Zdzisław Antolski
MOJE KIELCE LITERACKIE (44)
JÓZEF DEBIUTUJE W POŁAŃCU
Image may be NSFW.
Clik here to view.Dziś trudno to wytłumaczyć ludziom, zwłaszcza młodym, ale my, wychowani od dziecka w PRL-u doskonale wiemy, co to autocenzura. Wewnętrzna klasyfikacja myśli, jakiej dokonywał każdy człowiek w swojej duszy i w sumieniu. Były więc myśli i słowa oraz całe sformułowania na użytek publiczny, którymi bezpiecznie można się było posługiwać w przestrzeni międzyludzkiej oraz wspomnienia i myśli, które należało ukrywać, bo głośno wypowiedziane mogły ich właścicielowi przysporzyć niemałych kłopotów. Czasem ta konieczność ukrywania tego, co się naprawdę myśli, uwierała, ale człowiek oswajał się z nią od dziecka i w końcu przywykał. Swoje racje można było powiedzieć tylko w domowym zaciszu, „śmiesznym szeptem przy kolacji” – jak śpiewał Jan Pietrzak, albo w zaufanym gronie kolegów, przy wódce. Stąd też wzięło się podejrzenie, że kto nie pije alkoholu w towarzystwie, ten donosi władzom. A nie pije, żeby lepiej zapamiętać, co kto mówi. No i samemu czegoś nie chlapnąć antysystemowego. Sądziłem, że w takiej rzeczywistości będę żył do śmierci, bo nic na świecie nie zapowiadało zmiany sytuacji politycznej, a Związek Radziecki wyglądał na niezniszczalną potęgę. Pewną katharsis osiągało się słuchając Radia Wolna Europa albo czytając przemyconą z Zachodu „Kulturę” paryską.
Otóż dwa historyczne wydarzenia, spowodowały, że moja wewnętrzna autocenzura, zaczęła mnie opuszczać. Pierwsze to był wybór Karola Wojtyły na papieża. Popłakałem się przy telewizorze, kiedy obserwowałem transmisję z konklawe, z Rzymu. Przypomniałem sobie swoje dzieciństwo we wsi Pełczyska, w latach 60. Byłem początkującym ministrantem i w zakrystii, Kidy wkladaliśmy przed nabożeństwem białe komże, każdy miał swoją z wyszytym monogramem, patrzyłem na powieszony nad drzwiami, portret ówczesnego papieża. Rzym, siedziba papieży, wydawał mi się wtedy tak bardzo odległy. I pomyślałem sobie wówczas, a może Polak będzie kiedyś papieżem?
O naszym pobycie w Połańcu Ryszard Miernik napisał poetycką relację, zamieszczoną w „Słowie Ludu” w 1981 r.
Przybyliśmy w to miejsce,
Żeby podzielić się rzeźbą i poezją
Teresa Haremza przyjechała z Wrocławia.
Żeby śpiewać pieśni.
Załoga i my.
Stoimy w holu
Naprzeciwka siebie
Próbując znaleźć wspólny język.
— Cześć!
— Cześć! — mówią przechodzący przez wystawę.
Jak ślepemu wytłumaczyć rzeźbę,
Jak głuchemu opowiedzieć poezję?
Na bramie hasło: Polak potrafi.
Pod nim strażnik.
Pilnuje elektrowni i megawatów.
Od Wisły zalatuje • chłodem.
W osiedlu
Prawie Ostatnia Wieczerza.
Chleb, Wino, Ryba.
„Za oknem bal — śpiewa Teresa — para za parą,
Jakże wesoło bawią się dzieci...”
Samowar paruje herbatą.
I ten wiersz o Polsce, czyli wyspie
I czerwonej legitymacji,
Po którym Judaszowi wydłużają się uszy.
Pan dyrektor jak Chrystus,
Przyszedł tu robić cywilizację, '
Po Gdańsku nie wie czy się śmiać czy płakać.
Inni też nie wiedzą.
Czy Kościuszko spał pod gruszką.
Czy w Połańcu nadał wolność chłopom,
Skoro takich w Zawadzie już nie ma.
Kawał goni kawał.
Kultura kawałowa —
Antidotum na nasze narodowe troski.
To każdy potrafi.
Całe szczęście, że jutro niedziela.
Wszyscy się wyśpią.
By w poniedziałek znów do pracy.
Na otwarcie wystawy rzeźby Gustawa Hadyny w elektrowni w Połańcu, świetnego artysty, dobrego kolegi i kompana, a także gawędziarza, pojechałem na zaproszenie Ryszarda Miernika, literata i rzeźbiarza, kierownika wydziału Kultury w kieleckim Magistracie. O rzeźbach kamiennych Gutka miałem i mam jak najlepsze zdanie, to artysta wysokiej klasy. Na wernisaż jego prac wybrała się także czołówka kieleckich literatów. Pamiętam, oprócz, oczywiście, Ryszarda Miernika i Adama Ochwanowskiego, także Henryka Joachimowskiego, Stanisława Nyczaja, Jana Stępnia.
Wieczorem po kolacji czytano wiersze. Wszystkie świetne, pamiętam wiersz wigilijny Adama Ochwanowskiego, aż przyszła moja kolej i przeczytałem kilka utworów z serii o chłopie Józefie. Pamiętam, że pisałem te wiersze w jakimś poczuciu wolności, bo to było już po rejestracji Solidarności, kiedy pękły „okowy cenzury”, a w drugim obiegu pokazało się wiele zakazanych tytułów.
Czytałem moje wiersze w Połańcu z cyklu o Józefie pełen emocji i tremy. Tymczasem słuchacze byli zachwyceni, żywo reagowali śmiechem i brawami. Byłem tym zbudowany i pisałem dalej. Pobyt w Połańcu dodał mi skrzydeł. Wszyscy byli zaskoczeni, bo znali mnie dotychczas jako introwertyka.
Dziś wspominam wieczór w Połańcu z sentymentem. Rysio Miernik i Teresa Haremza już nie żyją. Przetoczyło się koło czasu.
Wiersze o Józefie, to mini reportaże, przypowieści, obrazki, ale bardzo spodobały się zgromadzonym. Według mnie nie były specjalnie wyszukane, starałem się pisać prosto, jasno, jak proste były chłopskie opowieści z Ponidzia, których nasłuchałem się od moich rodziców, dziadków i wujków, a także sąsiadów. Nie mogłem ich wcześniej napisać, gdyż były niecenzuralne. Zapewne, dzisiaj, te teksty nie są aż tak bulwersujące, ale wówczas, po mocno zmetaforyzowanych tekstach Hybrydowców: Krzysztofa Gąsiorowskiego czy Andrzeja K. Waśkiewicza, wydawały się czymś nowym, choć szlaki Józefom przecierała Nowa Fala; Julian Kornhauser i Adam Zagajewski.
Następnie wiersze o Józefie zostały wyróżnione w konkursie poetyckim redakcji pisma „Nowa Wieś” pod hasłem „Ziemia moich wierszy”, przewodniczącym jury był Tadeusz Nowak. Następnie „Józefy” dostały nagrodę miesięcznika „Przemiany”, wygrały konkurs literacki i wydane zostały w postaci książeczki, a wtedy dostały nagrodę im. Andrzeja Bursy w Krakowie, dzięki Jerzemu Harasymowiczowi, przewodniczącemu jury. Wówczas spodobały się także Arturowi Sandauerowi, który jednak, mimo deklaracji, nie napisał o nich ani słowa, a tylko napomknął w jednym z wywiadów prasowych. Mianowicie w „Głosie Wielkopolskim” z 1987 powiedział: „Wyróżnia się w tej chwili wyraźnie nurt chłopskich synów czy wnuków: mniej formalnie wymyślny od reszty. To może zwyciężyć. Z przyjemnością przeczytałem będąc w Kielcach, „Okolicę Józefa” Zdzisława Antolskiego, który w formie wierszowej dał właściwie historię Polski Ludowej, widzianą oczyma dziadka – chłopa. Jest to widzenie z chłopska ostrożne, oparte na zasadzie „moja chata z kraja”.
Tę wypowiedź Artura Sandauera zawdzięczam Jarosławowi Gawlikowi i Krzysztofowi Sowińskiemu, którzy nie zawahali się pokazać p. Arturowi mojego „dzieła”, kiedy ten przyjechał do Domu Środowisk Twórczych w Kielcach. A wycinek prasowy „Głosu Wielkopolskiego” nadesłał mi niezapomniany poeta, Stasiu Gola, z Bielska Białej, bo inaczej nawet bym o tej charakterystyce Sandauera nie wiedział.
Po nagrodzie Bursy sypnęły się recenzję. Nie zapomniał o mnie Jan Stępień, kolega debiutant z almanachu „Bazar poetyckie” wydanego w 1974 r. w Kielcach. Oto jego recenzja:
JÓZEF
Czytelnicy wierszy Zdzisława Antolskiego — poety mieszkającego w Kielcach — będą zaskoczeni biorąc do ręki jego nowy tomik „Okolica Józefa”. Otóż w trzech poprzednich książkach Z. Antolski odwoływał się raczej. do naszego intelektu, zaś w nowym zbiorze — do strony irracjonalnej.
Bohater liryczny ostatniego tomu poety odznacza się swoistym poczuciem humoru i tak zwanym zdrowym rozsądkiem. Stary Józef, chłop z dziada, pradziada, nie uczony, ale posiada intuicję i potrafi oddzielać kłamstwo od prawdy.
Z. Antolski w „Okolicy Józefa” spełnia jakby oczekiwania krytyków, którzy od dłuższego czasu domagają się literackiego bohatera z krwi i kości, nie banalnego, który wie co to — niedoceniane, a nawet ośmieszane dziś — poczucie honoru.
Trzeba podkreślić, że każdy wiersz omawianego zbioru można opowiedzieć, co przecież w percepcji współczesnej poezji jest zabiegiem niezmiernie rzadkim z powodu nieprzekładalności większości wierszy na język dyskursywny. Oczywiście, znajdą się tacy krytycy „Okolicy Józefa” dla których ilustracyjność tych wierszy oraz zwykłe życie codzienne bohatera lirycznego — to zbyt mało, aby wejść na poetycki Olimp
„Okolice Józefa”, to tomik odznaczający się swoistym urokiem i bezpretensjonalnością. Oczywiście, można by się spierać z poetą, czy wszystkie wiersze musiały się znaleźć w tym tomie, ale w każdym zbiorze poetyckim zawarte są utwory niejednolite pod względem wartości.
Zdzisław Antolski organizuje wiersz za pomocą prostych środków wyrazu. Wykorzystuje sprozaizowany zapis białego wiersza, w którym opisuje poetycko codzienny żywot Józefa spod pińczowskiej wsi. Przechodzi on różne koleje losu. Józef to nie tylko chłopski, chytry kpiarz. To także humanista, który czyta w swoim domu niepiśmiennym chłopom Trylogię, czy Hrabiego Monte Christo. Józef idzie na spotkanie z literatem, którego pracę poetycko porównuje do swojej orki. Jest przyjacielem pszczół, i prędzej dałby sobie rękę odciąć niż oddać ziemię.
Bohater liryczny ostatniego tomu wierszy Zdzisława Antolskiego ma wady i zalety, jest prawdziwy. Jego życie, zmienne jak każdego z nas, bawi, smuci. skłania do refleksji. Polecam ten tomik szczególnie tym, którzy są zmęczeni szarzyzną, bełkotem i hermetyzmem poezji tej najnowszej. Na marginesie chciałbym wyrazić ubolewanie nad stroną graficzną tej książki. Mam tu na myśli okładkę i jej kiepski papier.
Jan Stępień, „Słowo Powszechne 1987 r.
POWRÓT DO ŻRÓDŁA
Dotychczas wydane zbiory wierszy Antolskiego (Samosąd, Do snu przebieram się za sobowtóra i Sam w tłumie), mówiąc w wielkim uproszczeniu, wyrastały z doświadczeń z jednej strony nowofalowych, z drugiej widać było wpływy poetów grupy Tylicz, zwłaszcza Józefa Barana i, nieco później, Nowej Prywatności. Ostatni zbiór Okolica Józefa, pomyślany jako narracyjna opowieść poetycka o odchodzeniu w zapomnienie dawnej wisi, niby podpińczowskiej, a przecież wszystkimi oknami otwartej na wszechświat, jest swoistym oczyszczeniem z niepokojów, lęków, zagrożenia. Wiersze z Okolicy Józefa drążą w korzeniach, mitach, nie tych dalekich, głębokich, ale jeszcze żywych, jeszcze tu i tam obecnych, nie pokrytych patyną zapomnienia i minionych lat.
Na ostatni tomik Antolskiego można patrzeć różnorako, choćby już na swoisty zapis kronikarski niedawnej historii. Ostatnie lata przemełły przynajmniej kilka epok. Pierwszy wiersz opowiada o wrześniu 1939 roku, końcowe — o wczesnych latach sześćdziesiątych. Mały, prowincjonalny świat wsi podpińczowskiej urasta do wielkiej metafory — przecież dzieją się w nim wydarzenia wcale nie mniej ważne od tych wielkich, światowych. Żołnierz Wehrmachtu obcina bagnetem na pińczowskim rynku staremu Żydowi brodę, drogą uciekają dygnitarze z pięknymi kobietami, futrami, biżuterią, a pod lasem, o zachodzie, chłop kończy orać pole. Ta zaorana ziemia to dla Antolskiego jakby tęcza przymierza: wali się stary świat, ale przecież wali się tylko fasada, fundamenty pozostają. I nieprzypadkowo bohaterem tych wierszy, nazwijmy go nawet bohaterem lirycznym, jest Józef, chłop, którego imię wrasta korzeniami w pratradycję biblijną. Józef, który po wojnie uczy się słów nowych: socjalizm, Stalin, który — uświadomiony — modli się w kościele: Od kokakoli / gumy do żucia / komiksów i dżezu / uchroń nas Panie”. A w czerwcu 1956 roku nasłuchuje komunikatów w radiu, może teraz będzie lepiej, myśli. A „Radio charczało / krztusiło się / Wodę miało w gębie / czy krew?”.
Telewizja, bigbit to już podzwonne dla świata Józefa. Coś odchodzi, coś się kończy, by nigdy już nie powrócić. Zwycięża świat fikcji, nikt nie ma ochoty oglądać wioskowego pożaru, gdy w tym samym czasie może obejrzeć film z Jamesem Deanem. Umiera Józefowa i jakby zatrzaskuje się wieko. „Umarła tak / jak żyła / bez słowa / skargi / (...) Cała była ruchem i troską / matczynym ciepłem / a teraz leży obojętna / i zimna”. Śmierć Józefowej nie jest tylko figurą poetycką, nie epatuje, nie przeraża. Jest tak normalna, jak oranie pola, które przecież nie tylko rodzi, ale też i obumiera. Odejście Józefowej, starość Józefa to śmierć starego świata, po nim narodzi się następny. Nie ma już „psa” na buty, nie ma sklepu żelaznego — „loży masońskiej dla mężczyzn”. Znika stary świat, jakby zastyga na pożółkłych widokówkach. Pozostaje pejzaż telewizyjny, świat łatwy, wymyślony. Wrażliwości Antolskiego nie uśmierciła telewizja. I jego bohatera Józefa też nie.
Kiedyś przychodzili ludzie
do chaty Józefa
na pogaduszki
na karty
albo na głośne czytanie
Józef wyciągał trylogię
albo Hrabiego Monte Christo
robiło się cicho
jak w kościele
Teraz każdy ma telewizor
(Konkurencja)
Podziwiałem mistrzostwo warsztatu poety, te doskonałe pointy (jak choćby W kieracie), które zamykają materię wiersza przed wszelkimi domysłami i niejasnościami. Każdy wiersz jest plastycznym opowiadaniem. A wszystko to bez dętej powagi, bez plakatowości; ironia i dowcip, niebanalny dowcip, sytuują te teksty gdzieś w tradycji sowizdrzalskiej, a stary Józef przypomina mądrego doświadczeniem życiowym bohatera książek Haszka. Nie znajdziemy tu ani egzaltacji, ani histerii, a przecież wiele jej w wierszach młodych poetów, wie o tym każdy, kto choć pobieżnie śledzi produkcję poetycką ostatnich lat. Antolski zresztą zawsze był poetą wyciszonym, poetą nocnej lampki, nie jarzeniówki.
Autor przeszedł kawał drogi poetyckiej. Od zwątpienia, niewiary i tak modnego kiedyś niepokoju ontologicznego do syntezy, mądrej, rzec by można, dobrotliwej ironii poety doświadczonego. Wystarczy przypomnieć fragment dawnego wiersza: „wszędzie widzę oczy / żebrzące / ślepe / lub nieme’’ — albo: „przychodzi taka chwila że trzeba uciekać / a biała panika goni cię po ulicach” — i porównać z tekstami Okolicy Józefa.
Ten zamknięty tematycznie zbiór wierszy jest jednocześnie zamkniętym doświadczeniem poetyckim. Dlatego czekam na następny tomik Zdzisława Antolskiego z dużym niepokojem i ciekawością jednocześnie. Czekam, czym poeta jeszcze zaskoczy czytelnika, a przy tym obawiam się, by nie otwierał już raz przez siebie otwartych drzwi, by nie powielał kapitalnego pomysłu. Do czego to prowadzi, wie każdy, kto śledził drogę poetycką Edgara Lee Mastersa. I nie tylko.
Andrzej Lenartowski. Poezja, 1986, nr 10/11
W moim ulubionym piśmie „Radar”, gdzie kiedyś również publikowałem, ukazała się recenzja pt.
DZIEJE JÓZEFA
Język poetycki wierszy Zdzisława Antolskiego umieszczonych w tomiku „Okolica Józefa” nie zachwyci znawców słowa i koneserów metafory. Surowe, sprawozdawcze wersy pozbawione lirycznego czaru, zaskakujących skojarzeń lub wyszukanych brzmieniowo konstrukcji, sytuują ten język raczej w gronie poprawnych komunikatów. Sądzę jednak, że owa przezroczystość stylu jest świadomym zabiegiem sugerującym, iż nie o poezję słowa tutaj chodzi, ile o poezję życia.
Poczynaniami Józefa, bohatera tego tomiku, rządzi zdrowy, chłopski rozum z charakterystyczną skłonnością do niewybrednego filozofowania, uogólniania zjawisk w formie sentencji czy ludowego przysłowia. Tak wyrażony obraz rzeczywistości, nie zawsze zgodny ze stanem faktycznym, pozwala wyjawić głęboko zakorzenione w świadomości podmiotu przeświadczenia o życiu i ludziach. Przede wszystkim jest Józef trzpiotem 1 kawalarzem, skorym do płatania figli i dowcipnej interpretacji wydarzeń. Wnukowi, który w kółko puszcza jedna i tę samą płytę, przytakuje: „Dobrze czynisz I Wszystkie wróble z sadu pouciekały / Szkód nie będzie”. Wnuczce, która chce, by jej kupił nową sukienkę na zabawę, odpowiada sentencją stylizowaną na wzór czytanej właśnie Biblii: „Siedź w kącie — ujrzą cię”.
Nie bez znaczenia jest również fakt, że akcja wielu wierszy toczy się w okresie drugiej wojny światowej. Ważne wydarzenia tamtego czasu — kryzys starego świata i związanych z nim ideologii, rozpiętość ludzkich tragedii czy tworzenie się nowych form organizacji społecznej — zmuszają bohatera do opowiedzenia się, zajęcia stanowiska wobec aktualnych zjawisk, obnażając w ten sposób jego mentalność. Ale nawet te ważkie, apokaliptycznych rozmiarów sprawy pokazują niekiedy swoje komiczne, momentami groteskowe oblicze. W wierszu „Uświadomienie” Józef, bezpośrednio po zakończeniu agitacyjnego zebrania, udaje się do kościoła, gdzie modli się w ten sposób: „od koka - koli / gumy do żucia / komiksów i dżezu / uchroń nas Panie”...
Jednocześnie wprowadzenie do tych utworów czasu historycznego pod postacią drugiej wojny światowej, wyznacza „Okolicy Józefa” jak gdyby drugi nurt ideowy, pogłębia perspektywę poznawczą.
W którymś momencie Józef przestaje być jednostkową postacią, jego życie nabiera sensu dziejowego, rozgrywa się już nie w czasie „indywidualnym” a historycznym. Tym samym wieś staje się odwieczną „Ziemią”, nie tyle miejscem zamieszkania co istnienia. Najpełniej sytuacja ta wyraża się w ostatnim, podsumowującym ten tomik wierszu: „Lodowiec ją rzeźbił i morze (...) Jaskinie ogrzewali ludzie / w zwierzęcych skórach / ...Kuli kosy na powstania (...) Ale przede wszystkim siali ziarno / w zoraną ziemię / i zbierali w pocie czoła plon / Byli na tej ziemi / Od zawsze”. Tak oglądane dzieje Józefa nabierają niemal wymiaru epopei, której bohaterem jest prawowity spadkobierca. Pod warstwą dobrego humoru można dostrzec ważką konkluzję na temat sensu i celu ludzkiego istnienia, na temat człowieka, który w przywiązaniu do ziemi znajduje ostoję i ukojenie, mimo dziejowych piekieł i degrengolad.”
Gabriel Koch, „Radar”, 6 listopada, 1986 r.
Kiedy w 2000 roku wydałem razem wszystkie „Józefy”, bardzo trafną recenzję napisał Janusz Drzewucki, pokazując także podobnych mu bohaterów u innych poetów mojego pokolenia. Oto na:
„Zdzisław Antolski “Okolica Józefa i inne wiersze” to opus magnum Zdzisława Antolskiego, poety i prozaika, od ćwierćwiecza obecnego w naszym życiu literackim. Na książkę tę składa się ponad 189 wierszy z czerech tomów poetyckich Antolskeigo: “Okolica Józefa” (1985), “Walka stulecia” (1993) “Józefy” (1994), “W sadzie sen” (1998) oraz cykl wierszy nowych, zatytułowany “Album rodzinny”. Oznacza to, że omawiana książka nie jest wcale wyborem z dotychczasowego dorobku poetyckiego Antolskiego. Wszak pominął on tutaj teksty z trzech pierwszych swoich tomików, ogłoszonych na przełomie lat 70. i 80. oraz utwory ze zbiorku “Sejsmograf” (1980.
“Okolica Józefa i inne wiersze” to przemyślana pod względem tematycznym i kompozycyjnym konstrukcja literacka. Następujące po sobie wiersze współtworzą coś w rodzaju biografii tytułowego Józefa. Dodajmy, biografii zarówno duchowej, jak i społecznej. Józef wydaje się być bratem Pana Cogito Zbigniewa Herberta, ale nie tylko; także Niejakiego Piórki Henri Michauxa, Pana Głowy Paula Valery’ego i Prufrocka Thomasa S. Eliota; jest ucieleśnieniem everymana, Takich postaci jak Józef w poezji polskiej - po Panu Cogito, rzecz jasna - trochę się pojawiło. Dariusz Tomasz Lebioda w posłowi do książki przypomina: Seymura Andrzeja Strąka, Ślimaczego dzwonnika Andrzeja Sikorskiego, Halderna Aleksandra Jenski, biskupa Jansena Kszysztofa Ćwikilńskiego, krasnala Piotra Cielesza, Marko Polo Roberta Gawłowskiego i Annę Wojciecha Mroza. Dodajmy jeszcze: NN Stanisława Barańczaka, Aśkę, pana Honorata i pana Wiktora Jerzego Gizelli oraz Kovalsky’ego Jana Tulika. Co ważne, Józef nie jest - jak Pan Cogito czy NN - intelektualistą, lecz kimś, że się tak wyrażę, z ludu, jurodiwym, wiejskim głupkiem, czyli tak naprawdę mędrcem. Według niego poeta jest kimś w rodzaju rolnika: “Zimą siedzi w domu/i nie wie co zbierze/ jakie będą plony”.
Mieszkający w Kielcach Antolski nigdy nie ukrywał swojej, sympatii dla autentyzmu Stanisława Czernika i Jana Bolesława Ożoga i, co się z tym wiąże, przywiązania do swojej małej ojczyzny, która znajduje się na Ponidziu. “Moje Ponidzie” - tak zatytułował swój debiutancki zbiór opowiadań z 1994 roku. Ponidzie to również mała ojczyzna świetnego, ale niezbyt docenionego poety Adama Ochwanowskiego, który z Antolskim chodził do… przedszkola w Złotej Pińczowskiej. Właśnie Ochwanowskiemu zadedykowany jest wiersz “Jabłka”, rzecz o przewinie i przebaczeniu. Ano właśnie, wiersze Antolskiego traktują o sprawach elementarnych, z których składa się życie każdego z nas, takich jak: wiara, nadzieja i miłość. Może właśnie dlatego smakują jak chleb i wino.
Janusz Drzewucki „Magazyn Literacki” 2001 r. (luty)
Więcej o Józefach i ich przygodach w następnych odcinkach.
Zdzisław Antolski