Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (6)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (6)

 

Aleksander Gierymski

W ciągu kilku lat wydaliście ponad 160 pozycji w warunkach konspiracji. Przedsięwzięcie niezwykle trudne, pełne ryzyka, na zewnątrz czuwała policja polityczna zwana Służbą Bezpieczeństwa z rozbudowaną siatką konfidentów. Trudności z papierem, przecież zużywaliście tego tony, farba, transport, magazyny, dystrybucja, rozliczenia finansowe i cały ten bałagan organizacyjny, któremu przecież trzeba było nadać jakieś ramy. Zatem pięścią w piersi, jak na spowiedzi i odpowiedź - skąd papier, farba materiały wyjątkowo reglamentowane? Jak wyglądał schemat organizacyjny?

 

Schemat organizacyjny… Troszkę się uśmiałem kiedy to przeczytałem. Wie pan, ja poza NOW-ą, poza KOR-em, którego byłem współpracownikiem nigdy nie należałem do żadnej dużej grupy, z nikim się nie identyfikowałem, nie próbowałem tworzyć środowisk, partii politycznych… Myślę natomiast, że byłem niezłym organizatorem, nigdy nie bałem się pracy, także tej fizycznej, którą zresztą do dziś lubię. I tak sobie myślę, że dawałem niezły przykład moim współpracownikom. No więc ten schemat organizacyjny – na początku robiliśmy – może zresztą ja najbardziej - wszystko, dosłownie wszystko. Począwszy od kontaktów z autorami, tłumaczami, redaktorami, przepisywania tekstów na maszynie – dzięki Bogu parę lat wcześniej kupiłem maszynę do pisania aby przepisać na niej moja pracę magisterską, to przy jej pisaniu nauczyłem się stukać w miarę szybko w klawisze, poprzez targanie w wydłużających się rękach – bo każda torba ważyła co najmniej dwadzieścia kilo, a nosiło się dwie – składek z wydrukami, składanie, szycie, także dostarczanie, początkowo małych, potem większych ilości książek, kolporterom aż po zbieranie pieniędzy, płacenie drukarzom, autorom, grafikom, później składaczom, wszystkim zatrudnionym przy produkcji.

Skąd papier? Prosta odpowiedź: większość naszych książek została wydrukowana na tzw. dojściach, w drukarniach państwowych – wszystkie wówczas były państwowe. Ogromne, naprawdę ogromne zarobki drukarzy – nikt w długim łańcuchu ludzi produkujących książki nie zarabiał nawet ułamka tego, co oni – wynikał właśnie z tego, że to oni „kombinowali” papier, mówiąc wprost musieli go ukraść.

Mieliśmy też jeden nasz offset i papier do niego kombinowaliśmy wszędzie tam, gdzie to było możliwe. Jakieś możliwości kupna papieru od złodziei miał mój serdeczny kumpel, nieżyjący od półtora roku Marek Krawczyk, twórca podziemnego wydawnictwa Pomost, kiedyś, to zapewne była końcówka ’84 roku albo wiosna ’85 przywieźliśmy z Jarkiem Markiewiczem, zupełnie na wariackich papierach, ponad tonę papieru z Lublina załatwioną przez Włodka Blajerskiego, z którym siedziałem w więzieniu na Rakowieckiej, a który po opuszczeniu pudła został dyrektorem Wydawnictw Naukowych KUL-u. Było też trzecie źródło, zupełnie nikomu nieznane, przez nikogo – o ile wiem – nie wykorzystane. Nie wiem na jakiej zasadzie ale w składach makulatury trafiały się bele papieru do drukowania na maszynach rolowych. Chyba Jarek znalazł jakieś dojście i kupowaliśmy ten papier tnąc go później na arkusze. To była koszmarna robota, a i straty tego papieru były bardzo duże. Ale z uporem maniaka robiliśmy to wiele razy. Mieliśmy wreszcie wsparcie od chłopaków z buddyjskiego wydawnictwa Pusty Obłok – Bolka Roka i Krzysztofa Lewandowskiego, oni też mieli jakieś możliwości. No i trafiały się, niezbyt często, ale jednak możliwości kupna papieru w sklepach. Mieliśmy przekupiony personel w jednym z takich sklepów, chyba na Płockiej.

 

Kim byli ci drukarze na „dojściach”. Jak rozumiem nie byli to ideowcy?

 

W żadnym wypadku. Pamięta pan, mówiłem o tym na początku naszej rozmowy, że w ’81 roku wsypali nas drukarze z drukarni w Stronnictwie Demokratycznym. Nie mam wątpliwości, że gdyby ci z innych drukarni wpadli, zrobiliby to samo.

Niespecjalnie ich interesowało co drukują, ważne było aby dostali kasę. I jak powiedziałem, zarabiali krocie. Co śmieszniejsze wszystkie zarobione pieniądze potrafili przeputać. Może zresztą dlatego wciąż ich potrzebowali? Opowiem tylko o jednym z nich. Rysiek – imię prawdziwe – pracował w Instytucie Matki i Dziecka. Zarabiał u nas ogromne pieniądze, naprawdę ogromne i… I mieszkał w maleńkim pokoju z żoną i trójką dzieci. To był dosłownie taki pokój, że jak rozłożyli sprzęty do spania to nie było jak przejść. A w sąsiednim pokoju mieszkali rodzice z siostrą i jej dwójka dzieci. Armagedon. Mógł za pieniądze zarobione w Przedświcie kupić spore mieszkanie ale, o ile pamiętam, po ’89 był tak samo biedny jak przed erą podziemnych druków.

 

Co oni robili z tymi pieniędzmi?

 

Nie wiem, jak inni ale Rysiek lubił alkohol, lubił hazard, sporo wydawał na wyścigach konnych, lubił stawiać kolegom. W przypływie szczerości oznajmił mi kiedyś, że Instytut mógłby mu w ogóle nie płacić, a on i tak by tam pracował. Wcale się nie dziwiłem – chciałbym mieć takie pieniądze, jakie mu płaciliśmy. Czasami zresztą drukował też jakieś etykiety dla prywaciarzy. To były znacznie bezpieczniejsze fuchy.

 

Nie baliście się, że jak wpadnie takie dojście, to skończy się wydawnictwo?

 

Nie. Przede wszystkim dlatego, że mieliśmy – w przeciwieństwie na przykład do ogromnego w pewnym momencie Wydawnictwa Krąg – tych dojść sporo. Może poza pierwszym półroczem nigdy nie działaliśmy tylko na jednym „dojściu”. Zawsze było ich co najmniej trzy. Ale, co więcej, często było tak, że ktoś znajdował jakąś możliwość druku i nie informował innych o tym miejscu. Mówiło się po prostu, że można gdzieś coś wydrukować i tyle. Fakt, istniała możliwość, że takie miejsce wpadnie, a z nim nasz człowiek ale… Ale drukarz nie mógł zdradzić innych.

 

Mieliście ten jeden offset…

 

Tak. I wiedzieliśmy o tym tylko my z Jarkiem. Od czasu do czasu coś na nim drukowaliśmy.

 

Pan to robił wcześniej, ale Jarek Markiewicz, subtelny poeta…?

 

Wspominałem już wcześniej, że Jarek miał jakiś niesamowity talent improwizacyjny. A poza tym szybko, bardzo szybko się uczył… Drukowanie to nie jest zbyt skomplikowane zajęcie. Pytał pan też o farbę – to nie był problem, trochę przywoził nam Krzysiek Freisler z Berlina, trochę kupowaliśmy od drukarzy – z tego nikt nie był w stanie ich rozliczyć. W każdym razie ten jeden offset był nasza polisą ubezpieczeniową. Gdyby wszystko zawiodło, zawsze mogliśmy odbić się od dna.

 

Jak znajdowaliście ludzi do introligatorki?

 

W zasadzie nigdy z tym nie było problemu. Wiele osób potrzebowało dodatkowego zarobku. Wystarczyło zapytać w naszym kręgu towarzyskim kilka osób. Dosyć szybko zresztą wykształciła się grupa naszych trzech-czterech „zawodowych” składaczy, wśród których prym wiódł oczywiście „Obrzynek”. Ale sporo roboty wykonał też chyba Mietek Książczak i jego ekipa., rodzice Anki Iwanowskiej, sporo innych osób, których nazwisk nie potrafię już dziś odtworzyć choć często – jadąc po mieście – wiem, że w jakimś domu była składana jakaś książka.

 

Ile Waszych książek przejęła Służba Bezpieczeństwa?

 

Rozumiem, że mówimy o pełnych nakładach. Nie jestem tego pewien, ale wydaje mi się, że trzy. I żadna – poza jedną, maleńką książeczką Janka Lityńskiego „Solidarność – problemy, znaki zapytania” - w drukarni, to zresztą w założeniu nie byłoby możliwe – z drukarni odbieraliśmy pojedyncze składki, czasami było też tak, że jedną książkę drukowaliśmy w różnych miejscach. Część w jednym miejscu, inną w innym. Broszura Lityńskiego była na tyle mała, że drukowaliśmy ją „na raz” – to ta historia, którą opowiadałem mówiąc o „Słoniu”. Wpadła też na pewno książka Gancewicza „Człowiek 102078” i powieść Piotra Skórzyńskiego „Jeśli będziesz ptakiem”. Wydaje się, że niezbyt dużo jak na tyle tytułów i siedem lat działalności. Wszystkie zresztą te książki wydrukowaliśmy ponownie. Oczywiście, w długim łańcuchu kolportażu wpadały pojedyncze egzemplarze, czasami więcej niż pojedyncze. Tak było w przypadku wpadki Tomka Doleckiego. Kiedy mnie zatrzymano też miałem w samochodzie po dwadzieścia egzemplarzy dwu tytułów: Ani Kalinowskiej /choć jej nazwisko nie figurowało na tej książce/ ZEN (Zeszyty Edukacji Narodowej) - Polska lat osiemdziesiątych. Stan środowiska przyrodniczego oraz Marka Nowakowskiego „Rachunek”. 

 

 

 Dziś już wiadomo, że wiele podziemnych wydawnictw otrzymywało maszyny poligraficzne z Zachodu. Wam jakoś szczęście nie dopisywało - nie dostaliście żadnych takich prezentów. Dlaczego, czy byliście aż tak mało operatywni? I jeszcze pragnę poruszyć dwie sprawy: podobno dokonaliście poważnego włamania, efektem którego była kradzież maszyny offsetowej. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić dwóch tak poważnych "kryminalistów" - Wacław Holewiński i poeta Jarosław Markiewicz. W roku 1984 zaliczył Pan kryminał, myślę, że nie ów offset był u podnóża wyroku?

 

Pozwoli pan, że zanim odpowiem na pytania jedno drobne ale konieczne sprostowanie wynikające z mojej nieuwagi. Jak słusznie zwróciła mi uwagę jedna z czytelniczek naszej rozmowy, „uśmierciłem” Jarka Markiewicza w czwartym odcinku tego wywiadu dwa lata przed jego rzeczywista śmiercią. Faktycznie, mój podziemny przyjaciel i wspólnik zmarł w czerwcu 2010, a nie 2008 roku. Wszystkich za tę pomyłkę przepraszam.

Teraz wracam do pańskiego pierwszego pytania. Dlaczego Przedświt nie otrzymał nigdy żadnej maszyny drukarskiej z Zachodu? Po prawdzie sam bym chciał poznać odpowiedź na to pytanie. Z mojej wiedzy wynika, że sprzęt poligraficzny dostawały – w porównaniu z naszym – mikroskopijne wydawnictwa. Próbuję to racjonalizować i… i takie nasuwają mi się wnioski. Po pierwsze moje drogi z dawnym, KOR-owskim środowiskiem, które miało ogromny wpływ na rozdział maszyn zarówno na Zachodzie jak i tu, w kraju, rozchodziły się bardzo wyraźnie. Po wtóre, być może to Przedświt najbardziej zasługiwał na określenie „wydawnictwo niezależne”, bo nie byliśmy związani czy „podwiązani” pod żadną strukturę związaną z jakimkolwiek środowiskiem politycznym ani Solidarnością. Po trzecie wreszcie, być może, ale tu spekuluję, nasz program wydawniczy powodował iż niektórzy „decydenci” uznali iż nie warto nam tego sprzętu dostarczać…

 

Co to znaczy „wasz program wydawniczy”? Czym się różnił od innych wydawnictw podziemnych?

 

Wie pan, od początku, od pierwszego dnia naszej podziemnej działalności, wiedzieliśmy – chyba nawet nie musieliśmy tego z Jarkiem ustalać, że jedynym kryterium decydującym o wydaniu jakiejś książki będzie jej poziom. No i zaraz na początku Przedświtu wydaliśmy debiutancki tomik Kamila Sipowicza „Tajemnicze dzieje pierwiastków” – wiersze kompletnie apolityczne, kompletnie! Ileż my się nasłuchaliśmy za tę książeczkę… Uznano nas niemalże za szkodników podziemia… No, bo jak można marnować papier na coś takiego… Takich przypadków, takich książek było więcej.

Teraz muszę przejść do historii – zdarzyła się raz jeden – kiedy obiecano nam offset. Nie jestem tego w stu procentach pewien, ale wydaje mi się, że to Grzesiek Boguta, szef, po wyjeździe Mirka Chojeckiego w ’81 roku do Francji, NOW-ej – który to mógł być rok? 1984? 1985? - oznajmił, że przyszedł dla nas sprzęt i jest do odebrania w kościele, bodaj w Grodzisku. Podał mi jakieś hasło, na które miał zareagować miejscowy ksiądz. Rozumie pan, jaka była w nas radość. Każda własna maszyna drukarska, zwłaszcza nowa, była na wagę złota. Pojechaliśmy z Jarkiem do tego Grodziska. Wchodzimy na plebanie, odnajdujemy księdza, pleciemy jakąś bzdurę, która miała być hasłem, kapłan patrzy na nas jak na debili, w ogóle nie wie o co chodzi, my jak te kołki upieramy się, że ma coś dla nas mieć. Sytuacja jest groteskowa. Wreszcie zaczynamy gadać otwartym tekstem, ksiądz wzrusza ramionami, odsyła nas w zupełnie inne miejsce, być może – tego też już nie pamiętam – do Józefowa, w każdym razie do któregoś kościoła na trasie otwockiej. Sytuacja się powtarza. Wchodzimy, rzucamy wyuczoną na pamięć treść hasła, ksiądz znów patrzy na nas jak na niedorozwiniętych… Tak sobie myślę, że w czasie okupacji wziętoby nas najpewniej za prowokatorów i rozwalono… W ’84 pewnie też ci księża podejrzewali nas o jakieś niecne konszachty. W każdym razie z tego Józefowa znów nas gdzieś odesłano i sytuacja była dokładnie taka sama jak uprzednio.

 

Boguta nie wytłumaczył panu – już po fakcie - sytuacji…?

 

Pewnie coś tłumaczył, pewnie mówił o jakimś nieporozumieniu ale… co nam z tego. W każdym razie nigdy więcej nie poinformował, że przyszedł dla nas sprzęt poligraficzny. Z perspektywy czasu myślę jednak, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Trzeba pamiętać, że przychodzący z Zachodu sprzęt często był faszerowany aparaturą nadawczą i dosyć szybko naprowadzał bezpiekę na podziemne drukarnie. Niestety infiltracja środowisk emigracyjnych przez bezpiekę była ogromna.

Aby być w zgodzie z prawdą muszę opowiedzieć o jeszcze jednej – tym razem mojej – próbie nacisku na ludzi, którzy – to wiem z całą pewnością – mieli możliwość wywarcia odpowiedniego wpływu na tych, którzy decydowali o rozdziale sprzętu. Otóż w latach 1984-1986 byliśmy wydawcą miesięcznika Kultura Niezależna. To pod naszym szyldem wyszło pierwszych dwadzieścia numerów. Pod koniec, a więc musiał to być rok ’86 dusiliśmy się nadmiarem tytułów do wydania do tego stopnia, że oznajmiłem naczelnemu Kultury Niezależnej, Andrzejowi Osęce, że nie możemy dalej wydawać – każdy numer miał koło stu stron i każdy był wydawany w kilku tysiącach egzemplarzy – jego pisma, chyba że… chyba że dostaniemy offset. Osęka próbował ze mną negocjować, rozmowa stawała się coraz bardziej nerwowa, po czym… wziął się na mnie obraził.

 

To wtedy postanowiliście ukraść offset?

 

Nie, to było wcześniej. Mówi pan, że trudno panu sobie wyobrazić Holewińskiego i Markiewicza w roli „kryminalistów”. Noooo, mój przyjaciel, miał czasami pomysły – choć akurat ten nie był jego ani mój – jeszcze lepsze. Pamiętam, że wcześniej Jarek planował napad na małą drukarenkę na ulicy Brzeskiej. Wymyślił aby z Krzysiem Freislerem dać w łeb pończochą wypełnioną piaskiem strażnikowi i zwinąć z tej drukarni maszynę. Jarek był tak przekonywujący w swoich pomysłach, że we trzech zaczęliśmy nawet czynić jakieś przygotowania do tego napadu. Szczęśliwie nie musieliśmy nikogo pozbawiać przytomności.

Wracam do naszego „skoku stulecia”. Muszę tylko skorygować pańskie pytanie. Na szczęście nigdzie nie musieliśmy się włamywać. Jak już wcześniej mówiłem mieliśmy „wejście” do drukarni na rogu Alej Ujazdowskich i Wilczej. Składki z tej drukarni zwykle odbierali Słoń z Bogdanem Porowskim – w każdym razie ja nie znałem ani tych drukarzy, ani rozmieszczenia pomieszczeń w powielarni. Któregoś dnia przyszedł do mnie Bogdan i oznajmił, że od paru tygodni na korytarzu tej drukarni wystawiony jest zepsuty mały offset, którym się nikt nie interesuje i że moglibyśmy go zwinąć. Uznał, że bez problemu można go wynieść w dwie osoby. Zapaliłem się – podobnie jak inni do tego pomysłu. Mały offset to było to, na czym nam najbardziej zależało. Bo duży do formatu A3 czy B3 to jednak olbrzymi kłopot – raz, że waga takiej maszyny, dwa, że wymaga znacznie większego pomieszczenia, a i często tak zwanej siły, która przecież nie była instalowana standardowo w każdym domu.

Kiedy to było? Staram się precyzyjnie ustalić moment, najpewniej jesienią ’84 roku. Od marca tego roku miałem prawo jazdy ale w maju wylądowałem w więzieniu, a na pewno kierowałem wówczas samochodem i na pewno było jeszcze ciepło, a musiało to też być przed aresztowaniem Bogdana w styczniu ’85. Więc pewnie wrzesień ’84. Postanowiliśmy działać kompletnie bezczelnie. Uznaliśmy, że nie możemy tego robić wieczorem, bo wtedy istnieje znacznie większe prawdopodobieństwo, że ktoś zwróci na nas uwagę. Więc w środku dnia, koło południa zajechaliśmy w trzy samochody pod drukarnię. Słoń i Bogdan – dlaczego oni? byli mniej więcej jednakowego wzrostu więc najłatwiej im się niosło maszynę - w kombinezonach robotniczych, w płóciennych czapkach częściowo zasłaniających twarze, udając ekipę remontową sprzętu poligraficznego, zeszli z ulicy wprost do drukarni i przez nikogo nie niepokojeni wynieśli ten offset na zewnątrz. Załadowali go do Jarka Simki, stosunkowo dużego samochodu /którym potem przez jakieś dwa lata jeździłem/ po czym wsiedli do samochodu kierowanego przez Bogdana, zrzucili kombinezony i zaczęli jechać, Jarek za nimi, ja – chyba z Krzyśkiem Siemieńskim - za Jarkiem. Mieliśmy ustalony harmonogram zachowań w przypadku natknięcia się na jakiś patrol – bez szczegółów, pierwszy i trzeci samochód miał ochraniać auto Markiewicza i nie dopuścić do jego kontroli…

 

Rozumiem, że ten offset nigdy nie wpadł – każdy przecież miał wybity jakiś numer seryjny, więc w przypadku wpadki poszlibyście siedzieć za kradzież…

 

Tak, nigdy nie wpadł, choć było tego bardzo, bardzo blisko. Jak mówiłem Bogdan Porowski to była nasza złota rączka. Zawieźliśmy ten sprzęt do niego. Dostał pieniądze na zakup brakujących części i miał doprowadzić maszynę do stanu używalności. Zdobywanie części jakoś się – to zrozumiałe, maszyna była stara i niezbyt łatwo było zdobyć to, czego brakowało – ślimaczyło, a w styczniu ’85 Bogdana, co wcześniej opisywałem, aresztowano. Wszyscy baliśmy się, że „zaaresztowano” u niego ten offset. I… i gdyby nie pomysłowość Bogdana tak by się stało. Ubecy zrobili rewizję u niego w domu, potem zeszli z nim do piwnicy. Maszyna była w piwnicy Bogdana ale nasz kolega miał też klucze do sąsiedniej piwnicy. Piwnicy sąsiada.. To do niej zaprowadził ubeków…

 

Dramatyczna historia z happy endem.

 

Tak, nie ma co ukrywać, gdyby znaleziono ten offset, z cała pewnością Bogdan nie dostałby wówczas pół roku. Wyrok byłby znacznie, znacznie wyższy…

 

Przejdźmy teraz do Pańskiego aresztowania w 1984 roku. To była świadoma, przygotowana akcja bezpieki czy przypadek?

 Absolutny przypadek. Co więcej nie zatrzymała mnie bezpieka, a milicja. Ale po kolei. Wydaje się, ze ktoś tam na górze dawał mi ostrzegawcze znaki już wcześniej. Pod koniec kwietnia, a może raczej na początku maja ’84 przeprowadzono u mnie w mieszkaniu na Chmielnej rewizję. Traf chciał, że tego dnia miałem sporo „towaru” u siebie. Kiedy usłyszeliśmy dzwonek o szóstej rano wiedzieliśmy, że to bezpieka. Co było pod ręką natychmiast zaczęliśmy z żoną wrzucać do naszej skrytki. Ale nie mogło to przecież trwać za długo. Nie byliśmy w stanie schować ogromnej torby wypełnionej po brzegi nowym numerem Karty. Więc została tak, jak stała, na środku mniejszego pokoju, tuż przy łóżeczku naszej dwuletniej córki.

 

Nie znaleźli?

 

Przerzucili całe mieszkanie, a do tej torby nie zajrzeli. Znaleźli jakieś drobiazgi, numer Tygodnika Mazowsze, może jakąś kasetę, nic więcej. Byli wyraźnie zawiedzeni. A nas, oczywiście, oblewały zimne poty. To po prostu nie mieściło się w głowie, zajrzeli wszędzie, do każdej szafki, do łóżka, kredensu, wysuwali każdą książkę z półek – a już wówczas miałem ich ogromnie dużo - a nie przyszło im do głowy zajrzeć do stojącej na środku pokoju torby.

 

Darowano Panu miesiąc wolności.

 

Chyba nawet nie cały, ale przecież dobre i to. 28 maja do późnej nocy, nie wiem już dlaczego – w każdym razie w myśl mojej zasady, którą wpoiłem chłopakom: co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj, bo jutro możesz już nie mieć na to szans -  przerzucaliśmy z Wieśkiem Bielińskim ksiązki, a może dopiero wydruki, tego nie pamiętam, z jednego lokalu do drugiego. Skończyliśmy chyba koło północy. Odwiozłem Słonia do Ewy, jego późniejszej żony, umówiliśmy się na następny dzień i zamiast na Chmielną /wówczas Rutkowskiego/, do swojego mieszkania, postanowiłem pojechać do Radości, gdzie u moich dziadków nocowała żona z córką. Jechałem Wisłostrada i na wysokości Tamki dostałem drugie ostrzeżenie. Zatrzymał mnie do kontroli patrol drogówki. Na szczęście nie sprawdzali mi samochodu. Powinienem był wówczas podjechać na Chmielną i zostawić tam to, co wiozłem… Miałem w samochodzie po dwadzieścia egzemplarzy książek Marka Nowakowskiego /„Rachunek”/ i Ani Kalinowskiej / „Polska lat osiemdziesiątych. Stan środowiska przyrodniczego. Zeszyty Edukacji Narodowej”/. To były egzemplarze autorskie, byłem z obojgiem umówiony na następny dzień. Oprócz tego miałem kilka matryc do Karty i ze cztery ryzy papieru. Ale i to ostrzeżenie do mnie nie dotarło. Drugi raz zatrzymano mnie między Wawrem, a Aninem – być może zresztą tylko dlatego, że włączyłem długie światła na zupełnie pustej o tej porze szosie. No i tym razem nie miałem już szczęścia.

 

Kazali otworzyć bagażnik.

 

Tak. Zobaczyli te ryzy papieru. To ich zainteresowało, więc zajrzeli do schowka, zobaczyli matryce. Zaczęli czytać, a tam akurat było coś o milicji, potem za tylnym siedzeniem znaleźli książki. Próbowałem z jednym z nich negocjować, miałem przy sobie sporo gotówki i byłem gotów zapłacić za swoja wolność. Ten, z którym rozmawiałem, nie wiem czy to była gra czy naprawdę gotów był tak postąpić, stwierdził, że on chętnie ale nie może, bo jest ich dwóch i ten drugi doniesie. Faktem jest, że kiedy zobaczyłem za rządów Jana Olszewskiego papiery z tego zatrzymania…

 

Za rządów Olszewskiego? Czyli przed powstaniem IPN-u zobaczył Pan swoje papiery?

 

Tak, wyciągnął mi te papiery, ale tylko te dotyczące zatrzymania przez milicję, Włodek Blajerski, którego poznałem kilka dni po zatrzymaniu i z którym siedziałem na Rakowieckiej. Włodek w rządzie za czasów rządu Olszewskiego był dyrektorem gabinetu ministra sprawiedliwości, a za rządów Suchockiej wiceministrem spraw wewnętrznych. Jeszcze do niego wrócę, w każdym razie w tych papierach zobaczyłem nie tylko informację milicjanta, że chciałem go przekupić ale i coś więcej, coś, co mnie rozśmieszyło do łez. W moim dużym fiacie, poprzedni właściciel, wymontował radio, a ja nie kupiłem nowego i w jego miejscu wystawały kable. W interpretacji milicjanta te kable mogły służyć do podłączenia urządzenia nadawczego.

 

Fachowiec…

 

Dużej klasy. W każdym razie nie udało mi się ich przekupić, zawieźli mnie, to znaczy nie, inaczej – jeden się przesiadł do mnie i kazali mi jechać do komendy na Grenadierów, drugi nas eskortował. Potem standard, zrzucanie ciuchów, obmacanie ich, przysiady z gołym tyłkiem i na dołek. Znacznie gorszy niż w Pałacu Mostowskich i w innych komendach. Niezbyt duża cela, mało miejsca, smród, a w niej z dziesięć osób, sami kryminalni. W którymś momencie wrzucili do celi młodego chłopaka, złodzieja. Był tak pobity przez śledczych, że prawie nie mógł się ruszać. Był cały fioletowo-siny…

 

PRL-owska rzeczywistość…

 

Wie Pan, mnie się zdarzyło i wcześniej i później siedzieć na „dołkach” z kryminalnymi ale tak pobitego człowieka nigdy nie widziałem. Nigdy!

 

Rozumiem, że z samego rana przyjechała po pana ekipa z Pałacu Mostowskich.

 

No właśnie nie. Owszem, przyjechali po mnie ale dopiero koło czternastej.

 

Nie spieszyli się.

 

Nie spieszyli, widocznie mieli ważniejsze sprawy na głowie. Zabrali mnie na rewizję do mieszkania. Śmiać mi się chciało, bo wiedziałem, że niczego już nie są w stanie znaleźć, że skoro nie wróciłem na noc, to moja zona i moi koledzy „wyczyszczą” mieszkanie. Na stole stały szklanki z resztkami herbaty, których wcześniej nie było, byłem więc zupełnie spokojny. Powiedziałem im aby szukali czego chcą, a sam poszedłem się wykąpać. Wziąłem ze sobą ręcznik, szczoteczkę do zębów, na nic innego się nie zgodzili.

Odwieźli mnie – nie wiedzieć czemu - ponownie na Grenadierów i dopiero następnego dnia, chyba znów koło czternastej zabrali do Pałacu Mostowskich. Tam od razu na górę. Wprowadzili mnie do jakiegoś pokoju, a zaraz potem weszła kobieta, pewnie z 10-12 lat starsza ode mnie. Powiedziała, że jest prokuratorem prokuratury wojewódzkiej. W drzwiach stał ubek. To była dziwna sytuacja. Pani prokurator zwracała się do ubeka w randze porucznika z pytaniami jakie ma mi postawić zarzuty. Rozumie pan? Prokurator zwraca się do ubeka z pytaniem jakie ma mi postawić zarzuty!

 

Zna Pan nazwisko tej pani prokurator?

 

Tak, to Krystyna Bartnik, prokurator z osławionego zespołu prokurator Baronowej. Zespołu, który w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych podpisywał najbardziej plugawe zarzuty w sprawach politycznych.

Jeśli pan pozwoli zanim przejdziemy do mojego uwięzienia jeszcze kilka słów w sprawie tej pani. Kiedy już siedziałem na Rakowieckiej zachowywała się skandalicznie wobec mojej rodziny. Ale to pal licho. Tyle, że moja „przygoda” z panią Bartnik nie zakończyła się w roku ’84. Kiedy już w III RP robiłem aplikację i byłem w tak zwanym obiegu, trafiłem do Wydziału Sędziowskiego Prokuratury Wojewódzkiej. Wskazano mi biurko przy którym mam usiąść. Siadłem i… i nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Naprzeciwko mnie siedziała Krystyna Bartnik.

 

Który to był rok?

 

1994.

 

Poznała Pana?

 

Nie, nie poznała, a ja się nie zamierzałem przypominać. Ja zresztą miałem innego patrona, też niezłego „ancymona”, który kiedy zszedł ze mną do bufetu zaczął opowiadać o początkach swojej kariery, o tym, jak z milicjantami przed laty, to musiały być lata sześćdziesiąte „spuszczali wpierdol” zatrzymanym. Niezmiernie bawiło go to wspomnienie. „Najpierw się biło, potem wsadzało do metalowej szafy. Kiedyś żeśmy zapomnieli o kliencie i mało się nie udusił”…

 

Dobrane towarzystwo. Jak pan to zniósł?

 

Nie wiem jak bym sobie z tym poradził, pewnie bym nie skończył aplikacji. Szczęśliwie byłem tam chyba tylko dzień albo dwa, bo wieczorem poszedłem z kumplami grać w koszykówkę i po wyskoku, przez nikogo nie atakowany, tak nieszczęśliwie upadłem, że mi nogę załadowano na sześć tygodni w gips. Ale żeby było ciekawiej to wciąż nie był koniec moich przygód z prokurator Bartnikową. Pod koniec 2005 albo na początku 2006 roku Gazeta Wyborcza, TVN, chyba Polsat ogłosiły, że ta dyspozycyjna prokurator jest… prokuratorem w Ministerstwie Sprawiedliwości. Oczywiście nikomu by to nie przeszkadzało, zwłaszcza „lustratorom” z Czerskiej gdyby to nie był czas rządów PiS-u i Ziobry. Ponieważ wcześniej pisałem o Bartnikowej w Gazecie Polskiej natychmiast zadzwoniono do mnie. Opowiedziałem kim była, z moją żoną – ponieważ mnie nie było w Warszawie - zrobiono materiał telewizyjny. Zrobił się ogromny szum i panią wywalono.

 

Z prokuratury?

 

Panie Bohdanie, bez żartów. Wywalono ją z Ministerstwa Sprawiedliwości, wróciła do swojej prokuratury, do poprzedniego miejsca. Ot, cała dolegliwość. Pani prokurator nie poniosła żadnej, dosłownie żadnej odpowiedzialności za swoją dyspozycyjność w czasie PRL-u. Pewnie do emerytury dotrwała w prokuraturze…

 

Wracajmy do pańskiego aresztowania.

 

No, tak. Postawiono mi zarzut „działalności w byłym NSZZ >Solidarność<” oraz o przechowywanie „nielegalnych wydawnictw” z zamiarem ich rozpowszechniania. Jako żywo nie miałem nic wspólnego z działalnością w „byłym NSZZ Solidarność” ale cóż miałem prostować. Zresztą, pani prokurator nie oczekiwała ode mnie żadnych wyjaśnień. Podpisała, tak jak jej kazał ubek nakaz mojego aresztowania na trzy miesiące.

Sprowadzili na „dołek”. Odetchnąłem, było znacznie lepiej niż na Grenadierów. Dwa dni później wylądowałem w Areszcie Śledczym na Rakowieckiej. W porównaniu z „dołkami” luksus. Naprawdę luksus. Pościel! Czysta pościel. Człowiekowi niewiele potrzeba aby poczuł się szczęśliwym.

 

 

 

 


Viewing all articles
Browse latest Browse all 786