Zdzisław Antolski
MOJE KIELCE LITERACKIE (3)
BYWALCY KLUBU
Musiał minąć tydzień, zanim na tyle ochłonąłem po niesamowitym wieczorze promocyjnym almanachu „Bazar poetycki”, wielkim pijaństwie i osobistym poznaniu tylu znakomitych w naszym mieście artystów, bym się wziął na odwagę i znów wybrał z wizytą do magicznego sezamu, czyli Klubu Dziennikarza. Byłem już innym człowiekiem, poetą po debiucie w almanachu. Poprosiłem mamę, żeby dała mi parę złotych na kawę, bo ona zawsze wspierała mnie finansowo. Działo się tak już od dzieciństwa, kiedy to kupowała mi plastykowych żołnierzyków w kiosku Ruchu, w tajemnicy przed ojcem, który był bardziej praktyczny i nabywał rzeczy przydatne w rozwoju, na przykład rower, aparat fotograficzny „druh”, a ostatnio maszynę do pisania.
Około godziny jedenastej rano kilka razy przespacerowałem się po ulicy Sienkiewicza, zanim wszedłem na schody i pchnąłem ciężkie odrzwia magicznego sezamu. I cóż za niespodzianka: od progu widzę, że w prawie pustym lokalu, nie licząc kilku szachistów, pochylonych nad figurami, przy stoliku siedzi sobie samotnie, nad herbatą, mój niedawny partner w dyskusji, Heniu Jachimowski. Zmroziło mnie ze strachu, czy może nie zechce kontynuować naszego sporu, a może żywi do mnie jakąś niechęć? Jednak Henryk jest w dobrym nastroju, na widok swojego niedawnego adwersarza uśmiecha się życzliwie i z daleka kiwa przyjaźnie ręką, pokazując gestem, żebym się do jego stolika przysiadł.
A tu już, widzę, z przepastnych głębin lokalu, z tajnych korytarzy prowadzących do kuchni i pomieszczenia dla kelnerek, podbiega do mnie, szczerze rozpromieniony, Grzesiu Larysz, ściska mi mocno dłoń (silny był z natury) i gratuluje wspaniałego występu na wieczorku promocyjnym. A tam jeszcze z głębi lokalu, w drugiej sali, uśmiecha się zalotnie znad filiżanki kawy i przyjaźnie macha do mnie dłonią, śliczna Basia, która wręczała mi niedawno egzemplarz autorski „Bazaru”.
Najpierw idziemy, razem z ciągle gadającym Grzesiem, do stolika Henryka, ten wstaje na powitanie i podaje mi dłoń, w drugiej trzyma fajkę, sączy się w powietrzu łagodny zapach markowego tytoniu nabytego w Pewexie, łączy z aromatem dobrej kawy. A potem Henryk, jakby nigdy nic, nie wracając do naszej niedawnej ostrej dyskusji, nie chowając urazy, zaczyna rozmowę o poezji współczesnej. Więc gawędzimy o Różewiczu, Grochowiaku (bo ten niedawno był w kieleckim teatrze), Szymborskiej, Herbercie, a Henryk, po koleżeńsku, pyta o moje upodobania literackie, co teraz czytam, co piszę, gdzie zamierzam wydawać swój przyszły tomik? Jakby nie dzieliła nas przepaść wieku, doświadczenia i dorobku literackiego. Pyta, czy słyszałem o Miłoszu, a ja niewiele, że w Encyklopedii pisze. Iż „wróg Polski Ludowej”, a Wolna Europa mówiła o „Zniewolonym umyśle”. - Ale to przecież przede wszystkim wybitny poeta, mówi Henryk - dam ci jego wiersze, przepisane na maszynie.
Przy pianinie siedzi Sławek Zyguła, mój starszy kolega z liceum, i gra z dużym talentem standardy jazzowe. Jego ojciec, znany w Kielcach adwokat i bibliofil, był przed wojną kolegą szkolnym Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, przyjaźnili się, podobno korespondują, ale nie wolno o tym wspominać. Sławek również skończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, jest wynalazcą maszyny metafizycznej, dzięki niej chce malować za pomocą dźwięków. Opowiada znajomym o swoim pomyśle, jest, jak ja absolwentem liceum im. Żeromskiego, jak Herling i jak jego ojciec.
Sławek jest autorem dziwnych, intrygujących wierszy, podobnych do tych, jakie pisał Młodożeniec, Peiper, Jasiński, na przykład
Naddeterminizm
H-ach jak dnom ech oddźwięków dźwięki
Jak dniom przekrzyżnym wyszłość jasna
Jak napęd wzruchom przęsła wyspom
Jak ćwierczkom pęki ziemskich gęstwin
Jak altom alej gazów fluor
Jak barwnym drżeńkom kręgi perfum
Jak taliom szumków tętna źródeł
Jak skokom termy wiry Ziemi
Jak tęcze oczom
Jak sny myślom
Jak ręce rękom
Wargi wargom
Tak Ty mej jaźni
Tak mym zmysłom
Tak Ty mi
TYLKO
Tylko
Tylko
Jego graniu przysługuje się dziennikarz telewizyjny i radiowy, Jan Goc, także absolwent naszej szkoły. Autor szopek noworocznych, twórca wielu kabaretów. Dżentelmen w każdym calu, erudyta, doskonały reporter.
Obok redaktor Czesław Kussal, z redakcji rolnej Radia Kielce. Chyba nie potrafi żyć bez Klubu, jest tu codziennie, z aparaturą radiową, towarzyszy mu dystyngowana pani, która jest dla pań klubowiczek odpowiednikiem pani Verdurin, z powieści Prousta: ustala hierarchie, nagrody i kary, ostateczna wyrocznia.
Tymczasem przysiada się do naszego stolika Basia, ciągle uśmiechnięta, pyta, co robię, czym się zajmuję, czy mam może dziewczynę. Później nagle pojawia się Asia, krótko ostrzyżona, opowiada jakieś plotki. Wchodzi Małgosia, pyta, czemu tak długo nie przychodziłem po tamtym wieczorze, a tu widzę, obok siebie, Jasia Stępnia, który, okazuje się, mieszka w kamienicy po sąsiedzku i do Klubu przychodzi codziennie.
Potem zjawia się, uśmiechnięty jak zawsze, Marek Gosudarski. Świat jest mały, okazuje się, że mieszka w kamienicy obok kościoła Świętego Krzyża, gdzie moja ciotka z Węchadłowa, która jeszcze przed wojną wyszła za mąż, za kielczanina. Ciotka po wojnie widziała pogrom Żydów. Pogłoski rozchodziły się po mieście, że coś się dzieje niedobrego. Ciotka pobiegła nad rzeczkę, Silnicę, po drugiej stronie strumienia, tam, gdzie stała kamienica zamieszkała przez Żydów, widziała wojsko w mundurach, uzbrojonych ubeków i grupki cywilów. Kiedy padły pierwsze strzały, uciekła do domu, nie chciała na to patrzeć, bała się o swoje życie, miała dwie córki na wychowaniu, a mąż zmarł przedwcześnie.
O pogromie nie wolno pisać ani mówić, ale Ryszard Miernik tym się nie przejmuje, nie ma dla niego tematów tabu, mimo że sam jest partyjny, ale to przecież przedwojenny harcerz z Suchedniowa, wychowany patriotycznie, bo to i powstanie styczniowe i partyzanci. W Suchedniowie mieszkał przed wojną Gustaw Herling-Grudziński, chodził do szkoły w Kielcach, mieszkał na stancji, jak Stefan Żeromski, Siedział w sowieckim łagrze, Rosjanie pomyli jego nazwisko Herling z Goering, ucieszyli się, że złapali kogoś z rodziny niemieckiego dygnitarza. Potem uwolniony, z Andersem przeszedł szlak bojowy, obecnie mieszka w Neapolu. Jego żona jest Włoszką. Pisze w paryskiej „Kulturze”, występuje w Radiu Wolna Europa. Nie wolno o nim mówić? Może i nie wolno, ale przecież mieszkał w Suchedniowie, stoi tam jeszcze, w ruinie, młyn jego ojca.
A jeden z dowódców AK, to przedwojenny poeta, Marian Sołtysiak, pseudonim „Barabasz”, dowódca oddziału „Wybranieccy” . Debiutował wraz Ozgą-Michalskim w almanachu „Gołoborze”, wydanej w Kielcach, w 1938 roku, Nieraz z Rysiem Miernikiem śpiewamy pieśni partyzanckie, zwłaszcza w mieszkaniu Jurka Fronczyka, na plenerach literackich, przy ogniskach. Ryszard, jak zawsze, intonuje piosenkę partyzancką o „Barabaszach”, ona staje się naszym nieformalnym hymnem::
Ech, wy chłopcy, wy psiajuchy — raz, dwa, trzy
Przy cywilach wyście zuchy — raz, dwa, trzy
Ale rzedną miny wasze — hej, miny wasze
Gdy przed wami „Barabasze” — raz, dwa, trzy.
Gdzież odwaga do cholery — raz, dwa, trzy
Podejdźcie nam pod kwatery — raz, dwa, trzy
Wszak odwrotnie czyni nasza — hej, czyni nasza
Partyzantka „Barabasza” — raz, dwa, trzy.
Busko, Chmielnik, czy Stopnica — raz, dwa, trzy
Strachem bledną wasze lica — raz, dwa, trzy
Wam, gdzie chcemy, plujem w kaszę — hej, plujem w kaszę
Bośmy tacy „Barabasze” — raz, dwa, trzy.
Wędrujemy borem lasem — raz, dwa, trzy
Przyciągając paski czasem — raz, dwa, trzy
Humor zdobi twarze nasze — hej, twarze nasze
Grunt to humor, „Barabasze” — raz, dwa, trzy.
W tym frasunku i w tym znoju — raz, dwa, trzy
Wykuwamy wolność swoją — raz, dwa, trzy
A po wojnie na poddasza — hej, na poddasza
Wrócą chłopcy „Barabasza” — raz, dwa, trzy.
Dalej, Krzysztof Jackowski, brodaty, z brzuszkiem, Miernik nazywa go żartobliwie „Marchołtem, grubym a sprośnym”, wyśmienity malarz, syn przedwojennego redaktora naczelnego pisma kulturalnego „Radostowa”, od nazwy góry, ulubionej przez Żeromskiego, nazywał ją „górą domową”. Pismo drukowało przepiękne sonety Jana Gajzlera, poety z Suchedniowa. W czasie okupacji ojciec pana Krzysztofa został rozstrzelany przez hitlerowców.
Plastycy: Henryk Papierniak i Bolesław Cetner przychodzą codziennie. Naradzają się dziennikarze: Władysław Grabka i wąsaty Tadeusz Szwej. Bogusław Rajchert rozmawia z młodą poetką Elżbietą Omańską. Jest ona autorką niepokojących erotyków, np.
Erotyk I
Z włosami rozpuszczonymi
Szłam do Ciebie Rycerzu
Ja Białogłowa
Z mieczem ukrytym
W czerwieni warg
Coraz więcej ludzi, robi się tłumnie, szaro od tytoniowego dymu, zapach ciepłych potraw miesza się z odorem wódki i piwa, trwają ożywione rozmowy, a tu, kogóż widzimy, proszę państwa? Wpada z impetem uśmiechnięty Adam Ochwanowski, całuje się z dziewczynami, wita z facetami, poklepuje po ramionach, wszyscy go zapraszają, żeby usiadł, a on nie ma czasu, jest w pracy, ale wieczorem będzie na pewno. Przychodzi kelnerka, na tacy niesie winiak klubowy i kieliszki. Ja się zaciekle bronię, żeby odniosła z powrotem, że niczego nie zamawiałem, bo przecież wiem, że nie mam pieniędzy, tylko jakieś grosze, ale kelnerka na to, że to podarunek od pana Adama. Więc pijemy, jemy, śmiejemy się, opowiadamy sobie najnowsze antysocjalistyczne dowcipy.
Tak mija czas, niepostrzeżenie, jak w jakimś natchnieniu, trzeba przyznać, że Dziennikarz wciąga niesamowicie. Już robi się wieczór, w dużej sali muzycy stroją instrumenty, będzie koncert, jakiejś miejscowej gwiazdki, ale my gadamy dalej. Plotki, ryzykowne dowcipy, opowieści o erotycznych podbojach, sytuacja polityczna, ktoś nuci pod nosem. Adam śpiewa głośno, jak na hali, góralską przyśpiewkę, przywiezioną z Wetliny:
Zdupcyly jo na wilijo, kiedy gnała łowce.
Zdupcyly jo na wilijo, kiedy gnała łowce.
Jontek, Zdzisek i Francisek.
Tero dupcy, kto chce.
Hej, tero dupcy, kto chce.
Palą się świece na stolikach, nastrój, gwar. Przychodzi Ryszard Miernik, pije wódkę malutkim łyczkami. Bez przerwy pali papierosy w drewnianej lufce, gasi jednego i zaraz przypala drugiego. Wypija łyczek wódki z kieliszka, jak panienka, popija większym łykiem herbaty, uśmiecha się zniewalająco spod wąsa, ma takie kpiarskie spojrzenie, wyciąga notes, pisze, kładąc go na niewielkim skrawku stołu, który w dużej części jest zalany wodą mineralną i wódką.
Miernik wspomina Jana Golkę, którego widziałem w teatralnej kawiarence Szpakowaty, spokojny, z angielską flegmą, ubrany z nieskazitelną elegancją, spodnie szare z dobrego materiału, brązowe buty, marynarka tweedowa, pyka również fajkę. Należał do Narodowych Sił Zbrojnych, ale nie wydostał się za granicę. Tuż po wojnie, po sowieckim „wyzwoleniu”, założył organizację podziemną, sprzeciwiał się przejęciu władzy przez komunistów. Aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa, siedział w więzieniu, w katowni Fordon. Wyszedł po śmierci Stalina, choruje na serce Pracuje jako scenograf w kieleckim teatrze, jego córka znalazła zatrudnienie w urzędzie, u Miernika. Wydał kilka zbiorów wierszy, piękny poemat „Warkocz”, publikował w antologiach grupy „Ponidzie”.
Nazajutrz budzę się z myślą, że za dużo tego balowania. Dziś nie pójdę do Klubu, zostanę w domu, poczytam, popiszę, będę studiował, ale zaraz niepokój, przecież umówiłem się z Czesławem, a Mietek ma mi pożyczyć tę trudno dostępną książkę, a Wiesiek na pewno dziś postawi wódkę… Klub Dziennikarza wciąga, trzeba być tam codziennie. Oszukujesz się, że tylko zajrzysz, sprawdzić, bo można coś ciekawego przegapić, zapomną o tobie, kim będziesz bez Dziennikarza, nikim…
Zbliżały się Mistrzostwa Świata w piłce nożnej, w Monachium. Na ścianie dolnej sali zawisł gigantyczny, kolorowy plakat przedstawiający naszą drużynę, z trenami Kazimierzem Górskim i Jackiem Gmochem. Codziennie rano, wchodząc do Klubu patrzyłem oczy Grzegorza Laty, Kazimierza Deyny, Andrzeja Szarmacha. Szkoda tylko, że nie było mojego ulubieńca, Włodzimierza Lubańskiego, który doznał groźnej kontuzji podczas jednego z meczów eliminacyjnych.
Plakat zawiesił ostatni kierownik Klubu – Bogumił Wtorkiewicz, który później zasłynął jako łowca nagród na międzynarodowych konkursach poetyckich w egzotycznych krajach np. Indie (miał sztab tłumaczy swoich wierszy na języki obce) i w efekcie trafił na okładkę młodzieżowego pisma peerelowskiego - „Razem”.
Zostałem bywalcem Klubu Dziennikarza w jego epoce schyłkowej. Zdążyłem na samo zakończenie, może rok przed zamknięciem. Już tylko wspominano niegdysiejsze imprezy, na przykład pierwszego maja (pisze o tym aktor Edward Kusztal w książce wspomnieniowej pt. „Fajerką przez Kielce”). Otóż po pochodzie pierwszomajowym, po spektaklu Teatru Faktu, przygotowanym przez Bogusława Morawskiego, zwanego czwartym ideologiem marksizmu, w Klubie spontanicznie się wielka balanga, Grzesio Larysz grał na fujarce, a jedna z poetek zrobiła strap tease. Chóralnie śpiewano pieśni legionowe, z „Pierwszą Brygadą” na czele. Inicjatorem był Adam Ochwanowski, podchwycił Czesio Kussal, Olek Gabrusiewicz i Ryszard Miernik..
Miejsce było legendarne i magiczne, w przedwojennej kawiarni Smoleńskiego, obok eleganckiego hotelu i mieszczącej się w nim restauracji Bristol, w której w 1914 r, posilali się ułani Beliny z Pierwszej Kadrowej Brygady Legionów Polskich Józefa Piłsudskiego. Naprzeciwko jest teatr, zwany niegdyś teatrem Ludwika, bo wybudował go dla swojej ukochanej, warszawskiej aktorki, przedsiębiorca: Ludwik Stumpf, taki kielecki Rockefeller. Często w teatrze bywał młody Stefek Żeromski, czego ślady znajdziemy w jego „Dziennikach”.
Nagle beliniacy, którzy przybyli tu z Oleandrów pod Krakowem, najpierw pieszo, tylko z siodłami na grzbiecie, a po drodze konfiskując konie w napotkanych dworach ziemiańskich, usłyszeli strzały, więc wybiegli na ulicę, nie dokończywszy obiadu, Był wśród nich Bolesław Wieniawa Długoszowski, który nawet zdążył sfotografować się wcześniej konno na rynku i zobaczyli samochód pełen Rosjan. Ostrzelali go, przykładając niemal karabiny do maski samochodu. Rosjanie uciekli, unosząc zabitych i rannych – miasto było wolne.
Przed wojną Kielce to było miasto legionowe, staną pomnik „czwórki”, w pałacu biskupim urządzono Sanktuarium Marszałka. Co roku z Krakowa do Kielc odbywał się marsz „szlakiem Kadrówki”. Zarówno pomnik, jak i Sanktuarium otwierał generał Kazimierz Sosnkowski w obecności kieleckiego biskupa, Czesława Kaczmarka. Następcy zmarłego biskupa Łosińskiego, nieprzejednanego wroga Marszałka Piłsudskiego.
Po klęsce wrześniowej, po straszliwej okupacji, po której pozostały miejsca straceń na ulicach i na Stadionie, przedwojennym terenie rekreacji, sportu i wypoczynku, który był kiedyś dumą Kielc, po pogromie Żydów, miasto było zapomniane. Krzysztof Kąkolewski, urodzony w Suchedniowie, w czasach młodości, jako uczeń, mieszkał w Kielcach, na stancji. W książce „Umarły cmentarz” twierdzi, że Kielce po wojnie były celowo niedofinansowane, skazane na prowincjonalizm i biedę. Była to zemsta komunistów, właśnie za patriotyzm, za Legiony Piłsudskiego, za Hubala i partyzantkę Armii Krajowej.
Ale my tu żyliśmy, tu pracowaliśmy i pisaliśmy nasze wiersze. Ryszard Miernik, pisarz i rzeźbiarz mówił mi, że tak potoczyła się Historia, nie możemy siedzieć z założonymi rękoma, powinniśmy dać z siebie, co mamy najcenniejszego, pomimo wszystko, nie bacząc na okoliczności. I tak właśnie widzę Ryszarda w „snach upartych”, jak idzie przez miasto, dostojnie, jak Marszałek Piłsudski w gronie oficerów.
Biesiady z kumplami
Ryszard Miernik: generał słowa
zawsze idzie w asyście kilku adiutantów
Z jednej strony Adam Ochwanowski
z drugiej Rysiek Biskup a z tyłu Jurek Fronczyk
Ech te biesiady z kumplami
te rozmowy nocne o Babiniczu
Te śpiewy partyzanckie i hulanki
nasza kielecka cyganeria
do świtu
Zdzisław Antolski