnienia z Kazachstanu heroicznego księdza Władysława Bukowińskiego…


- Tekst tych wspomnień otrzymałem od kardynała Stefana Wyszyńskiego, z prośbą o wydanie. Kolejne książki były wypełnianiem białych plam w polskim piśmiennictwie spowodowanych działaniem komunistycznej cenzury, która kontrolowała nawet treść etykietek na piwo. Cenzurowano nawet nekrologi. Cenzurowano nawet niektóre szczególnie skrajne przypadki propagandy sowieckiej w obawie, że to ją ośmieszy w oczach polskich odbiorców. Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do kraju po latach emigracji, ówczesny likwidator cenzury mecenas Johann posadził mnie na fotelu głównego cenzora PRL w jego gabinecie przy ulicy Mysiej. Wracam do wydań książek. Jednym z pierwszych była też książka księdza Adama Bonieckiego o budownictwie sakralnym w diecezji rzeszowskiej podejmowanym wbrew władzom PRL przez znanego mi osobiście biskupa Ignacego Tokarczuka. Wydawaliśmy też wspomnienia akowców z okresu powojennego, między innymi głośnego „Zaplutego karła reakcji” Piotra Woźniaka. Wydawaliśmy też publicystykę Stefana Kisielewskiego, eseistykę Bohdana Cywińskiego, zbiory dokumentów, na przykład stenogramy rokowań w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku czy monumentalne opracowanie wydarzeń grudnia 1970 roku, przygotowane przez ludzi z biura historycznego przy Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” z lat 1980-1981, wzbogacone o unikalne fotografie zabitych. Wydaliśmy też kilka książek Władysława Bartoszewskiego i dramatyczne wspomnienia Grażyny Lipińskiej, która była w wywiadzie AK działającym na Kresach i która wróciła z Workuty do Polski w 1957 roku. Wydaliśmy też „Komediantów”,  głośną rzecz o bojkocie aktorskim telewizji w stanie wojennym czy „Konspirę” Pawlaka, Moskita i Wilka największą rzecz o podziemnej „Solidarności”. Niezwykłe w tej publikacji było pokazanie obrazu podziemia solidarnościowego, wbrew bezpiece, nie jako organizacji terrorystycznej, lecz niemal jako podziemnego państwa polskiego bis.  Wydaliśmy też pamiętniki księdza Popiełuszki z akcentami goryczy pod adresem Episkopatu i prymasa Glempa. Pragnąć zwiększyć obieg książek wydawanych w podziemiu w kraju, wydawaliśmy je również w Paryżu, na lepszym papierze i czytelnym drukiem, bo jak wiadomo książki drukowane na powielaczach w kraju były słabo czytelne.  Zasięg obiegu książek poszerzaliśmy też publikując miniatury wydań, poręczne do przemycania do kraju. Docierały w dużych nakładach, umieszczane w paczkach żywnościowych a nawet w konserwach. Dzięki temu poszerzała się edukacja historyczna społeczeństwa. Było to nasze wspólne dzieło podejmowane równolegle z działającą w Paryżu „Kulturą” oraz środowiskami związanymi z wojenną emigracją w Londynie. Ja ją nazywam Wielką Emigracją, choć określenie to przypisane jest do emigracji po Powstaniu Listopadowym. Jednak tamta emigracja była liczbowo relatywnie niewielka, choć wielka duchem, a ogromna liczbowo była wojenna i powojenna, wywodząca się w dużej mierze z II Korpusu Polskiego, z polskich formacji wojskowych na Zachodzie


Czy Editions Spotkania ograniczały się jedynie do edycji po polsku o sprawach polskich?


- Nie, wydawaliśmy też publikacje, głównie broszury w języku angielskim, włoskim, francuskim, między innymi o dziesięcioleciu prasy podziemnej w Polsce, które przypadło na rok bodaj 1986. Przedstawialiśmy też cudzoziemcom polski dorobek intelektualny, kulturalny w kraju i na emigracji. W sumie, na emigracji w Paryżu do 1990 roku wydaliśmy około stu pozycji książkowych. Przedrukowywaliśmy też numery „Spotkań” i dwanaście numerów periodyku „Libertas”. Wydawałem też bibliotekę „Libertas”. W sumie wydaliśmy książki w nakładzie kilkuset tysięcy egzemplarzy, średnio po 3-5 tysięcy egzemplarzy na wydanie. Rekordem nakładowym były „Dzieje Polski porozbiorowej” Mariana Kukiela, wydane w Rzymie w nakładzie dwudziesty tysięcy egzemplarzy. Uczulaliśmy Francuzów na polskie sprawy, organizowaliśmy pomoc dla kraju. Słynna była w marcu 1982 roku akcja balonowa z Bornholmu, mająca na celu zrzucenie ulotek. Zorganizowaliśmy też zrzucenie paru tysięcy miniaturowych paczek z książkami od Wolin po Mierzeję Wiślaną. Zorganizowaliśmy też akcję ulotkową na przyjazd Jaruzelskiego do Rzymu w 1987 roku. Zorganizowaliśmy również wystawę obrazującą dorobek polskich artystów mieszkających na emigracji. Pokazywali na niej swoje prace Igor Mitoraj, Józef Czapski, Wierusz-Kowalska i wielu  innych. Pokazaliśmy też dorobek oficyn i instytucji emigracyjnych, jak choćby Księgarni Polskiej w Paryżu.


Na liście wydań „Editions Spotkania” jest bardzo niewiele prozy literackiej i poezji. Czy dlatego, że tę lukę wypełniało wydawnictwo paryskiej „Kultury”?


- W pewnym stopniu tak, ale głównie wynikało to z przyjętego przez nas profilu nastawionego na edukację historyczną Polaków. Chodziło nam głównie o edukację i pamięć. Wydaliśmy filozofię księdza Józefa Tischnera „Etykę „Solidarności”, biskupa Tokarczuka „Wytrwać i zwyciężyć”. Wydaliśmy też, pod tytułem „Rachunek sumienia”, 100 wierszy wybranych przez wybitnego poetę emigracyjnego, zamieszkałego w Madrycie Józefa Łobodowskiego. Wydaliśmy też „Na nieludzkiej ziemi” Józefa Czapskiego, której nie chciał wydać Jerzy Giedroyć, żeby nie zaogniać stosunków Rosją. Wydałem to wraz ze „Wspomnieniami starobielskimi” i „Prawdą o Katyniu”. Wysyłaliśmy te książki w  puszkach po konserwach, waga była ta sama, a rzekomy groszek chlupotał w zalewie konserwowej. Wysyłałem też klisze wydawnictwom podziemnym w Polsce po wydaniu nakładu na emigracji.


Wydawanie to jedno, a dystrybucja to drugie. Na emigracji działały polskie księgarnie. W Paryżu Księgarnia Polska przy bulwarze Saint Germain 123 i księgarnia „Libella” Romanowicza na Wyspie Świętego Ludwika…


- Ta pierwsza, której rodowód sięgał 1918 roku, momentu odzyskania niepodległości przez Polskę, była początkowo w gestii Gebethnera i Wolffa, a później stała się po prostu polską księgarnią. Stanowiła kontynuację Księgarni Luksemburskiej (od położenia przy paryskim Ogrodzie Luksemburskim) Władysława Mickiewicza, syna Adama. Swego czasu groziło jej przejęcie przez władze PRL za pośrednictwem podstawionych kupców. Takie próby czyniono kilkakrotnie. Ta księgarnia była mi szczególnie bliska i tak się złożyło, że stałem się jej ostatnim emigracyjnym współwłaścicielem i dyrektorem, w latach 1987-1990. Księgarnia prowadziła też własną działalność edytorską. Dużo wcześniej, za czasów dyrekcji pana Lama, związanego z wydawnictwem Trzaska, Evert i Michalski, wydała między innymi Wielką Encyklopedię. Organizowałem tam  też spotkania autorskie z takimi postaciami jak Stefan Kisielewski czy Józef Czapski. Księgarnia istnieje do tej pory, łącznie z meblami zaprojektowanymi przez artystów z kręgu Młodej Polski. Jako ciekawostkę podam, że nasze księgarniane piwnice były częścią piwnic rozległych zabudowań położonego tu niegdyś opactwa Saint Germain, z którego zostały dziś resztki wokół kościoła Saint-Germain-des-Pres, położonego nieopodal Księgarni. To w nim znajduje się marmurowa figura króla polskiego Jana Kazimierza, który tu zmarł jako opat i marmurowa płaskorzeźba przedstawiająca bitwę pod Beresteczkiem wojsk polskich z Kozakami.


Jaki był stosunek władz francuskich do Editions Spotkania, do polskiej działalności edytorskiej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych?


- Bardzo życzliwy. Sprzyjała nam zarówno socjalistyczna ekipa Francois Mitteranda, jak i prawicowy rząd Jacquesa Chiraca, w którym powstało ministerstwo zajmujące się prawami człowieka. Dostawaliśmy od niego, jako stowarzyszenie, rozmaite dotacje na działalność kulturalną.  Dzięki życzliwości władz Paryża udało się w 1985 roku zorganizować publiczny pokaz, „między nogami” wieży Eiffla, dokumentalnego filmu Chodakowskiego i Zajączkowskiego „Robotnicy ‘80”. Udostępnili nam aparaturę do wyświetlania, gigantyczny ekran i przywieźli kilka tysięcy krzeseł. Była to jedyna cudzoziemska manifestacją pod wieżą Eiffla, traktowaną jako specyficznie francuska świętość. Film był widoczny i słyszalny nawet dla ludzi znajdujących się na przeciwległym brzegu Sekwany, na tarasie Trocadero.


Do kraju wrócił Pan w 1990 roku…


- Tak i w kwietniu tego roku zorganizowaliśmy wystawę wydawnictw emigracyjnych i wraz z moim przyjacielem Januszem Krupskim podjęliśmy działalność edytorską w Warszawie. Po nawiązaniu współpracy z koncernem wydawniczym „L’Express”, ale potem Francuzi wycofali się z Polski.


Jakie ma Pan plany wydawnicze po wznowieniu działalności?


- Ukażą się wspomnienia Jozefa Łobodowskiego, obejmujące okres od udziału w Legionach aż po rok 1945 r. Będzie w nich też rozmowa o Ukrainie, pozwalająca czym jest ten kraj. Łobodowski tłumaczył też m.in. poezję i prozę ukraińską z której można by ułożyć ciekawą antologię. Jako prawdziwy poeta, Łobodowski nie stronił od czerwonego wina. Bliska mu była cywilizacja wina obejmująca Grecję, Włochy, Hiszpanię, Francję. Uważał ją za wspanialsza i bardziej kulturotwórczą niż ciężka cywilizacja wódki i piwa. Łobodowski należał  przed wojna do lewicowej, komunizującej młodzieży lewicowej, bliski kręgom, w których funkcjonowali Wanda Wasilewska, Stanisław Piętak czy Józef Czechowicz.  To był przekorny diabeł rogaty, który przed wojną został wyrzucony z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego przez rektora księdza Woronieckiego pod zarzutem publikowania pornografii, dziś brzmiącej bardzo niewinnie. Jego komunizowanie skończyło się, kiedy naocznie zobaczył rzeczywistość przedwojennego ZSRR. Po wojnie uznany w Polsce stalinowskiej i przez komunizująca lewice na zachodzie z faszystę. Po wojnie uciekł z Francji, w której do 1948 roku szaleli komunistyczni kamizardzi dokonujący podpaleń i samosądów na ludziach uznanych za faszystów. W Boulogne-Billancourt na obrzeżach Paryża istniał obóz odosobnienia prowadzony przez NKWD, taki miniaturowy łagier. Władze francuskie przymykały na to oczy.  Były to czasy, kiedy polscy pisarze antykomunistyczni mieszkający we Francji, czy - jak Herling-Grudziński - we Włoszech byli izolowani a nawet szykanowani przez tamtejszą wpływową komunistyczną lewicę jako „faszyści”. Pozostałości tego stanu rzeczy trwały długo. Pierwsze francuskojęzyczne wydanie „Na nieludzkiej ziemi” Czapskiego ukazało się dopiero w 1986 roku.  Łobodowski osiedlił się w Madrycie i prowadził audycje polskie w „Radiu Madryt”. W dziennikach Marii Dąbrowskiej jest taki zapis: na jakimś posiedzeniu pisarzy w okresie stalinowskim, ktoś z jego dawnych kolegów zadał głośno pytanie, gdzie jest i co robi Łobodowski. Któryś ze stalinowskich bardów powiedział: „Siedzi w Madrycie i szczeka w radiu na Polskę Ludową”. Wtedy dało się słyszeć głośne pytanie: „O której godzinie?”. Sala wybuchła śmiechem.


Dziękuję za rozmowę.


Piotr Jegliński - ur. 26 października 1951 w Warszawie, wydawca, publicysta, działacz opozycji demokratycznej w PRL. W latach 1970-1974 studiował na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W 1974 wyjechał na stypendium do Paryża, gdzie w 1978 założył Wydawnictwo „Editions Spotkania”, które drukowało książki zakazane w tym czasie w kraju. Współtworzył również siatkę kurierską, która przemycała zakazane publikacje. Jednym z pierwszych sukcesów stworzonej przez niego siatki, było przemycenie do Polski w 1976 r. powielacza spirytusowego. Jegliński miał zostać zlikwidowany w ramach nieudanej akcji MSW o kryptonimie „Reszka”, która jednak skończyła się fiaskiem. Akcja stała się kanwą widowiska telewizyjnego „Operacja „Reszka” (2010).

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Janem Laskowskim

$
0
0

Cholerne, ciekawe życie


Krzysztof Lubczyński rozmawia z JANEM LASKOWSKIM



Jak się zostaje wirtuozem filmowego ekranu, jak o Panu napisano?


- Urodziłem się na Wileńszczyźnie i tam spędziłem dzieciństwo. Ojciec był piłsudczykiem. Brał udział w wyprawie na Wilno z Piłsudskim w 1922 roku i tam się osiedlił, choć był z urodzenia warszawiakiem. Z Wileńszczyzny powróciliśmy do Warszawy w czasie okupacji, po utracie domu zniszczonego przez po zajęciu tych ziem przez Armie Czerwoną. Ściślej biorąc najpierw nie do Warszawy, lecz do pobliskiego Ursusa. Tam pracowałem jako młodociany goniec w fabryce. Chodziłem też na kursy kształceniowe dla dorosłych. Potem zamieszkaliśmy w Warszawie. Należałem do harcerstwa. Ojciec został zamordowany przez Niemców. Powstanie zastało mnie na Żoliborzu, ale nie należałem do oddziałów powstańczych. Pamiętam tylko, że biegliśmy w okolicy placu Wilsona i uderzył szrapnel z niemieckiego granatnika. Mnie ominął i trafił w biegnącego za mną kolegę, któremu urwał głowę. Nigdy nie zapomnę jak toczyła się po trotuarze, z pulsującymi żyłami. Mnie odłamek trafił w nogę, choć na szczęście przez cholewkę buta, co zamortyzowało efekt i tkwił jakiś czas gorący, rozżarzony.


Pamięć tej urwanej głowy nadal mocno tkwi w Pana pamięci?


- Uwolniłem się od grozy pamięci tego widoku dopiero wtedy, gdy przetłumaczyłem sobie, że to było fotogeniczne. Może tak się narodził we mnie operator filmowy? (śmiech). W każdym razie od wczesnej młodości nie miałem nudnego życia. Mówię panu tylko okruchy, bo było tego wiele, a poza tym mam kłopoty z pamięcią. Mam prawo - skończyłem w tym roku 85 lat. W każdym razie to dość typowy polski los wielu ludzi z mojego pokolenia. Po wojnie przenieśliśmy się do Łodzi, na ulicę Sienkiewicza i tam przeczytałem ogłoszenie, że będą przyjmować do szkoły filmowej, a jednocześnie obejrzałem amerykański film „Dzwonnik z Notre Dame”. Poszedłem do szkoły, na Targową, na rozmowę kwalifikacyjną. Tam stanąłem przed, jak się później okazało, Antonim Bohdziewiczem, filmowcem i wykładowcą. Powiedziałem, że chcę robić filmy, bo obejrzałem film „Dzwonnik z Notre Dame”, że pasjonuję się fotografią i aparatami fotograficznymi. „Jesteś przyjęty” – powiedział. Przyjęli mnie od ręki, bo brakowało ludzi do tego fachu.


Dlaczego chciał Pan być operatorem a nie reżyserem?


- Żeby dostać się na reżyserię trzeba było mieć o wiele lepsze wykształcenie, humanistyczne przygotowanie, a ja byłem niedouczonym chłopakiem po kursach zawodowych. W pewnym momencie moje studia stanęły pod znakiem zapytania, bo Stanisław Wohl wyrzucił mnie za to, że przyniosłem mu na egzamin zniszczone projekty, co było efektem nieszczęśliwego wypadnięcia z tramwaju w zimowy dzień. Odebrał to jako wyraz lekceważenia, ale dobrzy ludzie stanęli w  mojej obronie, udobruchali go i zmienił decyzję. Uczyła mnie też literatury cudowna pani profesor Skwarczyńska.


Po zrobieniu kilku szkolnych etiud, w wieku 29 lat otrzymał Pan szansę zrobienia pierwszego filmu fabularnego, „Ostatniego dnia lata”…


- Tak, to był rok 1957. Podobnie jak ja początkujący filmowiec i pisarz Tadek Konwicki postanowił zrobić film o krótkim spotkaniu i niespełnionej miłości dwojga ludzi, których zagrali Jan Machulski i moja siostra Irena Laskowska, żona znanego grafika , który przyjaźnił się z Tadkiem. Minimalny fundusz dał zespół „Kadr” Jerzego Kawalerowicza. Zdaje się, że Tadek szczegółowo opisał w swoich książkach historię kręcenia tego filmu na bałtyckiej plaży między Białogórą a Łebą. Robiliśmy ten film metodą iście chałupniczą, kamerą z ręki, w naturalnym oświetleniu, mieszkając w chacie w pobliskim Choczewie. Jako podnośnika do kamery używaliśmy nawet drabiny wyłowionej z morza. Trwało to od lata do października, z licznymi perypetiami technicznymi, przy coraz chłodniejszej pogodzie i coraz zimniejszym morzu. I jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, w tym ówczesny poziom techniki operatorskiej, to udało się zrobić zdjęcia genialne, pełne oddechu, dające wrażenie niemal panoramiczne. W tym samym mniej więcej okresie przeszedłem dodatkową dobrą szkołę w zawodzie, jako asystent operatora Mieczysława Jahody przy filmie Wojciecha J. Hasa „Pożegnania”. A rok wcześniej, w 1956, byłem operatorem kamery na planie „Człowieka na torze” Andrzeja Munka, do którego zdjęcia robił Romuald Kropat.


Niedługo potem wraz z Jerzym Kawalerowiczem nakręcił Pan głośny film „Pociąg”,  z Leonem Niemczykiem, Lucyną Winnicką i Zbigniewem Cybulskim. Film jest arcydziełem sztuki filmowej, ale jak się wtedy tworzyło ekranowe wrażenie podróży pociągiem?


- Samo wnętrze wagonu było zaaranżowane w studiu w Łodzi. Wagon był wprowadzany w kołysania wywołujące wzrokowe wrażenie ruchu. Natomiast widoki za oknem, w tym panoramę mierzei helskiej, kończącą film, nakręciłem osobno podczas podróży z Łodzi na Hel. Cudownie fotografowało się tę bardzo fotogeniczną parę jaką stanowili Leon i Lucyna. Pamiętam, że film zafascynował Japończyków, którzy zaprosili naszą ekipę do Japonii i sami przyjechali do Polski, zaciekawieni krajem pokazanym  w tym filmie.


To było istne pasmo arcydzieł, bo rok później nakręciliście z Januszem Morgensternem „Do widzenia, do jutra”….


- To wtedy poznałem Teresę Tuszyńską, piękność, która jak meteoryt przeleciała przez polskie kino w kilka lat. Ktoś powiedział, że jest w Warszawie zjawiskowo piękna 16-letnia modelka. Ściągnęliśmy ją do Gdańska, gdzie kręcona była większość zdjęć, a poza tym były sekwencje w Gdyni i Sopocie. Pojawiła się na planie, bezpretensjonalna, śmiała, bez kompleksów, odzywająca się do starszych od niej mężczyzn jak do kumpli z podwórka. Zagrała cudownie, wszyscy, łącznie ze Zbyszkiem Cybulskim zakochali się w niej. Do dziś mam jednak pretensję do Jurka Morgensterna, że ściął scenę płaczu granej przez Tuszyńską Margueritte. Moim zdaniem film na tym stracił.


Ale i tak jest piękny ze swoimi pejzażami słonecznego Gdańska i Gdyni czasów Bim-Bomu.


- To prawda. Starałem się właśnie wydobyć urodę tego miasta, które wtedy jeszcze, nie tak wiele lat po wojnie, nie miało swojego mitu, nie miało jeszcze dzisiejszej aury wakacyjnej stolicy Polski. Wtedy rozwinęła się moja przyjaźń ze Zbyszkiem, który był cudownym aktorem i człowiekiem. Po jego tragicznej, przedwczesnej śmierci oddałem mu hołd w filmie „Zbyszek”,  autorskim montażu fragmentów jego filmów.” Do widzenia, do jutra” robiłem niemal w powietrzu, głównie kamerą z ręki, inspirowany atmosferą gdańskiego teatrzyku Bim-Bom, młodzieńczym czarem tego środowiska. Tylko Romek Polański od początku mnie irytował. Do tej sceny na korcie tenisowym, z Teresą i Wowo Bielickim wciął się sam, bez pytania o pozwolenie. Od zawsze taki był, przebojowy, bezczelny i zachłanny.


Z pejzaży nadmorskich przeniósł się Pan w 1963 roku do lasu w filmie „Ranny w lesie” Janusza Nasfetera. Poza warstwą wojenno-moralistyczną widzę w nim studium polskiego lasu. Nikt ciekawej od Pana nie sfotografował lasu w polskim filmie i to w czerni i bieli…


- Bardzo kocham las i tak ciekawy jego kawał znalazłem gdzieś w okolicach Mazur czy Suwalszczyzny, już nie pamiętam dokładnie. Las jest wdzięcznym tworzywem dla operatora, jeśli nie potraktuje się go szablonowo jako masy drzew. Las mieni się niesamowitymi odmianami światła i cienia. Można z niego tworzyć całe wizualne symfonie.


W 1967 roku znów, po „Rannym w lesie”, znów pracował Pan z Danielem Olbrychskim na planie „Jowity” Janusza Morgensterna. Starał się Pan oddać krakowskość scenerii?


- Tak, Kraków ma inne światło niż morska plaża czy Gdańsk, bardziej posępne, brudne, mgliste, zwłaszcza wtedy. Pamiętam, że Janusz wyrzucił tyle ciekawych nakręconych przeze mnie zdjęć. Że Zbyszek Cybulski był początkowo niezadowolony  z roli trenera. Najbardziej udały mi się zdjęcia balu w Akademii Sztuk Pięknych. A jeśli o Krakowie mowa, to nakręciłem tam dwa filmy o moim ukochanym, wielkim artyście Marku Grechucie,  w tym jeden we współpracy z Grzegorzem Lasotą co było traumatycznym przeżyciem. Mój nazywał się „I ty będziesz moją panią”.


A jak się Panu pracowało z Jerzym Skolimowskim przy „Barierze”?


- Nie wiem dlaczego, ale praca przy „Barierze” całkowicie zatarła mi się w pamięci.


W 1978 roku zrealizował Pan zdjęcia do filmu zupełnie odmiennego gatunkowo od większości tych, przy których Pan pracował. Mam na myśli komedię „Hallo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy”…


- Do pracy namówił nie Mietek Jahoda, który reżyserował go razem z Januszem Rzeszewskim, mającym doświadczenie jedynie w robieniu rewii i szoł telewizyjnych.


Ten film, nawiązujący pastiszowo do stylistyki kina przedwojennego nabiera z latami wartości jak bibelot uważany na początku za błahy, by stać się cennym antykiem. Stał się bardzo stylowy…


- Coś w tym jest, co pan mówi. Zabawną warszawską czołówkę w stylu przedwojennym zrobił rysownik z przedwojennym rodowodem Eryk Lipiński. Wykorzystano dobry scenariusz Ludwika Starskiego i Ryszarda Marka Grońskiego. Rzeszewski dążył do większej golizny, ale szczęśliwie udało nam się mu to wyperswadować. Pracę ekipy obserwowała z zachwytem i rozbawieniem grupa Francuzów. I jaka tam był obsada: Piotr Fronczewski, Gabriela Kownacka, Wiesław Michnikowski, Irena Kwiatkowska, Bohdan Łazuka, Emil Karewicz, Jan Kobuszewski, Bohdan Baer i inni.


Do tej pory ja pytałem Pana o ważne dla mnie jako dla widza filmy z pana zdjęciami. A Pan co by jeszcze dodał ze swojego punktu widzenia?


- Bardzo mile wspominam zdjęcia do filmu polsko-radzieckiego „Lenin w Polsce” w reżyserii Sergieja Jutkiewicza nakręcony w 1965 roku, który miał premierę w rocznicę urodzin wodza rewolucji rosyjskiej w 1966 roku. Na plan do Kalwarii Zebrzydowskiej zjechały dziesiątki samochodów na radzieckiej rejestracji,  a z okolic tysiące mieszkańców zwabionych wieścią, że kręcą film o Leninie. Waga filmu, temat, kontrowersyjna jak na Polskę postać Lenina sprawiły, że kręciliśmy pod bardzo ścisłą, bieżącą kontrolą KGB. Obserwowali ujęcia, sprawdzali scenopisy, oglądali nakręcone materiały. Ja, jako nie wprowadzony w te tajniki zachowywałem się wobec nich dość nonszalancko, ale Jutkiewicz co pewien czas mitygował mnie łagodnie, błagalnie przypominając z kim mamy do czynienia. Film był stylistycznym nawiązaniem do tradycji wielkiego kina radzieckiego realizmu, i ekspresjonizmu, do Dowżenki, Pudowkina, Eisensteina, choćby w scenie Lenina idącego na tle pól bitewnych I wojny światowej z gejzerami wybuchów w tle. Ten chwyt nazywało się „wędrującą maską”. Osobno kręciło się idącego gniewnie Lenina, a osobno sceny batalistyczne i nakładało się go na nie. Zabawna historia przydarzyła mi się przy jednej z kontroli radzieckich pograniczników, gdy jechaliśmy z filmem do Moskwy. Zobaczyli leżące obok mnie zdjęcia z planu i kazali je sobie pokazać. Kiedy zobaczyli mnie obok Maksyma Sztraucha, który grał rolę Lenina, na chwilę zaniemówili. Wreszcie wskazują Sztraucha i pytają: „Eto Lienin?”. „Da”. Wskazują na mnie: „A eto wy?”. „Da” – odpowiadam. Zasalutowali z szacunkiem: „Izwinitie”. I poszli. Omal nie pękłem ze śmiechu. Wzięli mnie za kolegę Lenina. I takie było to moje życie z filmem


Jak Pan ocenia swoje życie?


- Cholerne było, to znaczy bardzo ciekawe, ale ciężkie. Jak życie całego naszego pokolenia. Najbardziej mi żal tak wielu zmarnowanych talentów, jak choćby Teresy Tuszyńskiej. I wielu innych, wykolejonych życiorysów. Zniszczyła je zawiść, głupota, alkohol. Los mojego pokolenia jest usiany takimi trupami i zmarnowanymi biografiami. To w sporej części stracone pokolenie.


Dziękuję za rozmowę.

2014 r.



Jan Laskowski – ur. 10 lutego 1928 r. w Piotrowicach na Wileńszczyźnie. Absolwent Wydziału Operatorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi (1955), operator, scenarzysta, reżyser. Zrealizował zdjęcia do kilkudziesięciu filmów fabularnych i dokumentalnych, w tym także m.in. do dwóch komedii Stanisława Barei („Poszukiwany, poszukiwana”, „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?”). Laureat licznych nagród, zbiorowych i indywidualnych (m.in. za zdjęcia do „Do widzenia do jutra” i „Dziury w ziemi” A. Kondratiuka).

 

Jak pisarz z pisarzem - Wacław Holewiński i Marek Ławrynowicz w Radio Wnet (cz. 8)

$
0
0

Jak pisarz z pisarzem Wacław Holewiński i Marek Ławrynowicz w Radio Wnet (cz. 8)




{mp3}jak_pisarz_z_pisarzem_8{/mp3}

Jan Strękowski - Łakomiec i klocki lego

$
0
0

Jan Strękowski



Łakomiec i klocki lego


 

            4 czerwca obchodzimy 25 rocznicę obalenia ustroju, który jednym się podobał, innym nie, jeszcze innych wkurzał. Niektórzy zresztą uważają, że niczego nie obaliliśmy (chyba, że pół litra w Magdalence). Czy dlatego, że zamiast armat używaliśmy tak niepoważnego sprzętu jak pralka „Frania”?

                                               xxx

W PRL starano się oduczyć obywateli produkowania narzędzi do strzelania i do drukowania. Dlatego kiedy w 1968 r. Bogumiła Blajfer zaczęła drukować ulotki za pomocą wyżymaczki wymontowanej z pralki „Frania” przypominać to mogło kawał, który opowiadano w początkach peerelu, o tym, jak to w czasie wojny „Rusek wynalazł u Niemca na strychu rower” - jako że obywatele ZSRR, według obowiązującej wtedy powszechnie wykładni, wynaleźli wszystko.

Powodem blokady dostępu do wolnego słowa i narzędzi służących jego produkcji była waga przywiązywana przez komunistów do tej dziedziny ludzkiej aktywności. W każdym razie we wspomnianym 1968 r. zaczynać musieliśmy od wyżymaczki pralki „Frania” i przejść ponownie cały cykl wynalazczy – folie, sukna, ramy, ramki, nie mówiąc o wyciąganiu ze strychów i piwnic poupychanych tam od wojny urządzeń, jak ręczne powielacze czy nawet, jak w stanie wojennym w Sandomierskiem, używanej ponoć przez oddział Jędrusiów bostonki, takiej jak ta, na której swego „Robotnika” drukował na początku XX wieku sam Józef Piłsudski.

                                   Harcownicy

Na początku stanu wojennego w pisemku dla dzieci „Miś”, ukazała się wkładka „Mały drukarz”, instruująca, jak ze szpulki na nici zrobić malutką drukarenkę. Rzecz była nadzwyczaj aktualna, wszak niejeden Polak głowił się wtedy nad skonstruowaniem czegoś, czym można byłoby przywalić komunie. Numer został wykupiony na pniu... przez dorosłych.

Trudno powiedzieć, czy skorzystano z podanej przez redakcję „Misia” instrukcji, jednak takich, którzy z gorszym lub lepszym skutkiem starali się wymyślić sprzęt drukarski, nie brakowało. A pierwsze próby miały miejsce tuż po powstaniu Komitetu Obrony Robotników i pojawieniu się „Komunikatu” KOR, „Biuletynu Informacyjnego” i „U Progu”. Niektórzy, jak łódzki grafik Wojciech Hempel, współpracownik NOWEJ czy chemik z Politechniki Warszawskiej, twórca Wydawnictwa Archiwum, Jacek Arct, postanowili zbudować sprzęt drukarski sami.

Tak relacjonował swoje próby Hempel: „To jest folia aluminiowa. A to maszyna do pisania. Włożyliśmy pod jej wałek papier ścierny, czyli szmergelpapier, na ten nałożyliśmy ową aluminiową folię. Czcionka maszyny uderza w tę folię, a szmergelpapier robi w niej maleńkie dziureczki w kształcie literek i powstaje szablon, z którego użyciem potem, przeciskając przez te otworki farbę uzyskujemy wydrukowaną kartkę. Próbowałem tego kilkakrotnie i wychodziło trzydzieści, czterdzieści egzemplarzy, choć przeważnie folia pękała wcześniej. W 1978 roku przyjechał do Łodzi szef Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA, Mirek Chojecki, i całkiem poważnie zapytał mnie, jakie są możliwości użycia cynfolii do druków podziemnych. Mogłem mu wtedy odpowiedzieć, że żadne.”

Podobny efekt uzyskał Jacek Arct. Wymyślił on tzw. technikę kocykową. Do płyty szklanej przyklejano sukno grubości 2 – 3 milimetrów, które nasączało się farbą drukarską, na tym kładło matrycę, na nią arkusz papieru i przejeżdżało wałkiem. Farba przesączała się przez matrycę i powstawał wydruk. Problem był jednak z bardzo gęstą farbą offsetową, której przeciśnięcie przez otworki w matrycy wymagało wielkiej siły nacisku. Należało ją rozcieńczyć i byłoby po sprawie, ale Arct z kolegami, zamiast rozcieńczyć farbę zwiększali ciężar wałka, dochodząc do wałków piętnastokilogramowych, które nadawały się bardziej do uprawiania ćwiczeń kulturystycznych niż drukowania. Poszli w końcu po rozum do głowy, zaczęli rozcieńczać farbę, i jak twierdzi twórca techniki, okazała się ona całkiem wydajna.

Innym ich pomysłem było wykonywanie matryc z papieru kredowanego, w którym wyciskało się litery uderzając w czcionki maszyny do pisania. Papier nasączało się parafiną, którą potem gorącym żelazkiem wypłukiwano z miejsc, w których wyciśnięto litery, tak by stały się przesączalne dla farby. W stanie wojennym, produkowali też farbę powielaczową.

                          Stal sprężynowa i guma do majtek

Sukcesem skończył się inny eksperyment. Chodzi o wprowadzenie sitodruku do podziemnego drukarstwa. Wiekopomne zasługi mają tu: Witold Łuczywo, redaktor „Robotnika” i jeden z twórców podziemnej poligrafii lat 70 i 80, jego koledzy oraz... guma do majtek.

Pomysł sitodruku podsunęli mu laboranci z Instytutu Chemii Przemysłowej na Żoliborzu: „Wzięliśmy farbę offsetową, rozcieńczyliśmy ją i zaczęliśmy drukować. Ale okazało się, że do obsługi ramki sitodrukowej potrzebne są trzy osoby. Jedna podkładała papier, druga przeciągała farbę raklą po sicie, no i ktoś jeszcze był potrzebny do unoszenia ramki, a były tylko dwie osoby, ja i Basia Felicka. Nie było tej trzeciej do podnoszenia ramy. I wtedy wpadłem na pomysł, żeby do żyrandola przywiązać drugi koniec tej ramki za pomocą gumy, i była to guma od majtek Basi Felickiej.”

Byli jednak tacy, którzy próbowali sitodruk ulepszyć. Wspominał o tym Łuczywo w rozmowie z Pawłem Smoleńskim: „Nie przyjął się sitodruk tylko w Gdańsku, gdzie miejscowi inżynierowie zaangażowani w opozycję uważali, że skonstruują coś własnego i oryginalnego. Gdy milicja zarekwirowała im jakąś maszynę własnej produkcji, w protokole napisali, że zabierają urządzenie łańcuchowo – mechaniczne”. O tym to urządzeniu tak opowiadał Bogdan Borusewicz: „Andrzej Gwiazda powiedział, jak można gumę od majtek? Zastąpił gumę łańcuchem od roweru i mnóstwem trybików. Zmierzył grubość kartki, zero i dwie dziesiąte milimetra, i na tyle zaprogramował skok łańcucha. Urządzenie miało brać papier samo. Ale łańcuch nie chciał być tak dokładny, kartki były różnej grubości, jak to w peerelu, tak, że jak zaczęli na tym drukować, to całe mieszkanie zasmarowali farbą, i w końcu rzucili to w kąt.”

Ramki powielaczowe i sitodrukowe każdy był w stanie zrobić sam. Potrzebne do tego były cztery listewki, które można było kupić w sklepie dla plastyków (jako blejtramy), nylon, czyli odpowiedniej gęstości siatka, którą nabijało się na blejtram (najczęściej z przemytu), do tego rakla lub wałek prostej konstrukcji. Koszt takiej ramki wynosił tyle, ile kosztowało pół litra wódki. Stąd pewnie każdy drukarz sitodrukowy czy też ramkowy zajmował się także produkcją sprzętu na własne potrzeby. Choć Adam Kersten w NOWEJ 2 wprowadził pewien podział zajęć, drukarze otrzymywali gotowe, z naniesionym tekstem ramki, które kto inny wykonywał, a jeszcze kto inny naświetlał.

W stanie wojennym znany jest jeden przypadek produkcji ramek powielaczowych na większą skalę, w Instytucie Lotnictwa i Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego „Okęcie” w Warszawie. Wspominał o tym Krzysztof Stasinowski, z pisma „My o Sobie” („Podziemne słowo”, red. Elżbieta Binder, Warszawa 2006). Zaczęło się od zrobienia ramki na potrzeby NZS. Ramka „składała się z dwóch elementów drewnianych oraz pary zawiasów, sprężyn i uchwytu, które były wykonane ze stali sprężynowanej i mosiądzu.” Ostatecznie wykonano 50 sztuk.

Prototypy

Janusz R. Kowalczyk z Piwnicy pod Baranami mawiał, że rozmówca to mówca, który „zabrał głos, ale jeno roz”. Wśród konstruktorów bardziej zaawansowanego sprzętu drukarskiego przeważali właśnie tacy, dlatego, że praca trwała tak długo, że nie było już czasu na jego wykorzystanie, nie mówiąc o budowie kolejnego egzemplarza.

 Zaczęło się w latach 70. Wspominany Jacek Arct wraz ze współpracownikami próbowali też konstruować powielacze. Powstawały śmieszne konstrukcje, np. powielacz z rur, nie posiadający podajnika. Podający papier człowiek miał śledzić czerwoną kreskę wyznaczającą moment podsunięcia kolejnej kartki. I to – wspomina Arct – „był obłęd”. Podobne problemy miał Andrzej Fedorowicz, konstruktor offsetu. Ten też nie miał podajnika i obsługiwać go musiały trzy osoby, jedna nakładała, druga zdejmowała papier, trzecia jeździła wózkiem drukarskim. Drukowano na nim w specjalnie zbudowanej w tym celu drukarni na warszawskiej Starówce „Tygodnik Wojenny” i „Przegląd Wiadomości Agencyjnych”.

Prototypem, który nie zdążył wejść do produkcji był także offset skonstruowany w 1987 r. przez gdańsko - warszawską ekipę kierowaną przez Ryszarda Pusza. Praca nad prototypem trwała 4 lata i Okrągły Stół zaskoczył twórców urządzenia zanim przystąpili do seryjnej produkcji.

Niektóre konstrukcje zdążyły się sprawdzić. Jak składana maszyna drukarska, skonstruowana w drugiej połowie lat 70. przez Mariusza Urbana z Sopotu, lidera Narodowej Grupy Politycznej. Konstrukcja drewniana była bardzo lekka i można było ją złożyć, tak że mieściła się w worku przeznaczonym do przenoszenia roweru - składaka. Ciężkie były jedynie metalowe czcionki. Wydrukowano na niej kilkadziesiąt książek profesjonalnej jakości. Jednak Urban przyznał, że gdyby wiedział, że praca na tym urządzeniu będzie tak żmudna, spróbowałby drukowania inną techniką. Zresztą zanim zabrał się do budowy maszyny, używał powielacza hektograficznego wykonanego z wyżymaczki pralki „Frania”, ale po wydrukowaniu tylko jednego numeru „Biuletynu NGP” drukarze zatruli się tak poważnie, że musieli z tej techniki zrezygnować. Być może przyczyną zatrucia było to, że moczyli papier w denaturacie i potem dwukrotnie przepuszczali przez wyżymaczkę, co wzmagało opary.

Podobnym dziwolągiem była zbudowana przez działacza oświatowej „Solidarności” z Gdyni, Bronisława Sarzyńskiego, maszyna drukarska skrzyżowana z offsetem. W jego domu w Gdyni dobudowano specjalne pomieszczenie w piwnicy, do którego wchodziło się przez pokręcenie jedną z niepozornie wyglądających śrub, gdzie stało to cudo. Maszyna służyła przede wszystkim do produkcji ulotek, plakatów, ale też gazet, książek i broszur. Odlewy tekstów sporządzano ze sztucznego tworzywa, maszyna działała na prąd, ale papier trzeba było podawać ręcznie.

O skonstruowaniu maszyny wklęsłodrukowej w 1983 r., która pracowała na potrzeby Robotniczego Wydawnictwa „Feniks”, wspomina także Szczepan Rudka („Poza cenzurą. Wrocławska prasa bezdebitowa 1973 - 1989”). Pisze on, że urządzenie nosiło miano „Warchoł 02” i wydrukowano na nim w latach 1983 – 86 kilka książek. Niestety SB oficynę rozbiła, a maszyna przepadła. Rudka wspomina także inne, mniej udane, próby konstruowania urządzeń poligraficznych przez wrocławskie podziemie. M.in. powstanie w 1982 r. pięciu offsetów z wyżymaczek wymontowanych z pralek, oczywiście, były to pralki „Frania”! Miały niewielką wydajność i służyły tylko do druku ulotek. Nie do końca udana była też następna konstrukcja. Offset wyposażono w silnik od maszyny do szycia, który okazał się za słaby i urządzenie trzeba było napędzać ręcznie.

Rudka wspomina też inną próbę skonstruowania offsetu (przez Jana Koziara). Wynalazek ten „najbardziej ze wszystkich konstrukcji przypominał oryginalny offset”. Jednak maszyna nie została ukończona, mimo że pracowało nad nią wiele osób. Wszystkich zaskoczył 1989 rok.

                                               Łakomiec

Wit Wojtowicz, który w 1976r. przemycił z Londynu pierwszy powielacz spirytusowy dla polskiej opozycji, na początku stanu wojennego, po wpadce sprzętu, przypomniał sobie leżące gdzieś na strychu stare numery „Horyzontów Techniki”, bowiem w piśmie tym znajdował się „przepis na hektograf dla harcerzy”. I taki bardzo prymitywny hektograf zbudował. „Horyzonty Techniki” zapewniały, że uda się wykonać z jednej matrycy 40 odbitek, wychodziło jednak 15 – 16, i to – jak wspomina Wojtowicz – „niekoniecznie najlepszego gatunku”. Dlatego na próbach się skończyło.

Ale sięgnięcie do literatury przedmiotu mogło być właściwym tropem. Tak zrobili twórcy powstałego w stanie wojennym pisma „Myśli Nieinternowane” i Wydawnictwa „Myśli Nieinternowanej” z Krakowa. Tak mówi o tym Tomasz Gugała, pomysłodawca tego przedsięwzięcia: „Zaprosiłem do siebie dwóch kolegów inżynierów: Andrzeja Dudę-Dziewierza –który był moim kolegą ze studiów oraz Adama Wątora zatrudnionego w PKP. Usiedliśmy sobie nad poradnikiem technika – mechanika, gdzie znaleźliśmy schemat ideowy maszyny offsetowej. Były to trzy cylindry i jakieś zestawy wałków wiszących z lewej i prawej strony. Nigdy w życiu nie zajmowaliśmy się poligrafią. Nigdy nie widzieliśmy maszyny drukarskiej. Ale daliśmy sobie tydzień na rozpracowanie tej maszyny. I po tygodniu zaczęliśmy kreślić jej pierwsze projekty.”

W tym czasie TomaszGugała poznał Wiesława Wazla, który pracował nad podobnym urządzeniem. Wazl powiedział: „Mam prototyp, pracuje fatalnie. Może wspólnie coś z tym zrobimy”. Połączyli siły i powstał Łakomiec 2, napędzany ręcznie offset, który swoje miano wziął nie od nazwiska ministra handlu wewnętrznego w rządzie Jaruzelskiego, Zygmunta Łakomca, „pożerał” bowiem ogromne ilości farby drukarskiej. „Była to maszyna bardzo prosta – mówi Gugała – zbudowana z trzech cylindrów i dwu lub trójwałkowego układu farbowego, gdzie farbę podawało się przy pomocy wałka fotograficznego.” Była wykonana niezbyt dokładnie, więc klekotała, ale mimo to, był to... offset! Dała ona początek kolejnym generacjom Łakomców, czyli produkcji maszyn offsetowychformatu A-4. Aż po generację szóstą, która była już szalenie precyzyjna w porównaniu z początkowymi. (http://myslinieinternowane.pl/archiwum-mn/fotografie/lakomiec).

 Zbudowano 20–30. offsetów, na własne potrzeby i m.in. dla krakowskiego „Hutnika”, którego drukarz Leszek Jaranowski otrzymał w 1988 r. Łakomca 5, w zamian za drukowanie napotrzeby Wydawnictwa „Myśli Nieinternowanej”.Wrocławska Solidarność Walcząca dostała z kolei podzespoły do blisko 20. maszyn offsetowych, a w zamian za to dostarczyła Wydawnictwu aparaty do podsłuchu SB. Podobną współpracę nawiązano z „Solidarnością” Akademii Górniczo-Hutniczej, gdzie w zamian za druk ich pisma „Dzień” wykonywano w specjalnej technologii zapobiegającej odkształceniom - bloki i bębny do konstruowanychmaszyn.

Niektóre maszyny padły łupem SB. Tak było z Łakomcem 3, skonfiskowanym 16 maja 1986 r. w mieszczącej się w specjalnie zbudowanym bunkrze drukarni w Wieliczce, czy też Łakomcem 4, skonfiskowanym 20 grudnia tego samego roku w Krakowie. Łakomiec 2, wywieziony z Wieliczki na dwa dni przed wpadką wspólnie ze wspomnianym już Łakomcem 4, przetrwał i znajduje się w zbiorach Fundacji Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego w Krakowie.

Klocki Lego

Prof. Adam Kersten, na przełomie lat 70/80 szef wydawnictwa Towarzystwa Kursów Naukowych NOWA 2, a potem współpracownik „Tygodnika Wojennego” mawiał, że są trzy stadia rozwoju komunizmu: w każdej wsi spółdzielnia produkcyjna, w każdym mieście uniwersytet, w każdym domu drukarnia. Podobnego zdania musiał być szef NOWEJ, Grzegorz Boguta, kiedy poprosił Edwarda Przybysza o zorganizowanie produkcji powielaczy. Przynajmniej po dwa powielacze miały trafić do każdego z regionów „Solidarności” w kraju. Czy trafiły? Być może nawet sami odbiorcy sprzętu nie zdają sobie sprawy z tego, że otrzymali powielacze produkcji krajowej, a to dlatego, że miały one, dla ochrony przed wpadką, udawać produkt zagraniczny, przemycony z Wolnego Świata. W małym warsztacie, oficjalnie produkującym urządzenia elektryczne, na warszawskich Siekierkach powstało ich ponad 70 sztuk. Nigdy nie wpadły. Przybysz starannie ukrywał pochodzenie sprzętu. M.in. pakując je w pudła po klockach lego (stąd określenie, którego używał ze swymi współpracownikami na produkowane powielacze).

Jego warsztat był prawdziwą fabryką sprzętu nie tylko drukarskiego. Na początku stanu wojennego produkowano tam miniodbiorniki radiowe dla internowanych. Mieściły się w 2 pudełkach od zapałek i po podłączeniu do kaloryfera odbierały RWE, BBC albo Głos Ameryki (wykonano ok. 30 sztuk). Potem gilotyny. Stal na ostrza przemycały kobiety z Huty Warszawa (każdy kawałek po ok. 10 kg!). Resztę otrzymywali z innych źródeł, np. ramy zamawiali w Hydrobudowie na Żeraniu, jako zarejestrowany oficjalnie warsztat, choć oczywiście bez informacji, do czego zostaną użyte. Po wykonaniu ponad 700 sztuk przekazali dalszą produkcję innej ekipie, która zrobiła dalszych 150.

Jednak gilotyny to tylko preludium do zasadniczej produkcji: powielaczy Roneo Vickers 250 i Roneo Vickers 270, lekko zmodyfikowanych, by mogły pracować zarówno jako ręczne jak i elektryczne (poruszane silniczkiem do wycieraczek malucha). Produkcja otrzymała nawet oficjalne błogosławieństwo producenta, co jest prawdziwym ewenementem, gdy uświadomimy sobie, że była to produkcja nielegalna i tajna. Powielacze miały udawać produkt zagraniczny, musiały być więc wykonane równie precyzyjnie jak oryginał i z równie dobrych materiałów, a nawet tak samo polakierowane. Największe kłopoty sprawiał bęben, który musiał mieć ponad 11 tysięcy dziurek. Wykonywały go, na oficjalne zamówienie, Wojskowe Zakłady Elektroniczne na Żeraniu, jako część konieczną do produkcji sit „do przesiewania czegoś tam”. Także instrukcje miały sprawiać wrażenie przywiezionych z zagranicy.

Wiemy wiele o produkcji broni przez niepodległościowe podziemie polskie podczas II wojny światowej. Wszyscy znają nazwę „Filipinka” (granat), „Sten” (pistolet maszynowy), „Kubuś” (samochód pancerny). Skala tamtej produkcji i jej zorganizowanie jest nieporównywalna z tym, co zrobiło pokolenie walczące nie pistoletem, lecz słowem. Warto jednak pamiętać o różnicach w sposobie funkcjonowania podziemia akowskiego i solidarnościowego, które w porównaniu do zorganizowanej karnej armii, było tylko pospolitym ruszeniem amatorów. A jednak i ono pokusiło się o stworzenie własnych narzędzi walki z komuną. I gdyby nie „przedwczesny” upadek PRL, pewnie te osiągnięcia byłyby o wiele większe.

A może spełniłoby się nawet proroctwo Adama Kerstena? (chyba lepiej nie...)

 

                                                                       Jan Strękowski

Autor od połowy lat 70. do końca lat 80. był redaktorem wydawanych w podziemiu pism, w tym „Biuletynu Informacyjnego KOR”, „Tygodnika Wojennego”, „PWA” i szkolił drukarzy. Jest m.in. jednym z autorów internetowego leksykonu „Niezależni dla kultury 1976-89”, twórcą czteroodcinkowego serialu dokumentalnego „Bibuła” (TVP 2).

 

Rozszerzona wersja tekstu ukaże się w antologii: „Words Like Dynamite: Underground Publishing Industry in Communist Poland, 1976-1989”. Tekst w innej trochę wersji ukazał się w „Rzeczpospolitej PlusMinus” z 7 czerwca b.r.

Viewing all 786 articles
Browse latest View live