Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all 786 articles
Browse latest View live

Zbigniew Milewski rozmawiał z Krzysztofem Boczkowskim

$
0
0

Zbigniew Milewski rozmawiał z Krzysztofem Boczkowskim

 

tomczyk 040 


ZM: Krzysztofie, wiosną bieżącego roku kończysz 80 lat. Znamy się już od długiego czasu. Nieraz rozmawialiśmy na różne tematy związane z Twoją twórczością i nie tylko, a wciąż trudno mi przedstawić Ciebie tak by przybliżyć czytelnikowi, bądź słuchaczom Twoją osobę oraz skrótowo pokazać kim jesteś w życiu i w literaturze. Wyręcz mnie i powiedz  jak widzisz z perspektywy upływu czasu obecnie swoją postać i swoją literacką karierę?

 

KB – Zbyszku, dziękuję za pytanie, które dotyczy wielu problemów. Zostałem urodzony 2 maja 1936 roku bez mojej zgody i dlatego uważam, że mam prawo do eutanazji. Wspomniana data urodzenia dała mi możliwość przeżycia całej  okupacji niemieckiej i całego tragicznego oraz niepotrzebnego, według mnie, Powstania Warszawskiego, z powodu którego zostałem zmuszony do peregrynacji i zamieszkania na wsi, a następnie powrotu do Warszawy. Potem był stalinizm, odwilż, okres związany z hasłem „Polak potrafi", stan wojenny, wygrane wybory do sejmu i na koniec III RP z całkowitym lekceważeniem literatury, a szczególnie poezji. Dlatego odpowiem ci, że nie wiem kim jestem w literaturze, a swojej kariery w niej nie widzę. Napisałem natomiast kilka książek medycznych, które okazały się ważne. Nawet otrzymałem za nie Indywidualną Nagrodę Ministra I Stopnia i to jest ważne i liczy się dla mojej kariery. Gdybym sam sobie nie wmówił, że jestem poetą to byłbym znanym endokrynologiem, seksuologiem i teraz sobie świetnie żył.

 

ZM: Jak to się stało, że posiadając zainteresowania, zdecydowanie jak twierdzisz, humanistyczne zrobiłeś karierę jako profesor nauk medycznych i czy naprawdę uważasz, ze sławę przyniosła Ci medycyna?

 

KB: Moja mama powiedziała kiedyś, że mogę iść nawet do cyrku, a jak dorosnę i będę dojrzałym mężczyzną ona mi grosza nie da. Miałem wtedy 16 lat. Ojciec był też lekarzem i wybór w tych czasach kierunku studiów dla syna wydawał się przesądzony. Mogłem się zająć kardiologią, ale w tej dziedzinie podobnie jak w innych wszyscy już wszystko wiedzą i szukają co najwyżej jakichś anomalii, a mnie pociągały nowości i rzeczy niezbadane. Gdy kończyłem medycynę to zagadnieniem zupełnie nieznanym była sprawa chromosomów. Nie wiedziano nawet ile jest chromosomów 46 czy 48. I ja zająłem się tą sprawą, ponieważ nie chciałem powtarzać tego co wszyscy. Wiedziałem o chromosomach tyle samo co każdy profesor, czyli prawie nic. Dzięki temu bardzo szybko poszedłem do przodu w naukowej karierze, w ramach medycyny i pisząc o zagadnieniach w ramach genetyki byłem nowatorem, co zostało docenione. I mnie ta dobra fala  doprowadziła do tego, co bardzo rzadko udaje się, bo otrzymałem Nagrodę pierwszego stopnia indywidualną, a w tej dziedzinie przyznawane są nagrody dawane zespołom badaczy lub grupom osób zajmujących się daną dziedziną. A ja sam potrafiłem zrobić badania, analizy i byłem  z tego bardzo dumny. Był to najszczęśliwszy okres w moim życiu, wtedy poznałem też swoją przyszłą żonę Hanię. Po przyznaniu nagrody szybko zorientowałem się, że nic z tego dalej nie będzie i urządziłem sobie gabinet literacki, w którym czytałem poezję Eliota i zaczęły się te moje pierwsze jego przekłady.

 

ZM: Czy mógłbyś coś bliżej powiedzieć o tym swoim odejściu od medycyny do poezji? Czy poznałeś innych twórców lekarzy i czy łączyły Cię z nimi jakieś związki?

 

KB: Nie chce się w to wierzyć, ale rozumiesz, po prostu położyłem lachę na to wszystko. W tamtych latach nie dawali pieniędzy na badania naukowe, nie miałem dobrego pomieszczenia na laboratorium. Wszyscy się dziwili, bo u nas tak jest zawsze, zauważ, nic ci nie dadzą,ale wszyscy będą oczekiwać, że ty cuda zrobisz. Ja powiedziałem, że w tych warunkach nie będę robił tego, co normalnie powinny robić laborantki, zwłaszcza, że zawsze słyszałem- „Panie profesorze nie ma tego i tego". Wszyscy się dziwili, gdy powiedziałem, że zaprzestaję dalszych badań. Powiedziałem, że bez odpowiedniego sprzętu i warunków to nic  nie będę robił i już właściwie po 50 roku życia nic naukowego i związanego z medycyną nie robiłem. Siedziałem, czekałem kiedy mnie wyrzucą i przyszedł taki moment, kiedy miałem 60 lat i mogłem złożyć  papiery, by pójść na emeryturę.

 

ZM: Ale tego o czym mówisz nie ma w ogóle w Twoich wierszach. Brakuje w nich połączenia poezji i medycyny. Wielu autorów inspiruje praca, a tego w Twojej twórczości nie ma. Ta dziedzina jest zupełnie nieobecna w Twoich wierszach, czy ja jej po prostu nie dostrzegam?

 

KB: Nigdy nie należałem do poetyzujących lekarzy, bo to była dla mnie głupota. Albo jest się lekarzem, albo jest się poetą, a nie takie wiesz jedno w drugim. Uważam, że lekarz dla poety to jest dobry zawód, bo lekarz się styka z nędzą ludzką, która jest obecna i szczególnie widoczna w chorobie. Taki dyrektor, który jest taki bardzo ważny, nagle leży ciężko bolejący w łóżku, obok niego jego żona i powoli widzisz jak pomimo swojej pozycji i bogactwa umiera, a dokoła bliscy cierpią. Są w takich chwilach tak mili, zwłaszcza jak im podajesz szklankę wody to już ci dziękują. Medycyna dużo mi dała- wgląd w kondycję i ciężki los człowieka ale nie uważałem za słuszne, by o tym pisać.

 

ZM.: Mimo tego co powiedziałeś, jest autorem docenionym, więc powiedz mi czym jest dla ciebie wiersz i jego publikacja? Niedługo kończysz 80 lat, czy planujesz napisać jakiś wiersz, który byłby takim prezentem związanym z tym jubileuszem? Czy jesteś bardziej czytelnikiem cudzych wierszy czy twórcą własnej poezji?

 

KB: W wierszu interesuje mnie to, aby uderzył mnie swoim pięknem i tego poszukuję w poezji. Naprawdę jest bardzo niewiele wierszy, które mi się podobają. Wiersz to jest coś poważnego. Nigdy nie pisałem wierszy okolicznościowych, nawet na swoje urodziny nie potrafiłbym, jak sugerujesz, napisać. Ponieważ uważam że nie jestem złym poetą, ośmieliłem się tłumaczyć Eliota. Moim zdaniem nie mamy dobrych tłumaczeń, jest w nich wiele błędów i cieszę się, że udało mi się je wyłapać. Np. Miłosz w „Grze w szachy" tłumaczył dosłownie np. „oczy bez powiek", co jest idiomem i wspaniałą metaforą czujnych oczu, otwartych i uważnie obserwujących  otoczenie. Dobry wiersz jest dla mnie radością. Jestem chyba w takim samym stopniu czytelnikiem i tłumaczem wierszy jak ich twórcą.

 

ZM.: Jacy twórcy  są dla ciebie istotni? Co u nich najbardziej cenisz? Wydałeś antologie poetyckie w swoich tłumaczeniach „Od Safony do Audena" oraz antologię „ Z nowoczesnej poezji amerykańskiej".

 

KB: Zdecydowanie na pierwszym miejscu stawiam Eliota, którego poezje wybrane w moim tłumaczeniu i z komentarzami  zatytułowane „Szepty nieśmiertelności" miały już dwa wydania i nad którymi ciągle pracuję, przygotowując do druku kolejną wersję z poprawkami. Z innych wymieniłbym, bo wiem że interesują Ciebie i pytałeś w rozmowie telefonicznej o Greków, wymieniłbym Safonę, Kawafisa i Platona. Jednak uważam, że poezja polska zwłaszcza po drugiej połowie XX wieku jest najwybitniejsza w świecie i niepotrzebnie młodzi stylizują się i naśladują obcych, zwłaszcza wzorując się na poezji amerykańskiej, która wcale nie przeżywa rozkwitu. Za mało młodzi zwracają uwagę na wiersze  Iwaszkiewicza, Miłosza, Wata i Różewicza, ale też innych poetów dawnych z Kochanowskim, Mickiewiczem i Słowackim na czele. Kiedy byłem młody i przed debiutem, to  zostawiłem swoje pierwsze wiersze dla Jarosława Iwaszkiewicza w redakcji „Twórczości" i długo nie przychodziła odpowiedź, aż ją otrzymałem napisaną dla mnie własnoręcznie przez samego Jarosława – „Wiersze bardzo piękne. Do druku – proszę porozmawiać z p. Fedeckim". Kiedy przyszedłem do niego do redakcji w mundurze porucznika, by mu podziękować, zachował się bardzo nienaturalnie. Nawet w spotkaniach w Belwederze okazywał osobom, w tym członkom biura politycznego PZPR, że to on robi grzeczność spotkania się, a oni dając mu ordery. Podobno zawsze tak się zachowywał. Ale Iwaszkiewicz miał inną cenną cechę, był wrażliwy na drobiazgi, które dzieją się obok. Prof. Andrzej Gronczewski opowiadał mi, że Iwaszkiewic,z będąc obecny na pogrzebie jednego z bardziej znanych literatów, podczas ceremonii pochówku na cmentarzu był skupiony na obserwacji małego żuczka na trawie, przy grobie obok, co dostarczało mu wielkiej radości. Mnie w poezji interesują właśnie takie żuczki. Natomiast Miłosz był niezwykle pracowity i za to go podziwiam, chociaż twierdził, że nie ma poezji miłosnej. Ale też Miłosz pisał, że dzisiaj możemy mówić skrzekiem karłów lub demonów i to są prawdziwie święte słowa.  Współcześni artyści sami psują sobie twórczość jakimś okropnym chaosem i zgrzytami. Na rynku największym powodzeniem cieszą się dłuższe utwory literackie,  symfonie.  Twórcy swoje ładne, klasyczne utwory psują niepotrzebną kakofonią np. byłem na koncercie symfonicznym mojego kolegi, bardzo zdolnego i znanego kompozytora. Na początku była ładna melodia a później jakiś okropny hałas i chaos . Ten rozpad rozpoczął się od Cezanna W zasadzie to dzisiaj człowiek tworzy i żyje dla siebie, nosi swoją twórczość i zostawia przy sobie, bo inaczej by zwariował. Nie wiem czy się ze mną w tym zgadzasz.

 

ZM.: To jednak jest wywiad z Tobą Krzysztofie, a nie ze mną, więc pozwolisz, że zadam Ci takie standardowe pytanie-  co uważasz za swoje największe osiągnięcie? Czy wydany wybór wierszy pt. „Drzwi Nocy" ( Nowy Świat, Warszawa 2014) jest takim literackim podsumowaniem całego dotychczasowej drogi i otwarciem na coś nowego?

 

KB: Trzeba jasno stwierdzić, że „Drzwi nocy", który zredagowaliśmy wspólnie z Hanią jest to zbiór poezji biseksualnej i gdy krytycy pisali o marzeniach homoseksualnych w wierszach Krzysztofa Boczkowskiego to byłem zawsze oburzony, że nie widzą i nie czują realności przekazu poetyckiego.  Tylko naprawdę przeżyte uczucie może być źródłem dobrego wiersza. W tym kontekście ostatnie w książce wiersze o Heraklicie domykają świetnie moją twórczość, dlatego uważam je za ważne. Ale za najważniejsze uważam chyba swoje erotyki,  zwłaszcza te odważniejsze i ostre np. „Jak śnieg" oraz te o chłopaku alkoholiku, chorym na świerzb, który mieszkał w ogródkach działkowych. Był bezdomny, mieszkał na dworcu. To są wiersze z cyklu „Koncert na instrumenty strunowe i Twój głos", a Twój głos to głos Hani. Obecnie nie czuję potrzeby pisania, nawet nie pamiętam już książek, które przeczytałem, o czym przekonuję się gdy biorę jakąś książkę ze swojej biblioteki. Czytam ją i dziwię się, że jej jeszcze nie przeczytałem, bo jest świetna i nagle widzę swoje podkreślenia. Powiedz mi Zbyszku, o czym mam dzisiaj pisać, zwłaszcza, że mam coraz słabszą pamięć. Samo czytanie nie wystarczy i dlatego uczę się wielu wierszy na pamięć, bo to ćwiczy mózg. Ja zawsze wyobrażałem sobie wysokie ideały Piękna i Sztuki, które były dla mnie najważniejsze, a dzisiaj liczą się pieniądze. Dla mnie teraz ważne jest spokojne życie z Hanią i leżenie na boku w świętym spokoju. Mam 80 lat i już nie widzę nic optymistycznie, ty jesteś młody i wy młodzi możecie, a nawet musicie widzieć to inaczej, by tworzyć, ale ja dzisiaj już tak nie potrafię.


Roman Soroczyński - Intelektualna rozrywka, wyrafinowany humor

$
0
0

Roman Soroczyński



Intelektualna rozrywka, wyrafinowany humor



ryszard-tomczyk-schody

 

23 kwietnia 2016 roku - w Światowym Dniu Książki i Praw Autorskich – wręczono Nagrody oraz Honorowe Członkostwa Stowarzyszenia Autorów ZAiKS.

Pierwsze tytuły członków honorowych przyznawano już w okresie międzywojennym. Do tej pory jest to wyjątkowe wyróżnienie: na przestrzeni lat otrzymało je zaledwie około trzydziestu osób. W tym roku otrzymali je: Helena Kołaczkowska, Józef Hen  i Zygmunt Konieczny.

Całkiem niedawno niżej podpisany miał zaszczyt i przyjemność rozmawiać z panem Zygmuntem Koniecznym - jednym z filarów Piwnicy Pod Baranami, obchodzącej 60-lecie swojego istnienia. Poniżej publikujemy zapis tej rozmowy:

 

-        Autorka książki Piwnica Pod Baranami. Fenomen w kulturze PRL, Barbara Nawratowicz, napisała: "Mietek Święcicki (...) przyprowadził do Piwnicy nieśmiałego, chudego, o wyglądzie wystraszonego ptaka studenta PWSM, pianistę i kompozytora – Zygmunta Koniecznego. Nie okazywał wielkiego entuzjazmu, ale zaraził się błyskawicznie bakcylem Piwnicy i przylgnął do niej na wiele lat." A jak Pan wspomina swoje początki w Piwnicy Pod Baranami?

Bardzo chciałem „wejść” do Piwnicy, która była niszowym miejscem. W „Echu Krakowa” pojawiały się informacje o swetrach, czarnych brodach, co mnie ekscytowało. Poprosiłem Mietka Święcickiego, aby wprowadził mnie do Piwnicy. Mietek postawił warunek: - masz napisać piosenkę, którą mógłbym zaśpiewać. Przyniósł dwa wiersze, napisałem do nich melodie i tak wkupiłem się do kabaretu. Piwnica była miejscem snobistycznym. Imponowało mi, że mogłem być wśród młodzieży awangardowej. Z kolei – z racji, że przebywałem w tym środowisku – wzbudzałem podziw swojego otoczenia.

-        Co to znaczy „Piwniczny charakter”, który przywołuje Pan w swych wspomnieniach?

Moja dusza tak dobrze odebrała charakter Piwnicy, że zostałem w niej czterdzieści lat. Nie wszyscy to wytrzymywali. Pewna koleżanka, którą ściągnąłem do Piwnicy, odnosiła sukcesy, a mimo tego nie chciała prowadzić nocnego życia i zrezygnowała. Tu spotykało się awangardę artystyczną, tutaj widać było młodzieżowe spojrzenie na świat. Pewnego dnia konsul francuski powiedział, że Piwnica  jest może nie tak interesująca, ale to jest margines artystyczny. Program Piwnicy – to była intelektualna rozrywka, wyrafinowany humor. Mogłem tu komponować trudniejsze piosenki. W latach sześćdziesiątych życie kawiarniane toczyło się tylko do dwudziestej pierwszej, a w Piwnicy do rana. Później chodziliśmy do mieszkania Janiny Garyckiej, do „kuchni Piotra”. Nie można było tam wchodzić normalnie, tylko oknem. Było tam specjalne krzesło; jedna osoba wciągała gości do mieszkania, a druga wpychała ich z zewnątrz.

-        Pierwszymi Pana „piwnicznymi” piosenkami były utwory napisane do wcześniej powstałych tekstów: Wiatr Jerzego Paczkowskiego, oraz Modlitwa o ogon Tadeusza Kubiaka. Jak w Pańskim przypadku wyglądała kolejność powstawania innych piosenek: najpierw słowa czy tekst?

Bywa z tym różnie. Wszystko zależy od okoliczności.

-        W książce Piwnica Pod Baranami, czyli koncert ambitnych samouków Joanna Olczak-Ronikier stwierdza, że w dziejach Piwnicy są dwie ery: „przed przyjściem Zygmunta i po przyjściu Zygmunta”. Na czym polegała owa przemiana?

Przed moim przyjściem w Piwnicy komponowali amatorzy. Wszedłem tam jako półzawodowiec. Zacząłem komponować muzykę do tekstów literackich. Piotr Skrzynecki wymyślił zabawę w plotki. Były to plotki o aktualnych wydarzeniach i o różnych ludziach, między innymi o pomysłodawcy. Zaproponowałem, aby były one śpiewane.

-        Piwnica Pod Baranami doczekała się swego pomnika (nota bene, stworzonego przez byłego Piwniczanina, prof. Bronisława Chromego). Pan powiedział: „Kiedy dowiedziałem się, że i moja głowa tam będzie, sympatia moja oczywiście wzrosła” (cyt. za Bronisław Chromy, Piwnica Pod Baranami). Czy teraz też darzy Pan ten pomnik sentymentem?

Darzę ten pomnik sentymentem, ale rzadko tam bywam. Park Decjusza jest za daleko. Zdecydowanie wolę pomnik Piotra Skrzyneckiego przy Rynku. Autorzy, Grażyna Borkowska-Niemojewska i Łukasz Niemojewski, wychwycili cechy psychologiczne Piotra.

-        Jak współpraca z Piwnicą Pod Baranami wpłynęła na Pańską twórczość?

Do Piwnicy Pod Baranami przychodzili między innymi reżyserzy filmowi i teatralni. Zaczęły pojawiać się propozycje od nich, abym komponował muzykę do filmów i spektakli. Zatem był to ogromny wpływ.

 

 

- Dziękuję za rozmowę.

Roman Soroczyński

 

Janusz Termer - O sytuacji pisarza i literatury w nowej rzeczywistości

$
0
0

Janusz Termer

 

 

O sytuacji pisarza i literatury w nowej rzeczywistości

                                       

tomczyk mu

 

   Jaki jest koń każdy widzi - pisał nieoceniony ks. Benedykt Chmielowski w wieku XVIII. Jaka jest dziś sytuacja pisarza i literatury polskiej, po roku 1989, też każdy zobaczyć może sam: wystarczy złożyć bodaj krótką wizytę w pierwszej lepszej napotkanej księgarni. Otóż na własne oczy przekonać się nikomu nie będzie trudno, że nie jest to sytuacja ani łatwa ani prosta, mimo iż księgarskie półki są pełne jak nigdy. I kolorowe jak nigdy. A na wielu książkowych okładkach widnieją nawet wielkie pozłacane litery mające swym tanim blichtrem przywabić mało zorientowanego w tym wszystkim czytelnika!

   Sęk jednak w tym, że z witryn i lad, z pólek i księgarskich zasobów magazynowych zniknęły nagle utwory współczesnych autorów rodzimych! Na palcach jednej ręki policzyć można wydane w tym czasie książki debiutantów, a nawet i wznowienia czy nowe dzieła polskich pisarzy, często gęsto nawet tych najbardziej nawet znanych i uznanych.

   Dotyczy to szczególne książek polskich prozaików, eseistów i krytyków literackich. W mniejszym zaś zakresie może tomików poetyckich, jako że każdy dziś, jeśli jest tylko wystarczająco zasobny w gotówkę (a nie muszą to być wcale sumy astronomiczne), albo też znajdzie sobie hojnego sponsora prywatnego lub instytucjonalnego (dom kultury czy jakieś inne organizacje), może opublikować swoje wiersze bez trudu. Inna sprawa, że niewiele z tego wynika, bo w księgarniach też na ogół zepchnięte są gdzieś na mało eksponowane miejsca. Mało bowiem (raczej chyba nic) wiedzą o nich nawet nieliczni zainteresowani poezją czytelnicy, ani też profesjonalni krytycy od lat śledzący dokonania tej dziedziny twórczości (jak np. Andrzej K. Waśkiewicz czy Ryszard Matuszewski).  Niby ukazuje się wiele czasopism społeczno-kulturalnych, ale ani jedno o ogólnopolskim zasięgu, gdzie omawiane byłyby nowości literackie, gdzie toczyłyby się o nie jakieś interesujące nie tylko samych zainteresowanych - spory i dyskusje. Nie istnieje już również (a szkoda to wielka), takie czasopismo jak "Rocznik Literacki" (istniejący od lat 30. XX w., który zbierał, opisywał i oceniał dorobek poszczególnych lat we wszystkich gatunkach pisarskich (ostatni ukazał się w 1991 roku i obejmował dorobek roku 1984! - czyżby duch Orwella?).

   Trudniejsza jeszcze bardziej jest sytuacja prozy polskiej współczesnej, wiodącego dotąd gatunku pisarskiego, mającego największy oddźwięk czytelniczy, stanowiący o dniu powszednim literatury (właściwie to każdej dziś literatury narodowej). Pojawia się pytanie: jak to się stało, że od pisarza polskiego odwrócili się nagle wszyscy (prawie): politycy, wydawcy i czytelnicy? Dlaczego został on sam na tym placu boju, który tak wszystkich do niedawna jeszcze podniecał (od cenzora po ambitną i snobistyczną kulturalnie panienkę, gdzież one, gdzie?) - i w samotnej walce próbuje nadal zachować godność swego zawodu i sens życia? Pytania proste i potrzebne - odpowiedzi jak zawsze niełatwe i złożone.

    Spróbujmy wskazać na kilka przyczyn tego stanu rzeczy, zasygnalizować rozliczne płynące stąd zagrożenia dla polskiej kultury literackiej, a także i elementy budzące nadzieję "mimo wszystko".

    Skutki procesu politycznego i społecznego po 1989, zwanego dość eufemistycznie „transformację ustrojową”, widzimy wszyscy gołym okiem, bo też i wszystkich nas one, choć w różnym stopniu, dotyczą. Jakie przyniosły one zyski, a jakie straty dla pisarzy i literatury? Innymi słowy, jaka jest ta nasza "cena wolności" i czy musiała ona być aż tak wysoka? Prywatyzacja większości wydawnictw doprowadziła np. do powstania wielu małych firm, które nastawione są na szybki zysk i wydają tylko to, co sprzedaje się najlepiej, a więc najczęściej sensację i szmirę, nie myśląc nawet o trudniejszych i złożonych zamierzeniach edytorskich. Gdyby tak chociaż część zysków przeznaczali na wsparcie współczesnej literatury polskiej... Na razie jest to marzenie ściętej głowy, być może nastąpi to kiedyś, w przyszłości, być może... Na razie jednak "złota wolność" czy raczej wolnoamerykanka na rynku wydawniczym, choć pojawiło się wiele książek wartościowych, niegdyś zakazywanych przez cenzurę (okazało się, że nie było ich aż tak wiele), literaturze polskiej nie tylko nie służy, a wręcz przyczynia się do jej upadku. I upadku zasłużonych firm wydawniczych! Niewątpliwym zyskiem jest zniesienie cenzury, której nikt nie ma powodu żałować, ale pojawiły się od razu inne formy nacisków na pisarzy i ukrytej cenzury wewnętrznej... Władza państwowa zrezygnowała w praktyce z prowadzenia polityki kulturalnej, zostawiając wszystko działaniu ekonomicznego prawa "niewidzialnej ręki rynku", które w tej dziedzinie nie sprawdziło się nigdzie na świecie, a kultura wszędzie wymaga mądrego mecenatu. Literaturze polskiej, a szczególnie prozie, nie sprzyja także upadek wielu małych bibliotek na prowincji i spadek czytelnictwa oraz uwiąd mało kiedyś docenianych (gdy były) form popularyzacji książki, jak konkursy literackie i czytelnicze, spotkania autorskie, publiczne imprezy literackie i inne działania w tym względzie podejmowane przez organizacje pisarskie, promowane przez prasę, radio czy telewizję, które tworzyły dobrą atmosferę i klimat wokół literatury i pisarzy.

   Wszystko to (i wiele innych jeszcze rzeczy) sprawia, że pisarz został opuszczony przez polityków (którzy, gdy byli w opozycji, wykorzystywali często jego autorytet społeczny, a teraz mają go gdzieś w dalekim planie), przez wydawców (którzy – z wyjątkami, nielicznymi - nie chcą inwestować w twórczość polską ze względów ekonomicznych), i przez czytelników wreszcie (którzy są zdezorientowani w tym zalewie kolorowej tandety w kioskach i księgarniach). Polski pisarz (nawet ten, który czynnie walczył o zmianę systemu politycznego) poczuł się, o paradoksie,  w tej nowej rzeczywistości, zaprzeczającej ideałom, o które walczył) kimś zbędnym i często nie potrafiącym sobie poradzić z otaczającym go chaosem kulturowym i eksplozją postaw nuworyszowskich. "To nie tak miało być" - brzmią słowa popularnej kabaretowej piosenki.

   Do socjologów należy sprawa rzeczowej i bezstronnej analizy wszystkich tych przeobrażeń i przemian dokonujących się na naszych oczach. Przyczynach tego, że mówimy o dobrych i złych stronach tej rodzącej się w bólach nowej rzeczywistości polskiej, w tym także i kulturalnej, artystyczno-literackiej. Przyczynach głębokiej dziś zapaści wielu dziedzin życia umysłowego Polaków, tak istotnych jak właśnie życie literackie, stanowiące tradycyjnie fundament kultury narodowej. Dziś pisarz przestał być nie tylko "sumieniem narodu", jak w czasach romantyzmu i wszystkich epokach zagrożonego politycznie czy społecznie bytu państwowego, przestał być nie tylko "inżynierem dusz ludzkich", jak chcieli tego teoretycy socrealizmu, ale opuszczany przez wszystkich, staje się powoli zacną i staroświecką figurą z gabinetu figur woskowych lub nazwiskiem ze spisu lektur szkolnych, a nie kimś kto ma nam coś ważnego do powiedzenia tu i teraz, o nas i naszej nowej rzeczywistości...

   Mam nadzieję, że procesy degradacji zawodu i pisarskiej rangi moralnej i kulturalnej zostaną zatrzymane, że po okresie zawirowań i błędów przemian, pisarz i literatura powrócą na należne im miejsce w naszym wspólnym życiu. Przesłanek nadziei jest trochę, choć nie wszystkie są one dostrzegalne gołym okiem. Decydenci polityczni muszą zrozumieć, że chociaż pisarze i literatura nie noszą już w sobie, w swym "etosie", dawnych tradycyjnych obowiązków narodowo-patriotycznych czy doraźnie politycznych, to jest obowiązkiem mecenasa politycznego i polityki kulturalnej państwa zrobienie wszystkiego, by nie dopuścić tu do ostatecznej degrengolady. Wydawcy muszą wiedzieć, że nie promując twórczości polskiej współczesnej, goniąc za zyskiem i poklaskiem gawiedzi, nie inwestując w nowe talenty literackie, podcinają gałąź, na której sami usiłują się zadomowić. Bowiem wkrótce minie czas kolorowej szmiry i tandety, a zaspokojona ciekawość czytelnicza zwróci się w stronę tego, co rzeczywiście jest chlebem powszednim w każdej narodowej kulturze, czyli współczesnej literaturze, stanowiącej podstawę czytelnictwa, a często bęącej również punktem wyjścia dla innych dziedzin kultury, jak np. film, teatr czy telewizja, które bez autentycznych twórców obejść się nie mogą (inna sprawa, że próbują, ale ze skutkiem wiadomym). Czytelnicy zaś już teraz zdają sobie coraz powszechniej sprawę, że bezpowrotnie (oby) mija czas fascynacji kolorowym obrazkiem, zachłyśnięcie masową kulturą zachodnią (często jej odpryskami tylko, przenoszonymi na nasz grunt przez obrotnych handlarzy złudzeniami), a zainteresowanie pisarstwem polskim odpłaci się twórczością wartościową i wzbogacającą duchowo. Pisarz musi mieć swoją publiczność, do szuflady pisać mogą tylko grafomani. Sami zaś pisarze muszą w tej nowej rzeczywistości przemyśleć na nowo swój stosunek do twórczości: wyciągnąć wnioski z narastającej sytuacji nieuchronnych zmian, z dokonujących się procesów społecznej i mentalnej transformacji i zacząć żyć w swych utworach tym wszystkim, czym żyjemy wszyscy na codzień. Opisać to wszystko z talentem i w formie wielkiego, „krwistego” realistycznego fresku - oto jest zadanie i pokusa i zarazem szansa na nawiązanie przerwanych więzów łączących literaturę (sztukę w ogóle) i jej odbiorców. Powstanie z tego, a powstać musi, literatura nowa, nastawiona na wartości czysto estetyczne i poznawcze, wyzbyta dawnych póz i zaklęć wieszczych, politycznej służby czy narodowej tromtadracji, mówiąca – jak wszędzie na świecie - o tych wiecznie aktualnych "przeklętych problemach" (Fiodor Dostojewski) egzystencjalnych, o losie i kondycji ludzkiej, o skrywanej głęboko ludzkiej "garderobie duszy" (Karol Irzykowski), o wszelkich psychologicznych i społecznych determinantach człowieczego losu, sztuka ukazująca świat w jego całej złożoności i "nagiej" prawdzie. Takiej literatury wszystkim pisarzom, sobie i państwu, życzę...

 

(pisane w latach 90.)

   CDN...

   

Roman Soroczyński - Ludzie wychowani na polonistyce i teatrze

$
0
0

Roman Soroczyński



Ludzie wychowani na polonistyce i teatrze


 

zaryckiBohater wywiadu, pan Andrzej Zarycki, urodził się 7 maja 1941 roku. Zatem za kilka dni będziemy obchodzić 75 rocznicę Jego Urodzin. Jubileusz znakomitego kompozytora muzyki rozrywkowej, filmowej, teatralnej i symfonicznej niemal idealnie zbiega się z 60-leciem Piwnicy Pod Baranami, z którą współpracuje do chwili obecnej. 

Poniżej zamieszczamy treść wywiadu dotyczącego tejże współpracy.

 

-        W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych otrzymał Pan od Piotra Skrzyneckiego propozycję współpracy z Piwnicą Pod Baranami. Jednak został Pan „przegłosowany” przez kolegów i został Pan w Hefajstosie. W 1966 roku, po powrocie z USA (a właściwie w czasie rejsu „Batorym”) podjął Pan decyzję o komponowaniu piosenek dla Ewy Demarczyk. Czy ów rejs można uznać za początek współpracy z Piwnicą?

Piotr Skrzynecki chętnie słuchał konkurencji, stąd jego częste wizyty w innych klubach czy kabaretach. Zresztą, wszystko nawzajem przenikało się. W czasie półtorarocznego pobytu w USA przekonałem się, że to nie jest dla mnie dobre miejsce. Wracałem do Polski „Batorym” i na statku spotkałem dosyć liczną grupę polskich artystów. Wśród nich była Ewa Demarczyk, która powiedziała, że w swoim repertuarze ma za mało piosenek. Pierwszym tekstem, do którego skomponowałem muzykę w Piwnicy, była „Ballada o cudownych narodzinach Bolesława Krzywoustego” według Galla Anonima. Ewa zaśpiewała ją w Pieskowej Skale, podczas balu z okazji 10-lecia Piwnicy.  

 

-        Jak Pan wspomina swoje początki w Piwnicy Pod Baranami?

W Piwnicy po raz pierwszy miałem kontakt z piosenką literacką. Były to utwory poważne pod względem treści. Obserwowałem warsztat pracy Zygmunta Koniecznego i zauważyłem, że każdy jego utwór ma dwie warstwy: muzyczną i scenograficzną. Była to scenografia muzyczna, która wzbogacała spektakl.   W Piwnicy zebrała się grupa ludzi wychowanych na polonistyce i teatrze, a nie na rozrywce. Wszyscy byli kontrapunktami wobec Piotra Skrzyneckiego, który całe życie droczył się z innymi. Był inteligentnie złośliwy. Na przykład „mylił” imiona wykonawców. Jeżeli ktoś nie reagował, podczas następnych zapowiedzi Piotr podawał prawidłowe imiona. Kiedy jednak jeden z instrumentalistów był bardzo wyczulony na tym tle i domagał się poprawności, Piotr potrafił zapowiedzieć go imieniem „Apolinary” zamiast, na przykład, „Jacek”.

 

-        Jak Pan wspomniał, pierwszą Pana „piwniczną” piosenką była „Ballada o cudownych narodzinach Bolesława Krzywoustego” według Galla Anonima. Jak w Pańskim przypadku wyglądała kolejność powstawania innych piosenek: najpierw słowa czy tekst?

W początkowym okresie, a na pewno w Piwnicy, pisałem muzykę wyłącznie do gotowych wierszy. Później proporcje wyrównały się i rozkładały się mniej więcej pół na pół. Później zacząłem tworzyć również prymki i tzw. „rybki”. Jest to muzyka z tekstem o niczym, który ma zasugerować twórcy „rozkład” docelowego tekstu. Obecnie coraz częściej tworzy się „rybki” cyfrowe. Bowiem liczby mają takie same brzmienie, jak słowa, a poeci nie chcą się sugerować żadnymi słowami.

 

-        Wśród Piwnicznych wykonawców Pańskich utworów - oprócz Ewy Demarczyk –  można wymienić między innymi: Irenę Wiśniewską, Mieczysława Święcickiego, Annę Szałapak, Jacka Wójcickiego, Beatę Rybotycką. Czy ktoś z wymienionych lub innych artystów szczególnie zapadł Panu w pamięci?

Wszyscy „piwniczni” artyści byli i są na jednym, wysokim, poziomie. Poruszają się w tej samej estetyce, różniąc się jedynie w ekspresji.

-        Jest Pan kompozytorem muzyki do wielu filmów, ponad trzystu spektakli teatralnych i ponad 350. piosenek. Jak współpraca z Piwnicą Pod Baranami wpłynęła na Pańską twórczość?

Jestem związany z Piwnicą już pięćdziesiąt lat. Miałem w tym czasie krótką przerwę w kontaktach, spowodowaną wyjazdami w tournée z Ewą Demarczyk. Na pewno, dzięki tej współpracy, wzbogaciłem swój warsztat. Nazywam siebie artystą usługowym, bo praca w filmie i w teatrze zmusza do bycia gotowym w każdej chwili i na każdy temat. W Wyższej Szkole Muzycznej nauczono mnie szacunku wobec pracy i wykonawców. Wydział Kompozycji jest wydziałem, który nie toleruje przeczekiwania – chyba, że są wyjątkowe powody. Współpraca z Piwnicą przyniosła nowe doświadczenia i znajomości. Z latami wszystko procentuje.

-        Pański Jubileusz zbiega się z 60-leciem Piwnicy Pod Baranami. Czy będą wspólne obchody?

-        Ósmego maja ma być coś urodzinowego w Piwnicy. Niespodzianka, więc nie wiem wiele - oprócz daty i godziny: 19:30. Z kolei 21 maja będzie okazja do wspólnego świętowania w Radiu Kraków.

-        Wobec tego - w Pańskim imieniu - zapraszam mieszkańców Krakowa i okolic oraz przyjezdnych na powyższe uczty duchowe, związane ze wspólnymi obchodami. Dziękuję za rozmowę.


Roman Soroczyński

 

Zdzisław Antolski - Moje Kielce literackie (43)

$
0
0

Zdzisław Antolski


MOJE KIELCE LITERACKIE (43)

W STRONĘ ŚWIĘTEGO KRZYŻA

 

sienkiewicz-kielceKiedy przegląda się przedwojenne czasopisma ilustrowane, magazyny społeczne, pisma literackie, jak „Światowid”, „AS”, „Tęcza” uderza, jak mało w nich reportaży czy omówień z centralnej Polski. Panowała za to powszechna moda na Kresy Wschodnie, ich zabytki, obyczaje i historię. Być może do tego stanu rzeczy przyczyniły się fatalne i nierozważne, żeby nie powiedzieć ignoranckie wypowiedzi Marszałka Piłsudskiego, na przykład ta, że Polska jest jak obwarzanek, wszystko co ma cennego jest na brzegach, a w środku jest pustka. Pewien profesor z uniwersytetu w Wilnie powiedział, że jest to zdanie kabotyna, za co został dotkliwie pobity przez oficerów legionowych i utracił jedno oko.

Na przykład Święty Krzyż znany był głównie jako ciężkie więzienie opiewane przez Sergiusza Piaseckiego i tylko z tego względu zainteresował Melchiora Wańkowicza, a nie jako ośrodek duchowy, religijny, kulturowy, miejsce mocy staropolszczyzny. Dopiero twórczość Żeromskiego przełamywała tę ignorancję odziedziczoną po zaborach i po pokrajaniu granicznym dawnej Polski. Zresztą ignorancję Piłsudskiego względem centralnej Polski można zauważyć już w jego „Moich pierwszych bojach”, gdzie gołym okiem widać, iż komendant Legionów nie zna i nie rozumie zupełnie bogactwa historycznego Ponidzia, a za to naiwnie i głupio wyśmiewa się z miejscowych, historycznych nazw miejscowości czy rzek. Nawet nie domyślał się, że w dworku w Czarkowach, spalonym przez Rosjan, z powodu kwaterowanie tam legionistów, znajdowały się bezcenne okazy sztuki wschodniej, gromadzone przez pokolenia właścicieli.

Leży oto przede mną egzemplarz pisma dla młodzieży pt. „Kuźnica Młodych” 1935 nr 12. A w nim artykuł młodego Gustawa Herlinga (jeszcze nie Herlinga-Grudzińskiego) na  s. 6-7 pod tytułem „Świętokrzyżczyzna” Oto on:

 

„Kilka słów ode mnie:

 

Kraina świętokrzyska jest tak rozległa, tak duże zajmuje przestrzenie, że mój reportaż, nic może pretendować do ścisłego opisu geograficznego, a jest tylko wycieczką szczytami gór, a więc św. Krzyżem, Łysicą i św. Katarzyną, z uwzględnieniem ściśle się z. górami wiążącej tradycji pisarskiej.

 

Topografia i geologia.

 

Na południowy wschód od Kielc w kierunku Sandomierza ciągną się Góry Świętokrzyskie. Wysokie około 600 m. zbudowane są zasadniczo z piaskowców i wapieni. Napisałem „zasadniczo” z tego względu, że trudno ustanowić o geologji Gór dwa naprawdę niewzruszone kanony. Są to bowiem jedne z najstarszych w Polsce, a więc i geologicznie najzawilszych gór.

 

Puszcza jodłowa pierwsze wrażenia.

 

Kiedy z zielonych rozsłonecznionych pól wchodzę do puszczy świętokrzyskiej, doznaję dziwnych uczuć. Puszcza jest zimna i poważna. Wysokie, smukłe jodły, zielo­ny mech u ich stóp i ta ogromna cisza nadają jej pier­wiastki majestatycznej świętości. W licznych miejscach lasu znajdują się ogromne nasypiska głazów, podobne do pogańskich kurhanów. (Są to charakterystyczne dla Gór Świętokrzyskich tak zwane gołoborza). Wyraźniej niż kiedy indziej zrozumieć i pokochać można dziewi­czość puszcz. I jakże prawdziwe są dla stojącego w puszczy jodłowej słowa Stefana Żeromskiego:

„Jakiebądź byłoby prawo czyjekołwiekby było, do tych przyszłych barbarzyńców poprzez wszystkie czasy wołam: nie pozwalam! Puszcza królewska, książęca, biskupia, świętokrzyska, chłopska ma zostać na wieki wieków jako las nietykalny, siedlisko bożyszcz starych po którem święty jeleń chodzi. jako uciecz­ka anachoretów, wielki oddech ziemi i pieśń wieczności! Puszcza jest niczyja, nie moja, nie twoja, ani nasza, jeno hoża, święta!”

 

Święty Krzyż.

 

Nagromadzona romantyka lasu świętokrzyskiego wyczerpuje się na szczycie góry tak niespodziewanie i szybko, że aż dziwno...

Szare życie i jego usterki ześrodkowują się w bluzie i znękanej twarzy więźnia. Bo więzienie ma św. Krzyż słynne na Polskę całą. Słowa: „Posiedzisz na św. Krzyżu!" przerażają. Do więzienia przylega klasztor. Te dwa budynki stanowiły niegdyś całość. Rosjanie jed­nak część klasztoru z celami zakonników zamienili na więzienie. Klasztor pod względem architektonicznym nic przedstawia według innie nic ciekawego. Ciekawsze jest raczej wnętrze z malowidłami fragmentów biblij­nych i historji powstania klasztoru. Klasztor święto­krzyski jest bardzo starym zabytkiem, powstał w w. XI. Opowiadają, że założyła go księżniczka Saba, która uciekła w Węgier z relikwiami. Obrazy przedstawiają historję dotarcia relikwi do rąk Saby, zdobią wnętrze klasztoru. W podziemiach klasztoru świętokrzyskiego spoczywa podobno Jerema Wiśniowiecki.

 

Legenda o św. Emeryku.

 

U stóp Św. Krzyża rozrzucono kilkadziesiąt domków.

Nowa Słupia typowa wioska polska. Między św. Krzyżem a Nową Słupią znajdują się śliczne, malowni­czo położone kapliczki i kamienna figura, wy obrażająca św. Emeryka. Krąży o nim legenda, że posuwa się co rok o ziarnko maku. Gdy dojdzie do św. Krzyża nastąpi koniec świata. Tymczasem jeszcze daleko i droga bardzo uciążliwa...

 

Łysica i św. Katarzyna.

 

Poprzez ogołoconą Łysicę, która świeci nagiemi skałami wśród zalesionych wspaniale świętokrzyskich Gór. docieramy do św. Katarzyny. I tu znajdujemy, znacznie jednak ładniejszy i efektowniejszy, klasztor o budowie zupełnie nieskomplikowanej. Jest to klasztor zakonu żeńskiego. Niedaleko od cudownego, uzdrawiającego źródła św. Franciszka mała kapliczka z wyrżniętym scyzorykiem napisem: Stefan Żeromski uczeń kl. Il-ej.

 

Stefan Żeromski — piewca tych stron.

 

W ogóle, jeżeli się mówi o świętokrzyżczyźnie, to trzeba mówić tylko o Nim o Żeromskim. Jego literacka indywidualność panuje tu wszechwładnie. Odświeżone w myśli wyjątki z Jego dzieł nabierają nowych barw.

Czy pamiętacie Rymwida z „Ech leśnych”, rozstrzelanego przez swego stryja, generała Rozłuckiego, naprzeciwko karczmy na granicy wsi Gozd i Występa? Czy pamiętacie syna tego powstańca, Piotrusia Rozłuckiego z „Urody życia”, odkopującego w ciemną noc kości swego ojca, odkopującego zarazem jakby symbolicznie źródło prawdy? Stanął tam na grobie powstańca w maju 1931 r. pomnik.

Pomników ku czci Żeromskiego jest w Górach Świę­tokrzyskich dużo. Ale ciekawe jest to. że to jakby materializowanie Jego potężnej istności, zakuwanie jej w granitowe głazy psuje wrażenie. Wolę chodzić i szukać. I nie słyszeć pompatycznych mów na Jego cześć, a stanąć naprzeciw świętokrzyskich borów, podumać i po­wiedzieć nagle ni stąd ni zowąd, niewiadomo dlaczego, tak prosto jak On: „Ogary poszły w Ias…”

 

Kielce ,,miasto świętokrzyskie“.

 

Kielce nie są zasadniczo miastem świętokrzyskim. To, że na mapie czarne kółko miasta dotyka żółtej plamy gór, nie oznacza, że Ostatnie domki Kielc leżą u stóp Św. Krzyża, i kielczanie wychodzą w niedzielę po po­łudniu w góry na spacer. Kielce są od gór dosyć oddalone. Ale złączył je Żeromski. W Kielcach mieszkał i uczył się, a tam hen po Łysicy i św. Katarzynie w wolnych chwilach błądził, tworzył pierwsze swoje nieudolne dramaty i tragedie, i pierwszy świętokrzyżczyznę z prawdziwym natchnieniem poetyckim odtworzył i dlatego w licznej literaturze geograficznej święto­krzyskiej, traktującej ten kraj obszernie, używane jest często słowo nie „świętokrzyżczyzna", a „Kraina Stefana Żeromskiego".

 

Świat idzie naprzód czyli przemysł świętokrzyski.

 

Święte puszcze świętokrzyskie odkryły przed bada czarni swe bogactwa. Pojawili się robotnicy z zakasanymi rękawami. Las przecięły wąskie szyny kolejek, niebo błękitne, bez skazy, świętokrzyskie niebo pory­sowały druty elektryczne...

Business, business!.. Zawrotne tempo pracy nie może zharmonizować się ze spokojem i powagą borów. Największe znaczenie ma eksploatacja pirytu, metalu bardzo rzadkiego i cennego. (W Europie piryt znajduje się oprócz Gór Świętokrzyskich tylko w Hiszpanii). To góry. Okolice, których notabene do świętokrzyżczyzny nie zaliczyłem, dostarczają rudy żelaznej, rudy ołowianej i rudy miedzi.

Poezja i świętość Gór, opiewana przez Żeromskiego, jest powoli wypierana przez postęp”.

Podpisano: Gustaw Herling, Ucz. kl. II Gim. im. St. Żeromskiego w Kielcach.

Chyba trochę na wyrost był ten entuzjazm młodego Gustawa wobec postępu. Choć z zakładów zbrojeniowych przedwojennego  COP-u wywodziły się później okupacyjne, słynne suchedniowskie steny.

Obecnie ten region, w PRL-u intensywnie uprzemysławiany, znów charakteryzuje się biedą i bezrobociem, po transformacji ustrojowej, w wyniku której zamknięto wiele zakładów zatrudniających tysiące robotników. A Puszcza mocno została wytrzebiona. Klasztor na Świętym Krzyżu z okazji jubileuszu doczekał się remontu, przybyła mu tylko stacja satelitarna z anteną, swoiste signum temporis. Po wojnie zlikwidowano wreszcie więzienie, w którym w czasie wojny  Niemcy trzymali jeńców sowieckich w okrutnych warunkach aż dochodziło do aktów kanibalizm. Opisał tę historię znakomity, nie żyjący już kielecki reportażysta, Zbigniew Nosal w książce „Święty Krzyż”. Dziś ku czci Zbyszka Nosala, poeta Adam Ochwanowski urządza coroczny konkurs reportażowy w pałacu Wielopolskiego w Chrobrzu. Był bowiem Zbyszek fanem poezji, sam próbował miniatur poetyckich prozą, zawartych w zbiorku „Wrotycz” i przyjacielem poetów, a dzięki niemu wiele wierszy kieleckich gościło na łamach dziennika „Słowo Ludu” i miesięcznika „Przemiany”. Niejedną wódkę wypiłem ze Zbyszkiem, a już prawdziwa przyjaźń łączyła go z Adamem Ochwanowskim.

Przeglądam „Kuźnię Młodych” i widzę znakomite nazwiska. Oto wywiad z Kadenem-Bandrowski (zginął w Powstaniu Warszawskim od zabłąkanej kuli), dalej wiersze Jerzego Pietrkiewicza (w 1939 r. opuścił kraj przez Rumunię i ostatecznie osiadł w Anglii, w Polsce jego wiersze zaczęły się ukazywać w latach 80. Zmarł w 2007, pochowany w Polsce), następnie recenzja Jana Twardowskiego (znany powszechnie poeta, przyjaciel Pietrkiewicza).

W tym samy czasie, kiedy młody Gustaw pisał swój artykuł, powstawały piękne wiersze Jana Gajzlera o świętokrzyżczyźnie. Obaj autorzy pochodzili z Suchedniowa.


Bór

Szumi bór… szumią chorał swój olbrzymy leśne,

prastare jedle, święte dęby-samotniki,

prochom głaźych, pogańskich ołtarzy rówieśne

ostatnie łysogórskich borów ofiarniki…

 

Kiedy się zmylą drogi tęsknot mych bezkresne,

przyjdę - tułacz bezdomny - w borów mych tajniki - -

zasłucham się w piastuńczy dębów szum - i wskrześnię,

i może mocny będę - jak tych puszcz strażniki !...

 

Przyjdę w bór świętokrzyski, w sosen ciemną zieleń,

w mej dziecięcej fantazji chram zaczarowany –

który ongiś przebiegał rącze święty jeleń -

Gdzie echem grały śpiewnym łowieckie fanfary - - -

 

dziś jeno dziwy gada poszum drzew rozchwiany,

szumi bór pieśń odwieczną - mroczny bór prastary…

 

W klasztorze świętokrzyskim

 

Dobrym słowem wiekowe pozdrowiłem wieże –

przywitały mnie starce - buki i chojary…

- przez nikłe, z brył kamiennych fundowane dźwierze,

wchodzę w pomrok świątynny, w górski chram prastary…

 

Cichość święta… kamienni śpią w niszach rycerze –

ówdzie dziwne postacie męczenników wiary,

w których twarze pobożni a prości snycerze

zaklęli nieudolnie mękę ich ofiary…

 

Dziwny mrok spowija murów tych sklepienia –

tu się w zbożnej ekstazie duch pomodli cichy,

w onej górskiej, samotnej świątyni milczenia

 

Utajonej śród mrocznych, świętokrzyskich borów,

gdzie żyły leśne zioła miłujące mnichy,

gdzie Bóg się jawi w cudzie świtów i wieczorów…

 

Gołoborze

 

Wywiódł mnie z mrocznej puszczy leśny szlak - bezdroże,

na dziką pustkę skalną, srogie piękno szczytu - -

- w wieńcu tysiącletnich jedli – gołoborze

zasłało stok Łysicy złomami kwarcytu…

 

- I wzrok się zachwycony nasycić nie może –

i dusza mi się modli hymnami zachwytu - - -

- - - w szarych głazach się krwawią jarzębiny hoże,

- - - w mrocznych drzewach lśni niebo skrawkami błękitu…

 

W mroku puszczy, dokoła tych skał rumowiska,

stoją, jak namaszczonych, świętych starców rada,

dęby, jodły strzeliste, potworne buczyska - - -

 

A gdy hula Świst - Poświst w gromach błyskawicy,

gołoborze odwieczną swoją klechdą gada –

- t szumią święte drzewa Łysej i Łysicy...

 

Ogród miejski w Kielcach

 

Gdy w kieleckim ogrodzie zakwitną kasztany

przejdę cicho pachnące porankiem ulice

i na ławce, w słońcu siądę, zaczytany,

w “Syzyfowych prac” trzysta dwudziestą stronicę…

 

Obok mnie siądzie słodka nieznana dziewczyna,

na ławce złoży książki związane i nuty…

...gdy ze starej katedry zadzwoni godzina

odejdzie cicho w słońce, jak wizja Biruty…

 

A mnie się młodość przyśni, jasne szczęście szkoły,

surowy, rześki, czysty trud Andrzeja Radka - -

czar ranków, na wotywę dzwoniące kościoły,

miasto tkliwe, jak stara, dobra, siwa matka…

 

I pójdę przez kwitnące słoneczne aleje,

ku Karczówce - odwiecznym uczniowskim deptakiem…

te same płaczą brzozy, cudne - jak nadzieje

tamtych lat, co stąd modrym uleciały ptakiem.

 

A komu wydają się już staroświeckie powyższe strofy, temu polecam wiersz Jana Stanisława Kiczora, biografią związanego również ze świętokrzyżczyzną:

 

W Górach Świętokrzyskich

 

Po lewej grób powstańca listopadowego,

po prawej grób partyzanta

(przynależność nieznana),

pośrodku kapliczka.

 

Zresztą może odwrotnie,

lecz jakie ma to znaczenie,

skoro nad jedną i drugą mogiłą

te same świerki tak samo szumią?

 

Stary buk sprawiedliwą porcją

opadłych czerwonych liści

ozdabia oba miejsca.

 

Zapalone lampki

kołyszą płomieniem

w rytm milczenia,

które jest we mnie

 

 

Zdzisław Antolski

.

 


Alfiya Galimullina - Kazań

$
0
0

ALFIYA  GALIMULLINA - KAZAŃ

         

„Gdy w Kazaniu toczy się czas złoty..."

Rosyjska poezja współczesna Tatarstanudialog z czasem

 

Wiosenny, młody i szalony wiatr.

I nie daje dzisiaj mi spokoju

na wpół zapomniana Dierżawińska fraza,

Westchnienie, co przez dwa stulecia leciało:

„Gdy w Kazaniu toczy się czas złoty..."

N. Bielajew


kazan-russia

Kazań jest miastemw którym od dawna przeplatają wschodnie, rosyjskie i europejskie tradycje kulturowej, co znajduje odzwierciedlenie w specyfice rosyjskiej poezji Republiki Tatarstanu. Tworząc swoje dzieła w języku rosyjskim, utalentowani poeci i prozaicy wpisują się nie tylko do międzynarodowego procesu literackiego naszegokraju, ale również  do kontekstu  wszechrosyjskiego. A to ze względu na podstawową złożoność w ocenie ich twórczości i ich samostanowienie. Poeta Nikołaj Bielajew pisał w 1960 roku o Kazaniu: miasto, w którym tak nieoczekiwanie / oryginalnie przeplatają się /  chytre oczko Mułły Nasreddina, / Niepohamowana mądrość Omara Chajama / Lenistwo Jemieli i ognisty bunt Jemieliana / Wyrafinowany wzór dachówek, / interpretacji wersetów z Koranu..." i wtóruje mu Ekaterina Belajewa-Czernyszewa: Spośród wielu narodów / zbyt suwerennego wieku / poznałam wąskokazaniec, / szerzej – po prostu człowiek .// Bo to miasto, moje ulubion–  / połączenie dwóch światów, / któregotkanina zrosła się nieodwracalnie, / tak że nie widać krawędzi..."  twórczości wielu rosyjskich poetów  Kazania obserwuję organiczny dialog kultury rosyjskiej i tatarskiej, na przykład, poeta A.Ostudin  grając nazwą Wołgi – Idieli, pisze„Ma Wołga / imię drugie Idiel..."), twierdzi, że ...Języki tak różne, / ale melodia – jedna ... "Liczbę takich przykładów można kontynuować w nieskończenie długim cytowaniem.

          Z przyjemnością można stwierdzić, że prace wielu rosyjskich poetów napisane są na dobrym poziomie artystycznym, który odzwierciedla wysoki poziom intelektualny i erudycję literacką współczesnych poetów. W twórczości rosyjskich poetów Tatarstanu można zaobserwować dwa trendy: naturalnie współistnienie radykalnego postmodernizmu i literatury zorientowanej na  tradycję. Tematyczny i estetyczny zakres kazańskiej poezji jest dość szeroki: liryka intymna z tradycyjnymi miłosnymi, pejzażowymi tematami łatwo  współbrzmi z kwestiami społecznymi, z próbą oceny historii i współczesnego życia, psychologicznym zrozumieniem naturę kryzysowej"świadomości współczesnego człowieka, z nakreśleniem perspektywy na przyszłość. Jedną z cech współczesnej sytuacji literackiej w Tatarstanie jest brak wspólnych ideologicznych i estetycznych kryteriów oceny dzieł i twórczości poetów w ogóle. Niewielka objętość artykułu prasowego nie pozwala na dokładną analizę twórczościwszystkich poetów współczesnych, więc zatrzymamy się na kilku jasnych przykładach, które odzwierciedlają główne trendy współczesnej poezji rosyjskiej Republiki Tatarstanu.

          W literacko-artystycznych czasopismach  w języku rosyjskim, takich jak "Idel", "Kazań", Kazański almanach", publikowanych w Kazaniu, i „Argamaku" –wydawanym w Nabierieżnych Czełnach co miesiąc jest przedstawiany duży zbiór wierszy. Wielu kazańskich rosyjskich  poetów wielokrotnie drukowało się  wewszechrosyjskich czasopismachPrzyjaźń Narodów", Nowy Świat"Młodość", Październik"„Dzień i Noc" i innych. Najpopularniejszymi w tym zakresie są poeci A.Ostudin, L.Gazizova, TAldoszin, A.Karimova, A.Monres (Chairow), B.G.WajnierAAbsaliamowaNIszmuchamietowWChaidullina. Anna Russ i Denis Osokin są laureaci premii wszechrosyjskiej  «Debiut». Kadria Bikkiniejewa, Rustam Walejew, Lilia Jegorowa, Alena Karimowa, Aleksandra Kaszina, Olga Owczinnikowav, Anna Russbrali udział w forum młodych pisarzy Rosji, co poszerzyło zakres ich kontaktówpomogło przejść kursy mistrzowskie znanych poetów, otrzymać ocenę twórczości urenomowanych krytyków.  Kazańscy poeci, jak wielu ich kolegów po piórze, wykorzystali do promowania swej twórczości zasoby Internetu„wrzucając" swoje wiersze na swoich stronach, a także na popularnych stronach internetowych «стихи.ру» , stronie Rosyjskiego Związku Pisarzy i innych.

          Chociaż wymiar gender w analizie twórczości poetów nie zawsze jest właściwy, należy zauważyć, że Tatarstan aktywnie rozwija się zarówno analitycznie ukierunkowana „męska" poezjajak i bardziej liryczna „żeńska".

           Czytelników we wszystkich czasach przyciąga świat kobiecej duszy, wizerunek naszej współczesności, który jest tworzony przez naszych poetów współczesnych. Nowoczesny dynamiczny świat, pędzący z kosmiczną szybkością, rozdarty sprzecznościami, wymaga od kobiety sukcesu czasem niemożliwego: być piękną panią, świetnym profesjonalistą w pracy zawodowej, pozostając przy tym dobroduszną gospodynią, troskliwą żoną, matką... W polifonii twórczości kazańskich poetów powstaje wieloaspektowy obraz kobiety współczesnej: niekierowanej na sukces, o mocnym, niezależnym charakterze (... Niebezpieczna jest droga / Szalenie słońce świeci /Wypełniając powietrze zapachem trawy / Patrzymy prosto, dwoje linoskoczków, / i więcej wiedzą  nogod naszych ów"),  ale marzy o tym samym wiecznie kobiecym.„Gardząc wiecznym poszukiwaniem średniość / Muszę wiedzieć, co najważniejsze jest poza mną. / Potrzebny mi jest kosmos, globus i blondyn. / A także zasłony na oknie"(Alena Karimowa). Intelektualna, subtelna,  pełna aluzji literackich jest poezja Eleny Szewczenki: Jak cudownie lekko / Śpiewa się dziś   samemu i w chórze  –  jesieni w stylu rokoko / Z jej wymyślnym wystrojem..."Poetka, budując dialog z poetami klasycznymi, mówi ponadczasowości uczuć bohaterki lirycznejNikt nie krzyknął doczasu «Poczekaj!» / Dalej płynęła Żółta Rzeka. / Jedno mogę powiedzieć na pewno: / Czas ma chłodny bok delfina, / Zielnik zapach fuksji i glicynii / I jelenie smutne oczy."

          Liryczna bohaterka N. Achunowej ratuje się z bezdomności współczesnego życia (" Mój świat się zmienił / W nim jest strasznie. I niejasno / bez dawnych zwyczajnychbogów ...." )  w rodzinie, w swoim domu, gdzie sama tworzy harmonię z chaosu: "  Moja rodzino – ucieczko moja, / Mój barłóg, forteca, legowisko. / Cenny spokój wśród powszechnej burzy. (...) / Mój świetlisty świat, / Gdzie nie znam strachu. "  Liryczny, delikatny i bezbronny jest poetycki świat Diny Sadykowej"

Wzór mojej duszy tajemniczą falą / wpleciony w jej skrzydła i tam samo cichy: /  trzepocze się jak  motyl obudzony,  żywy / W moich oczach  i oddycha życiem wiersz".Nieoczekiwany metafora «miasto, co usnęło na kobiecym ramieniu ..." tak naturalnie, blusowo przypomina najważniejszej misji kobiet – chronkochać i przebaczWrozkoszy gwiezdnej marnośc / i iluzji wolności tak dziwnie: / Nie zauważyłeś, że żyły dróg / Nagle stały się puste rano. / Pierwszy tramwaj. Syn marnotrawny – na progu /leje się świt masą perłową ... ".

          Kazańskie poetki śmiało eksperymentują z wierszem. Wiersze Anny Russ wyróżnia ekspresja wypowiedzi, śmiałość metafor, nagła zmiana rytmu. Specyficzna muzyka uczuć i myśli pogłębia brak interpunkcji, hipnotyzuje, tworząc mistyczną wizję świata, który jest w ciągłym ruchu: wszyscy Wstaną  Wyjdą Pojadą / schody ruchome przesiadki przystanki korki / przejścia podziemne zebry / światłach z cyframi i bez / posterunki straży i policji drogowej / przejazdy ulice zaułki ślepe uliczki / domofony zamki szyfrowe i drzwiowe / windy klatki schodowe poręcze klucze...na tle tego perpetuum mobile dwoje zakochanych hiperbolizują się, ich bezruch absolutyzuje się nieoczekiwanym finałem: „Usiądziemy i odpoczniemy".  Kluczem tej poezji jest idea niemożności szczęścia we współczesnym świecie.

          Jasny i sprzeczny obraz naszej współczesnej kobiety  tworzy Lilia Gazizowa, szef  sekcji  literatury rosyjskiej i tłumaczeń Związku Pisarzy Republiki Tatarstanu. W jej poezji odsłania się urozmaicony i sprzeczne wewnętrzny świat liryczny: Myślę, o naszej nieszkodliwości / I niepokoju. / I jeszcze o utraconej przeszłości / I o teraz – czasem bezsensownym .// Możliwe, że to jest najważniejsze...".  Po przeczytaniu wierszy L. Gazizowej  pozostają sprzeczne uczucia, które wynika z różnorodnych uczuć, które przerastaja  jej bohaterkę liryczną: miłość do  rodziców, męża, dzieci,  radość szybkiej jazdy za kierownicą samochodu, luksusu  i miłego towarzystwa,  poezji i jednocześnieostre zdesperowane wyzwaniem rzucane wszystkim zastanym przekonaniom, i niejednoznaczność oceny otaczających, bolesne szukanie swej drogi w twórczościmiłość-walka, miłość-przezwyciężenie i poczucie kosmicznej samotności w ludzkim świecie. Bohaterka liryczna L. Gazizowej zdecydowanie nie chce dorosnąć, by nie zlać się z tłumem dorosłych, którzy przyswoili już zasady życia: 'niezgrabnym nastolatkiem / Chcę pozostać / w  świecie  dorosłych  chorei...", to uczucie pozostaje, nawet gdy ma do czynienia z dziećmi: Kocham błędy w słowach córki / Kiedy mówi: / Sprzedawka, (...) / Nudzę się / odzwyczajając od pomyłek/ odzwyczajam od dzieciństwa" Odżegnując  się od znanych przetartych dróg: „Zrobiło się nieciekawie /układając strofy / metryczne łoża. / Nie chce się żonglować więcej / Słowami i rymami, / obrazami i metaforami", poetka szuka nowych sposobów wyrażania siebie, czasem nie dość tradycyjnych, wyrażonych udaną metaforą „Milej je rzucić na podło, / przysłuchując się upadkowi...".

          Poetka porównuje przeszłość i  i teraźniejszość, współczesna tatarska księżniczkjuż prowadzi samochód, ale jedna rzecz pozostaje niezmienna  pragnienie ucieczki od codziennego życia, aby znaleźć sens życia: I zamiast konia dano mi samochód, / bezkresne stepy zastąpiła droga / Pędzę po asfalcie – szalona księżniczka  / szybciej i szybciej od rodzinnego progu.// I przodkowie z uśmiechem patrzą na mnie, / Zwariowaną córę XXI wieku. / W moim życiu brakuje ognia, / nie starcza mi nieokiełznanego pędu. // Leć jak strzała, mój szalony przyjacielu, / Umknij w końcu z niewoli nienawistnej / Od pustej marności i migania wokół  / Pod dzikie gwiazdy bezgranicznegoWszechświata!". Jak widać, twórczość współczesnych kazańskich poetek pozwala zrozumieć świat nowoczesnych  kobiet, które wchłonęły wszystkie sprzeczności współczesnego świata  globalne zmiany, gdy jedyną stałą jest zmiana.

          Problemy współczesnego społeczeństwa ostro formułuje i rozwiązuje wielu kazańskich poetów, wśród nich można wymienić twórczość A. Ostudina, T. Aldoszina, N. Iszmuchametowa. A. Bik-Bułatowa, która odzwierciedla główne trendy w nowoczesnej poezji w naszym mieście i kraju.

          Bohater liryczny Aleksieja Ostudina, autora  sześciu zbiorów poezji, opublikowanych w Kazaniu, a także w innych rosyjskich miastach, często ostry, kategoryczny, nie znoszący obłudy, dwuznaczności, tchórzostwa. Jednocześnie marzy on o dobroci, miłości i prawdziwej przyjaźni. Ciężko znosi współczesne wydarzenia, nie wszystko zadowala go w naszym kraju,  lecz kocha go  szczególną miłością:. Cóż – w  gęstwę wydarzeń nie włażę, / i tak wychodzę na głupka ./ Jak język przywiera do żelaza – / z Rosji nie mógłbym zwiać". Przypominając lata szkolne w latach 70-tych, poeta tłumaczy infantylizm obecnej generacji systemem edukacji, która nie toleruje wolnej myśli,Och, szkoła, szkoła – mąka grubo zmielona, / nie pomstuj na wiek nastoletni. / Dlaczego w ramach ogólnego chóru, zagłuszałaś solo / każdej ledwo budzącej się duszy. / Rozumiem – edukacja mas, / nie tasując – w ciemię gwóźdź./ Różni wchodziliśmy w te klasy / a musieliśmy  myśleć jednakowo".

          Zaburzenia otaczającego świata  A.Ostudin kontrastuje harmonijnym związkiem z ukochanązwyczajnymi radościami człowieka: „UkochanaPrzestań mówić: /Polityka, wojsko, złodzieje. / Weź ogórki, pomidory, i / szproty – jak nowe ostrogi // Piwkoby oddychać wolnością, / chlapnij mi z termosu. / Pod niebem chodź na trawie /pomilczymy głowa przy głowie! Protestując przeciwko koniunkturalnemu o i nieprofesjonalnemu „filologizmowi" bohater liryczny wybiera  biwakowy romantyzm w kręguzaprzyjaźnionych poetów:. ...Lubię romantyzm / biwaków w lesie, niewinnych na pierwszy rzut oka / i, ogólnie, przypadkowych, krzywdy  / łowię jak słoneczne zajączki"Jalubię florę:. sosny i owsy ... /bez  logiki, wszystko naprawdę proste. / Sypały się zebrane gwiazdy / na ławkęjak bilon na wagę". Porównanie gwiazdy jak bilon" pozwala łatwo w powszednim ujrzeć wysokie. Bohater liryczny-poeta włada zdrowym poczuciem humoru. Na przykład, w wierszu „Pomnik", wykorzystując tradycyjny tematpoetycki temat pomnika dla poety, A.Ostudin tworzy komiczną scenę: Spędził cały dzień przy lustrze w trudzie: / to marszczył brwi, po czym zastygał  z uśmiechem... / I – odlał swój pomnik w trójwymiarze, / wzniósł, a on rozsypał się jak karta pamięci..". Ironia zmienia się w sarkastyczną intonację przy pojawieniu się  obrazu „pismaka"I tylko przy ruinach monumentuzauważył któryś z pismaków: / transcendentalne jest to co  jest transcendentalnym".

          W wierszu Mimozy", opisując codzienne historie z bukietem kwiatów, który odrzuciła nieznana dziewczyna, poeta podsumowuje: „Życzliwości tak ludziom brakuje! /A jak wiele życzliwości jest w kwiatach?... Koniecznym jest dla nas, póki jeszcze czas, / aby nawzajem chronić się jak kwiaty" Deficyt dobroci i miłosierdzie jest bardziej odczuwalny w związku ludzi z dobrymi oczami" z losem bezdomnych szczeniąt, które  "  bieg, biegną za nami  w ślad  / po okrągłej planecie biznesu" („Szczeniak"). Tak więc, poezja A. Ostudina brzmi nowocześnie, aktualnie. Poeta włada szerokim zakresem tematów, rytmów, odważnie eksperymentując z systemem środków obrazowo-opisowych i składni.

          Poezja Timura Aldoszina pełna jest reminiscencji, aluzji, ukrytych i jawnych cytatów z dzieł klasyków świata i Rosji, co wymaga także zaangażowania czytelnika, który musi przywrócić swoje połączenia skojarzeniowe.  Jego poezja jest swoiście elitarna. Dialog z klasykami pozwala poecie wyraźniej wykazać swoje zdanie: „I jak jaskółkai jak róża Mandelsztama...";   „Ty jesteś śniegiem. Jesteś Nowym Rokiem. Jesteś pełnią lata, / Mnie  wszystko jedno, które tysiąclecie, / ja idę za swoimi czasamityśdrzewoTyś następny wiek...(powołuje się na N. K. Batiuszkowa),  „W naszych żyłach, i gęstsza jest niż woda, / nasze ciało – kościół na krwi. / Jeśli już w imperium nam się przyszło rodzić, / lepiej jest żyć w cesarstwie miłości" – mówi poeta,  inaczej niż Majakowski mówi w słynnym wierszu. W wierszu Zaratustra" poeta buduje liryczną kanwęna skojarzeniowym związku z Nietzschem„Wbijając kobietę w zmysłowe ciało, / jęczy w agonii Plotka Wszechświata, / bije do drzwi, gdzie Słowo i Pan, / cała – jak rozpalone ucho" .

          W wierszach T. Aldoszina zacierają się granice między światem realnym i nierealnym, snem i jawą. Gra słów, idei stwarza szczególnyniepowtarzalny akwarelowyświat poezji: Wędrująwędrują szeregi wszechświata //obok  szerokim kapeluszu idzie deszcz, / idzie pies jak łódź srebrzysty/ jest i ten, kogo nie spodziewasz się, / lekko świeci się uśmiechem i wódką„I ja sama, starając się zrozumieć wszystko, / kim jestem, idę, starając się nie śmiać, / to lipą, to znów łapą machammacham do bliskich mi oczu, co mi się śnią" ('Sad").. W tym świecie możliwe są każde, nawet pozornie absurdalne sytuacje. W wierszu „Ranek. Pies siedzi na drzewie..." bohater liryczny pomaga psusam znajdując się  w nietypowej sytuacji: Gdzie jest pies? Siedzi na drzewie / mokre plamy kory obejmując", sytuacja gry rośnie, rozszerzając krąg uczestników: Co on tam, dokładnie, robi rano?"– To jest, oczywiście, o mnie .// Lezą mnie ratować. Wszędzie mokro od jesieni. / Nagle budzę się jak od szturchnięcia: / któż ich teraz zdejmie,Boże, / z baszty lecącego na ukos bączka?!"

          T. Aldoszin o miłości, przyjaźni, życzliwości mówi bardzo prosto, nawet pospolicie,  wprowadzając wysokie uczucia do zwykłych szkiców obyczajowych: Herbatę zcukrową ukochaną całe życie / pić, odbijając się w miedzianym samowarze, / przy stole w kuchni, gdzie tak świeże / na obrusie żytnie korowaje...(„Herbata"). Subtelna ironia przenika wiele wierszy poety, odkrywa nowe metafory do opisu stanu wewnętrznego bohatera lirycznego i jego ukochanej: To szła jesień. To byliśmy ja i ty.  / To nasze listy,zerwane z gałązekchwytały powietrze jak ryby z potoku, / jak ptaki uderzały się  w ścianki komórek wody..." lub „szłaś jak ryba, szukająca fal / lub jako ptak wyrzuconywzwyż...",  nietypowe porównania stwarzają niepowtarzalny, niezapomniany obraz  „Jak polarnik ogarnia się w gorączkę / pod płonącą choinką niebios / ogarniam się w twoje  "  ani tak – ani nie" / w ciszę. Ona ma wagę"Śnieg pochłania nas jako litery bibuła..."

          Optymizm poezji T. Aldoszina pochodzi z ostrego odczuwania świadomość tragedii życia („Życie – to jest to, co boli. / Ból, jak na paluszkach  w pokoju matka, dotkniewszystkich kołder / na ciele powietrza: „To ja. / A reszta to ciemność")poprzez które poeta przeciwstawia mądre postrzegania życia we wszystkich jego przejawach i chęćniesienia dobra, miłości, piękna, co może zmienić świat na lepsze.

          Śmiało eksperymentuje z rymami i obrazami  poeta Nail Iszmuchametow. Noc jest u niego  „rodzącą matką", metafora staje się całą strofą: „W napięciu oddychała rodząca matka-noc, / Nie  pomogło znieczulenie zmęczeniem, / minutowy skalpel tnie, powoli, / I wahadło tykaod-dy-chaj, od-dy-chaj" lub słowo zastępuje język" ciał:„Słowo z warg zrywa się na szczycie, / W nim sens nie ten, którego chciał... / Porozmawiajmy w języku / Nagich, zalanych księżycowym sokiem ciał" (Noc"). W miniaturachnajbardziej jest widoczne mistrzostwo poety tworzeniu formy.

          Zwięzłość, nieoczekiwany finał charakteryzuje wiersze  N. IszmuchametowaCały świat  to wojna / wszystkie baby – kule / ale jest jedna / u nas w aulektóra jest dla mnie bandażem i jodyną / żyję jeszcze więc ją kocham" i Tylko, wiesz, zapomnieć  o deszczach, / to tak jakby  o bogu... / Przyjdę, tylko ty nie czekaj, / Śmierć-dotykalska...".

          Poeci, którzy weszli do literatury w ciągu ostatnich dziesięciu-dwudziestu lat, którzy wolą awangardowy kierunek, nie są wyjątkiem i wśród kazańskich poetów. Zainteresowanie  do tego nurtu sztuki współczesnej jest aktywnie wspierane także festiwalami rockowymi, odbywającymi się co roku w Kazaniu, z udziałem znanych muzyków rockowych. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych poetów eksperymentalnych, którego twórczy zasięg jest  niezwykle szeroki (poeta, dramaturg, dziennikarz) jest poeta Ajrat Bik-Bułatow (ur. 1980). Jego twórczość charakteryzuje się wieloma cechami współczesnej poezji rockowej: świadomość tragedii istnieniaśmiałe eksperymenty, maksymalne zubożenie obrazów, stosowanie słownictwa slangowego, poszukiwanie nowych ekspresyjnych środków wyrazu:. „Moja kochanaprzypomnij twój zachwyt. /Deszcz w rękawach  wymacała rynna / I popłynął. I przemokłem na wskroś. / I Watykan / świętych swoich ojcówspadł na stocznię."  Doktor nauk filologicznych Ajrat Bik-Bułatow przynosi do swego poetyckiego świata filozoficzną głębię zrozumienia istnieniaswoistą elitarność obrazów, przy zewnętrznym dostępie do ich percepcji. Lirze poety  więc dostępne jest wszystkodelikatny liryzm: Pocałować twoje usta, ramiona ja – / Nie zdecyduję się, ustąpię jemu, /Moim losem jest – utonąć w przysłówkach – /rymach do Twego imienia" i histeryczne wywołanie „  Czy lubisz mnie teraz? Tego co przyszedł do do Ciebie późnym popołudniem / z rozwianymi włosami i butelką piwa w kieszeni zamiast prezentu ... / Trzy tygodnie po urodzinach, / koszuli pogniecionej i brudnej / I tych śmiesznych spodniach? Czy ty mnie kochasz? / Takiego niezgrabnego, co? // Mianowicie ty i mnie? Boję się, wiesz?". Wszystkie sprzeczności współczesnego świata bohater liryczny A. Bik-Bułatowa kontrastuje czystym i spokojnym światemdzieciństwa, do którego przynajmniej w wierszach może podejść poeta: „Cudak-poeta odszedł smucić się w styczniu, / samemu w nocy mu się nie śpi..."Poeta znajdzie sobie dom i schronienie, / A teraz – śpi w nieogrzewanej stróżówce. / Wiosną   rano wstanie bardzo wcześnie, / Póki  w lesie nie zalśni jutrzenka ... / O, jak pięknie – ma-ma my-ła ra-mę – / na słonecznej stronie elementarza!". Bohater liryczny – poeta nie mieści się w wymiarowym życiu rodzinnymwyłamuje się z  niego. Poetycki rytm, rysunekgraficzny pomaga odczuć osobliwość poetyckiej wizji świata: „Uleciałem i ujrzałem – tego nie da się powiedzieć! / A potem wróciłem do ciebie w łóżku / I położyłem sięspokojnie na skraju. / Czekałaś na mnie, a teraz – karć! // Gdzie rzeczywiście można znaleźć ci fa-ce-ta ... / Mam we łbie tylko mu-zy-kę! / No i jakie / potrzebne ci są jeszczefakty / Ale odpowie: / – Przecież kocham cię, / Śpij! Głuptasie!". Poeta jest w pełni świadomy odpowiedzialności za swoją poezję. Znaczącym w tym zakresie jest wiersz z cyklu „Tetraptych"Jak dorosłem? Co udało mi się? / Kariera? Może... Co tam kariera / Wiersze – moja nadzieja, mój kolos, / A mój honor słowo honoru oficera" . AjratBik- Bułatow uprawia nie bardzo popularny wśród współczesnych poetów gatunek – poematy (czasopisma niechętnie je publikują, czytelnik, przyzwyczajony w ostatnich latach do łatwego i szybkiego czytania, woli wiersze). Wydał i przedstawił literackiej społeczności Kazania w autorskim czytaniu swoje poematy „Wacław Niżyński",Wsiewołod Garszyn"Opowieść o Białej Matce i nowoobjawionym synie"„ O Eliaszu-Siedzącym"„Pożegnanie i lament po Oscarze Wilde"Poemat starego olbrzyma", według jego  utworów wystawiano spektakle. Tak więc Ajrat Bik-Bułatow śmiało eksperymentuje z różnymi formami literackimi, gatunkami i aktywnie rozwija zarówno nowoczesne, jak i historyczne tematy.

          Jak widać, literatura i życie literackie Kazania są niejednorodne. Z jednej strony, oczywiście, pisarze w  Tatarstanie otoczeni są wielką uwagą, aktywnie pracujeZwiązek Literatów Tatarstanu; obchodzone są  jubileusze, publikowane są książki czołowych pisarzy, wydawane są tomy wierszy „Jak toczy się w Kazaniu złoty czas..."(2005), "Nowoczesna tatarska poezja" (2008), organizuje coroczne festiwale literackie poświęcone urodzinom Aleksandra Puszkina (6 czerwca ) i G. R. Dierżawina (14 lipca), wręczana jest nagroda literacka M. Gorkiego i G. Dierżawinaostatnich trzech latach w Kazaniu odbywał się  Aksenow-festna którym młodzi rosyjscy poeci i pisarze otrzymują nagrodę „Gwiezdny Bilet". Trzy twórcze stowarzyszenia utworzono na wyższych uczelniach „Biała Wrona" (KGMU i «ARS» (KFU), a także w grupieliterackiej im. Marka Zarieckiego przy Muzeum M. Gorkiego  systematycznie prowadzone są różne warsztaty, odczyty, wieczory poezji i inne wydarzenia, lecz stałych członków twórczych związków jest mało, i wielu poetów i pisarzy nie uważa za konieczne uczestniczenie w tego rodzaju życiu literackim i rozrywkowym Kazania, więcstowarzyszenia literackie nie odzwierciedlają rzeczywistej sytuacji poetyckiej miasta. Jednak Kazań to miasto poetyckie, w którym żyją i tworzą poeci o różnych poglądachtwórczych i społecznych.


Tłumaczyła Mira Łuksza

 

Autor jest profesorem  Kazańskiego Uniwersytetu, doktor nauk pedagogicznych.

 

 Przedruk za zgodą redakcji  Poezji Dzisiaj

 

Roman Soroczyński - Śpiewać, tak jak czuję i jak najlepiej potrafię

$
0
0

Roman Soroczyński



Śpiewać, tak jak czuję i jak najlepiej potrafię

 

dorota slezak


Bohaterka wywiadu, pani Dorota Ślęzak, od dwudziestu lat jest związana z Piwnicą Pod Baranami. Jubileusz „Miedzianego Anioła” zbiega się z 60-leciem Piwnicy Pod Baranami, z którą współpracuje do chwili obecnej. Z tej okazji w najbliższą sobotę, 14 maja 2016 roku, zostaną zorganizowane obchody Jubileuszu Artystki.

Poniżej zamieszczamy treść krótkiego wywiadu na temat współpracy Pani Doroty z Piwnicą.

 

-        22 czerwca 1996 roku, podczas obchodów 40-lecia Piwnicy Pod Baranami, Piotr Skrzynecki przedstawił Panią słowami: „Nasza najmłodsza, znaleziona w pudełku na Plantach”. Nie był to jednak Pani debiut, bowiem – według Joanny Olczak-Ronikier - wystąpiła Pani już tydzień wcześniej w spektaklu „Bursa 96”. Jak Pani wspomina swoje początki w Piwnicy Pod Baranami?

Po raz pierwszy w Piwnicy wystąpiłam przed jubileuszem i przed spektaklem „Bursa”. Jest w Piwnicy taki zwyczaj, że można przed programem kabaretowym wystąpić na własną odpowiedzialność. Piwnicą zaczęłam się interesować będąc licealistką, głównie za sprawą Grzegorza Turnaua, który był jednym z jurorów podczas „Zimowej Giełdy Piosenki Studenckiej” w Opolu. Wzięłam w niej udział jeszcze jako maturzystka i zdobyłam wtedy nagrodę. Tam zadebiutowałam, a konkurs na scenie Filharmonii Opolskiej i towarzyszące mu recitale jurorów (Grzegorza Turnaua, Magdy Umer, Leszka Kopcia) pokazały mi, że jest taki świat, w którym chcę się znaleźć – świat piosenki literackiej, poetyckiej, którego uosobieniem była dla mnie Piwnica pod Baranami. Niedługo potem zaczęłam studia na UJ w Krakowie. Wpadałam do Piwnicy najpierw na widownię. Później odważyłam się kilka razy wystąpić przed kabaretem. Mój pierwszy występ pamiętam jako dość zabawny – przyjęto mnie owacyjnie, z widowni padały głośne okrzyki „brawo!” z takim francuskim akcentem i francuskim r. Potem dowiedziałam się, że na widowni tego wieczora byli prawie sami Francuzi. W maju 1996 spróbowałam sił w Studenckim Festiwalu Piosenki, który wygrałam. Zostałam wtedy zaproszona przez Piotra Skrzyneckiego do udziału w obchodach jubileuszu 40-lecia Piwnicy, a spektakl „Bursa 96” był jednym z wydarzeń tego jubileuszu. Od tamtej pory minęło 20 lat i sama nie wiem, kiedy to upłynęło. 14 maja tego roku będę z Piwnicą świętować także swój artystyczny jubileusz.

 

-        Wykonuje Pani utwory napisane i skomponowane przez Piwnicznych twórców, między innymi: Wiesława Dymnego, Leszka Wójtowicza, Grzegorza Turnaua czy Jana Kantego Pawluśkiewicza. Z kolei muzyka do większości utworów zaprezentowanych na najnowszej Pani płycie, pt. „Tańczę”, jest Pani autorstwa. Jaki wpływ na Pani twórczość mieli i mają starsi koledzy z Piwnicy?

Nie wiem, jaki dokładnie wpływ mieli czy mają na moją twórczość starsi koledzy. Nigdy nikt nie dyktował mi, co i jak mam robić, czasami jedynie mi coś podpowiadano. Piosenki Grzegorza Turnaua z pewnością były dla mnie najbardziej inspirujące, otwierały moją muzyczną wyobraźnię. Myślę, że obcowanie z wieloma artystami Piwnicy, spotkania i rozmowy z nimi, wspólne wyjazdy i występy  pozwoliły mi wiele rzeczy chłonąć podświadomie, podpatrywać, wyrabiać sobie gust, ale także, a może przede wszystkim, rozwijać artystyczną autonomię. A sam Piotr Skrzynecki był dla mnie mistrzem świata we wspieraniu wiary we własne możliwości.

 

-        Jest Pani nazywana trzecim Piwnicznym aniołem: po czarnym (Ewa Demarczyk), białym (Anna Szałapak) nastąpił rudy. Jak Pani czuje się w tej roli?

Leszek Wójtowicz mówi „miedziany”, to ładne. Bardzo cenię kreacje obu pań, stąd takie określenie jest dla mnie oczywiście wyróżnieniem, jest nobilitujące, a może nawet zobowiązujące. Jednak raczej nie myślę o nim na co dzień. Tylko czasem ktoś, tak jak Pan, mi o nim przypomina. Staram się po prostu komponować i śpiewać, tak jak czuję i jak najlepiej potrafię. Cieszy mnie, jeśli ktoś to docenia.

 

- Dziękuję za rozmowę.

Roman Soroczyński

 

Zdzisław Antolski - Moje Kielce literackie (44)

$
0
0

Zdzisław Antolski


MOJE KIELCE LITERACKIE (44)

JÓZEF DEBIUTUJE W POŁAŃCU

 

sienkiewicz-kielceDziś trudno to wytłumaczyć ludziom, zwłaszcza młodym, ale my, wychowani od dziecka w PRL-u doskonale wiemy, co to autocenzura. Wewnętrzna klasyfikacja myśli, jakiej dokonywał każdy człowiek w swojej duszy i w sumieniu. Były więc myśli i słowa oraz całe sformułowania na użytek publiczny, którymi bezpiecznie można się było posługiwać w przestrzeni międzyludzkiej oraz wspomnienia i myśli, które należało ukrywać, bo głośno wypowiedziane mogły ich właścicielowi przysporzyć niemałych kłopotów. Czasem ta konieczność ukrywania tego, co się naprawdę myśli, uwierała, ale człowiek oswajał się z nią od dziecka i w końcu przywykał. Swoje racje można było powiedzieć tylko w domowym zaciszu, „śmiesznym szeptem przy kolacji” – jak śpiewał Jan Pietrzak, albo w zaufanym gronie kolegów, przy wódce. Stąd też wzięło się podejrzenie, że kto nie pije alkoholu w towarzystwie, ten donosi władzom. A nie pije, żeby lepiej zapamiętać, co kto mówi. No i samemu czegoś nie chlapnąć antysystemowego. Sądziłem, że w takiej rzeczywistości będę żył do śmierci, bo nic na świecie nie zapowiadało zmiany sytuacji politycznej, a Związek Radziecki wyglądał na niezniszczalną potęgę. Pewną katharsis osiągało się słuchając Radia Wolna Europa albo czytając przemyconą z Zachodu „Kulturę” paryską.

Otóż dwa historyczne wydarzenia, spowodowały, że moja wewnętrzna autocenzura, zaczęła mnie opuszczać. Pierwsze to był wybór Karola Wojtyły na papieża. Popłakałem się przy telewizorze, kiedy obserwowałem transmisję z konklawe, z Rzymu. Przypomniałem sobie swoje dzieciństwo we wsi Pełczyska, w latach 60. Byłem początkującym ministrantem i w zakrystii, Kidy wkladaliśmy przed nabożeństwem białe komże, każdy miał swoją z wyszytym monogramem, patrzyłem na powieszony nad drzwiami, portret ówczesnego papieża. Rzym, siedziba papieży, wydawał mi się wtedy tak bardzo odległy. I pomyślałem sobie wówczas, a może Polak będzie kiedyś papieżem?

O naszym pobycie w Połańcu Ryszard Miernik napisał poetycką relację, zamieszczoną w „Słowie Ludu” w 1981 r.

 

Przybyliśmy w to miejsce,

Żeby podzielić się rzeźbą i poezją

Teresa Haremza przyjechała z Wrocławia.

Żeby śpiewać pieśni.

Załoga i my.

Stoimy w holu

Naprzeciwka siebie

Próbując znaleźć wspólny język.

—  Cześć!

—  Cześć! — mówią przechodzący przez wystawę.

Jak ślepemu wytłumaczyć rzeźbę,

Jak głuchemu opowiedzieć poezję?

Na bramie hasło: Polak potrafi.

Pod nim strażnik.

Pilnuje elektrowni i megawatów.

Od Wisły zalatuje • chłodem.

 

W osiedlu

Prawie Ostatnia Wieczerza.

Chleb, Wino, Ryba.

„Za oknem bal — śpiewa Teresa — para za parą,

Jakże wesoło bawią się dzieci...”

Samowar paruje herbatą.

I ten wiersz o Polsce, czyli wyspie

I czerwonej legitymacji,

Po którym Judaszowi wydłużają się uszy.

Pan dyrektor jak Chrystus,

Przyszedł tu robić cywilizację, '

Po Gdańsku nie wie czy się śmiać czy płakać.

Inni też nie wiedzą.

Czy Kościuszko spał pod gruszką.

Czy w Połańcu nadał wolność chłopom,

Skoro takich w Zawadzie już nie ma.

Kawał goni kawał.

Kultura kawałowa —

Antidotum na nasze narodowe troski.

To każdy potrafi.

Całe szczęście, że jutro niedziela.

Wszyscy się wyśpią.

By w poniedziałek znów do pracy.

 

Na otwarcie wystawy rzeźby Gustawa Hadyny w elektrowni w Połańcu, świetnego artysty, dobrego kolegi i kompana, a także gawędziarza, pojechałem na zaproszenie Ryszarda Miernika, literata i rzeźbiarza, kierownika wydziału Kultury w kieleckim Magistracie. O rzeźbach kamiennych Gutka miałem i mam jak najlepsze zdanie, to artysta wysokiej klasy. Na wernisaż jego prac wybrała się także czołówka kieleckich literatów. Pamiętam, oprócz, oczywiście, Ryszarda Miernika i Adama Ochwanowskiego, także Henryka Joachimowskiego, Stanisława Nyczaja, Jana Stępnia.

Wieczorem po kolacji czytano wiersze. Wszystkie świetne, pamiętam wiersz wigilijny Adama Ochwanowskiego, aż przyszła moja kolej i przeczytałem kilka utworów z serii o chłopie Józefie. Pamiętam, że pisałem te wiersze w jakimś poczuciu wolności, bo to było już po rejestracji Solidarności, kiedy pękły „okowy cenzury”, a w drugim obiegu pokazało się wiele zakazanych tytułów.

Czytałem moje wiersze w Połańcu z cyklu o Józefie pełen emocji i tremy. Tymczasem słuchacze byli zachwyceni, żywo reagowali śmiechem i brawami. Byłem tym zbudowany i pisałem dalej. Pobyt w Połańcu dodał mi skrzydeł. Wszyscy byli zaskoczeni, bo znali mnie dotychczas jako introwertyka.

Dziś wspominam wieczór w Połańcu z sentymentem. Rysio Miernik i Teresa Haremza już nie żyją. Przetoczyło się koło czasu.

Wiersze o Józefie, to mini reportaże, przypowieści, obrazki, ale bardzo spodobały się zgromadzonym. Według mnie nie były specjalnie wyszukane, starałem się pisać prosto, jasno, jak proste były chłopskie opowieści z Ponidzia, których nasłuchałem się od moich rodziców, dziadków i wujków, a także sąsiadów. Nie mogłem ich wcześniej napisać, gdyż były niecenzuralne. Zapewne, dzisiaj, te teksty nie są aż tak bulwersujące, ale wówczas, po mocno zmetaforyzowanych tekstach Hybrydowców: Krzysztofa Gąsiorowskiego czy Andrzeja K. Waśkiewicza, wydawały się czymś nowym, choć szlaki Józefom przecierała Nowa Fala; Julian Kornhauser i Adam Zagajewski.

Następnie wiersze o Józefie zostały wyróżnione w konkursie poetyckim redakcji pisma „Nowa Wieś” pod hasłem „Ziemia moich wierszy”, przewodniczącym jury był Tadeusz Nowak. Następnie „Józefy” dostały nagrodę miesięcznika „Przemiany”, wygrały konkurs literacki i wydane zostały w postaci książeczki, a wtedy dostały nagrodę im. Andrzeja Bursy w Krakowie, dzięki Jerzemu Harasymowiczowi, przewodniczącemu jury. Wówczas spodobały się także Arturowi Sandauerowi, który jednak, mimo deklaracji, nie napisał o nich ani słowa, a tylko napomknął w jednym z wywiadów prasowych. Mianowicie w „Głosie Wielkopolskim” z 1987 powiedział: „Wyróżnia się w tej chwili wyraźnie nurt chłopskich synów czy wnuków: mniej formalnie wymyślny od reszty. To może zwyciężyć. Z przyjemnością przeczytałem będąc w Kielcach, „Okolicę Józefa” Zdzisława Antolskiego, który w formie wierszowej dał właściwie historię Polski Ludowej, widzianą oczyma dziadka – chłopa. Jest to widzenie z chłopska ostrożne, oparte na zasadzie „moja chata z kraja”.

Tę wypowiedź Artura Sandauera zawdzięczam Jarosławowi Gawlikowi i Krzysztofowi Sowińskiemu, którzy nie zawahali się pokazać p. Arturowi mojego „dzieła”, kiedy ten przyjechał do Domu Środowisk Twórczych w Kielcach. A wycinek prasowy „Głosu Wielkopolskiego” nadesłał mi niezapomniany poeta, Stasiu Gola, z Bielska Białej, bo inaczej nawet bym o tej charakterystyce Sandauera nie wiedział.

Po nagrodzie Bursy sypnęły się recenzję. Nie zapomniał o mnie Jan Stępień, kolega debiutant z almanachu „Bazar poetyckie” wydanego w 1974 r. w Kielcach. Oto jego recenzja:

JÓZEF

Czytelnicy wierszy Zdzisława Antolskiego — poety mieszkającego w Kielcach — będą zaskoczeni biorąc do ręki jego nowy tomik „Okolica Józefa”. Otóż w trzech poprzednich książkach Z. Antolski odwoływał się raczej. do naszego intelektu, zaś w nowym zbiorze — do strony irracjonalnej.

Bohater liryczny ostatniego to­mu poety odznacza się swoistym poczuciem humoru i tak zwanym zdrowym rozsądkiem. Stary Józef, chłop z dziada, pradziada, nie uczony, ale posiada intuicję i potrafi oddzielać kłamstwo od prawdy.

Z. Antolski w „Okolicy Józefa” spełnia jakby oczekiwania krytyków, którzy od dłuższego czasu domagają się literackiego bohatera z krwi i kości, nie banalnego, który wie co to — niedoceniane, a nawet ośmieszane dziś — poczucie honoru.

Trzeba podkreślić, że każdy wiersz omawianego zbioru można opowiedzieć, co przecież w percepcji współczesnej poezji jest zabiegiem niezmiernie rzadkim z powodu nieprzekładalności większości wierszy na język dyskursywny. Oczywiście, znajdą się tacy krytycy „Okolicy Józefa” dla których ilustracyjność tych wierszy oraz zwykłe życie codzienne bohatera lirycznego — to zbyt mało, aby wejść na poetycki Olimp

„Okolice Józefa”, to tomik odznaczający się swoistym urokiem i bezpretensjonalnością. Oczywiście, można by się spierać z poetą, czy wszystkie wiersze musiały się znaleźć w tym tomie, ale w każdym zbiorze poetyckim zawarte są utwory niejednolite pod względem wartości.

Zdzisław Antolski organizuje wiersz za pomocą prostych środków wyrazu. Wykorzystuje sprozaizowany zapis białego wiersza, w którym opisuje poetyc­ko codzienny żywot Józefa spod pińczowskiej wsi. Przechodzi on różne koleje losu. Józef to nie tylko chłopski, chytry kpiarz. To także humanista, który czyta w swoim domu niepiśmiennym chłopom Trylogię, czy Hrabiego Monte Christo. Józef idzie na spotkanie z literatem, którego pracę poetycko porównuje do swojej orki. Jest przyjacielem pszczół, i prędzej dałby sobie rękę odciąć niż oddać ziemię.

Bohater liryczny ostatniego tomu wierszy Zdzisława Antolskiego ma wady i zalety, jest prawdziwy. Jego życie, zmienne jak każdego z nas, bawi, smuci. skłania do refleksji. Polecam ten tomik szczególnie tym, którzy są zmęczeni szarzyzną, bełkotem i hermetyzmem poezji tej najnowszej. Na marginesie chciałbym wyrazić ubolewanie nad stroną graficzną tej książki. Mam tu na myśli okładkę i jej kiepski papier. 

Jan Stępień, „Słowo Powszechne 1987  r.

 

POWRÓT DO ŻRÓDŁA

Dotychczas wydane zbiory wierszy Antolskiego (Samosąd, Do snu przebieram się za sobowtóra i Sam w tłumie), mówiąc w wielkim uproszczeniu, wy­rastały z doświadczeń z jednej strony nowofalowych, z drugiej widać było wpływy poetów grupy Tylicz, zwłaszcza Józefa Barana i, nieco później, Nowej Prywatności. Ostatni zbiór Okolica Józefa, pomyślany jako narracyjna opo­wieść poetycka o odchodzeniu w zapomnienie dawnej wisi, niby podpińczowskiej, a przecież wszystkimi oknami otwartej na wszechświat, jest swoistym oczyszczeniem z niepokojów, lęków, zagrożenia. Wiersze z Okolicy Józefa drążą w korzeniach, mitach, nie tych dalekich, głębokich, ale jeszcze żywych, jeszcze tu i tam obecnych, nie pokrytych patyną za­pomnienia i minionych lat.

Na ostatni tomik Antolskiego można patrzeć różnorako, choćby już na swoisty zapis kronikarski niedawnej historii. Ostatnie lata przemełły przynaj­mniej kilka epok. Pierwszy wiersz opowiada o wrześniu 1939 roku, końcowe — o wczesnych latach sześćdziesiątych. Mały, prowincjonalny świat wsi podpińczowskiej urasta do wielkiej metafory — przecież dzieją się w nim wy­darzenia wcale nie mniej ważne od tych wielkich, światowych. Żołnierz Wehr­machtu obcina bagnetem na pińczowskim rynku staremu Żydowi brodę, drogą uciekają dygnitarze z pięknymi kobietami, futrami, biżuterią, a pod lasem, o zachodzie, chłop kończy orać pole. Ta zaorana ziemia to dla Antolskiego jakby tęcza przymierza: wali się stary świat, ale przecież wali się tylko fasada, fun­damenty pozostają. I nieprzypadkowo bohaterem tych wierszy, nazwijmy go nawet bohaterem lirycznym, jest Józef, chłop, którego imię wrasta korzeniami w pratradycję biblijną. Józef, który po wojnie uczy się słów nowych: socjalizm, Stalin, który — uświadomiony — modli się w kościele: Od kokakoli / gumy do żucia / komiksów i dżezu / uchroń nas Panie”. A w czerwcu 1956 roku na­słuchuje komunikatów w radiu, może teraz będzie lepiej, myśli. A „Radio char­czało / krztusiło się / Wodę miało w gębie / czy krew?”.

Telewizja, bigbit to już podzwonne dla świata Józefa. Coś odchodzi, coś się kończy, by nigdy już nie powrócić. Zwycięża świat fikcji, nikt nie ma ochoty oglądać wioskowego pożaru, gdy w tym samym czasie może obejrzeć film z Ja­mesem Deanem. Umiera Józefowa i jakby zatrzaskuje się wieko. „Umarła tak / jak żyła / bez słowa / skargi / (...) Cała była ruchem i troską / matczynym ciepłem / a teraz leży obojętna / i zimna”. Śmierć Józefowej nie jest tylko figurą poetycką, nie epatuje, nie przeraża. Jest tak normalna, jak oranie pola, które przecież nie tylko rodzi, ale też i obumiera. Odejście Józefowej, starość Józefa to śmierć starego świata, po nim narodzi się następny. Nie ma już „psa” na buty, nie ma sklepu żelaznego — „loży masońskiej dla mężczyzn”. Znika stary świat, jakby zastyga na pożółkłych widokówkach. Pozostaje pejzaż telewizyjny, świat łatwy, wymyślony. Wrażliwości Antolskiego nie uśmierciła telewizja. I jego bohatera Józefa też nie.

Kiedyś przychodzili ludzie

do chaty Józefa

na pogaduszki

na karty

albo na głośne czytanie

Józef wyciągał trylogię

albo Hrabiego Monte Christo

robiło się cicho

jak w kościele

Teraz każdy ma telewizor

(Konkurencja)

Podziwiałem mistrzostwo warsztatu poety, te doskonałe pointy (jak choćby W kieracie), które zamykają materię wiersza przed wszelkimi domysłami i niejasnościami. Każdy wiersz jest plastycznym opowiadaniem. A wszystko to bez dętej powagi, bez plakatowości; ironia i dowcip, niebanalny dowcip, sytuują te teksty gdzieś w tradycji sowizdrzalskiej, a stary Józef przypomina mądrego doświadczeniem życiowym bohatera książek Haszka. Nie znajdziemy tu ani egzaltacji, ani histerii, a przecież wiele jej w wierszach młodych poetów, wie o tym każdy, kto choć pobieżnie śledzi produkcję poetycką ostatnich lat. Antolski zresztą zawsze był poetą wyciszonym, poetą nocnej lampki, nie jarzeniówki.

Autor przeszedł kawał drogi poetyckiej. Od zwątpienia, niewiary i tak mod­nego kiedyś niepokoju ontologicznego do syntezy, mądrej, rzec by można, dobrot­liwej ironii poety doświadczonego. Wystarczy przypomnieć fragment dawnego wiersza: „wszędzie widzę oczy / żebrzące / ślepe / lub nieme’’ — albo: „przychodzi taka chwila że trzeba uciekać / a biała panika goni cię po ulicach” — i porównać z tekstami Okolicy Józefa.

Ten zamknięty tematycznie zbiór wierszy jest jednocześnie zamkniętym doświadczeniem poetyckim. Dlatego czekam na następny tomik Zdzisława Antolskiego z dużym niepokojem i ciekawością jednocześnie. Czekam, czym poeta jeszcze zaskoczy czytelnika, a przy tym obawiam się, by nie otwierał już raz przez siebie otwartych drzwi, by nie powielał kapitalnego pomysłu. Do czego to prowadzi, wie każdy, kto śledził drogę poetycką Edgara Lee Mastersa. I nie tylko.

Andrzej Lenartowski. Poezja, 1986, nr 10/11

W moim ulubionym piśmie „Radar”, gdzie kiedyś również publikowałem, ukazała się recenzja pt.

DZIEJE JÓZEFA

Język poetycki wierszy Zdzisława Antolskiego umieszczonych w tomiku „Okolica Józefa” nie zachwyci znawców słowa i koneserów metafory. Surowe, sprawozdawcze wersy pozbawione lirycznego czaru, zaskakujących skojarzeń lub wyszukanych brzmieniowo konstrukcji, sytuują ten język raczej w gronie poprawnych komunikatów. Sądzę jednak, że owa przezroczystość stylu jest świadomym zabiegiem sugerującym, iż nie o poezję słowa tutaj chodzi, ile o poezję życia.

Poczynaniami Józefa, bohatera tego tomiku, rządzi zdrowy, chłopski rozum z charakterystyczną skłonnością do niewybrednego filozofowania, uogólniania zjawisk w formie sentencji czy ludowego przysłowia. Tak wyrażony obraz rzeczywistości, nie zawsze zgodny ze stanem faktycznym, pozwala wyjawić głęboko zakorzenione w świadomości podmiotu przeświadczenia o życiu i lu­dziach. Przede wszystkim jest Józef trzpiotem 1 kawalarzem, skorym do płatania figli i dowcipnej interpre­tacji wydarzeń. Wnukowi, który w kółko puszcza jedna i tę samą płytę, przytakuje: „Dobrze czynisz I Wszystkie wróble z sadu pouciekały / Szkód nie będzie”. Wnuczce, która chce, by jej kupił nową sukienkę na zabawę, odpowiada sentencją stylizowaną na wzór czytanej właśnie Biblii: „Siedź w kącie — ujrzą cię”.

Nie bez znaczenia jest również fakt, że akcja wielu wierszy toczy się w okresie drugiej wojny światowej. Ważne wydarzenia tamtego czasu — kryzys starego świata i związanych z nim ideologii, rozpiętość ludzkich tragedii czy tworzenie się nowych form organizacji społecznej — zmuszają bohatera do opowiedzenia się, zajęcia stanowiska wobec aktualnych zjawisk, obnażając w ten sposób jego mentalność. Ale nawet te ważkie, apokaliptycznych rozmiarów sprawy pokazują niekiedy swoje komiczne, momentami groteskowe oblicze. W wierszu „Uświadomienie” Józef, bezpośrednio po zakończeniu agitacyjnego zebrania, udaje się do kościoła, gdzie modli się w ten sposób: „od koka - koli / gumy do żucia / komiksów i dżezu / uchroń nas Panie”...

Jednocześnie wprowadzenie do tych utworów czasu historycznego pod postacią drugiej wojny światowej, wyznacza „Okolicy Józefa” jak gdyby drugi nurt ideowy, pogłębia perspektywę poznawczą.

W którymś momencie Józef przestaje być jednostkową postacią, jego życie nabiera sensu dziejowego, rozgrywa się już nie w czasie „indywidualnym” a historycznym. Tym samym wieś staje się odwieczną „Ziemią”, nie tyle miejscem za­mieszkania co istnienia. Najpełniej sytuacja ta wyraża się w ostatnim, podsumowującym ten tomik wier­szu: „Lodowiec ją rzeźbił i morze (...) Jaskinie ogrzewali ludzie / w zwierzęcych skórach / ...Kuli kosy na powstania (...) Ale przede wszystkim siali ziarno / w zoraną ziemię / i zbierali w pocie czoła plon / Byli na tej ziemi / Od zawsze”. Tak oglądane dzieje Józefa nabierają niemal wymiaru epopei, której bohaterem jest prawowity spadkobierca. Pod warstwą dobrego humoru można dostrzec ważką konkluzję na temat sensu i celu ludzkiego istnienia, na temat człowieka, który w przywią­zaniu do ziemi znajduje ostoję i ukojenie, mimo dziejowych piekieł i degrengolad.”

Gabriel Koch, „Radar”, 6 listopada, 1986 r.

 

Kiedy w 2000 roku wydałem razem wszystkie „Józefy”, bardzo trafną recenzję napisał Janusz Drzewucki, pokazując także podobnych mu bohaterów u innych poetów mojego pokolenia. Oto na:

 

„Zdzisław Antolski “Okolica Józefa i inne wiersze” to opus magnum Zdzisława Antolskiego, poety i prozaika, od ćwierćwiecza obecnego w naszym życiu literackim. Na książkę tę składa się ponad 189 wierszy z czerech tomów poetyckich Antolskeigo: “Okolica Józefa” (1985), “Walka stulecia” (1993) “Józefy” (1994), “W sadzie sen” (1998) oraz cykl wierszy nowych, zatytułowany “Album rodzinny”. Oznacza to, że omawiana książka nie jest wcale wyborem z dotychczasowego dorobku poetyckiego Antolskiego. Wszak pominął on tutaj teksty z trzech pierwszych swoich tomików, ogłoszonych na przełomie lat 70. i 80. oraz utwory ze zbiorku “Sejsmograf” (1980.

“Okolica Józefa i inne wiersze” to przemyślana pod względem tematycznym i kompozycyjnym konstrukcja literacka. Następujące po sobie wiersze współtworzą coś w rodzaju biografii tytułowego Józefa. Dodajmy, biografii zarówno duchowej, jak i społecznej. Józef wydaje się być bratem Pana Cogito Zbigniewa Herberta, ale nie tylko; także Niejakiego Piórki Henri Michauxa, Pana Głowy Paula Valery’ego i Prufrocka Thomasa S. Eliota; jest ucieleśnieniem everymana, Takich postaci jak Józef w poezji polskiej - po Panu Cogito, rzecz jasna - trochę się pojawiło. Dariusz Tomasz Lebioda w posłowi do książki przypomina: Seymura Andrzeja Strąka, Ślimaczego dzwonnika Andrzeja Sikorskiego, Halderna Aleksandra Jenski, biskupa Jansena Kszysztofa Ćwikilńskiego, krasnala Piotra Cielesza, Marko Polo Roberta Gawłowskiego i Annę Wojciecha Mroza. Dodajmy jeszcze: NN Stanisława Barańczaka, Aśkę, pana Honorata i pana Wiktora Jerzego Gizelli oraz Kovalsky’ego Jana Tulika. Co ważne, Józef nie jest - jak Pan Cogito czy NN - intelektualistą, lecz kimś, że się tak wyrażę, z ludu, jurodiwym, wiejskim głupkiem, czyli tak naprawdę mędrcem. Według niego poeta jest kimś w rodzaju rolnika: “Zimą siedzi w domu/i nie wie co zbierze/ jakie będą plony”.

Mieszkający w Kielcach Antolski nigdy nie ukrywał swojej, sympatii dla autentyzmu Stanisława Czernika i Jana Bolesława Ożoga i, co się z tym wiąże, przywiązania do swojej małej ojczyzny, która znajduje się na Ponidziu. “Moje Ponidzie” - tak zatytułował swój debiutancki zbiór opowiadań z 1994 roku. Ponidzie to również mała ojczyzna świetnego, ale niezbyt docenionego poety Adama Ochwanowskiego, który z Antolskim chodził do… przedszkola w Złotej Pińczowskiej. Właśnie Ochwanowskiemu zadedykowany jest wiersz “Jabłka”, rzecz o przewinie i przebaczeniu. Ano właśnie, wiersze Antolskiego traktują o sprawach elementarnych, z których składa się życie każdego z nas, takich jak: wiara, nadzieja i miłość. Może właśnie dlatego smakują jak chleb i wino.

Janusz Drzewucki „Magazyn Literacki” 2001 r. (luty)

Więcej o Józefach i ich przygodach w następnych odcinkach.

 

Zdzisław Antolski

 



Zmarła Maria Czubaszek - garść wspomnień Romana Soroczyńskiego

$
0
0

Zmarła Maria Czubaszek

Zmarła Maria Czubaszek. Poniżej zamieszczamy garść wspomnień Romana Soroczyńskiego.

 

gazety-upPodziwiam ludzi, którzy potrafią jednym krótkim zdaniem spuentować kwestię, nad którą często głowią się całe sztaby ludzi. Do takich osób należała Maria Czubaszek.  W 1960 roku ówczesna studentka czwartego roku Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego rozpoczęła pracę w Biurze Reklamy Polskiego Radia, które mieściło się wówczas przy ul. Kopernika 34. Zadebiutowała sloganem reklamowym „Jeśli chcesz mieć radio, to sobie kup”. Prawda, że proste?

Redakcja Reklamy opiekowała się Kabarecikiem Reklamowym, który był emitowany raz w tygodniu. W audycji pojawiały się „skecze, piosenki, ale często słuchacz nie miał pojęcia, że to jest reklama. A zleceniodawcy za to płacili. Teraz to by się pewnie nazywało kabarecikiem kryptoreklamowym. Albo antyreklamowym. Na przykład szło kryminalne słuchowisko, w którego końcowym fragmencie inspektor szukał kogoś, kto kogoś innego przejechał motorem. I kto się mógł domyślać, że to reklama motoru? Albo bohaterka mojego słuchowiska  skarżyła się, że znowu ją się zmusza do jedzenia ryb. To była reklama ryby”. W ten sposób Maria Czubaszek wspominała początki swojej pracy w rozmowie z Arturem Andrusem („Każdy szczyt ma swój Czubaszek”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011). W Kabareciku napisała pierwszy tekst audycji (wziął w niej udział Bogumił Kobiela) i pierwszy tekst piosenki. We wspomnianej książce przyznała, że pierwsze słowa piosenki Kochać można byle jak, która ujrzała światło dzienne w 1965 roku, pomógł ułożyć Ireneusz Iredyński. Później zaczęła pisywać regularnie, między innymi cykliczne słuchowisko Dym z papierosa. Po pewnym czasie przeszła do Programu Trzeciego Polskiego Radia, gdzie trafiła do słynnego ITR, tj. Ilustrowanego Tygodnika Rozrywkowego. Jej satyryczne teksty były i są emitowane również w innych audycjach na antenie radiowej Trójki, na przykład w Ilustrowanym Magazynie Autorów i Powtórce z rozrywki. Tytuły cykli Serwus, jestem nerwus i Dzień dobry, jestem z kobry weszły do języka potocznego jako formy śmiesznego przywitania.

Pani Maria miała duży sentyment wobec swoich audycji radiowych. Mniejszym upodobaniem darzy programy telewizyjne – być może dlatego, że miała mniejszy wpływ na dobór aktorów, a lubi pisać „pod konkretnych aktorów” („Każdy szczyt ma swój Czubaszek”). Jednak warto wspomnieć programy Ekspres czy Bajki dla dorosłych, w których pojawiały się jej teksty. Była autorką bądź współautorką scenariuszy do takich seriali telewizyjnych, jak Lot 001, Psie serce, Na Wspólnej i Brzydula. Napisała dialogi do filmów Filip z konopi i Murmurando. Była również aktywna w internecie: między innymi - na portalu www.kultura.wp.pl - prowadziła przegląd prasy kolorowej zatytułowany Magia magla.

Twórczość Marii Czubaszek pojawiała się również „na papierze”. Jej teksty zostały wydane w 1980 roku w książce Na wyspach Hula-Gula. W 2011 roku ukazały się wspomniane rozmowy z Arturem Andrusem. Później do grona rozmówców „doproszono” Wojciecha Karolaka i w ten sposób powstała książka Boks na ptaku, czyli każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak, która została wydana w 2013 roku. Dwa lata później ukazała się książka Dzień dobry, jestem z kobry, czyli jak stracić przyjaciół w pół minuty i inne antyporady, której autorką była Pani Maria. Wymieniam  tytuły tych książek jednym tchem, gdyż tak właśnie je przeczytałem. Każda z nich skrzy humorem, jest błyskotliwa i ukazuje wielki pokład autoironii.

 

O ile Maria Czubaszek była znana wszystkim miłośnikom kabaretu, o tyle nie wszyscy wiedzą, że tworzyła ona również teksty piosenek. A trzeba przyznać, że niektóre z nich zyskały wielką popularność. Mimo tego w rozmowie z Arturem Andrusem  Autorka stwierdziła, że jest zadowolona tylko z kilku z nich.  Wymieniła wówczas Wyszłam za mąż – zaraz wracam i Rycz, mała rycz. (zob. „Każdy szczyt ma swój Czubaszek”). Sądzę, że każdy uważny słuchacz mógłby z przyjemnością wymienić kilka następnych.

Maria Czubaszek była autorką sztuk teatralnych Kwadrat (pierwotny tytuł brzmiał Nie truj, kochanie), Przepraszam, czy tu straszy oraz Włącz kolor. Stworzyła również teksty piosenek do dwóch spektakli warszawskiego Teatru Syrena: Roxy i Sprawa Romana K. Chyba wrodzona skromność nie pozwala Pani Marii na informowanie innych o znajomości języków obcych, a tymczasem przełożyła ona z serbskiego sztukę Żona pana ministra, której  autorem jest Branislav Nušić. Spektakl ten był prezentowany na deskach Teatru Syrena oraz Teatru Lubuskiego w Zielonej Górze.

 

Maria Czubaszek „przynależała” do Stowarzyszenia Autorów ZAiKS. Nie zawsze jednak doceniano Jej twórczość: w 1974 roku inne stowarzyszenie uznało, iż ma zbyt mały dorobek, aby przyjąć Ją do swego gremium. Teraz została przyjęta do grona tych, którzy będą rozśmieszać swoje otoczenie na górze.

 

 

Roman Soroczyński

14.05.2016 r.


Krzysztof Lubczyński rozmawia z prof. Jolantą Sztachelską

$
0
0

ROK HENRYKA SIENKIEWICZA

 

Z prof. Jolantą Sztachelską, literaturoznawcą z Uniwersytetu w Białymstoku, znawczynią biografii i twórczości Henryka Sienkiewicza, rozmawia Krzysztof Lubczyński

 

sienkiewicz-portret 15435Recepcja Henryka Sienkiewicza to z jednej strony masowa popularność i bezkrytyczne uwielbienie ze strony pokoleń czytelników, a z drugiej ostra krytyka, włącznie z przypisywaniem mu płytkości i społecznego wstecznictwa. W takim stylu krytykowali jego twórczość tacy koryfeusze polskiej kultury jak Stanisław Brzozowski, Bolesław Prus, Wacław Nałkowski, Witold Gombrowicz, czy Czesław Miłosz. W swoim zbiorze szkiców i studiów „Czar i zaklęcie Sienkiewicza” nie wpisuje się Pani w żadną z tych postaw, natomiast proponuje Pani bogactwo odczytań sensów i  znaczeń w prozie Sienkiewicza.

Jak to się stało, że zajęła się Pani Sienkiewiczem i czy na pewno warto poświęcać mu tyle uwagi?


– Zajmuję się Sienkiewiczem już od dwudziestu lat. Ponieważ na początku swojej akademickiej drogi interesowałam się dokumentaryzmem, pasjonował mnie reportaż i jego XIX-wieczna geneza, trudno było na niego nie trafić. Listy z podróży do Ameryki (1876-1878) Henryka Sienkiewicza to niedościgniony wzorzec pisarstwa podróżniczego, zręczne połączenie publicystyki i literatury.  To klasyka polskiego dziennikarstwa i nawet Czesław Miłosz, który nigdy nie krył swojej niechęci do Sienkiewicza, bardzo chwalił jego dziennikarskie rzemiosło. Doświadczenie amerykańskiej podróży i napisanie tych listów stało się w biografii Sienkiewicza przełomem, bez tej podróży prawdopodobnie nie spełniłby się jako pisarz. Tam, w Ameryce zaczyna się u niego bardzo wiele rzeczy.

Wracając jednak wprost do Pana pytania: w analizie literackiej staram się zawsze zachować zdrowy rozsądek, choć oczywiście moje oczarowanie Sienkiewiczem jest ogromne, skoro dostarcza mi zajęcia na tyle lat. Powiedziałabym nawet, iż im więcej o nim wiem, tym bardziej mnie intryguje. Pod wieloma względami. Na przykład jako osobowość – wcale nie taka, jaką sobie wyobrażamy na podstawie jego tekstów, zdjęć, itd. i jaka utrwaliła się w sądach krytyki, przypisującej mu czasem rzeczy, które nigdy nie miały miejsca. Żeby go poznać, nie wystarczy znajomość tekstów literackich czy publicystyki, trzeba także znać jego listy prywatne, których na szczęście nie brakuje…. Dopiero całość, plus znajomość epoki dają jako takie wyobrażenie o człowieku, bo nie da się nigdy powiedzieć, że to wiedza kompletna. Zainteresowanie Sienkiewiczem rośnie, także wśród młodego pokolenia. Powiem tylko tyle:    jest on chyba jedynym polskim pisarzem, który od razu, od samego początku ma równocześnie dwie legendy: czarną i białą, negatywną i pozytywną. Myśląc o reakcji, jaką wywoływało jego pisarstwo, zazwyczaj mamy na myśli przyjęcie Ogniem i mieczem i bardzo szeroką dyskusję nad tekstem, który wzbudzał skrajne emocje. Jedni, jak Tarnowski, wynosili go pod niebiosa, inni, jak Kaczkowski, Jeż, czy Prus, mieli konkretne zarzuty, np. nieznajomość ukraińskich realiów. Jeszcze inni, jak Świętochowski, na przykład, skądinąd wielka postać polskiego pozytywizmu, nie potrafili ukryć swojej zawiści wobec kogoś, komu po prostu udało się napisać bestseller i odnieść spektakularny sukces! Sienkiewicz, gdy głęboko wejdziemy w jego twórczość, od początku wzbudza zresztą gorące reakcje. One zdarzały się i przed Trylogią. Pierwszy spór dotyczył na przykład wymowy Szkiców węglem, które w czarnych barwach opisywały stosunki wiejskie i nie tylko pokazywały zniewolenie polskiego chłopa, który doznaje opresji ze strony zaborcy, ale doznaje jej również od polskiego urzędnika wysługującego się zaborcy a nawet od swojego sąsiada, który knuje przeciwko niemu. Tekst miał wyraźny podtekst polityczny, zawierał aluzje do powstania styczniowego, choć wtedy jak wiadomo  polityka  dobrym tematem nie była i o wielu sprawach z obawy przed cenzurą czy represjami w ogóle nie pisano. Literatura  wypracowała wtedy różne sposoby „łudzenia despoty”, czyli posługiwała się językiem ezopowym, peryfrazą, pisarz też sami sobie nakładali kaganiec i dzisiejszy czytelnik, który nie zna kontekstu historycznego ma problem: czyżby oni niczego nie dostrzegali?  W każdym bądź razie w środowisku dziennikarzy warszawskich Sienkiewicz miał opinię publicysty, który wyjątkowo zręcznie , często w tonie gorzkiej ironii mówił o rzeczach, o których inni bali się myśleć.  No i  był artystą, to widać nawet w dziennikarskiej robocie.

 Wyjazd do Ameryki  w 1876 roku był jednym z najważniejszych wydarzeń w jego ówczesnym życiu. Nadsyłał stamtąd korespondencje do „Gazety Polskiej” i nagle, pismo, mówiąc delikatnie -  średnie – wszyscy zaczynają sobie wyrywać z rąk!  Dlaczego, co było w tych relacjach ? ! O Ameryce pisali wtedy wszyscy, Ameryka to był od lat temat bardzo chodliwy. W Warszawie nie było chyba w latach 70. pisma, które nie miało korespondencji z Ameryki. A zatem pisarstwo Sienkiewicza musiało się czymś wyróżniać, coś proponować innego.

            Moim zdaniem największym walorem tych korespondencji jest autentyzm doświadczania świata. On nie ogląda Stanów Zjednoczonych z okna hotelu w Nowym Jorku, ale przemierza je na swoich warunkach. Naprawdę jest w drodze. Po krótkim, pięciodniowym pobycie w Nowym Jorku, który zręcznie opisuje, mimo iż jeszcze wtedy nie znał angielskiego i bardzo wiele rzeczy umykało  jego uwadze, udaje się w wielką podróż koleją transkontynentalną, która łączy przeciwstawne sobie brzegi amerykańskiego lądu. Wschód i Zachód. Na własnej skórze doświadcza tego, o czym opowiada, a jego relacje zapisują przygody językiem, który i dzisiaj przemawia do ludzi – jest w nim zachwyt dla świata, przeżycie natury, refleksja nad rozwojem prężnej amerykańskiej cywilizacji, wszystko, co dać może  prawdziwa, męska przygoda. Nie da się przy tym wykluczyć, że w wielu miejscach mamy do czynienia z beletryzacją, ale w rozsądnych proporcjach.  To jest Sienkiewicz  w dżinsach i kowbojskim kapeluszu, na koniu, żyjący w pierwotnych warunkach w Górach Skalistych czy na prerii. Pisze nawet o tym, że miał oswojonego psa i borsuka. Z drugiej strony, w czasie, kiedy pisał Szkice węglem -  one zaczynają się od pięknego zdania: „W Baraniej Głowie cisza była jak makiem zasiał…” -  siedział w małej chatce nad brzegiem Oceanu Spokojnego, a po niebie przeciągały żurawie… .  

          Oczywiście, Sienkiewicz pojechał do Stanów przygotowany – miał w pamięci słynne dzieło Alexisa de Tocqueville O demokracji w Ameryce, był też Dickens, który bardzo przydał się przy opisywaniu Nowego Jorku, ale i były także opowieści o Indianach – Bret Harte, Gabriel Ferrry i inni.  Także Chateubriand  i Atala – romantyczny mit o Ameryce.

        Podczas tej podróży zobaczył dużo więcej, niż inni przed nim i po nim. Zobaczył kraj największego eksperymentu w dziejach  cywilizacji – bo czym jest Ameryka, jak nie eksperymentem na wielką skalę?  Bierzesz kontynent, usuwasz ludzi, którzy na nim dotąd żyli i próbujesz stworzyć świat od początku, to jest całkiem Nowy Świat!  Sienkiewicz zobaczył Amerykę dwóch prędkości:  tę, budowaną przez spragnionych ziemi i wolności białych osadników, którzy zaryzykowali, porzucili Europę, bo tam nie było już dla nich miejsca i próbują stworzyć swój los od początku,  i tę, która powoli znika, kurczy się przed nacierającym taranem  tych nowych – Amerykę Indian, spychanych na margines, wyrzucanych z ziemi, na której byli wolnymi ludźmi. Indianie bardzo go fascynują, wydaje mi się, że współczuł im, że porównywał ich los z polskim narodem, gniecionym z obu stron przez silnych i bezwzględnych zaborców.

          Sienkiewicz jest też w Ameryce świadkiem początków kariery Heleny Modrzejewskiej. Susan Sontag  zaintrygowana tym wątkiem biografii wielkiej artystki napisała powieść, która dość swobodnie wykorzystuje wątek wzajemnej fascynacji aktorki i pisarza. To powieść In America (W Ameryce), w Polsce opublikowana w 2003 roku.

          Do Ameryki pisarz trafia w 1876 roku, w okresie stabilizacji sytuacji gospodarczej, intensywnego rozwoju  i – niestety ostatecznej rozprawy z pierwotnymi mieszkańcami kontynentu. W 1876 roku miała miejsce jedna z najważniejszych  bitew generała Custera, bohatera wojny secesyjnej z Indianami. To była ostania wygrana bitwa Indian dowodzona przez legendarnego Sitting Bulla. Równie legendarne było rozprawienie się z Indianami  i ostateczne przypieczętowanie ich losu – opiewana w westernach bitwa w Wounded Knee.

             W czasie pobytu w Stanach najwięcej czasu spędził w Kalifornii, w Anaheim, okolicy, w której dzisiaj jest Hollywood, wtedy jeszcze nawet chyba nieplanowane oraz na dalekim Zachodzie, który trzeba nazwać wprost Dzikim Zachodem. Zachód jest w tym czasie  żywą, nieuformowaną granicą. Tam spotkać można wszystkich, bo pogranicze ma to do siebie, że  przyciąga ludzi, których stać na największe ryzyko, takich, co nic nie mają do stracenia. Poznaje tam ludzi prawdziwie wolnych. Ciężka praca, walka o przetrwanie to jeden aspekt ich życia, z drugiej – przemoc,  a nawet zbrodnia - to dla nich codzienność. Przyjaźni  się z tymi ludźmi pogranicza, poluje z nimi na bizony, podchodzi amerykańskiego grizzly. Tu zobaczył prerię. W tej amerykańskiej prerii doznaje nagle olśnienia. To wszystko jest w jego Listach.  Oczami wyobraźni widzi step ukraiński i nasze – polskie i ukraińskie zmagania w tym stepie. W szumie amerykańskiej prerii  ujrzał legendę Dzikich Pól, na których dawni bohaterowie, uwiecznieni piórem romantyków - Słowackiego, Malczewskiego, Goszczyńskiego, przeżywają przygody swego życia. Słowem – w tym  dalekim stepie zobaczył dawną Polskę. Czy tylko dawną? Kiedy zetknął się na pograniczu amerykańsko-meksykańskim  z tamtejszą południowoamerykańską cywilizacją,  ujrzał także strukturę społeczną łudząco przypominającą układ, który znał z kraju.   Zobaczył arystokrację, która  w jego przekonaniu była już w tym czasie  warstwą strupieszałą, zdegenerowaną, skazaną na zagładę. I tych innych, żyjących na pograniczu – grasantów, przemytników, awanturników najróżniejszego sortu. To było zderzenie świata świeżego, dynamicznego, bez żadnych hamulców moralnych, idącego na zachód „po swoje”, i stary świat  - ludzie przywiązani do swego statusu, pozycji, strojów, powozów…, świat tych „morituri”, jak pisze o nich  Kraszewski w jednej ze swoich powieści.

           Kiedy Sienkiewicz wraca do Polski, ta analogia, to podobieństwo uderza go ze zdwojoną siłą. Do tego dołóżmy niewolę narodową, pozytywistów  nawołujących  do ugody i przystosowania się… naiwnie ufających, że postęp jest nieunikniony,  bo ludzie weń wierzą… Trudna sytuacja. W jego głowie rodzi się pomysł napisania nie westernu, epopei ludzi Zachodu, lecz easternu, epopei, która dzieje się na Wschodzie , i która opowiada o naszej przeszłości, dalekiej i mitycznej.  Tak kiełkuje Trylogia.

          Sienkiewicz, jako wiadomo, przyszedł na świat na Podlasiu, w Woli Okrzejskiej. W jednym z listów do przyjaciela, Mścisława Godlewskiego pisał o tej krainie:  „Podlasie  jest sobie Podlasie:  piasek, piasek, woda, błoto, lasek! Stwórz sobie z tego krajobraz…”  Pytanie, czy w takiej scenerii może się urodzić coś naprawdę fascynującego? No właśnie,  tak rozpoczyna się wielka kariera Sienkiewicza, pisarza, który jest w swoim czasie najbardziej rozpoznawanym Polakiem na świecie. I prawdziwym Europejczykiem. Bez żadnych kompleksów.


Ale przybrał sobie przydomek Litwos. Dlaczego?


– W jego rodzinie przechowała się legenda o tatarskim i rycerskim pochodzeniu przodków z linii męskiej. Mieli to być Tatarzy, którzy służąc polskiemu królowi zawędrowali aż na Litwę, potem przenieśli się na południe i w końcu utknęli na Podlasiu. Pisarz interesował się swoją genealogią i dokopał się w tych poszukiwaniach aż do źródeł z XV wieku. Jego przodkowie zostali szlachtą w wieku XVII. W XIX  rodzina nie należała do zamożnych, ojciec  Sienkiewicza „dzierżawami chodził”, żeby przetrwać… Ze strony matki, de domo Cieciszewskiej, parantele były lepsze, choćby z Lelewelami czy rodem Deotymy – Jadwigi Łuszczewskiej, ale i tu, generalnie rzecz biorąc,  sława rodu mocno przygasła. Kiedy więc Henryk znalazł się w Warszawie, klepał biedę i najmował się do guwernerki. Z dziennikarstwa też nie mógł się utrzymać,  mimo sławy,  jaka go otaczała po Listach z Ameryki. Inna sprawa, że przed wyjazdem narobił długów, chciał kupić gazetę, usamodzielnić się. Już po powrocie do Europy, w 1879  prawdopodobnie w  Szczawnicy poznał litewskich „egzulów”, rodzinę  Szetkiewiczów i swoją przyszłą żonę, Marię. Małżeństwo trwało niespełna pięć lat, żona śmiertelnie chora na gruźlicę zostawiła mu dwoje dzieci, syna Henryka Józefa i córeczkę, Jadwigę, zwaną Dzinką. Córka matki swojej właściwie nie znała.

           Dzięki Szetkiewiczom Sienkiewicz wszedł w  bardzo specyficzne środowisko. To byli wygnańcy z Litwy, powstańcy, ludzie, którym odebrano majątki i nie pozwolono wrócić do rodzinnych stron. Oni żyli przeszłością, ale też marzeniami o przyszłej wolnej Polsce i Litwie. To tam Sienkiewicz zetknął się z mitem Rzeczypospolitej Obojga ( lub jak niektórzy mawiali – Trojga ) Narodów, mitem jagiellońskim, który już wtedy obumierał, także dlatego, że zacierała się pamięć o Polsce przedrozbiorowej, „tam, za Niemnem, precz” stawało się coraz dalsze, i że rodziła się świadomość narodowa Litwinów i innych narodów, które tę dawną Rzeczypospolitą tworzyły. Trzy wielkie mity Sienkiewicza, najważniejsze w jego biografii twórczej to -  to Litwa i ideowa wizja Rzeczpospolitej wielu narodów, Ameryka oraz Italia - kolebka europejskiej kultury i sztuki. Był Europejczykiem z krwi i kości, nigdy nacjonalistą, a jeśli, to nie w tym znaczeniu, jakie przypisujemy tej etykietce dzisiaj.


Nacjonaliści lubią się na niego powoływać…


– Tak, jest zawłaszczany przez prawicę i to twardą. Jednak branie go za nacjonalistę, jest błędem, nigdy się za takiego nie uważał, a jego relacje np. z Dmowskim czy Wasilewskim mają charakter raczej towarzyski, niż ideowy. Powiedziałabym nawet, że Sienkiewicz przesadnie dbał o niezależność, choć to w ówczesnych warunkach bywało trudne, a nawet niemożliwe. W poglądach ideowych był konserwatystą, nigdy jednak nie związał się z żadnym stronnictwem, nawet z endecją, mimo że do niej w pewnym okresie było mu najbliżej.

Ale, żeby wrócić do przerwanego wątku, Italię uważał za swą drugą ojczyznę, była dla niego macierzą sztuki, ideałem tego, co piękne. Sam był pisarzem wielkiego stylu, ostatnim klasykiem, uformowanym na solidnym wykształceniu klasycznym i lekturze dzieł dawnych Polaków, którzy z kolei wykształcili się na pisarzach antycznych, wielkich łacinnikach. Tę klasyczną prostotę stylu widzi się przede wszystkim wtedy, gdy jego język porównać z innymi piszącymi w tym samym czasie.


Jak to się stało, jaki mechanizm sprawił, że tak europejsko wykształcony pisarz został określony jako „klasyk ciemnoty polskiej”?


– To nie jest takie proste do opowiedzenia. To wynik pewnej sytuacji w literaturze polskiej wieku przełomu XIX i XX wieku. Sienkiewicza czytają wtedy wszyscy, nie ma w istocie pisarza, na którego by nie wpłynął. Żeromski,  Reymont, nawet Wacław Berent, by wymienić tych najbardziej znanych   czerpią lub inspirują się Sienkiewiczem. Jest drukowany, chwalony, dyskutowany, ciągle dostaje jakieś nagrody, rok 1900 jest rokiem jego jubileuszu. W prasie to widać najmocniej – ponieważ jest postacią publiczną w kółko  o nim się pisze,  jest Nad-obecny, wszyscy chcą coś z niego uszczknąć, na nim skorzystać. Z jednej strony – pławi  się w sławie, kto jest na nią odporny ? Z drugiej – ten jego wizerunek publiczny podlega wszechstronnej manipulacji.  Trzeba też koniecznie przypomnieć, że Sienkiewicz właściwie ciągle przebywa w jakiejś podróży, rzadko i krótko zatrzymuje się w kraju, raz jest w Warszawie, raz w Krakowie, potem go znowu nie ma. Rzadko udziela wywiadów, nie odpowiada na polemiki, nie wdaje się w spory. Część opinii, młodych zwłaszcza, bardzo to irytowało, sukces międzynarodowy wywoływał zawiść. Konkurentów do sławy było wielu.  Przecież nikt nie jest „prorokiem między swymi”…

Pierwszym autorem, który inicjuje tzw. kampanię antysienkiewiczowską, a której apogeum rozegra się w 1903 roku za sprawą Brzozowskiego i zaostrzy w 1904 dzięki Nałkowskiemu, był zapomniany dziś kompletnie Aureli Drogoszewski. Było to  w 1900 roku. Napisał Sienkiewiczowi na jubileusz tekst niby to pochwalny, ale jednocześnie jakiś kwaśny, drążący. A jest to moment, w którym Sienkiewicz ma już za sobą swoje dni „glorii i chwały”, wszystko, co najważniejsze już jest napisane i opublikowane. Jeśli on może jeszcze jakąś rolę odegrać, to już tylko jako homo politicus, człowiek, który dyskutuje o najważniejszych sprawach świata w przestrzeni publicznej, początek XX wieku to jest czas jego wielkich listów, np. do baronowej Suttner, głośnej sprawy wrzesińskiej i innych. Już nikt nie spodziewa się po nim arcydzieła. Sukces Ludzi bezdomnych i potem innych powieści Żeromskiego, Reymonta  jednoznacznie wskazuje na to, że młodzi przejęli „rząd dusz”. On bardzo dobrze to rozumie.

             Do tego dochodzą nieporozumienia w interpretacji niektórych jego utworów.  Bez dogmatu – najbardziej osobista z powieści Sienkiewicza, rodzaj diagnozy kultury, która jasno widzi swój kres,  miała ostrzegać przed dekadentyzmem, brakiem woli i nihilizmem, a okazała się dla modernistów inspiracją. Julian Krzyżanowski powiada, iż z jednego zdania tej powieści urodziło się Próchno Berenta.  Ale już kolejna powieść Sienkiewicza, Rodzina Połanieckich została odczytana jako próba zaprzeczenia Bez dogmatu, zwrot reakcjonisty, który powiastką o filisterskim stadle przykrywa niebezpieczny urok dekadenckiej duszy. A przecież to miała być satyra na polskich dorobkiewiczów! Połaniecki nie był dla niego pozytywnym bohaterem! W tej powieści jest wyjątkowo wiele goryczy, a ironia wyłania się niemal z każdej strony. Chyba tylko Stanisław Witkiewicz odczytał ją zgodnie z intencją autora, niestety jego refleksje, wtopione w rozprawy o malarzach (Juliusz Kossak) lub pisma, których dotąd nikt nie wydał (Walenrodyzm czy znikczemnienie ukazało się w 1917 w publikacji prasowej mocno zniekształconej przez austriacką cenzurę, potem w latach 70.  XX wieku rozprawa opublikowana została przez „Kulturę” paryską), właściwie nie są znane szerszej publiczności. Z wielką dla niej szkodą.   

           Wracając do wystąpień antysienkiewiczowskich. Jeden z jego głównych adwersarzy, Stanisław Brzozowski występował i przeciw Sienkiewiczowi,  i np. przeciw elitarnemu estetyzmowi Młodej Polski. To atak na Miriama, Zenona Przesmyckiego.  I już z tego widać, że wcale nie szło mu ani o Sienkiewicza,  ani o Miriama. Brzozowski chciałby prawdziwej „modernizacji” w polskiej literaturze, postępu, przejęcia się wielkimi ideami, konfrontacji z nowoczesnym światem, słowem -  przewietrzenia „pola literatury”. To jest głos  człowieka walczącego o autonomię sztuki, o zerwanie z dawnymi przyzwyczajeniami, zaściankowością, anachronizmem. Sienkiewicz nie jest tu prawdziwym przeciwnikiem, to symbol pewnej formacji kulturowej, z którą Brzozowski nawet we własnej biografii się pożegnał, wybierając w swojej powieści Płomienie – przeistoczenie w człowieka nowej wiary, bez rodziny, pochodzenia, oddanego jednej sprawie. Brzozowski, zwalczając Sienkiewicza osiąga  apogeum   oskarżeń w Legendzie Młodej Polski, tu Sienkiewicz jest czymś w rodzaju jakiegoś  „bête noir” , ale gdy przyjrzeć się tym zarzutom bliżej, widać, że chodzi mu raczej o typ kultury z Sienkiewiczem utożsamianym. Zaskoczeniem dla tych, którzy tak lubią Sienkiewiczowi przyganiać Brzozowskim, jest to, że na krótko przed śmiercią – przedwczesną i okrutną w przypadku tego młodego i niewątpliwie genialnego człowieka, jest to, iż w Pamiętniku poniekąd godzi się on z Sienkiewiczem, pisząc o nim jako o „twórcy duszy polskiej”. Potrafi zatem zobaczyć w nim także coś pozytywnego. Wydaje mi się, że tylko Nałkowski był  w swoich oskarżeniach krańcowo, negatywnie stronniczy, tylko on naprawdę ział nienawiścią do Sienkiewicza. Zupełnie inny przypadek to Gombrowicz i Miłosz. I bardzo to jest wszystko skomplikowane, bardziej, niż się wydaje tym wszystkim, którzy tak kochają „przywalać” Sienkiewiczowi kilkoma zdaniami wyrwanymi z Dziennika Gombrowicza. Zawsze mówię – przeczytaj całość!


 A jak oceniano utwory Sienkiewicza z ostatniej fazy jego życia, „Na polu chwały” i „Wiry”?


Na polu chwały nawet  w opinii samego Sienkiewicza jest powieścią nieudaną, wymęczoną, jakimś przykładem tego, jak dalece może się zużyć konwencja pisarska. On w tej powieści zbliża się niemal do autoparodii, powiela sam siebie. Gdyby ją czytać nie na poważnie, ale jako autoparodię, to jest nieodwołalnie zabawna. Główny bohater zaczyna od tego, że uciekając przed wilkami, włazi na drzewo i siedzi tam całą noc. Czy tak zachowuje się bohater? Co to za początek akcji? Ale nawet ta powieść ma swoje smaczki.  Z kolei Wiry (1911), to  utwór osnuty wokół rewolucji 1905, strajków rolnych, sytuacji wsi.  Od początku została obwołana jako powieść obskurancka, wsteczna, pokazująca, że Sienkiewicz nic nie zrozumiał z zachodzących procesów dziejowych. Jednak nie do końca ta ocena jest trafna. I nie tylko Sienkiewicz bał się rewolucji, która dla Polaków oznaczała niebezpieczny „wir” ze Wschodu. Warto tu przypomnieć choćby Z konstytucyjnych dni Reymonta. Sienkiewicz w Wirach wyraził  lęk społeczeństwa polskiego przed socjalizmem, który się w 1905 roku objawił się z całą grozą chaosu, terroru, obezwładniającego strachu.  W czasie, gdy się pojawiła ta powieść, nie umiano jej czytać, gdy można już ją było zrozumieć – myślę tu o krótkim tekście Jerzego Andrzejewskiego z 1947 roku – zadekretowano w Polsce stalinizm. Potem już tylko specjaliści do niej wracali, ale cóż, w głowach przeciętnego konsumenta polskiej kultury jej nie ma, a jeśli – to z tą, zapamiętaną jeszcze z PRL-u etykietą reakcyjności. Nawiasem mówiąc, jest jeszcze inna powieść o tym samym tytule – Wiry Brzozowskiego, zupełnie nieznana. To jest powieść, w której „białe ściany polskiego dworu”, który jest przecież jednym z najważniejszych symbolów kultury polskiej XIX wieku, rozpadają się na naszych oczach. To jest „dom zły”. Brzozowski miał kompletnie inny stosunek do dziedzictwa szlacheckiego, niż Sienkiewicz, który mimo pesymizmu i głębokiego przekonania o na temat kresu kultury szlacheckiej w dawnym stylu umiał docenić jej walory.

 

Wspomniała już Pani o opacznym odczytaniu „Rodziny Połanieckich” i powieści „Wiry”. A „W pustyni i w puszczy”? Przypisywano tej powieści ducha wywyższenia białego człowieka ponad rdzennych mieszkańców Afryki. Galeria negatywnych postaci nie-białych jest jaskrawa: Mahdi, Gebhr, a Kali i Mea, choć pokazani sympatycznie odmalowani zostali kpiarsko i protekcjonalnie, jako ludzie „gorszego sortu”, dzicy po prostu.


– Sienkiewicz był w Afryce i pisał z niej listy publikowane w prasie. Wyprawa, choć o niej marzył przez całe życie, nie była zbyt udana. Trwała zbyt krótko, pisarz poważnie się rozchorował. Sugestywne opisy choroby Nel zawdzięczamy jego własnym przeżyciom. Ile dało się zobaczyć, zobaczył. Po powrocie wydał Listy z Afryki  - ogromne dwa tomy, z których da się wyczytać niejedno - nawet jest tam zaskakująca myśl o tym, że kiedyś powstanie rasa mieszańców – białych z czarnymi. Nie ma tam jednak tego, co chcieliby zobaczyć dzisiejsi nowocześni badacze wszędzie wietrzący kolonizatorskie zapędy. Tak, przyznaję, Sienkiewicz nie może być wzorem europejskiego sumienia, bo jest przekonany, że Europejczycy przynoszą Afryce postęp i miłosierdzie. Ale też chciałabym przypomnieć, że Joseph Conrad, pisarz, z którym Sienkiewicz dosłownie minął się w Afryce, w wielu podręcznikach omawiających metodologię postkolonializmu jest traktowany jako najlepszy przykład tegoż kolonializmu i jaskrawego europocentryzmu.  Conrad, który ujawnił w Jądrze ciemności krwawe procedery w belgijskim Kongo! W  powieści Sienkiewicza bardzo dobrze odbija się geopolityczny porządek ówczesnego świata, optyka, w jakiej postrzega się sprawy kolonii, stereotypy, jakie wówczas wytworzono w opinii publicznej. Afryka jest tortem, który się dzieli na cząstki, kolonie ma ten, z którym liczą się w Europie. Sienkiewicz, wizytując różne ważne figury ówczesnego świata w Egipcie, nie wyjaśnia im nawet, skąd pochodzi. Polski nie ma na mapie Europy  i wiedza ta nikomu tu się nie przyda. Jest z Europy. To jest bardzo charakterystyczne.  Z drugiej strony to jest przede wszystkim bardzo dobra powieść przygodowa dla młodzieży i doszukiwanie się w niej apologii, albo choćby tylko skrywanej aprobaty kolonializmu jest nieporozumieniem. To jest opowieść o dzielności młodego człowieka, który ucieka przez kontynent, który i dzisiaj jest groźny, nawet dla turysty, o wiele lepiej przecież przygotowanego do takiej wyprawy, niż jakieś porwane dla zysku dzieci. A więc one uciekają przed handlarzami ludźmi, dla których są tylko towarem. Handel ludźmi był w tamtym czasie jednym z najpoważniejszych problemów ówczesnej Afryki, mówi o tym Sienkiewicz w wywiadzie odeskim.  Dzieci mają przygody, udaje im się przetrwać, nie wiem, po co doszukiwać się w tym jakiegoś drugiego czy trzeciego dna. Doszukiwanie się w tym jakiejś apologii imperializmu to jakiś horror naszych czasów. Nie można w powieści, której akcja rozgrywa się w XIX wieku, w Afryce rozognionej powstaniem Mahdiego, dopatrywać się w dwojgu uciekających dzieciach, czegoś, czego w niej po prostu nie ma!

          Kiedy czyta się Listy z Afryki, a korespondencje Sienkiewicza zawsze są interesujące, bo odzwierciedlają także nastroje i nastawienia piszącego,  widać, w jaki sposób patrzy on na  te ziemie opisane w najdawniejszych księgach świata. I dostrzegam w tym spojrzeniu coś  z Petroniusza, który  rzeczywistość widzi niczym artysta, w północnych zarysach kontynentu  wypatrujący symbolicznych słupów Heraklesa, rubieży cywilizacji europejskiej. Jest rok 1891. W tym czasie w jego głowie poczyna się już Quo vadis.  

 

We wspomnianym zbiorze „Czar i zaklęcie Sienkiewicza” pokazuje Pani Sienkiewicza jako erudytę o wszechstronnej kulturze artystycznej i umysłowej, wielbiciela Dantego, Szekspira, Słowackiego, przywołuje Pani także opinię Andrzeja Kijowskiego, który pisał, że lekturze Sienkiewicza towarzyszy radość  „uleczonego z nerwicy”. Wbrew stereotypowi nie dostrzega Pani w nim apologety krzepy narodowej, a raczej dekadenta i religijnego sceptyka skrywającego swój pesymizm…


– Jedno z drugim ma związek. Sienkiewicz miał bardzo surowy, trzeźwy, głęboko  pesymistyczny obraz rzeczywistości. Uważał, że Polska pod rozbiorami jest skazana na zatratę, na umieranie tego,  co w Polakach najbardziej wartościowe. Pozytywistyczne zajmowanie się na wzór Bolesława Prusa stanem chodników i oświetlenia w mieście, niedorozwojem infrastruktury, od której zależy komfort życia uważał za zajęcia mniej ważne, niż dbałość o  kulturę umysłową, w tym literaturę,  która w warunkach niewoli była  stłamszona. A co do opinii wybitnego krytyka Andrzeja Kijowskiego, to on opisuje swoje doznania w trakcie lektury Sienkiewicza, to on czuje się jak uleczony z nerwicy. W dzienniku napisał na przykład, że wejście w tę lekturę, to jak powrót do dzieciństwa, wejście w baśń, która nic nie ma wspólnego z rzeczywistością.

           I sprawa ostatnia. Sienkiewicz rzeczywiście był człowiekiem zmagającym się przez całe życie  z depresją i zwątpieniem,  nie miał też łatwego życia, myślę tu o trudnych początkach warszawskich, o traumie pierwszego małżeństwa – szczęśliwego, a jednak zakończonego tragedią.  Pierwsza żona miała na niego zbawienny wpływ. To ona zainspirowała go do napisania Trylogii i to jej ojciec był jednym z pierwowzorów Zagłoby. Pisanie Trylogii odbywało się w przerwie pielęgnowania umierającej Marii. Sienkiewicz z żoną jeżdżą od uzdrowiska do uzdrowiska, szukając ratunku i wtedy, co jest właściwie niewyobrażalne, rodzi się powieść. W drodze.


          Właśnie – w drodze. Sienkiewicz znaczną część swego życia spędził w podróżach, ale wbrew oświeceniowej, racjonalistycznej interpretacji tego pędu do podróży zwraca Pani uwagę, że był w tym także neurotyczny eskapizm, bovaryzm, chęć ucieczki od siebie i swojego życia. I że był także ironistą.


– Od swoich lęków, od neurastenii uciekał w twórczość, bo ona była najlepszą terapią. W dużym stopniu ma ona charakter eskapistyczny. Także „krzepa”, na którą się Pan powoływał kilkakrotnie. To jest „krzepa” wymyślona przez człowieka, który jest neurastenikiem, ciągle się skarży na jakieś dolegliwości, nic mu nigdzie nie pasuje, ciągle jest w drodze niezadowolony z tego, co daje mu los. Więc imponują mu zdrowie, energia, witalność. Ciągłe wędrówki to typowy  bovaryzm – być gdzieindziej. Proszę zobaczyć, jak to wygląda w praktyce. W Ameryce, na kalifornijskiej plaży  przychodzi mu do głowy Barania Głowa (Szkice węglem), w Paryżu pisze o Ameryce albo o starożytnej Italii, w Polsce o XVII –wiecznej Ukrainie. Zawsze jest ta przestawka. Zawsze jest to gdzieindziej.  Pełny obraz neurastenii i sceptycyzmu mamy w osobie bohatera Bez dogmatu. Leon Płoszowski ma w sobie wiele z osobowości Sienkiewicza. To także ironista, z ogromnym dystansem wobec rzeczywistości i samego siebie. Ta wszechstronna ironizacja przekazuje jedną istotną informację – jest to postawa człowieka czującego się bezsilnym wobec tego, co obserwuje.

Sienkiewicz jako pisarz posługuje się konwencjami swojej epoki, ale często nie traktuje ich dosłownie. Bardzo trudne jest pokazanie Sienkiewicza jako  subtelnego ironistę, bo przecież wszyscy znają Sienkiewicza apologetę narodowej krzepy!  Te interpretacje doprowadzają do sytuacji absurdalnej. Bo to jest tak, jakby ten stroniący od ludzi, subtelny, nieśmiały w gruncie rzeczy człowiek stawał się - dajmy na to –  patronem stadionowych popisów kiboli wymachujących narodowymi barwami !  Niestety, u nas wszyscy znają się na leczeniu i na literaturze. Pokazanie prawdziwego oblicza pisarza to chyba największe wyzwanie dla badacza.


Stawia Pani niemal wprost tezę, że Płoszowski to Sienkiewicz, że Petroniusz to Sienkiewicz, jego porte parole. Nie pobożny Longinus ani Skrzetuski, ani Kmicic, nie książę Jarema, nie Winicjusz, ale właśnie Płoszowski i Petroniusz, dekadenci, sceptycy, esteci…


– Tak, Sienkiewicz był dekadentem, sybarytą, kosmopolitą, miłośnikiem piękna, potrzebował światła, oddechu, przestrzeni, wolności, czyli tego, czego ówczesna Warszawa nie mogła mu ofiarować, małe miasto, w którym ludzie się tłamsili ze sobą w nieustannych sporach, w jałowym dialogowaniu. Postacie, które Pan wymienia zawsze pokazywane są w otoczce bądź mityczno-patetycznej (Jarema), bądź ironicznej (Longinus Podbipięta). W tym względzie Sienkiewicza permanentnie się nie doczytuje! 


   I tu, przychodzi mi na myśl kwestia religijności Sienkiewicza czy też jego stosunku do religii. Uważany jest powszechnie za pisarza religijnego, katolickiego, krytycy ideowi przypisali mu nawet reakcyjne religianctwo.


– Gdy mu się przyjrzeć poprzez  Quo vadis, to jawi się bardziej pogański niż chrześcijański. W Bez dogmatu pisał: „Na ołtarzu mojej świątyni greckiej stoi marmurowa bogini – ale mój gotyk jest pusty”. Jako normalny Europejczyk i Polak zdawał sobie sprawę z wagi religii jako fundamentu cywilizacji. To jest absolutnie niepodważalne, to są te trzy komponenty: grecka filozofia, religia judeochrześcijańska, rzymskie prawo. Sam jednak był w kwestiach religijnych  co najmniej sceptykiem,  podobnie jak bardzo wielu z jego pokolenia. To jest to pokolenie, które już uwierzyło w „odczarowanie świata” i „zabicie Boga”, oni wszyscy żyją , jak Płoszowski – postać literacka,  w poczuciu kresu  pewnego świata, przesilenia kulturowej formacji, rozpadu dotychczasowych  form życia. Cały wiek XIX to okres wielkiej przemiany. Wystarczy sobie uświadomić pewne procesy. Zmienia się sposób rozumienia czasu i przestrzeni, ludzie masowo przenoszą się do miast, zmieniają się relacje między płciami,  w ciągu tylko tego wieku wynalazków było więcej niż w ciągu 500 lat poprzedzających XIX stulecie. W XX wieku tylko je poprawiono lub rozwinięto. Jak ktoś urodził się na początku wieku i długo żył, to jako dziecko podróż odbywał konną bryczką, a jako starzec mógł latać samolotem i podziwiał pierwsze samochody. Sienkiewicz żył więc w świecie, który na jego oczach rozpadał się i diametralnie zmieniał. Posądzanie go, jako autora Trylogii, że wierzy w zachowanie starych form,  jest nieporozumieniem i naiwnością. Jakich starych form? To jest jedyny polski pisarz, który zobaczył pół świata, w Europie zachodniej bywał kilka razy w roku. Wydawano go w Ameryce, w Azji, w Europie, miał swoich czytelników i wielbicieli. Bardzo dobrze rozumiał potrzebę zmiany, modernizacji, ale bolał przede wszystkim nad tym, że Polski nie ma. Odzyskanie niepodległości to jest jego priorytet.  

 

Mówiliśmy o kilku ważnych utworach Sienkiewicza, ale nie dotknęliśmy nawet jego najsławniejszych dzieł, „Trylogii” i „Krzyżaków”. Tę pierwszą oceniano nieraz jako apologię szlachetczyzny. Czy rzeczywiście nią była?


– Sienkiewicz doceniał atrakcyjność kultury szlacheckiej, ale podkreślał walory zwykłej szlachty, nie magnatów. Proszę popatrzeć na jego bohaterów. Jednym z najważniejszych wydaje się Wołodyjowski. W pierwszej części Trylogii to  zabawny, drobny mężczyzna, brakuje mu powagi, cóż z  niego za bohater, skoro ciągle się w kimś podkochuje. Jedyne co go wyróżnia, to że dobrze szablą robi. Ale, jak śledzimy losy bohaterów cyklu, to widzimy, jak on się zmienia. Można by powiedzieć: rośnie w nim bohater. W ostatniej części Wołodyjowski staje się Hektorem Kamienieckim, bohaterem, postacią homerycką.  W tej części Trylogii najdobitniej widzimy także personalny, prywatny wymiar bohaterstwa. Tak jakby pisarz chciałby nam powiedzieć – nic się nie dzieje bez straty, bez ofiary i poświęcenia. Co Sienkiewicz  zobaczył w szlachcie? Etos poświęcenia, gotowości, ofiary, etos cnoty, powinności wobec ojczyzny, człowieka, własnej rodziny. Poza tym bardzo dobrze wyczuwał, że kultura szlachecka  jest jedynym wzorcem kulturowym, do którego aspirują emancypujące się warstwy społeczne. W Polsce inne wzory nie istniały, chłopski wzorzec kulturowy powstał późno i nigdy nie przedstawiał się tak atrakcyjnie jak szlachecki, mieszczańskiego w istocie nie było. 

 

To poniekąd tłumaczy także powodzenie powieści Sienkiewicza u czytelnika ludowego, chłopskiego. Nie wiem, gdzie to wyczytałam, ale gdy pytano chłopów dlaczego im się podoba Trylogia a nie Chłopi Reymonta, to odpowiadali tak: „ w Chłopach, to jest tak jakby nas kto przedrzeźniał, a Trylogia –to takie piękne „poczytanie”!   Tu widać poziom aspiracji, ja nie widzę w tym nic złego.

Proszę zwrócić uwagę -  u Sienkiewicza magnateria z reguły pokazywana jest w   bardzo negatywnym świetle. Jednak traktowanie świata przedstawionego  Trylogii wprost, dosłownie i przypisywanie tego Sienkiewiczowi jest nieporozumieniem.  To są pewne funkcjonujące w tym czasie konwencje pisarskie. To jest pisarz o znakomitej orientacji w literaturze europejskiej, wystarczy zajrzeć do jego prywatnych listów. Niektóre jego postacie, np. Zagłoba to zlepek różnych motywów, od żołnierza-samochwały Plauta, Szekspirowskiego Falstaffa, postaci autentycznych, np. Kazimierza Szetkiewicza, kpt. Piotrowskiego, którego spotkał w Ameryce, postacie z ironicznych poematów Słowackiego… Trudno wyliczyć wszystkie składniki.  


W kontekście tego, co Pani mówi, widzę scenę, w której Kmicic odmawia różaniec w czasie palenia wsi jako wyraz ironii, a nie pochwały takiego zachowania.


– I tak też było. Kmicic to nie jest postać modelowa, to jest od początku syn marnotrawny, łobuz przyzwyczajony do pewnego stylu życia. Dopiero Oleńka – jak to pięknie Klaczko napisze: „tego lwa, Kmicica na ziemię rzuci błękitem swych oczu…”.     W trakcie powieści ten łotr się nawróci, bo w powieściowym świecie wszyscy mają szansę.  Trylogia była w gruncie rzeczy rodzajem elegii na śmierć ginącej kultury,  freskiem świata, który miał zniknąć bezpowrotnie. I ten fresk ma w sobie przepych kultury umierającej. Podobnie jak Mickiewicz w Panu Tadeuszu, daje epopeję, którą nazwano „kamieniem grobowym dawnej Polski”, tak w Trylogii mamy obraz odchodzącej formacji. Marksistowski krytyk Andrzej Stawar zwrócił uwagę, że upadające kultury, ginące formacje mają często swoich wspaniałych piewców, którzy w brawurowy i monumentalny sposób opiewają czas ich wielkości. Sienkiewicz był do tego stworzony. Trylogia była elegią na śmierć Polski magnacko-szlacheckiej, a Quo vadis  hołdem oddanym wielkości starożytnego Rzymu.


Wspomniany już wcześniej Andrzej Kijowski napisał o Sienkiewiczu, że „wydobył na światło ukryty temat polskiej kultury i nadał mu kształt estetyczny”. Jak Pani rozumie to sformułowanie?


- Ukryty temat polskiej kultury to jest odkrycie tego, co w polskiej dziejowości ę nie udało się z naszej winy. To jest nasze dojutrkowstwo, nieumiejętność wyciągania wniosków z porażek, szafowanie siłami tam, gdzie ważniejszy jest zdrowy rozsądek i kalkulacja, wreszcie: folga. Brak wytrwałości, uleganie chwili, popadanie w błogostan, w stan samouwielbienia: jacy to my dzielni, pracowici, dobrzy, a nikt tego nie docenia!   

– Z drugiej strony to jest,  jak myślę,  swoista fascynacja dobrem, wiara że będzie lepiej, optymizm mimo wszelkich przeciwności. Miłosz, który Sienkiewicza nie lubił, zwrócił uwagę na to samo, na odzwierciedloną u niego polską fascynację dobrem. Zwracał uwagę, że to nas odróżnia choćby od Rosjan, którzy zawsze fascynują się złem.


Za co najbardziej Miłosz Sienkiewicza nie lubił?


– Za, jak uważał, konserwowanie tradycyjnej polskości utożsamianej z dziedzictwem szlacheckim, za wskrzeszanie mitu jagiellońskiego.  Miłosz chorobliwie wprost nie znosi Sienkiewicza. Jak się czyta jego uwagi w Historii literatury polskiej przeznaczonej dla czytelnika zagranicznego, to włos się jeży na głowie. Sienkiewicz tam jest niedouczony, gorszy niż inni, no i oczywiście  jako apologeta ciemnoty, winny jest 7 plag egipskich i wszystkich nieszczęść tego świata, a na pewno nieszczęść polskich. W jednej z najnowszych książek o adaptacjach filmowych Sienkiewicza na świecie (2009) autorka przyznaje, że była studentką Miłosza i pisze, że bardzo zniechęcał swoich studentów do czytania Sienkiewicza (!!!!!!). Aż trudno to sobie wyobrazić. Pocieszam się tylko, że wiedza Miłosza o Sienkiewiczu jest żadna. Właściwie nie zadał sobie trudu, by go postudiować. Na przykład Miłosz nie wie, że to Sienkiewicz  dał  kulturze polskiej w latach 80., po kilku dziesięcioleciach martwoty,  zasadniczy impuls i poruszył coś w jej wnętrzu. To dzięki Sienkiewiczowi Polacy przypomnieli sobie, że są Polakami, gdy było aż zbyt wiele oznak, że polskość nikomu nie jest potrzebna. I tu bardzo przydaje się opinia Stanisława Witkiewicza, który napisał (w rozprawie o Kossaku), że z Trylogii buchnęła jakaś plemienna siła, że pojawiła się jakaś energia, i – co ważne – „literatura polska ani na chwilę nie zatrzymała się w swoim rozwoju…”.   To są słowa, którym możemy wierzyć. 


Dotknijmy jeszcze choćby tylko recepcji Sienkiewicza w PRL.


 – Pierwszą powieścią Sienkiewicza wydaną w Polsce po II wojnie światowej byli Krzyżacy, w 1945 roku. Powieść była wielkim sukcesem, co jest  dość zrozumiałe wobec jej zdecydowanie  antygermańskiej wymowy.  Sienkiewicz był zawsze bardzo antyniemiecki (właściwie – antypruski), bo wiedział, że to wróg groźniejszy niż Moskal, bo reprezentuje wyższy poziom cywilizacyjny. Zresztą, Rosja też była w owym czasie zdominowana przez żywioł niemiecki, co widać, gdy popatrzy się na pochodzenie członków rodziny carskiej czy choćby administrację rosyjską.

W tym samym mniej więcej czasie (1946) w Rzymie wychodzi ostatnia niedokończona powieść Sienkiewicza, Legiony, z przedmową Jana Bielatowicza. Wydał ją ten sam polski instytut, który wkrótce przeniesie się do Paryża  i rozpocznie działalność jako Instytut Kultury Jerzego Giedroycia. Popatrzmy: to jest zupełnie inny Sienkiewicz! To było jasne i oczywiste dla wszystkich.  W powojennym polskim wydaniu dzieł Sienkiewicza przygotowanym przez Juliana Krzyżanowskiego w rekordowo krótkim czasie (decyzja zapada w 1947 roku, do 56 roku wychodzi 60 tomów dzieł) brak jego tekstów politycznych, są tylko antyniemieckie, antyrosyjskich nie ma wcale. Niektóre powieści (te „reakcyjne”) wychodzą w bardzo małych nakładach, są trudno dostępne. Mamy, jednym słowem, takiego Sienkiewicza, jakiego mogła zaakceptować polityka kulturalna PRL. Ceniono wtedy przede wszystkim jego wczesny okres twórczości, okres demokratyzmu społecznego, spod znaku Szkiców węglem czy Listów z Ameryki, które w okresie stalinowskim miały specjalne, okrojone wydania, pozbawione fragmentów, w których Sienkiewicz nie szczędzi zachwytu dla prężnej amerykańskiej cywilizacji.  W ogromnych nakładach  wydaje się jego popularne powieści, bo były czytelniczym samograjem. Częściej jednak wydawano Potop i Pana Wołodyjowskiego niż Ogniem i mieczem, bo przecież i dla cenzorów było jasne, że to powieść nie antyukraińska tylko antyrosyjska! Sienkiewicz traktował walkę z powstaniem kozackim jako wojnę wewnętrzną, pisał w zakończeniu o „zatruciu krwi pobratymczej”, czyli polskiej i ukraińskiej. Wyraźnie rozróżniał to, co ukraińskie, od tego co rosyjskie. 

             Do lat 60. proza Sienkiewicza była bardzo dobrze przyjmowana, później obserwujemy znaczące zmiany kulturowe. Sienkiewicz -pisarz zostaje przejęty przez  inne media, przede wszystkim film, który zresztą jego dziełami zainteresował się już w 1912 roku (włoska ekranizacja Quo vadis).  W Polsce ekranizowano Sienkiewicza już w latach 50., a zwycięski marsz przez ekrany zaczyna się w 1960 roku – rozpoczyna ją ekranizacja Krzyżaków w reż. Aleksandra Forda. Od 1968 roku rozpoczyna się natomiast filmowa passa Trylogii. Jerzy Hoffman zaczyna ją od końca, od Pana Wołodyjowskiego, Potop wejdzie na ekrany w 1974 roku, a Ogniem i mieczem w 1999 roku.  Ta ostatnia nosi już na sobie stygmat political correctness. Niezależnie od tego, co myślimy na ten temat, właściwie każda z tych produkcji wywoływała co najmniej ogólnonarodową dyskusję. Filmowano też dwukrotnie W pustyni i w puszczy (1973, 2001), Rodzinę Połanieckich (1978),  Quo vadis (2001), a także mniejsze utwory. Przejęcie „rządu dusz” nad Polakami przez media filmowe wyznacza całkiem inny sposób rozumienia Sienkiewiczowskiej tradycji i rozpoczyna długotrwały proces przechodzenia polskiej klasyki na stronę mitu. Ja to nazywam dość okrutnie – „zabijaniem klasyków”. Bo oni przestają funkcjonować w żywym odbiorze.

Ostatnio zaczęłam  myśleć o tym, jakie było ostatnie słowo Sienkiewicza. On umiera, przypominam, 15 listopada 1916 roku. 

     Ostatnią rzeczą, jaką napisał Sienkiewicz, i której nie dokończył, była,  jak już wcześniej wspominałam, powieść Legiony, ostatni  fragment tego utworu ukazuje się nieomal w przeddzień wybuchu wojny, w sierpniu 1914 roku. Sienkiewicz, na wieść o wojnie udaje się do Wiednia, potem osiada w Szwajcarii. To są dwa ostatnie lata jego życia. W Szwajcarii zresztą nie próżnuje, staje na czele Komitetu Pomocy  zbierającego po całym świecie datki na rzecz polskich ofiar wojny, wspomaga rodaków. Trzeba powiedzieć  – z bardzo dobrym skutkiem. Kiedy wybuchła wojna, pisał pamiętnik. Niestety nie przetrwał on do naszych czasów, prawdopodobnie spłonął w czasie Powstania Warszawskiego. W 1916 roku, podobnie jak teraz w 2016, obchodzono   rocznicę szekspirowską. Napisał wtedy krótki tekst znany pod tytułem  Dlaczego mogłem czytać Szekspira?  Opowiada tam, że gdy naokoło trwała wojna, nie był w stanie czytać niczego poza Szekspirem, mistrzem nad mistrze, kreatorem duszy ludzkiej. To bardzo piękne wyznanie.  W Kalendarzu życia i twórczości J. Krzyżanowskiego i M. Bokszczanin  znaleźć można informację, że ostatnim tekstem napisanym przez Sienkiewicza i opublikowanym jest Wspomnienie.  W krótkim mgnieniu pamięci Sienkiewicz powraca do scenerii swojej młodości, na Stare Miasto w Warszawie. Jest młodym chłopcem w szkolnym mundurku, ogląda wystawy sklepowe, rozmawia z ptakami w klatkach. Takie wyznania często zdarzają się ludziom, którzy czują kres swego życia. Starość chętnie pisze „baśń zimową”, wraca do przestrzeni dzieciństwa.    Trzeci „ostatni” tekst z tego okresu, jak udało mi się ustalić,  nosi tytuł Literatura polska. Jest to kilkustronicowy wstęp do planowanej antologii literatury polskiej, którą przygotowywano w Szwajcarii, aby przypomnieć tym, którzy o tym nie wiedzą lub zapomnieli, a takich było w ówczesnej Europie sporo, że Polska istnieje, że miała i ma swoją kulturę,  i że należy do Europy od zawsze. Proszę zobaczyć jakie to symptomatyczne - nie myślał o sobie. To jest napisane na 5 minut przed dwunastą. Polska musi odzyskać niepodległość...     

 

Jak wobec tego całego skomplikowania recepcji Sienkiewicza, sprzeczności i rozbieżności w jego odbiorze, można pokazywać jego twórczość uczniom?


– Jest tylko jedna metoda. To ma być prawdziwe, autentyczne.  Ja często spotykam się z młodzieżą szkolną, opowiadając im o różnych aspektach twórczości i życia Sienkiewicza. Na przykład opowiadałam im o podróży amerykańskiej, o twórczości z tego okresu (Sachem, Latarnik, Wspomnienie z Maripozy),  o tym, że Sienkiewiczowi udało się w tych tekstach uchwycić jedno z najważniejszych doświadczeń współczesnego świata – fenomen emigracji, który oznacza także doświadczanie  obcości, „emigreny”,  jak to nazywam.

Byli zainteresowani. Chyba umiem to dobrze sprzedać. My jesteśmy takimi „komiwojażerami” kultury.  Ale przy Sienkiewiczu każdy temat jest dobry: jego podróże, dzieci, żony, psy, portrety. Można o wszystkim ciekawie opowiadać, bo to jest jedyna biografia w swoim rodzaju i jedyna taka twórczość.  No i recepcja, która zresztą odsłania się przede mną w coraz ciekawszych fragmentach. Jest Sienkiewicz marksistowski, emigracyjny, katolicki… amerykański, włoski, francuski, rosyjski…


Myśli Pani może o napisaniu monografii Sienkiewicza?


– Wydaje mi się, że jest taka potrzeba. Już mogłabym ją napisać, bo mam ogrom materiału, ale musiałabym mieć pewien komfort, jakiego niestety nie mam. Spokój i jakieś solidne stypendium naukowe, a o to raczej trudno. Zmartwił mnie i zdenerwował Roman Pawłowski, który po Narodowym Dniu Czytania Trylogii rzucał w „Gazecie Wyborczej” gromy na Sienkiewicza, powtarzając argumenty z XIX wieku. A mamy wiek XXI i już można byłoby – delikatnie rzecz ujmując – wreszcie tego Sienkiewicza przeczytać!  Zresztą to nie tylko on. Ciągle słucham jakichś dyskusji na temat Sienkiewicza, z których niestety jasno wynika, że rozmówcy dawno go nie czytali, albo mają na jego temat tyle do powiedzenia, ile umiała ich Pani w szkole. Przykro mi, ale to nie te czasy! Bez znajomości Sienkiewicza niezrozumiały jest nie tylko Brzozowski czy Żeromski, ale i Gombrowicz,  i jego sprzeciw wobec polskości, bo większość jego twórczości  ( co wykazuje czarno na białym Ewa Thompson) to polemika z Sienkiewiczem. Walka syna z ojcem, synczyzny z ojczyzną, odczarowanie od Sienkiewicza i od splendoru dawnej Polski. Zamiast więc Sienkiewicza odrzucać, trzeba raczej próbować czytać go na nowo. Nie na klęczkach, ale i bez uprzedzeń. Okaże się bardziej nowoczesny, niż się wydawało. I ciągle wart refleksji.


Z całą świadomością, że w tej rozmowie mogliśmy dotknąć zaledwie małej cząsteczki niezwykłego zjawiska,  jakim był i jest Henryk Sienkiewicz, dziękuję Pani za rozmowę.

 

Jolanta Sztachelska – prof. Uniwersytetu w Białymstoku, dr. hab., historyk literatury, kierownik Zakładu Pozytywizmu i Młodej Polski w Instytucie Filologii Polskiej. Przewodnicząca Komitetu Okręgowego Olimpiady Literatury i Języka Polskiego w Białymstoku. Zajmuje się literaturą polską II połowy XIX i początku XX wieku oraz jej kontekstami światowymi, także problematyką podróżopisarstwa i dokumentaryzmu. Autorka m.in. książek: Czar i zaklęcie Sienkiewicza (2003), Zabijanie klasyków (2015), licznych artykułów i studiów. W przygotowaniu Mity sienkiewiczowskie (2016). 

 

Zdzisław Antolski - Moje Kielce literackie (45)

$
0
0

Zdzisław Antolski



MOJE KIELCE LITERACKIE (45)

ZIEMIA MOICH WIERSZY czyli SKANSEN

 

sienkiewicz-kielceTygodnik „Nowa Wieś” prezentując moje wiersze konkursowe pod hasłem „Ziemia moich ich wierszy” napisał o nich bardzo ładną charakterystykę.

 „Prezentujemy jedne z najlepszych i najciekawszych wierszy, wyróżnionych w naszym konkursie. Ich autor - ZDZISŁAW ANTOLSKI - podejmuje w nich temat wiejski. Wyobraźnię poety inspirują jednak fragmenty i realia wiejskiego świata, dość nietypowe dla współczesnej poezji rustykalnej. Ruiny starego dworku, kapliczka z prochami dziedziców, cmentarz samobójców - to sceneria proweniencji romantycznej, raczej niespotykana w poezji współczesnej... O urodzie wierszy Antolskiego decyduje również ich lekka, żartobliwa tonacja, w której opowiada o swoich bohaterach: wiejskich dzieciach i starym człowieku. Ich spojrzenie na świat jest przyjazne, pogodne i pełne ufności. Jest w tej poezji wiele z zabawy i z powagi jednocześnie. Wiersze utrzymane są w poetyce groteskowej zadumy nad człowiekiem. Ciepły liryzm łączy się w nich z filozoficzną refleksją, dotykającą spraw uniwersalnych. Pozbawione patosu, trafne w doborze metafor, arcystarannie doszlifowane mogą wie­rsze Antolskiego posłużyć za wzór wielu młodym poetom”.

 

Kapliczka

 

Nie ma dworu

Kiedy się urodziliśmy

zostały tylko piwnice

 

Ale o jednych mówią – dworscy

Ale o drugich mówią - fornale

Ale jest kapliczka z prochami dziedziców

na końcu cmentarza

Można iść w nocy o zakład

i załomotać na dowód odwagi

 

W dzień wpuścić do środka lusterkiem

słonecznego zajączka

i patrzeć jak drży ze strachu

biegając po ścianach

Szumią wysokie drzewa

szeleszczą listki wysuszonych wieńców

Spętana łańcuchem brama

bije skrzydłami o wiatr

 

Na schodach duże krople rdzy

Dziwna kapliczka

jak strącony ptak

 

Dwa cmentarze

 

Obok gospodarskiego cmentarza

ciężkiego od marmurów i złoceń

wstydliwie przycupnął kusy podrzutek

 

Mały cmentarzyk

miejsce dla nie ochrzczonych dzieci

kobiet zbyt swawolnych bo pięknych

przybłędów i samobójców

 

Pełno w nim dzikich drzew i krzewów

tajemniczych ziół i jędzowatych pokrzyw

Zając tutaj szuka schronienia

wyplatają kruche kołyski ptaki

myszkuje lis

 

I nie wiadomo do jakiego modlić się

pogańskiego boga

 

Bohaterowie

 

Mieliśmy dawnych bohaterów

wodzów stawnych bitew

(A wojny pomiędzy chłopakami

z sąsiednich wsi

to były wojny odwieczne

wojny święte)

 

Układaliśmy o ich czynach

pieśni i legendy

 

Im większe ponosiliśmy klęski

 tym bardziej rosła sława

dawnych bohaterów

 

Kiedy przychodziliśmy do nich

po pocieszenie

zrzucali z pleców

worek lat

zapominali o ciężarnych żonach

przyjmowali z pokorą swój niełatwy los

 

Przy gorzkiej wódce

oddawali nam swoje zwycięstwa

Byli naszym sumieniem

i naszym usprawiedliwieniem

 

Cepy

 

Szedł Józef do lasu

wybierał odpowiednie drzewko

 

Chwytał je dłońmi u nasady

i przeplatając ręce głośno mierzył:

 

- - Gdzie idziesz?\

- Do lasu.

- Poco?  

- Po kijok. 

- Na co?

 - Na bijok.  

- Na jaki?

- Na dębowy.

- Utnij-że mi potąd głowę!

 

Była to miara najlepsza

i niezawodna

Józef marszczy czoło

w zamyśleniu

 

A potem podkręca głośnik

bo grają właśnie bałałajki

„Na sopkach Mandżurii"

 

Święto Ludowe

 

Przejęty swoją ważnością

mocno trzyma w dłoniach

skrawek lusterka

 

Skrawek nieba

ze skrawkiem słońca

iskrzą się na ostrzu brzytwy

 

Józef jak jeździec siedzi okrakiem

na chybotliwym krześle

 

Namydlony podbródek

bławatkowe oczy

W tle wiśniowy akordeon

złote talerze bębna

jadowita zieleń pokrzyw

 

Na siodłatym progu

świeżo pastowanym

błyszczące buty

zadzierają noski

 

W 1982 roku m. in. za wiersze o Józefie, dostałem nagrodę kieleckiego miesięcznika „Przemian”. Za zbiór wierszy „Okolica Józefa” w 1985 r. otrzymałem nagrodę w konkursie literackim, organizowanym w Kielcach i książka ukazała się drukiem, a w 1986 zdobyłem krakowską nagrodę im. Andrzeja Bursy.


Jednak ceniłem sobie także zdanie kolegów z Kielc. Oto Jerzy Daniel, doświadczony  dziennikarz, świetny znawca literatury i regionalista napisał:

 

Przypowieści o Józefie

 

„Na okładce nowego. czwartego w dorobku Zdzisława Anielskiego zbioru wierszy ,, Okolica Józefa”   widnieje sylwetka człowieka wrośniętego w zagony pól rozłożystymi korzeniami. Zapewne symbolika tego obrazu nie należy do wyszukanych, ale przecież ułatwia — wprowadzając czytelnika w klimat pomieszczonej w książce poezji — rozszyfrowanie, kto zacz tytułowy Józef i jak wy­gląda jego okolica. Otóż bowiem Antolski przygotował zbiór wierszy o chłopie, trzeba dopowiedzieć: o chłopie z krwi i kości ze wszystkimi tego określenia znaczeniami, ze wszystkim, co powiązane z jego naturą, słowem - co chłopskie: mentalność, życiowa filozofia, system i hierarchia wartości — poczynające się od przywiązania do ziemi, a więc podporządkowane jej rytmom i pozostające w związku z nieustannym z nią obcowaniem, co w rezultacie kształtuje chłopski charakter ze wszystkimi jego do­brymi i złymi cechami. I taki jest Józef. Gdy do jego wsi dociera wojna, ruch, panika, wjeżdżają- czołgi — on właśnie skończył orać pole, bo gdy chłop orze pole cały świat przestaje istnieć wobec najwyższej konieczności siewcy...


Tradycjonalista, ale umiarkowanie konserwatywny, który z Witosem był po imieniu, gdy go wnuk chciał uczyć — spuścił mu lanie, ale po kilku dniach wrony huśtały się na antenie telewizyjnej zainstalowanej na jego chałupie. Przywiązany do tradycji. Bijak do cepów wybiera tak, jak robili ojcowie — posługując się swoistą ma­gią. W wigilię, jak każe obyczaj, chłoszcze batem drzewa owocowe w sadzie, by rodziły każdego roku. Przywiązany do czasu przeszłego, żałujący dawnych lat. Dawniej schodzili się u niego chłopi i czytywał im przy lampie naftowej Sienkiewicza, teraz wszyscy, pochowani we własnych chałupach, ślepią przy telewizorach, tedy Józef niekiedy wieczorami kręci się koło transformatora i wali w słup siekierą, zapada ciemność, a on zapala lampę naftową i otwiera przetłuszczoną książkę. Prostodusz­ny, to naiwny, to chytreńki, to znów sowizdrzalski, ambitny, w miarę zapalczywy. Przyjechały czołgi — poprosił o kapkę benzyny do zapalniczki, co ją przywiózł /. saksów. Rozmawia z radzieckimi żołnierzami i wspomina wojnę japońską, chwali rosyjską odwagę i batiuszkę cara, aż się rozeźlili jego słuchacze, wyciągnęli spod stołu pepesze, przestraszyli chłopa nie na żarty. Przystał do partyzantów, we dwudziestu ćwiczyli celowanie jednym karabinem, a Józefowa ze ścierką, że czas mitręży, gospodarkę zaniedbuje, i nie było innej rady. jak w ślubną wymierzyć, karabin nie nabity ale zawszeć... Wyhodował pszczoły, że same nie zbierają tylko in­nym kradną, aż go dobrodziej skarcił z ambony. Zakradli się chłopcy na jabłka w jego sadzie, przegonił, ale nazajutrz przyniósł im kosz owoców. Dostali strażacy nową motopompę, Józef cieszył się jak dziecko i nie. chciał oddać węża tryskającego wodą. Jak się paliła Józefowa stodoła .— strzelało, że hej, bo — wiadomo — musiał zgromadzić w niej niewypały.


Właśnie: wiadomo. Wiadomo, jak zachowa sie Józef w sytuacji kreślonej w pierwszej części wiersza. Józef po prostu nie zaskakuje swoimi reakcjami, bo gdyby zaskakiwał — sprzeniewierzałby się chłopskiej naturze. Tego Józef uczynić nie może. bo jako chłop z krwi i kości właśnie, ma zakodowany w swoich genach sposób po­stępowania. co wszak nie oznacza jakiegokolwiek schematyzmu czy automatyzmu, ani też nie oznacza, że te spostrzeżenia, wymierzone są przeciw poezji Antolskiego. Przeciwnie one chcą te poezje obdarzyć komplementem. Tytułowy bohater zyskuje dzięki temu wiarygodność, ( Postać, z punktu widzenia dzisiejszej poetyki — cokolwiek – egzotyczna bo przynależna do odchodzącej epoki. ale Antolski nadzwyczaj  szczęśliwie uniknął epatowania tą egzotyką. Ma do swojego bohatera stosunek ciepły ale pozbawiony jakiejkolwiek  egzaltacji: można było Józefa jak owego kotka. — zagłaskać, można było — wyszydzić, mężna było — ponad niego wywyższyć się, z żadnej z tych możliwości Antolski nie skorzystał i też pozostaje daleki od jakiejkolwiek protekcjonalności w stosunku do swojego bohatera. Lubi go. Ale lubić kogoś nie oznacza wszystko w nim akceptować. Swoją drogą to również umiejętność, by czyjeś obiektywnie naganne zachowanie przedstawić w sposób zjednujący sympatię.


Antolski uprawia poezję powściągliwą. oszczędną, ważącą słowa. Ta surowość formy okazuje się świetnym nośnikiem treści wypełniających — jak mawia autor — ,,Józefy”. I ona także na swój. wcale niebagatelny sposób, przyczynia się do tego, by te wiersze nazwać przypowieściami. To są przypowieści.

„Przemiany”, 1986 r. nr 181

J. D. ( Jerzy Daniel)

A oto głos Zbyszka Nosala, znanego reportażysty, a w wolnych chwilach także poety:

 

Józef

 

„Jakbym tam z narratorem i Adasiem Ochwanowskim, któremu wiersz ze strony czterdziestej ósmej poświęcony, był w tym sadzie kraść Józefowe nadnidziańskie jabłka, których nadzwyczajny smak bez wątpienia wywodzi się z rajskich ogrodów, kędy przebywali nasi ojcowie, jakbym nie odchodził nigdy, nawet na chwilę, z wiejskich stron, albo jakbym przed momentem odszedł od stolika po długiej z autorem, serdecznej rozmowie, tak poczułem się zamykając — przeczytawszy — jego najnowszy tomik wierszy (ZDZISŁAW ANTOLSKI: „OKOLICA JÓZEFA". Łódź — Kielce 1985). Tomik, którego nie zamierzam i nie chcę — tu się nie wystawia cenzurek — recenzować, ale o którym muszę parę na gorąco słów powiedzieć, zanim trafi pod nierychliwe szkiełko i oko fachowej krytyki, zanim rozbiorą go znawcy na wersy, klauzule, elipsy i metafory, zanim pochwalą albo zganią, co może i nie będzie mi obojętne, ale co nie zmieni mego do Józefa, stworzonego przez Antolskiego bohatera jego wierszy, stosunku.


Ja po prostu tego Józefa zmyślonego zwyczajnie, polubiłem i ten cały jego prostoduszny pozornie, ale przecież dość skomplikowany w rzeczywistości, inny w znaczeniach zdarzeń, ukryty w znaczeniach wierszy świat. Taki, jak w tym dobrym, na przedświąteczną lekturę „Starym zwyczaju”, kiedy Józef wychodzi w Wigilię do tamtego, z mego dzieciństwa sadu, i –

Stanął w rozkroku

z batem w ręku —

drzew ekonom

 

Podchodził do każdej śliwy osobno

każdej gruszy i jabłoni

I prał po twardej skórze kory

i krzyczał: „Będziesz rodziła każdego roku!”

 

Milczały drzewa pokornie

krew soków zmrożona strachem

uciekła im w korzenie

 

Cisza na ziemi i wysokościach

Tylko Józef biega i hałasuje

płoszy myszy i zające.

 

Nie tylko tu, we wszystkich wierszach tego tomu widać ich związek ze światem mitów, archetypów, światem zapożyczeń wprost z folkloru („Cepy”) i starych wierzeń.


Wydaje się, że wszystkie te wiersze od razu da się zrozumieć, od razu dotrzeć do ich znaczeń. Ale tak się tylko wydaje, bo one przecież istnieją również poza zawartą w nich sytuacją, opisują jakże często rzeczy i sprawy przy pomocy słów będących nazwami rzeczy zupełnie innych, nie bezpośrednich („Jabłka", „Zima”, „Pies na buty”). Antolski tworzy metafory nie jako pojedyncze zwroty językowe, ale całe utwory, splecione w jedno dzianie się, w jeden mający wiele znaczeń obraz („Reportaż”).

Nie umiem, nie chcę, nie mogę porównywać. Józef to może i nie jest Pan Cogito nadnidziańskich stron, raczej ich Colas... Nieważne...


Józef to na pewno ktoś, z kim warto się było spotkać, za które to spotkanie pięknie wypada mi Zdzisławowi Antolskiemu podziękować, życząc — jak i wszystkim moim Czytelnikom — WESOŁYCH ŚWIĄT.

NOSAL (Zbigniew Nosal)

„Słowo Ludu”, 1985, nr 299, s 5.

 

Zbyszkowi Nosalowi wdzięczny byłem za zauważenie, że wiersze te wydają się oczywiste tylko przy powierzchownym czytaniu, ale za każdą sytuacją czuje się metafizykę istnienia, alegorię ludzkiego losu i trudu, jego uświęcenie.

Po nagrodzie Bursy ukazała się także recenzja w krakowskim „Studencie”, wówczas piśmie mającym duży prestiż, bo postrzegane było jako pismo opozycyjne.  Tekst Janusza Lenczowskiego był bardzo fachowy i rzetelnie napisany.


Skansen


„Kielczanin Zdzisław Antolski (ur. 1953 r.) nie jest postacią nową w poezji. Autor „Samosądu” (1979), „Sam w tłumie”(1980), „Do snu przebieram się za sobowtóra”, „Okolicy Józefa” (1985) drukował swoje wiersz w „Tygodniku Kulturalnym”, „Kamenie”, „Nowym Wyrazie”, „Tu i Teraz”, „Magazynie Słowa Ludu” i „Przemianach”, debiutując w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy to na młodo literackiej mapie pojawiło się pierwsze pokolenie po Nowej Fali. Publikował swoje wiersze w almanachach poetyckich („Bazar poetycki”, „Bazar 2”, „Bazar 3”.”Okolice wyobraźni”, „W rytmie serca”), otrzymywał nagrody i wyróżnienia na konkursach poetyckich („O Świętokrzyską Lirę Poezji”, „Czerwonej Róży”, im. Jana Śpiewaka w Świdwinie) – ale w gruncie rzeczy, mimo częstych publikacji i przejścia typowej drogi dla debiutanta tamtych lat, jego poezja nie znalazła wówczas takiego oddźwięku społecznego, jak propozycje rówieśników. Istniała w cieniu poszukiwań „nowej prywatności”, dyskusji inspiracji Nową Falą, dialogu i kontynuacji klasycyzmu, wreszcie prób tworzenia własnego, oryginalnego języka. Tak było, choć przecie i ona od samego początku eksponowała indywidualizm podmiotu lirycznego, manifestowała chęć wzbogacenia świata przedstawionego o doświadczenia prywatne…


Tomik „Okolica Józefa”, z który otrzymał Antolski w tym roku nagrodę im. A. Bursy, jest próbą sportretowania społeczności nadnidziańskiej wsi – środowiska dobrze znanego poecie z autopsji. Antolski tworzy ten wizerunek, używając języka sprozaizowanego, pozbawionego olśniewającej  metafory, zbliżonego tym samym do mowy potocznej, którego przeźroczystość sprawia, że staje się on wyłącznie środkiem do osiągania celu poznawczego. Toteż nie w nim należy szukać niespodzianki, a raczej w szkicowanych tym językiem sytuacjach, wzajemnym ich zestawieniu i zderzaniu. Mówię o sytuacjach, bo większość utworów, które pochodzą z omawianego tomu, to relacje o zdarzeniach, mikroscenki wykorzystujące formę dialogu.


Świat, w którym toczy się liryczna akcja wierszy Antolskiego to, to tytułowa „okolica”: „Lodowiec ją rzeźbił i morze (…) Jaskinie ogrzewali ludzie / w zwierzęcych skórach (…) Stawiali krzyże od zarazy (…) Kuli kosy na powstania / Spiskowali z księdzem Ściegiennym  (…) Ale przede wszystkim siali ziarno / w zaoraną ziemię / i zbierali w pocie czoła plon / Byli na tej ziemi / Od zawsze”. Nie jest to wyłącznie wieś, kawałek ziemi, na którym buduje się dom, ale także tradycja, historia, obyczaj, świadomość i praca, składające się na sens ludzkiego istnienia w tym właśnie miejscu, Tak zakreślona przestrzeń „okolicy” mieści w sobie czas przeszły teraźniejszy wydarzeń kształtujących los portretowanego środowiska. A  los ten odmierzany jest wydarzeniami dziejowymi (np. wrzesień 1939, II wojna światowa – jej ideologiczne, społeczne i polityczne konsekwencje, poznański Czerwiec), ale i lokalnymi, zwykłymi, często bardzo prywatnymi okolicznościami, na które – mimo dokonujących się przemian w świadomości społecznej – wciąż wielki wpływ ma tradycja i cykl biologiczny, naturalny, porządkujący tutejsze życie. W tej epickiej nieomal perspektywie świata przedstawionego pojawia się główny bohater 0 podmiot liryczny wierszy Antolskiego: Józef – prostoduszny chłop, z pozycji zdrowego rozsądku oceniający rzeczywistość. Jego życiorys zanurzony jest na tyle głęboko historii, że postać ta urasta do ponadindywidualnego wymiaru. Wydaje się syntezą doświadczeń zbiorowości, z której się wywodzi. Józef jest tradycjonalistą, chciałby w skansenie stałych wartości zamknąć wszystko to, co dzieje się wokół niego nowego, a czego – zdaje się – nie rozumie. W związku z tym jego rozpoznania świata nie zawsze są trafne, a próby dotarcia do sedna mechanizmów nim rządzących bywają nawet i komiczne – ale dzieje się tak, dlatego, że usiłuje ogarnąć skomplikowaną rzeczywistość, ufając jedynie naturalnym metodom weryfikacji, Jeśli czegoś nie widział czy nie dotknął wówczas to „coś” wymyka się jego prostemu oglądowi świata. Mimo tych – a także wielu innych – ograniczeń, bohater Antolskiego jest postacią barwną, zjednującą sobie sympatię czytelnika. Uśmiechamy się do wad i małostek tego poczciwego naturszczyka, bo ukazują nam one groteskowość postawy, która przy biernym uczestnictwie w podlegającym ciągłym przemianom świecie, zakłada możliwość porozumienia się z nim. Ale równocześnie już na poważnie możemy zadać pytanie: czy taka postawa to nie tyle wynik nienadążania za światem, ile raczej efekt zagubienia jednostki postawionej oko w oko z nieostrymi wartościami. A może Józef postanowił przyglądać się światu z boku, bo utracił wiarę w jego naturalny ład. Może dlatego ufa, że w lamusie starego obyczaju znajdzie ucieczkę przed burzami i niepokojami.  Jeśli tak – postać mędrka skorego do cytowania ludowych porzekadeł, sowizdrzała prowadzącego komiczną grę ze światem, niesie z sobą refleksję o prawdziwym obliczu osobnego świata chłopskiego tradycjonalizmu.”


Janusz Lenczowski „Skansen”, „Student”, 1986, nr 21, s. 10.



Roman Soroczyński - Reżyseria poprzez odbiór

$
0
0

Roman Soroczyński



Reżyseria poprzez odbiór


 

tadeusz kwintaBohater wywiadu, pan Tadeusz Kwinta, jest związany z Piwnicą Pod Baranami niemal od początku i współpracuje z nią do chwili obecnej. Za kilka dni, 26 maja 2016 roku, minie 60. rocznica otwarcia Piwnicy. Chyba więc warto przeczytać to, co ma do powiedzenia jeden z najstarszych stażem spośród aktualnie występujących „Piwniczan”.

 

-        Jest Pan w Piwnicy Pod Baranami niemal od pierwszych dni jej funkcjonowania. Joanna Olczak-Ronikier napisała, że pierwszym Pana programem był „recytowany jako litania”, zdjęty przez cenzurę esej Leszka Kołakowskiego pt. „Czym jest socjalizm”. Jak Pan wspomina swoje początki w Piwnicy?

Trafiłem do Piwnicy w październiku 1956 roku – jako student I roku PWST. Równocześnie zacząłem szkołę teatralną i pracę w Piwnicy. W ten sposób miałem dwie szkoły: tradycyjną – dającą wiedzę i poligon – pozwalający na ilustrację różnych działań za pomocą figur baletowych. Sprawność ruchu scenicznego była bardzo istotna. Każdy z nas był inny. Krzysio Litwin był obdarzony cudowną śmiesznością: każdy tekst mówił niby jednakowo, ale śmiesznie. Wiesiek Dymny pisał teksty w różnych formach. Tekst Kołakowskiego podrzucił mi do poczytania Krzysztof Zrałek. Skojarzyło mi się z litanią; zacząłem czytać, podśpiewując. Osoby stojące obok dodawały: - „Wybaw nas, Panie”.

-        Następnym popisem Pańskich umiejętności była interpretacja przemówienia Dmitrija Szerpiłowa, która – mimo, że było ono wcześniej publikowane w prasie – uświadomiła słuchaczom jego idiotyczną treść. Czy następująco po tym interwencja cenzury sprawiła Panu dużo problemów?

Zacząłem mówić tekst z odpowiednią nutą i akcentem, wydobywając jego absurd. Wkrótce po tym Szerpiłow został wyrzucony z władz KPZR. Śmialiśmy się, że nastąpiło to z powodu naszej interpretacji. Cenzura? No cóż... Często mieliśmy z nią problemy i nauczyliśmy się ją „obchodzić”.

-        W książce Piwnica Pod Baranami Joanny Olczak-Ronikier mówił Pan: „Starałem się (...) każdy numer robić inaczej, obserwując reakcje publiczności”. A publiczność była wymagająca, wyrobiona, wrażliwa. Reagowała na każdy fałsz, nagradzała oklaskami każdy dobry pomysł”. Jak jest teraz?

To jest oczywiste. W sztuce, a zwłaszcza przy bliskim kontakcie z publicznością, zawsze występuje wzajemna zależność. Pozostaje kwestia czujności, aby nie przekraczać pewnych granic. Nazywam to „reżyserią poprzez odbiór”. Sprawdzaliśmy to na żywym organizmie: kupią – nie kupią.  W ten sposób można znaleźć olbrzymią satysfakcję z rzemiosła aktorskiego.

-        Jaki wpływ na Pańskie funkcjonowanie w Piwnicy miał Piotr Skrzynecki?

Ogromny, nie do przecenienia. Zaczynaliśmy kabaret z prowadzącym Krzysztofem Zrałkiem. Piotr – raz wypchnięty na scenę – jąkał i peszył się. Był to jego plus i już taki pozostał. Nie reżyserował przez wskazówki, lecz przez postawę. Był papierkiem lakmusowym.

-        Jest Pan znany jako aktor filmowy i teatralny. Jak współpraca z Piwnicą Pod Baranami wpłynęła na Pańską działalność artystyczną?

Piwnica nauczyła mnie dzielić życie na część zawodową i prywatną. Nauczyłem się też stosowania różnych tricków. Nie mam wykształcenia muzycznego i nie gram na żadnym instrumencie, a prowadziłem w telewizji programy umuzykalniające dla dzieci. Dowcip polegał na tym, że – jak dostałem propozycję – napisałem „manifest”, że postać prowadzącego musi być typem niegrzecznym i będę to robił w Krakowie. Podpytywałem kolegów z orkiestry Teatru Komedia o ciekawostki dotyczące na przykład instrumentów. Przygotowywałem program w ten sposób, abym to ja zrozumiał, o co chodzi.

 

-        W sobotę, 21 maja, miałem zaszczyt i przyjemność widzieć Pana występ w Piwnicy. Nadal jest Pan w znakomitej kondycji. Dziękując za rozmowę, życzę, aby jak najdłużej bawił Pan i wzruszał widzów!

 

Roman Soroczyński

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Bożeną Adamek

$
0
0

Z BOŻENĄ ADAMEK rozmawia  Krzysztof Lubczyński


adamekSpędziła Pani część młodości w moim rodzinnym Lublinie. Czy to tam zaczęła się Pani przygoda z aktorstwem?


- Tak. Mój pierwszy ruch w stronę aktorstwa zaczął się od konkursu na rolę Nel w przygotowywanym przedstawieniu „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie, gdzie wtedy mieszkałam i chodziłam do tamtejszego III Liceum Ogólnokształcącego imienia Unii Lubelskiej. Przedstawienie, którego premiera odbyła się w styczniu 1970 roku i które wyreżyserowała Maria Billiżanka, cieszyło się ogromnym powodzeniem i jeździliśmy  z nim po całej Lubelszczyźnie. Dwa lata w otoczeniu profesjonalnych aktorów dały mi bardzo wiele i w pewnym momencie stało się oczywiste, że będę zdawała do szkoły teatralnej. Zdałam bez problemu nie tylko dzięki temu doświadczeniu, ale także dzięki temu, że miałam za sobą średnią szkołę muzyczną, dzięki której oswoiłem się ze sceną. Zawsze byłam bardzo umuzykalniona.


Zdecydowała się Pani na szkołę krakowską a nie na bliższą od Lublina warszawską. Dlaczego?


- Z powodu zachęty pani Billiżanki, u której zamieszkałam w Krakowie w trakcie egzaminów, w mieszkaniu pełnym wspaniałej atmosfery teatralnej, dzieł sztuki, teatralnych rekwizytów, plakatów itp. Zdawało kilkaset osób więc nikt z rodziny nie wierzył, że się dostanę. Za to wierzyła we mnie pani Billiżanka i bardzo przeżywała mój egzamin.


Jak czuła się Pani w szkole?


- Tak naprawdę doceniłam ją dopiero po latach. W trakcie studiów było mi bardzo ciężko, bo byłam naiwnym dzieckiem, które na teatr patrzyło z perspektywy osoby hołubionej przez aktorów w czasie „W pustyni i w puszczy”. W szkole okazało się, że nic nie umiem i muszę uczyć się podstaw zawodowych, abecadła. W połowie pierwszego roku dostałam pałę z prozy, bo wybrałam sobie nieodpowiedni dla mnie i mojego wnętrza tekst, czyli monolog „Panny Julii” Strindberga. Ten pełen nienawiści do mężczyzn tekst w ustach dziecka wzbudził śmiech. Miałam nawet wrażenie, że specjalnie podrzucano mi takie teksty, żeby mnie wystawić na próbę. A przecież nie miałam doświadczenia życiowego i nie wiedziałam, że takie relacje damsko męskie realizuje się inaczej niż przez histerię. Na poprawkę wybrałam „Anię z Zielonego Wzgórza” i tym razem mi się udało. Mimo to pod koniec roku chcieli mnie wyrzucić, także za głos. Mam głos charakterystyczny, matowy, który nie wszystkim się podobał, z czego sobie zdaję sprawę, zawsze nad nim intensywnie pracowałam, żeby był nośny na scenie, żebym była słyszalna. Uratowała mnie rola Frani w „Weselu Figara”, bo okazało się, że na scenie dobrze mówię, że nie mam problemów ani z dykcją ani z nośnością głosu, że mówię lepiej niż w sytuacjach egzaminacyjnych, w których zżera mnie stress.  Uratował mnie też dziekan Eugeniusz Fulde i list Wojciecha Hasa, u którego, będąc na pierwszym roku, zagrałam Biankę w „Sanatorium pod Klepsydrą”. Has poprosił szkołę o „opiekę nad moim talentem”, jak się podobno wyraził. Has zresztą sam się mną bardzo opiekował podczas realizacji, roztaczał parasol ochronny nad aktorami. Dał mi przed zdjęciami trzy dni na oswojenie się z rolą, karmił mnie pomarańczami, a operator Witold Sobociński posadził mnie przed kamerą, żebym zobaczyła w jakim będę kadrze. Dzięki temu nakręciliśmy moje sceny od razu, bez licznych dubli. Podobnie płynną, idealnie układającą się współpracę wspominam z planu serialu „Królowa Bona” reżyserowanego przez Janusza Majewskiego.


Co było dalej w szkole?


- Gdy już odpuściły nerwy z tego potwornie stresującego pierwszego roku, zaczęłam się wreszcie rozwijać. Trafiłam w ręce Bohdana Hussakowskiego, bardzo ostrego pedagoga, nie cackającego się z nami, rąbiącego prawdę w oczy, ale jednocześnie traktującego studentów po partnersku. To Hussakowski wyleczył mnie z dziecięcej naiwności i nauczył myślenia o roli, analizowania jej, dobierania środków. Bardzo dużo mu zawdzięczam. Także to, że moim dyplomem stała się rola Julii w telewizyjnym przedstawieniu „Romeo i Julii” Szekspira u Jerzego Gruzy, gdzie partnerowałam romantycznemu z fizjonomii i stylu gry Krzysiowi Kolbergerowi. Kilka lat później Gruza zaangażował mnie też do swojego „Rewizora” z Tadeuszem Łomnickim i Wojciechem Pszoniakiem, do roli córki Horodniczego.


Czyli to była jednocześnie Pani rola dyplomowa i debiut w Teatrze Telewizji…


- Tak, po latach doceniłam ten moment, ale dość długo nie lubiłam tej roli, bo na  długi czas, na jakieś dwadzieścia lat zamknęła mnie w szufladce pod nazwą „Julia”, jak Stanisława Mikulskiego w Klossie. Zdarzało się, że gdy nie pamiętano mojego nazwiska, to mówiono o „tej aktorce, co grała Julię w telewizji”. Pięknym wspomnieniem pozostała praca z Krzysiem Kolbergerem, który był nie tylko utalentowany, ale i superwrażliwy. Grałam tam też ze wspaniałym Markiem Walczewskim, który zagrał ojca Laurentego. To był aktor wielkiej, niepowtarzalnej formy, do tego odważny, potrafiący wyjść ponad codzienność, w szaleństwo, nawet do granic samoośmieszenia. Nie zapomnę go w „Hipnozie” Antoniego Cwojdzińskiego w kapitalnym duecie z Izabellą Olszewską.


A jak ułożyła się Pani współpraca z Gruzą, bądź co bądź reżyserem specjalizującym się w komediach, a w obejściu i kontaktach z aktorami raczej mało lirycznym?


- Bardzo dobrze. Zarekomendował mu mnie operator Witold Sobociński, z którym pracowałam na planie „Sanatorium”, jako „tę małą z Krakowa” i dzięki temu właśnie ja zagrałam Julię, a nie któraś z gwiazd warszawskich. Pamiętam, że Gruza zachęcił mnie i Krzysia do zagrania Romea i Julii w sposób dość bezwstydny, ostry, bez nadmiaru łagodnego liryzmu. Do tego zastosowano ruchliwą kamerę z ręki, co nadało przedstawieniu żywy, nowoczesny kształt. Z Teatru Telewizji dobrze wspominam rolę Pietruszki w „Wiele hałasu o nic” Szekspira w reżyserii Józefa Słotwińskiego, gdzie zagrałam u boku wspaniałego Jerzego Bińczyckiego w roli Falstaffa, tytułową „Księżnę d’Amalfi” w dramacie Johna Webstera, Mariannę w „Opowieściach Lasku Wiedeńskiego”, obie w reżyserii Włodzimierza Nurkowskiego.


Wróćmy jeszcze na chwilę do szkoły. Proszę o kilka wspomnien o pedagogach…


- Wiersza uczyła nas Danuta Michałowska, sięgając do Mickiewicza, do „Pana Tadeusza” i bardzo kładąc nacisk na formę. Dziś znów zajmuję się poezją i tamte nauki wiele mi dały. Wiele dały mi też kontakty z doświadczonymi aktorami, którzy nie byli moimi pedagogami. Na przykład z Bronisławem Pawlikiem, który uczył mnie słuchania partnera, podkreślając, że na scenie, czy przed kamerą ważne jest reagowanie na zachowanie i słowa partnera, wsłuchanie się w niego, a nie tylko nasze własne granie. Wiem też, że gdy się pracuje nad rolą, to najpierw myśli się o niej, gromadzi jej poszczególne składniki, wzbogaca, ale po tym wszystkim trzeba wykonać jakby drogę w przeciwnym kierunku, do pierwotnej prostoty, przesuwając to co się nagromadziło jakby w tył głowy, jakby zapominając o całej budowli. Bo trzeba wejść z czystym sercem i żyć na scenie, a nie odtwarzać jakąś wiedzę. Z pedagogów wymieniłabym jeszcze Halinę Gryglaszewską, mocną aktorkę dramatyczną, która snuła nam opowieści o krakowskim życiu teatralnym po wojnie.


Jak reagowano w szkole na Pani dziewczęcą urodę?


- Nawet, powiedziałabym, dziecięcą. Miałam warunki typowej lirycznej amantki, idealnej do roli Julii w Szekspirze czy Luizy w „Intrydze i miłości” Schillera. Wydziwiano trochę nade mną, mówiono żebym pracowała na swoją głębię, by mieć w przyszłości role, gdy moje warunki zewnętrzne wraz z upływem czasu zmienią się. Pracowałam więc na wydobycie z siebie ostrzejszych i bardziej chropowatych tonów.


Po studiach zaangażowała się Pani do krakowskiego Teatru Ludowego w Nowej Hucie, ale zetknęła się Pani przy okazji właściwie ze wszystkimi scenami Krakowa, bo i na chwilę ze Starym, i z Teatrem Stu, i z Bagatelą, by w końcu zostać w Teatrze im. Juliusza Słowackiego…


- To prawda. Dało mi to wiele ciekawych i przydatnych doświadczeń. Bardzo ciekawym doświadczeniem była rola w Teatrze Stu, u Jasińskiego, w „Wydrążonych ludziach” Eliota, a także w „Tajnej misji”, „Pacjentach”, „Burza”.


Jak ze swojego punktu widzenia określiłaby Pani cechy tych krakowskich scen. Co je odróżniało? Co łączyło?


- Łączył na pewno specyficzny, krakowski pietyzm dla sztuki, silne poczucie jej wagi. Natomiast z Teatru Ludowego pod dyrekcją Ryszarda Filipskiego uciekłam, bo panował tam hurrapatriotyzm typu pisowskiego połączony z komunizmem.  Dyrektor z największą lubością wystawiał widowiska  w rodzaju „Dziś do ciebie przyjść nie mogę” czy „Nasza patetyczna”. Dziwna mieszanka, dla mnie nie do przyjęcia. To był dla mnie teatr raczej opresyjny niż patriotyczny, a wyratował mnie z tej opresji Krzysztof Jasiński biorąc mnie do swojego Teatru Stu. Ten okres był dla mnie z wszystkich moich lat teatralnych najbardziej twórczy. Bardzo też cenię sobie dwa lata współpracy z Teatrze Powszechnym w Warszawie u Zygmunta Hubnera, gdzie zetknęłam się z warszawskimi gwiazdami. W garderobie siedziałam ze wspaniałą panią Mirosławą Dubrawską, z którą wiodłam długie rozmowy o teatrze i miejscu aktora. W Powszechnym zagrałam tytułową rolę „Kopciucha” Janusza Głowackiego w reżyserii Kazimierza Kutza.


Zagrała Pani bardzo dużo klasyki. To dobra szkoła umiejętności i ich podstawowa weryfikacja…


- Klasyka bezwzględnie wymaga warsztatu. Nie można w niej grać jak współczesnej roli w kuchni w serialu, nalewając herbatę i mówiąc o „żyćku”. A już zwłaszcza, gdy klasyka jest napisana mową wiązaną, często w niełatwych przekładach, wymaga nie lada umiejętności. Powiedzieć dwudziestominutowy monolog w „Dziadach”, zachowując rytm wiersza, klarownie, plastycznie, sugestywnie, ze zrozumieniem, to jest prawdziwy test umiejętności. W tym aktora nie zastąpi najzdolniejszy nawet naturszczyk.


Jest Pani ostatnimi czasu mało obecna zawodowo, ale zauważyłem, że wydała Pani płytę, z mówioną przez Panią, wspólnie z Andrzejem Grabowskim, poezją Anny Achmatowej…


- Dzięki poezji poznałam grono wybitnych poetów mieszkających w Krakowie, Wisławę Szymborską Adama Zagajewskiego, Juliana Kornhausera. Zaproszono mnie bowiem do czytania wierszy na wieczorach autorskich i zaakceptowano w tej roli.


2015

Dziękuję za rozmowę.

--


Bożena Adamek,  ur. 1 stycznia 1952 w Zaklikowie. Absolwentka PWST w Krakowie (1975). Aktorka scen krakowskich: Teatru Ludowego w Nowej Hucie (1975-78), Teatru STU (1978-82), Teatru Bagatela (1982-86) i od 1986 roku Teatru im. J. Słowackiego. Role teatralne, to m.in. Krasawica w „Bolesławie Śmiałym” St. Wyspiańskiego, Orcio w „Nieboskiej komedii” Z. Krasińskiego, tytułowy „Kopciuch” J. Głowackiego, Miranda w
„Burzy” W. Szekspira, Pani de Tourvel w „Niebezpiecznych związkach” Choderlos de Laclos, Lukrecja w „Celestynie” Rojasa, Matka w „Pułapce” T. Różewicza, Betty w „Operze za 3 grosze” B. Brechta, Elisabeth w „Czarownicach z Salem” B. Brechta, Simona w „Marat/Sade” P. Weissa. W Teatrze telewizji m.in. Julia w „Romeo i Julii” W. Szekspira, Horodniczanka w „Rewizorze” M. Gogola, Marianna w „Opowieściach  z Lasku Wiedeńskiego” O. von Horwatha, Luiza w „Intrydze i miłości” F. Schillera, tytułowa „Księżna d’Amalfi” J. Webstera. W filmie m.in. Bianka w „Sanatorium pod Klepsydrą” W. J. Hasa, Elżbieta w „Królowej Bonie” J. Majewskiego, Filipa w „Thais” R. Bera, Alicja w „Był jazz” F. Falka, Bożena w „Debiutantce” B. Sass, Kobieta w „Kramarzu” A. Barańskiego, Emilka w „Spisie cudzołożnic” J. Stuhra, a także epizody w szeregu popularnych seriali jak n.p. „Na dobre i na złe”.


Postulaty środowiska literackiego do rozważenia

$
0
0

Postulaty środowiska literackiego do rozważenia


logo pisarze

 

   Bezpośrednio po wyborach prezydenckich przedstawiliśmy Ministrowi Wojciechowi Kolarskiemu szerg postulatów ułożonych przez ludzi należących do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, Związku Literatów Polskich a także tych, którzy nie należą do żadnej z organizacji pisarskich. Wkrótce potem dwaj przedstawiciele naszego tygodnika Wacław Holewiński i Bohdan Wrocławski odbyli długą rozmowę z ministrem. Minęło kilka miesięcy. I co? Ano nic. Rozumiemy, że w Polsce są tysiące spraw znaczących do rozwiązania, rozumiemy, że wymienia się kadrę urzędniczą, rozumiemy, że gabinet prezydenta to nie jest najtrafniejsze miejsce do angażowania w realizację naszych postulatów. Myślimy jednak, że jest jakaś łączność między ministrem Wojciechem Kolarskim i ministrem prof. Piotrem Glińskim i że z takiej łączności może coś wynikać.

   Dlatego postulaty przedstawiamy Czytelnikom jeszcze raz, informując, że po dyskusji, być może zmodyfikowane, zostaną doręczone Ministrowi Kultury i Dziedzictwa Panu Profesorowi Piotrowi Glińskiemu z prośbą aby oprócz wielkich ustaw dotyczących telewizji, prasy, znalazły się także i te, które będą miały bezpośrednie przełożenie na los i byt twórców. Bo ostatnio w ferworze licznych zmian zapomniano o nich - najważniejszym ogniwie w procesie tworzenia polskiej kultury. 

 

Oczywiście postulaty te wyszły z naszej redakcji i w żadnej mierze nie uzurpujemy sobie prawa do tego, aby były głosem wszystkich pisarzy, ale są głosem przynajmniej znaczącej części środowiska.

 

Naszych Czytelników zapraszamy do rozmowy na ten temat.

 

1.    

Zacznijmy od historii. Pierwsza minister kultury, w pierwszym wolnym polskim rządzie, jednym swoim podpisem zlikwidowała system wypracowany jeszcze przez ostatni rząd minionego reżimu, system doskonale się sprawdzający, a przy tym daleki od wszelkiej ideologii i polityki. Oto, wedle tego rozporządzenia 0,14% (podkreślam zero, czternaście dziesiątych procenta!) od podatku (nie płacy, a podatku!) w Polsce przeznaczone było na kulturę, czyli na m. in. wszelkiego rodzaju dotacje do deficytowej twórczości artystycznej, na książki czy filmy, stypendia twórcze itd. itp. A  z tych groszowych odpisów, których praktycznie nikt nawet nie zauważał odbierając pensję, robiły się sumy naprawdę potężne. Pytanie brzmi: czy da się skonstruować podobną ustawę dziś?

 

2

Istnieją narodowe instytucje kultury: teatry, muzea, filharmonie, opera i balet. Nie ma narodowego wydawnictwa. Tak, jakby literatura nie tworzyła kultury narodowej i nie należała do jej dziedzictwa. Wydawnictwo powinno wydawać kanon literatury klasycznej, a także najwybitniejsze pozycje współczesne typowane przez kompetentne ciało złożone z filologów, krytyków i najwybitniejszych pisarzy - przedstawicieli stowarzyszeń literackich. Czy taka placówka powstanie?

 

3

System zarządzania i administrowania kulturą jest absolutnie sformalizowany, przerośnięty kadrowo i dygnitarski. Prawdziwi twórcy nie mają nic do powiedzenia w sprawach kierunków rozwoju kultury, jej finansowania; tzw. ciała doradcze i konsultacyjne mają charakter fasadowy i dekoracyjny. Kształt polskiej kultury zależy od urzędników. Redukować, upraszczać formalności, dopuścić twórców do działań decyzyjnych, oto jedno z pilniejszych zadań na dziś. Kiedy nastąpi odbiurokratyzowanie kultury?

 

4

Ustawa o ochronie języka polskiego jest martwa. Język polski jest coraz bardziej zachwaszczony - zubożały, pełen zapożyczeń z innych języków. Taki właśnie leje się z rozgłośni, TV, z trybun, z reklam. Należy powołać ciało do walki o język polski. Może Polską Akademię Literatury?

 

5

Czy Prezydent ma świadomość potrzeby ustanowienia systemowego wsparcia mecenatu prywatnego? Rozumiem przez to wprowadzenie na przykład mechanizmu odliczenia od podatku bądź podstawy opodatkowania szeroko pojętej darowizny na rzecz kultury – jako ulgi specjalnej. Wiąże się to oczywiście z działaniami propagandowymi na jej rzecz, poprawą atmosfery wokół kultury oraz zmianami w mentalności społecznej. Sądzę, że aktywna rola Prezydenta może w tym pomóc.

 

6

Przez ostatnie osiem lat ministrowie kultury zupełnie zrezygnowali ze spotkań z prezesami/zarządami związków twórczych. Czy pan Prezydent jest gotów do takich spotkań, nie okazjonalnie, nie po to aby wysłuchać narzekań ale regularnie, aby usłyszeć głos tego środowiska, dostrzec jego odrębność, jego potrzeby i bolączki? Czy pan Prezydent zamierza bywać na promocjach szczególnie ważnych pozycji? Czy zamierza swoim autorytetem podnieść rangę Nagrody im. Mackiewicza?

 

7

Czy pan Prezydent zdaje sobie sprawę z ogromnej pauperyzacji środowiska pisarskiego? Czy wie, że wielu Pisarzy nie stać na płacenie ZUS-u, czy jest gotów do podjęcia prac nad ustawą dotycząca statusu twórcy? Aktorzy mają w Skolimowie miejsce dla weteranów sceny. Kiedy starzy pisarze doczekają się podobnego azylu?

 

8

Polacy są narodem praktycznie nieczytającym; to postępujący na każdym poziomie analfabetyzm. Czytamy znacznie mniej niż inne narody. Czy pan Prezydent i jego Kancelaria mają pomysł, jak stworzyć i wdrożyć program, który niewerbalnie, a rzeczywiście przywracałby książkę Polakom?

 

9

Wreszcie trochę z własnego podwórka. Znaczenie i ogromny zasięg internetu, czynniki te sprawiają, że sprawy szeroko rozumianej kultury docierają do coraz to szerszego kręgu jej konsumentów zwłaszcza młodzieży szybciej i taniej, niż poprzez pisma tradycyjne, papierowe i drogie. Prowadzenie pism takich jak nasze, umożliwia zatem realizację idei masowego dostępu do narodowych dokonań w tej dziedzinie. Dlaczego więc MKiDZ niechętnie podchodzi do finansowania takich przedsięwzięć.

 

Zdzisław Antolski - Moje Kielce literackie (46)

$
0
0

Zdzisław Antolski


MOJE KIELCE LITERACKIE (46)

POKÓJ PEŁEN CUDÓW

 

sienkiewicz-kielceKrakowskie „Pismo Literacko Artystyczne” również zmieściło recenzję z „Okolicy Józefa”:

Świat według Józefa

(…)

„Trafiłem ostatnio na tomik Zdzisława Antolskiego pod tytułem Okolica Józefa, wydany przez Wydawnictwo Łódzkie, a właściwie przez — jak rozumiem z metryczki — oddział tegoż wydawnictwa w Kielcach, w ra­mach tzw. Biblioteki Świętokrzyskiej. Zapachniało w pierwszej chwili — regionalizmem i literacko-prowincjonalnymi ambicjami. Zapachniało mnie, Krakusowi, a cóż dopiero, jak podejrzewam, czcigodnym krytykom warszawskim. Już pobieżna lektura każe jednak odnieść się do książeczki Antolskiego z całym szacunkiem. Jest to bowiem propozycja o dużych walorach artystyczno-poznawczych, a przy tym — na tę cechę położyłbym nacisk — znakomita w lekturze: dowcipna, zwięzła, logicznie zbudowana. Przeczytałem ją jednym tchem, co nieczęsto się zdarza, gdy idzie o lirykę; przeważnie niekoherentną, ciemnofilozoficzną, eksperymentującą. Ta jest zgoła inna. Antolski (ur. 1953) napisał książkę-cykl, książkę-całość, niezbyt wyrafinowaną, nawet chwilami oczywistą, ale na swój sposób ujmującą.

Czas powiedzieć, o czym jest ten zbiorek. Bo da się to powiedzieć dokładnie. A więc: obraz świata, raczej konkretnego jego wycinka, jakiejś wsi w Kieleckiem, nad Nidą, widziany oczami typowego polskiego chłopa, tytułowego Józefa, urodzonego zapewne z końcem ubiegłego wieku; ze swej zagrodowej perspektywy śledzi on dziejowe kataklizmy, społeczne zmiany, ludzkie niedole, konflikty, sam raz po raz wciągany jest w wir Wydarzeń. (Dodajmy, iż jak można dowiedzieć się z nieco przydługiej notki od wydawcy, tomik Okolica Józefa uhonorowany zo­stał III nagrodą w ogólnopolskim konkursie literackim zorganizowanym w Kielcach z okazji 40-lecia PRL).

Pomysł Antolskiego nie jest szczególnie odkrywczy. I Nowak, i Myśliwski, i inni jeszcze próbowali pokazać historyczne procesy, i w ogóle wieś dzisiejszą, poprzez doświadczenia jakiegoś przeciętniaka o nie naj­szerszych horyzontach. Dać rys mentalności, tradycji, ambiwalentnych postaw. W poezji jest to trudniejsze, jeśli nie chce się popaść w publicystykę, moralistykę czy rozwlekły opis.

W Józefie Antolskiego rozpoznajemy wiele typowych cech polskiego chłopa, kierującego się zdrowym rozsądkiem, specyficzną etyką, upar­tego, zadziornego, twardego, lecz zachowawczego, średnio bystrego, ciut egoistycznego, itd. Józef, najlepiej rozumiejący się z drzewami, pszczołami i roboczym koniem, napotyka na drodze życia wydarzenia, które go przerastają i zaraz sprowadza je do proporcji własnej wioski. Nie jest dekownikiem, nie (owszem, wstępuje nawet do partyzantki); ale też nie struga bohatera, bliższa ciału koszula. Ot, konieczności, zrządzenia losu, sprawy straszne obok zabawnych. Wrzesień 1939, pogrom Żydów, front, Powstanie Warszawskie, przemarsz armii radzieckiej na Berlin, parcelacja, walka z kułakiem i analfabetyzmem, stonka, UNRA, exodus dzieci chłopskich do przemysłu, czerwiec 1956, objazdowe kino, nowe asfaltowe drogi, chrzest motopompy, pierwszy telewizor itd., itp. Jeszcze śmierć Józefowej, przyjazdy wnuka, letników, jesień pracowitego życia. Wszystko splata się, tworząc obraz niezwykle sugestywny, pełen spięć i absurdów, w czym jest zasługa Antolskiego.

Nie ma tu wierszy mniej lub bardziej udanych. Istnieją tylko jako całość, tak się tłumaczą, bronią. To zapis życia człowieka konkretnego czasu, z trudem nadążającego za nim, jeszcze gorzej pojmującego jego relatywizm.

Popłoch straszny

we wsi

Uciekają w lasy i w pola

Analfabeci

bo będą ich likwidować

Energiczni Zetempowcy

nikt przed nimi się nie ukryje

– postanowili przekroczyć plan!

Józef po raz drugi

w swoim życiu

wkuwa litery alfabetu

Składa słowa

nowe:

so-cja-lizm

Sta-lin

(Nauki)

Trudno — i nie ma sensu — wymieniać wszystkie dowcipne i lapidarne wiersze w tym zbiorku. Antolski bardzo zręcznie łączy ironię i pobłażliwość z podziwem dla swego bohatera. Ponad stereotypy o tych, żywią „żywią i bronią” przedkłada realizm obserwacji (być może autentycznej, własnej), zmysł satyryczny i subtelną syntezę społeczno-obyczajową. Okolica Józefa nie powinna ujść uwadze krytyków, tych zwłaszcza, którzy wciąż pomawiają młodą literaturę o zupełny brak zainteresowania problematyką społeczną i nieustanne popadanie w niezrozumiałe eksperymenty formalne.

Andrzej Kaliszewski Świat według Józefa”, „Pismo Literacko-artystyczne” nr 11-12, 1986 r.

 

Również „Życie Literackie” poświęciło kilka słów mojej osobie:

„Antolski jest interesującym poetą, który zyskał duży rozgłos, ale jakoś nie miał szczęścia „Przebić się”, mimo iż zdobył kilka nagród literackich. Mam nadzieję, tak jak i jury, że Nagroda im. Bursy sprawi, iż twórczość  Antolskiego zostanie doceniona powszechnie. Jest to poezja posługująca się bardzo prostymi środkami artystycznymi, ale przez to emanująca jakąś czystością wewnętrzną, prawdą przeżycia. Antolski mówi o sprawach ważnych dla podmiotu lirycznego, o jego tradycji rodzinnej, społecznej, o wydarzeniach historycznych, które oddziałują na jego życie. „Okolica Józefa” to duży cykl wierszy, które składają się na kolejną wersję „polskiego życiorysu”, mówią o wielu dramatach ostatnich dziesięcioleci, ale mówią szeptem, co jakby jeszcze podnosi ich wewnętrzne napięcie, podkreślając dramatyzm tematyki.”

Wojciech Gajewski, „Życie Literackie” 23 listopada, 1986 r.

 

Od siebie mogę dodać, że zbiorek „Józefy” będący kontynuacją „Okolicy Józefa”, wydany w 1993 r. Nie spotkał się już z takim odzewem krytyki, jak poprzedni. Były zupełnie inne czasy. Runął cały dotychczasowy porządek administrowania i dotowania kultury. Kraj ogarnięty był polityczną gorączką. Upadało wiele czasopism, nie istniało już „Życie Literackie”, padł „Tygodnik Kulturalny”, gdzie zamieszczałem stale wiersze i opowiadania. Przestało wydawać zbiory wierszy Wydawnictwo Literackie w Krakowie (gdzie miałem przyjęty tomik) i wiele innych wydawnictw. W Kielcach padła filia Wydawnictwo Łódzkiego. Zachęcano autorów, żeby szukali sobie sponsorów. Co zaradniejsi grafomani znajdowali sobie sponsorów i wydawali w twardych okładkach swoje twory, niczym dzieła Mickiewicza. Mnie zasponsorował dawny kolega z klasy Liceum im. Stefana Żeromskiego, przedsiębiorca budowlany, Andrzej Piasecki. Recenzje napisali młodzi wówczas: poeta i prozaik Andrzej Kozera i poeta i dziennikarza, Krzysztof Sowiński.

 

Pokój pełen cudów

1.

Zdzisław Antolski (rocznik 53) jest poetą znanym nie tylko czytelnikom „Słowa Ludu”. Z regularnością godną podziwu nieczuły na „mody”, „trendy” drukuje wiersze w gazetach i wydaje poetyckie książki. O swojej twórczości literackiej Z. Antolski powie­dział: „Moje pisanie stoi trochę ponad polityczną doraźnością...”

Pod koniec września tego roku pojawiły się w księgarniach dwa nowe tomy poetyckie Zdzisława Antolskiego: „Józefy” i „Walka stulecia”.

Ile razy któryś z poetów zostawia mi swoją nową książkę z krótkim, słabym słowem „Napisz coś...” odczuwam pomieszanie.

Pisanie o wierszach jest zajęciem w samej rzeczy intymnym i już od początku karkołomnym, mimo, że tzw. recenzja i wiersz upieczone są z tej samej mąki.

W istocie - buddyści nazywają to TAKOŚCIĄ - dobry wiersz jest nieprzekładalny, nie tylko na inne ję­zyki, ale na inne słowa języka, w któ­rym jest napisany.

Wiersze zawarte w dwóch nowych książkach Z. Antolskiego są „takością”.

„Józefy” niewątpliwie są kontynuajcą „Okolic Józefa” zbioru, za który poeta dostał w 1986 roku prestiżową nagrodę im. A. Bursy. Pisząc z tej okazji w „Życiu Literackim” Wojciech Gajewski wyraził nadzieję, „iż twórczość Antolskiego zostanie doceniona powszechnie...”

Czy tak się stało? Czy w ogóle istniał i istnieje klimat dla odbioru poezji?

2.

Bohaterem lirycznym „Okolic Józefa” jest stary rolnik - Józef, przeżywający kataklizmy i „zawieruchy” XX wieku. Optyka Józefa, to optyka malej, zagubionej wśród pól, polskiej wsi.

Główną postacią „Józefów” jest ten sam bohater, refleksyjny Józef. Z mą­drego chłopa przeistacza się w niemal­że maga, demiurga, który doświadczył wiele i wie dużo więcej od momentu, w którym zjednoczył się z otaczającym go światem:

Obok młodzi brodaci archeolodzy

w krótkich spodenkach

Rozkopują ziemię

szukają prawdy o świecie

którego nie ma

Józef patrzy na ich krzątaninę

z tajemniczym uśmiechem

na pomarszczonej jak kora twarzy"

 

(Archeolodzy)

 

Wiekowy Józef jeszcze raz w niedzielne popołudnie przeżywa swój świat od nowa, i jak każdemu z nas, któ­remu młodość odeszła, trudno mu uwierzyć, że to WSZYSTKO przeminęło:

„Drżący palec Józefa

błądzi po fotografii

(...)

Ten pod Kockiem

Ten w Oświęcimiu

Ten pod Monte Cassino

Ten w lasach Chroberskich

 

A ten

kto to może być

Taki do mnie niepodobny

 

(Fotografia)

 

Józef pojednał się z Bogiem, Bo „wie, że Bogu nielekko”.

Z ostatniego wiersza zbioru mającego charakter fabularny dowiadujemy się, że Józef umarł. Jednak świat jego nie kończy się. Bo starzec:

Nie wytrzymał za piecem

u Pana Boga

i przyszedł

Rąbie drewno

na opal

3.

„Walka stulecia” to nie sensacyjny tytuł opowieści o potyczkach znanych sportowców. Świat tego zbioru, to być może świat wnuczka Józefa. Bohater zbioru nie nazwany z imienia wspomina z nostalgią świętokrzyskie krajobrazy dzieciństwa:

„ Wysoki kościół z rdzawej cegły

stal pośrodku doliny

którą przecinała

kręta rzeka Nida ”

(„Obraz”)

Krajobraz, przestrzeń nie jest tylko u Antolskiego kiepskim rekwizytem. Krajobraz jest sam w sobie zaklętą informacją, wystarczy tylko poszukać w sobie pytania, a zaraz uzyskamy odpowiedź, bo:

„ W powietrzu

zapisane są wszystkie słowa

jakie wypowiedzieli ludzie"

(„Głosy”)

„Walka stulecia” przenosi nas m.in. w czasy Nikity Chruszczowa, Józefa Stalina, ale świat ten jest tymczasowy i „ulotny”:

Z portretów Stalina

robiliśmy wielkie latawce

które wiatr porywał

w nieznane

W świecie Antolskiego dyktatorzy mają krótki żywot. Bardziej realny od nich jest pierwszy pocałunek, taniec z dziewczyną i pęknięta od mrozu butelka wina, ukryta w zaspie, czy też stół, który jest „rodzinną świątynią”, albo myśl o pierwszym „grzechu”, i ksiądz, który „..drzemie gruby jak piec”.

4.

Jak wyznaje Antolski tworzenie poezji jest często pogardzane i niedoceniane:

 

Jest cierpieniem

jest obowiązkiem

wobec życia i śmierci

wobec Tajemnicy

 

(Wiersz przekorny)

Tych, którzy pogardzają poezją, szerzej sztuką, artysta nazywa „ubogimi realistami”.

„Mówią że poezja malarstwo

że sztuka współczesna

jest niezrozumiała

Znaleźli odpowiednie słowo – wymówkę

klucz którym mogą zamknąć

pokój pełen cudów"

„Walka stulecia” jest po trosze pa­miętnikiem czasu dojrzewania, jest też pewnego rodzaju pożegnaniem z iluzjami dzieciństwa i młodości:

„Nie będę prorokiem

nie będę nauczycielem

nie wskażę wam drogi"

(„Znak”)

Poeta ma rację. Każdy musi wybrać sam sobie drogę. Uczynić siebie odpowiedzialnym za swoje życie. Stary Indianin Don Juan, który przeszedł do panteonu największych myślicieli naszego wieku powiedział: „Wszystkie drogi prowadzą donikąd. (...) Ale ścieżka obdarzona sercem spowoduje, że nie przeklniesz swojego życia”.

Ścieżka, którą kroczy Antolski jest obdarzona sercem. Może ona dostarczyć błysku zrozumienia siebie. I ta chwila wystarczy.

Krzysztof Sowiński „Magazyn Słowa Ludu” nr 1783, 15. 10. 1993 r.

 

A oto recenzja Grzegorza Kozery:

 

„Najnowszy, szósty już tomik l\J wierszy Zdzisława Antolskiego pt. „Walka stulecia" ukazał się dzięki finansowemu wsparciu firmy budowlanej „Piasecki". Trochę pachnie Mrożkiem, gdy przedsiębiorstwo oprócz domów produkuje też poezję, ale widocznie takie czasy nastały dla artystów. Nawet zakład pogrzebowy czy fabryka samolotów w roli poetyckiego sponsora nie zdziwi. To powiew renesansu w postkomunistycznym kapitalizmie.

Ważne jednak, że są sponsorzy i poezja, choćby marginalnie, może istnieć. A Zdzisław Antolski ze swoi­mi wierszami na pewno zasługuje, by istnieć w czytelniczym obiegu. Gdybym chciał być złośliwy, to bym powie­dział, że jest obecnie najlepszym kie­leckim poetą. Ale nie, pozostając w Kielcach, Antolski już dawno po­szedł ze swoją poezją dalej. Dowodem nagroda im. Andrzeja Bursy (1986), potwierdzeniem pozytywne opinie krytyków, m.in. Artura Sandauera i Piotra Kuncewicza. Kto czytał Sandauera, ten wie, jak rzadko chwalił on kogokolwiek.

Sandauerowi podobał się zwłaszcza tomik „ Okolica Józefa", w którym poeta poprzez jednego człowieka opisał nadnidziańską wieś. Klimat „Okolicy" wyczuwalny jest w niektórych wierszach z „ Walki stulecia ".podobna prostota formy, lekka ironia, zdziwienie i zachwyt urodą życia. Antolski, nie rezygnując z poetyki swoich mistrzów, Różewicza i Herberta, konsekwentnie zmierza własną drogą. Słowo jest u niego barwą, zapachem, dźwiękiem, dotykiem, a najbardziej zaskakujące metafory i pointy znajduje w rzeczach i zdarzeniach zwyczajnych:

Tyle tajemnic w lipcu

chowa się w cieniu

a wszystko na ścianie

w dzikim winie

zapisane

 

(Zapisane)

 

Utwory z najnowszego tomiku, to również stawianie pytań podstawowych i os­tatecznych. Antolski potrafi nie tylko wzruszać, zaskakiwać, bywa też okrutnie szczery, tak jak w utworze „Czekanie":

Na co czekam

w takim napięciu (...)

jak na śmierć?

 

Sam nie wiem

to znaczy wiem

wiem aż do bólu

teraz muszę

to

nazwać

Znam Antolskiego od lat. Zawsze, gdy słyszałem jego nazwisko, myślałem - po­eta, a gdy słyszałem - poeta, myślałem - Antolski. „Walka stulecia" upewniła mnie, że tak jest naprawdę.

Grzegorz Kozera. Magazyn Słowa Ludu, 1993 r. 18, 06. Nr 1766.

 

Trzecie i ostatni zbiorek o Józefie, oprócz recenzji pióra Janusza Drzewuckiego, doczekał się też omówienie ze strony Emila Bieli,

 

Poeta to dziwny ojciec

Szkoda, że Zdzisław Antolski nie jest do końca poetą konsekwentnym. Wstą­pił na widownię literacką z Samosądem w roku 1978. Siedem lat później ogłosił Okolicę Józefa. Ta książka m.in. przyczy­niła się do uzyskania prestiżowej nagro­dy im. Andrzeja Bursy. Tworząc postać Józefa, kielecki autor stanął w tej grupie poetów, którzy okazali się dziwnymi ojcami: Zbigniew Herbet i jego pan Cogito, Andrzej Strąk i jego Sejmur, Andrzej Sikorski i jego Grzegorz, Alek­sander Jensko i jego ogrodnik Haldem, Krzysztof Ćwikliński i jego Jansen, Piotr Cielesz i jego krasnal, Wojciech Mróz i jego Anna. listę nazwisk można byłoby jeszcze bardziej wydłużyć. Szlachetni ojcowie - dziwni, zwracający powszech­ną uwagę potomkowie poetyckiej wy­obraźni. Antolski swe ojcowstwo Józefa wsparł na mocnych fundamentach Czernikowego i Ożogowego autentyzmu. Szkoda, że w ostatnio tworzonych wier­szach poeta jakby zapomniał o Józefie, mitycznym chłopie z pińskiego powiatu...

Jest natomiast inna, wartościowa konsekwencja. Jest to realizacja programu, planu artystycznego, który pięknie ujęty został w wierszu pt. „Kapliczka wiersza”:

Niech będzie wiersz

jak polna kapliczka

 

Zwyczajny jak modlitwa matki

Prosty jak chłopskie słowo do Boga

 

Niech będzie kolorowy jak polne kwiaty

 jak zboże które pachnie chlebem

I takie są te wszystkie liryki zaprezentowane w obszernym wyborze „Okolica Józefa i inne wiersze”. Zdzisław Antolski patrzy na nie z bolesnym sarkastycznym dystansem: „Tyle lat pisania / robota niepotrzebna / nikomu”. (Wysiłek).

Nieprawda. To, że ani umrzeć, ani wyżyć za srebrniki metafor, wiemy od dawna. I pięknie przemianowane w nazwie ministerstwo nic w tej kwestii nie zmieni. Białej flagi wywieszać na wzgórzach poezji nie można.

Karol Wojtyła w swoim misterium pt. Promieniowanie ojcostwa pisze: Jakże bardzo cię kocham, mój ojcze, dziwny ojcze, zrodzony w mej duszy, Ojcze, który we mnie się urodziłeś by mnie urodzić - nie wiedziałem przez tyle lat, że tak bardzo we mnie się rozrosłeś, nie znalem długo twej twarzy, ciepłych oczu, schylonego profilu, aż do dnia, w którym skojarzyłem przeogromne pragnienie mej duszy właśnie z tobą - aż do dnia, w którym nieobecność musiała stać się obecnością, bo ona była wcześniej - Ojcze mój, ja walczę o ciebie. Bądź ty we mnie, jak ja chcę być w tobie."

To metafizyczne wyznanie jednego z najświatlejszych umysłów współczesności odnieść można również do aktu tworzenia. Każdy wiersz to także pro­mieniowanie dziwnego ojcostwa, które tłumaczy na swój sposób, bardzo przekonywujący, Karol Wojtyła. Wiersze Zdzisława Antolskiego mają podobną genezę. Zrodziła je nie tyle wyobraźnia: co głęboko zapamiętana obserwacja, własne doznanie, niezapomniane prze­życie. I w tym siła wierszy twórcy Józefa z pokolenia wyrosłego na Ponidziu.

Wiersze - dzieci poety... Nie można się ich wyprzeć. Ojcostwo to sprawa z całą pewnością święta pośród wszystkich świętości tej pędzącej przez wszechświat ziemi. Czy autor pamięta wszystkie swoje wiersze? Czy można mu je niekiedy przypomnieć? Nie są synami marnotrawnymi. A może są?

Przypomnijmy poecie Józefa. Nie tego egipskiego, który przebaczył starotestamentowym braciom, nie Józefa z Nazaretu, nie Józefa z Arymatei, który złożył Jezusa we własnym grobie, ale Józefa od Antolskiego, z kielecczyzny, który wie, że Bogu nielekko:

Józef zachodzi czasem na strych

Siada i patrzy z uśmiechem

na świat skróconych myśli

zwalonych na kupę

(Strych)

 

Przykuty do ziemi

jak Prometeusz do skały

pokochał Józef lot gołębi

(Ryś)

 

I my za wstawiennictwem Józefa od Antolskiego pokochajmy ten niepodległy, potrzebny lot.

Emil Biela, „Gazeta Kulturalna” 2001 nr 2 s.13, 16

 

Zdzisław Antolski

.



Roman Soroczyński rozmawiał z Agatą Ślazyk

$
0
0

Roman Soroczyński rozmawiał z Agatą Ślazyk


Zanegować to, co było wcześniej

Bohaterka wywiadu, pani Agata Ślazyk, jest przedstawiana jako jedyny rockendrolowiec w Piwnicy Pod Baranami.

Poniżej zamieszczamy treść krótkiego wywiadu na temat współpracy Pani Agaty z Piwnicą.


 

agata slazyk



- Zaczęła Pani współpracę z Piwnicą Pod Baranami w 2003 roku. Jak Pani wspomina swoje początki w Piwnicy?

Wielokrotnie spotykałam się przy okazji koncertów z Leszkiem Wójtowiczem. Podczas jednego ze spotkań zaproponował mi gościnny udział w kabarecie. Tak w 2003 roku, doszło do mojego pierwszego występu w tym legendarnym miejscu. Muszę przyznać, że atmosfera Piwnicy  zauroczyła mnie od pierwszego "zaśpiewania". Kilka miesięcy później, 12 września, na urodzinowym „Koncercie dla Piotra S.”, oficjalnie przedstawiono mnie jako najmłodszą artystkę Piwnicy pod Baranami.

- Kiedy przyszła Pani do Piwnicy, Piotr Skrzynecki prowadził już pozaziemskie kabarety. Czy – mimo jego nieobecności w Piwnicy – często powoływano się na to, co pozostawił?

Tak. Myślę, że Piotr jest wciąż duchowo obecny… Przy okazji wyjazdów piwnicznych koledzy wspominają konkretne sytuacje z nim związane i z miejscem, do którego zdążamy „wesołym autobusem”. Mówią: - a pamiętacie jak Piotr tutaj  powiedział to i to? Przytaczają jego powiedzenia, spostrzeżenia. Często słyszę: „Ciekawe co by Piotr na to powiedział, jak by on to przyjął, czy jemu by się to spodobało?”

- Na swoich recitalach często wykonuje Pani piwniczne pieśni. Z czego to wynika?

Lata obecności w zespole tego kabaretu to dla mnie ogromnie ważna część artystycznego życia. Okres gromadzenia doświadczeń zawodowych, ale także czas poznawania historii tego miejsca, piwnicznych tradycji, artystów i twórców. Myślę, że recital złożony z piwnicznych utworów jest naturalną konsekwencją czasu spędzonego w tym miejscu. Wybrałam z piwnicznego archiwum pieśni, które są mi bliskie ze względu na treść, te które mogę uwiarygodnić swoimi doświadczeniami i czuję na nie emocjonalną zgodę.

- Na najnowszej Pani płycie, pt. „Nie daj się zjeść”, wszystkie piosenki są napisane i skomponowane przez Panią. Jaki wpływ na Pani twórczość mieli i mają starsi koledzy z Piwnicy?  

Staram się poszukiwać w źródłach wszystkich możliwych wypowiedzi Piotra o scenie, estetyce, artyście i relacjach między artystą a publicznością. Tak też znalazłam bardzo bliskie mi zdanie, w którym podkreślał, że artysta przychodzący do Piwnicy powinien, tym co wnosi do kabaretu, zanegować to, co było wcześniej. Ta uwaga jest dla mnie jak łyk powietrza. To, że mojej płyty nie da się porównać do niczego, co było wcześniej w Piwnicy, daje mi poczucie, że moje bycie w tym kabarecie ma sens. Wracając do pytania. Mogę powiedzieć, że znajomość twórczości piwnicznych koleżanek i kolegów inspiruje do poszukiwania własnej, indywidualnej estetyki. Słuchanie innych pozwala zachować świeże spojrzenie na piosenkę. Piwnica zawsze była awangardą. Uważam, że bycie tutaj zobowiązuje do poszukiwań.

- Kiedy możemy spodziewać się kolejnej płyty?

Już zebrałam trochę materiału, ale jeszcze nie dojrzałam do wydania nowej płyty.

 

- Pozostaje nam zatem niecierpliwe oczekiwanie. A tymczasem dziękuję za rozmowę.

 

Roman Soroczyński

Krystyna Konecka - Szekspir – żywa Tajemnica. 2

$
0
0

Krystyna Konecka


 

SZEKSPIR – żywa Tajemnica. 2

 

JUBILEUSZ W STRATFORDZIE

 

szekspir maska     23 kwietnia o godzinie 6 rano angielskie miateczko  Stratford-upon-Avon w hrabstwie Warwick rozbudziła głośna muzyka. Tylko z naszych okien na piętrze średniowiecznego hotelu „Falcon” można było zobaczyć jej źródło:  vis a vis, za ogrodzonym wysokim płotem New Place - miejscu, gdzie niegdyś stał ostatni dom Williama Szekspira, tak powitali jego jubileusz ciemnoskórzy jazzmani  z Nowego Orleanu.  

     To nic, że od uroczystych obchodów 400. rocznicy śmierci (i 452 rocznicy urodzin) autora „Makbeta” upływają kolejne tygodnie. W marcowym tekście pt. „Szekspir – żywa Tajemnica” pisałam, że  jubileuszowe przedsięwzięcia artystyczne obejmują cały rok 2016, który ogłoszony został Światowym Rokiem Szekspira. Wspomniałam również, że będę obecna na uroczystościach w  Stratfordzie – literackim sanktuarium. Byłam. Pośród dziesięciu tysięcy przybyszów z różnych krajów, uczestniczących w ciągu kilku dni w niezliczonych imprezach. O ich atrakcyjność zadbały lokalne władze i media, The Shakespeare Birthplace Trust, zespoły aktorskie z teatrów Royal Shakespeare Company, artyści brytyjscy i zagraniczni.   

     Poprzedniego dnia, 22 kwietnia, przybywających do Stratfordu (którego nazwa po celtycku oznacza „drogę nad rzeką”) przywitał chłód i deszcz z niskich ciemnych chmur. Mimo to nie zabrakło chętnych do udziału w przedpołudniowym spotkaniu w przykościelnej sali w Holy Trinity Church (tutaj, w kościele p.w. Świętej Trójcy,  autor „Romea i Julii” został ochrzczony w obrządku katolickim, a po 52 latach – pochowany w grobowcu pod posadzką prezbiterium), gdzie aktorzy recytowali sonety i fragmenty dramatów Williama Szekspira. „Wigilijny” wieczór zgromadził też w świątyni tłum uczestników koncertu Ex Cathedra Shakespeare Masque, podczas którego wykonywano utwory inspirowane dziełami Barda.  Nie w każdym wnętrzu wolno robić zdjęcia, ale poza – oczywiście. Uprzedzeni, że jutro może być z pogodą jeszcze gorzej, chwytaliśmy więc w obiektyw każdy obiekt, sytuację, panoramę… Tymczasem nazajutrz o 6 rano, wraz z muzyką nowoorleańskich artystów, powitało nas błękitne niebo, i tak już zostało do końca dnia…     

     Mam ze sobą pełny program obchodów jubileuszu oraz dodatkowe informacje, przysłane wcześniej przez poetę i szekspirologa, Rogera Pringle. W dniu przybycia, tradycyjnie spotykamy się, żeby wymienić się wrażeniami i najnowszymi publikacjami. Tym razem w „Garrick Inn”  (najstarszym, bo XV-wiecznym) stratfordzkim pubie. Od XIX w. szyld pubu zdobi nazwisko aktora Davida Garricka, który po paru wiekach przemilczeń wyniósł postać Williama Szekspira na światowy Parnas. To on ustalił, w którym oknie rodzinnego domu mały Will przyszedł na świat (dzisiaj każda szybka tego okna zapisana jest autografami słynnych zwiedzających) oraz ufundował miastu statuę Szekspira, umieszczoną w piętrowej niszy Ratusza. On też jako pierwszy aktor występował w roli Hamleta w czarnych aksamitach. W klimatycznych wnętrzach pubu umieszczono tzw. „Cobbe portrait” – wizerunek Barda, ogłoszony w dniu 9 marca 2011 r. jako najbardziej wiarygodny i malowany za jego życia.     

     W słoneczny jubileuszowy poranek pierwsze kroki skierowaliśmy na Henley Street, lawirując pomiędzy gromadzącymi się od rana tłumami „szekspiromanów”. Rybałt z cokołu u jej wylotu balansując na jednej nodze, spogląda z zagadkowym uśmiechem w kierunku rodzinnego domu Barda o szkieletowej konstrukcji. Czyżby przeniknął wszystkie tajemnice życia „Słodkiego Łabędzia Avonu” – Williama Szekspira, syna rękawicznika Johna Shakespeare i zamożnej ziemianki Mary Arden z Wilmcote? Szekspira. Bo dawno spolszczona wersja nazwiska obowiązuje do dzisiaj, chociaż w każdym innym przypadku używamy wersji oryginalnej: Shakespeare.

     Łabędź jest symbolem stratfordzkiego herbu. Figuruje też w logo The Shakespeare Birthplace Trust, który ma siedzibę tuż obok rodzinnego domu Szekspira. Stada łabędzi rezydują wzdłuż brzegów Avonu, towarzyszą pływającym łodziom, z których każda nosi imię bohaterów szekspirowskich dramatów. Drepcą za ludźmi spacerującymi bulwarem pomiędzy kościołem a zespołem teatrów królewskich, z których ten starszy, z elżbietańską odkrytą sceną zwyczajnie nazywa się The Swan – Pod Łabędziem. I ten teatr, i sąsiadujący Royal Shakespeare Theatre patronowały jubileuszowym prezentacjom na własnych scenach oraz małym formom na odkrytej przestrzeni. W 400. rocznicę „legacy” – dziedzictwa (nie śmierci) Szekspira w RSC złożył wizytę ich opiekun, kólewski syn, książę Karol z małżonką Camillą. W towarzystwie najsłynniejszej odtwórczyni szekspirowskich ról, Judy Dench, książę wygłosił nieśmiertelny monolog Hamleta…

     Nie, sama królowa Elżbieta II nie zaszczyciła jubileuszu Williama Szekspira: dwa dni wcześniej zainaugurowała obchody własnej, 90 rocznicy urodzin, które w Wielkiej Brytanii przeciągną się do czerwca. Natomiast namiestnik królewski na hrabstwo Warwick – Lord Lieutnant Timothy Cox szedł godnie z małżonką (tuż za symboliczną trumną Barda w asyście „żałobników” w antycznych maskach) ulicami miasta w barwnej, wielotysięcznej, tradycyjnej (bo także – urodzinowej)  paradzie z udziałem dzieci i młodzieży, aktorów i nobliwych władz w kostiumach z epoki, reprezentacji ambasad różnych krajów z samym Bardem na czele w kilku wariantach.

     Relacji z jubileuszowej celebry nie da się zapisać w porządku chronologicznym. Było to coś w rodzaju symultanicznego przedstawienia, dziejącego się równocześnie w wielu miejscach. Przed rodzinnym domem dramatopisarza, zrekonstruowanym wiernie według tradycji tudoriańskiej, od rana występowały grupy dziecięce i folklorystyczne, w tym –Country Dancers  and Morris Man w asyście białej postaci Ducha Szekspira, a tu i ówdzie przemykały ożywione jego sobowtóry. W podwórzu widzowie oglądali fragmenty „Hamleta” w wykonaniu aktorów Kentucky Shakespeare, najstarszego wolnego szekspirowskiego festiwalu w USA.  Na dziedzińcach miejscowych szkół uczniowie prezentowali spektakle „Romeo i Julia”, „Jak wam się podoba”, „Sen nocy letniej” i „Makbet”, a na ulicy oglądano skróconą wersję „Burzy” w wykonaniu studentów Moskiewskiego Uniwersytetu Ekonomicznego.

szekspir obok teatru     Wydarzeniom towarzyszyły międzynarodowe kamery, z Polski - jedynie  TVN, za sprawą której mogłam osobiście na żywo podzielić się z polskimi telewidzami refleksją na temat jubileuszu Szekspira. Potem trzeba było biegiem lawirować przez zatłoczone ulice, żeby zdążyć z okien hotelu zarejestrować przechodzących uczestników parady, w tym – obecnych uczniów Edward VI Grammar School, dawnej szkoły Williama. I asfaltu zasypanego gałązkami rozmarynu – „…na pamiątkę, proszę cię, luby, pamiętaj…” – jak wołała Ofelia w „Hamlecie”. I niezliczonych masek twarzy Williama Szekspira, skopiowanej z obrazu Geoffreya Tristrama, specjalne przed rokiem zamówionego na jubileusz przez władze Stratfordu. Był tzw. „moment Mask”, w którym tysiące uczestników parady w jednej chwili włożyli otrzymane w prezencie „twarze” Bohatera dnia. Jemu też w hołdzie złożyli wszyscy  przed popiersiem w kościele Świętej Trójcy naręcza kwiatów. A potem – oglądali kolejne fragmenty spektakli w wykonaniu m.in. Civil Brawl Theatre z Birmingham („Romeo i Julia”) czy Acrobatic company theatre Mimbre („Poskromienie złośnicy”) w przestrzeniach Bankroft Garden, parku w okolicach Royal Shakespeare Company nad rzeką. Spod teatru przez kilka godzin ruszał na drugi brzeg Avonu łańcuchowy prom, na którym aktorzy RSC czytali pasażerom sonety Szekspira. Kolejka do promu była ogromna, ale udało nam przepłynąć dwukrotnie (2 razy po pół funta) , wysłuchując sonetów 18 i 60 w wykonaniu aktorki Hannah Young.

      Wycieczkowe autobusy rozwoziły mnóstwo grup do domu matki Szekspira, Mary Arden w niedalekim Wilmcote, któremu przywrócono charakter dawnej, tudoriańskiej farmy. Także - do krytej strzechą malowniczej chaty w Shottery, z której starszą o osiem lat małżonkę, Anne Hathaway zabrał osiemnastoletni Will do domu rodziców. Od rana zwiedzano posesję Hall’s Croft, gdzie najstarsza córka autora „Hamleta”, Suzanna, mieszkała z mężem, wziętym medykiem, czy budynek Cage, dawnego więzienia, gdzie druga córka Judith (bliźniacza siostra zmarłego w dzieciństwie jedynaka Hamneta)  przeżywała w mieszkaniu męża Thomasa Quineya swoje rodzinne dramaty.

     Z okien hotelowych mieliśmy widok na wchodzących do - wyposażonego przez Trust w meble i utensylia z epoki - tzw. Nash’s House, w którym jedyna wnuczka Szekspira, Elizabeth zamieszkała z mężem o tym nazwisku. Nie ma domu sąsiadującego z nim, New Place, najważniejszego, w którym dramatopisarz zmarł w swoje 52 urodziny w dniu 23 kwietnia 1616 roku. Pustkę po nim wypełnia tudoriański ogród, który w lipcu tego roku, z okazji 400. rocznicy śmierci Szekspira zostanie oddany zwiedzającym w zupełnie nowej szacie. Dużo o tym projekcie napisano w dodatku do lokalnego „Heralda”. Sam dodatek, sprzedawany za 1 funta , to wspaniała, bezcenna publikacja pełna nie tylko jubileuszowych tekstów, poprzedzonych refleksjami aktorki Judy Dench, premiera Davida Camerona oraz dyrektora artystycznego teatrów RSC – Gregory’ego Dorana. W gratisowym programie RSC znaleźliśmy pełną paletę sztuk zarówno Szekspira jak i innych autorów, które będą prezentowane w tym jubileuszowym roku aż do lutego 2017. Tak oto pokazana będzie w Stratfordzie wszechstronność twórczości Szekspira, wielkiego dramaturga, prześmiewcy i satyryka epoki.

szekspir stratford     Mówią niektórzy, iż współcześnie Szekspir pisałby kryminały. Inni – że poszedłby za kratki powodu dokonywanych plagiatów. Bo przecież wykorzystywał w swoich sztukach źródła zawarte w starych kronikach, śpiewograch i legendach. Ale to on słowa innych sztuk przetwarzał w arcydzieła słowa. Podobnie nieśmiertelne są jego sonety. 24 kwietnia, w dniu rozpoczęcia tygodniowego Festiwalu Literatury, czarnoskóry rapper z nowojorskiego Brooklynu, Devon Gloger wygłosił pod rodzinnym domem Szekspira wszystkie 154 sonety w maratonie. Na ten moment przybyło sporo entuzjastów twórczości Szekspira z Londynu, gdzie poprzedniego dnia uczestniczyli w wielkim, ponad czterokilometrowym spacerze tzw. Completely Walk: zespół teatru The Globe ustawił na tej trasie 37 ekranów, na których prezentowano fragmenty wszystkich dramatów, komedii i kronik Szekspira. Aktorzy wystąpili w rzeczywistych geograficznie miejscach, gdzie rozgrywała się akcja każdej ze sztuk. Poprzestańmy na tej informacji: program obchodów 400. rocznicy śmierci (dziedzictwa) Williama Szekspira w Wielkiej Brytanii, w innych krajach, a także w Polsce jest bowiem nie do ogarnięcia…   

 

       

Krystyna Konecka


Zdzisław Antolski - Moje Kielce literackie (47)

$
0
0

Zdzisław Antolski



MOJE KIELCE LITERACKIE (47)

PO PRZEŁOMIE. DWA WYWIADY

 

sienkiewicz-kielceW dniach drugiego i trzeciego marca 1989 r. odbył się w Warszawie Zjazd Związku Literatów Polskich. Z Kielc mandaty delegatów dostałem ja i Andrzej Lenartowski. Obrady były burzliwe, zgłosiliśmy mnóstwo wniosków, ale nie wiedzieliśmy, że nasze dyskusje są całkowicie daremne, bo już obradował Okrągły Stół. Wkrótce wszystkie nasze uchwały mogliśmy wyrzucić do kosza, zmieniał się całkowicie ustrój państwa. Znikały czasopisma literackie i państwowe wydawnictwa, konkursy i dotacje, nie mieliśmy gdzie pisać i drukować.

Czytam we wspomnieniach wielu ludzi, że dla nich dekada lat 80. była straszna, mroczna, w cieniu stanu wojennego i jaruzelszczyzny. Otóż u mnie jest całkiem odwrotnie, dla mnie dekada lat 80. była najowocniejsza w całym życiu literackim, znaczona sukcesami na konkursach poetyckich, podróżami po Polsce, poznawaniu świetnych pisarzy, natomiast przełom roku 89 i Polska po Okrągłym Stole, to katastrofa, zarówno w twórczości, jak i w życiu prywatnym, z powodu choroby i utraty pracy. (A sam Jaruzelski bardziej mi ciążył jako prezydent, niż jako sekretarz). Co prawda bolałem nad pierwszą falą emigracji, tzw. „solidarnościowej”, wielu znajomych z mojego pokolenia, z którymi łączyły  mnie pewne więzy światopoglądowe, znalazło się za granicą.

Stan wojenny pozbawił nas złudzeń, że wkrótce doczekamy Polski naprawdę demokratycznej, marzenia trzeba było odłożyć na półkę. Z drugiej strony byłem trochę rozczarowany działaniami Solidarności, która nie miała jasnego programu, a może i w tych warunkach, mieć go nie mogła. Z naszego środowiska do Ameryki udał się poeta, Adam Ochwanowski, co prawda może nie tyle ze względu na prześladowania polityczne, co z chęci poznania świata, wyjechali także do stolicy Józek Grochowina i Jan Stępień i inni koledzy z naszego debiutanckiego almanachu „Bazar poetycki”, opuszczali miasto, a inni kraj. Jednak działała stara gwardia z grupy „Ponidzie”. Poeta, Bogdan Pasternak, objął funkcję dyrektorską w nowo otwartym Domu Środowisk Twórczych, w wyremontowanym pałacyku Tomasza Zielińskiego (1802 – 1858), carskiego naczelnika policji, a także znanego w całym kraju kolekcjonera osobliwości i bibliofila oraz mecenasa ubogich talentów malarskich. Wydawaliśmy czasopismo kulturalne „Plotkarka”, organizowaliśmy mnóstwo spotkań znanym literatom, tak poznałem Jerzego Harasymowicza i Artura Sandauera. Jeździliśmy na zjazdy literackie i rozstrzygnięcia konkursów, których właśnie w latach 80. było najwięcej.

Po zmianie ustroju, pisarzom nie było łatwo. Zabrakło po pierwsze dojrzałej, wyważonej refleksji historycznej. Zaczęły się dziwne oskarżenia i pomówienia. Najpierw pisarze mieli największego kaca w historii literatury z powodu swojej, chcąc nie chcąc, współpracy z reżimem komunistycznym. Widać to wyraźnie w wywiadach udzielonych Jackowi Trznadlowi, a zamieszczonych później w książce „Hańba domowa”. Zapewne krytyka wobec rzekomych kolaborantów była w wielu miejscach przesadzona, jednak o dziwo reakcja „Gazety Wyborczej”, wówczas mającej znaczek Solidarności, na tę książkę była zadziwiająco negatywna i bardzo agresywna. Zmieniał się kurs polityczny, już komunizm nie był złem, nowym wrogiem stawała się prawica i Kościół  katolicki, a na każdym murze widziałem hasło: „Księża na księżyc”.

„Tygodnik Solidarność” publikował wówczas absolutnie niepoprawne mini felietony Zbigniewa Herberta dotyczące aktualnej sytuacji. Były one przez swoją bezpośredniość, mordercze dla postkomunistów i „Gazety Wyborczej”, która wówczas była na etapie hołubienia Jaruzelskiego, Kiszczaka i temu podobnych bohaterów odnowy. Herbert został przez tę gazetę napiętnowany jako psychicznie chory, a następnie  poetę posądzono o nieznajomość zasad demokracji (w artykule Marka Beylina „Pana Cogito kłopoty z demokracją”).

Niedługo potem, po udzieleniu wywiadu dla tejże gazety, zmarł na zawał Gustaw Herling-Grudziński, wielki miłośnik i obrońca Herberta i jego twórczości. Krzysztof Kąkolewski, który wówczas pomieszkiwał w Suchedniowie,  ale cały czas utrzymywał z Herlingiem-Grudzińskim kontakt listowny i telefoniczny, twierdził  w rozmowie z redaktorem miesięcznika ”Radostowa”, że Herling-Grudziński zmarł w wyniku stresu, po ukazaniu się tego wywiadu, który podobno był zmanipulowany. ”.

Jerzy Harasymowicz, który pisał dużo i utrzymywał siebie i rodzinę z honorariów literackich, narzekał na nowe porządki, kiedy to padły wszystkie literackie czasopisma i wydawnictwa, i doczekał się niezbyt dyplomatycznej riposty od młodego wówczas poety, Jacka Podsiadły, który napisał: „zanim stanę się (…) / nędzniejszym od kurwy harasymowiczem odcinającym / kupony od własnej niesławy czy małym humerkiem zasłaniającym się niepamięcią / jak tarczą” ( wiersz „Sobie na 33 urodziny”, z tomiku „Wychwyt Grahama”, 1999 r.).

Zaczęły się swary i drobiazgowe wyliczanie, kto mniej,  kto bardziej się unurzał. Co ciekawe, patrząc historycznie, w dwudziestoleciu międzywojennym takiego błota nie było po odzyskaniu niepodległości. Może dlatego, że pod zaborami przetrwała własność prywatna, wydawnictwa były prywatne i nikt nikogo nie mógł posądzić o współpracę z zaborcą. Podobne piekło trwało po powstaniu styczniowym, kiedy wzajemnie zarzucano sobie zdradę i donoszenie do Rosjan. Co ciekawe, ta burza na dole, po okrągłym stole, trwała pomimo tego, że kolesie na samej górze, pili sobie z dzióbków, zgodnie zwalczając widmo lustracji, dekomunizacji itp. Po przełomie, znów tylko władza miała pieniądze i tylko ona mogła wspierać twórców. Uzależnienie pozostało.

W środowiskach lokalnych również wybuchały kłótnie. Ludzie mówili o sobie najgorsze rzeczy, wyrzucali z siebie całe poczucie krzywdy za PRL i za transformację, za wieloletnie milczenie, zniszczeniu uległo wiele więzi. Dodatkowo nastąpił podział na dwa związki twórcze – ZLP i SPP.

W polityce ogólnopolskiej najbardziej rozczarowałem się do Solidarności.  Oczekiwałem, że zostanie przekształcona w partię polityczną i będzie dyktować losy Polski. Niestety, sam Lech Wałęsa oświadczył, że walka jest skończona, a sztandary należy wynieść do piwnicy. Gdybym to wiedział wcześniej, to pewnie nie poszedłbym na pierwsze, półwolne wybory.

 

W 1992 r udzieliłem wywiadu Krzysztofowi Sowińskiemu pt. „Największy kac w historii literatury”  Dziś jest dokumentem tamtego czasu. Oto on

- Godnie brzmiało pisarz, dzisiaj pisarz brzmi żałośnie, Jeszcze żałośniej - poeta. Wstyd Ci, że Jesteś poetą?

- Pisarz dzisiaj w Polsce to człowiek z gigantycznym kacem moralnym. Konwicki, Brandys i kilku innych poświęcili całe książki na tłumaczenie się ze swoich flirtów z komunistyczną władzą. To jest największy kac w historii literatury.

Nie jest wstyd być poetą. Wręcz przeciwnie, teraz poeci odzyskują utraconą godność. Ludzie zaczynają wracać do literatury, do sztuki, ponieważ jakby zawiedli się na polityce. Zdezawuowanie miana poety wzięło się z braku autentyczności piszących. Cóż to za wieszcz, który „przydeptuje gardło swojej pieśni”. Ludzie mają bezbłędny słuch, po prostu wyczuwają brak autentyczności. Dlatego bardem na­rodowym stawał się kabaretowy wodzirej, który operował prymitywnymi aluzjami. Jemu to dodawało wiarygodności. Przemilczanie pewnych treści w dziele literackim jest zabójcze dla autora, który traci zaufanie czytelników. Poeta nie powinien uciekać od drażliwych tematów. Nie powinien również brać strony jakiejś partii czy doktryny. Przy pisaniu trzeba być wiernym swojej wewnętrznej prawdzie, to podstawowa zasada.

Człowiek to brzmi dumnie? To powiedział Gorki. Ta wiara Gorkiego była dziewiętnastowieczna, trochę z Verne’a, sprzed epoki totalitaryzmu. Gorki sam jednak przeraził się stalinizmu. Zawieziono go do łagrów na zwiedzanie, pisze o tym Solżenicyn w „Archipelagu Gułag”, i Gorki stchórzył. Bał się, że wszechmocna propaganda okrzyknie go zdrajcą I wrogiem Rosji i nie będzie dla niego żadnego usprawiedliwienia, katorżnikach mógł pisać w carskiej Rosji Dostojewski, mógł Czechow, ale nie mógł Gorki, sztandarowy pisarz komunizmu.

 

- Sądzę Jednak, że Wy, pisarze u nas w kraju, byliście „pieszczochami” komunistów. Liczono się z Waszym zdaniem. Ceniono za odwagę „do pewnych granic do pewnych rozsądnych granic” Jak pisał Herbert. Czy czułeś się „pieszczochem”?

 

- Pieszczochami byli głównie funkcjonariusze partyjni oddelegowani do pracy w kulturze. Może jeszcze pisarze „dworscy” piszący z jedynie słusznych pozycji, przyklaskujący każdej partyjnej decyzji. Ja do PZPR nigdy nie należałem, moje pisanie wznosi się trochę ponad polityczną doraźność. Poza tym łatwo było dostać się na czarną listę i nic być publikowanym, przy pełnym potępieniu Związku Literatów Polskich. Posiedzenia Zarządu Głównego ZLP to była czysta namiastka parlamentu. Wystarczy poczytać Putramenta „Pól wieku”, jego potyczki ze Słonimskim... Ale to wszystko działo się w Warszawie. Zasiadanie w Komitecie Centralnym (Putrament), w Radzie Państwa (Zawieyski, Ozga-Michalski), wyjazdy zagraniczne, karuzela stanowisk, redakcje, wydawnictwa... Co z tego docierało na prowincję? Bardzo mało. Tu trzeba było wszystko „wychodzić”. I pewni pisarze, którzy coś tam sobie „wychodzili”, dziś jako „kombatanci” walki o obalenie ustroju nadal wiszą u klamki wojewody czy Rady Miejskiej.

Stosunek komunistycznych władz do literatów ulegał zmianie. Bardzo wysoka pozycja ludzi pióra w latach 50. i 60. zaczęła gwałtowanie maleć po marcu 68 roku. Później odkryto potęgę telewizji i na niej spoczęła uwaga decydentów.

Co do odwagi... Przejawiali ją najczęściej ci, którzy mieli niewiele do stracenia w kraju, a mogli zdobyć rozgłos na Zachodzie. Żeby jednak czyjś protest był słyszalny w Europie, człowiek ten musiał wcześniej zabłysnąć w kraju.

 

- Gdzie są to książki pisane do szuflady?

 

- Tych książek nie ma. nie było i nie będzie. To nasz kolejny narodowy mit, jak śpiący rycerze pod Giewontem. Trzeba jednak pamiętać, że przy pisaniu niezbędny jest czasem dystans.

 

- Nie wydaje Ci się, że „zarżnęliście” pokolenie literackie, które następowało po Was?

 

- Poetów urodzonych na początku lat 50. Waśkiewicz nazwał pokoleniem na „wysoki połysk”. My byliśmy wychowywani, w dobrej wierze, na konformistów. Ciągle słyszeliśmy: „Nam było źle, ale ty masz warunki do nauki, ucz się, nie dyskutuj z nauczycielami, :nie baw się w politykę”, doświadczaliśmy na sobie totalnej indoktrynacji światopoglądowej. Szkoła, radio, gazety, telewizja uczyły nas konformi­zmu. Inteligentna propaganda już nie twierdziła, że żyjemy w najlepszym z ustrojów, ona mówiła, że nic nie da się zmienić. Doświadczyliśmy boleśnie Orwellowskiego „dwójmyślenia”. Wierzyliśmy i nie wierzyliśmy propagandzie. Przecież większość słuchała „Wolnej Europy”, zgadzając się z jej opiniami, a jednocześnie sądziliśmy, że niewiele można było zrobić. Wiadomo przecież, co stało się z Czechosłowacją, kiedy chcieli wprowadzić u siebie komunizm z ludzką twarzą. Słynna książka Bocheńskiego „Dzieje głupoty w Polsce” mówiła o Polsce komunistycznej, jako dziejowej geo­politycznej konieczności.

Nie bardzo rozumiem, dlaczego mieliśmy kogoś zarzynać. Ja też czułem się wystawiony do wiatru przez Barańczaka, Kornhausera, Zagajewskiego. Oni powiedzieli wszystkie możliwe w tamtym okresie słowa krytyki i zaczęli drukować w Paryżach, Londynach. Na nas spadło cale odium za to. że zajęliśmy ich miejsce. które administracyjnie opróżniono. My byliśmy gotowi do „walki o swoją wybitność”, jak definiuje pisarstwo Gombrowicz, a nie protestować i milczeć, kiedy na dobrą sprawę nic jeszcze ważnego nie opublikowaliśmy. A tu masz bojkot mediów, czyli nie pisz, nie publikuj, bądź nikim. To zabójcze dla młodego pisarza.

Młodzi muszą wypracować sobie własną mitologię, poznać swoje źródła, uświadomić sobie inspiracje i wytyczyć kierunek. To jest bardzo trudne, bo wymaga samoograniczenia. a tego młodość organicznie nie znosi. Chciałaby wszystkiego.

 

- Sądzisz, że zagrożone jest życie literackie na Kielecczyżnie?

 

- Nie przesadzajmy. Czy naprawdę było tu jakieś bogate życie literackie? Pewnie, że przydałby się miesięcznik kulturalny. wydawnictwo...

 

- A związki twórcze?

 

- Jasne. Z wielu praktycznych względów. Choć ź przeszłości mam niezbyt mile wspomnienia. Tu w Kielcach prowadzona była bezwzględna walka o bardzo iluzoryczną władzę. Może i lepiej, że wszystkie te złudzenia diabli wzięli. Teraz emocje opadły. Ludzie zaczynają pisać do .siebie listy, kontaktować się ze sobą. Jak zwykle decydujący głos mają panowie ze stolicy. Może nic powinno tak być? Nie wiem. Nie mam temperamentu działacza. Poprę każdą rozsądną inicjatywę.

 

- Przyszłość?

 

-  Boję się mówić o planach. Tak dużo -było w ostatnich latach zmian. Szybkim krokiem zbliżam się do czterdziestki i moje plany zamiast maleć - wzrastają. Mam do napisania kilka znaczących dla mnie książek. Może będą istotne dla czytelników. Może zdążę te książki napisać. Żeby tylko zdrowie d o p i s a ł o.

Rozmawiał Krzysztof Sowiński, „Gazeta Lokalna (Wyborcza)” 1992, nr 262.

 

I drugi wywiad, jaki przeprowadził ze mną kielecki bazarowiec, poeta, prozaik, krytyk i dziennikarz – Stanisław Stanik, najpierw dla „Myśli Polskiej”, a potem umieścił w swojej książce „Pisarze mówią”.  Wywiad ukazał się pod tytułem „Jestem pisarzem autentystą” i został wymyślony przez Stasia, bo ja bym tak nie powiedział.:

 

Ziemia Świętokrzyska to wiadomo: i Rej, i Kochowski, i Żeromski. Ale swoją tradycję ma też Ponidzie, które stanowi fragment Ziemi Świętokrzy­skiej. Może by pan przypomniał jego tradycję?

— Najwybitniejszym i najbardziej znanym pisarzem Ponidzia jest niewątpliwie Adolf Dygasiński, realista i pozytywista. Właśnie jego strony rodzinne uważam za moją małą ojczyznę. W barokowym kościele we wsi Pełczyska, w której jako syn nauczyciela, kierownika szkoły spędziłem osiem, najszczęśliwszych lat mojego życia, Dygasiński był ochrzczony. Często bywałem w Niegosławicach, jego wsi rodzinnej. Parę kilometrów dalej jest Chroberz, miejscowość znana ze wspaniałego pałacu margrabiego Wielopolskiego, w której urodził się i mieszkał pisarz Józef Morton. Znany malarz, Franciszek Starowieyski, w swojej książce pisze, że Morton wspólnie z żołnierzami sowieckimi wrzucał starodruki pod koła ciężarówek ugrzęzłych w błocie. Poznałem Mortona na kilka lat przed jego śmiercią. Był już wówczas autorem książki „Całopalenie” (moim zdaniem niedocenionej i źle odczytanej przez krytykę), w której wyraził swoje rozczarowanie do komunistów. Książka ta miała być czymś w rodzaju ,,Popiołu i diamentu”, choć w krytyce PRL szła dużo dalej. No, ale było to już po Sierpniu’80. Wieś Pełczyska jest jedną z najstarszych w Polsce. Prowadzone w niej wykopaliska potwierdziły, że ludzie mieszkali tu już w czasach prehistorycznych. Za wsią, na wyniosłej górze Zowinicy, pozostała fosa po zamku Łokietka, który zburzyli Szwedzi. Zarówno mój ojciec, jak i matka, pochodzą z Ponidzia. Znam tam ludzi, ich mentalność, obyczaje, historię. Nie mógłbym pisać o czymś innym.

 

Jest pan chyba trochę osamotnionym „prawicowcem” w środowisku lite­rackim Kielc. Niektórzy podejrzewają, że za pana postawą kryją się powiązania żony, która wywodzi się ze znanego rodu ziemiańskiego, a nie ma w tym pana zasługi. Jak to jest naprawdę?

 

— Wolałbym zamiast słowa „prawicowiec”, które ma znaczenie ściśle polityczne, używać słowa „konserwatysta”, które ma szersze ko­notacje, nie tylko publicystyczne. Jeśli chodzi o moją żonę, Marię z Linowskich, to rzeczywiście pochodzi z rodziny o bogatych tradycjach. Jeden z jej przodków (dziś nieco zapomniany) - Aleksander Linowski, był senatorem w czasach Sejmu czteroletniego. Jako konserwatysta był przeciwnikiem jakobinów. Napisał wiele książek, w tym podręczniki do szkół zamówione przez Komisję Edukacji Narodowej. Był przyjacielem księcia Józefa Poniatowskiego, wykonawcą jego testamentu, choć różnili się co do decyzji politycznych. W czasie ostatniej wojny stryjek Marii, Artur, zginął z rąk gestapo, zrzucony wcześniej do kraju jako cichociemny. Jej rodzina przeszła gehennę tułaczki po wypędzeniu z własnego domu w Radkowie. Niedawno dwór jej przodków kupił pe­wien przedsiębiorca ze Śląska. A mój dziadek, gospodarz ze wsi Węchadłów, zawsze wspominał „wypędzenie dziedziców”, które uważał za wydarzenie straszne, pogwałcenie praw ludzkich i boskich. Dziadek mój przewidywał, że komunizm musi upaść, bo nie kieruje się odwiecznymi prawami. Tak więc wpływ dziadka i własne przemyślenia oraz lektury najbardziej kształtowały moją postawę. Choć nie przeczę, że tradycja mojej żony umocniła mnie w pewnych sądach.

 

Przyznaje się pan do ścisłych związków z Ponidziem, a nie całą Ziemią Świę­tokrzyską. A mieszka pan w Kielcach i obserwuje życie całego województwa. Jakie układy, jakie koterie i zależności tu panują ? Po wtóre: zaczynał pan w poezji jako buntownik. Teraz pan ustabilizował się w buncie czy też nadal go uznaje za nieodzowny składnik swojego image’u publicznego?

 

— Nie, nie uważam się za buntownika, ani nie uważałem się za nie­go w czasie debiutu. To okoliczności sprawiają, że za takiego uchodzę. Teraz znów uważają mnie w Kielcach za kontestatora, ponieważ odma­wiam udziału w prowincjonalnym cyrku literackim. Polega on na tym, że odbywa się spotkanie literackie X-a, które prowadzi Y, a referat wygłasza Zet. Za dwa tygodnie spotkanie z Zetem prowadzi X, referat wygłasza Y. I tak dalej i dalej, ad absurdum. Koledzy po piórze nie widzą w tym nic złego, grzeją się w tej ciepłej atmosferze adoracji i samochwalstwa, zatracając wszelkie poczucie wstydu i śmieszności. (…) Od czasu do czasu drukuję w ,Nowym Państwie”, „Najwyższym czasie” i „Magazynie Literackim”. Generalnie uważam, że pisarstwo jest zajęciem samotnym i katorżniczym. Nie lubię literackich imprez z alkoholem i wzajemnymi, nieszczerymi komplementami. Na prowincji nadal nie ma prawdziwej krytyki, bo i jak ma być, jeśli wszyscy są powiązani tysiącem nitek wzajemnych zależności!

 

Uważa się pan - biorąc za podstawę pierwsze utwory - za reprezentanta nowej fali czy Nowych Roczników? I drugie pytanie: brał pan udział w konkursie „Czerwonej Róży” w stanie wojennym, co jest poważnym ob­ciążeniem dla człowieka pióra, patrioty. Jak to jest z tym koniunkturalizmem pana za czasów komunistycznych?

 

— Udziału w konkursie „Czerwonej Róży” w stanie wojennym nie kojarzyłem z koniunkturalizmem czy aktem uległości wobec władz. Chciałem w wierszach wyrazić wiasne przygnębienie i protest. Może byłem naiwny? Ale czy ktoś by zauważył, że mało znany poeta z Kielc nie wysłał wierszy? Ci, którzy nawoływali do bojkotu, byli już znani i uznani, dla nich bojkot był tylko stopniem w karierze za granicą, we Francji i w Niemczech, rodzajem autopromocji. Pisarze prowincjonalni byli wówczas zdezorientowani i bardzo manipulowani. Podpisałem wówczas jakiś protest nawołujący do normalności, a ten został przez propagandę wykorzystany jako po­parcie dla stanu wojennego. Od tamtego czasu nie podpisuję żadnych listów zbiorowych, pozostał mi taki uraz. Oczywiście, jak wszyscy drukowałem w PRL-u w pismach oficjalnych, bo nie było innych możliwości. Bunt się we mnie budził powoli. Moje pokolenie Nowych Roczników, do którego się przyznaję, nazywano także Nową Prywatnością. Nas wychowywano na konformistów. „Nie zajmuj się polityką, i tak nic nie da się zrobić, myśl o nauce i pracy”. Takie hasła towarzyszyły nam w szkole, a nawet w domu. Trochę hippisowaliśmy, dużo było w tym pokoleniu indywidualistów, niechętnych kolektywnym działaniom.

 

Swoją późniejszą postawą twórczą nawiązywał pan do autentystów. Kogo by pan widział jako swoich mistrzów, których wzorce posłużyły za impuls do pisania?

 

— Uważam się w pewnym sensie za ucznia Jana Bolesława Ożoga, który starał się poszerzać bazę autentyzmu o antropologię i psychoanalizę. Ale lubię także twórczość Czernika. Twierdzę jednak, że najwybitniejszym autentystą w Polsce był Bruno Schulz, który potrafił codzienność przetworzyć w sen, w baśń, ale jakże szczerą, jakże - właśnie autentyczną. Nikt przecież nie powie, że Schulz kłamie! I tylko taki autentyzm - nie rezygnujący z realizmu - chciałbym uprawiać.

 

Autentyzm to poetyka polskiej prowincji. Współcześnie uprawia go spo­śród starszych grupa krakowska „Tylicz”, a poza tym w kim jeszcze widzi pan podobieństwo w sposobie pisania?

 

— Ja myślę, że autentyzm jest nie tylko prowincjonalny, jest także bardzo ludowy, trochę siermiężny i bardzo polski. Odwołuje się do czytelnika, który nie lubi, aby mu „opowiadano bajki”, on chce prawdy, ale nie zdaje sobie sprawy, że tę prawdę nie zawsze da się wyrazić „wprost”, że jest ona często nieuchwytna i można ukazać ją za pomocą fikcji. Taki czytelnik nie ma czasu na szarady, na kostiumy, na literackie gry i zabawy. Nie ceni ich. Tu jest pewne niebezpieczeństwo, że autentyzm odrzuci wszelkie skomplikowanie, że stanie się schematyczny i prymitywny jak socrealizm. Mnie bardziej odpowiada szersze rozumienie autentyzmu. Mianowicie autentyzm jako humanizm, jako badanie duszy człowieka w całym jej skomplikowaniu, z korzystaniem z dorobku najnowszej psychologii (psychoanaliza Junga w twórczości Ożoga). W tym rozumieniu autentyzmu literatura to nie tylko piękna zabawka, urzeka­jące kłamstwo, rozrywka, to głównie człowiek w całym jego uwikłaniu społecznym, socjologicznym, fizycznym i metafizycznym (nawet religijnym). To przede wszystkim szczerość wobec czytelnika. Brak besserwisserstwa, pozy, zadęcia, kabotynizmu. Poznałem kiedyś Jana Bolesława Ożoga, rozmawiałem z nim na jednym z literackich zjazdów i takie właśnie rozumienie autentyzmu od niego usłyszałem. Autentyzm więc to protest przeciwko różnym -izmom, przeciwko schematom. Literatura ma być po prostu „narzędziem badawczym” duszy ludzkiej. Dodajmy - narzędziem pięknym. Mimo tylu pozytywów autentyzmu, ja staram się przezwyciężyć go w sobie, bo jest genetyczną niemal cechą autorów mających wiejskie korzenie. Wszak fantazja, mit, zmyślenie, to także przejawy ludzkiego ducha i autentyzm nie może ich odrzucać.

 

Najambitniejsza młoda poezja (Świetłicki, Podsiadło) przeniosła się na prowincję. Czym by pan to uzasadnił?

 

— Poetyckie „centrum” przestało istnieć wraz z PRL-em. Dziś widać najlepiej, jak polityczna wolność ma ożywczy wpływ na życie duchowe, na poczucie wolności wśród poetów. Zresztą to samo dzieje się i w prozie: Hanna Kowalewska, Jerzy Pilch, Andrzej Stasiuk - to autorzy spoza Warszawy. Manuela Gretkowska wyjechała gdzieś do Szwecji.

 

Powracam do pana twórczości. Mieszają się w niej akcenty tematu wsi i miasta zgodnie z pana biografią. Czy nie jest to jednak zagrożenie dla „pierwotnej niewinności” pisarza. Dla nurtu literackiego, nazwijmy go: chłopskim?

 

—  Myślę, że tzw. nurt wiejski czy chłopski już dawno utracił swoją niewinność. I jeśli ten nurt, niegdyś ważny, ma pozostać żywy, a nie zamieniony w skansen, to powinien rejestrować zmiany zachodzące w świadomości jego nowych przedstawicieli. Powinien jednym słowem ewoluować. Obecnie następuje duże przemieszanie mentalności wiejskiej i miejskiej. Mówią o tym nie tylko socjolodzy. Rośnie na wsi pokolenie wychowane przez telewizję, które w sposób bardzo powierzchowny przyjmuje za swoją pewną otoczkę kultury masowej (disco-polo, filmy video, moda, słownictwo), natomiast gubi swoje chłopskie korzenie. Choć oczywiście nie jest w stanie przekreślić swojej mentalności, pewnych uczuciowych i myślowych nawyków, kształtujących się przez wieki. Im bardzo potrzebna jest samoświadomość, introspekcja nawet. Dla własnego dobra, dla zachowania swojej tożsamości, żeby nie czuli się obco we własnym kraju. Dla literatury są to bardzo ciekawe przemiany. Staram się je uchwycić w swoich książkach, choć mam świadomość, że w sposób niepełny, cząstkowy. Ale myślę, że powstaną jeszcze ciekawsze książki z tego duchowego pogranicza wsi i miasta. Przecież na tym styku ciągle iskrzy, w tym tyglu zachodzą bardzo ciekawe procesy obyczajowe.

 

W prozie, za którą pan zabrał się niedawno, widać tendencję do życiopisa- nia, czyli opisu biograficznego rzeczywistości. Nie jest to ograniczenie dla prozy?

 

—Myślę, że nie. Twórcze kreacje czerpią także soki z realnego przeżycia, a cieplarniane kwiaty surrealizmu miały też swoje rzeczywiste, ,życiowe” korzenie. Ja swoje „życiopisanie” widzę w szerszym kontekście, nie chodzi mi wcale tylko o dokumentację, o opis. Zdarzenie realne jest dla mnie ciekawe, jeśli jest metaforą, przypowieścią, jeśli mówi coś o naszej historii, jest w jakimś sensie reprezentatywne. W końcu życiopisaniem była też powieść Marcela Prousta „W poszukiwaniu stra­conego czasu”, taki też charakter miała niemal cała twórczość Hrabala. I tylko taki autobiografizm mnie interesuje, który jest pretekstem, punktem wyjścia do przemyśleń.

 

Nad czym pan pracuje?'

 

— Pracuję teraz nad dotychczasową ,książką życia”. Jest to zbiór opowiadań połączonych bohaterem, jakim jest dojrzewający chłopiec, moje alter ego. Rzecz dzieje się w nadnidziańskiej wsi w latach sześćdziesiątych, czyli czasach mojego dzieciństwa, a narracja sięga czasów jeszcze wcześniejszych. Dojrzewanie bohatera, poznawanie siebie, penetracja i historia okolicy - oto osnowa tych opowieści.

 

Jakie są pana wskazania dla młodych twórców, zwłaszcza z małych wsi i miasteczek, którzy chcą iść drogą pisarstwa?

 

—  Młodym powiedziałbym, że dobrze jest mieć swojego mistrza, dobrze jest być oczytanym w bieżących, głośnych książkach, brać udział w wydarzeniach literackich, ale trzeba koniecznie pamiętać o budowaniu swojego świata. Bardzo pomocna jest tutaj własna biografia, właściwie pierwszy nasz literacki budulec. Trzeba mieć do siebie zaufanie, do własnej historii, do „małej ojczyzny”, do tradycji. Nie napisze się nic trwałego na literackiej modzie, na naśladownictwie. W pewnym momencie życia twórca musi odrzucić wszelkie autorytety, nie dbając o opinię krytyki, jeśli tylko ma mocne przekonanie o słuszności swoich poglądów. A mimo to na pisarza czyha niebezpieczeństwo, że będzie pisał z chęcią przypodobania się jakimś ośrodkom opiniotwórczym skupionym wokół pisma czy koterii. I nie może iść zgubną drogą. Chcąc się przypodobać wszystkim, nie będzie podobał się nikomu. Młody człowiek, który chce być pisarzem, powinien mieć własne zdanie na wiele tematów, także politycznych. Pod tym względem dzisiaj jest trudniej niż piętnaście, dwadzieścia lat temu. Nie należy zbyt wcześnie podpisywać się pod cudzymi poglądami ani doczepiać się do jakiejś partii czy wpływowej gazety. (…). Dziś już chyba nie bardzo da się być nijakim, a pisarz musi się określić w tym cywilizacyjnym sporze między liberałami a konserwatystami. Koniunkturalne podejście do polityki może się jednak zemścić. Pisarz dzisiaj musi się liczyć z tym, że będzie boleśnie samotny. Co prawda bardziej wolny, ale także bardziej samotny. Nie każdy może wytrzymać ciśnienie samotności, które ma ciężar kosmosu. Widzę, że niektórzy uciekają przed samotnością jak przed odpowiedzialnością. (…)

Rozmawiał Stanisław Stanik: („Myśl Polska" 1999, nr 10 (7 marca), s. 6.  A następnie książka „Pisarze mówią”.

 

Zdzisław Antolski



Roman Soroczyński - Po największym balu trzeba posprzątać

$
0
0

Roman Soroczyński



Po największym balu trzeba posprzątać


 

fot. Maciej KanikBohater wywiadu, pan Grzegorz Turnau, przez kilkanaście lat współpracował z Piwnicą Pod Baranami. Równocześnie prowadził wówczas aktywną działalność estradową, którą - z dużym powodzeniem – kontynuuje obecnie.

Autor wywiadu, Roman Soroczyński, skupił się jednak na współpracy Pana Grzegorza z Piwnicą.

 

- Jakie były Pana początki w Piwnicy Pod Baranami?


To już zamierzchłe czasy, druga połowa minionego wieku. Początek był rozkoszny: siedemnastolatek zstępuje do piekła, gdzie kuszą go różne demony (jak u Witkacego: klasy pierwszej, drugiej oraz trzeciej). Na powierzchni stęchła nuda, szarość, kac po stanie wojennym. W piwnicy – rozpusta, poezja, śmiech. Wolałem piekło od czyśćca. Nieba nikt mi – na szczęście – nie proponował.

 

- Autorka książki Piwnica Pod Baranami, czyli koncert ambitnych samouków, Joanna Olczak-Ronikier, początkowo pisała Pańskie imię w wersji zdrobniałej: Grześ. Dopiero po przeczytaniu Pana biografii oraz innej książki, o której za chwilę będzie mowa, zrozumiałem, dlaczego tak robiła. Wszak miał Pan dopiero siedemnaście lat. Jak to się stało, że już wówczas uczestniczył Pan   w Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie?


Dziś jestem skłonny podejrzewać, że przez wszechobecny bałagan. W papierach miałem wpisane: “związany z ruchem studenckim”, co było nieprawdą. Wystąpiłem jeden jedyny raz na imprezie “Śpiewać każdy może” w klubie “Zaścianek”. Nigdy, nawet później jako student, nie byłem związany z żadnym ruchem studenckim. Moje ostatnie zaangażowanie społeczne to szczep harcerski “Słowiki” działający przy szkole muzycznej, a więc z natury swej grupujący dzieci dziwne i raczej nie nadające się do wojska.

Ten epizod festiwalowy w jakimś sensie załatwił mnie na całe życie. Miałem kolosalne szczęście, bo trafiłem do Piwnicy, a nie na trasę estradową jako dwugłowe cielę. W Piwnicy byłem – mniej lub bardziej intensywnie – przez 13 lat. Zostałem uspołeczniony naturalnie, poprzez przykład, a nie teorię. Nauczyłem się funkcjonować w grupie. To bardzo ważne, jeśli startuje się z poziomu “cudownego dziecka”. Nauczyłem się prostej, ale podstawowej rzeczy: po największym balu trzeba posprzątać i pojawić się w sobotę z nowym utworem do programu. Do życia. I w świeżej koszuli.


- Przyznaje się Pan do inspiracji twórczością między innymi Marka Grechuty i Jana Kantego Pawluśkiewicza. Czy jeszcze ktoś z piwnicznych twórców miał wpływ na Pańską twórczość? W ogóle, jak współpraca z Piwnicą Pod Baranami wpłynęła na Pańską twórczość?


Trafiłem do Piwnicy w momencie, kiedy przeżywała ona swój renesans. Dziś to widzę, z dystansu, wtedy nie miałem o tym pojęcia. Koniec lat 70. był dla kabaretu trudny: odeszły gwiazdy, umarł nagle Wiesław Dymny, Piotr Skrzynecki – wiem to od bliskich mu osób – tracił wiarę w sens dalszego funkcjonowania kabaretu. Potem – wzlot - karnawał “Solidarności”, sukces na festiwalu w Arezzo i znów - wielka przepaść – stan wojenny, zamknięcie Piwnicy i gościnne, żałobne występy w kościołach.

Te wszystkie rafy dały jednak Piwnicy nową siłę. Właściwie mogę powiedzieć, że program kabaretu, do którego się włączyłem jako siedemnastolatek, to był pojedynek kompozytorów. Jest takie zdanie, wyłowione przez Grechutę z “Dzienników” Gombrowicza, cytat z Szekspira: “Biada podrzędnym istotom, kiedy wejdą między ostrza potężnych szermierzy”. A ja właśnie wszedłem między ostrza Zbigniewa Raja, Zygmunta Koniecznego, Jana Kantego Pawluśkiewicza, Marka Grechuty, Zbyszka Preisnera. I musiałem jakoś sobie poradzić. 

 

- Wiem, że jest Pan skromnym człowiekiem. Pozwoli Pan jednak, że zacytuję dwie wypowiedzi. Marcin Kydryński powiedział: „Turnau jest muzycznie bardziej wyrafinowany niż ktokolwiek ze śpiewających poetów”, zaś Janusz R. Kowalczyk napisał: „Dwa (...) utwory (...) zilustrował i zintelektualizował [podkreślenie RS] muzycznie Grzegorz Turnau” (cytaty za książką Wracając do moich Baranów). Podobne zachwyty słyszałem w Inowrocławiu, gdzie organizuje Pan koncerty pod nazwą Inowrocławska Noc Solannowa. Czy nadal korzysta Pan z intelektualnych i organizacyjnych doświadczeń wyniesionych z Piwnicy?


Trzeba przypomnieć, że Piwnica była przede wszystkim grą towarzyską, a nie teatrzykiem rewiowym. Poziom warsztatowy – zwłaszcza od strony muzycznej – stale rósł, ale przecież to nie sprawność i rzemiosło estradowe decydowały o powodzeniu kabaretu, na którego sobotnie występy nigdy nie można było dostać biletów. Właśnie: to słowo – bilet. Piwnica w moim pojęciu to był bilet do ciekawszego życia, gdzie patos historii i wielkiej literatury mógł być w każdej chwili powodem do okrutnego żartu, a ludzka słabość i śmieszność źródłem prostego wzruszenia i zachwytu, w przejmującej ciszy. Gdzie nic nie było oczywiste i gdzie bezbronność była najgroźniejszym orężem.

 

- Za jedną z najważniejszych propozycji artystyczno-wykonawczych uważa Pan swój udział w oratorium Nieszpory Ludźmierskie Leszka Aleksandra Moczulskiego i Jana Kantego Pawluśkiewicza. Na czym polegała wielkość tego utworu?


Nie wiem. Nie jestem człowiekiem szczególnie rozmodlonym. Może to wada, może byłoby mi łatwiej żyć. Ale nie jestem. Szukam sposobów na życie, jak wszyscy, czasem, przez chwilę, żyję w złudzeniu, że coś znalazłem. “Nieszpory” mają takie frazy, w których owo złudzenie jest wyjątkowo silne. I tak to trwa, od dwudziestu kilku lat. Muzykę Pawluśkiewicza traktuję zresztą jako całość, jako dzieło kompletne, spójne, niezależne. “Nieszpory” to fragment większej całości.

 

- Janusz R. Kowalczyk w książce Wracając do moich Baranów zacytował Pana wypowiedź: „Jak się nie było czegoś pewnym, biegło się do Piotra, teraz trzeba sobie samemu odpowiedzieć”. Jak Pan sobie obecnie radzi w trudnych sytuacjach bez Piotra Skrzyneckiego?


No tak, rzeczywiście Piotr ofiarnie pełnił tę rolę “cadyka”. Kiedyś powiedział mi, że całe życie się starał, by nie mieć nic wspólnego z urzędnikami i nie mieć obowiązków rodzicielskich, a musi – z racji zażyłości - bez przerwy chodzić po urzędach, by załatwiać cudze sprawy i fotografować się z cudzymi dziećmi. Wiem, że z jego zdaniem liczyli się bardzo wybitni reżyserzy, aktorzy, kompozytorzy. I chyba to jest kluczowe: Piwnica była tak naprawdę w głowie tego człowieka. Jej ekspozycja, czy projekcja, to był kabaret – piosenki, skecze, monologi. Ale tak naprawdę ona istniała w jego wyobraźni, syciła jego intelekt. Była mu też potrzebna jako rytuał, jako świadectwo obecności rytmu w jego bardzo poetyckim – jak mówił na pogrzebie ks. Tischner – i oryginalnym życiu.

 

- Mówi Pan o sobie: „... jestem dość sentymentalnym i nostalgicznym człowiekiem, o poczuciu humoru zbliżonym do Kabaretu Starszych Panów” (cyt. za Wracając do moich Baranów). Jakie podobieństwa i różnice między tymi kabaretami zechciałby Pan wskazać?


Właściwie żadnych podobieństw nie ma. Poza prostą, najprostszą z możliwych nicią: Boy-Żeleński. I Piwnica, i Jeremi Przybora, mieli coś wspólnego z „Zielonym Balonikiem”. Piwnica poprzez środowiskową, miejską funkcję gromadzenia elity. Pan Przybora poprzez boyowski „rym żartotwórczy”, no i skłonność do francuskiej piosenki kabaretowej. Na szczęście te światy – Starszych Panów i Piwnicy – pozostały osobne i możemy je odwiedzać w dowolnie wybranych terminach.

 

- Dziękuję za rozmowę

Roman Soroczyński


Marian Kałuski - Pomnik Adama Mickiewicza w Wilnie

$
0
0

Marian Kałuski


 

Pomnik Adama Mickiewicza w Wilnie



mickiewicz wilno4Życie polskiego wieszcza narodowego Adama Mickiewicza (1798-1855), urodzonego w Zaosiu koło Nowogródka miało także swój okres wileński. Mickiewicz przybył do Wilna w 1815 roku w celu podjęcia studiów na polskim (język, studenci, duch, nauka) Cesarskim Uniwersytecie Wileńskim. Studiował nauki humanistyczne; ostatecznie ukończył uniwersyteckie Seminarium Nauczycielskie w 1819 roku ze stopniem magistra. W okresie studiów i kilka lat po nich ukazywały się w pismach filomatycznych i „Tygodniku Wileńskim" pierwsze jego utwory literackie – w tym „Oda do młodości. Pieśń filaretów", w 1822 roku ukazał się tu pierwszy tom jego „Poezji", zawierający m.in. „Ballady i romanse", a w 1823 tom 2 „Poezji" z „Grażyną" oraz częścią II i IV „Dziadów". Przez Mickiewicza rok 1822 przyjęty został za datę przełomu romantycznego w literaturze polskiej.Podczas studiów, w 1817 roku, Mickiewicz wraz z Józefem Jeżowski (prezes), Erazmem Poluszyńskim (wiceprezes i skarbnik), Tomaszem Zanem (sekretarz), Onufrym Pietraszkiewiczem i i Brunonem Sucheckim założył Towarzystwo Filomatyczne, będące tajnym patriotycznym stowarzyszeniem studentów. Przystąpili do Towarzystwa, które z czasem przekształciło się w spiskową organizację narodowo-patriotyczną, także Aleksander Bohatkiewicz, Aleksander Chodźko, Jan Czeczot, Ignacy Domeyko, Józef Kowalewski, Franciszek Malewski, Jan Sobolewski oraz siedem innych osób. Jego aktywność, oraz podobnych organizacji wileńskich – Filaretów i Promienistych, nie uszły czujnej uwadze carskich służb policyjnych. Mickiewicz wraz z grupą kolegów został aresztowany i od 4 listopada 1823 do 3 maja 1824 roku był więziony w klasztorze bazylianów w Wilnie, po czym otrzymał nakaz przeniesienia się do centralnych guberni Rosji. Mickiewicz do Wilna już więcej nie powrócił. Ale całe życie żył miastem.

Adam Mickiewicz zmarł w 1855 roku. Trzy lata później (1858) jego przyjaciel Antoni Edward Odyniec, jako pierwszy, rzucił myśl wystawienia pomnika Mickiewicza w Wilnie, który miał wykonać rzeźbiarz Henryk Stattler. Z braku akceptacji projektu przez władze carskie sprawa uległa zapomnieniu. 

W 1898 roku przypadała setna rocznica urodzin Adama Mickiewicza. Z tej okazji na Rynku Głównym w Krakowie stanął pomnik poety dłuta Teodora Rygiera, co stało się okazją do wielkiej manifestacji patriotycznej. W tym samym roku, za zgodą władz rosyjskich, odsłonięto w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu, a więc na jednej z najgłówniejszych ulic stolicy, również okazały pomnik Mickiewicza dłuta Cypriana Godebskiego. Mieszkańcy polskiego Wilna także pragnęli uczcić wieszcza i swego krajana przez wzniesienie mu pomnika w jego kochanym Wilnie. Niestety, władze carskie, dążące do depolonizacji Wilna i Kresów, zdecydowanie wyraziły sprzeciw przeciwko tej myśli. W efekcie udało się zrealizować jedynie skromny przyścienny pomnik (brązowe popiersie w neorenesansowej oprawie i napisem po polsku: ADAMOWI MICKIEWICZOWI 1798-1898 oraz medalionem Matki Boskiej Ostrobramskiej) w byłym kościele akademickim św. Jana, z którym Mickiewicz był związany z czasu pobytu w Wilnie. Twórcą rzeźby był wybitny rzeźbiarz polski Marceli Guyski, a koncepcji architektonicznej wybitny architekt krakowski Tadeusz Stryjeński; wykonał ją – w marmurze i piaskowcu – snycerz warszawski Jan Rudnicki. 

Po rewolucji 1905 roku, po której Polacy w Wilnie i na Kresach odzyskali wiele praw (m.in. polska prasa, polski teatr, polskie organizacje) mieszkańcy Wilna ponownie pomyśleli o wzniesieniu pomnika Mickiewiczowi. Jednak i teraz „negatywna, wręcz wroga postawa carskiego gubernatora wileńskiego wobec wszelkich – nawet najdrobniejszych – przejawów materialnego uczczenia pamięci Adama Mickiewicza, skutecznie likwidowała wszelkie inicjatywy na tym polu" (Lechosław Lameński). 

W 1917 roku diabli wzięli carską Rosję, a w kwietniu 1919 roku Wilno znalazło się w granicach odrodzonego w listopadzie 1918 roku państwa polskiego. W polskim Wilnie (70% ludności miasta stanowili Polacy, Litwini tylko 1%!) wrócono do koncepcji wystawienia pomnika Mickiewiczowi. Pierwszy to uczynił w 1923 roku i nawet wykonał makietę pomnika Zbigniew Pronaszko, kierownik Katedry Malarstwa Dekoracyjnego na Wydziale Sztuk Pięknych odrodzonego polskiego Uniwersytetu Wileńskiego, który miał teraz nazwę: Uniwersytet Stefana Batorego (król polski Stefan Batory był jego założycielem). Makieta miała 12,5 m wysokości i stanęła nad brzegiem Wilnii 31 października 1924 roku. Nowoczesny, kubizujący pomnik nie spodobał się jednak konserwatywnym mieszkańcom Wilna, zamiłowanego w swej barokowej i klasycystycznej architekturze. Projekt nie został przyjęty, a samą makietę zniszczyła powódź wiosną 1938 roku. 

Władze miasta rozpisały tym razem konkurs na projekt pomnika, który miał stanąć na placu ratuszowym i w stylistyce miał harmonizować z otaczającą go architekturą. Z całej Polski nadesłano 67 projektów, które rozpatrywało 10 listopada 1926 roku jury w składzie: gen. Lucjan Żeligowski – przewodniczący oraz: wojewoda Władysław Raczkiewicz, prezydent miasta Witold Bańkowski oraz profesorowie: Ferdynand Ruszczyc, Jerzy Remer i Juliusz Kłos z Uniwersytetu Stefana Batorego (USB), Henryk Kunzek i Józef Gałęzowski z Krakowa, Tadeusz Obmiński ze Lwowa, Oskar Sosnowski i Józef Czajkowski (były prof. USB) z Warszawy i mickiewicziolog Artur Górski. Pierwszą nagrodę przyznano Stanisławowi Szukalskiemu z Paryża (10 tys. zł), II Rafałowi Jachimowiczowi z Wilna i III Mieczysławowi Lubelskiemu z Warszawy. W maneżu przy ul. Orzeszkowej otwarto wystawę wszystkich projektów. Opinia publiczna prawie jednomyślnie odrzuciła projekt Szukalskiego, który przedstawiał Mickiewicza nagiego, siedzącego na wysokim cokole w kształcie piramidy schodkowej i karmiącego orła krwią wypływającą z serca. Pod presją opinii publicznej wstrzymano realizację projektu, a w listopadzie 1930 roku Komitet Główny Budowy Pomnika Adama Mickiewicza w Wilnie w sposób definitywny zrezygnował z urzeczywistnienia koncepcji Szukalskiego. Jednocześnie Komitet rozpisał nowy konkurs, jednak tym razem zamknięty, do którego zaproszono znanych rzeźbiarzy: Xawerego Dunikowskiego, Henryka Kunę (z Wilna) i Edwarda Wittiga (nie mógł przyjąć zaproszenia). W lipcu 1931 roku jury pod przewodnictwem Władysława Skoczylasa wybrało projekt Henryka Kuny. Jego projekt był całkowicie utrzymany w konwencji XIX-wiecznej, ze sztywną postacią Mickiewicza jako kroczącego pielgrzyma, który lewą ręką przytrzymuje do piersi księgę, a prawą uniesioną do góry, przysłania oczy, stojąc na wysokim cokole w formie posągu Światowida, na którego bokach znaleźć się miało dwanaście granitowych płaskorzeźb ze scenami z „Dziadów" (Lechosław Lameński). Komitet ostatecznie 17 marca 1932 roku zaakceptował projekt, który miał być zrealizowany do czerwca 1935 roku. Niestety i ten projekt nie miał szczęścia najpierw z powodów finansowych – świat, w tym Polskę, ogarnął wieki kryzys gospodarczy, krytyki, że Kuna naśladuje paryskie pomniki Antonine,a Bourdelle,a i był problem z jego lokalizacją. Sprawę pomnika w brutalny sposób rozwiązał napad hitlerowskich Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku. Hitlerowcy zniszczyli w Warszawie prawie gotowy odlew postaci Mickiewicza, a do Wilna przed wojną trafiło jedynie siedem spośród dwunastu granitowych płaskorzeźb przeznaczonych na cokół pomnika. 

W 1945 roku Stalin oderwał Wilno od Polski, włączając je do Związku Sowieckiego. Co nie udało się carskiej Rosji dokonali Rosjanie z Litwinami – odebrali Wilnu w bardzo dużym stopniu polski charakter, wypędzając z miasta około 70% polskiej ludności (107 tys. ludzi). Chociaż w Związku Sowieckim Mickiewicz był uważany za przyjaciela „robotników i chłopów", Litwini długo – bo 40 lat - nie palili się z postawieniem mu pomnika w Wilnie. Stanął on dopiero w kwietniu 1984 roku u wylotu ulicy św. Anny, w pobliżu zaułka przy kościele bernardynów w charakterystycznym stylu sowieckim (prosty, pozbawiony niemal całkowicie szczegółów o opływowych kształtach. Dzieło rzeźbiarza litewskiego Gediminasa Jokubonisa jest granitowym monumentem wysokości 4,5 m z zachowanymi płaskorzeźbami u podnóża Henryka Kuny. Dla Litwinów nic on nie znaczy. Odwiedzają go licznie - chyba prawie wszyscy – Polacy przybywający do Wilna no i oczywiście miejscowi Polacy, którzy stanowią teraz około 20% ludności miasta. U podnóża pomnika zawsze są świeże kwiaty. Zazwyczaj biało-czerwone.

 

Marian Kałuski

 

Viewing all 786 articles
Browse latest View live