Irena Furnal
Uczeń Gustaw Herling
W 1949 r. „Wiadomości” londyńskie skierowały do przebywających na emigracji pisarzy ankietę zatytułowaną Jak się uczyli współcześni pisarze polscy. Na pytanie: „Jak się Pan uczył w szkole średniej?” Gustaw Herling-Grudziński odpowiedział ze szczerością:
„Uczyłem się bardzo słabo. Poza klasą szóstą, w której moje świadectwo półroczne wyglądało mniej więcej przyzwoicie, potykałem się ciągle o matematykę i fizykę, nie znosiłem historii, uczonej systemem dat i tablic synchronicznych, posługiwałem się często brykami na lekcjach łaciny, daleko mi było do jakiego takiego opanowania niemieckiego. Jedynie na lekcjach polskiego uchodziłem za bezkonkurencyjnego prymusa”.
Konfrontacja tego wyznania z zachowanymi katalogami klasowymi potwierdza, że gimnazjalista Gustaw Herling (najczęściej tak go zapisywano w dzienniku lekcyjnym) był uczniem raczej miernym, ale w szczegółach niektóre z niepowodzeń szkolnych oraz sukcesów przedstawiają się nieco inaczej. Widocznie zawiodła pisarza pamięć, mimo że nie upłynęło wiele lat od czasu, gdy siedział w szkolnej ławie.
Po przejściu z gimnazjum żydowskiego w klasie pierwszej miał kłopoty z adaptacją do nowego środowiska. Odbiło się to na marnych stopniach ze wszystkich prawie przedmiotów, także ze sprawowania: trzykrotnie dobre, raz odpowiednie. Z czego te trudności wynikały, nie wiadomo, bo chyba nie o to chodziło, że malcy byli narażeni na zaczepki wyrośniętych drugoroczniaków. I nie o to, że ósmoklasistom, których sala lekcyjna znajdowała się na wprost klasy pierwszaków, należało się kłaniać i zwracać do nich per „pan”. I raczej nie doświadczył przykrości z powodu pochodzenia, gdyż gimnazjum Reja słynęło z tolerancji, co zgodnie potwierdzało wielu uczniów z żydowskich rodzin. Choć to akurat nie jest pewne, ponieważ odczucie braku akceptacji przez otoczenie jest kwestią indywidualnej wrażliwości. Zmorą małego Gutka mogły być między innymi lekcje śpiewu, nie miał słuchu i nawet raz oberwał smyczkiem w ucho od krewkiego profesora Józefa Rosińskiego, który poza szkołą był organistą w katedrze i kapelmistrzem. Podobno podpadł za to, że nie znał tekstu jakiejś kolędy i na nic zdało się tłumaczenie, że uczęszcza na lekcje religii mojżeszowej. Według innej wersji miał uporczywie fałszować melodię pieśni Wszystko co nasze, Polsce oddamy, czego nie zniosło ucho profesora. Jedyną życzliwą mu osobą była wychowawczyni Irena Brenneisen-Piccioni, nauczycielka języka niemieckiego. Według Romana Kuleszyńskiego, kolegi Gustawa z sąsiedniej ławki, była to pani „o niezwykłej wprost dobroci, ogromnie opiekuńcza, pełna troski o powierzonych jej pupilków”. Uczniowie nazywali ją „Maminka - Mutter”. Od następnego roku szkolnego do końca nauki w gimnazjum wychowawcą klasy został germanista Karol Pełka. Był lubiany przez ogół uczniów, gdyż nie utrzymywał profesorskiego dystansu i pozwalał, aby traktowano go jak starszego kolegę, tylko Gutek z jakiegoś powodu się boczył i ta niechęć mu pozostała w wieku dojrzałym, nawet przytaczał z pewną dozą satysfakcji plotkę o profesorze („nie wiem jednak, czy to prawda”), jakoby „podczas wojny nie zachowywał się w Kielcach przyzwoicie”. To samo, zresztą, mówiono o „Mamince”. Zaginęły katalogi ocen z klas II-IV, więc nie można się przekonać, kiedy kryzys został przezwyciężony.
Sukcesy przyszły w klasie V (1933/34), nie VI. Co skłoniło Gutka do pilności, nie wiadomo, ale na koniec roku z języka polskiego otrzymał ocenę bardzo dobrą, a z łaciny, niemieckiego, geografii, przyrodoznawstwa i - o dziwo! – z matematyki, z której nierzadko dostawał dwóję - stopień dobry. Poza tym jedynym wyjątkowo dobrym rokiem w następnych latach z przedmiotami ścisłymi rzeczywiście było krucho, czasem zupełnie źle. Podobnie z historią, której w klasie Gustawa uczył profesor Włodzimierz Fert, postrach gimnazjalistów. Wymagał od uczniów znacznie więcej niż przewidywał program i aby otrzymać dobry stopień, musieli sięgać do bardziej wnikliwych niż ujęcia podręcznikowe prac historycznych. Widocznie Gustaw nie miał takich ambicji. U łacinnika Tadeusza Marczewskiego korzystał zapewne z bryków Icka Chitlera, ale widocznie nie były one dziełem prymusów, skoro tłumaczenia nie zadowalały surowego „Timarchusa”.
Miał też mocne strony, którymi się nie chwalił. Przez wszystkie lata nauki otrzymywał najwyższe noty z religii, co było niemal regułą wśród uczniów wyznania mojżeszowego, i - co już trudniej zrozumieć – był bardzo dobrym germanistą. Odpowiadając na ankietę „Wiadomości” londyńskich Jak się uczyli współcześni pisarze polscy, wyznawał przecież ze skruchą, że miał ogromne kłopoty z językiem niemieckim („daleko mi było do jakiego takiego opanowania niemieckiego”), a tu czasem tylko trójki, przeważnie czwórki i piątki. Nawet w feralnej klasie pierwszej jedyną ocenę bardzo dobrą otrzymał z języka niemieckiego od pani Brenneisen, która stosowała skuteczny system motywacji. „Za każdą dobrą odpowiedź […] obdarowywała uszczęśliwionego delikwenta cukierkiem ‘w papierku’, wkładając go dyskretnie do kieszonki mundurka. Pamiętam, że szczęście takie spotkało mnie zaledwie dwa razy - wspominał Roman Kuleszyński - natomiast zazdrościłem mojemu koledze z sąsiedniej ławki po prawej stronie – Gutkowi Herlingowi – którego cukierek nie omijał po każdej niemal odpowiedzi”. Jeśli nawet wyróżnienia te miały związek z miękkim sercem pani Brenneisen, to potem dobre i bardzo dobre oceny stawiał mu nielubiany germanista Karol Pełka. W końcu dzięki szkolnej edukacji opanował język rodaków Goethego na tyle, że jako student tuż przed wojną - jak przyznał w eseju Willa Tritone – czytał dzieła włoskiego filozofa Benedetta Crocego po niemiecku.
Natomiast polonistyczne sukcesy nie były tak spektakularne, jak to w ankiecie „Wiadomości” przedstawił. Trochę je podkoloryzował, zakładając, podobnie jak jego czytelnicy, że utalentowany pisarz powinien się jakoś wcześniej zapowiadać. Dlatego przy różnych okazjach powtarzał, że należał do prymusów na lekcjach języka polskiego (a nawet: „uchodziłem za bezkonkurencyjnego prymusa”). Tak wysoką pozycję miały mu zapewniać przede wszystkim wypracowania pisemne, podobno najlepsze w klasie. Opinię tę podtrzymywali koledzy szkolni, powołując się m.in. na dowód koronny - zeszyt do klasówek z klasy V zapełniony przez Gutka w całości pracą na temat dowolny, podziwianą przez wszystkich z powodu bardzo dobrej oceny, objętości i rzadkich uwag nauczycielki. Właściciel zeszytu wstydliwie udostępniał go tylko niektórym kolegom i to bez prawa czytania, więc tajemnicą pozostaje treść rozważań młodego „literata”, który niebawem, za rok, zadebiutuje w stołecznej prasie uczniowskiej. Co prawda właściwy debiut nastąpił podobno już w klasie V – jak się okazuje, przełomowej pod wieloma względami - w pisemku o tytule „Znicz” wydawanym przez Kółko Polonistów z inicjatywy prof. Lachnittówny. Tematu tego wystąpienia nie znamy, nie zachował się żaden egzemplarz gazetki, a nawet prawie nikt jej nie zapamiętał, łącznie z autorami artykułów. Pisemko padło po jednym czy dwóch numerach wyparte przez gazetkę starszych kolegów „Młodzi idą”, która właśnie zaczęła się ukazywać z wielkim impetem.
Po latach Herling-Grudziński krytycznie oceniał wartość swoich i cudzych pisemnych prac z języka polskiego, świetnych według nauczycieli, twierdząc, że międzywojenna szkoła premiowała kwieciste pustosłowie, styl odziedziczony po epoce młodopolskiej. „Wypracowania maturalne były wirtuozowskimi popisami wodolejstwa, a znaczenie tematów - owych ‘idei przewodnich’ oraz ‘wzlotów i upadków ducha poety’ - szydził - rozumiała tylko nieliczna garstka prymusów polonistów i niekiedy co inteligentniejsi wykładowcy, którzy przepisywali je z przerażeniem z druków kuratoryjnych”. Jakby na to nie patrzeć, faktem jest, że na maturalnym egzaminie pisemnym z języka polskiego otrzymał za taki „popis wodolejstwa” stopień bardzo dobry i został zwolniony z egzaminu ustnego.
Jednak co do wysokiej oceny całości wiedzy polonistycznej - mylił się, widocznie nie pamiętał. Nie zachowały się wszystkie katalogi okresowych ocen z lat jego nauki, lecz pozostało ich na tyle, by móc twierdzić, że był polonistą zaledwie dobrym. Znacznie go wyprzedzali dwaj koledzy: prymus ze wszystkich przedmiotów Adam Szurkawski (po wojnie lekarz) oraz Jurek Głowania, najbliższy przyjaciel, z którym Gustaw pod koniec klasy VII zredagował jeden numer pisemka „Młodzi idą” i stawiał pierwsze kroki jako „literat” (mimo humanistycznych zainteresowań Głowania został inżynierem). Literackimi uzdolnieniami wyróżniał się jeszcze Włodek Łukianow, syn kasjera towarowego na stacji kolejowej w Jędrzejowie, prezes szkolnego koła polonistycznego i – jak odnotował kronikarz „Młodzi idą” - autor znakomitego referatu wygłoszonego na zebraniu tego koła, obdarzony też talentem aktorskim (w szkolnych przedstawieniach grał główne role: Przełęckiego w dramacie Żeromskiego Uciekła mi przepióreczka, Poety w Weselu Wyspiańskiego). Późniejsze losy tego ucznia nie są znane. Hierarchia taka ustaliła się u nauczycielki języka polskiego w klasie V Ireny Lachnittówny i pozostała bez zmian u jej następczyni Anny Jodłowskiej do końca edukacji szkolnej. Obie panie posiadały nowoczesne wykształcenie pedagogiczne i starały się zachęcić młodzież do samodzielnego myślenia i aktywności na lekcjach, co, zdaje się, odpowiadało polemicznemu temperamentowi oraz intelektualnym predyspozycjom Gustawa. Toteż - jak zapamiętali koledzy - „brylował” już u profesor Lachnittówny, a na lekcjach profesor Jodłowskiej zaczęło się jego prawdziwe „królowanie”. Musiały to być błyskotliwe wystąpienia, nie poparte jednak solidną wiedzą, skoro ostatecznie otrzymywał stopień tylko dobry. Nie był małostkowy, więc obie polonistki darzył wielką sympatią i jako człowiek dorosły uważał, że dużo im zawdzięcza. Jako pisarz odciął się jednak zdecydowanie od stylu szkolnych wypracowań. W Dzienniku pisanym nocą wyznawał, że podziela upodobanie Stendhala do stylu ukrytego w paragrafach kodeksu cywilnego. W deklaracji tej jest sporo przesady, gdyż nigdy nie zrezygnował z dosadności czy urody porównań, epitetów i metafor, nie unikał ekspresjonistycznego obrazowania i chętnie posługiwał się ironią, ale wszystkie te środki artystycznego wyrazu trzymał mocno w ryzach.
Ulubionym pedagogiem Gustawa był profesor Kazimierz Kaznowski, „pan od przyrody”, nazywany przez uczniów „Dziadkiem”. „Był to człowiek jakby żywcem przeniesiony z XIX stulecia – z bródką, w garniturze, z białym kołnierzykiem, niezwykle poważny, do wszystkiego odnosił się z wielką pieczołowitością i pedanterią, uważając, że to, co robi, ma wielkie znaczenie. Uwielbiałem jego lekcje, to było jakieś zauroczenie […]. Byłem niezwykle zafascynowany i jego lekcjami, i nim samym” – wspominał jeszcze po wielu latach od opuszczenia murów szkolnych. Z miłości do profesora przywiózł kiedyś z berezowskich łąk kilka okazów mięsożernych rosiczek do pracowni przyrodniczej.
Kazimierz Kaznowski pochodził z rodziny drobnoszlacheckiej, z trudem ukończył studia z powodu biedy i udziału w strajku szkolnym w 1905 r. Uczniów traktował poważnie i z szacunkiem. Postawę tę ukształtowała zapewne kultura jego domowego środowiska i młodzieńcze sympatie socjalistyczne. Poza tym chyba z natury był człowiekiem życzliwym i usłużnym, co zjednywało mu sympatię wychowanków i ich rodziców. W szkole stał się bohaterem charakterystycznego zdarzenia. Przekonany, że treści jego przedmiotu nawet w szczegółach są powszechnie znane, podczas egzaminu wstępnego niechcący przyczynił się do tak wielkiej dystrakcji małego Janusza Pelca, syna znanego powszechnie lekarza żydowskiego pochodzenia Mojżesza Pelca, że rodzice malca postanowili zrezygnować z kształcenia chłopca w kieleckich szkołach. Gdy profesor poznał okoliczności sprawy, zaprosił państwa Pelców do cukierni Smoleńskiego i uroczyście ich przepraszał, zapewniając, że nastąpiło nieporozumienie i że w żadnym wypadku nie kierował się uprzedzeniami rasowymi.
W chwilach wolnych od zajęć i gdy nie doglądał szkolnego gabinetu przyrodniczego, który w dużej części wyposażył własnymi eksponatami przywiezionymi z różnych wypraw badawczych, i gdy nie zajmował się biblioteką, nad którą sprawował z urzędu pieczę, profesor Kaznowski przesiadywał godzinami nad gazetą w oknie cukierni Smoleńskiego przy głównym deptaku Kielc. Dystyngowany, uprzedzająco grzeczny, niedbały i lekko znudzony. Wśród bywalców kawiarni miał opinię oryginała-milczka, ale w środowisku inteligencji ceniono go za wiedzę, szczególnie za studia naukowe nad przyrodą świętokrzyską, które rzadko publikował, oraz za wkład w miejscowy ruch regionalistyczny. Był działaczem Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego i przewodniczącym Państwowej Rady Ochrony Przyrody w województwie kieleckim. Z tego tytułu organizował w gimnazjum, w którym uczył, wycieczki krajoznawczo-turystyczne. Dzięki nim młodzież poznawała przyrodę Gór Świętokrzyskich, historię regionu i jego życie współczesne. Wyprawy te zachowały się w pamięci wychowanków wśród milszych wspomnień szkolnych.
Najpewniej po takiej wycieczce do Nowej Słupi przez Mąchocice, Radostową, Świętą Katarzynę, Łysicę i Święty Krzyż (naturalnie pieszej) powstał debiutancki tekst publicystyczny Herlinga, wówczas ucznia klasy VI, reportaż Świętokrzyżczyzna, który zamieściło warszawskie, ale o zasięgu ogólnopolskim, pisemko młodzieży szkolnej „Kuźnia Młodych” (1935, nr 12 z 15 VI). Połączył w nim Gustaw wiedzę wyniesioną z pogadanek profesora z emocjami, jakie budził w nim ukochany pisarz Stefan Żeromski, i z wrażeniami, jakie wywarły na nim niektóre miejsca, np. Puszcza Jodłowa czy ciężkie więzienie na Świętym Krzyżu. Uwagi o trudzie więziennego życia kryminalistów odsiadujących tu wysokie wyroki, najczęściej dożywocie, dziwnie proroczo korespondują z dalszymi losami autora reportażu. Bezpośrednio zostały zainspirowane być może kilkoma artykułami, jakie na temat wznoszącej się ponad szczyty Łysogór tiurmy, najcięższego więzienia w Polsce, założonego przez zaborcę w nieczynnym klasztorze i za czasów carskich nazywanego polskim Sachalinem, zamieściła w tym czasie „Gazeta Kielecka” (niebawem Melchior Wańkowicz poruszy opinię publiczną losem osadzonego tu przemytnika Sergiusza Piaseckiego i wyda jego powieść napisaną za kratami Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy). Nawet nie wiadomo, czy kiedykolwiek dotarła do Herlinga-Grudzińskiego wiadomość, że po wojnie więzienie zlikwidowano, bo w jednej z not Dziennika z 1979 r., pisząc o wyspie Procida blisko Neapolu i o górującym nad nią ciężkim więzieniu w dawnym zamku, dodaje: „coś w rodzaju włoskiego Świętego Krzyża” (myśli z tym miejscem związane też są podobne, wzbogacone tylko pamięcią łagrów). Zachęcony sukcesem, zamierzał Gustaw tak samo wykorzystać doświadczenia z wycieczki klasowej do Wieliczki w październiku 1935 r., zapowiedział ten pomysł w redakcji pisemka, ale z winy autora lub gazetki do druku nie doszło.
Piesze wędrówki - klasowe, z kolegami i samotne - były jego pasją, ale z wychowaniem fizycznym („ćwiczeniami cielesnymi”) zawsze był na bakier, choć we wspomnianej ankiecie wymieniał jako młodzieńcze hobby piłkę nożną i sporty wodne. Nie ma go wszakże na żadnym zdjęciu klasowej elity, czyli sportowców – ani piłkarzy, ani kolarzy. W tym towarzystwie nie czuł się dobrze, omijał też etatowych dowcipnisiów. W pamięci kolegów zapisał się jako mól książkowy. „Gutek Herling, niewysoki, ociężały w ruchach grubasek, nie gustował zupełnie w grach i zabawach lansowanych przez ‘pana od gimnastyki’ Rudolfa […] – wspominał Roman Kuleszyński - Od pierwszej już klasy wykazywał zainteresowanie ‘poważnymi rozmowami’, raczej stroniąc od żartów i ‘psich figlów’ płatanych ustawicznie jeden drugiemu w klasie”. Franciszek Zyguła, w latach dojrzałych adwokat kielecki, drugi w kolejności serdeczny przyjaciel niemal przez wszystkie lata nauki szkolnej, zapamiętał Gutka nieco inaczej: „Kiedy go poznałem, byliśmy prawie jednego wzrostu. Ja miałem 178 cm i on chyba tyle samo. Ale Gutek był masywny i choć nie był tęgi, poruszał się powoli i takim pozostał. Miał szeroką twarz i jasne, do góry zaczesane włosy”. Zaprzyjaźnili się już w drugim roku nauki (zatem 178 cm wzrostu należy odnieść do jakiejś starszej klasy) i zażyłość ta przetrwała do matury. Zyguła potwierdza opinię Kuleszyńskiego o niechętnym stosunku przyjaciela do uprawiania sportu, a nawet jako miłośnik kultury fizycznej bezlitośnie podkreśla jego porażki na „ćwiczeniach cielesnych”. Po przeszło półwieczu jeszcze pamięta, że Gustaw był „jednym z ostatnich na lekcjach gimnastyki prowadzonych przez prof. Jana Zająca, zwłaszcza w biegach i wspinaniu się rękami po linie”.
Powaga nie opuściła Gustawa do końca nauki gimnazjalnej i tak było potem na studiach. Jerzy Drewnowski, przyjaciel z czasów warszawskiej polonistyki, zapamiętał, że „Gutek był zawsze poważny i pryncypialny. W głowie nie powstało mu nic wesołego”. Trochę obcesowo to ujął, więc dodał zaraz: „Ale był to serdeczny człowiek”. Życzliwość dla ludzi miał Gustaw prawdopodobnie tego samego gatunku co jego matka i rodzeństwo. Nauczyciel Morka zapisał w dzienniku lekcyjnym: „W stosunku do kolegów uprzejmy”. Wychowawczyni o Geni: „notatkami jej posiłkuje się wiele uczennic”. Kiedy Frankowi Zygule pod koniec klasy VII groziła dwójka z polskiego, Gutek zabrał go po lekcjach na ławeczkę w parku i do późnego wieczora powtarzali materiał z całego roku. Następnego dnia profesor Jodłowska była mile zaskoczona wiedzą ucznia, który dotąd nie wyróżniał się ani zamiłowaniem do literatury, ani pilnością. Aż trudno uwierzyć, że obiady w neapolitańskim domu przebiegały w lodowatej atmosferze, bez uśmiechu i bez słowa, że córka daremnie żebrała wzrokiem o życzliwą uwagę ojca. Tak mówi w wywiadach Marta Herling.
Edukacja Gustawa doznała wstrząsu w kl. VII (1935/36) – na półrocze oceny niedostateczne z fizyki z chemią i z matematyki (z adnotacji na marginesach odpowiednich rubryk wynika, że identyczne groziły na koniec roku, ale zostały poprawione), zaledwie dostateczny z języka niemieckiego. Opuszczonych – nie godzin, ale dni: 48 (było ich prawdopodobnie więcej, lecz zapisy w poszczególnych rubrykach w katalogach okresowym i głównym są niekonsekwentne i niejasne), okresowy i ogólny stopień ze „sprawowania się” – dobry. To było wtedy, gdy zaangażował się w działalność tajnego młodzieżowego kółka sympatyków komunizmu i gdy na stancję wkroczyła policja. W szkole wybuchła awantura i zawieszono go w prawach ucznia.
W tonie żartobliwym przedstawił ten epizod w odpowiedzi na ankietę „Wiadomości”:
„W klasie siódmej o mały włos nie zostałem na drugi rok, ale tym razem nie tylko dlatego, że uczyłem się […] nieszczególnie. Obrońcy liberalizmu przedwojennego niech posłuchają łaskawie, jakie to zbrodnie popełniali kilkunastoletni chłopcy na zapadłej prowincji. W kiosku na głównej ulicy Kielc (lub jeśli kto woli Klerykowa–Łżawca) kupowałem co pewien czas kilka wychodzących podówczas pism lewicowych: „Sygnały”, „Lewy Tor”, „Po prostu”. Zakupy moje obserwował pewien wysoki, szczupły pan o twarzy wilka stepowego, który w przerwach pomiędzy grą w bilard i popijaniem piwa w pobliskim szynku pełnił funkcje miejscowego Gallupa w dziedzinie nadobowiązkowej lektury szkolnej. Którejś nocy na stancji przy ul. Sienkiewicza pojawiło się trzech panów w zatłuszczonych płaszczach i zmiętoszonych kapeluszach, aby przeprowadzić rewizję u ‘kawalera z gimnazji Żeromskiego’. Byłem w owym czasie na feriach w Warszawie, toteż przebieg tej nocnej wizyty mogłem sobie tylko odtworzyć ze śladów, jakie pozostawiła ona na stancji. Na podłogach walało się włosie z poprutych materaców, w kątach pokojów stały nadwyrężone fotele. Ofiarą rewizji padły stare numery „Sygnałów”, „Lewego Toru”, „Po prostu” i […] „Wiadomości Literackich”. Z tej pożogi prowincjonalnej ocalał jedynie egzemplarz Manifestu komunistycznego, ukryty w jednym z tomów Szekspira, stanowiących własność moich gospodarzy. Nie aresztowano mnie wprawdzie po powrocie z Warszawy, ale musiałem opuścić stancję, zacząłem kupować w kiosku na Sienkiewicza „Pion” i zabrałem się ostro do nauki”.
Herling-Grudziński celowo zbagatelizował to wydarzenie, prawdopodobnie z obawy przed reakcją konserwatywnych czytelników „Wiadomości”, ale nawet im chyba trudno było uwierzyć, że powodem nalotu policji na uczniowską stancję była lektura paru wydawanych legalnie pism lewicowych. W rzeczywistości historia ta wyglądała poważniej zarówno od strony „niewinnych zbrodni” kilkunastoletnich chłopców na zapadłej prowincji, jak i konsekwencji szkolnych. Gustaw był członkiem założonego przez emisariusza ze stolicy, jakiegoś studenta, tajnego kółka, do którego należało kilku czy kilkunastu uczniów z gimnazjum im. Żeromskiego oraz z gimnazjum żydowskiego. Z rozproszonych w czasie wspomnień Herlinga-Grudzińskiego wyłania się niezbyt jasny status tego kółka. Raz mowa o tym, że gromadziło ono jedynie sympatyków radykalnej naprawy zła tego świata, innym razem - że było związane z partią komunistyczną, co prawda luźno, ale jednak… Najczęściej nazywał pisarz jego członków dowcipnie „komunizantami”. Konspiratorzy spotykali się z dala od niepożądanych oczu i uszu w porośniętych tarniną wyrobiskach górującego nad miastem wzgórza Karczówki, by mozolnie zgłębiać święte księgi marksizmu. Po odkryciu ich działalności policja przetrzymała przestraszonych spiskowców parę dni w areszcie. Gustawa to ominęło, ponieważ akurat wyjechał na krótko do stolicy, do brata.
W sprawach nauki i zachowania Gustawa przychodził do szkoły znacznie od niego starszy brat Maurycy, nie ojciec. Maurycy, już dorosły i nieźle zapowiadający się adwokat warszawski, elegancki, ze stołecznym sznytem, robił wrażenie na kolegach Gustawa, na nauczycielach pewnie także. Przypuszczalnie to on wynegocjował najłagodniejszy z możliwych wyroków - zawieszenie brata w prawach ucznia na kilka miesięcy zamiast relegowania ze szkoły lub w mniej surowej wersji - powtarzania klasy. „Zawieszanie” za rozmaite sztubackie przewinienia na parę dni lub dłużej było ulubionym i często stosowanym środkiem wychowawczym dyrektora Kuca, ale naprawdę mogło być gorzej. Dowodzi tego historia Janusza Pelca, tego ucznia, który na egzaminie wstępnym nie sprostał oczekiwaniom profesora Kaznowskiego. Janusz był porywczym chłopcem, sam po latach przyznawał, że w młodości lepiej było z nim nie zadzierać (może ten temperament sprawił, że w końcu został generałem armii izraelskiej). Pewnego razu rzucił pełnym kałamarzem w nowego nauczyciela geografii, gdy ten powiedział coś obraźliwego o Żydach. Niewiele brakowało, żeby wyleciał ze szkoły z wilczym biletem, uratowała go interwencja kolegów, którzy wstawili się za nim u dyrektora. Wyrok złagodzono, ale musiał przenieść się na rok do gimnazjum w Krakowie, co się jemu akurat spodobało niezmiernie, bo zamieszkał u dziadka birbanta, który prowadzał wnuka po krakowskich kawiarniach. Znacznie surowiej został ukarany syn wicedyrektora kieleckiego oddziału Banku Handlowego w Łodzi i radnego miejskiego Pinchas Rozenberg, jedyny znany z nazwiska towarzysz Gutka z tego kółka – pozostawiono go w klasie ósmej na drugi rok. Oczywiście, bez uzasadnienia, że to z powodu komunizowania, takich śladów kompromitujących szkołę w dokumentach się nie spotka - po prostu otrzymał kilka ocen niedostatecznych i obniżony stopień ze sprawowania pod pretekstem, że afiszuje się z „panienkami” na pryncypalnej ulicy Kielc. Bez trudu można było Gutka obciążyć w ten sam sposób.
Notabene, Maurycy musiał mieć wyrzuty sumienia, bo zdaje się, że on również namieszał w głowie młodszemu bratu i to niemało. Sam już od jakiegoś czasu był porządnie wciągnięty w komunizujące środowisko. Przyjaźnił się miedzy innymi z młodym małżeństwem z Grodna, u którego w 1940 r. na krótko zatrzymał się Gustaw, kiedy próbował przedostać się na Zachód. „Nigdy w życiu nie spotkałem później ludzi, którzy by w sposób tak szczery i czysty wierzyli w idee komunistyczne” – tak z rodzajem podziwu scharakteryzował przyjaciół brata w rozmowie z historykiem literatury Włodzimierzem Boleckim. Natomiast całą sprawę szkolnych kłopotów spowodowanych własną wiarą w idee komunistyczne po latach skwitował krótko: „Wszystko to jednak zostało w końcu załatwione”. A więc Maurycy! Nie zawiódł.
Z ocen można wyciągnąć wniosek, że komunistycznych sympatii nie mogli darować wychowankowi nauczyciele przedmiotów, które zawsze były jego piętą Achillesową: matematyki oraz fizyki z chemią. W powieści Jerzego Korey-Krzeczowskiego Barwy młodości (2007), uzupełniającej obraz szkoły i młodzieńczych przygód przyjaciół z tej samej klasy przedstawiony w Okolicy starszego kolegi Jażdżyńskiego (kiedyś obaj autorzy zamierzali wspólnie napisać powieść opartą na szkolnych wspomnieniach, ale los ich rozdzielił), ci dwaj pedagodzy zostali scharakteryzowani w stylu Kornela Makuszyńskiego jako postrach młodzieży:
„Jeśli lekcje matematyki można było przyrównać do gwałtownego tajfunu, niszczącej wszystko burzy gradowej lub sromotnego Waterloo, to dla precyzyjnego określenia […] zajęć z egzotycznych pod każdym względem przedmiotów fizyko-chemicznych trzeba by się odwołać do biblijnego potopu, siedmiu plag egipskich i wszystkich znanych i nieznanych nieszczęść tego świata razem wziętych”.
Powagę tego świadectwa mógłby popierać fakt, że wystawił je dawny prymus. Ma ono jednak charakter żartobliwy, a we wspomnieniach innych wychowanków szkoły obaj panowie jawią się zupełnie inaczej. Antoni Skucha cieszył się sympatią uczniów, choć towarzyszyła jej nuta uszczypliwości z powodu nieco groteskowego wyglądu: „oryginał duży, wysoki, chudy, przygarbiony; chodził w pumpach, skarpety w jakąś kratę, romby, trójkąty, idąc korytarzem, kołysał się na tych chudych, bocianich nogach na strony”. Ale na lekcjach był wyrozumiały i umiarkowanie wymagający, poza tym po ojcowsku opiekuńczy, dlatego nazywano go „Tatą” (faktycznie był ojcem Krystyny Skuszanki, po wojnie dyrektorki Teatru Ludowego w Nowej Hucie). Mimo że skłaniał się ku naukom ścisłym, przejawiał wiele wyrozumiałości dla humanistycznych głów swoich uczniów. Józef Ozga-Michalski, w ławie szkolnej jeszcze tylko Michalski, niezbyt tęgi z matematyki, ale znany i ceniony nawet poza murami gimnazjum recytator i autor pisanych gwarą wierszy opiewających trud rolnika i wyrażających duchową moc oraz społeczny protest ludu świętokrzyskiego, utworami tymi zdobył przyjaźń profesora, także chłopskiego syna, który zaczął przymykać oczy na niedostatki wiedzy ucznia z algebry i geometrii. Michalski nawet przechwalał się po wojnie, że on, uczeń, wciągnął swojego nauczyciela do „utajonej przynależności organizacyjnej ruchu ludowego, działającego w opozycji do sanacyjnych władz”. W ostatniej klasie licealnej Michalski rzeczywiście był animatorem ruchu wiciowego w Kielcach i w okolicach rodzinnej wsi – Bielin. Nie zabiegał specjalnie o ukrycie swojej roli, mimo że młodzieży szkolnej nie było wolno angażować się w żadne działania polityczne. Wprawdzie krążyły trudne do sprawdzenia pogłoski, że jemu również groziło zawieszenie w prawach ucznia, może nawet do tego doszło, choć nie bardzo wiadomo, z jakiego powodu – aktywności w ramach radykalnego ruchu ludowego czy futurystycznych wierszy szargających narodowe świętości. Wydaje się wszakże, że wiele sprawek uchodziło mu w szkole na sucho. Jeśli idzie o Gustawa – kielecki młodszy brat Cezarego Baryki nie miał tyle szczęścia i w przekonaniu profesora Skuchy musiał przekroczyć wszelkie dozwolone granice.
Podobnie myślał profesor Jan Strasz, nauczyciel fizyki i chemii, nazywany przez uczniów „Mongołem” z powodu szerokiej twarzy i płaskiego nosa. „Przeważnie uśmiechnięty i niezwykle dowcipny, wykładał z rubasznym humorem, lekcje przeplatał ciekawymi, często śmiesznymi dykteryjkami” – wspominał jeden z „żeromszczaków”. „Odpowiedzi uczniów oceniał zwykle krytycznie, komentując je krotochwilnie, bez złośliwości” – dodawał inny. Nawet Korey-Krzeczowski w końcu napisał w Barwach młodości, że „Mongoł […] samą dobrocią jest, młodzież kocha nad życie, choć swe rzeczywiste uczucia skrywa głęboko w swym poczciwym wnętrzu”. Wszystkie przytoczone wcześniej srogie wystąpienia profesora na lekcjach miały być rodzajem teatru, spektaklem, w którym nauczyciel dawał ujście swojej potrzebie gry (od czasu do czasu zdradzał jej reguły przez puszczenie perskiego oka), nie należało brać ich na serio i tego oczekiwał od uczniów. Wszakże ci słabsi do takiej interpretacji nie byli przekonani.
W stosunku do karygodnych czynów Gustawa profesorskie poczucie humoru musiało zawieść. I nic dziwnego, przez kilka lat po wojnie Jan Strasz był bezpartyjnym dyrektorem gimnazjum i liceum im. Żeromskiego. Nachodzony przez służby, które nie mogły zaakceptować tego stanu rzeczy, zrezygnował ze stanowiska. Fama głosi, że odmawiając wstąpienia do partii, miał powiedzieć: „Jak ja bym spojrzał w oczy moim uczniom!” Z kolei Gustaw, jak zawsze słaby z fizyki i chemii, a więc z góry na przegranych pozycjach, dowcipów pedagoga nie był w stanie docenić, albo brał je za docinki. Ale też żalu z powodu dwój nie miał (sprawiedliwe) i zachował „Mongoła” w pamięci jako „bardzo surowego, ale znakomitego nauczyciela”. Z córkami profesora, szczególnie z tłumaczką z literatury serbsko-chorwackiej Danutą Strasz-Cirlić, korespondował po wojnie, wspominając wspólną młodość w Kielcach.
Spokojnie natomiast zniosła jego wybryk polonistka Anna Jodłowska, stawiając na półrocze i na koniec roku stopień dobry. Może był to odruch solidarności z uczniem - podejrzewano ją o sympatie komunistyczne. Nie przejął się też nauczyciel religii wyznania mojżeszowego Józef Księski, niewzruszenie wpisując do dziennika klasowego ze swojego przedmiotu piątki. To już zakrawa na paradoks. Trudno przypuścić, by akceptował „nową wiarę” ucznia. Było raczej tak, jak wyznał Herling-Grudziński w ankiecie „Wiadomości” – że w wyższych klasach interesował się na równych prawach „literaturą, komunizmem, zagadnieniami religijnymi, rybołówstwem i sportami wodnymi”. Swoisty bigos umysłowy, ale w wieku lat szesnastu-siedemnastu to normalne.
Aferę z kółkiem sympatyków komunizmu wziął sobie Gustaw do serca połowicznie. Po powrocie do szkoły i później, w klasie maturalnej, ostro zabrał się za naukę, odrabiając zaległości. Z kółkiem chyba jednak nie zerwał tak od razu, angażował się przecież z przekonania i nie mógł odejść pod presją kary. Dopiero kiedy sam zaczął wątpić. Potem już dobrze nie pamiętał, ile czasu karnie chodził na zebrania – sześć, może osiem miesięcy. „Cudem przeszedłem do ósmej klasy i cudem również zdałem w rok potem egzamin maturalny” – przyznał. W klasie ósmej nie było tak źle - wrócił bardzo dobry z niemieckiego, dobry z propedeutyki filozofii, rutynowy dobry z polskiego, z reszty oceny dostateczne, ale znów bardzo dobry ze „sprawowania się”. Dopuszczony został do egzaminu dojrzałości. Z historii otrzymał temat: Wzajemny wpływ rewolucji wielkiej francuskiej i współczesnych wypadków w Polsce. Czy była to aluzja do zainteresowań ucznia? Sądząc po ocenie, nie były one zbyt głębokie, zaledwie dostateczne. Może przechyliło szalę drugie pytanie, które dotyczyło przemysłu w Polsce. Egzamin maturalny zdał 13 maja 1937 r.
Pożegnanie ze szkołą – jednych na czas wakacji, innych na zawsze – krótko opisał w Kronice gimnazjum Marian Sołtysiak, nie poświęcając osobnej uwagi tegorocznym absolwentom. Jedynie „Gazeta Kielecka” jak co roku podała do publicznej wiadomości nazwiska maturzystów. Razem z Gustawem przebrnęło przez egzaminacyjne pułapki jeszcze dwudziestu czterech uczniów, wśród nich dwaj szczególnie bliscy: Franek Zyguła i Jurek Głowania.
Zyguła po maturze zdawał na prawo, Głowania wybrał politechnikę. Ale w szkole wiele ich łączyło. Co prawda przyjaźń z Frankiem wydawała się prawie niemożliwa. „Ja sport – wspominał Zyguła - on – książki i teatr”, mimo tego „jakoś dobrze nam było ze sobą i w szkole, i poza szkołą”. Dogadywali się na innym polu. Rozmawiali o filmach, o występach zespołów objazdowych w gmachu kieleckiego teatru, których Franek nie oglądał, ponieważ ceny biletów przekraczały możliwości jego uczniowskiej kieszeni. Za to Gustaw podobno nie opuszczał żadnego przedstawienia i następnego dnia opowiadał przyjacielowi o swoich wrażeniach. Musiały to być rzeczywiście silne przeżycia, skoro jeszcze kilkadziesiąt lat później w rozmowach z Włodzimierzem Boleckim potrafił wymienić niektóre z tych spektakli. „W Kielcach widziałem kilkakrotnie Pirandella i na pewno Przepióreczkę Żeromskiego – mówił - innych przedstawień już nie pamiętam […].” Twierdził nawet, że w rodzinnym mieście oglądał tak znakomite inscenizacje, z jakimi nie spotkał się potem ani w Warszawie, ani w teatrach angielskich czy włoskich. Jako przykład wymieniał Pirandella, którego Włosi – jego zdaniem - „wystawiają gorzej niż teatr w Kielcach”.
Tu przesadził. Nie pamiętał, że wartościowe sztuki na ogół przywoziły występujące gościnnie teatry warszawskie i krakowskie. Międzywojenne Kielce posiadały piękny XIX-wieczny gmach Teatru Polskiego (dla starszych mieszkańców był to wciąż Teatr Ludwika), lecz nie dorobiły się na dłużej stałej sceny. Liczne w dwudziestoleciu zespoły amatorskie kończyły szybko żywot i przeważnie nie prezentowały ani ambitnego repertuaru, ani większych umiejętności aktorskich. Co prawda wiele trup objazdowych nie odbiegało od tego poziomu, dbając raczej o sukces kasowy niż artystyczny, a gust widowni również nie był wysokiego lotu, od dramatów kielczanie woleli farsy, operetki, wodewile i „głupawe komedie”, jak nazywał je Gustaw (sam nimi nie gardził i podobne oglądał później także w Warszawie). Jan Pazdur wspomina, że Jaracz i Boy-Żeleński recytowali utwory literackie przy pustej sali. Nie pisze, jak często zdarzały się takie kompromitujące sytuacje.
W czasie, gdy Gutek uległ namiętności do teatru, z miejscowych inscenizacji warta zapamiętania była chyba jedynie komedia Stefana Kiedrzyńskiego Szczęście od jutra i najlepsze w repertuarze Teatru Ziemi Kielecko-Radomskiej Grube ryby Michała Bałuckiego. Ale to dzięki zespołom objazdowym publiczność kielecka miała kontakt z wielkim teatrem i z wybitnymi artystami, jak Maria Przybyłko-Potocka, Wanda Siemaszkowa, Tekla Trapszo, Seweryna Broniszówna, Józef Węgrzyn czy Jerzy Leszczyński, i mogła oklaskiwać Kazimierza Junoszę-Stępowskiego w Żywej masce Luigi Pirandella, Karola Adwentowicza w Upiorach Henryka Ibsena i Pannie Julii Augusta Strindberga, aktorów Teatru Narodowego z Warszawy w Annie Christie Eugene O’Neilla. Do Kielc zaglądały zespoły Ireny Solskiej i Stefana Jaracza, często przyjeżdżał Adwentowicz, regularnie bywała „Reduta”, która dbała o poziom inscenizacji i ambitny repertuar, głównie polski. Teatr Osterwy przyjmowano entuzjastycznie, bilety znikały na kilka dni przed spektaklem. W znakomitym wykonaniu artystów ‘Reduty” kielczanie obejrzeli dramaty Żeromskiego Sułkowski i Uciekła mi przepióreczka z wielką rolą Juliusza Osterwy, Księcia niezłomnego Calderona w przekładzie Juliusza Słowackiego, Tamtego Gabrieli Zapolskiej, Adwokata i róże Jerzego Szaniawskiego, W małym domku Tadeusza Rittnera, Mazepę Słowackiego, Powrót Przełęckiego Jerzego Zawieyskiego. Nie ulega zatem wątpliwości, że spektakle, które zrobiły na nim wrażenie, oglądał Gustaw niemal wyłącznie w wykonaniu zespołów objazdowych.
Franka z Gustawem łączyły sprawy natury życiowej, takie związane z chłopackim dorastaniem. Franek wiedział o sekretnej znajomości przyjaciela z „wesołymi Alinkami”, lecz nie był do końca wprowadzony w jego sercowe sprawy. Twierdził na przykład, że nie przeżył on „w latach szkolnych […] wielkiej miłości. Po prostu nie miał na nią czasu”. Czyli nie wiedział nic ani o pięknej Nataszy, ani o Lali Bienieckiej, nie mówiąc o burzliwym romansie z gospodynią ojca w Berezowie. Z jakichś powodów nie został też wciągnięty do kółka spiskowców. Domyślał się jedynie kontaktów Gutka z komunizującą młodzieżą i dzięki temu uchronił go przed aresztowaniem. Kiedy lotem błyskawicy obiegła miasto sensacyjna wiadomość o zatrzymaniu przez policję kilku czy kilkunastu młodych ludzi, wśród których znajdowali się koledzy szkolni, Franek bez zastanowienia poszedł na dworzec kolejowy, aby ostrzec powracającego z Warszawy przyjaciela. Gutek przestraszył się i spędził noc w domu rodziców Franka. W domu przy ulicy o nazwie z innej epoki - Zaścianek. Wybieg ten uchronił go przed policją, ale nie przed konsekwencjami szkolnymi.
Zyguła należał do niewielu wyróżnionych, może nawet był jedynym z klasy, którego Gustaw zaprosił do swojego domu w Berezowie. Kiedyś wybrali się razem - Franek, Gutek, jego młodsza siostra Lusia oraz Włodek Łukianow, też bliski, bo „literat” - na parę dni do Zakopanego. Na drodze do Morskiego Oka minęli Monikę Żeromską. Spotkanie to wywarło ogromne wrażenie na Gustawie - córka ukochanego pisarza! Poza tym olśniła go jej uroda.
Najważniejszy, darzony najserdeczniejszym uczuciem, najbliższy duchowo był jednak Jurek Głowania. „Łączyła nas przyjaźń naprawdę bardzo głęboka. […] Był znakomitym uczniem, niezwykle inteligentnym człowiekiem. Spacery, rozmowy, wspólne zainteresowania. Jeszcze przed maturą napisaliśmy nawet razem dialog o Granicy Nałkowskiej”. Wysłali go do warszawskiego pisemka uczniowskiego „Kuźnia Młodych”, w której redaktorem działu literackiego był późniejszy ksiądz i poeta Jan Twardowski. Dywagacje kieleckich gimnazjalistów nie przypadły mu do gustu, odrzucił tekst. Niepowodzenie to nie nadwyrężyło ich przyjaźni. Z Jurkiem można było rozmawiać o sprawach najistotniejszych – o książkach, o sztuce, o współczesnym życiu, o naturze bytu i o sensie istnienia, o Bogu i o problemach społecznych, o odpowiedzialności jednostki i o potrzebie naprawy świata, o niepokojach młodości i o młodzieńczych marzeniach, słowem – o wszystkim. Nie powstały zapisy tych rozmów, ale o takich sprawach mówią wszyscy chłopcy, którzy mają trudności ze wspinaniem się po linie, a na przerwach wystają po kątach, prowadząc z paroma jak oni rozgorączkowanymi głowami „poważne rozmowy”. Zresztą tematów do dyskusji dostarczają zazwyczaj książki, a Herling-Grudziński wielokrotnie podkreślał, że „za czasów szkolnych czytałem mnóstwo – znacznie więcej niż dzisiaj – głównie powieści, wiersze i podręczniki filozofii”. O erudycji Jurka krążyły wśród jego kolegów legendy, zawsze wiedział inaczej i więcej niż wymagał program szkolny. Zachował się redagowany wspólnie numer „Młodzi idą” (1936/3), w którym Głowania jako naczelny zamieścił programowy artykuł wstępny, wymieniając jako temat redakcyjnych zainteresowań życie uczniowskie we wszelkich możliwych przekrojach, a Herling rozważania o literaturze współczesnej jako źródle młodzieńczej wiedzy o prawdziwym życiu. Z wypowiedzi tych wyłania się portret samych autorów: obaj młodzi ludzie są niesłychanie serio i zasadniczy, opowiadają się za dogłębnym i rzeczowym podejściem do spraw, które zajmują ich rówieśników i odżegnują od nadętych frazesów, jakie goszczą nagminnie w prasie młodzieżowej (i nie tylko).
Spotykają się także po szkole, odprowadzają po lekcjach. Jurek mieszka niedaleko – najpierw przy ulicy Ogrodowej, zaraz za parkiem, potem jego rodzice przeprowadzają się na Sienkiewicza, blisko dworca kolejowego. I blisko kamienicy nad Silnicą. Dlatego muszą wielokrotnie krążyć tam i z powrotem, żeby się nagadać. Albo zachodzą do Jurka, intelektualna atmosfera domu przyjaciela niewątpliwie odpowiada Gustawowi. Ojcem Jerzego jest były nauczyciel Henryk Głowania, który w latach nauki gimnazjalnej syna przerzucił się na dziennikarstwo i zapisał w historii kieleckiego czasopiśmiennictwa jako krótkotrwały redaktor i wydawca humorystyczno-satyrycznej efemerydy „Cyrulik Kielecki” (1929). Po nieudanej przygodzie z uszczypliwym portretowaniem współobywateli oraz grodu, do którego przybył stosunkowo niedawno z Kutna, zarzucił dziennikarstwo i podjął pracę jako urzędnik w Ubezpieczalni Społecznej, choć nie można wykluczyć, że nadal pisywał do lokalnej prasy pod pseudonimem. Z czasów „Cyrulika” musiały też pozostać towarzyskie kontakty z byłymi współpracownikami, jednymi z bardziej interesujących ludzi w ówczesnych Kielcach – dziennikarzami, wydawcami i literatami Tadeuszem Jackowskim, autorem ciętych noworocznych szopek, i pisującym wiersze Hugonem Morycińskim. W 1935 r. Głowania poparł gorąco obywatelską inicjatywę budowy pomnika Marszałka (koniecznie na koniu!) w Mieście Chwały Sierpniowej, jak zaczęto nazywać Kielce. Proponował, aby jako materiału użyć spiżu ze zdobycznych armat z 1920 r. Potem już bez jego udziału na łamach „Gazety” toczyła się długa dyskusja o lokalizacji pomnika. Stanął po osiemdziesięciu latach na placu Wolności. Marszałek, naturalnie, na Kasztance.
Wspomnienie wspólnych spacerów i domu przyjaciela dopadnie Herlinga-Grudzińskiego we Włoszech, w Civitavecchia, gdy w dobiegających z jakiegoś okna dźwiękach fortepianu usłyszy echa kieleckiej ulicy, przy której mieszkał Jurek. „Wiele lat temu, w lipcowe popołudnie pochylające się do zmierzchu, szukałem w Civitavecchia śladów siedziby konsula Henri Beyle’a. I nagle, zrezygnowawszy już z poszukiwań w pogrążonym w letniej drzemce miasteczku, wśród domów o zamkniętych żaluzjach, gdy gasło stopniowo czerwone słońce, zabrnąłem w wąską ulicę, gdzie z dwupiętrowej kamieniczki dobiegały dźwięki fortepianu; jak na cichej ulicy kieleckiej przed oprawionym w zieleń domem, w którym mieszkał mój najbliższy przyjaciel Jurek G.” „Jurek G.” wtedy już nie żył. Odnaleźli się po wojnie, lecz nie zdążyli sobie wiele o latach przerwy powiedzieć, bo Głowania niebawem zginął w wypadku samochodowym na Śląsku. „To był mój naprawdę serdeczny przyjaciel. Bardzo go kochałem” – powie raz jeszcze Gustaw.
Pierwodruk pt. Jak się uczył Gustaw Herling-Grudziński, w: „Świętokrzyskie. Środowisko - Dziedzictwo kulturowe – Edukacja regionalna”, Kielce, lipiec 2016, nr 17 (21). Wyd. Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Witolda Gombrowicza w Kielcach. Wersja zmieniona.