Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim

$
0
0

Bohdan Wrocławski  rozmawia z Wacławem Holewińskim


Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia;
Jest teraz w locie: dojrzałym dokolnym,
Jakim kołują doświadczone orły.

Stanisław Grochowiak



Aleksander Gierymski Zanim przejdziemy do literatury, porozmawiamy o tym, co w życiu dorastającego człowieka staje się ważne: rodzina, szkoła, podwórko, środowisko zewnętrzne, czyli wszystko cegiełka po cegiełce  budujące naszą osobowość, system poznawczy i system wartości. Proszę nam o tym powiedzieć.


Urodziłem się 57 lat temu w rodzinie inteligenckiej – moja mama była najpierw asystentką na uczelni, współtwórczynią najlepszego słownika języka polskiego, słownika Doroszewskiego po urodzeniu dzieci – siostry i mnie - nauczycielką, ojciec naukowcem. Ale proszę mnie nie pytać o szczegóły, w ogóle się na tym nie znam.Ojciec jest doktorem nauk technicznych i zajmował się wagonami kolejowymi. Mama była z Kresów, urodziła się w Baranowiczach, dziadek był osadnikiem wojskowym, mieli spore gospodarstwo w Brzózkach, dwa domy w Baranowiczach – jeden do dziś stoi, widziałem go trzy lata temu. Dziadek zaraz po wkroczeniu Rosjan został aresztowany, sądzono go, po straszliwym śledztwie, biciu, dostał karę śmierci zamienioną potem na 25 lat łagru. Wyszedł z Rosji z armią Andersa, walczył pod Monte Cassino, wrócił do Polski w 46 roku. Babcia wraz z mamą i jej bratem zostali wywiezieni do Kazachstanu w 1940 roku. Spędzili tam sześć lat, wrócili już bez brata mamy, który zmarł tuż przed powrotem, w 46 roku. Dziadkowie ze strony ojca oboje zginęli w czasie wojny, babcia, będąca z wykształcenia filozofem była przez wiele lat nauczycielką /uczyła m.in. w Wolnym Mieście Gdańsku/, w Brzezince, dziadek, inżynier górnik, w czasie wojny kierownik kopalni nafty /w II Rzeczpospolitej pracował w Instytucie Lotnictwa/ w Klimkówce – zastrzelony przez niemieckiego oficera, gdy szedł ostrzec przed obławą swoich kolegów z AK – nie posłuchał zakazu wychodzenia z domów, niezbyt rozsądnie uważał, że jego, kierownika kopalni nikt nie ruszy.

Szkoła… Ważniejsza była ta podstawowa. Poszedłem do niej rok wcześniej. Samo centrum Warszawy – bo i tam mieszkaliśmy - dzieci wyłącznie ze środowiska inteligenckiego. Swoją drogą to niezwykła klasa: Michał Lorenc – kompozytor, Tomasz Dominik – malarz, Grzegorz Dąbkowski – profesor polonistyki, muzykolog, z nimi wszystkimi do dziś się spotykam, przyjaźnię. Są też architekci, lekarze, ekonomiści… Wszyscy byliśmy w harcerstwie, to ono nas w dużej mierze kształtowało, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, wyjeżdżaliśmy na obozy, czasami nawet na dwa w czasie wakacji.

Ojciec, Krzysztof Holewiński parę lat temuNie byłem specjalnie dobrym uczniem, raczej trójkowym. Poza jednym przedmiotem, w którym od zawsze byłem najlepszy – historią. Doszło do tego, że nigdy nie byłem z niego pytany – ani w szkole podstawowej, ani średniej, ani nawet na studiach. Po prostu wpisywano mi piątki…

Szkoła średnia – Technikum Mechaniczne. Zadziwiające? Pewnie tak. Moi rodzice chyba mieli obawy, że nic ze mnie nie będzie i uparli się abym zdobył jakiś zawód. Była to dla mnie niezła katorga ale jakoś przez te pięć lat przebrnąłem. To, co było w tej szkole fantastyczne, to koszykówka, najlepszy, najsilniejszy zespół w lidze juniorów. Ale uczyło się w tej szkole i grało w jej zespole kilku reprezentantów Polski… I to wcale nie juniorskich reprezentacji /Prokop, Raczek/ To zresztą czasy, gdy w Warszawie były cztery zespoły grające w pierwszej lidze i tych chłopaków grających w lidze było kilku. Pamiętam taki wynik z meczu juniorów naszej szkoły – 216:19…

Pytał pan o podwórko – tu nie było żadnych kolegów. Stara kamienica, podwórko studnia, dzieci w różnym wieku, a podwórko za małe aby się na nim bawić. Dziś w tej kamienicy, sprzedanej Włochom, po „wypruciu” z niej wszystkich bebechów, znajdują się luksusowe apartamenty dla obcokrajowców. To, co mnie kształtowało to na pewno rozmowy w domu, od najmniejszego wiedziałem, co to Sybir i Oświęcim. Bardzo, bardzo bliscy byli mi dziadkowie Danilewiczowie, to oni, ich opowieści zaszczepiły we mnie jakąś nutę nostalgii za Wschodem. Ale też od nich dowiedziałem się, że jest w tej rodzinie jakaś tajemnicza postać, starszy brat dziadka, Tadeusz. Nikt szczególnie dużo nie wiedział o jego konspiracyjnej działalności w czasie wojny. Albo inaczej: wiedziano ale raczej w postaci legendy. Wiedziano, że był w Narodowych Siłach Zbrojnych, że był tam wysokiej rangi dowódcą, że po wojnie musiał uciekać przed Sowietami. Ale bez szczegółów. Był też drugi brat dziadka, młodszy – Franek. Muzyk, saksofonista w Filharmonii Lwowskiej i na dokładkę mason. Też cudem ocalony z sowieckiego więzienia. Obaj mieszkali po wojnie w Huddersfield, w Anglii.

Pewnie byłem w młodości i strasznie typowy – sporo czasu spędzałem w towarzystwie moich kolegów, dziewczyn – i strasznie nietypowy. W zasadzie nikt tyle nie czytał co ja. Książki od szóstego roku życia pożerałem taśmowo. Spędzałem nad nimi każdego dnia wiele godzin. To zresztą zostało mi do dziś. Włóczyłem się też sam po mieście. Sam też trafiłem na stadion Legii. Potem już nie opuszczałem przez kilkadziesiąt lat żadnego jej meczu. Na żywo widziałem największe jej gwiazdy: Brychczego, Deyne, Gadochę, Ćmikiewicza, Grotyńskiego. W zasadzie mogę bez problemów wymienić cała jedenastkę z tego czasu.

Ale nie byłem chłopcem ani spokojnym, ani układnym. Raczej nadwrażliwcem, któremu łzy często same napływały do oczu. Wcześnie zacząłem palić papierosy, wcześnie się upiłem – straszne doświadczenie i nauczka, potem zdarzyło mi się to już chyba tylko dwa razy w życiu, wcześnie, bardzo wcześnie miałem dziewczyny…

 

 

Dziewiętnastoletni chłopak kończący Technikum Mechaniczne z zamiłowaniem do historii w jakiś tam sposób zostaje studentem Wydziału Prawa, marzy mu się bycie członkiem palestry warszawskiej... W owym czasie w wielu domach pragnienie rodziców w stosunku do realizacji zawodowego życia dzieci, układało się w takich zawodach jak lekarz lub adwokat. Zatem zaczynają się studia na UW...

 

 

Mama, Lidia Holewińska w młodościZanim odpowiem na to pytanie, muszę jednak parę rzeczy dopowiedzieć. Pierwsza, szalenie istotna. Mniej więcej od piętnastego roku życia miałem nieustający dostęp do książek paryskiej Kultury i innych wydawnictw emigracyjnych. W jaki sposób? To zabawna historia. Moja mama miała ucznia, którego była wychowawczynią. Chłopak niezbyt przykładał się do nauki. Któregoś dnia przyszedł do niej jego ojciec i dosłownie przed mamą ukląkł prosząc aby się zajęła w szczególny sposób jego dzieckiem, a on w zamian zrobi, co tylko będzie chciała. Mama faktycznie pomogła wyprowadzić chłopaka „na ludzi”, a poprosiła właśnie o dostęp do zakazanych książek. Kim był ten mężczyzna? Twierdził, że pułkownikiem Biura Ochrony Rządu. Z perspektywy czasu skłonny jestem jednak uważać, że był wysokiej rangi oficerem Służby Bezpieczeństwa. SB miało swoją bibliotekę z cymeliami. Dostawaliśmy te książki często na dwa dni. Czytało się cała noc, a ja też w szkole. Zresztą – czytałem na wszystkich lekcjach także inne – te dozwolone - książki… Zawsze je miałem w skrytce pod blatem ławki.

Druga sprawa. Dlaczego prawo? Mój ojciec skutecznie zniechęcił mnie już na poziomie szkoły podstawowej do matematyki. Sam będąc w tej dziedzinie fachowcem zmuszał mnie do rozwiązywania dziesiątków zadań. Każdego dnia. Do wyrzygania. Nie znosiłem matematyki i wszystkich nauk ścisłych. Więc, oczywiście, odstawałem w tym zakresie od innych. Jedyny dział matematyki, który polubiłem i na którym się prześlizgałem przez całą szkołę średnia, to rachunek prawdopodobieństwa. No i dobre serce mojej matematyczki, mocno starszej już wtedy pani Ady Jasińskiej, z którą znalazłem wspólny język. Czytaliśmy – ona i ja. Ona podsuwała mnie książki, ja jej. Przyjaźniłem się z nią jeszcze długo po skończeniu szkoły…

Prawdę powiedziawszy do klasy maturalnej bimbałem sobie strasznie. Grałem w brydża, jeździłem w góry, zajmowałem się wszystkim poza nauką. W ostatniej klasie przeżyłem szok – doszło do awantury z moja nauczycielką od historii. Po paru latach nauki – a proszę pamiętać o tym, co napisałem wcześniej, byłem absolutnie z tego przedmiotu najlepszy – zażądała ode mnie zeszytu. Nigdy go nie prowadziłem. I nagle w dzienniku miałem dwóję z historii. Rzecz nie do pomyślenia. Doszło do karczemnej awantury, oświadczyłem dyrektorce szkoły, że zażądam komisyjnego egzaminu jeśli nie będę miał na końcowym świadectwie najwyższej oceny. To byłby chyba w historii szkoły pierwszy taki przypadek. Więc sprawę załagodzono. Miałem tę piątkę na świadectwie, ale poradzono mi abym na maturze zdawał geografię. Tak też się to skończyło.

 

Wrócę jeszcze na chwilę do szkoły podstawowej, bo tam jednak z historią też miałem problem. Ale najpierw to, co miłe: moją nauczycielką historii była pani Zofia Szymońska, przy okazji dyrektorka szkoły. Wspaniały pedagog, kobieta, która we mnie zaszczepiła miłość do tego przedmiotu. Była jednak – co w tym czasie mogło być przekleństwem - Żydówką. W roku ’68 wywalono ją ze szkoły – wyjechała do Szwecji. Na jej miejsce przyszła młoda panienka, bodaj tuż po studiach. W ósmej klasie – nie wiem, co mnie opętało – zażądałem na jej lekcji abyśmy mówili o Katyniu. Panienka zbladła, nie wiedziała co ze mną zrobić. Wymyśliła, że najlepszym sposobem będzie obniżenie mi oceny na koniec szkoły. Wtedy to moja matka zażądała egzaminu komisyjnego. Szybko postawiono mi piątkę…

 

Wracam do decyzji o studiach. Jak napisałem: wiadomo było, że żadne studia politechniczne, ekonomiczne, wszystkie związane z naukami ścisłymi nie wchodzą w grę. Ale i ja już wówczas chyba dorosłem. Ostatnia, piata klasa technikum to jedyny czas w moim życiu kiedy uczyłem się szaleńczo. Wiedziałem, że musze zdać na studia. I to wcale nie ze względu na wojsko – dzięki sprytnej sztuczce miałem w książeczce wojskowej kategorię E – nie nadawałem się do żadnej służby wojskowej. Chciałem studiować historię, prawo– mimo tradycji rodzinnych - nie było moim marzeniem w najmniejszym stopniu. W tej najbliższej rodzinie było od groma prawników, profesorów prawa – mój stryjeczny pradziadek był nawet dziekanem tego wydziału na Uniwersytecie Warszawskim /a jeszcze niedawno Elżbieta Holewińska-Łapińska, stryjeczna siostra mojego ojca była tam profesorem/. Dlaczego więc prawo? Posłuchałem argumentów mamy: co ci dadzą te studia? Chcesz być jak twoja matka, nauczycielem? Nie chciałem – choć parę lat później starałem się o taką pracę i mi jej odmówiono. Uznałem, że na prawie będę miał dużo historii – więc tego, co lubię.

Babcia, Janina HolewińskaJak napisałem uczyłem się szaleńczo. Maturę zdałem na samych piątkach – nie ma co ukrywać, z matematyki wyłącznie dzięki moim kolegom /za to ja im pomagałem przy pracy z polskiego/. Ale i na studia zdałem – jedyny taki przypadek w moim życiu – z najwyższa notą. I to mimo iż na egzamin, chyba jako jedyny przyszedłem bez marynarki za to z włosami prawie do pasa. I jeszcze ciekawostka – chyba miałem szczęście chodzić do klas szczególnych. Prawie wszyscy moi koledzy pokończyli studia – to w technikum była raczej rzadkość /w historii szkoły były tylko dwie takie klasy/. Ale, co więcej duża grupa pokończyła studia humanistyczne: oprócz mnie jeszcze jeden kolega prawo, ktoś bibliotekoznawstwo, ktoś pedagogikę, ktoś geografię…

Dostałem się na studia w 1975 roku. Jeszcze przed egzaminami wręczono nam papier, na którym mieliśmy zaznaczyć kiedy chcemy odbyć praktyki robotnicze. Dzięki mojej dowcipnej siostrze wpisałem, że w ogóle nie chce ich odbyć. I chyba byłem jedyna osobą na roku, a może nawet na wydziale, która ich nie odbyła nie z powodu przypadłości zdrowotnych ale dlatego,,, że nie chciała..

Jak już na tych studiach byłem – uznałem, że muszę odpocząć. Więc znów nie przykładałem się do nauki – zarabiałem pieniądze w spółdzielni studenckiej, statystowałem w filmach. Zarabiałem na tyle dużo, że w moim pokoju zaczęły rosnąć stosy książek, których i wcześniej miałem sporo. Mój brak zaangażowania w naukę rekompensowałem fantastycznym kinem – to wtedy poznałem cudowne filmy Saury, ale pierwsza sesja była koszmarem. Dwa egzaminy w plecy. Nawet nie dlatego, żebym niczego nie umiał. Bo jednak w szaleńczym zrywie tuż przed sesją przysiadłem do nauki – rozsypywałem się jednak nerwowo na egzaminach. Zdałem poprawki bez wielkiego jednak problemu…

 

Zaczął Pan studia w 1975 roku, kilka miesięcy później, w czerwcu 1976 roku wybuchły strajki robotnicze w Radomiu, Ursusie, kilku innych miastach. Zmieniły one Pańskie Zycie. Nie ma Pan odczucia, że mogło się ono potoczyć inaczej?

 

Ludzkie losy to zawsze gra przypadków, wypadkowa wielu zdarzeń, które miały miejsce. Na I roku z grupą znajomych poszliśmy do szefa SZSP na uczelni – wtedy był też działaczem partyjnym, dziś jest ekspertem od prawa konstytucyjnego Sejmu – z propozycją założenia teatru studenckiego. Miał z nami zajęcia więc jakoś go znaliśmy. Popatrzył na nas dziwnie i powiedział, że to niezbyt dobry pomysł. Ale zaproponował nam abyśmy zajęli się ustawianiem krzeseł na mającej się odbyć na Uniwersytecie jakiejś konferencji partyjnej. Nie mieliśmy więcej pytań.

Na początku 1976 roku wyprowadziłem się z domu, zamieszkałem z moja ówczesną dziewczyną, koleżanką z grupy, której rodzice szczęśliwie wyjechali na pół roku do Kanady. W czerwcu ogłoszono podwyżki. Rozpoczęły się strajki w Radomiu i Ursusie. Po wakacjach moje życie zaczęło ulegać zmianie. Gdyby nie propozycja ustawiania tych krzeseł na konferencji partyjnej – być może – tkwiłbym w jakimś teatrze studenckim… W tym sensie, ma pan oczywiście rację. Moje Zycie mogło się potoczyć inaczej.

 

 

Gdy miał pan kilka miesięcy, nastąpił październik 1956 roku. To poza percepcją dziecka, ale przecież nie do zgubienia w okresie dorastania, kiedy w każdym polskim domu mówiono, słuchano Wolnej Europy. Tak tworzyła się świadomość pokolenia buntowników. Jeszcze nie wizjonerów. W roku 1976 ogłoszono podwyżki, iskra padła na beczkę prochu, Ursus, Radom, powolny zjazd całej komunistycznej koncepcji w dół. Wtedy było już wiadomo, że komunizm musi mieć swój koniec i że pokolenie ówczesnych nastolatków  (Pan miał wtedy 20 lat) może odegrać w tym niebagatelną rolę. Powstawały organizacje niepodległościowe „Ruch” ROPCiO, wreszcie KOR, oraz założona przez Andrzeja Szomańskiego, Romualda Szeremietiewa i Leszka Moczulskiego KPN. Powstają niezależne wydawnictwa. Wszystko to nie mogło nie być zauważone przez młodego studenta prawa....

 

Babcia, Aleksandra DanilewiczTak, roku ’56 nie mam prawa pamiętać. Nieźle pamiętam już jednak rok 68 – w końcu wydarzenia marcowe rozgrywały się bardzo niedaleko mojej szkoły /Nowy Świat 21/, a rodzice musieli podpisywać oświadczenia, że zaraz po szkole udamy się do domów. Pamiętam jakieś spotkanie w domu rodziców ze znajomymi i ich wspólne wyjście w kierunku Uniwersytetu – bardzo chciałem iść z nimi ale mi nie pozwolono. Ale to, co najgorsze, to co jakoś tkwi we mnie do dziś, to sprawa mojego ówczesnego przyjaciela, Olesia Latoura. Nagle zniknął, nie wiem skąd dowiedzieliśmy się, że wyjechał z rodzicami – środek roku szkolnego – do jakiegoś sanatorium. Pewnie zresztą było to kłamstwo. Oleś przysyłał do mnie listy z jakiejś Szczawnicy czy Czorsztyna, ja mu odpisywałem. Trwało to pewnie ze dwa miesiące, mam te listy chyba do dziś. Któregoś dnia wracaliśmy dużą grupą ze szkoły i nagle – ten widok mam w oczach do dziś –spostrzegliśmy Olesia idącego z rodzicami. Zobaczył nas i wyrwał się w naszym kierunku ale rodzice go przytrzymali. Kompletnie tego nie rozumiałem… Zamienił z nami kilka słów i całą trójką odeszli. Rodzice Olesia byli naukowcami, nieźle się znali z moimi rodzicami. Jego ojciec był chyba profesorem fizyki, pracował w Świerku, mama była chyba docentem /ale tego nie jestem pewien/. Oboje wywalono z pracy. Pan Latour przez parę miesięcy szukał pracy, potem demonstracyjnie  wysłał swoje zgłoszenie do pracy w MPO. Tam mu tez odmówiono. Całą rodzina wyjechali parę miesięcy później do Szwecji…

 

Niezła lekcja antysemityzmu dla dwunastolatka…

 

Niezła. Bolesna. Po prawdzie to wtedy dowiedziałem się, że Oleś był Żydem. Kompletnie tego nie rozumiałem, ale nawet gdybym rozumiał i tak miałbym to w dupie. Był moim przyjacielem, był jednym z nas i tylko to było istotne. W ogóle nie przychodziło mi do głowy, że można ludzi dzielić ze względu na ich pochodzenie…To faktycznie była pierwsza, chyba dla mnie najważniejsza w życiu lekcja antysemityzmu. Żadnego tam ludowego, polskiego, to była lekcja antysemityzmu państwowego, partyjnego, jakiegoś absurdu totalnego.

 

Potem był grudzień…

 

Dobrze pamiętam grudzień ’70, a zwłaszcza moment kiedy przyszedłem do szkoły – to już była szkoła średnia - w styczniu ’71 roku. Na ścianach bielały miejsca po portretach. Mało kto to pamięta ale wówczas we wszystkich klasach nad tablicami wisiały trzy oprawione w ramki zdjęcia: Gomółki, Cyrankiewicza i Spychalskiego. Nagle zniknęły. Na ich miejscu – to centralne, które zajmował Gomułka – zajął orzeł… Po bokach bielały ściany…

Pewnie jak w każdym domu tak i w moim słuchało się Wolnej Europy. Na jakimś małym tranzystorze, to z niej czerpało się podstawowe informacje. Pamiętam też mojego kolegę, Wiktora Gonczarowa, który zaczął opowiadać o tym, że w Gdańsku na ulice wyjechały czołgi, że strzelano z nich do ludzi…

Pamiętne „pomożecie” Gierka. Ale mnie to już śmieszyło prawie tak samo jak wielogodzinne przemówienia Gomółki. Kto to dziś pamięta. To jakieś straszliwe ględzenie, podawanie ilości kwintali z hektara, coroczne relacje ze żniw, jakieś wizyty w fabrykach…

 

Za Gierka miało się wszystko zmienić…

 

Zmieniło się o tyle, że tym razem wszystko było w jasnych kolorach. Byliśmy – z dnia na dzień – dziewiątą potęga gospodarczą świata. A synonimem dobrobytu stał się mały fiat na przedpłaty. Nie miałem żadnych złudzeń.

Rok ’76… Końcówka pierwszego roku studiów. Mieszkałem u mojej ówczesnej dziewczyny, Magdy Gachowicz. Słuchaliśmy – jakos późno wieczorem przemówienia Jaroszewicza. Podwyżki artykułów spożywczych, a potem komunikat, że stanieją pralki, telewizory, odkurzacze i że średnia po podwyżkach i obniżkach jest bliska zeru. Groteska. Bardzo szybko dowiedzieliśmy się też o strajkach w Radomiu i Ursusie, o ścieżkach zdrowia, o aresztowaniach. Wycofywanie się władz z podwyżek, które kilka dni wcześniej było konieczne, a potem wielki festiwal poparcia dla władzy na stadionach, który, oczywiście, śmieszył mnie niezmiernie. Miałem poczucie jakiejś potwornej teatralizacji życia społecznego. Po wakacjach, chyba już w październiku, wywalony od nas ze studiów kolega, z którym się bardzo zaprzyjaźniłem, poznał mnie z jakimś facetem, który opowiedział nam o organizującej się opozycji. O akcji pomocy więźniom.

 

To był początek zorganizowanej, jawnej opozycji…

 

Dziadek, Jan HolewińskiTak. Kilka dni później na Uniwersytecie pojawiły się pierwsze, przepisywane na maszynie komunikaty Komitetu Obrony Robotników. Czytaliśmy je zachłannie. Ja sam zacząłem je przepisywać i rozdawać. Trudno mi dziś powiedzieć w jaki sposób ale bardzo szybko, na początku ’77 roku wszedłem w działalność opozycyjna. Nie wiem, co było najpierw – czy składanie Biuletynu Informacyjnego KOR-u czy może mój pomysł założenia na Uniwersytecie Biblioteki Niezależnej. Zachęciłem do tego mojego kolegę z roku, Wojtka Borowika /w III RP poseł, aktualnie Prezes Stowarzyszenia Wolnego Słowa/ i poznanego przez Wojtka Jacka Czaputowicz /dziś dr habilitowany, przez parę lat dyrektor Krajowej Szkoły Administracji Publicznej/. Ta biblioteka – poprzez kserowanie prohibitów rozrosła się do sporych rozmiarów. Pobieraliśmy za wypożyczanie książek symboliczne opłaty, które w całości szły na kserowanie i oprawę książek.

Ale nasze życie w tym czasie było też jakimś życiem równoległym. Gdzieś obok działały zadziwiające organizacje, takie na przykład jak SPONZ /Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ/, którego działacze swobodnie wyjeżdżali na Zachód, biura podróży afiliowane przy SZSP, działały Spółdzielnie Studenckie, w których dobrą pracę /a dobra praca polegała na wysokiej stawce i wpisywaniu do książeczki wielokrotności przepracowanych godzin/ można było dostać wyłącznie będąc „wysoko” w SZSP. Pojawiali się też szczególnie utalentowani młodzieńcy, którzy w tym podławym czasie – bicia robotników – wstępowali do PZPR-u. I wszyscy oni mieli się jakoś lepiej od innych. To było dla mnie ciekawe zjawisko ale kompletnie mi obce. Uciekałem od tego jak najdalej.

Pyta Pan o organizacje opozycyjne. Kolejność była inna /oczywiście pomijam „taterników”, bo to inna bajka/. Najpierw był KOR i do niego było mi najbliżej, bo… bo nikogo innego nie było. ROPCiO i KPN powstały później, kiedy ja już bardzo mocno byłem zaangażowany w działalność opozycyjną. Nie potrafię powiedzieć jak to się stało ale bardzo szybko poznałem tzw. „młody” KOR: Mirka Chojeckiego, Janka Lityńskiego, Heńka Wujca, Adama Michnika, Konrada Bielińskiego, trochę starszego Jacka Kuronia, państwa Romaszewskich, Jana Józefa Lipskiego, Antoniego Macierewicza, Ankę Kowalską, także starszych – Jerzego Andrzejewskiego, Anielę Steinsbergowa, profesora Edwarda Lipińskiego. Halinę Mikołajską. To się stało jakoś tak, po prostu. I była nas – współpracowników KOR-u - cała grupa, oprócz Wojtka Borowika jego brat Marek, Przemek Cieślak, bracia Witold I Bogusław Sielewiczowie, Jan Tomasz Lipski spora grupa ludzi z różnych wydziałów, różnych uczelni. Niestety większości z nich już nie pamiętam. Za to szybko zaczęła nas identyfikować bezpieka…

Ale jeśli Pan twierdzi, że po Ursusie i Radomiu wiadomo było, że komunizm musi mieć swój koniec, to ja z cała pewnością tego nie wiedziałem. I nie sadze abym był w tym zakresie bardziej naiwny niż inni. W gruncie rzeczy nie wiedziałem tego do samego końca do 89 roku. W roku ’88, po rozwaleniu strajków w Nowej Hucie – byłem przekonany, że wolności nie tylko ja nie doczekam, że nie doczekaja jej moje wnuki.

 

 

Październik '56 był typowym protestem robotniczym, marzec '68 studenckim, inteligenckim, czerwiec '76 znów robotniczym. Obydwie grupy społeczne szły zawsze oddzielnie. Ale '76 rok coś zmienia, czyni wyłom, na kanwie tych protestów rodzi się myśl, że tylko potężny ruch społeczny robotników i inteligencji może coś zmienić. Zaczyna się rodzić duchowy, często ideowo zróżnicowany  protest z jednym celem - przeprowadzenia gruntownych zmian w kraju i tych politycznych i tych gospodarczych. Podkładką do tego ruchu są liczne organizacje, w tym studenckie. Powstawało dziesiątki wydawnictw poza oficjalnym obiegiem. Prymitywnie odbite kartki krążyły z rąk do rąk, często zamazane, nieczytelne tworzyły wewnętrzny opór społeczny przeciwko dyktaturze komunistycznej. To z licznych uczelni wywodzili się ci, którzy temu nielegalnemu ruchowi nadawali smak i barwę, byli jak drożdże, które znalazły się we właściwym miejscu, aby czynić fermentację i nadawać jej nowy sens. Proszę więcej o wszystkich tych wydawnictwach i ludziach z nimi związanych.

 

To porozumienie wcale nie nastąpiło tak szybko. Ja nawet nie wiem czy ono – poza małymi wysepkami – miało miejsce przed sierpniem roku ’80. Nieufność, zwłaszcza w robotnikach była bardzo, bardzo głęboka. Pamiętam, że - bodaj w roku ’78 - pojechałem do Radomia. W innej zresztą sprawie – ale Heniek Wujec poprosił mnie abym poszedł do jakiejś rodziny robotniczej i zaproponował pomoc prawną w sprawie nie mającej związku, a przynajmniej nie mającej tego związku bezpośrednio, z wydarzeniami czerwca roku ’76. Ci ludzie byli straszliwie zastraszeni. Nie pamiętam jaki efekt przyniosła moja „misja”, pewnie żaden ale widziałem ten strach. Być może dotyczyło to tylko miast, w których urządzono pokazówki, gdzie były pobicia, „ścieżki zdrowia”, masowe zwolnienia z pracy, nieustające groźby. Wydaje się, że rok ’76 to jest „łagodny socjalizm”, rok w którym nie tak jak wcześniej, ani też nie tak jak później, nie strzelało się do ludzi. Ale skala represji była ogromna.

Pyta pan o wydawnictwa podziemne. Wcale nie powstały tak prędko. Najpierw były tylko ulotki, komunikaty KOR-u. Część z nich przepisywałem na maszynie. W wydawnictwach podziemnych – wbrew pozorom – chyba wcale nie najważniejszą sprawa była sprawa druku – choć warto pamiętać, że po pierwsze maszyn poligraficznych, kserografów, innych urządzeń kopiujących było w Polsce szalenie mało, a te które były miały obowiązek – tzn. ci, którzy je obsługiwali, mieli obowiązek rejestrowania każdej wydrukowanej kartki. Najważniejsza była sieć kolportażu. To, po latach, wydaje się nieprawdopodobne, ale w roku 76, 77 wciśnięcie jakiejkolwiek „bibuły” wielu osobom graniczyło z cudem. Często było to kwitowane stwierdzeniem, że to prowokacja. Drugą sprawą – i tę, chyba jako pierwszy nie tylko w Polsce ale i w „obozie”, i to jego najważniejsza zasługa, rozwiązał Mirek Chojecki, wraz z Grześkiem Bogutą, twórca i szef Nowej – największego polskiego wydawnictwa podziemnego. Tą kwestią było uznanie wychodzących w podziemiu książek za towar. Towar, który musi kosztować, towar, który musi dać utrzymanie drukarzom – często ludziom, którzy mieli klasyczny berufsverboten. Ludziom, którzy, co więcej, narażali się nieustająco na więzienie.

Pierwszą publikacją, która, co prawda nie miała jeszcze formy książkowej – były to zszyte kartki maszynopisu, w każdym razie ja to dostałem w takiej formie – było pismo literackie Zapis. Ukazało się ono w styczniu ’77 roku, a na stronie tytułowej były same znane nazwiska:  Jerzy Andrzejewski, Stanisław BarańczakJacek BocheńskiKazimierz BrandysTomasz BurekMarek NowakowskiBarbara Toruńczyk i Wiktor Woroszylski. Książki praktycznie wszystkich – może poza Basią Toruńczyk – znałem oczywiście wcześniej. I – jak dla większości czytelników – zaskoczeniem było, że tak znane osoby miały w swoich szufladach utwory, których nie mogły opublikować. Pamiętam rewelacyjny debiut w tym numerze Jana Komolki. Rewelacyjny! Ten pierwszy numer przyniósł na Uniwersytet chyba mój serdeczny kolega z grupy – Jacek Gniedziuk. To była sensacja, zaczytywaliśmy się i przepisywaliśmy. Sierpień roku ’77 to tak naprawdę początek ruchu wydawniczego w Polsce. Tak więc od rewolty czerwcowej minął ponad rok. W tym samym roku powstało jedno z pierwszych pism podziemnych – Głos, redagowane przez Antoniego Macierewicza. Ale przełom świadomościowy nastąpił chyba dopiero po wydrukowaniu – najpierw przez Aneks na Zachodzie, a potem gdzieś na przełowie 1977 i 1978 roku w kraju przez NOW-ą -„Czarnej księgi cenzury” dokumentu wywiezionego na Zachód przez byłego cenzora Tomasza Strzyżewskiego. To był absolutny wstrząs. Skala cenzury jaka ukazała się z kart tej książki była porażająca. Okazało się, że istnieją nie tylko zapisy na poszczególne osoby ale wręcz na całe sfery życia…

 

Szybko został Pan podziemnym wydawcą.

 

Dziadek, Wincenty Danilewicz w armii AndersaNie tak szybko. Ale może najpierw o tym jak się drukowało. Po pierwsze na powielaczach białkowych. To była mordęga na każdym etapie – począwszy od matryc. Wpisywało się teks, sam to robiłem, na specjalne kalki, które czcionka maszyny przebijała. Katastrofą było zrobienie literówki. Zaklejało się taką „oszybkę” specjalnym płynem, a potem należało utrafić w to samo miejsce. Potem należało znaleźć lokal, w którym możnaby drukować. Maszyny były głośne, jednostajny stukot zawsze mógł dać do myślenia sąsiadom. To przez cały okres podziemia był problem. Potem zdobyć – bo przecież nie można było ot tak, pójść do sklepu i kupić dwieście ryz papieru. Trzeba to było wszystko przewieźć do drukarni. Druk… Farby, spirytus, smród. Co tu dużo kryć, wszystko dookoła było brudne. Zawsze była masa tak zwanych odpadów. Trzeba je było, po skończeniu drukowania, wynieść i wyrzucić gdzieś daleko od drukarni tak aby nikt nie mógł ich skojarzyć z domem, w którym była drukarnia. Potem przewieźć ten towar do składaczy. Proszę to sobie wyobrazić – pokój powiedzmy dwadzieścia metrów w całości wypełniony składkami książek i jedna, dwie, czasami trzy osoby krążące jak w tunelach i składające te wydruki na raz, potem na dwa, dokładające jedną składkę do drugiej, do tej kolejną i jeszcze jedną. Potem trzeba to było zszyć. A żeby zszyć trzeba było mieć specjalne spinacze i zszywki do nich, takie powiedzmy na centymetr, albo i dwa… I jeszcze poobcinać. To nie był szybki proces. Zwłaszcza, że chętnych było naprawdę – przynajmniej w tym początkowym okresie – naprawdę mało… No i najtrudniejsze, rozwieźć te książkę do kolporterów , sprzedać ją i ściągnąć pieniadze.

Wbrew temu, co Pan sugeruje w pytaniu, ludzie tworzący podziemny ruch wydawniczy nie wywodzili się z uczelni, w każdym razie nie ci, którzy go stworzyli, którzy nim kierowali. Oni te uczelnie już pokończyli i najczęściej byli to ludzie, którzy przeszli swoją inicjację opozycyjną w roku ‘68. Wspomniani Boguta i Chojecki byli chyba w trakcie robienia doktoratów, Konrad Bieliński też już był dawno po studiach. O Adamie Michniku nie ma co mówić. Jedyna osobą w kierownictwie NOW-ej w moim wieku był chyba Marek Chimiak

 

(ciąg dalszy nastąpi)


Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Latest Images

Trending Articles