Jan Tulik
O Grzegorzu Walczaku - jubileuszowo*
Twórczość Grzegorza Walczaka obejmuje właściwie wszystkie rodzaje i gatunki literackie, wraz z ich odmianami, mutacjami. Życzliwy kłopot czytelników, a także i krytyki, zasadza się w tym, że wszystkie utwory tego pisarza plasują się na wysokim i bardzo wysokim poziomie, zaś przyzwyczajono nas – pewnie w szkołach – że istnieją niemal oddzielnie poeci, prozaicy i dramaturdzy. Czy to poniechanie modelu pisarza renesansowego, który mógł powierzyć swój talent czytelnikowi w różnych odmianach? Może. Czy to dobrze? Niechaj odpowie sobie na to pytanie każdy z osobna.
Również teraz trudno mi zdecydować się na omówienie którejkolwiek z gałęzi twórczego drzewa tego pisarza, bo na nic zdaje się dbałość o chronologię. Dodajmy, co zresztą jest wprost naocznie zauważalne, że Grzegorz Walczak to także… aktor.
Proza w dorobku szczęśliwego jubilata Grzegorza ma niepodważalną pozycję. Cokołu, na którym ją postawił, nie zburzą lada podmuchy. Opowiadania – „Anioł ze Starego Miasta” miały godne przyjęcie. Między innymi życzliwie ocenił ją Krzysztof Masłoń, zaś Krzysztof Karasek napisał o nich, że są ważne, a już opowiadanie „Suchotniki”, w którym bohater jest wyraźnie człowiekiem „pomieszanym”, „pomylonym”; tasują mu się, mylą - w sposób zamierzony - wszystkie plany rzeczywistości. Rzecz napisana po mistrzowsku i mogłoby stanowić ozdobę każdej antologii współczesnej prozy polskiej. Przy tej okazji Karasek wysnuł interesującą tezę: Opowiadanie jest w pewnym sensie trudniejszym gatunkiem niż powieść, gdyż wymaga zdecydowanej fabuły (powieść może być afabularna).
Gwoli przypomnienia przywołajmy szczególny fakt ad vocem: „Suchotników” uhonorowano pierwszą nagrodą w prestiżowym konkursie „Wiadomości Literackich” (1996), na który napłynęło blisko 800 prac.
Tadeusz Stefańczyk pisząc o tych opowiadaniach w „Twórczości” zauważył, że autor libretta rock-opery „Naga” jest tym, kim jest naprawdę — poetą codzienności. Niczym Białoszewski swoją Saską, autor Anioła złoci poezją swoją Żelazną Bramę (-) jest jednocześnie polski i europejski, esencjalny i egzystencjalny, obywatelski i frywolny, chochlikowaty, liryczny i refleksyjny, ale jego korzenie są bagienne — z trzęsawisk i wrzosowisk peryferii i podświadomości. W tej krainie — jak o tym świadczy znakomita, zgrzebna, a przecież, rojąca się od subtelnych literackich gierek i smaczków (przemilczeń, zająknień, retardacji).(-) Jego kraina dzieciństwa dyszy, (-) chorą poezją. Bardzo dobrą poezją.
Inna w klimacie, i z założenia jako dzieło pełne, jest „Oaza”. To powieść, która wymyka się próbom szufladkowania, ale nie jest na tyle postmodernistyczna, że pozwoli się wcisnąć w każdą sakwę. Lektura „Oazy” była dla mnie przyjemnością i wdzięczny jestem Leszkowi Bugajskiemu, który mi ją przesłał z propozycją zrecenzowania dla „Twórczości”. To powieść rozrachunkowa i obyczajowa, historyczno-polityczna, świetna literacko, doskonale skonstruowana powieść, jak syntetycznie – wprost „okładkowo” – ujął to Janusz Termer. Akcja „Oazy” wprawdzie toczy się i współcześnie, ale i w starożytnym Egipcie. Już na pierwszych jej stronach dowiadujemy się, skąd i dokąd zmierza główny bohater Borowik, który zwrócił się do hodży: Moja matka była Włoszką, ojciec ogrodnikiem spod Warszawy, przyjechał kiedyś do Piranu i tak bardzo zachwycił się tamtejszym zachodem słońca, że, niestety, musiałem się urodzić. Voila!
„Oaza” wyszła najpierw z cenzorskimi skreśleniami, później wydano ją w „oryginale”, cenzorskie skreślenia zaznaczając kursywą. - „Oazę” uważam za jedno z ważniejszych dokonań w prozie tego pokolenia – przyznaje Janusz Termer, który zamieścił sylwetkę autora w swym popularnym „Leksykonie prozaików” (ISKRY, Warszawa, 2001). Stąd też wiemy, że autor również piosenek i książek dla dzieci, urodził się w Puławach 5 lutego 1943 r. Że jest absolwentem Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, uczniem i sekretarzem osobistym prof. Witolda Doroszewskiego. Pracował jako adiunkt w Instytucie Języka Polskiego UW, obronił tam pracę doktorską Struktury zespolenia zdań złożonych (1975). Kilka lat przebywał w Belgradzie, gdzie był uniwersyteckim lektorem języka polskiego. Więcej, mądrze uzasadnione głosy na temat „Oazy”, wnieśli tak świetni poeci i krytycy jak Jacek Łukasiewicz i Leszek Żuliński oraz eseista i krytyk Leszek Bugajski.
II
Niewątpliwie na podobnym poziomie znajduje się liryka Walczaka. Poruszający do głębi jest cykl funeralny „Treny mojej Matce“. Ich liczba 12 – być może zamierzona jako symbol – jakby wskazywała na wyraz skromności ich autora wobec „Trenów“ klasycznie przykładowych Jana Kochanowskiego; jakby skromnie sytuował swój ból w obliczu bólu wyrażonego przez bolejącego ojca z Czarnolasu. Oto kilka fraz zaczerpniętych z rzeczonego cyklu, nie można wątpić – fraz natchnionych żalem:
Niosą wystygłą nadzieję.
Niosą w czterech deskach.
Nic nie niosą.
(-)
Cień mi twarz oczernia,
oczy mi zasłania niby zwiewny tren.
Matko, łaskiś pełna,
zostawiłaś we mnie boleściwy cierń.
(-)
Twoje listy pochowałem,
twoje zdjęcia – stary świat,
a medalik coś mi dała,
gdzieś mi w błoto wpadł.
(-)
Ufam, żeś Ty białą brzozą,
co na krzyż wyrosła
pewnie z wolą Bożą.
Ufam, że Ty staniesz przy mnie,
kiedy w dzień zaduszny
z świecą smutku przyjdę
(-)
Matko, która byłaś,
kiedy wejdę w ciemność, światłem we mnie wzejdź.
(-)
Zmarła ci Urszula stary Janie
i mnie ktoś odbieżał.
Rymy twoje były zapłakane.
Dziś już znam ich ciężar.
(-)
Dokąd lata te minęły,
gdy bez ciebie szedłem w świat?
Ile sosen drwale ścięli…
Przejmująco wybrzmiały „Treny…” Walczaka w zaduszkowej inscenizacji, wsparte motywami muzycznymi i bezprzykładną interpretacją aktorską Olgierda Łukaszewicza (w duecie z autorem).
III
Równie ważną jest poezja zawarta w autorskim wyborze „Sopel słońca”. Roman Śliwonik napisał o nim wprost: Tom „Sopel słońca” jest bogaty. Jakość poety poznaje się po propozycjach myślowych i artystycznych. Tom jest konsekwentnie pomyślany i wyrazisty. Jestem poruszony wieloma wierszami”. Zawsze ufałem osobie i poezji Śliwnika, zatem jego powyższa opinia stała się constans.
Tytułowy wiersz „Sopel słońca” wzrusza ewokowanym z dzieciństwa obrazem. Może ów błysk zatrzymał się w tamtej, przed dziesięcioleciami chwili, teraz stanowi pewien temporalny punkt odniesienia? Oto koda tego wiersza:
Biorę do ręki lalkę
i patrzę w okno,
a tam we mgle sterczy
sopel słońca.
Pewnie tak – tamto światło pozostało – by spotkać się z ostatnim dla człowieka błyskiem w zmitologizowanym już „Tunelu”?
To nic, że umarłem.
Nasłuchuję wiatru
we wnętrzu kamienia,
z iskier próchna
rozniecam dmuchawce.
(-)
A po chwili tworzenia
butwieję cichutko,
fosforycznie, świetliście,
całymi wiekami.
(„To nic, że umarłem”)
Walczakowe „Wnętrze kamienia” dyskretnie harmonizuje w kamieniem w utworze Wisławy Szymborskiej, ale i jakby z jego zaczątkiem, ziarnem piasku pod skarpetką, w wierszu Zbigniewa Herberta; wszak kamień o niedostępnym wnętrzu jest taką samą „perłą” piasku w ciele człowieka, która zadaje ból, roznieca ranę.
Odmienną poprzez temat i obrazowanie refleksją jest wiersz „Stado antylop”. Tu stada antylop pomykają/ ku wiecznemu morzu./ Pyski zwrócone do wodopoju / zastygają w archetyp. / Przychodzi poeta / widzący wnętrzem, / chce je pochwycić, / ale po nich już tylko ślady, / więc je zbiera gorliwie, / i przeistacza / w swoje zasuszone znaki. Ale – zdaje się poeta przypominać – nie trzeba przywoływać obcych pejzaży, by dostrzec owo zastyganie i przemijanie hic et nunc. Oto w „W sarkofagu miasta”, własnego miasta, dzieje się jakby to samo: W labiryncie kamieni, / w sarkofagu miasta / nic się nie wydarza. / / Wrastam w moje / miasto, kamienieję w biegu.
Wiersz „Skończone” może najdobitniej ilustruje ton wrażliwości poety, który apoteozuje życie i jednocześnie wykpiwa jego ułomności; poety, którego ciekawość Tajemnicy sięga szczytów, ale przemawia z doliny, z depresji, którą mogą zalać jedwabiste szale fal.
Przemieniłem się w Chrystusa.
Teraz czuję bicie serca każdego ptaka,
zadyszaną troskę mrówki,
alarm słońca w nietoperzu
zwisającym głową w noc.
Może to swoista, osobliwa teologia pisarza? Który jednak z rezerwą odnosi się do aktu tworzenia. Który jakby powątpiewał w istotę „non omnis moriar?” Może tak; może trzeba pozostawić siebie i swoje dzieła na łasce Czasu? Nie walczyć o każdą chwilę z zaprzeczającym naturze wysiłkiem, nie nakręcać uparcie budzika… Jak w poniższym wierszu bez tytułu:
słowa słów się wyprą,
krwią się zmyje krew,
burze przeminą
jak echo gromu,
więc po co tak uparcie
nakręcasz budzik?
„Człeczość” nasza aż boleśnie dychotomiczna, rozszarpywana przez sprzeczne konieczności; jesteśmy – tak to nazywam na swój użytek – filozofią i fizjologią. Dotykamy myślą i zmysłami gwiazd i – jak wielkiej miary uczony, kosmolog ks. Michał Heller - patrząc na iskrzące się niebo nocą gwiazdami, zdumiony pomyślał: „przecież ktoś te piksele musiał stworzyć”. Albo przywołujemy Kantowski paradygmat z gwiazdami, że… prawo moralne jest we mnie.
IV
Jak dowiedzieliśmy się ze szkiców Janusza Termera (po raz kolejny Janusz Termer, to on pilnie sekunduje twórczości Solenizanta…), autor „Oazy” pisał o grotesce w dramatopisarstwie Sławomira Mrożka, co pewnie nie pozostało bez wpływu na dalsze jego literackie losy – jak sam zauważa.
Może również dlatego, by ukazać pełnię człowieczeństwa, czyli ludzkie skrzydło błahości i drugie – wzniosłości, powstał cykl "Roznamięty" (poetycko-groteskowa pląsawica erotyczna).
Trudziłem się „wielce” przy pierwszej lekturze „Roznamiętów”. Pisząc o nich spróbuję przychylić się do ich klimatu (może zbliżę się bliżej…).
Już tytuły zaskakiwały mnie radośnie: jakiś MRUCZKOWŁOŚ, MĘCZYWOŁEK, ŚMIERDZIAŁEK, DZIAMDZIALENIE czy WKRĘCIOŁ, który: (Wkręcioł) żmudny, nadpaskudny / chciał zasklepić złóż mych przepych. Sama zresztą uwertura była nieoczekiwana:
Mochata jesteś.
A ty słuty.
Pastolać chciałbym ciebie.
Spróbuj.
Nie byłem pewien czy dobrze się domyślałam podmiotu lirycznego, czytając „Rozkrzyczałkę”…
Rozkrzyczałka wrzaskliwka
natknęła się na mego prawdziwka
Podobnie było z „powabkami”:
Choć ma wiosen jeszcze mało,
ale mi się jej zachciało.
Na powabki jej mam chrapkę,
na półdupce, na mechatkę.
(Ani słowniki – a przewertowałem ich wiele - ani prof. Google, nie dali mi odpowiedzi na pytanie o „mechatkę”).
Po wstępnej i pobieżnej lekturze nie zawsze uderza się w ton odwagi - mówienia o języku tych utworów. Wzbudza on podejrzenie, że to język ewokujący magię z dawnych herbariów, resetowanych wówczas przez inkwizytorów; że owe CZARSZKARADY w brzmieniu:
Daj w gniazdeczko się wkokosić,
smoczym dymem się okadzić,
wężym jadem cię przyrosić,
w mateczniki, wilgne jary
poprzenikać, w nich pobrodzić,
są mefistofeliczną prowokacją; że to może zapis doznań onirycznych, albo wywiedziony został z grzesznej zgoła wyobraźni; że sam grzech tu umocował na trwałe szatańskie czułki. Dopiero po wsłuchaniu się w rytm i muzykę tych prawie pieśni, przychodzi nagłą falą olśniewające przypuszczenie: zaiste, dzieło to mogło wytrysnąć z podszeptów Złego pomiota, że może ono dotykać nawet problemu samego – uczciwszy uszy zacnego grona - samego… seksu. Agape satanas!!!
Podświadomość moja usilnie podpowiada jednak: To znakomita prezentacja tzw. lubieżnych treści! Tyle w niej słów nowych, obcych… ale jakoś i ze „swojskiej” kuchni, jak wiersz PATELNIK:
Raz patelnik w czułej głębi
języczulkiem się zaplątał,
rozsmakował się nad miarę
i tak pławił się bez końca.
Posmak, pomlask, polizanki,
przy tym bezdech nazbyt długi
sprawił, że go zamroczyło
i zapomniał swej maczugi.
Nurzał się więc w słodkiej mazi
cały z nosem zatopiony,
słodził, stękał, jęzorazy
wciąż zadawał urzeczonej
tym obrotem spraw dziewczynie,
która czuła się jak w młynie:
wymieszana, kołowana,
obracana, pogłębiana,
podślamkana, rozcmokana.
Komputerowy słownik rzeczownik ten – domyślałem się: w nominativus singularis – przetłumaczył „Patelnik” na pustelnik; i bądź tu mądry. Czy o raka pustelnika, czy o ascetycznego mędrca tu chodzi… Brnijmy jednak dalej: Nie grzdyl się bez końca grzdylu,
w moich wątpiach się nie zagrząź,
jeszcze by mnie mogło tylu,
a tyś mi się wetknął w słabąć.
Jeszcze by mnie chciało wielu
w dziuplopytkę hej kopytkiem,
pędzigrotem w mastny welur,
pod łechteńkę błędziorylcem.
(„Roznamięty”)
I znów przystań - przed kryształkową ścianą komputera, na wytłumaczenie słowa – chyba także rzeczownika, ale tym razem „sfeminizowanego” – łechteńka. Spotkał mnie zawód ponownie, gdyż z łechteńki na polski wyszły „chętki” i halterki… choć domyślałem się sensu po przeczytaniu zdania: w wilgnej perle Ewy…
Dość zabawie, dość dworowania sobie – a to z życzliwości, z inspiracji samego Jubilata. Niechaj uwodzi sam język tej poezji.
Bo „Roznamięty” to niepowtarzalne erotyki, wciąż utrzymywane w kanonie poezji; zmysłowość i humor w „jednym stoją domu”. Zaś zakończenie tego cyklu pobrzmiewa dalekim echem Mickiewiczowych „Dziadów” – „co to będzie…”. Kalambury i neologizmy, próby konstruowania osobistego metajęzyka, potwierdzają mistrzowską czułość na polski język, na jego potęgę semantyczną; „wystarczyło” słowa stosownie ułożyć, uporządkować, przetkać wyjątkowymi neologizmami – bo to głównie nowe zupełnie pojęcia. W efekcie wiemy, że to nie tylko ewokowanie staropolskiej mowy gminu, ale szczególne przetworzenie, tworzenie nowych znaczeń.
Siła tych wierszy to także utrzymanie stosownej granicy – to erotyzm, który pogardza przaśną pornografią, ale który równocześnie szydzi z naszych niekiedy purytańskich odruchów. Było to świetnie zauważalne podczas inscenizacji tych wierszy przez autora wraz z nieodżałowanym Wojciechem Siemionem!
Może twórczości Grzegorza Walczaka nie da się traktować ortodoksyjnie poważnie? Lecz koniecznym jest traktować ją bezwzględnie uważnie! Czy autor „Roznamiętów” tego chce czy raczej nie pragnie – takie pytanie może być postawione. Choćby po to, by mu usiłować przeczyć. Już przeczę: to pisarstwo pełne powagi, wystarczy zwrócić się o „poradę” do Gogola, Haszka…
V
To nie koniec rozważań. Równoprawną dziedziną tworzenia Grzegorza Walczaka, bo trudno rzec, czy dominującą, jest dramat. Dzięki Wydawnictwu Adam Marszałek ukazał się także tom słuchowisk radiowych Jubilata „Nie dzwońcie do mnie – umarłem” – w serii słuchowisk emitowanych w Polskim Radiu (2011). To jedna z nielicznych oficyn, która – w innym gronie byłoby to zaskoczeniem – wydaje także poezję, w tym i autorów będących wciąż na dorobku, czyli czekających i nieczekających na Nobla.
Słuchowiska Polskiego Radia pod redakcją Janusza Kukuły są szczególną edytorską pozycją – są niepowtarzalne. Ostatnio dla „Frazy” dane mi było omówić tom słuchowisk Bogdana Loebla, podobnie satysfakcjonującą lekturą są utwory Walczaka. Ma on wielkie szczęście, podwójne szczęście: reżyserowali jego słuchowiska tak znakomici reżyserzy jak: Henryk Rozen, Jan Warenicia, Waldemar Modestowicz, Andrzej Zakrzewski, Sławomir Pietrzykowski, oraz sam Mistrz gatunku Janusz Kukuła. Po wtóre – reżyserzy ci angażowali najlepszych aktorów, i nikt w to nie śmie wątpić. Dialogi tych słuchowisk kuszą twórców niepowtarzalnego zawsze Teatru Wyobraźni do ich głoszenia. Przytoczmy fragment – dialog z „Apage Satanas”:
MAKS
A przysięga Hipokratesa?
ROMUŚ
Pijawka, hiena.
DOKTOROWA
Bzdura! (do Doktora) No, powiedz, że bzdura!
DOKTOR
Dobrze, po co przyszliście? Chcecie pieniędzy?
MAKS
Bogactw nie magazynujemy. (odgłos otwierania butelki i polewania do kieliszków) Jeżeli czasem zabieramy jakąś diamentową broszkę, to tylko po to, by ją natychmiast oddać biednemu. Niech ma. (śmieje się)
DOKTOROWA
Filantropi.
MAKS
(surowo) Jesteśmy strażnikami prawdziwej rewolucji. O, gdyby rewolucjoniści nie zatrzymywali się w swym pochodzie i po zwycięstwie nie rozglądali się bojaźliwie, z której strony nadchodzi kontrrewolucja – Niestety. Największe niebezpieczeństwo kontrrewolucji tkwi w nich samych – w tych, którzy zwyciężyli i usiłują utrzymać status quo zwycięstwa. Rewolucja powinna być permanentna, by mogła być sprawiedliwa. Wysadzać z siodła należy dotąd, dopóki istnieje siodło, a jeśli go zabraknie, należy dzielić tym, co pozostało. Potem i tę resztę trzeba odebrać, żeby ludzie sami doszli do zrozumienia nietrwałości i umowności wszelkiego dobra materialnego. Jedyną wartością jest nie „mieć”, lecz „być” i ja was o tym przekonam.
DOKTOR
Stabilność, proszę pana, jest jednak konieczna, by człowiek mógł mieć jakiś punkt odniesienia. Nie można wszystkiego budować na ciągłej negacji.
MAKS
To jest priori koherentny system – ergo z jego immanentnych atrybutów nie jest w stanie narodzić się żadna transcendencja!
ROMUŚ
Ładne, co?
Ot – Grzegorz Walczak! Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Międzynarodowego Instytutu Teatralnego ITI. Laureat wielu literackich nagród, w tym właśnie za „Apage Satanas” (wyróżnienie w konkursie Teatru Ateneum). Słuchowisko i sztuka teatralna „Kaktus” przyniosły Walczakowi trzy pierwsze nagrody – w Polsce i Jugosławii (1988). Autor wielu znanych piosenek, laureat Festiwalu w Kołobrzegu – otrzymał „Złoty Pierścień” i nagrodę Publiczności za tekst do piosenki przeboju „Wrzosy”(1969). Jego piosenki wykonywane były na najbardziej znanych festiwalach – w Sopocie i Opolu. Jego nazwisko znalazło się również w Słowniku Polskiej Muzyki Rozrywkowej. Zajmuje się też przekładami poezji serbskiej i chorwackiej. W 2012 r. opublikował krótką antologię poezji serbskiej w swoim tłumaczeniu. Był recenzentem Miesięcznika „Teatr” i autorem rubryki „Oko i ucho” w dwutygodniku kulturalnym „Sycyna” prowadzonym przez wybitnego prozaika Wiesława Myśliwskiego. Występował w swoich autorskich programach z Wojciechem Siemionem, obecnie z innymi wybitnymi aktorami: Olgierdem Łukaszewiczem, Henrykiem Talarem i Mariuszem Banaszewskim. Występuje także w kabaretach satyrycznych z Jackiem Fedorowiczem, Markiem Majewskim i Tomkiem Szwedem oraz w programach poetycko-muzycznych ze znaną na świecie multiinstrumentalistką - Marią Pomianowską.
To cząstka listy dokonań artystycznych Grzegorza Walczaka. Podczas kolejnego jubileuszu, w stulecie urodzin, warto sporządzić listę szerszą! Z takim życzeniem, dzielonym z Wieloma, a wierzę – Wszystkimi Czytelnikami –
Jan Tulik
----------------------------------------------
*Laudacja na cześć Grzegorza Walczaka w Jego 50-lecie pracy twórczej; Warszawa, 12 marca, Grzegorza (i Alojzego, Bernarda), AD. 2013.