Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Krzysztof Lubczyński rozmawiał z Krzysztofem Machowskim

$
0
0

 machowski


„Dziecięce marzenia to nie wszystko”

Z KRZYSZTOFEM MACHOWSKIM rozmawia Krzysztof Lubczyński.

 

Przez lata siedemdziesiąte i na początku osiemdziesiątych byłeś mocno obecny w teatrze, kinie, telewizji, a potem zniknąłeś na lata. Co się stało?

  I jak się okazuje, zniknąłem ostatecznie. Na zbyt długi czas mieszkając w Monachium znalazłem się poza tym biznesem. Sporadyczne występy w produkcjach filmowych i teatralnych podczas moich krótkich pobytów w kraju  po roku 2005 nie były w stanie zmienić tego faktu.

A dlaczego znalazłeś się w Monachium?

To bardzo długa i awanturnicza historia. Ale spróbuję ją pokrótce streścić nie wdając się w szczegóły, chociaż te są w tym wszystkim najciekawsze. To temat na książkę, którą może kiedyś napiszę...

Otóż w roku 1981 wykorzystując przestój w pracy spowodowany zmianą teatru wybrałem się wraz z grupą alpinistów i zbieraczy minerałów w pierwszą podróż do Azji Południowej. Trasa biegła przez Indie, Cejlon, Tajlandię, Singapur. Po  pierwszej podróży zaraz nastąpiła druga i nagle stwierdziłem, że to chyba najważniejsza rzecz w moim życiu. Nagle moje dziecięce marzenia inspirowane godzinami spędzonymi nad mapami świata zaczęły przybierać realny kształt. A tu akurat znalazłem się na zaproszenie dyr. Kazimierza Dejmka w teatrze, z którym wreszcie mogłem się w pełni identyfikować i gdzie mimo konkurencji doskonałych kolegów miałem duże szanse na dobre role.

Stan wojenny spowodował przerwę w wyjazdach i zawiesił na pewien czas pracę Teatru Polskiego. Tworzyłem w tym okresie spektakle dla Kościoła, z którymi docieraliśmy wszędzie tam, gdzie ludzie oczekiwali wsparcia i otuchy w ciemną „noc generałów”.

W 1982 w ostatniej chwili wypadłem ze składu wyprawy Klubu Wysokogórskiego w Himalaje, a zdołałem już uzyskać u Dejmka urlop bezpłatny, na skutek czego wypadłem też z obsady nowej sztuki i straciłem dużą rolę.

Ale te straty nie mogły mnie powstrzymać. Wydawało mi się, że zdołam je jakoś jeszcze odrobić. Jaki byłem naiwny..

A tymczasem żądza przygód i podróżowania była nie do opanowania. To było jak narkotyk. W latach 1983, 4 i 5 wyjeżdżałem wielokrotnie biorąc urlopy w teatrze, aż w końcu Dejmek, zdumiewająco tolerancyjny w stosunku do mnie, powiedzał: musisz się zdecydować, czy chcesz być aktorem, czy podróżnikiem.

A ja byłem zachłanny: chciałem mieć wszystko. Zresztą aktorstwo też było dla mnie przygodą. Podczas dalekich podróży ładowałem kolorami i egzotyką mój akumulator, by móc później zmagać się z szaro-ołowianą, nędzną rzeczywistością stanu wojennego.  Ale po powrocie czekała mnie wytężona twórcza praca - głównie w postaci spektakli poetycko-muzycznych „ku pokrzepieniu dusz” w kościołach, poza zasięgiem cenzury, ale także – po zawieszeniu bojkotu mediów przez aktorów – w Polskiej Telewizji. Wtedy i tylko wtedy miałem  poczucie dziejowego posłania, misji do spełnienia, czułem wagę wypowiadanych słów. Wiedziałem, że otrzymałem „rząd dusz”. To wspaniałe uczucie.

I tak przez prawie 3 lata udawało mi się pogodzić te dwa sposoby na życie. Wracałem z egzotycznej podróży, a ciekawe propozycje aktorskie już na mnie czekały.! Uzbierałem w ten sposób niesamowite bogactwo przeżyć i doświadczeń. Wypełniało mnie niezwykłe poczucie szczęścia i spełnienia. To najciekawszy i jednocześnie najbardziej twórczy okres w moim życiu. Nieoczekiwana realizacja dziecięcych marzeń, a jednocześnie nowe perspektywy w karierze zawodowej.

W jaki sposób mogłeś finansować swoje podróże?

To było wtedy bardzo łatwe.  Należało tylko wiedzieć, co gdzie sprzedać i co gdzie kupić. Pierwszy bilet opłaciłem sprzedając w komisie mój nowy kożuszek, a wydatki w podróży zabezpieczały mi dolary zarobione kilka lat wcześniej przy zbiorze pomidorów w Szwecji.  Wylatywaliśmy zwykle w grupach 12-osobowych, dzięki czemu korzystaliśmy ze wspaniałej taryfy za około 50 $, a potem najczęściej dzieliliśmy się na podgrupy – zgodnie z zainteresowaniami. Dużo oglądaliśmy, a interesy opłacały nasze niewielkie koszty własne i przynosiły nawet spore zyski. Dzięki temu zacząłem odkładać na mieszkanie.

Ale szczęście nie mogło trwać długo.

Podczas jednego z wyjazdów przedłużyłem trasę i odwiedziłem kolegów aktorów pracujących w Monachium w Radio Wolna Europa. Wokół nich kręcili się agenci wywiadu i bezpieki, usiłujący zdobyć jakieś informacje, głównie w celu skompromitowania rozgłośni, będącej solą w oku reżimu w Polsce i w innych krajach Bloku.

Aby się wykazać pracowitością, któryś z nich wysłał „fałszywkę” na Rakowiecką, w której donosił, że jakoby sprzedałem - bądź CIA, bądź też niemieckiemu wywiadowi - ważne informacje, za które dostałem furę „zielonych”, kupiłem auto i wracam nim do kraju. I wtedy się zaczęło....

Kłopoty z bezpieką w stanie wojennym? To nie mogło być miłe.

I nie było. Śledzili  każdy mój krok dzień i noc, podsłuchiwali rozmowy i czekali na wpadkę. Podejrzewali wielką aferę szpiegowską i chcieli złapać wspólników. Pewnie planowali głośny proces pokazowy. Później się dowiedziałem, że po prześledzeniu trasy moich podróży uknuto teorię, że zostałem zwerbowany przez komórkę CIA w Bangkoku. Rzeczywiście, w Bangkoku bywałem często i chętnie, ale raczej z powodów turystyczno-handlowych...

 Ponieważ dostałem odmowę paszportu na kolejny wyjazd, zażądałem konfrontacji. Odbyłem rozmowę, w której usiłowałem zrzucić z siebie bezsensowne podejrzenia.  Dwóch wysokiej rangi oficerów, chyba wywiadu, udało, że mi wierzy. Ale oni mieli własny plan. Byłem dla nich cenny ze względu na moje osobiste kontakty z pracownikami Radia Wolna Europa. Wkrótce też zrozumiałem, jaką rolę dla mnie wymyślili. Chcieli mnie zmusić, żebym został „podwójnym agentem”. A w tym potrafili być bardzo skuteczni... Kiedy więc aresztowali mojego towarzysza podróży, informując mnie telefonicznie, że na razie mi nic nie grozi, „oczywiście, jeśli będę grzeczny” - wiedziałem, że muszę decydować.

 W kilka dni znalazłem zastępcę do wielkiej 3- miesięcznej tury koncertowej, w której brałem udział, spakowałem manatki i dołączyłem do wyprawy himalajskiej Klubu Wysokogórskiego. Wracając z Nepalu, 17 grudnia 1985 przy przesiadce w Moskwie -  zamiast do Warszawy - wsiadłem do samolotu lecącego do Pragi, skąd pociągiem dotarłem do Niemiec Zachodnich. Dlatego też mówię czasem, że uciekłem z Polski przez Himalaje. Wywiodłem w pole nasze służby. Udało mi się, ale jakim kosztem....

Straciłeś wszystko...

A nawet więcej. Nie tylko ojczyznę, zawód, pozycję społeczną, dom, żonę, którą władze trzymały jako zakładnika, sposób życia, ale i jego sens i cel, a także pewność siebie, tak potrzebną w podejmowaniu decyzji. Na 3 lata popadłem w skrajną depresję, której skutki odczuwam do dziś.

Co cię uzdrowiło?

Niewątpliwie cezurą było przyznanie mi po 2 latach azylu, ale naprawdę uzdrowiło mnie dopiero podjęcie pracy w Radio Wolna Europa i kobieta, która została później moją drugą żoną.

Nawiasem mówiąc, nasze ówczesne polskie służby nie zostawiły mnie w spokoju nawet na emigracji. Mój pokój w monachijskim hoteliku był przeszukiwany, składano mi różnymi drogami „propozycje nie do odrzucenia”. Dopiero po zmianie rządów w `89  te akcje ustały, a ja mogłem, co prawda z duszą na ramieniu, ale z niewiarygodnym wzruszeniem  po pięciu latach nieobecności, już z paszportem azylanckim, odwiedzić Polskę.

Nie od razu zacząłeś pracę w Radio Wolna Europa? Co robiłeś przedtem?

Gasiłem mój żal i tęsknotę w improwizowanych wieczorach piosenki i montażach poetyckich, które tworzyłem w gościnnych pomieszczeniach i przy wsparciu Misji Katolickiej. Myślę, że wtedy nauczyłem się naprawdę dobrze śpiewać....

Do Radia nie mogli mnie przyjąć, dopóki nie otrzymałem azylu. Tymczasem moje papiery azylowe nie były rozpatrywane, bo ktoś „przypadkiem” wrzucił moją teczkę za szafę. Jak widać, nawet w strzeżonym Urzędzie Azylanckim w Zirndorfie, nasze służby miały swoich ludzi. Mnie się zresztą nie śpieszyło. Azyl odciął by mi drogę powrotu do kraju, podjęcie pracy w Radio tym bardziej, a ja ciągle czepiałem się, jak tonący brzytwy, nadziei, że coś się zmieni, że będę mógł wrócić...

Przez pierwsze lata imałem się różnych prac, ale po krótkim czasie stwierdziłem, że malowanie i tapetowanie mieszkań i biur działa kojąco na moje nerwy i depresję, jest intratne i potrafi, przynajmniej częściowo, zaspokajać moje potrzeby estetyczne.

Po dostaniu azylu poszedłem na kurs niemieckiego i dopiero potem zgłosiłem się do Radia.

Zostałeś spikerem. Jak wspominasz tę pracę?

Moje stanowisko nosiło nazwę „actor announcer”. Było to czytanie na żywo dzienników radiowych, komentarzy, programów informacyjnych, jak słynne „Fakty, wydarzenia, opinie”, a od czasu do czasu nagrywanie słuchowisk artystycznych, najczęściej poetyckich, czasem teatralnych, które przeważnie sam tworzyłem od tekstu, aż po wersję antenową.  Praca w pewnym zakresie zbliżona do tej w Polskim Radio, którą tak lubiłem.  Sprawiała mi przyjemność, chociaż rzadko zaspokajała ambicje artystyczne.

Byłem za to ciągle i na bieżąco w środku wydarzeń politycznych, żyłem nimi, pasjonowałem się, miałem poczucie uczestnictwa w historycznym demontażu tego, co wydawało się nie do obalenia – ustroju komunistycznego w Polsce i we wszystkich krajach Bloku.

Kiedy 27 czerwca 1994 roku przed północą czytałem ostatni dziennik radiowy ze studia w Monachium, wzruszenie dosłownie odbierało mi głos. O 12 w nocy wyłączyłem mkrofon i zgasiłem światło. Wielka historyczna misja Radia Wolna Europa została zakończona. W Polsce mieliśmy już demokrację.!

No i kto by pomyślał, że nadejdą czasy, kiedy Radio może być znowu potrzebne, bo demokracja i wolność słowa będą zagrożone...

Praca w Radio i koncerty dla polonii były oczywiście po polsku. A udzielałeś się także aktorsko na rynku niemieckojęzycznym?

Owszem, ale rzadko i raczej niechętnie. Czułem się tak głęboko emocjonalnie związany z polską mową, że gra w obcym języku nie sprawiała mi żadnej satysfakcji. Zresztą był to czas, kiedy Polak był utożsamiany ze złodziejem samochodów lub gangsterem i takie role czasem mi proponowano. Zabawne, nieprawdaż. Pasuję, jak ulał...

W „Medei” Eurypidesa, przedstawieniu granym na kilku scenach w Monachium (premiera w czeskim Marienbadzie) to mój Kreon, a nie Medea miał być barbarzyńcą, w związku z tym niektóre fragmenty tekstu mówiłem po polsku. Dla Niemców zresztą polski akcent jest właśnie nieprzyjemny i „barbarzyński”, w odróżnieniu od, na przykład, akcentu angielskiego czy francuskiego, które brzmią „süss“ – po prostu „słodko”. Stare uprzedzenia trudno  wykorzenić...

Niezależnie od tego na przełomie wieku stworzyłem 3 dwujęzyczne scenariusze poetycko – teatralne, z których jeden – „Zielony Konstanty” o Gałczyńskim, udało mi się zrealizować i zaprezentować w Monachium i w Norynberdze. Muzyka, śpiew, a nawet taniec były integralną częścią tego przedstawienia. Multiinstrumentalista Marek Kopański stworzył tu zresztą kapitalne wyraziste epizody aktorskie, bo grał kilka ról. Ja byłem Poetą, a Ela Bednarska – Natalią. Niezwykle zabawnie, a zarazem przejmująco tragicznie wypadły końcowe sekwencje, kiedy poeta w oparach alkoholu stacza się artystycznie i moralnie uprawiając stalinowską propagandę. Mieliśmy propozycję przeniesienia przedstawienia do teatru w Stuttgarcie pod warunkim zwiększenia ilości tekstów w języku niemieckim. Niestety, Gałczyńskiego rzadko tłumaczono na niemiecki, a własne tłumaczenia nie dawały gwarancji sukcesu.

W 1997 roku w rocznicę Konstytucji 3 Maja polonia monachijska zorganizowała w reprezentacyjnych pomieszczeniach Gasteigu wielkie widowisko historyczno-artystyczne „Fest der Künste”. Ja przygotowałem na tę okazję napisany przeze mnie polsko-niemiecki spektakl „Konstytucja”. 10-cio godzinna impreza była zdumiewającym pokazem potencjału i możliwości artystycznych i organizacyjnych artystów polskich przebywających w Monachium. Szkoda tylko, że polski Konsulat Generalny zignorował to wielkie wydarzenie i nawet nie było komu oficjalnie powitać przybyłe na polskie „Święto Sztuki” władze miasta. Uważam to za skandal.

Nieco wcześniej od „Gałczyńskiego” powstał scenariusz „Widziane z góry” złożony z tekstów Wisławy Szymborskiej. To najlepsze, co w życiu stworzyłem, a mimo to nie udało mi się do dzisiaj tego wystawić.

Dlaczego?

To proste – zabrakło sponsorów. Na przedstawienie z udziałem 3 aktorów i 3 muzyków potrzebowałem konkretnego finansowania. Tymczasem moda na poezję śpiewaną i mówioną przeminęła, a Nobel Szymborskiej - został dawno zapomniany.

A szkoda, bo nie chwaląc się, znalazłem optymalny sposób jej prezentacji. Konsekwencją moich „studiów” poetyckich było stworzenie modelu prezentacji poezji, polegającego na takim łączeniu tekstów, aby powstawała logiczna i emocjonalna całość - forma teatralna, „teatr poezji”.

Zdaje mi się, że wkroczyliśmy teraz na twój teren. Poezja to jest to, co cię „kręci”?

Można tak powiedzieć. W jej zasięgu ożywam, staję się innym człowiekiem. Poezja gra mi w duszy i odkrywa kanały, których normalnie nie używam. Elementy poezji, takie jak skrót myślowy, metafora – to przecież najważniejsze składniki prawdziwego teatru. A jednak znakomita większość aktorów nie radzi sobie z jej prezentacją.

Czy mam rozumieć, że z tobą jest inaczej ?

Przez lata opracowałem system, z którego jestem dumny. Polega on, mówiąc w dużym skrócie, na identyfikowaniu się z tekstem i autorem i na traktowaniu utworu poetyckiego jak roli. Jest wiele czynników, które sprawiają, że wiersz ożywa, przestaje być nudną deklamacją. Potrzebna jest muzykalność, bo poezja to wszak „muzyka słowa” i sprawny instrument – głos. Trzeba znaleźć formę i osobisty stosunek do przekazywanych treści i.t.d., i.t.d... Chyba już ­zabiorę moją szkołę mówienia poezji do grobu...

Ale są wiersze, utwory poetyckie, które nie nadają się do prezentacji i raczej nikt nie znajdzie na to sposobu. Niezależnie od ich wartości poetyckiej nadają się one wyłącznie do intymnego kontemplowania sam na sam z tekstem. Trzeba zdawać sobie z tego sprawę. W ciągu 17 lat mojej pracy zawodowej przed opuszczeniem kraju wielokrotnie byłem konfrontowany także z taką poezją. To były ciężkie chwile. Wiele mnie nauczyły...

Zdarzają się przypadki, gdy tylko autor potrafi „poradzić” sobie z własnymi wierszami – wszyscy inni są bezradni.

Kogo masz na myśli?

Stanisława Grochowiaka. Znałem go i słyszałem mówiącego swoje wiersze, oczywiście intymnie, przy alkoholu, ale wprost cudownie. W parę lat później, już po jego śmierci zmierzyłem się z tym karkołomnym zadaniem i poniosłem klęskę. Nie zdołałem wejść w jego psychikę, odtworzyć osobowości, zrozumieć stan ducha.....Ale Grochowiak to niezwykle rzadki wypadek. Generalnie: poeci nie powinni prezentować na głos swoich wierszy!

Z około 1700 audycji radiowych nagranych przeze mnie połowa to była poezja. W pewnym momencie w Polskim Radiu zaczęła funkcjonować zasada: na trudne albo słabe wiersze – Machowski, on je może uratować. Wkrótce otrzymałem własny cykl „Ulubione wiersze Krzysztofa Machowskiego”, co było miłym uznaniem mojej poetyckiej specjalizacji. Prowadziłem też radiowy kurs „recytacji” – jakkolwiek nie znoszę tego słowa. W Radio stałem się „instytucją”, co sprawiało mi dużą satysfakcję, bowiem - jak zresztą większość aktorów - uwielbiam pracę dla „teatru wyobraźni”. 

W Telewizji w tamtych czasach poezja też była stale obecna....

A ja miałem swoje miejsce w Telewizji. Trochę na podobnej zasadzie, co w Radio. Raz na moje pytanie, dlaczego znowu dostałem najgorsze wiersze, reżyser odpowiedział: „bo pan potrafi coś z nimi zrobić”. Tak było w telewizyjnym tryptyku poezji Jarosława Iwaszkiewicza w 1985 roku. Wkrótce po jego emisji dostałem propozycję całego cyklu programów literackich, które ja miałbym prowadzić, prezentować i współredagować. Życiowa szansa – można powiedzieć. A było to na 2 dni przed moją ucieczką z kraju....

I tak po 17 latach intensywnej pracy zawodowej znalazłeś się na rozdrożu. Ale wróćmy może do początków. Jak trafiłeś do zawodu? Ukończyłeś warszawską szkołę teatralną w 1968 roku.

Po maturze w łódzkim liceum nie miałem pomysłu na „dorosłe” życie. Fascynowała mnie sztuka, zwłaszcza włoska, przejawiałem chyba spore zdolności literackie. Zdałem więc na Historię Sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, aby po jej skończeniu uzyskać prawo studiowania dziennikarstwa. Ale zakres tych studiów nie spełnił moich oczekiwań. Po roku miałem dość. I znowu przypadek zadecydował. Pewnego razu nasza sąsiadka, świetna aktorka i profesor Łódzkiej Szkoły Teatralnej Zofia Petri zapytała mnie niespodziewanie: „A dlaczego ty właściwie nie zdajesz do szkoły teatralnej?” „Ja?”- zdziwiłem się. A później pomyślałem: „Może rzeczywiście?”. I zacząłem przygotowywać się do egzaminu. Nie była to łatwa decyzja dla kogoś tak nieśmiałego, jak ja.

Ty byłeś nieśmiały?!

Wyobraź sobie. Byłem obiecującym sportowcem, nadzieją polskich sprintów, jako junior trenowałem już w grupie olimpijczyków, a miałem paniczny lęk przed występami publicznymi. Trema zżerała mnie także przed ważnymi zawodami i obniżała wyniki.

By uprawiać taki zawód, musiałeś ją jakoś pokonać.

Nie było łatwo. Egzamin zdałem na fali. Coś mówiło mi, że nie jestem gorszy od innych i chyba odkryłem nowy cel w życiu. Kiedy w III-cim etapie szanowna komisja egzaminacyjna wtórowała mi chórem, gdy śpiewałem moją piosenkę – przeżyłem pierwszy tryumf. Ale prawdziwe łamanie lęków i kompleksów zaczęło się dopiero na studiach, codziennie, od pierwszego dnia i często dość brutalnie. To jedno Szkoła wykonała skutecznie.

Czy twój ojciec, znakomity aktor Ignacy Machowski miał wpływ na twoją edukację?

Absolutnie nie. Ojciec nie chciał, abym był aktorem. Znając cienie tego zawodu, chciał mi oszczędzić przykrych chwil. Ani przed egzaminem, ani później nie udzielał mi żadnych fachowych porad, których, co tu dużo mówić, bardzo mi brakowało.

Ale przecież w PWST miałeś grono wspaniałych pedagogów.

To nieporozumienie. Dla części z nich praca w szkole była dodatkową synekurą. Nie chcieli, albo nie potrafili niczego nauczyć. W pracy nad rolą byliśmy pozostawieni sami sobie. Nasi „pedagodzy” często nie wiedzieli nawet, co przygotowujemy na egzamin. Nasz rok nie miał szczęścia. Tylko profesor ruchu scenicznego Wanda Szczuka naprawdę uczyła warsztatu aktorskiego i osobiście najwięcej jej zawdzięczam. Szkoła nie nauczyła nas natomiast w ogóle pracy z mikrofonen, czy przed kamerą.

 Tuż przed końcem studiów, czując, że kończy się okres ochronny i lada moment staniemy bezradni wobec prawdziwych zadań, które nas przerastają, na zebraniu roku zgodnie stwierdziliśmy, że niczego nie umiemy, niewiele nas nauczono i czujemy się nieprzygotowani do pracy w zawodzie. Swoją frustrację wyładowaliśmy nawet pisząc pismo tej treści do rektora.

 To był bardzo zdolny rok. Gdyby uczono nas uczciwie, wszyscy mogli zrobić wielką karierę. A tak przebili się nieliczni –Andrzej Seweryn, Piotr Fronczewski zostali gwiazdami. Maciej Englert od 30 już chyba lat prowadzi skutecznie Teatr Współczesny. Ostali się jeszcze Jurek Zelnik, Krzysztof Gordon, Sylwester Woroniecki. Nie uprawia zawodu Joanna Sobieska – Gessler, podobnie jak Ewa Pokaz. Nie żyją już: Andrzej Piszczatowski, Marian Glinka, Andrzej Nardelli, Barbara Grabowska. Jeszcze na 4 roku zmarli tragicznie Krzysztof Banachowicz i Andrzej Krajewski. Ci żyjący przekroczyli już siedemdziesiątkę. Powoli wszystko się kończy.

Jak ten czas leci....Ale 48 lat temu świat stał przed tobą otworem.

„Kłębami dymu niechaj się otoczę, niech o młodości pomarzę wpółsenny...”

Tak, wróćmy do początków. Po trzecim „dyplomie” (Nick w „Marii Stuart” Słowackiego ) gratulował mi sam Holoubek. Czwarty był dyplomem piosenki i stał się swoistą sensacją. Zakupił go na miesiąc Teatr Współczesny. Mieliśmy, tzn. nasz rok, jako zespół niesamowity potencjał polegający na solidarności i buncie. Były to przecież burzliwe lata 60-te.

25 listopada 1967 roku odbyła się premiera dejmkowskich „Dziadów” w Teatrze Narodowym. To było niezwykłe przedstawienie, a kreacje Gustawa Holoubka jako Konrada i Józefa Duriasza jako księdza Piotra na zawsze przejdą do historii polskiej sceny. Byłem na wszystkich spektaklach – niestety, nie było ich wiele. Władzom przeszkadzały żywiołowe reakcje widowni, które zresztą były po części przez ubecję prowokowane. Gdzieś na górze rozgrywała się walka o władzę. Wydano decyzję o zdjęciu „Dziadów” z afisza. Po ostatnim przedstawieniu 30 stycznia 68 i  kontrolowanej przez UB demonstracji przeciw zdjęciu „Dziadów” nastąpiły aresztowania. W obronie aresztowanych i wolności słowa 8 marca odbyły się słynne protesty studenckie. Byłem oczywiście w samym środku wydarzeń na dziedzińcu Uniwerku. Przez wiele godzin ratowałem z rąk pijanych zwyrodnialców tzw. „aktywu robotniczego” i ZOMO osaczone studentki. Moja głowa była kwadratowa od uderzeń pałkami. Polowano na mnie, ale nie dałem się złapać. Jako ostatni skoczyłem z 4-metrowego muru na tyłach UW. Kiedy zakrwawione niedobitki przemykały się bocznymi ulicami, baby na chodnikach krzyczały: „za dobrze wam się powodzi, gówniarze”! , a walczące ze sobą frakcje w KC podliczały punkty. Wkrótce nastąpiły dalsze represje i nagonka antyżydowska.

Ta historia nauczyła mnie jednego: Nie dać sobą manipulować! Każdy szlachetny poryw młodych jest wykorzystywany dla brudnych celów przez cynicznych łajdaków na górze. 

A oto historii ciąg dalszy, już bez polityki. Gdzieś w kwietniu Dejmek zaproponował mi etat. Nie czułem się godny i odmówiłem. Uważałem, że tylko intensywne granie w prowincjonalnym teatrze da mi możliwość zdobycia warsztatu i doświadczenia. Nawiązałem kontakt z dyrektorem Parą w Bielsku-Białej (dodatkowy plus – blisko na narty). Poprosiłem go o przesłanie planów repertuarowych. Po przeczytaniu stwierdziłem, że nie widzę w tych sztuczydłach miejsca dla siebie. A mnie marzył się wielki repertuar. Straciłem zapał do prowincji. Aż tu nagle otrzymałem od kogoś z zespołu Teatru Powszechnego poufną informację, że „dyrektor Hanuszkiewicz ma dosyć grania amantów i bohaterów, zamierza głównie reżyserować i poszukuje młodego następcy”. To otwierałoby przede mną wspaniałe perspektywy dużego grania w niewielkim zespole, których nie miałbym angażując się do wielkiego, przepełnionego gwiazdami Teatru Narodowego. Wybór wydawał się oczywisty. Zaangażowałem się do Hanuszkiewicza.

 Ale moje oczekiwania się nie spełniły.

Poufna informacja okazała się fałszywa?

Była prawdziwa. Ale do akcji wkroczyła polityka. Wkrótce po 8 marca i mojej  rozmowie z Dejmkiem stało się jasne, że zostanie on pozbawiony funkcji dyrektora Narodowego. Wyrzucono jednego z największych ludzi teatru,  który swoimi inscenizacjami rozsławił polski teatr na całym świecie. Władze potrzebowały posłusznego następcy. Ale żaden szanujący się reżyser nie chciał się tego podjąć. W końcu zgodził się Hanuszkiewicz. I tak, z dnia na dzień znalazłem się w zespole, w którym z powodów taktycznych nie chciałem być: w połączonym kombinacie Teatru Narodowego i Powszechnego, teatralnym molochu liczącym prawie dwustu aktorów. Każdy z nich czekał na rolę.

Hanuszkiewicz, zdając sobie sprawę, że swoją decyzją nie przysporzył sobie przyjaciół wśród wiernych Dejmkowi aktorów, zaczął ściągać ludzi z prowincji. Mając olbrzymie fundusze i prerogatywy zaangażował dodatkowo kilkanaście osób (przeważnie bardzo przeciętnych)  i stworzył z nich gwardię przyboczną. Byli od niego całkowicie zależni (praca, mieszkanie, zameldowanie w Warszawie), a więc wierni. I o to chodziło.

Grali ci nowi, a tymczasem asy polskiego aktorstwa z zespołu Dejmka zostały na lodzie. Najpierw odszedł Holoubek, Łomnicki, Mrozowska, Mikołajska. Hanuszkiewicz nie chciał ich tracić, ale im nie ufał. Wszędzie węszył spisek. Mój ojciec odszedł po roku.  Dla mnie najistotniejsze było, że w zespole znalazł się Daniel Olbrychski, wspaniały aktor, już wtedy gwiazdor filmowy. To on teraz miał grać główne role. Atmosfera w teatrze była fatalna. Kwitło lizusostwo i donosicielstwo. Dzięki „życzliwym kolegom” popadłem w niełaskę.

Na wiosnę 1969 odbyła się na scenie Teatru Powszechnego premiera „Ślubów panieńskich” Fredry z Danielem Olbrychskim w roli Gucia. Byłem na tym spektaklu i nie mogłem wyjść z podziwu. Tempo, humor, wdzięk, aktorstwo i niezrównany Daniel! Gdzież mi się z nim równać!

 Aż tu nagle, gdzieś po miesiącu, wezwał mnie do siebie dyr. Kaźmierski  (Hanuszkiewicz już ze mną nie rozmawiał) i zaproponował objęcie dublury za Daniela. Była to chwila, której nie zapomnę. Serce mi zamarło. Siedziałem kilka minut bez słowa. Przecież jeszcze 3 lata wcześniej moja scena ze „Ślubów” na 2 roku została nazwaną najgorszą sceną egzaminu. Tak powiedziała życzliwa mi  prof. Szczuka! A ja wiedziałem jedno: nie potrafię grać Fredry! Po długim milczeniu z mojej strony, czując się jak skazaniec, wydusiłem z siebie wreszcie: „Zgadzam się”. „No, ja myślę – powiedział dyrektor.

Domyślam się, że nie żałowałeś...

To była najlepsza decyzja w moim życiu! Przystąpiłem do prób. Tekstu nauczyłem się szybko. Trudność sprawiało niesamowite tempo, intensywność mówienia. Nie chciałem obniżać wysokich standardów wypracowanych przez kolegów wraz z Danielem. On sam pojawił się raz na próbie i przekazał mi jedną wskazówkę, która „ustawiła mi rolę”.

Pamiętasz, co to było?

Nigdy nie zapomnę. Powiedział: „nie graj do pierwszych rzędów, ale - do ostatniego”! Po ośmiu próbach byłem gotów. Po mojej premierze owacje trwały 10 minut, a publiczność skandowała: „Gucio, Gucio”! Tak krytyczna przedtem profesor Szczuka stwierdziła: „To najlepszy Gustaw, jakiego widziałam” - bardzo radykalna zmiana opinii w ciągu 3 lat! Następne 71 spektakli to pasmo nieustających sukcesów. Na giełdzie autografów wśród licealistek mój podpis był podobno wart 3 autografy Daniela. Błahostka, którą odebrałem jak duży komplement. Był to mój tryumf, a przede wszystkim zwycięstwo nad samym sobą. Klątwa Fredry przestała działać.

Jak to wpłynęło na twoją karierę?

Doskonale...to było sarkastyczne. Niewiele miesięcy potem Hanuszkiewicz, który nawet nie obejrzał mnie w „Ślubach”, wręczył mi zwolnienie. Tego samego dnia zwolnił z pracy moją matkę (była suflerką). A więc - zemsta rodzinna.

Pewną satysfakcję otrzymałem w niecałe 3 lata później. Będąc już aktorem Teatru Polskiego otrzymałem z sekretariatu Teatru Narodowego (nie bezpośrednio od Hanuszkiewicza) zaproszenie do zagrania trzech przedstawień „Ślubów Panieńskich”. Było to chyba bardzo intratne zamówienie jakichś instytucji i kilku szkół średnich, z wyraźnym zaznaczeniem, że chcą oglądać Krzysztofa Machowskiego. W międzyczasie, po moim odejściu z Narodowego, mimo wielkiego zapotrzebowania i popularności tego doskonałego przedstawienia, zmarło ono śmiercią naturalną i zniknęło z afisza. Teraz ja miałem je reaktywować na dużo większej scenie Teatru Narodowego. W teatrze, w którym gwiazdami byli Olbrychski, Damian Damięcki i Kolberger! Okazało się, że muszę odtworzyć tę inscenizację z zupełnie nowym kompletem aktorów. Właściwie stworzyć na nowo w kilka dni i praktycznie wyreżyserować! Mistrz Hanuszkiewicz, będąc współreżyserem i dyrektorem teatru pojawił się dopiero w trakcie próby generalnej i natychmiast zaczął atakować mnie i mój sposób grania. Próba została zdezorganizowana. W pewnym momencie przerwałem jego popisy: „ Panie dyrektorze, bardzo cenię sobie pana uwagi, ale ta próba nie jest dla mnie, tylko po to, by wprowadzić nową obsadę. Ja znam swoją rolę, a oni muszą dziś wieczorem zagrać po raz pierwszy. Mój czas się kończy. O godzinie 14-tej schodzę ze sceny i jadę na nagranie do telewizji. Wrócę dopiero na przedstawienie. Jeśli nie chce pan nam pomóc, to proszę przynajmniej nie przeszkadzać.” Hanuszkiewicz zamruczał coś i wyszedł. Mogliśmy dokończyć próbę.

Do swoich tryumfów zaliczasz pewnie swoją tytułową rolę w Teatrze TV „Mariusz” Marcela Pagnola?

To moja pierwsza rola telewizyjna, zaraz po szkole. I nie był to sukces. Byłem aktorsko jeszcze zielony. Przedstawienie szło na żywo, więc odpowiedzialność olbrzymia. Mój ojciec, który grał tam...mojego ojca, w obawie, abym nie zaniemówił ze strachu, dał mi przed emisją pastylkę na uspokojenie, chociaż wcale nie byłem zdenerwowany. Pastylka podziałała piorunująco. Wyłączyła mi wszystkie emocje, a moją grę pozbawiła życia. Na 2/3 przedstawienia wręcz uśpiła mnie i spowolniła reakcje. To się nazywa „niedźwiedzia przysługa”. Mimo to nie była to moja klęska. W sztuce tej młodzieniec z Marsylii imieniem Mariusz ulega swojej ukrywanej pasji i, porzucając ukochaną, zaciąga się na statek i wypływa na dalekie morza w poszukiwaniu przygód. W ostatniej scenie Mariusz wylicza jak w transie kolejne pachnące korzeniami porty na trasie rejsu: Bombaj, Colombo, Malakka, Singapur, Bangkok....

Ta rola okazała się dla mnie prorocza. Nie była tryumfem aktorskim, ale już w 12 lat później ujrzałem osobiście każde z tych miast i radykalnie odmieniło to moje życie.

Zbieg okoliczności, czy przeznaczenie? Ale wróćmy do twoich tryumfów.

 Nawiasem mówiąc, niedawno spotkałem osobę, która opowiedziała mi o swoich przeżyciach 48 lat temu, kiedy to oglądała przedstawienie „Mariusz”. Inną taką osobę spotkałem w Kapsztadzie, w Południowej Afryce.

 A, jeszcze epizod z lat 90 – tych. Odwiedziłem Warszawę w grudniu. Przeraźliwe zimno, wiatr, zawiewający śnieg przegonił handel ze Stadionu do przejścia pod Rondem Waszyngtona. Gęsto, ciemno, ludzie zakutani w co się da, czekają na tramwaj, czy autobus. Ktoś mnie trąca w tłumie. Odwracam się i widzę osobnika o pokrytej strupami twarzy. Zamiast jednak spodziewanej „piąchy” słyszę zachrypniętym głosem z jego spierzchniętych ust: „Panie Machoski, czy ten pana ojciec ciągle gra tego Lenina?” Miałem wtedy ochotę go uściskać....Tyle lat nieobecności, a ktoś - poznaje i pamięta.! Czy to nie dowód, że sztuka aktorska „nie całkiem przemija”? I chyba także mój mały, osobisty sukces...

Ale jak już powiedziałem wcześniej, pierwszym prawdziwym zawodowym tryumfem był Gucio w „Ślubach panieńskich”. Na inne trzeba było poczekać. Poprzedziły je błędne decyzje zawodowe, które zaważyły na moim życiu.

Podejmowałeś niewłaściwe decyzje?

Prawie wyłącznie. Byłem w tym mistrzem. Z dużą domieszką zwykłego pecha. A najgorsze jest to, że nie dostaje się już nigdy drugiej szansy. Żeby coś poprawić, podjąć właściwą decyzję. Jak pisała Szymborska:, życie to „przedstawienie bez próby”, w którym  „nic dwa razy się nie zdarza”..

 Do moich grzechów dochodzi niezdecydowanie i brak konsekwencji. A to cechy, które oczywiście oprócz szczęścia decydują o sukcesie lub porażce.

Wolisz mówić o sukcesach, czy o porażkach?

A jak myślisz? Porażki i błędy śnią mi się po nocach, podobnie jak te piękne dziewczyny, wobec których zachowałem się jak dżentelmen (tzn. jak idiota) i które nigdy mi tego nie wybaczyły. Prześladują mnie w nocy ich zawiedzione, wściekłe twarze.

Błędy zawodowe kosztowały mnie jednak znacznie więcej. Niektóre stały się porażkami życiowymi.

Nie uważasz chyba swojego życia za porażkę?

Nie, na pewno nie. Ale mam spore poczucie niespełnienia. Bardzo wielu rzeczy nie udało mi się zrealizować.

 Każdy człowiek otrzymuje w genach jakieś zdolności, które dają mu przewagę nad innymi. Niektóre z nich odkrywa wcześnie, a innych nie odkrywa w ogóle. Te  odkryte ma obowiązek rozwijać, jako dar boży.

Ja znalazłem u siebie kilka niecodziennych darów, które wykorzystałem niestety w bardzo niewielkim stopniu. Powinienem czuć się zdruzgotany stwierdzając to pod koniec życia. Ale tak nie jest, bo zdaję sobie sprawę, że kultywowanie jednego z talentów, wykluczyłoby prawdopodobnie rozwijanie innych.

Mógłbyś podać przykład?

Gdybym chciał dalej trenować biegi, nie miałbym czasu na studiowanie w szkole teatralnej. Gdybym wcześniej odkrył w sobie niezwykły dar do szybkich zjazdów na nartach, musiałbym całkiem zmienić tryb życia i miejsce zamieszkania, a kariera sportowa, jak wiadomo, jest krótka...

A aktorstwo?

Aktorstwo zdominowało na długie lata wszystkie moje pasje i stało się sposobem na życie i metodą kształcenia osobowości. Budowałem je, przynajmniej początkowo, na swojej sprawności fizycznej osiągniętej przez uprawianie sportu. Koło się zamyka. Chciałem być aktorem doskonałym. Aby podnosić moją sprawność fizyczną kontynuowałem treningi gimnastyki przyrządowej, body building, do 60 roku życia grałem w koszykówkę, byłem uważany za „profi”. Nawiasem mówiąc, właściwie nigdy nie zostało to wykorzystane, ani w teatrze, ani w filmie. Zresztą ja i tak najwięcej czasu spędzałem w studio radiowym... Uczyłem się też śpiewu i języków obcych.

Nie żałujesz wyboru tego zawodu?

O nie! Toż to była przez wiele lat niekończąca się przygoda. Przeżyłem, oprócz mnóstwa niezapomnianych chwil, także rzadkie momenty pełnego tryumfu, które pozwoliły mi zachować wiarę w sens posłannictwa i mojego wyboru. Na wspomnienie tych wydarzeń do dziś odczuwam charakterystyczne mrowienie w plecach....A więc – było warto!

Ale wróćmy do początków ...

W pierwszych miesiącach i latach odbierałem przyśpieszoną lekcję życia. Moje idealistyczne i nieco dziecinne nastawienie zostało dość szybko i brutalnie skonfrontowane z rzeczywistością. Naiwnie wyobrażałem sobie, że w świecie sztuki istnieją tylko jednoznaczne kryteria, których celem jest sukces artystyczny. Sztuka miała być dla mnie kryształową kulą odizolowaną od brudów życia, ekwiwalentem czystości sportu (z którego zrezygnowałem), gdzie najważniejszy był wynik.

 Rozczarowania, które mnie spotkały, na długo zgasiły mój młodzieńczy entuzjazm, ale nie zmieniły mojego systemu wartości i na pewno nie nauczyły mnie cynizmu i wyrachowania.

Najmocniejszym może ciosem, który zatrząsł moim idealistycznym pojmowaniem świata i sztuki było wystawienie „Kordiana” przez Adama Hanuszkiewicza na scenie Teatru Powszechnego.

- Pomysł Hanuszkiewicza na tę inscenizację i na obsadę postaci tytułowej miał charakter polityczny i musiało to być zaplanowane i omówione w KC.  Chodziło o ukazanie polskiej walki narodowo-wyzwoleńczej zgodnie z linią partii, a odwrotnie niż w dejmkowskich „Dziadach”, jako durnej chimery, mrzonek, a Kordiana jako niedowarzonego, pryszczatego onanisty, cierpiącego na majaki. Kordian miał wyglądać dziecinnie, słabo, nieporadnie. I wyglądał! I gdyby Kordian Nardellego był efektem świadomego, celowego budowania postaci, a nie zwykłej nieporadności, można byłoby chociaż dyskutować, czy to właściwa interpretacja. Problem był jednak w tym, że Nardelli nie radził sobie zupełnie z trudnym tekstem dramatu Słowackiego.

Obsadzenie go przez Hanuszkiewicza w roli Kordiana w Teatrze Powszechnym, a następnie jego tragiczna śmierć otoczyły go nimbem wielkiego talentu, kogoś w rodzaju Zbyszka Cybulskiego. Prawda była taka, że w ciągu czterech lat studiów Nardelli tak naprawdę niczego nie zagrał, nawet w scenach, aż do egzaminu dyplomowego. Grając wyłącznie epizody nie miał okazji czegokolwiek się nauczyć. Jakimś cudem wystarczało mu to do zaliczania egzaminów. Ratowała go muzykalność i zdolności ruchowe. Był bezkonfliktowy i sympatyczny. Ale miał wadę wymowy, zapluwał się przy bardziej skomplikowanych kwestiach.

Hanuszkiewicz szybko zorientował się, że Nardelli nie może udźwignąć tej roli. Zaczęło się od wykreślania mu coraz to nowych fragmentów tekstu, aby zredukowawać rozmiar wstydu. Ale wszystkiego nie dało się wykreślić. Wobec tego dyrektor na 6 czy 7 dni przed premierą zebrał około 30-to osobową grupę aktorów, biorących udział w scenie spisku w podziemiach katedry. Z niezwykłą u niego skruchą przyznał, że obsadzenie Nardellego w tej roli było błędem, ale nie ma już wyjścia i trzeba ratować przedstawienie. Następnie rozdzielił  wszystkie dłuższe partie tekstu i monologi Kordiana pomiędzy obecnych. Każdy z nas (bo ja też tam byłem) swoim fragmentem nakrywał tego biednego Nardellego. Każdy był też lepszym aktorem. Ale już następnego dnia po tej pamiętnej rozmowie rozpoczęło się czarowanie rzeczywistości, medialne przekuwanie klęski w sukces. Nie wierzyłem własnym oczom – w ciągu kilku dni, jeszcze przed premierą, „Kordian” stał się przedstawieniem sezonu, a Nardelli gwiazdą. Mistrzowskie posunięcie, jak to się dziś nazywa, pijarowskie. Władzom zresztą też zależało na rozgłosie. Odpowiednie recenzje były już napisane, a sam Jarosław Iwaszkiewicz zapiał z zachwytu nad „kreacją” Nardellego, porównując go z legendarnym Osterwą. Myślę, że niezależnie od zamówienia politycznego nasz wielki pisarz i humanista o zdeklarowanych zamiłowaniach  znalazł w Nardellim tego pięknego, wiotkiego efeba, którego poszukiwał fizycznie i literacko przez całe życie.

 Ale „Kordian” Hanuszkiewicza odniósł sukces, szczególnie wśród młodzieży.

Zwłaszcza tej bezmyślnej. I nic dziwnego. Było wiele efektownych scen: muzyka, półnagie girlsy, słynna szydercza drabina jako Mount Blanc. Jakaż to ulga po nudnych lekcjach polskiego. Wreszcie można było szczerze odpowiedzieć na gombrowiczowskie pytanie: „Dlaczego Słowacki wzbudza w nas zachwyt i miłość?”. A do tego Nardelli był tak podobny do każdego z nich....

Ale pewnie dziwisz się, że tyle miejsca temu poświęcam. Chyba czas, żebyś mi zadał jedno pytanie..., takie stereotypowe...

Zdaje się, że się domyślam...Zatem: Czy masz jakąś szczególną, wymarzoną rolę?

Tak. Mam. Jeśli ten zawód jest także powołaniem, to rola, do której się urodziłem, dla której zostałem aktorem i której, ku mojej rozpaczy, nigdy nie zagrałem - to Kordian. I nie Hamlet, ale właśnie - Kordian.

Odszedłeś od Hanuszkiewicza. Teatr Polski był tym idealnym wyborem?

Oczywiście, że nie. Prowadzony przez tandem dwóch mocno partyjnych dyrektorów cieszył się kiepską opinią. Złożyłem propozycję dyr. Warmińskiemu z Teatru Ateneum. Czekałem do końca maja na odpowiedź, w końcu zadzwoniłem do Teatru Polskiego. W godzinę później podpisałem umowę, a dwie godziny potem zadzwonił sekretariat Ateneum, żebym przyszedł podpisać u nich. Musiałem odmówić – i to zadecydowało o przebiegu mojej kariery zawodowej. Zmarnowałem parę lat życia. A może więcej...

Wylądowałeś w Teatrze Polskim. Dyrektor Kowalczyk nie zamierzał wystawiać „Kordiana”?

Dyr. August Kowalczyk miał może ambitne plany repertuarowe, ale służyły one głównie zaspokajaniu wybujałych ambicji Krystyny Królównej, która umiała wykorzystać dyrektorską zażyłość.

Po wystawieniu „Wesołych kumoszek z Windsoru” Szekspira Maciej Zenon „Piwko” Bordowicz wymażył mnie sobie do tytułowej roli w „Mazepie” Słowackiego. W „Kumoszkach” zagrałem zawadiackiego amanta Fentona w sposób, który go zainspirował. Zaproponował inscenizację i obsadę Kowalczykowi. Popełnił jednak błąd. Zamiast Królównej w roli Amelii chciał obsadzić Annę Nehrebecką. Był nieugięty, więc odszedł z kwitkiem. W 3 lata później „piwko” zrobiło swoje i Maciej Zenon przystał na warunki dyrekcji i wystawił „Mazepę” ze starzejącą się Królówną, ale beze mnie. Ja byłem już skłócony z Kowalczykiem...Mazepę zagrał 38-letni Andrzej Antkowiak, odpowiedni partner dla Amelii. Tak więc kolejna rola moich marzeń przeszła mi koło nosa.

A dlaczego skłóciłeś się z Kowalczykiem ?

Przez „Rumcajsa”.

Przez Rumcajsa ?

Tak. Na próbie kostiumowej musicalu dla dzieci „Przygody Rumcajsa” zaprotestowałem u dyrektora przeciwko prawie gotowym już kostiumom projektu Adama Kiliana, które nas, czterech aktorów grających Zające, zamieniły w stojące na scenie statyczne, bezosobowe olbrzymie kukły, pozbawione możliwości poruszania się, a zwłaszcza klownady, którą pracowicie przygotowaliśmy na próbach. Koledzy oczywiście milczeli, woleli się nie wychylać, a ja po prostu zastrajkowałem. Dla mnie dobro Sztuki było najważniejsze. Po dwóch przeróbkach, poprzedzonych awanturami, kostiumy zostały dostosowane do naszych potrzeb. Szalejące po scenie Zające stały się ulubieńcami dziecięcej widowni. Mogę powiedzieć, że uratowałem to przedstawienie, ale u dyrekcji znalazłem się w ciężkiej niełasce. Wszak naraziłem nieomylnego dyrektora na utratę twarzy, i to przed całym zespołem.

Ale zanim to się stało, zagrałem jeszcze „molierowskiego amanta” Kleanta w „Chorym z urojenia”, obok cudownego Tadeusza Fijewskiego. Role amantów u Moliera to przekleństwo wszystkich młodych aktorów. Polegają one na klepaniu  gładkich formułek grzecznościowych i mogą doprowadzić do czarnej rozpaczy.

Przyjemnie wspominam rolę Arwiragusa w „Cymbelinie” Szekspira i Pana Amiens w „Jak wam się podoba” w reż. Krystyny Meissner w 1972 r. Jako Pan Amiens biegałem po scenie z gitarą i śpiewałem wspaniałe ballady ze specjalnie dla mnie skomponowaną muzyką K. Serockiego. Czułem się w tym świetnie i takież miałem recenzje.

 Jednakże moje ambicje sięgały dużo dalej. Nie zmieniałem jednak teatru, bo cały czas mówiło się o odejściu Kowalczyka i jego zastępcy, Andrzeja  Krasickiego, których krytycznie oceniano za słabe rezultaty artystyczne teatru. Ale to ja odszedłem (conajmniej 2 lata za późno), a oni zostali jeszcze długie 5 lat. Takie były czasy – decydowały zasługi partyjne. Dokładnie, jak teraz...

Zaangażowałeś się do Teatru Ziemi Mazowieckiej przy Szwedzkiej na Pradze….

- Który miał dwie sceny: stacjonarną i objazdową i mały zespół, co powinno gwarantować dużo grania. Później został przemianowany na Teatr Popularny. Liczyłem, że będzie nieźle pod dyrekcją młodego Andrzeja Ziębińskiego, ale i tam natrafiłem na niedobre prądy i grałem początkowo mniej niż powinienem, choć pierwotnie dyrektor deklarował mi bardzo wiele. Z dużym sentymentem wspominam udział w „Teatrze niekonsekwencji” Tadeusza Różewicza w reż. Andrzeja Rozhina, gdzie zagrałem kilka różnorodnych ról i nagle stałem się "odkryciem sezonu", co zmieniło radykalnie moją pozycję w teatrze. Przypomniano sobie znowu o moim istnieniu. W 1979 r. zagrałem główną rolę w sztuce „Stara sprawa” w reż. Józefa Skwarka. Wspominam o tym, gdyż był to pierwszy reżyser, który fachowo i w skupieniu pracował ze mną przy budowaniu roli. Takiej współpracy brakowało mi przez wszystkie lata zawodowej kariery. Efekt był świetny. Potajemnie  obejrzał mnie w tym Dejmek i obsadził w głównej roli reżyserowanego przez siebie przedstawienia „Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Kral. Nie wiedziałem o tym i zrobiłem wszystko, aby się z grania w tej sztuce wykręcić. Odczuwałem wtedy przesyt i zmęczenie sezonem, potrzebowałem chwili oddechu, a nie sądziłem, że właśnie ucieka mi sprzed nosa główna rola i to u Dejmka! Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem zdruzgotany własną głupotą.

Niezrażony moim unikiem Dejmek zaangażował mnie do Teatru Polskiego rok później. Przedtem jednak spędziłem pół sezonu w Teatrze Syrena, gdzie zagrałem główną rolę w komedii satyrycznej „Wizyta młodszej pani” w reż. Romana Kłosowskiego, co wspominam z dużą przyjemnością…

A więc znalazłeś się znowu w Teatrze Polskim w pod znakomitą dyrekcją i w doborowym towarzystwie. 

- To była nobilitacja, ale ja jeszcze nie wiedziałem, że Dejmek ma rzeczywiście wobec mnie poważne plany.

13 grudnia 1981 pracę teatru przerwało na krótko wprowadzenie stanu wojennego, ale już na wiosnę następnego roku odbyła się premiera musicalu Wojciecha Młynarskiego „Wesołego Powszedniego Dnia”. Ludzie odebrali ten tytuł jako pochwałę znienawidzonego Stanu Wojennego i bojkotowali spektakl o mądrym tekście i szlachetnym przesłaniu. Ale tylko w Warszawie. W Przemyślu, gdzie nie dotarła zła fama, przyjęto nas entuzjastycznie. Tym niemniej Dejmek pogodził się z polityczną porażką i zdjął spektakl z afisza. A szkoda, bo grałem w nim główną rolę męską i czerpałem z tego dużo satysfakcji.

A potem udział w głośnym „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego w reżyserii Dejmka, które miało premierę w lipcu 1982 roku, w atmosferze gorączki demonstracji ulicznych pierwszego półrocza stanu wojennego.

To było niesamowite. Każde przedstawienie było pretekstem do zademonstrowania oporu wobec władzy generałów. Owacje, jakie otrzymywała na wejście znakomita aktorka i represjonowana działaczka KOR-u Halina Mikołajska, przejdą do historii.

W tym czasie i ja przeżyłem mój tryumf. Tego dnia pomiędzy popołudniowym, a wieczornym spektaklem „Wyzwolenia”, 200 metrów od teatru, w kościele św. Krzyża wraz z Ewą Smolińską i Jurkiem Zelnikiem graliśmy przedstawienie poetyckie stworzone przez nas już w stanie wojennym „ku pokrzepieniu serc”.

Na zewnątrz na ulicy odbywały się „przepychanki” pomiędzy demonstrantami popierającymi strajk pracowników PAN, a ZOMO. Na schodach kościoła stał szpaler ZOMO utrudniający ludziom wejście, a w kościele 1000 osób w nabożnym skupieniu oglądało nasz spektakl. Kiedy po przejmującym tekście Ernesta Brylla ...”o nie, tak być nie może, jak dawniej bywało....jeśli ludzie wszędzie podniosą się, to zmuszą ojczyznę do lotu...bo inaczej nam pełzać nawet nie pozwolą, a nasza mowa zmieni się w milczenie” zapadła cisza, a potem szaleńcze owacje, podniosłem ręce, aby uciszyć publiczność. W tym samym momencie las rąk powędrował w górę ze znakiem V, w zabronionym wtedy geście zwycięstwa. Nie sposób opisać, co się działo, kiedy łamiącym się ze wzruszenia głosem krzyknąłem słowami modlitwy Tuwima:

 „Chmury nad nami rozpal w łunę, uderz nam w serca złotym gromem, otwórz nam Polskę – jak piorunem otwierasz niebo  zachmurzone. Daj nam uprzątnąć dom ojczysty”.....

Wiedziałem, że jest to wielka i niezwykła chwila. Miałem „rząd dusz”. Wystarczyłaby iskierka, jedno hasło. Tą iskierką mogła być końcówka wiersza Baczyńskiego: .... „Ludu mój, do broni!” Nie odważyłem się wypowiedzieć tych słów – ludzie mogli ruszyć na KC, nie myśląc o konsekwencjach. Po twarzach płynęły łzy, ale mogła też polać się krew. Tej odpowiedzialności nie wolno mi było podjąć. Manipulowanie tłumem jest tym prostsze, im prostszych haseł się używa. Tu emocje przekroczyły stan krytyczny. Osiągnięte zostały nie demagogicznymi hasłami, ale starannym doborem poetyckich tekstów i odpowiednią interpretacją. W geście wdzięczności dla nas jakaś kobieta wrzuciła księdzu na tacę cały miesięczny przydział kartek na żywność. Kartki oddaliśmy, ale gest zachowaliśmy na zawsze w pamięci.

Tak, to był mój, nasz tryumf. Warto było znosić wszystkie poszturchiwania losu, by dożyć takiej chwili. To apogeum tego, co może osiągnąć aktor.

Jak na ironię ostatnie słowa Tuwima i naszego spektaklu brzmiały: „Lecz nade wszystko słowom naszym, zmienionym chytrze przez krętaczy, jedyność przewróć i prawdziwość. Niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość”. Dzisiaj, kiedy kłamstwo i demagogia święcą tryumfy, brzmi to jak chichot historii, a dwa szlachetne słowa zostały zawłaszczone przez krętaczy, którzy nie są godni ich używać. Niestety, Kościół stoi teraz po drugiej stronie barykady i przestał już być miejscem, gdzie można zamanifestować swój sprzeciw.

W Twojej opowieści, jak dotychczas, sztuka ciągle wpleciona jest w politykę...

Bo sztuką można uprawiać politykę, a ja jestem nieuleczalnym Kordianem.

Skoro mówimy o trójkącie Kościół – polityka - sztuka, brałeś udział w filmie „Bolesław Śmiały”, mówiącym o trudnych relacjach na styku władza świecka – władza duchowna.

Film kręcony jeszcze za Gomułki bierze oczywiście stronę władzy królewskiej, co miało być argumentem usprawiedliwiającym walkę komuny z Kościołem. Ja byłem jednym z przybocznych króla, wykonującym między innymi ponury wyrok na biskupie.

Lata później otarł się Pan o legendarnego „Człowieka  z żelaza” Andrzeja Wajdy, gdzie w pierwszej scenie zagrał Pan epizod pracownika radia. Miał Pan świadomość, że bierzecie udział w epokowym zdarzeniu?

- Tak, mieliśmy tę świadomość, czas był gorący, ale miałem tylko jeden dzień zdjęciowy. Wajda pojawił się na planie chwilę przed nakręceniem tej sceny, był rozrywany przez rozmaite komitety solidarnościowe. Aż dziwne, że potrafił się jeszcze skupić na tak poważnym temacie. Ja natomiast pamiętam, że kilka dni wcześniej w tym samym studio Polskiego Radia odmówiłem przeczytania tendencyjnie krytycznego wobec Solidarności i Wałęsy tekstu.

Czy w Twoim pierwszym dużym filmie, w „Kolumbach” polityka też odgrywała rolę?

Oczywiście. W końcu był to film o chłopcach z AK, formacji wrogiej komunistom. Grałem Czarnego Ola. Odcinek 4, w którym Czarny Olo odnajduje i przesyła do Anglii rakietę V2 został skreślony przez cenzurę – zbyt dużo zasług dla AK. Prawie połowa moich scen, które pozostały, wypadło z filmu po mojej scysji z reżyserem, Morgensternem. Nie wnikając w szczegóły i racje, Morgenstern obraził mnie publicznie, na co ja odpowiedziałem ignorowaniem go i jego poleceń, a on z kolei wyciął część moich scen ze zmontowanego już filmu. Fakt ten miał daleko idące konsekwencje dla mojej dalszej kariery filmowej.

Nie najlepszy początek dla młodego aktora.

Inne próby nie były lepsze. „Kto wierzy w bociany”, to następna rola. Trudno mi to oceniać z pespektywy czasu, ale mój brak doświadczenia i pewności siebie, pokrywany pewnego rodzaju arogancją, nie przysporzył mi „plusów dodatnich”. Spora w tym wina kompletnego braku przygotowania do pracy w filmie, radio i telewizji w ówczesnym PWST.

Nie trafiłeś tam na dobrych nauczycieli, a jak było później z reżyserami?

To moje nieszczęście. Nie byłem naturalnym talentem, „naturszczykiem”, potrzebowałem reżysera, by mnie kształtował, ugniatał jak plastelinę, pomógł odkryć siebie, nawet gdyby wzbudzało to mój początkowy sprzeciw. Tylko w dyskusji i starciu poglądów i osobowości może narodzić się coś wartościowego. Tego niestety mi zabrakło.

Dotyczy to także filmu?

Najbardziej. Zauważyłem, że praca reżysera z aktorem w polskim filmie jest słaba, a raczej jej nie ma. Oczekuje się od aktora jego własnych propozycji. Na Zachodzie długo próbuje się z aktorami, nawet z epizodystami, zaplanowane sceny. W Polsce nie. O ile pamiętam, nieco lepiej było w Telewizji. Tam przynajmniej był czas na próby.

A współpraca z Krzysztofem Zanussim?

- Poznałem go w szkole teatralnej, gdy  szukał młodego aktora do roli studenta w swoim filmie dyplomowym „Śmierć prowincjała”. Spodobał się mu mój egzamin ze scen. Nie mogłem jednak się zwolnić z zajęć w szkole i rolę zagrał Jerzy Jogałła. Kiedyś Zanusssi powiedział mi, że napisał scenariusz z myślą o mnie, traktujący o człowieku, który wspina się w Himalajach. Główną rolę zagrał jednak znany operator filmowy. Kolejna rola mnie ominęła, ale między Zanussim a mną nawiązała się nić przyjaźni. Spotkałem się z nim w końcu na planie „Za ścianą”, „Barw ochronnych” i „Constansu”.

W domenie filmu mam generalnie uczucie niespełnienia, niedosytu . Dotyczy to także ostatniej większej roli w „Enen” u Feliksa Falka w 2009 roku.

Nie wspomnieliśmy tu o jeszcze jednej dziedzinie, jaką uprawiałem – estradzie. To setki koncertów, na których śpiewałem, mówiłem poezję. Często dla wielkiej widowni, jak Sala Kongresowa, czy Plac Defilad. To była dobra szkoła aktorstwa.

Czy jest coś, co zastąpiło ci utracony teatr?

Tego nic nie jest w stanie zastąpić. Ta tęsknota za gorączką twórczą jest przejmująca. Ale jeśli pytanie brzmi, czy robię coś ciekawego – to odpowiedź jest twierdząca. Podróżuję po świecie poszukując ekstremalnych widoków i wrażeń, przez kilka lat zajmowałem się dziennikarstwem, fotografuję, miałem kilkanaście wystaw, przynajmniej w ten sposób zaspokajam moje potrzeby estetyczne. Ale coraz rzadziej chodzę do teatru – czuję się osobiście obrażony, jeśli trafię na zły spektakl, a jeszcze bardziej, gdy słyszę, jak ktoś z moich kolegów profanuje dobrą poezję.

-A teraz jeszcze to sakramentalne pytanie: Czy przychodziło ci kiedyś do głowy, że mógłbyś zmienić klimat, wyjechać z kraju?

Nigdy. W najgorszych czasach komuny i chwilach zwątpienia. Moje miejsce było zawsze tu, skąd wywodzi się muzyka Chopina i poezja Herberta. Decyzja o ucieczce z kraju zapadła w ciągu kilku dni na skutek bezpośredniego zagrożenia ze strony SB. I od tej chwili już nigdy nie byłem szczęśliwy...

Dziękuję za rozmowę.
--

Krzysztof Machowski – ur. 7 lutego 1946 roku w Jeleniej Górze. Absolwent PWST w Warszawie (1968). W latach 1968-1985 aktor scen warszawskich: Narodowego, Powszechnego, Popularnego, Syreny, Polskiego. Role m.in. w "Pensjonacie Pani Latter", „Panu Wokulskim”, „Ślubach panieńskich”, „Nieboskiej komedii” Z. Krasińskiego w reż. A. Hanuszkiewicza (1969), "Cymbelinie" Szekspira, "Chorym z urojenia" Moliera, „Wesołe kumoszki z Windsoru” i „Jak wam się podoba” W. Szekspira (1972), „Życiu jawą” E. Brylla w reż. A. Kowalczyka (1973), „Ta mała ziemia”, „Pani Prezesowej" w reż. Andrzeja Szczepkowskiego, „Komedii omyłek” W. Szekspira w reż. Z. Wierchowicz (1976), „Królu w kraju rozkoszy” F. Zabłockiego w reż. A. Ziębińskiego (1978), „Krewniaki” Bałuckiego, „Trudna sprawa” (1979) w reż. Józefa Skwarka, „Teatr Niekonsekwencji” Różewicza w reż. A.Rozhina, „Jubileusz” Czechowa, „Wizyta młodszej pani” (1981),  musicale: „Na szkle malowane” (1970), „Przygody Rumcajsa” (1974), „Córeczki pod klucz” (1978), „Wesołego Powszedniego Dnia” Wojciecha Młynarskiego (1982). „Sen Nocy Letniej” w Operetce (gościnnie), „Bal manekinów” T.Ateneum (gościnnie), „Jan Kochanowski w Łazienkach”(2005).

 W Teatrze Telewizji m.in.: „Mariusz”M. Pagnola, „Niebezpieczne ścieżki” III cz. W reż. A.Konica, „Wesele” St. Wyspiańskiego w reż. L. Zamkow (1971), „Ogrody Luizy” (poezja A. Bursy) w reż. A.Titkowa, „Noce i dnie” reż. Świderski,  „Antygona” Sofoklesa w reż. H. Boukołowskiego (1972), „Martin Eden” J. Londona w reż. St. Wohla (1972), „Opowiadanie na dobranoc” Seana O`Caseya”(1973), „Kordian i cham” L. Kruczkowskiego w reż. J. Bratkowskiego (1972), „Śmieszna historia” w reż. E. Dziewońskiego, "Wyruszyć o świcie" w reż. Z. Hübnera, „Słowo o Ludwiku Waryńskim” II cz., „Nie mam nic do powiedzenia”, „Medea moja sympatia” Wasowski i Przybora, Teatr Kobra -  „Pamela” L. Edwina w reż. W. Orzechowskiego (1978), „Sprawy człowiecze” III cz. (1985). Role filmowe, m.in.: „Bolesław Śmiały” (1969), „Za ścianą” (1971), „Bilans kwartalny” (1974) i „Constans” (1980) K. Zanussiego, " Wakacje w Amsterdamie" K.Sowińskiego (1985), „Enen” F. Falka (2009). W serialach m.in.„Kolumbowie”, „Dom”, „07 zgłoś się”, "Pensjonat pod Różą", "Magda M", „Plebania”, „Klan”, „Na dobre i na złe”, „Barwy szczęścia”, "M jak miłość".

 

 


Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Trending Articles


TRX Antek AVT - 2310 ver 2,0


Автовишка HAULOTTE HA 16 SPX


POTANIACZ


Zrób Sam - rocznik 1985 [PDF] [PL]


Maxgear opinie


BMW E61 2.5d błąd 43E2 - klapa gasząca a DPF


Eveline ➤ Matowe pomadki Velvet Matt Lipstick 500, 506, 5007


Auta / Cars (2006) PLDUB.BRRip.480p.XviD.AC3-LTN / DUBBING PL


Peugeot 508 problem z elektroniką


AŚ Jelenia Góra