DRZEWO PARMENIDESA
rozmowa Leszka Żulińskiego z Cezarym Sikorskim
– Czarku, najpierw byłeś filozofem-akademikiem, teraz jesteś biznesmenem, a od niedawna także wydawcą. W dodatku pisujesz i publikujesz poezję. Która z tych ról jest dla Ciebie najważniejsza?
– Jest to dla mnie trudne pytanie, bo dotyczy najbardziej osobistych wyborów życiowych, za którymi – jak się domyślasz – znajdują się nie tylko sukcesy, lecz również porażki. Nie chciałbym specjalnie się wybielać, lecz konieczne są pewne uściślenia. Byłem kiedyś filozofem-akademikiem i choć nie pracuję od dawna w środowisku akademickim, nigdy nie pozbyłem się pewnych standardów intelektualnych, które tam właśnie nabyłem. Gdyby nie ta – dla mnie ważna ciągłość – nie mógłbym dziś „po godzinach” zajmować się eseistyką z pogranicza filozofii i teorii literatury (mam tu na myśli cykl o Heideggerze i poezji drukowany w ostatnim roku na łamach „Migotań”), jak również publikować teksty sensu stricte naukowe (jak choćby teks o Heglu w księdze pamiątkowej dedykowanej prof. Janowi Kurowickiemu z okazji jego 70-tych urodzin: Kultura jako problem filozofii. Księga jubileuszowa dedykowana Profesorowi Janowi Kurowickiemu, Wrocław 2013).
– Otóż to, widzę, że wciąż piszesz teksty filozoficzne, że to z Ciebie nie wywietrzało. Czy takie „rozdarcie”, aktywność na zbyt wielu boiskach, to sytuacja „zdrowa”? Może to jakaś dezintegracja, której nie udało Ci się posklejać?
– Można na to spojrzeć humorystycznie i zacytować moich byłych przyjaciół akademików, dla których moje odejście z uczelni było dowodem środowiskowej zdrady, a także kolegów przedsiębiorców, którzy uważają, że pisanie esejów o Rilkem czy Celanie jest zwyczajną stratą czasu. Dodać do tego opinie znajomych poetów, którzy w gruncie rzeczy sądzą, że w tej swojej poezji po prostu się wymądrzam. No i wspomnieć o najbliższych, którzy nie zawsze nadążali za mną i którzy mogli czuć się pokrzywdzeni, nad czym szczególnie dziś boleję. Zatem opierając się na opiniach bliskich i przyjaciół zapewne należałoby uznać, że mam głęboko zdezintegrowaną osobowość i tak naprawdę sam nie wiem, czego chcę.
– No, kokietujesz... Przypomnij sobie teorię „dezintegracji pozytywnej” prof. Kazimierza Dąbrowskiego. Po prostu żyjemy w różnych „imaginariach”. W „rzeczywistości intelektualnej” bądź twórczej taka dezintegracja jest skarbem. W Twoim przypadku tak jest. Udało Ci się z niczego nie rezygnować. Czy są jakieś koszty takiej sytuacji?
– Oczywiście, że są i właśnie o nich – bez jakiejkolwiek kokieterii – powiedziałem. To przede wszystkim z lekka lekceważący stosunek do różnych poziomów mojej aktywności ze strony tych, którzy potrafili w pełni oddać się jakiejś jednej dziedzinie. Bo biznesmen, który pisze wiersze jest dla biznesmenów wielce podejrzany, ale jeszcze bardziej podejrzany ten sam przedsiębiorca-poeta dla poetów. No bo właściwie, dlaczego on pisze? W dodatku sam siebie drukuje! Więc ta jego poezja ukazuje się niejako po kumotersku…
Cóż z tego, iż w obu pierwszych tomikach, tj. w Drodze z Daulis do Delf (2009) oraz w Monadologii stosowanej (2010) znajdują się wiersze, które napisane zostały może nawet w roku 1973, a niektóre tylko nieco później, pod koniec lat 70-tych, albo na początku 80-tych. I że jeśli już mówić o „rozdarciu”, to nie dotyczy ono tylko teraźniejszości, sięga bowiem lat młodzieńczych. Ale to przecież żaden argument. Panuje przecież przekonanie – niedawno usłyszałem je całkiem przypadkiem od Leszka Szarugi – że już samo pisanie poezji i wydawanie poezji jest połączeniem fatalnym.
– Moim zdaniem są to zastrzeżenie nieistotne. Ostatecznie liczą się tylko efekty. Twoje pisanie jest oryginalne i toczy się na wysokich „przesłaniach ideowych”. To po prostu dobra, myśląca poezja. Nie rozumiem też, dlaczego nie mógłbyś być wydawcą. W naszej branży takie szablonowe myślenie i „rozdawanie ról” wydaje mi się nieuprawnione...
– A jednak… Równie trudno jak z pisania poezji, przychodzi mi tłumaczyć się z działalności wydawniczej. Moja działalność wydawnicza nie jest przecież „ni z gruszki, ni z pietruszki”, bo jeszcze w trakcie studiów i tuż po ich zakończeniu uczestniczyłem w powstawaniu i prezentowaniu całkiem unikatowego w polskiej tradycji intelektualnej – a dziś może nawet w pewnych środowiskach kultowego – pisma pod nazwą „Colloquia Communia”. Nie chciałbym przeceniać swojego skromnego wkładu w kilku numerach, dlatego wspomnę tu raczej o moich kolegach, dziś szanowanych profesorach, Jacku Raciborskim czy Jerzym Kochanie, którzy o obliczu tego pisma decydowali i od których uczyłem się wydawniczego rzemiosła. Gdzieś tam po drodze, ale jeszcze we Wrocławiu, gdzie kończyłem studia filozoficzne i gdzie zaczynałem „karierę” akademicka, miałem kilkuletnią przygodę z tygodnikiem „Sprawy i Ludzie”, który współredagowałem.
– Co więc powodowało, że uciekłeś z tego Gaju Akademosa?
– Splot mniej i bardziej niezależnych ode mnie przypadków. Nie chciałbym na nikogo spychać odpowiedzialności za porzucenie uczelni (Uniwersytetu Szczecińskiego), bo to ja i tylko ja tę decyzję ostatecznie podjąłem. Wypada zapytać, czy jej żałuję. Otóż nie ma we mnie tego typu resentymentu. Warto przy okazji powiedzieć, że wbrew stereotypom, bycie przedsiębiorcą jest tylko z pozoru zajęciem prostym. Ci którzy tak sądzą, raczej nie mają żadnych szans w biznesie. Jest to bowiem działalność wymagająca nie tylko instynktownej kreatywności, lecz również solidnego przygotowania teoretycznego i intelektualnego. Sądzę, że to, iż jako przedsiębiorca nie należę do przegranych, świadczy, iż ten konkretny wybór życiowy nie był przypadkowy. A także o tym, że w żadnym stopniu nie zaszkodził memu „zdrowiu”.
– Ja postrzegam to prosto: zmieniłeś tylko pracę. Cała reszta jest dalszą realizacją tego, co robiłeś od lat. Ale poetyckie skrzydła kiedy szumiały Ci bardziej: wtedy czy teraz?
– Zdecydowanie po 50-tce. Wydaje mi się, że dopiero wtedy dojrzałem intelektualnie i wyraźnie dostrzegłem różnicę między tym, co przychodzi do głowy i tym, co warto powiedzieć. Ale zdecydowała o tym przecież nie tylko chęć podzielenia się wieloletnimi przemyśleniami. Wielką rolę odgrywały emocje, które z nieznanych mi przyczyn znalazły wówczas ujście. No i równie tajemnicza zdolność poukładania tego wszystkiego w poetyckie strofy. Bez skromności – za co z góry przepraszam – przywołam tu przypadek Immanuela Kanta, który do 50-tki był raczej nudnym i niezbyt oryginalnym profesorem Uniwersytetu Królewieckiego i nagle – na przestrzeni kilkunastu lat – eksplodował swoimi wszystkimi Krytykami oraz wieloma innymi, najważniejszymi dla filozofii niemieckiej, dziełami. Ejże, a czy Ciebie nie spotkała podobna poetycka eksplozja? Po latach poetyckiego milczenia, nagle piszesz niezwykle ważne dla kultury polskiej książki poetyckie… Czy to nie jest podobna historia?
– Może i podobna... Może jesteśmy gałązkami tego samego drzewa. Ale Ty, moim zdaniem, jesteś bardziej „poeta doctus” niż ja. Masz solidniejszą wiedzę filozoficzną i kulturową. Masz bardziej wyraziste „zakochania” – np. w Rilkem, Eliocie, Borgesie. Myślę, że u mnie jest więcej impulsu, u Ciebie więcej gromadzonego przez lata bagażu intelektualnego. Choć ja nie postrzegam Twoich wierszy jako „sofistycznych”. Ale jeśli już, to ta „sofistyka” jest u Ciebie „rozgrzana” emocjonalnie. W ilu procentach jesteś poeta „doctus”, a w ilu „natus”?
– Zaskoczę Ciebie. Nigdy nie dzieliłem tak poezji i sam w sobie nie dostrzegam w ogóle takiego podziału. Dobra poezja jest zawsze zanurzona w intelektualnej tradycji. Znajomość kultury, w tym także nauk ścisłych czy filozofii w niczym poezji nie przeszkadza. Przeciwnie. Co dostrzec można u Eliota czy Rilkego, a bliżej nas u Miłosza czy Herberta. Głębokość przeżycia poetyckiego może – choć nie musi – być adekwatna do głębokości intelektualnych doświadczeń poety. Spójrz zresztą na swoją Totameę… Kiedy rozmawiałem z Teresą Babińską na temat ilustracji do tej pięknej książki, zupełnie poważnie zapytała mnie, czy masz za sobą studia z historii sztuki! Cóż, ja chyba w ogóle nie wierzę w genialnych młodzieńców, którzy w jakimś nieracjonalnym transie wysypują z rękawa wspaniałe wiersze. Sądzę, że wielka poezja powstaje na tysiącach lektur, od których niekiedy odciski się robią na dupie.
– Wierzysz w tzw. „przesłanie poezji”? Jeśli już, to jakie bardziej preferujesz: epistemologiczne czy etyczne? Wierzysz w „misję poezji”? Jeśli tak, to w jaką?
– Poezja niczego nie nauczy, ani też w żadnej kwestii nie pouczy. Nie dopowie zatem, czego wiedza nie wie, ani nie wskaże dróg słusznych lub przynajmniej pięknych. Siła poezji tkwi w jej całkowitej bezużyteczności. Jest w tym podobna do takiej muzyki, której nie da się zagwizdać przy goleniu, przy której trudno także zatańczyć; muzyki, która tkwi jednak w każdym z nas, choć nie wszyscy ją słyszą. To muzyka w znaczeniu pitagorejskim, co nie znaczy, że możemy jej posłuchać tylko w wymiarze „boskim”. Ma ona swoją ludzką historię. W każdej epoce znajdziemy przecież odpowiednik Sztuki fugi Jana Sebastiana Bacha. Zapis muzycznej frazy, której wcale nie trzeba odtwarzać. Zapis bez modulacji, tempa, bez wskazań instrumentacyjnych. Zapis czystych muzycznych możliwości łączenia i przeciwstawiania dźwięków.
Poezja jest w nas podobnie jak taka muzyka. Nie ma więc żadnej misji. Niczemu nie służy. Co najwyżej pomaga mówić, a właściwie rozmawiać. Lecz nie o rozmowę z innymi ludźmi tu chodzi, ale o dialog z językiem. Język jest naszym domem, wyłącznie ludzkim środowiskiem, a jednocześnie geologicznym zapleczem i archeologicznym muzeum, w którym człowiek odnajduje innych i sam staje się człowiekiem. Skala tego procesu zależy tego, jak bardzo uda nam się zbliżyć do języka. Jego obiektywność nie ulega wątpliwości, choć nie potrafimy podać jego ontologicznej charakterystyki. Mówienie do języka spotkać można także w mowie potocznej albo w matematyce teoretycznej. Nie ma więc co wyróżniać tu specjalnie poezji.
– Hm, w zasadzie podzielam to zdanie. Poezja sobie, a życie sobie. Rodzi się więc pytanie: a po cholerę ona? Ale może tu powinno paść słowo „katharsis”? Przyznam Ci się do czegoś wstydliwego: do dzisiaj zdarza mi się, że po przeczytaniu jakiegoś wiersza łzy pojawiają mi się w oczach. Ale czy to coś zmienia? A może metajęzyk poezji jest tym dialogiem ze światem i życiem, na jaki w „realu” nie ma miejsca ni czasu? A może ja popełniam błąd logiczny, oczekując od poezji jakichś „realnych skutków”?
– Upierałbym się, by wszystkie nasze nieudolne wysiłki docierania do języka, jakim posługuje się świat nazywać jednym określeniem, a mianowicie „mową”, a nie – jak sugerujesz – „metajęzykiem”. Chyba, że chcesz wyróżnić jeszcze coś, co mówi jakoś szczególnie w samej mowie poetyckiej. Nie wydaje mi się to jednak zasadne. Bowiem żadne mówienie poetyckie nie może wnieść niczego do samej poezji. Poeci z reguły nie rozumieją się nawzajem. I nie różnią się pod tym względem od nie-poetów. Poza tym nasze mówienie przyjmuje przecież różne formy. Wymieniłem już wcześniej choćby muzykę czy mowę potoczną. We wszystkich formach mówienia możliwy jest kontakt z językiem, w którym zamyka się równocześnie i „tajemnica” i możliwość „iluminacji”. Ponadto w języku potocznym dostępne jest także „katharsis”, nie mówiąc o wzruszeniu. Zapewne dlatego poezja często korzysta z doświadczenia mowy potocznej. Ale też masz rację, że mówienie poetyckie wyróżnia niezwykłe nasycenie wieloznacznością, a także ogromne nagromadzenie sensów, które poukrywane są w słowach i w ich językowym ustrukturowaniu. Wrażliwość poety na słowo i język wynika jednak z podziału pracy. On mówiąc dostrzega więcej na tej samej zasadzie, jak malarz, który także po to jest wykształcony, by więcej widzieć… Czy to nie dlatego Heidegger zachwycał się frazami poetyckimi Rilkego czy Hölderlina? Przecież to nie szaleństwo tego drugiego rozstrzygało o atrakcyjności poezji. Przeciwnie, jej intelektualna atrakcyjność wynikała z autentyczności i głębokości obrazów poetyckich, które penetrowały świat kultury językowej Hölderlina. Bo to obraz poetycki jest specyficznym dla poezji sposobem mówienia.
– Padło z Twoich ust słowo „iluminacja”. Ono bardzo pasuje do kontekstów metafizycznych. W ten „aspekt sprawy” wierzysz, czy raczej racjonalizujesz wszelkie „natchnienie” jako po prostu osobliwy proces psychologiczno-językowy. Jako „lustro obrazów”. Jeśli tak, to rodzi się pytanie o ten mroczny labirynt słów, obrazów i znaczeń, jaki wije się zygzakami w naszych głowach... Da się go wytłumaczyć? Rozwijała się przed laty dziedzina zwana „psychologią aktu twórczego”, ale – z tego co wiem – nic pewnego nie udało się jej ustalić...
– Zapytałeś mnie o dwie kwestie, które w istocie łączą się ściśle ze sobą w ten sposób, że nie można jednej zbagatelizować, by skupić się na drugiej. No bo gdy mówi się o „psychologii aktu twórczego”, to siłą rzeczy przywołuje się „duszę” jako przedmiot wszelkiej psychologii. Mówimy zatem o „duszy”, którą często nazywamy nowocześnie „psychiką”. Lecz nazwy niczego nie zmieniają. W obu przypadkach – jak to pięknie uzasadnił Kant – mamy do czynienia raczej z postulatami niżeli z obiektami poznania. Tyle, że te postulaty – choć w poznaniu prowadzą do wielu nierozwiązywalnych sprzeczności – ważne są w naszym życiu praktycznym. Trudno zatem powiedzieć, czy Ty lub ja mamy jakąś psychikę lub duszę, ale raźniej nam jest, gdy założymy, że jednak je posiadamy, bowiem w naszym jednostkowym działaniu pomagają nam zracjonalizować to, co w istocie nie poddaje się objaśnieniom intelektu.
Nie inaczej z „duszą aktu twórczego”. Dobrze byłoby ją w sobie odnaleźć, bo wówczas zupełnie niez-rozum-iałe działania (i te odtwórcze, i te twórcze) nabrać mogą sensu. Lecz przecież ten sens sami narzucamy post factum zdarzeniom, które nas spotykają i które nas niepokoją.
Wydaje mi się, że napisałem kilka dziwnych wierszy lub opowieści. Wiem, że w każdym z nich konfrontowałem się z wieloletnimi obsesjami, wątkami niezbywalnymi. Przykładem historia Parmenidesa i jego przybranego syna – Zenona z Elei. Fascynująca możliwość zasygnalizowana przez Diogenesa Lartiosa w Żywotach filozofów, która kilkadziesiąt lat temu przyjęła w mojej wyobraźni formę apokryfu. Pod pretensjonalnym pseudonimem Ezechiel Wuerzenberger pomieściłem go we wspomnianym wyżej piśmie „Coloquia Communia”. Nie mam dziś tego numeru, ale pamiętam tytuł: Otto Brinx i eleaci. Nigdy nie byłem zadowolony z tej publikacji, a po wielu latach ten temat przekształcił się w Bajkę o śmierci Zenona z Elei, która znalazła się w tomiku Droga z Daulis do Delf. Również ta wersja nie spełniła moich oczekiwań. Lecz nie martwi mnie to. Temat zapewne wróci. Choć nigdy nie dowiem się „dlaczego”, z jakiego powodu właśnie ta historia owładnęła moją wyobraźnią. Pewne jest to, że w różny sposób doświadczamy wieloznaczności świata, że kochamy i nienawidzimy, że popełniamy błędy i latami wyrzucamy sobie, że nie zrobiliśmy kiedyś czegoś, co zmieniłoby historię świata lub choćby jego malutkiego fragmentu. Pewne jest, że staramy się zrozumieć, że chcemy wyjaśnić, że szukamy odpowiedzi w książkach i że od czytania w bibliotekach robią nam się żylaki odbytu. I nic, nic poza tym nie potrafimy powiedzieć o nagłej erupcji jakiegoś tematu, poetyckiej frazy, czy dogłębnej bolesności jednego jedynego zdania, które – niczym „kropka” Babla – wchodzi w nasze serce z bezwzględną siłą stalowego ostrza.
„Iluminacja”? Tak, jest z pewnością naszym udziałem. Gdy przez kilka lat nieustannie pytamy o coś, nagle przychodzi odpowiedź. I może być – choć nie zawsze jest – porażająca. Poraża nas. Czasami jeszcze kilka osób. Niekiedy staje się prawdą pokoleniową. A nawet wykracza poza epoki. Lecz od „iluminacji” do metafizyki daleka droga. Bo nie trzeba mieć duszy, by zajęła się nami „psychologia aktu twórczego” i nie musimy doświadczać Boga, by zbliżyć się do tego, co następuje bezpośrednio „po fizyce” (bo tak tłumaczyć należy nazwę niektórych dzieł Arystotelesa: Τῶν μετὰ τὰ φυσικά, które stało się niezależnym od Arystotelesa określeniem poziomu refleksji).
Zupełnie inną kwestią jest recepcja „poezji metafizycznej”. Cóż bowiem zawiera ten nurt poetyckiego obrazowania? Czy dotyczy jakiegoś innego – rodem ze Swedenborga – świata? Wątpię, mało jest tak radykalnych poetów metafizycznych jak opisany przez Miłosza w Ziemi Urlo Adam Mickiewicz, który w swoim najradykalniejszym poemacie metafizycznym, tj. w Panu Tadeuszu zobrazował jedyny świat realny – świat duchów. I pozostawił sferze kalekujących wspomnień zmysłowych indywiduów opowieści o tym, jak to bywało „w realu”. Nie… Daleki jestem od takiego dualizmu. Przeciwnie, bliski mi jest spinozjański monizm i monadyzm Leibniza. Zatem – jeden świat, w którym nieustanie mieszają się ze sobą tysiące znaczeń, miliony sensów. I nieosiągalna „głębokość” każdej cząstki, która niczym fraktal ma w sobie nieskończoną ilość kolejnych przybliżeń do podstawy. Do gruntu. Do podglebia. Gdy czujemy to wszystko naraz, musimy polubić i metafizykę, i poezję metafizyczną. Ale co innego lubić i czytać z przyjemnością, a co innego wyrazić zgodę za taką lub inną „szufladkę”.
– Można by chyba to, co mówisz, zmieścić w jednej pigułce, którą jest to słynne zdanie Schopenhauera Świat jest moim wyobrażeniem. A więc wszystko sprowadza się do ego. Stąd zapewne ta nieskończona liczba wizji, poetyk, światoobrazów, emocji, symboli, metafor... Jednak pomimo tego dialog poety z kulturą zastaną toczy się nieustannie. Zamknięci w naszych kokonach wystawiamy peryskopy na zewnątrz. Fascynująca sprawa, no nie? Jak Ty sam siebie postrzegasz na tle poetyckiej tradycji i współczesności?
– Nie ukrywam, że mam z poezją wielki problem. Oto z jednej strony bardzo ją doceniam, a może nawet – za Heideggerem – przeceniam. Lecz z drugiej strony mój kontakt z poezją z reguły obarczony jest uczuciem niedosytu. I nawet wówczas, gdy mam wrażenie spełnienia, budzi się we mnie podejrzenie, iż dzieje się to w sposób niezamierzony, niemalże przez przypadek. Bo przecież – myślę sobie – autor aż tak przebiegły być nie mógł, bo przecież poza jakąś jedną – częstokroć oderwaną – frazą nic nie wskazuje na to, że w tym właśnie miejscu aż tak trafnie mógł się odcisnąć „palec boży”… Takie przeczucia towarzyszą np. lekturze naznaczonych śmiercią późnych liryk Iwaszkiewicza, licznych wierszy Poświatowskiej, w których radość życia jest wręcz prześwietlonym negatywem egzystencjalnej trwogi.
Nie chodzi mi jednak o jakieś przeintelektualizowanie poezji. Sam nie wiem, jak to się dzieje, że tak skutecznie broni się przed jednowymiarowością poezja Wojaczka i że w niemalże każdym miejscu ujawnia dwoistość poetyckiej realności, która jest lub bywa (bo byt jest jej podglebiem) i zarazem się nic-uje. Przecież nie może to być wyłącznie skutkiem autentyczności oraz intensywności indywidualnych doświadczeń. Tym bardziej, że w przypadku autora Którego nie było jednostkowe doświadczenia podlegały autostymulacji, a często były wręcz „podkręcane”.
– Co zatem decyduje o wielowymiarowości obrazu poetyckiego? Samo zanurzenie w tradycji, świadomość przynależności do określonej grupy czy tendencji?
– Socjologiczna determinacja wypowiedzi poetyckiej wydaje się hipotezą łatwą do obalenia. Bo ileż w bibliotekach zapomnianych książek poetyckich, które napisali poeci świadomi swego miejsca, erudyci o szerokich horyzontach, styliści, którzy każdą frazą wpisywali się w uznawaną przez siebie tradycję? I jak niewiele jest tych tomów, które przetrwały… Lecz czy przetrwały jedynie dzięki graniczącej z szaleństwem wrażliwości takich poetów jak William Blake, czy wręcz nadwrażliwości zdiagnozowanej jak to było w przypadku Hölderlina? Dodajmy do tego jeszcze przypuszczenie, iż każdy czas posiada własną wrażliwość, nadwrażliwość oraz to, co wykracza poza normalność, by dostrzec skalę komplikacji i problemów.
Zatem łatwiej wymienić niż wytłumaczyć. Miłosz i Rilke za mądrość skrytą w poetyckim obrazie. Herbert i Eliot za porażającą przewrotność poetyckiej frazy. Achmatowa czy Szymborska za lekkość, z jaką mówić można o tym, co najcięższe. Lecz żaden z wymienionych twórców nigdy nie zamieszkał we mnie do końca. Żaden z nich nie wzbudził we mnie takiego przeczucia, że wszystko, co pisał – pisał wyłącznie dla mnie. Wiem, że każdy z nas może przeżyć taką identyfikację. W muzyce wielokrotnie poczułem taką tożsamość z Bachem. Pewnie dlatego należę do wciąż licznego zakonu gouldystów pod wezwaniem Glenna Goulda, bo i jego to nie ominęło. A w poezji? Z całą pewnością wymienić mogę tylko dwóch poetów, którzy potrafili stworzyć wielkie, alternatywne światy, pełne autonomicznych znaczeń, zaludnione przez odrębną rasę ludzi, którym przytrafia się tylko to, co dla tej poezji i z punktu widzenia tej poezji ważne. To Leśmian i Borges.
Mam wrażenie, że często stawiam przed poezją niepoetyckie zadania, że oczekuję od poezji czegoś, co do niej przychodzi w wielkim trudem: posługiwania się pojęciem, abstrakcyjną kategorią, która agreguje w specyficzny sposób kulturowe doświadczenia, która jednocześnie skraca i powiększa dystans między językiem i mową. W przypadku Leśmiana i Borgesa mamy jednakże do czynienia wręcz z łatwością, z jaką ich bohaterowie kontaktują się z bytami ogólnymi i przeżywają sytuacje archetypowe. Odmienną kwestią jest pytanie o to, na ile obaj wymienieni należą do klasyki, a na ile są nowatorscy i współcześni…
– Fascynująca jest także bliskość Karpowicza i Leśmiana... Kamila Ciesielska pisała: Tymoteusz Karpowicz analizując aspekty śmierci w twórczości Leśmiana nawiązuje do studium zgonu uczuć. Spostrzega śmierć jako zanikającą miłość, a właściwie brak perspektywy na kontynuację uczucia. (...) Śmierć pojawia się w chwili, kiedy podmiot liryczny, nie wyzbywając się miłości, traci dla niej punkt odniesienia. Andrzej Turczyński w podobnym kontekście przypominał niedawno, i to pisząc o Borgesie, idee Platońskie (rzeczywistość zmysłowa nie jest rzeczywistością prawdziwą). W jaki sposób dochodzi do zbieżności między tak oddalonymi w czasie planetami, jak Platon, Leśmian, Karpowicz?
– Wszystko wynika z gruntowności prowadzonego dialogu. Gdy rozmowa, w której się wypowiadamy, sięga najgłębszych podstaw języka, jego archeologii i geologii, wówczas dotykamy tego, co łączy lub tego, co odróżnia w sposób, który – korzystając z pomysłów Leibniza – nazwać można różnicą lub identycznością przedustawną. Ilość pytań, które nasz język nosi w sobie jest przecież ograniczona. Podobnie odpowiedzi, choć jest ich na pewno więcej.
Weźmy choćby pytanie o wiedzę. Czy jest ona skutkiem poznania, czy istnienia? Powierzchowna znajomość historii filozofii dopuszcza wiele wariantów i modyfikacji tego pytania. Lecz dłuższe studia dowodzą, że albo sytuujemy się z tym pytaniem w tradycji platońskiej, albo arystotelesowskiej. Bo albo nasza wiedza jest modusem naszej egzystencji, albo zagadnieniem korespondencji między tym, co mówimy i tym, o czym mówimy. Czy nie podobnie jest z pytaniem o byt, czyli o to, co istnieje? Tylko z pozoru proste twierdzenie Parmenidesa, iż istnieje tylko to, co jest tożsame z sobą samym, jest pniem, z którego wyrasta nieskończona ilość gałęzi. Ale wszystkie one do tego przecież pnia należą. Gra pojęć „esencji i egzystencji”, „trwania i przemijania”, „powtarzalności i jednorazowości”,” czasu liniowego i kolistego” – wszystko to swego rodzaju praźródła naszych obrazów i wyobrażeń, naukowych i potocznych, a także poetyckich.
Gdy – jak Leśmian czy Borges – zdajemy sobie z tego sprawę, wówczas kreujemy bohaterów naszej wyobraźni nie wyważając otwartych drzwi. Pierre Menard, autor Don Kichota, jest autentyczny sam w sobie; w tej historii dostrzec można dialog z Platonem, a także z Schopenhauerem, zatem trudno zarzucić Borgesowi, że – konstruując tę intrygę – wykorzystuje aksjomatykę filozoficzną nieświadomie lub wtórnie. Podobnie z traktatem filozoficznym Leśmiana, który opublikowany został pod kokieteryjnym tytułem Dziewczyna. Ta wielowymiarowość rzeczywistości, w której trudno odróżnić byty prymarne od egzystencji akcydentalnych, bo kto w tej balladzie jest ważniejszy: tuzin braci, ich cienie czy owe młoty, które – po odejściu ludzi, jak również ich form pośmiertnych – samoistnie kontynuują walkę o bycie prawdziwe? Te czasy, które nie tyle następują po sobie, co współistnieją, nadając wszystkiemu, co jesteśmy w stanie wypowiedzieć znaczenia mniej lub bardziej podejrzane, bo przecież w każdym z tych czasów ma miejsce degradacja egzystencji i w każdym z nich nigdy dość się nie umiera. No i ta iście heglowska gra istoty i zjawiska, niezwykła dialektyka wyrażona dosadnie w okrzyku Łka, więc jest!, który ujawnia nie tylko tragizm marzeń o dziewczynie, ale także fiasko ontologii dwunastu braci.
– Heh, myślałem, że mi poukładasz w głowie, a tylko mi namieszałeś. Wszystko to sprowadza mi się do puenty „dzieła otwartego”. Do uniwersalnej gry antynomii złączonych ze sobą na śmierć i życie, na reizm i imaginację, na szkiełko, oko, wiarę i czucie...
Szkoda, że musimy kończyć, więc jeszcze tylko powróćmy do Zaułka Wydawniczego „Pomyłka”… Czy nie jest tak, że swoje wewnętrzne pęknięcia chciałbyś posklejać za pomocą poezji? Czy nie stąd właśnie pomysł Zaułka Wydawniczego „Pomyłka” oraz Twoje, ostatnimi laty intensywne ujawnianie się w roli poety?
– Wewnętrzne pęknięcia… Po pierwsze, te najgłębsze nie dotyczą ani pomieszania ról życiowych, ani sprzeczności między różnymi formami samowiedzy. Po drugie, na wszystkie swoje poczynania, nawet te najdziwniejsze i najbardziej dla mnie samego zaskakujące, patrzę wyłącznie przez pryzmat wewnętrznej dynamiki tych zdarzeń. Jestem zatem wydawcą, ponieważ jest to bliski mi żywioł, który w niezwykły sposób łączy mnie z odmiennymi, a przez to tak fascynującymi, sposobami wypowiadania się. Już tylko to wystarcza, by sięgać po kolejny manuskrypt i próbować zrozumieć, jak ktoś całkiem inny mówi inaczej nie do mnie, raczej do języka.
– A nazwa? Wszystkich intryguje ta „Pomyłka” w nazwie...
– Ech… Pozwól, że wreszcie odpowiem jak poeta. Prawie czterdzieści lat temu napisałem wiersz, który w roku 2010 pod tytułem „Do widzenia” znalazł się w tomiku Monadologia stosowana. Wiersz obraca się wokół obrazu, który jako bardzo młody człowiek znalazłem w jednym z traktatów poetyckich Ibn Hazma. Cytat z Ibn Hazma zajmuje prawie 1/3 całego wiersza. Zacytuję go, bo przez te wszystkie lata z jego pomocą identyfikowałem słowo „pomyłka” z obrazem „zaułka bez wyjścia:
Człowiek ten był bardziej uczony
od swego brata, miał lepszą pozycję,
a wśród naszych towarzyszy w Bagdadzie
nie miał sobie równego. Pewnego dnia
szedł ulicą, przy której mieszkał
i przypadkiem skręcił w zaułek bez wyjścia.
W samym końcu zaułka zobaczył dziewczynę
stojącą z zakrytą twarzą. Jest to ulica
bez wyjścia – odezwała się do niego.
Zapytasz: jak to się ma do działalności wydawniczej? Ano jest to typowy „zaułek bez wyjścia” czyli „pomyłka”…
– Stworzyłeś poniekąd nowy model książki poetyckiej. Luksusowej, „wypasionej”. To są edytorskie cacuszka, co zresztą zostało w tym roku dostrzeżone przez jury konkursu edytorskiego Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Niezorientowanym dam taki przykład: najnowszy tomik Zaułka, 15 listów Marka Wawrzkiewicza, zawiera tylko 15 wierszy, ale liczy aż 100 stron. Ta reszta – to „inkrustacja malarska”. Zresztą Twoje Szkice z życia materii martwej. Wyimki z Elegii duinejskich R.M. Rilkego miały tylko 10 utworów, a objętość była ponad 100-stroniowa. Cudeńko! Ale też dlatego tomiki Zaułka są drogie... To Ci nie przeszkadza?
– Nie wydaje mi się, abym robił coś wbrew dominującym tendencjom rozwoju kultury, w których także książka przeżywa rozmaite metamorfozy. Z czym bowiem mamy do czynienia? Z jednej strony na naszych oczach olbrzymieje cała sfera książki masowej, która wypełnia z wolna całą ofertę tzw. księgarń sieciowych. W ramach tej właśnie tendencji rozwija się najtańszy segment wydawniczy, jakim jest dziś produkcja i sprzedaż e-booków. Z drugiej strony (a w jakimś sensie przypomina to historię z płytą winylową i kompaktem) utrzymuje się sfera potrzeb ekskluzywnych, a czasem i wyrafinowanych, do których dziś zalicza się tylko pewien typ książek; i niewykluczone, że z czasem segment ten obejmie wszystko, co drukować się będzie na papierze… By sięgnąć do innej dziedziny – niezadługo z książkami będzie podobnie jak z meblami z litego drewna, które już dziś stanowią promilową część wytwarzanych mebli i które w przyszłości kupować będziemy albo na zamówienie, albo w antykwariatach. Cała reszta to przecież wióry, klej i plastik…
Pamiętaj, że rozmawiamy nie na temat książek w ogóle, lecz o książkach wydawanych przez Zaułek Wydawniczy „Pomyłka”. A to przecież wyłącznie współczesna poezja, z którą jest całkiem odrębny problem. Otóż w zasadzie poezji – szczególnie współczesnej – nie można przekształcić w towar. Wyjątki (na przykład wysokie nakłady poetów-noblistów) tylko potwierdzają regułę. Dzieje się tak, ponieważ w większości ci, którzy czytają poezję współczesną nie mogą wytworzyć na nią popytu. Bo albo czytają ją zawodowo i dostają ją za darmo, albo w swojej masie pozbawieni są środków, które wykreowałyby popyt w sensie ekonomicznym. Część wydawców radzi sobie korzystając z różnego rodzaju dotacji. Zaułek Wydawniczy „Pomyłka” nie korzysta z dotacji, co oznacza, że cena jednostkowa książki odpowiada jednostkowym kosztom produkcji. Jeśli już produkuje się książkę poetycką z pełną świadomością ekonomicznej porażki, to można pozwolić sobie na wszelkie szaleństwa, przy których „wypasienie” jest raczej oznaką normalności. Rozmawiając na temat tego szaleństwa, często żartuję sobie, że z reguły kwota, za którą nabyć można „wypasioną” książkę, zbliżona jest do ceny 1 kg polędwicy wieprzowej. I gdy to mówię staram się, by mój rozmówca wyobraził sobie osobę, która jest w stanie dokonać znaczącego kulturowo wyboru: zakup książki miast polędwicy… Wbrew pozorom jest to dylemat, który ogniskuje większość problemów kultury współczesnej. Książki Zaułka Wydawniczego „Pomyłka” są adresowane do wąskiej grupy miłośników poezji, której ten straszny dylemat nie dotyczy.
– Dziękuję Ci, Czarku, za tę rozmowę. Sprezentuj mi kilka książek Zaułka, a ja zapraszam Cię na pyszne polędwiczki wieprzowe okraszone szklącą się cebulką... I będziemy rozmawiać dalej...