Zdzisław Antolski
MOJE KIELCE LITERACKIE (5)
KONIEC EPOKI KLUBU DZIENNIKARZA
Rytualnie odwiedziłem Józka Grochowinę, mojego literackiego mistrza i mentora, w jego zaśmieconym pokoju, w ponurym akademiku na Krakowskiej. Niepokoiły mnie wiersze, jakie zamieścił w almanachu „Bazar poetycki”. Pierwszy: „Moja mała stabilizacja”, z humorem opisywał jego studencką biedę na kieleckim bruku:
wykańczam herbatę i smalec
chętnie bym się wykończył
ale żal mi kozetki miesiące ujeżdżanej
szklanki z zakrzepłą łzą cukru
i podręcznika do biologii
w którym się mieszczę wygodnie
rozłożony na DNA oraz geny (…)
Rzeczywiście, „Józwa”. Jak go przezywaliśmy na studiach, żywił się smalcem przywiezionym ze wsi przez jego kochającą matkę i resztkami herbaty, która była w stanie sproszkowanym. Poszliśmy na spacer przez park, obok pomnika Biruty, a Józek narzekał: - Wszystko w tym mieście jest imieniem Żeromskiego, nawet to dychawiczne źródełko ochrzcili nazwą wziętą z „Syzyfowych prac”, ale kogo obchodzi, że ja dziś bieduję może bardziej niż młody Żeromski.
Ale już następne jego utwory były bardzo pesymistyczne, a nawet zawierające myśli samobójcze:
wiersz niedokończony
nie podpisałem umowy na życie
zrobił to za mnie pierwszy oddech
dlatego mogę w każdej chwili
zaorać jednym ruchem dłoni
całą plantację mojego istnienia
i nie pokazujcie mi łąk szaleństwa
gdy maj je rozpala do czerwieni
niech tylko kosmos powiruje
łąka trupem porośnie -
Oraz następny utwór, bez tytułu:
nie wiem skąd przyszedłem
wiem tylko że droga była długa
i że jestem bardzo zmęczony
nie wiem dokąd idę
wiem tylko że droga jest długa
i że będę zmęczony śmiertelnie
W barze „Planty” niedaleko Kina Letniego, gdzie na nocnych seansach podrywaliśmy studentki z prowincji, Józek zwierzył mi się ze swoich planów twórczych i życiowych. Oto po wydaniu w Kielcach tomiku, zamierza przenieść się do Warszawy. Nawiązał już kontakty z Uniwersytetem Warszawskim, bo na kieleckiej Wyższej Szkole Pedagogicznej długo nie pobędzie, wyrzucą go, tak jak wcześniej wyrzucili mnie. Nie podobają im się długie włosy, kolorowe koszule, korali hippiesowskie. Poza tym straszny reżim, dyscyplina i zbyt dużo nacisk na „postawę ideową przyszłych nauczycieli”. W duchu przyznawałem mu rację, mnie też przeszkadzało to upolitycznienie szkoły, rygor, marksistowska filozofia i wczesne wstawanie (o szóstej) na zajęcia na pływalni; tego ostatniego nie zniosłem.
Ale Józek zdradził także, skąd zamierza czerpać zyski, otóż postanowił pisać teksty piosenek. – Z tego może być naprawdę dużo forsy – mówił podniecony. Nawiązał już kontakt z kieleckim zespołem big-beatowym „Arianie”, gdzie solistką była piękna Iwona Niedzielska, a najwięcej nadziei Józek wiązał z muzykiem – Jurkiem Lichaczem, Ciągle szukał Lichacza albo był umówiony z Lichaczem.
Po czterech latach prób i błędów jeden tekst piosenki autorstwa Józka zyskał sobie miano przeboju i był nawet dość często nadawany w radiu. Była to „Ballada o butach” (1978 r.. Wykonywał ją duet „Andrzej i Eliza”, Musiał na tej piosence Józek nieźle zarobić. Co ciekawe, ale zarazem bardzo smutne, kiedy szukałem tego utworu teraz w Internecie, nigdzie nie znalazłem informacji, kto jest autorem słów.
Może buty zwłaszcza stare
To nie powód by gitarę
Brać do ręki i piosenki
O nich wieść.
Ale co ja biedna zrobię
Że po ziemi ciągle chodzę
A na szlaku buty mocne
Liczą się
Buty buty z wolej skóry
Każdy kuty niby koń
Buty buty dawno wzute
Już nogami prawie są.
Buty buty niby orzech
Czas nie może butów zgryźć
Buty buty znów mi trzeba
Do El Paso jutro iść
Może buty zwłaszcza stare
Ważny powód by gitarę
Brać do ręki i piosenki
O nich wieść
No to kto by tak jak one
Gdy od słońca ziemia płonie
W kurzu drogi
Wciąż przed siebie
Chciał nas nieść.
W Klubie codziennie balanga, rozmowy o sztuce, życiu i polityce. I oczywiście, mistrzostwa świata w piłce nożnej, Monachium 74. Sukcesy naszej drużyny. Gole Laty, Szarmacha, Deyny… Kapitalne obrony Janka Tomaszewskiego. Mecze oglądałem u znajomych, którzy mieszkali najbliżej Klubu.
Czasem, przy pianinie zasiadał dyrektor Wojewódzkiego Domu Kultury, Andrzej Litwin (rodzony brat Krzysztofa Litwina – aktora), wtedy były tańce i śpiewy. Adam Ochwanowski wspomina, że poetka Małgorzata lubiła śpiewać piosenkę „Przeleciała gajowemu sarenka przez drogę”, niemiłosiernie przy tym fałszując. Po swoim koncercie przychodzili filharmonicy, natomiast aktorzy wpadali na jednego w czasie prób, które się nadmiernie dłużyły.
Intrygowała mnie paczka czterech przyjaciółek: Asia, Basia, Małgosia i, bodajże, Halina. Ich guru był niejaki Benek, który rzadko pojawiał się w Klubie, gdyż się ożenił, ku rozpaczy niektórych dziewcząt. Wpadał za to czasem Wiesiek Gotówka, peerelowski biznesmen, do czego zobowiązywało go nazwisko, oraz filmowiec-amator, który przed kilku laty w WDK kręcił filmy z Janem Stanisławem Kiczorem i Januszem Andermanem. Ten ostatni wspomina o tym w jednej ze swoich gawęd o fotografiach. Właśnie zacząłem pracować w Salonie Gier Automatycznych, przy jednorękich bandytach z amerykańskiego demobilu, gdzie poznałem piękną Teresę, która pracowała w biurze, żonę Wiesia Gotówki,
Natomiast Kiczor pisał na FB: “Anderman, Moszyński, Gotówka to były “filary” “Gongu”. Mieliśmy kamery AK-16, na ów czas – znakomite, wyposażoną pracownię itp. Bywały dyskusje, wygłupy, powstawały filmy, nagradzane na Ogólnopolskich Festiwalach Filmu Amatorskiego… Do dzisiaj trzymam legitymację AKF-u. Bywała pomocna w niektórych sytuacjach (nawet wobec ówczesnej milicji). Klub chyba już nie istnieje…”
Małgorzata Gołąbek pisała w wierszu opublikowanym na łamach „Przemian” (marzec 1972 r.)
Wieczór
tak oto w kręgu światła
na wysokich stołkach
ramię w ramię
a przecież pomimo pozorów
nie ma na świecie dwojga bardziej oddalonych
- więc wobec tego nasze wypijemy zdrowie
ta dłoń z właściwym sobie wdziękiem pieści
gładką skórę kieliszka
a tamta leniwie
głaszcze kontuar jakże kochanego baru
nasze zdrowie raz jeszcze
zdążymy do świtu
w zasadzie jest na nawet ogólnie wesoło
w każdym razie nie smutno
palisz ekstra mocne
mamy czym zająć ręce nie mówiąc o głowach
a barman ściera z lady półpijane słowa
Takie było to lato, leniwe i ironiczne. …I nudno, jak to w PRL-u: mieliśmy poczucie pewnej dziecięcej wolności, bo nic od nas nie zależało. Wybory były fikcją, wszystkie decyzje zapadały gdzieś „w górze”, w Komitecie Centralnym lub Wojewódzkim. Wspólnie z Jasiem Stępniem i jego kumplami, z których najbarwniejszy był Figo-Fago, trochę zwariowany gość, jak z filmu Felliniego „Wałkonie”. Mówił tak fantastyczne monologi, że można je było bez obróbki redaktorskiej puszczać w jakimś teatrzyku absurdu.
Piliśmy piwo albo, kupowane w sklepiku pod katedrą, wino mszalne, które spożywaliśmy na ławeczce pod pomnikiem wdzięczności dla Armii Czerwonej. W miejscu tym stała kiedyś cerkiew carska, postawiona z wdzięczności za stłumienie powstania styczniowego (oba te obiekty już nie istnieją, w ich miejscu stoi pomnik żołnierzy Armii Krajowej).
Siedzieliśmy godzinami w czytelni empiku, studiując pisma literackie, czasem ktoś bogaty, prywaciarz, zaprosił na wódkę w NOT-cie albo w Jodłowej. Były to jednak „lata spokojnego słońca” (jak pisał Bohdan Zadura), festiwali piosenki, kabaretów, spotkań towarzyskich w ogródkach na przedmieściu, skautów piwnych w telewizji, zupełnie, jak w wierszu kielczanina sprzed lat, Jana Stanisława Kiczora:
Miasto (tryptyk)
I.
Wszystko było zwyczajne.
Na Kadzielni lazurowa woda
odbijała promienie
wchłaniając nas w pamięć
która nie dostała szansy
aby przetrwać.
W MPiK-u Zdzisław czytał
swoje nowe wiersze
ja zaś stawiałem mu herbatę
bez słowa o tym,
że nie rozumiem.
Na Sienkiewicza spotykali się wszyscy
których dziś nawet
bym nie poznał.
Ale siadam czasem na ławce.
Czekam.
Nikt się nie zatrzymuje.
Też jestem
nierozpoznawalny.
Mimo to, wszyscy,
wciąż obok siebie.
W murach,
zaułkach Paderewskiego (dawna Buczka),
czy przy stoliku w "Sołtykach"
przy Rynku.
Jesteśmy,
choć wcale o tym nie wiemy.
II.
Pocałunki rozpoczęte gdzieś,
przy Toporowskiego,
biegły z nami do Rynku.
Ku zdziwieniu jednych
i obojętności innych.
Jechały z nami
autobusem
na Legionów (d. Marchlewskiego)
Czasem mówił ktoś o bezwstydzie
(z zazdrości)
lub o jurnej młodzieży
- z bezsiły.
I nie było deszczowych dni.
Za ekspresję spełniania
przyznawaliśmy sobie Oskary
nago
na czerwonym dywanie.
III.
Wystarczyło przejść
Bodzentyńską (d. Armii Czerwonej)
i tuż za kościołem
szło się na "pielęgniary".
Zapamiętałem zdumienie
pięknem przechodzącym
w piękno.
I wszystko na miarę swojej
codzienności
było cudowne.
pierzchliwe uśmiechy,
jawiły się chwilą
przelotu barwnego ptaka,
niekontrolowanego oddechu.
Później Zdzisław pisał
jeszcze dłuższe wiersze,
a mnie nie smakowała
herbata.
Czasem nasze dyskusje klubowe przedłużały się ponad miarę. Kiedyś zdrzemnąłem się na wygodnej kanapie i obudziłem się dopiero nazajutrz, a wokół ciągle trwała rozmowa, ludzie przysiadali się, odchodzili i przychodzili i nikomu nie przeszkadzał poeta śpiący w kąciku kanapy. Obok mnie siedział Jan Stępień, tak samo jak wczoraj, tylko był inaczej ubrany.
Jeszcze nie było ustawy o „pasożytach”, więc mogliśmy się tak pałętać, bezrobotni, popijający piwo w parku i wódkę w Dziennikarzu, wysiadujący nad czasopismami literackimi w empiku, wałkonie, ale czujne władze postanowiły jakoś tę uzdolnioną, wicie, rozumicie, młodzież zagospodarować. I w tym celu wcielono nas wszystkich do Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy przy Zarządzie Wojewódzkim Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Istniał tam już KKMP, założony przez prozaika Henryka Kawiorskiego, ale bardzo słaby, wówczas tylko na papierze, dla sprawozdawczości. Oczywiście z tym „wcieleniem” to żartuję, sami chętnie szukaliśmy mecenasa, a o KKMP ciepło pisała prasa literacka i nie było tam wcale ideologii, to trzeba jasno powiedzieć.
Na zebraniach pojawiała się Anka Downar, piękna, zgrabna brunetka, która najpierw pracowała u Miernika, a później u Staszka Nyczaja, w dziale wydawnictw, na Politechnice Świętokrzyskiej. Podkochiwało się w niej kilku kakaempowców, ale ona wyszła za mąż za francuskiego inżyniera, który budował w pobliskich Nowinach fabrykę tlenku glinu, jedna ze sztandarowych budowli sekretarza Edwarda Gierka. Anka wyjechała z mężem do Francji i Polskę odwiedziła bodaj tylko raz, ale już nie podobał się jej nasz siermiężny socjalizm. Podobno Janek Stępień, na życzenie Anki, w stylu „krokodyla daj mi luby”, ściął czubek akacji rosnącej przy Delikatesach w rynku, i wręczył ukochanej, zamiast bukietu kupionego u straganiarki.
Poświęcam Ance tyle miejsca, ponieważ odegrała pewną rolę jako femme fatale w kontaktach kieleckich „bazarowców” z wybitnym warszawskim krytykiem literackim – Piotrem Kuncewiczem. Ale to już temat na osobną opowieść.
Bywała też na spotkaniach literackich Zuzanna Rejnin, redaktor techniczny, „Bazaru”, która również pracowała u Staszka Nyczaja, najpierw na Politechnice, a później w wydawnictwie-fili Wydawnictwa Łódzkiego. Była to delikatna, przepiękna dziewczyna, w której się po cichu podkochiwałem, bo tak silnie emanowała jakimś subtelnym, kobiecym erotyzmem.
Do kieleckiego KKMP dołączył wspomniany Stanisław Nyczaj, poeta i krytyk, który przyjechał na stałe do Kielc z Opola, wraz z żoną, Reną Marciniak, również poetką. Dyskutowaliśmy zażarcie na warsztatach, a Rena wykazywała się niemal anielską cierpliwością wobec niektórych grafomańskich tekstów. Henryk Jachimowski trochę kpiąco, a trochę na serio, udzielał pisarskich porad i sprowadzał na zajęcia ciekawych autorów. Swoje skecze prezentował Leszek Kumański, a Andrzej Poniedzielski śpiewał ballady, grając na gitarze. Adam Ochwanowski nie zasypiał gruszek w popiele i szykował do druku „Plakat poetycki” z naszymi wierszami. Mówiono o przygotowaniach do druku następnego almanachu - „Bazar 2”. Spotkaliśmy się z grupą poetycką „Tylicz” i byliśmy zachwyceni wierszami Józka Barana i Andrzeja Ziemianina.
Tymczasem w miesięczniku „Radar”, w numerze sierpniowym, ukazał się mój wiersz pt. „Lato”, właściwy mój debiut w ogólnopolskim piśmie.
Lato
1
Sto trzmieli buszuje w głowie
Dzień się zaczyna na nowo
Otwieram okno: po drodze
Sen się przechadza piechotą
2.
Na niebieskiej tablicy nieba
Biały samolot kreda
Jakby strumień płynący w dole
Odrysować zamierzał
3.
Spod nóg wystrzelił zając
Misternym ściegiem
Przyszył dwa pola sąsiadów
Nie dbając o miedzę
4.
Słońce jak kulawy pies
Drzemie i dyszy w południe
Pali w ustach nowy wiersz
Lodowatym grudniem
5.
Wracamy kopiastym wozem
Głowami błękit orząc krzywy
Wóz skrzypi ściśnięty powrozem
Przechylił się – w rowie pokrzywy
6.
Prosto z ciemnej dudniącej sieni
Wchodzę do izby sąsiadów
Tysiąc oczu mnie pilnie śledzi
Świętych galeria obrazów
7.
Wieczorne mleko łaciate
Z dziadkiem pijemy w milczeniu pękatym
- Jeszcze z Ciebie żółtodziób
Wyciera wąsy rękawem
Nastoletnie czytelniczki „Radaru” pisały do mnie listy pełne zachwytu, z załączonymi swoimi fotografiami.
I jakoś, tak zupełnie niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba, władze zamknęły Klub Dziennikarza. Staliśmy w grupce osób, na chodniku przed wejściem; ja, Jasiu Stępień, Małgosia i paru innych. Ktoś miał przy sobie gazetę „Słowo Ludu”, gdzie był satyryczny reportaż młodej dziennikarki, Anny Krawieckiej, o imprezie w Klubie. Przedstawiono tam bywalców w nie najlepszym świetle, prześmiewczo i szyderczo. Po mieście krążyły plotki i złośliwe powiedzonka o erotycznych aspektach życia klubowego. Może to dlatego? Rysiu Miernik nie chciał się wypowiadać. - Z władzą się nie dyskutuje. My robimy swoje.
- Chodźmy do Dziurki, do teatru – zakomenderowała Małgosia, która nie lubiła się rozczulać nad sobą. Poszliśmy na drugą stronę ulicy i w piwnicy teatru, gdzie była mała kawiarenka, zamówiliśmy winiak klubowy, na otarcie łez. Taki sam, jak w Dziennikarzu.
Przez wiele lat lokal po Dziennikarzu straszył pustką, przez olbrzymie szyby, zaklejone niezbyt szczelnie szarym papierem. Od ulicy widać było czarne, spustoszone wnętrze. Kiedyś Rysio Biskup, pracownik Wydziału Kultury Urzędu Miejskiego, a prywatnie dziennikarz i poeta, wyciągnął mnie wieczorem z Dziurki, pod pretekstem, że mi coś pokaże ciekawego. Przez tylną bramę i podwórko zaprowadził mnie do pustych pomieszczeń po Klubie. Panowała tam straszna ruina, wszystko wypatroszone i zburzone, spalone. Puste butelki po alkoholu i smród ekskrementów. Patrzyliśmy na to pobojowisko z goryczą, tyle wspomnień, tylu wspaniałych ludzi i piękne przedwojenne wnętrza… co z tego zostało?
Rysiek ze złością popchnął olbrzymią taflę szklaną, zostawioną przez budowlańców, opartą o filar i patrzyliśmy, jak ta, jak na filmie w zwolnionym tempie, rozpryskuje się, w świetle ulicznej lampy, na tysiące drobnych i ostrych kawałeczków, lśniących jak kryształowe łzy. Odwróciliśmy się na pięcie i wróciliśmy do przytulnych wnętrz teatralnej Dziurki.
Zdzisław Antolski