Quantcast
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Jan Stanisław Smalewski - W sowieckich obozach śmierci (3)

Jan Stanisław Smalewski

W sowieckich obozach śmierci (3)

 

W buchcie Wanino

 

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Po dwudziestopięciodniowej podróży w wagonach towarowych w drugiej połowie sierpnia 1949 roku Rymsza dotarł do buchty Wanino, gdzie był ostatni punkt etapowy przed odjazdem na Kołymę.

Buchta to po prostu zatoka. A jeśli chodzi o Wanino, był to tak zwany pasiołek - miejsce na ziemi nie będące ani wioską, ani miastem. Wanino to nazwa pasiołka, w którym gromadzono więźniów; tysiące ludzi z wyrokami, znajdujących się pod strażą władzy radzieckiej i zamieszkujących w prowizorycznych barakach – tak zwanych zonach.

Oprócz terenu gęsto ogrodzonego kolczastym drutem, było tam także osiedle zamieszkiwane przez wolnych. Kim byli wolni? To ludzie, którzy odbyli wyroki, lecz z różnych względów i przyczyn nie opuścili ziemi, na którą zostali zesłani. Częstokroć nie mieli jak wydostać się stamtąd lub też po prostu nie mieli dokąd się udać. Znaczącą ich część stanowili ci, którzy wyroki zesłania odbyli, lecz nie otrzymali od władzy radzieckiej prawa repatriacji.

Po „szmonie” (rewizji) i innych formalnościach więźniów rozlokowano w zonie nr 1, w ogólnym baraku zwanym „wagzał” (peron).

To ogromny barak z trzypiętrowymi narami. W kącie miał tak zwaną kabinkę. Było to ciasne pomieszczenie zabudowane nieszczelnie deskami. Służyło za pokój dla brygadirów i czołowych działaczy „suk”, czy „worów”, rządy których zmieniały się prawie każdego dnia. Każdorazowo zmiana takiego rządu pozostawiała za sobą kilka lub kilkanaście ofiar.

Do władzy dochodziły w tym czasie „gabinety”: Piwowarowa, Uporowa, Uralskiego, Iwana Kołymy, Diadi Wasi i kilku innych. Ci ludzie w zonie czuli się pierwszymi po Stalinie. Co prawda przez krótki czas, ale byli najważniejsi.

Dla nich administracja obozowa nie istniała. Z ich rozkazu, podczas krótkiego tam pobytu Rymszy, zarąbano dwóch dozorców. Przedstawiciele władzy radzieckiej bardzo rzadko zjawiali się w zonie i nigdy pojedynczo.

W zonie było straszne przeludnienie. Transporty więźniów przeznaczonych na Kołymę stale nadchodziły. W połowie września około trzytysięczną grupę więźniów - do której trafił i on - odesłano do zony nr.5, gdzie rzekomo mieli być tylko sami więźniowie polityczni.

Okazało się jednak, że tam już mieszka około 70 osób kolorowych „suk” czy „worów”. Mieszkali oni w osobnym baraku, wszyscy chodzili z wypuszczonymi koszulami, każdy nosił w ręku karty. Nowo przybyłym proponowali grę. Każdy z nich szukał okazji, a gdy nie znajdowali chętnych, zasiadali sami ze sobą, stawiając w bank ubranie, obuwie lub inne szmaty i rzeczy, które do nich nie należały. W takich przypadkach, ten kto przegrał, musiał pójść odebrać je temu, do którego one należały i oddać temu, co je wygrał. Nierzadko w podobny sposób grano o ludzkie życie.

W zonie nr 5 było około trzech i pół tysiąca więźniów. Bałagan był nie do opisania. Słyszało się rozmowy wszystkich narodowości Europy i Azji, przeplatane gęsto sowieckimi przekleństwami.

Najwyższą władzę w zonie sprawował tak zwany komendant. Do pomocy miał on brygadzistów, którzy każde zarządzenie komendanta gorliwie wykonywali przy pomocy „dryna”. Była to absolutna, niepodzielna władza, od której odwoływać się pozostawało jedynie do Boga.

Za wiedzą i zgodą komendanta, a także brygadzistów, błatnyje, to znaczy złodzieje, uprawiali bezkarnie swój zawód: grabili ubrania, obuwie i inne rzeczy, opornych poskramiając widokiem noża czy piki - jak nazywano podobny do niego przyrząd.

Wydawanie posiłku - jeżeli tak można go było nazwać - odbywało się trzy razy na dobę, o różnych porach. Często obiad był o godzinie dwunastej w nocy, a kolacja nad ranem. A nieraz wydawano dwa posiłki zespolone. Nikomu nie wydano żadnych naczyń do jedzenia: ani misek, ani łyżek. Radzili sobie ludzie, jak kto mógł. Na co kto mógł się zdobyć sprytem i rozumem.

Pożywienie przynosili w beczkach z trzeciej zony, gdzie była kuchnia. Do noszenia beczek wyznaczeni byli na stałe ludzie, których nazywano bałandziorami. Mając możliwość stykania się z inną zoną, uprawiali oni handel. Z zony wynosili różne szmaty i obuwie, a przynosili z kuchni puste bańki konserwowe i różnego rodzaju tłuszcze.

Bańki używane były przez więźniów zamiast misek do jedzenia. Nabyte ze spekulacji bańki, nie pokrywały zresztą i jednego procenta ogólnego zapotrzebowania na miski. Wielu spośród więźniów wykorzystywało czapki zamiast misek. Po kilkakrotnym użyciu prawie wcale nie przepuszczały one zupy więc spełniały rolę podwójną: czapki i miski. O łyżkach nikt nawet nie myślał. Używanie łyżki, uchodziło za niedołęstwo.

Zamiast normy cukru otrzymywali cukierki, które docierały do nich w bardzo ograniczonej ilości, prawdopodobnie uszczuplane przez różnej maści spekulantów.

Chleb przywożono do zony samochodami, przy których stawiano stoły i wagi. Więźniowie ustawiali się po niego w kolejce, podchodząc brygadami. Na ogół swą pajkę otrzymywało się do czapki w postaci różnych rozmiarów okruszyn. Wagi ich, wynoszącej 600 gramów, przestrzegano. Chleb, a raczej jego okruchy, rozładowywano z samochodu szuflami. Ludzie, którzy go rozładowywali, deptali po nim butami i dlatego w więziennych pajkach było moc piasku, niedopałków, zapałek i innego śmiecia, nie wchodzącego normalnie w skład chleba.

Część chleba jednak trzymała się kupy, to znaczy docierała w postaci bochenków. Do ich otrzymania mieli prawo błatnyje, brygadziry, bałandiory i inni uprzywilejowani, według uznania „czcigodnego” komendanta.

Otrzymany chleb każdy starał się zjeść od razu, po pierwsze dlatego, że każdy był piekielnie głodny, a po drugie - jadł szybko ze strachu, by mu go nie odebrano lub skradziono.

Dotkliwie odczuwany był brak wody, którą także przynoszono beczkami z trzeciej zony. Wodę wydzielano i nigdy dla wszystkich jej nie starczało. Jej dotkliwy brak zmuszał ludzi do picia zlewków kuchennych, które przypadkowo przeciekały przez róg ich zony. Następstwem tego były różnego rodzaju choroby.

Leczenie chorób było bardzo prymitywne. W jednej „pałatce”, oznaczonej czerwonym krzyżem, urzędował lekarz - Niemiec z Berlina, nie znający ani słowa po rusku. W samej tej „pałatce” i w jej pobliżu czuć było w powietrzu obecność śmierci. Więźniowie wiedzieli, że przebywa tam, mimo iż nikt z nich na własne oczy jej nie widział.

Codzienne wywożenie umrzyków z zony ręczną dwukółką świadczyło o tym, że śmierć nie próżnuje. Miejsce, w którym ich zgromadzono, znajdowało się w szczerym polu.

Teren, na którym rozmieszczono zony, podzielono na rozległe płaszczyzny w formie kwadratów lub prostokątów, oddzielonych od siebie drutami. Cały obóz ogrodzony był pięcioma rzędami drutów kolczastych.

Bram było kilka, w tym jedna główna. Przy każdej bramie znajdowała się tak zwana wachta. To taka niedostępna budka, gdzie urzędował przedstawiciel władzy, którego zadaniem było pilnowanie, żeby nikt nielegalnie nie dostał się do zony, ani też z niej nie wyszedł. Kiedy wywożono z zony umarłych, ów przedstawiciel władzy „uroczyście” sprawdzał, czy wśród nich nie ukryto kogoś z żywych. Polegało to na tym, że każdemu z nieboszczyków wbijał w ciemię trzymany w dłoni zaostrzony długi rdzawy gwóźdź.

Widząc naocznie, że umarły nie drgnął, mógł dalej pełnić swoją służbę ze spokojem i przeświadczeniem, że ci, których wywieziono za bramę, żadnego niebezpieczeństwa dla ustroju socjalistycznego już nie stworzą.

W zonie różnego rodzaju epidemie segregowały ludzi. Jednych odsyłały w krainę wiecznych łowów, a innych do baraku z czerwonym krzyżem, na leczenie. Za zonę mógł dostać się tylko umarły, a do baraku z czerwonym krzyżem tylko taki, którego musiano już nieść na noszach. Zdrowi męczyli się w ciasnych barakach-namiotach. Ludzie spali tam, gdzie kto znalazł sobie miejsce: na narach, pod narami, w przejściu.

Nikt nie miał stałego miejsca. Prawo własności nie funkcjonowało. Większość żyła ze sobą w zgodzie. Więźniowie układali się do snu jeden obok drugiego, często nie znając się. Jeżeli było ciepło, to ci, co mieli nieco „barachła”, spali na powietrzu pod barakiem. - Tak żyli ci, co wnosili lub mieli wnieść swój trwały wkład w dzieło budowy komunistycznego ustroju, dokładnie zdając sobie sprawę z tego, że ich życie pozostanie na Kołymie. Na wyjazd tam oczekiwali wszyscy.

Po osiedleniu w „wagzale”, przydzieleniu do jednej z brygad i znalezieniu sobie miejsca na drewnianych narach Antoni Rymsza usnął twardym snem. O świcie obudził go hałas, jaki czyniło dochodzące z zewnątrz dzwonienie metalowym prętem w zawieszony na drucie kawał kolejowej szyny. W ten znamienny sposób brygadiry ogłaszali zbiórki więźniów.

Słysząc nawoływania do opuszczania baraku i stawania na zbiórce na zewnątrz, zerwał się z nar i odruchowo sięgnął ręką w stronę sąsiada, by go obudzić. Szarpnął raz, drugi, lecz on nie poruszył się.

Czując, że jego ciało stawia dziwny opór, pochylił się nad leżącym i zauważył, że w miejscu gdzie powinna znajdować się jego głowa, leży jakiś kawał derki. W pierwszej chwili pomyślał, że współtowarzysz celowo owinął nią głowę, żeby nie słyszeć hałasu dochodzącego z zewnątrz. Pociągnął za derkę i... przeszły nim ciarki. - Więzień nie miał głowy.

- Cholera, a jak mnie posądzą o to? – wystraszył się. Zorientowawszy się, że nikt nie zauważył jego odkrycia, zarzucił ponownie derkę na obciętą szyję denata i wybiegł na zewnątrz.

Niedługo potem któryś z brygadirów odnalazł zamordowanego i przeciągające się przeliczanie więźniów zakończono.

Kiedy całą brygadą ruszali na posiłek, z „wagzału” dyżurny wywoził ręczną dwukółką zwłoki nieznajomego.

W ciągu kilku pierwszych dni pobytu w buchcie część więźniów otrzymała pracę. Wyłoniono spośród nich kucharzy, sanitariuszy oraz cieśli i stolarzy, którym przydzielono robotę w porcie. Jak okazało się niebawem, przygotowywali oni stojący w zatoce statek „Aleksander Newski” do podróży z transportem więźniów przez Morze Białe do Magadanu.

Cieśle i stolarze budowali pod jego pokładem nary, czyli półki dla więźniów. On wytypowany został do grupy, której zadaniem było postawienie olbrzymiego brezentowego szałasu, przeznaczonego na punkt sanitarny. Wtedy nie wiedział jeszcze, że niebawem będzie służył również dla niego.

Brezent, z którego budowali szałas, pochodził z różnych obiektów wojskowych, był niejednolity w swej grubości i w stopniu zużycia. Część była po prostu podarta. Żeby okryć nim całość drewnianej konstrukcji - zbudowanej przez jeden dzień przez cieśli i stolarzy - należało go zszyć i posztukować.

Dratwę otrzymali od służby obozowej, gorzej było z igłami. Te należało zrobić z drutu. Osobiście wykonał jedną taką igłę, ostrząc ją na kamieniu, a jej ucho przecierając kawałkami szkła.

Pod koniec pracy przy szałasie, z jednego cieńszego kawałka brezentu, uszył sobie podręczną torbę, podwinął jej krawędzie i przeciągnął przez nie kawał zdobycznego sznurka, który potem - dla uniknięcia jej kradzieży - nosił obwiązany wokół nasady dłoni.

Po kilku dniach pobytu w buchcie władza obozowa obdzieliła ich porcją szmat i zużytych koców. Dostał koszulę, która ledwie sięgała mu pępka i mocno wystrzępiony na połach i rękawach, waciak. Wydano im również koce do spania, po jednym na siedem osób. Na szczęście, mając waciak, nie potrzebował - podczas zimowych nocy - rywalizować o koc ze śpiącymi obok więźniami.

 

    Przygotowując więźniów do srogiego klimatu Dalekiej Północy, w zonie rozpoczęto wydawać słannik. Był to wywar z gałęzi jedliny. Podobno najbardziej skuteczny i najtańszy środek przeciwko strasznej chorobie cyndze – szkorbutowi. Od rana setki ludzi ustawiło się w kolejce, by otrzymać porcję owego cudownego leku. Na jej czele stanęli bywalcy dalekich stron dzikiej północy: Kołymy, Peczory, Norylska, Workuty. Wszyscy oni opowiadali o strasznych męczarniach, jakie musieli znosić więźniowie od tej niemiłosiernej choroby; o spluwaniu zębami, nie gojących się ranach i innych niewyobrażalnych jej następstwach. Te opowieści rozprzestrzeniały się lotem błyskawicy, budząc wśród zgromadzonych strach i zaganiając ich w niekończącą się kolejkę po zbawienny słannik.

    Nastraszony możliwością zapadnięcia na straszną cyngę Antoni Rymsza ustawił się w kolejce, mimo iż dolegliwości jeszcze żadnych nie odczuwał. Jedyne, co go w tym czasie nękało, to straszliwy głód. Dlatego wiadomość, że słannika wydają tylko maleńką miarkę, która w niczym go nie była w stanie pohamować, denerwowała i jego. Wzbudzała żal.

    - Szkoda, że nie można jednocześnie spożyć czegoś, co zaspokoi głód i zapobiegnie groźnej chorobie – myślał.

    Słannik, według ustalonej normy, wydawał lekarz – Niemiec z Berlina. Niczym czarodziej zaklinający wstrętne choróbsko, stojąc przed beczką ze specyfikiem, odmierzał  każdemu należną mu normę. Robił to sprawnie, kolejka posuwała się szybko.

    Przybliżywszy się do beczki, Antoni zauważył, że jest ona do połowy wypełniona ciemnobrązową masą o gęstości świeżego miodu i roznosi zapach żywicy świerkowego drewna. Już wcześniej zorientował się jednak, że lekarstwo nie jest żadnym rarytasem. Widoczne gołym okiem reakcje więźniów zmuszały do refleksji nad słusznością decyzji wyczekiwania w długiej kolejce, poddawały w wątpliwość zasadność zasłyszanych opinii o wartościach tego „cudownego” leku.

    Kolejka posuwała się w milczeniu. Nadzieja na ratunek przed straszną cyngą, która niebawem miała zaatakować, zobojętniała więźniów na to, co wokół się działo. On też starał się nie dostrzegać tego, że kilku spośród tych, co próbowali przytrzymać go w ustach, zwymiotowało, nie zdążywszy nawet zbytnio oddalić się od beczki. Jego strach przed cyngą był większy, niż rodzący się wstręt do niej.

    Każdy, kto chciał otrzymać tę jedyną łyżkę zbawiennego leku, musiał ze sobą mieć to narzędzie. A słannik należało przełknąć natychmiast po otrzymaniu, nie odchodząc od beczki. On nie miał oryginalnej łyżki. W jego pobliżu nikt takowej nie miał. Miał wyżłobioną drewnianą deseczkę, którą – stojąc w długiej kolejce – zdrowymi wciąż jeszcze zębami przygryzał do stosownej formy, upodabniając ją do prawdziwej łyżki.

    Gdyby nie jego gęstość, nie otrzymałby swojej porcji. – Mimo wszystko z zazdrością spoglądał na podobne łyżki współwięźniów, które były większe i głębsze. By się nie czuć poszkodowanym, nabrał porcję pełną jak oko bawołu i natychmiast połknął paskudztwo.

    W pierwszym momencie poczuł słodkawy, ale wstrętny smak. Wstrzymując oddech, pośpiesznie oddalił się od beczki i pokonał strefę pierwszych kilku zaczarowanych metrów, która dla wielu okazywała się nie do przebycia. Udało się!.. Nie zwymiotował. Chwilę potem wydawało mu się nawet, że spośród jego znajomych, czuł się najlepiej; nie mierziło go. Niektórzy zaczęli mu tego zazdrościć.

    - Skoro tak łatwo ci poszło, widocznie twój organizm potrzebuje tego zbawienia – zauważył jeden z tych, których uznawali za bardziej doświadczonych bywalców Północy.

    - Drwisz sobie ze mnie? – zapytał Rymsza. Bywalec Północy uniósł obie ręce do góry.

    - Uchowaj Boże, jakbym śmiał? Myślę tylko, że skoro słannik nie wzbudził w tobie odrazy, może ta straszliwa choroba już zagnieździła się w tobie. Rozumiesz, siedzi w początkowym stadium rozwoju i czeka, żeby zaatakować: dziąsła, zęby, skórę?..

    - I ja tak myślę – dorzucił jego przyjaciel. – Jeśli twój organizm potrzebuje tego wstrętnego lekarstwa, powinieneś to wykorzystać.

    - Próbujecie robić mnie na szaro?... – bronił się Rymsza. Ci, którzy znali daleką Północ, zaprzeczyli jednak.

    - Myślimy, że naprawdę powinieneś podejść jeszcze raz. Gdybyś widział, tak jak my, męczarnie tych, którzy podobnej kuracji poprzednio się nie poddali, uwierzyłbyś.

    Uwierzył. Za ich radą stanął w kolejce po raz drugi. Lekarz rozdzielający to paskudztwo zorientował się i usiłował go oddalić. – Wydaję tylko po jednej porcji! Ty podchodzisz po raz drugi.

    - Ależ doktorze – odezwał się do niego po niemiecku. – Mój organizm potrzebuje więcej słannika niż organizmy tych, którzy tu dopiero przybyli. Już ponad rok przebywam w niewoli u Ruskich i ta straszna cynga zagnieździła się we mnie. – Lekarz uśmiechnął się i powtórnie odmierzył mu solidną porcję, którą spożył z równym powodzeniem jak i pierwszą.

    - Niech ci idzie na zdrowie – skwitował.

    Trzeci raz nie odważył się stanąć w kolejce. W tym dniu mogłoby to zostać uznane za bezczelność. Na drugi dzień jednak pożyczył sobie łyżkę o normalnej pojemności i podobnie jak poprzedniego dnia zrobił z nią dwa kursy. Dobrał się do tego specyfiku jak głupi do mydła...

    Trzeciego dnia nie poszedł już po słannik, gdyż... musiał stanąć w innej kolejce, kolejce do ustępu. W zonie, gdzie znalazł się w 1949 roku - z nieznanych wyroków opatrzności, a może takim po prostu było jego przeznaczenie, którego nie śmiał swego czasu wyjawić przed nim cudotwórca Szczuka - było około trzech i pół tysiąca ludzi, a ustęp na dwanaście miejsc był tylko jeden. Umiejscowiony w samym rogu zony - nie zapomni tego do końca życia - nad którym wznosiła się wyżka z ustawionym i skierowanym w ich stronę karabinem maszynowym oraz silnym reflektorem lotniczym.
    W normalnych warunkach ustęp ten ledwo zabezpieczał potrzeby zony. Z chwilą wydania więźniom „słannika” liczba chętnych do ustępu osiągnęła rozmiary katastrofy. Już w drugiej dobie wydawania tego specyfiku, baczny obserwator mógł zauważyć, że ludzie stoją w dwóch kolejkach. Jedni do beczki ze słannikiem, inni do ustępu. W trzeciej dobie była już tylko jedna, nie kończąca się pielgrzymka, napędzana gównem.
    Pokornie, powoli, w milczeniu, posuwali się do upragnionego miejsca. Wszyscy bez wyjątku czuli to samo. Ogromną siłę gówna, zniewalającą ich władze fizyczne i zmysły. Stali tak w cierpieniu i nie kończącej się udręce więźniowie różnych narodowości, różnego wieku, pochodzenia i wykształcenia, różnych przekonań i wyznań. Wszyscy nawzajem rozumieli się doskonale, bo łączył ich wspólny kierunek, jednoczyła ta sama myśl, a gnało do ustępu wszystkich bez wyjątku, wszechwładne gówno.
    Cierpień przysparzały nie tylko dolegliwości żołądkowe, przysparzał ich fakt, iż w tej trudnej, wyjątkowej przecież sytuacji, nie dało się skorzystać z innego miejsca oprócz ustępu. Każdy, najmniejszy nawet przysiad obok, bez względu na to z której jego strony, groził śmiercią. I nie były to wcale tylko czcze pogróżki. Ci, którzy jako pierwsi próbowali się o tym przekonać, doświadczyli tego okrutnie. Z wyżki strzelano do ludzi jak do zajęcy. Padali ranni, kilku zostało zabitych. Tak było na początku, później już ludzie pilnowali się. Każdy wolał w spodnie nasrać, aniżeli umrzeć od kuli.
    Ile „rozkoszy” daje stanie w kolejce do ustępu, poznać może tylko ten, kto tego doświadczył na własnej skórze. Tylko ten potrafi współczuć i zrozumieć innych. Brakuje słów i porównań, by oddać wszystkie odczucia, jakich doznawał, stojąc w tej kolejce. To nie to samo, co strasznie głodnemu stać w kilometrowej kolejce po chleb, gdzie sam zapach świeżego chleba wywołuje mdłości, skurcze żołądka, zawroty głowy i zamroczenie. Gdzie po zamknięciu powiek zjawiają się różnokolorowe witraże i małe, ruchliwe motylki. Te chwilowe objawy wywołane głodem, są daleko łatwiejsze do przeżycia i pokonania niż te, których doznawał człowiek w czasie stania w kolejce do ustępu, gnany straszliwą siłą gówna.
Kto raczył wiedzieć kiedy, z jaką mocą, hukiem, w jakiej ilości wyzwoli się ta nieujarzmiona siła, której tak często ludzie nie doceniają. Stał taki człowiek w kolejce, nieszczęśliwy, całkowicie zależny od tej niezbadanej siły, przestępował z nogi na nogę, wił się jak piskorz, zakręcał łydki, przysiadał, wyginał się na wszystkie strony, spodziewając się, że lada chwila cały transport może wylądować w kalesonach. Te męczarnie zmuszały go do obliczenia z dokładnością do jednej sekundy, ile czasu zajmie mu czekanie, ilu ludzi ma przed sobą, ile przeciętnie czasu wypada na jednego nieszczęśnika. Godziny wyczekiwania wydawały się wiekami, minuty godzinami, a kolejka... posuwała się bardzo wolno.
    Jeszcze kilka minut. Już wszystko przygotowane do akcji, porozpinane wszystkie guziki, w ręku przygotowany papier, lub inny środek zastępczy. W kolejce słychać było prośby i błagania, by ci, co chwilowo mogą jeszcze wytrzymać, ustąpili miejsca tym, nad którymi wisiała na włosku groźba zesrania się w kalesony. Jednak daremne słowa, nikt na nich nie zwracał uwagi, bo nikt nie był pewny czy za chwilę i u niego nie nastąpi gówniana ofensywa.
    Jakże łaskawym był los dla tych, co zdobyli się na wysiłek, a i szczęście im dopisało, by wytrzymać do momentu, kiedy można było swobodnie, bez żadnej obawy i skrępowania rozluźnić zwieracze, w przysiadzie oprzeć się plecami o ścianę i na chwilę wyzbyć okrutnego lęku. Jakiż to był wspaniały moment rozluźnić napięte nerwy, zamknąć oczy, by nie widzieć tej okropnej, nie kończącej się kolejki. To nic, że zamiast niej przed oczami pojawiały się różne kółka i kółeczka, zmieniające bezustannie swe położenie i kształty. Że wszystko wirowało, chwiało się... Niestety, ten błogi stan trwał niedługo, zaledwie moment, gdyż w kolejce współtowarzysze niedoli ponaglali, prosili o pośpiech.
    Ofiary „ponosu” z niechęcią więc powstawały z miejsca, które przez chwilę tylko pozwalało im czuć się władcą samego siebie (stąd być może porównywanie go do tronu) i dla pewności, na wszelki wypadek, stawały ponownie w kolejce. Tak mijały długie godziny, dni i noce życia przy ustępie.
    Nierzadko zdarzało się widzieć, gdy dosłownie o krok od miejsca wieńczącego szczyt marzeń, kończyła się wytrzymałość ludzka i z lekkim pomrukiem oraz bulgotem napełniały się spodnie nieszczęśnika, przydając dramatyzmu i tak niesympatycznej atmosferze. Co wtedy pozostawało delikwentowi? Widząc bezcelowość dalszego stania w kolejce, machał on na wszystko ręką zawstydzony, ustępował miejsca innym, stając się pośmiewiskiem dla tych, których okrutny „ponos” łaskawie ominął.
    Nafajdanie w spodnie nie kończyło nieszczęścia. W zonie nie było wody, o praniu nie mogło być mowy. Jedyne wyjście, jakie pozostawało w tej głupiej i trudnej sytuacji, to wysuszyć kalesony na słońcu lub własnym ciałem.
    Ci, co w swym nieszczęściu szczęśliwie trafili na słońce, też nie zawsze decydowali się na siedzenie przy gaciach. Mimo iż „ponos” doświadczył setek, może i ponad połowy więźniów, jakoś to głupio było dorosłemu człowiekowi świecić oczami przed innymi, że zesrał się w spodnie. Każdy miał przecież zakodowane w podświadomości, że dorosłemu to nie pasuje i ciężko za to obwiniać kogokolwiek.
    Straszne uczucie bezradności wobec biegunki prześladowało niemal wszystkich. Bezradna też w zonie była czcigodna medycyna. A „ponos” robił swoje. Segregując ludzi na kategorie: jednych wysyłał na łono Abrahama - tym na drogę wbijano gwóźdź w ciemię, drugich układał jak śledzie, w tak zwanej san-czaści. Tam płukano ich dwustronnie margancowką.
    W śmiertelnych zmaganiach z gównem więźniowie próbowali stosować głodówkę, ale to też dawało opłakane rezultaty, zmniejszając co prawda liczbę kursów do ustępu i wydajność wydalanych treści żołądkowych oraz częściowo bóle żołądka, wzmagające się ponownie po spożyciu najbardziej niewinnego posiłku.
    Walkę z „ponosem” najbardziej utrudniał brak wody, lekarzy i lekarstw. Dla większości spośród nich jedynym ratunkiem było jego przetrwanie. Nie wszystkim to się udało. Oprócz kilku osób zastrzelonych przez strażników, „ponos” uśmiercił ponad 200 więźniów, dla których kuracja „słannikiem”, mająca ich uchronić przed straszną „cyngą”, okazała się całkowicie zbędna.


   
Ale nie tylko „ponos” uśmiercał ludzi. Stojąc w kolejce do ustępu raz jeszcze przydarzyło mu się ujrzeć człowieka z obciętą głową. Tym razem zwłoki wyciągnięto z kloacznego dołu.
    - Kim był? Dlaczego obcięto mu głowę?.. - nie mógł zrozumieć. Dopiero później jego znajomy Ormianin wyjaśnił mu, na czym polega tajemnica.
    - To robota błatnych. Zabity był zapewne więźniem, któremu kończył się wyrok. W zonach trzymano takich do pomocy w sprawach organizacyjnych.
    - Nie rozumiem? Zabito go za to, że miał wyjść na wolność?
    - Nie za to, lecz dlatego - wyjaśnił jego przyjaciel. Sprawa polega na tym, że błatni mają w swych prawach zapisany nakaz ucieczki z obozu (więzienia) przy każdej nadarzającej się im okazji. Nie skorzystanie z niej powodowało rozliczenia i wyrok ze strony innych błatnych.
To prawo zmuszało do tego typu morderstw. Błatny, który dowiedział się, że w jego pobliżu znajduje się więzień kończący wyrok, podstępnie dowiadywał się wszystkich jego danych osobowych i usunąwszy go, wcielał się w tego, który miał wyjść na wolność.
    - No dobrze. A co z głową? A ci, co znali zabitego?.. A inne ślady? Mają przecież zdjęcia, linie papilarne?.. - w tę opowieść Rymsza nie chciał wierzyć.
    - Jeśli zrobili to błatni, głowy nikt nie znajdzie - wyjaśnił mu Ormianin. - A zdjęcia, świadkowie..? Tu nikt niczego nie powie. Zdjęcie zapewne zostanie podmienione, a linie papilarne, wiesz, to można sprawdzić poza obozem. Błatny, którego przygotowano na to zastępstwo, nie ma linii papilarnych. Już dawno mu zesmażono je gorącym żelazem...

 

    Piątego dnia po spożyciu dubeltowej porcji „słannika”, trafił do namiotu z czerwonym krzyżem. Leżąc na noszach, w myślach żegnał się z życiem. Żałował zachłanności, z jaką skusił się na ten rzekomo zbawienny specyfik. Żałował także wielu innych rzeczy, począwszy od dnia swoich narodzin, a na walce o prawo do godnego życia w wolnej ojczyźnie kończąc.   

    Żal ten zapewne nie był pełny – i tym usprawiedliwiał swój egoizm, swoją niewiarę w to, że jego dotychczasowe życie miało jakikolwiek sens, że przydatne było komukolwiek, że w ogóle był potrzebny. Nie był pełny, chociaż był głęboki. Głęboki sercem, które bolało, dziwnie szarpiąc się w klatce piersiowej, ale niepełny z powodu słabości i omdlenia, w które popadał raz po raz.

    - Anton, co z tobą?! Ty się nie daj, Anton! Nie załamuj się, bo cię ponos pokona. –  Leżał w ogromnym, przykrytym brezentem szałasie, na narach wyścielonych grubą warstwą wilgotnych, pachnących żywicą trocin, a obok niego siedział jego znajomy Ormianin.

    Łatwo powiedzieć: nie daj się! – A on co tu robi..?

    Nie, Ormianin był zdrowy. Ich położenie było diametralnie różne. Można to było odczytać z barwy jego głosu, z jego siły i dźwięczności prowokującej obronę. Głos Antoniego – gdy się odezwał – był słaby i nie zdradzał żadnych chęci do walki, żadnych nadziei.

    - To ty, Grisza? – było go stać tylko na zdziwienie.

    - Jak dobrze, że cię odnalazłem, Anton – ucieszył się Ormianin. – Zaraz się tobą zajmę. Mnie ponos ominął, rozumiesz? Ja tutaj robię za sanitariusza, pomogę ci. Postaram się, Anton, ci pomóc – poprawił się.

    Oczywiście możliwości były niewielkie. Już sam fakt jednak, że w tak trudnej sytuacji ma się przy sobie kogoś życzliwego, działał jednak pocieszająco. Antoni zrozumiał, że Grisza chce mu pomóc. Uśmiechnął się do niego. Przyćmiony, mętny dla jego oczu obraz otoczenia zaczął przybierać normalne kształty i barwy.

    Żywica. Pachnie żywicą... Brr – podobny zapach miał słannik. Kręciło mu się w głowie, ale gdzieś w głębi – trudno powiedzieć; w mózgu, czy w piersiach – zaświtała nadzieja.

 

Cdn.

 


Viewing all articles
Browse latest Browse all 786