Zdzisław Antolski
MOJE KIELCE LITERACKIE (35)
SZPITALNE LATO
. Kiedy już nie potrafiłem poradzić sobie z własnymi problemami, poszedłem do przychodni czy też poradni, już nie pamiętam nazwy, zdrowia psychicznego. Było to dla mnie naruszenie pewnego wioskowego tabu, gdzie pójście do psychiatry oznaczało przypisanie przez złośliwców do grona „wariatów”. Do końca życia. Oczywiście, nie wszyscy tak na wsi myśleli, ale zawsze znajdą się tacy czy to na wsi, czy w mieście, którzy lubią przypinać bliźnim łatki. Przypominać ciągle przykre wydarzenia z cudzego życia. To są ci, którzy widzą źdźbło w cudzym oku, ale w swoim nie dostrzegą belki.
Poradnia mieściła się w narożnym domu, starej kamienicy, przy skrzyżowaniu ulic Solnej i Staszica. Kiedy tam już poszedłem, uczułem ulgę, że najgorsze już się stało, a teraz powinienem się leczyć. Ale nic właściwie się nie stało, oprócz tego, że zacząłem połykać zielone pigułki relanium. Może tylko rzeczowe rozmowy z panią doktor dawały mi pewne odprężenie. Mogłem się wreszcie przed kimś wygadać. Rodzice nie mogli mi w tym pomóc. Ojciec nie bardzo rozumiał, na czym polega mój problem, a mama tylko nade mną płakała, co w efekcie jej szkodziło najbardziej.
Na wakacje doktor zaproponowała mi wyjazd na wczasy do jednego ze szpitali w miejscowości Kościan. Podobno w pobliżu było jezioro, byli tam tacy sami nadwrażliwcy i pobyt wśród nich może mi pomóc. Pojechałem więc z ojcem pociągiem. Okazało się, że miejsca w ośrodku wczasowym są już zajęte, wobec czego pozostanę w szpitalu, tylko w sali o mniejszym rygorze, gdzie mieszkają ludzie z nerwicami, a nie psychozami, właściwie zdrowi, tylko przemęczeni.
Siedziałem na parapecie okna przedwojennego budynku z czerwonej cegły. Podobno w czasie wojny hitlerowcy mordowali tu chorych psychicznie. Pachniały lipy. Niebo iskrzyło się złotymi gwiazdami. Gdzieś tam moi koledzy szkolni korzystali z wakacyjnej beztroski i wolności. Już do nich nie wrócę, będę miał nową klasę. Jaka będzie? Myślałem, w jak absurdalnej sytuacji się znalazłem, jak głupia jest ta moja choroba. Co ja właściwie powiem lekarzowi? Nieszczęśliwie się zakochałem? Co za kosmiczne głupstwo! Miałem ze sobą egzemplarz miesięcznika „Poezja” i czytałem wiersz Iwaszkiewicza. „Drugiej takiej nocy nie będziesz już miał. Takiej łaski bogów, nieba pełnego gwiazd”. Ten fragment zapamiętałem. W mojej sytuacji brzmiał jak szyderstwo. W niedzielę wychodziliśmy na przepustki, na miasto. Było to małe, schludne miasteczko wielkopolskie. Puste ulice, tylko z okien dobiegający zniekształcone głosy telewizorów.
Ileż w tym szpitalu było ludzi złamanych przez życie. Zastanawiałem się głośno, skąd się biorą choroby psychiczne, jaka jest ich przyczyna? Andrzej mówił, że każdy ma w sobie obraz tego, kim powinien być, jakie powinien prowadzić życie, jaką mieć żonę i co osiągnąć. Mamy to w podświadomości, czy to są geny, czy przeznaczenie? Ale jeśli prawdziwe życie za bardzo odbiega od tego idealnego obrazu, to człowiek wariuje. Weź grubasa, mówił o jednym z pensjonariuszy, zobaczył swoją żonę in flagranti z innym i zwariował. W jego idealnym obrazie to nie powinno się nigdy zdarzyć, nie wiedział, jak zareagować. Dlatego nie ma wariatów wśród ludzi cynicznych, którzy wszystko dopuszczają, każde świństwo ze strony innych, ale też sami są gotowi popełnić każdą podłość. Czy warto im zazdrościć?
Szpital miał swoje kręgi, jak piekło Dantego albo Amsterdam z „Upadku” Camusa. W samym środku był oddział zamknięty dla najciężej chorych, psychotyków, groźnych dla otoczenia. Nocami dolatywały stamtąd nieludzkie wycia potępieńców. Następne kręgi to byli coraz bardziej zdrowi. I wreszcie ten czyściec, okresowe miejsce pobytu, gdzie i ja się znalazłem. Był tam też pewien znany wówczas pisarz, który co jakiś czas trafiał na odwykówkę dla alkoholików i nawet czytaliśmy w „Życiu Literackim” jego wiersz, w którym były rozpoznawalne akcenty szpitalne. Był też, niegdyś popularny, kolarz z kadry narodowej, chodzący z plikiem gazet sprzed kilkunastu lat, opisujących jego starty w wyścigach. Z tych ludzi szpital był dumny, jakby to była niemal zasługa personelu, że oni w końcu tu trafili.
Ale zauważyłem ze zdumieniem, że do piekła bardzo łatwo jest się przyzwyczaić. I niektórzy za nic w świecie nie chcą się z niego wydostać, a lekarze raczej utwierdzają ich w tym przeświadczeniu, że na wolności nie dadzą sobie rady i prędko muszą tu wracać, jeszcze bardziej chorzy niż poprzednio. Dlatego stamtąd uciekłem.
Nazajutrz mój sąsiad chodził poirytowany, a kiedy mnie zobaczył z plikiem czasopism literackich, które rano kupiłem w szpitalnym kiosku, wrzasnął, że już wie, kto mu podkupił gazety. Był to Andrzej z Poznania, młody dziennikarz, który próbował także pisać wiersze i opowiadania. Drukował także w „Radarze”, którego byłem namiętnym czytelnikiem, a później autorem. Dał mi do przeczytania numer „Twórczości”, zawierający opowiadanie Tadeusza Różewicza, który był jego idolem, pt „Śmierć w starych dekoracjach”. Z Andrzejem, dziennikarzem z Poznania, bywaliśmy w kawiarni na piwie. Przed moim wyjazdem popiliśmy więcej niż zazwyczaj. Andrzej, którego znały kelnerki, jako stałego bywalca knajpy, stawiał wódkę, poznańską gorzką, jego ulubiony trunek. Zwierzał mi się ze swojego nieudanego życia. Alkoholizm, rozwód, kłopoty z naczelnym redaktorem, próby literackie
Wtedy w „Gazecie Poznańskiej” przeczytałem o pierwszym wyroku za narkomanię, jaki zapadł w Polsce. Zdarzyło się to w Kielcach, a skazany miał nazwisko kojarzące się z jednym z bohaterów „Syzyfowych prac” Stefana Żeromskiego. Jednak w powieści jest to postać pozytywna. Zaczynał się ruch hippisowski w Polsce.
Poznałem tam także dwóch studentów, którzy brali udział w marcowych demonstracjach i rozruchach ulicznych. Grali bezustannie w tysiąca i narzekali na swoje złamane kariery. Twierdzili, że źle wyszli na udawaniu głupich. Gdyby nawet poszli do więzienia, to już byliby na wolności, a tak będzie za nimi ciągnął smród choroby psychicznej. Jeden z nich, rosły blondyn, opowiadał, jak to na przesłuchaniu wyjaśnił milicjantowi, że działał z polecenia Ducha Świętego. Był tam też chłopak, który chyba kilka razy zdawał na medycynę, bez skutku, inny był niedoszłym księdzem. Z kilkoma zaprzyjaźniłem się naprawdę i obiecywaliśmy sobie, że będziemy korespondować, ale dziś nie pamiętam nawet ich imion. Po powrocie do domu napisałem opowiadanie, bo w trzeciej osobie łatwiej mi było wyrazić pewne sprawy.
MOTOCROSS
Trudności, jakie napotykał w urzędach, przy załatwianiu spraw nawet najbardziej błahych i niewartych niepokoju, przyprawiały go zawsze o nerwowe wzruszenie i bezsenność. Nigdy nie odważył się sprzeciwić nieuważnemu sprzedawcy, który podawał mi towar inny, niż żądał, bez słowa protestu odbierał u krawca źle uszyty garnitur, z aprobatą uśmiechał się, kiedy w jego obecności oczerniano ludzi najbardziej życzliwych mu i oddanych. Zaczął odczuwać coś w rodzaju kompleksu winy za brak odwagi, pewności siebie, optymizmu. Nie potrafił również odprężyć się w chwilach zabawy, mimo iż czynili to nawet najbardziej surowi ludzie z jego otoczenia. Ich wygłupy i swobodne zachowanie się w towarzystwie, odbiegające od norm, jakie sami egzekwowali w szkole czy pracy, uważał za coś w rodzaju nagrody za uprzednią nieustępliwość i oschłość.
Owszem, sam kilka razy próbował żartować, zachowywać się swobodnie i niewymuszenie na prywatnych przyjęciach, na które zapraszały go koleżanki. Nieodmiennie kończyło się to ciężkim kacem moralnym, czymś co się nazywało kiedyś wyrzutami sumienia, jakimś wstydem przed sobą samym. Nie oznacza to wcale, że robił rzeczy, których należałoby się wstydzić, wystarczało, że wypił trochę za dużo, czego i tak nikt nie zauważył, lub odważył się opowiedzieć zasłyszany wcześniej dowcip, czy umizgał się niezgrabnie do ładnej koleżanki. Bał się zaszufladkowania w jednej z ról, których miał dość sporo w swoim życiowym repertuarze, na różne okazje. Nie wymyślał ich, one same się narzucały, wynikały z kontekstu lub były narzucane przez rozmówców, czasem tak drobnymi rzeczami jak gest, intonacja, spojrzenie.
Bał się każdej roli, etykietki, jaka może mu być nadana, bez względu na to, czy to będzie causer-uwodziciel, ponurak-samotnik, nieśmiały-kompleksiarz, zdolny-niedoceniany itp. Nie pasował do żadnej i nie mógł im sprostać na dłuższy dystans, zbyt szybko się męczył, zniechęcał, irytował. Sam nie wiedział, kim jest, był potencjalnie każdym i nikim, a kiedy decydował się na jakąś rolę, czuł się w niej źle, zastanawiał się nad każdym gestem, grymasem, w panicznej obawie śmieszności.
W dzieciństwie dużo czytał, ten nawyk pozostał do dziś, ale pomimo lektury jego wewnętrzny pogląd na świat i życie był więcej niż naiwny. Chyba nawet to przeczuwał, bo dorastanie było dla niego zagrożeniem, jak zagrożeniem jest dla niektórych starość. A jednak łudził się, że jego życie ułoży się jak romans z intrygą, w którym niepowodzenia i błędy głównych bohaterów okazują się w efekcie potrzebne i doprowadzają do szczęśliwego końca. Przez długi czas myślał, że światem rządzą mądrzy, dobrotliwi ludzie. Gdzieś tam wyżej jest Bóg, starszy pan z siwą bródką, podobny do znanego mu lekarza, a wszelki ból jest potrzebny i wychodzi na nasze dobro, jak ból przy zastrzykach.
Z wiekiem przekonał się, że lekarze także bywają bezradni, są na świecie ludzie kalecy, ślepi, umierają przedwcześnie. Na czele rządów wielkich państw stawali szaleńcy, a dzieje ludzkości, jakie znał z podręcznika do historii są jednym pasmem wojen, mordów, wyzysku, nienawiści. Wtedy pierwsze strony gazet, donoszące o bezustannych konfliktach, zamachach, kryzysach, zaczęły napawać go lękiem.
Nie ma ludzi pięknych i brzydkich. Nikt nic nie wie o swojej urodzie czy brzydocie, dopóki mu inni tego nie powiedzą. Wiele razy przekonał się o okrucieństwie ludzi, kiedy dawano mu do zrozumienia, że taki czy inny szczegół w jego budowie anatomicznej odbiega od normy. Z bezmyślnym, tępym okrucieństwem wobec zwierząt spotykał się już wcześniej.
Jakaś niewidoczna linia, biologiczna czy kulturowa, nie pozwala ludziom na otwarte pastwienie się nad współbratymcami, lecz znika ona podczas wojny oraz wtedy, kiedy przeciwnik jest słabszy, zniedołężniały, upośledzony na ciele lub umyśle. W mieście jego obawa przed brutalnością nabrała jeszcze innego zabarwienia. Tutaj ludzie byli obojętni na los sąsiadów,- dlatego mógł być pewien, że kiedy ktoś przyjdzie go obrabować lub zabić, wtedy w telefonie dzwonić będzie cisza, radio nadawać będzie komunikaty o pogodzie, a w telewizorze uśmiechać się będzie promiennie spikerka.
W liceum zakochał się i nigdy nie wiedział, czy była to miłość czy psychoza, a najpewniej jedno i drugie. Nie wiadomo, czy jedno wypływało z drugiego, a jeśli tak, to które z którego, czy może obie wybuchły jednocześnie? Nie oznaczało to żadnej oryginalności tego uczucia i jego historii. Po latach zawsze uderzała go archaiczność, wtórność i niejako „literackość" przebytych emocji i wydarzeń. Było tak, jakby czytał sonety Petrarki, poezję prowansalską i romantyczną, i opowiadanie Bunina „Miłość Mitii”.
Tylko, że on nie strzelił sobie w usta z pistoletu, jak uczynił to bohater rosyjskiego pisarza. Zarówno z braku odpowiedniego narzędzia, jak i ze strachu przed śmiercią. Ale w mroźny wieczór wigilijny wyszedł za miasto z butelką wina w kieszeni i z żyletką, którą przeciął sobie skórę na przegubach dłoni. Potem chodził z szumem w głowie od tego wina po pustych ulicach, a z rękawów płynęły mu dwa jasno- czerwone strumyczki. Nie miał na tyle odwagi, żeby zanurzyć żyletkę dostatecznie głęboko.
Co mu z tego zostało? Trochę buntu, pretensji do siebie, losu i Boga? Wrażenie braku? Ta miłość, czuł to mocno, mogła mu dać siłę wewnętrzną, ciało tej dziewczyny mistyczne uniesienia, podobne do ekstaz świętych męczenników czy przeżyć narkomanów. Mógłby osiągnąć spokój, poczucie harmonii, szczęścia, pełni. Pozwoliłaby zapomnieć, a nawet nie bać się przemijania i śmierci. Jak niepoważne przy tej miłości wydawały się wszystkie codzienne kłótnie między ludźmi. Wszystkie te drobiazgi i kłopoty, jak nieistotne! A przecież nie zrobił właściwego kroku, gestu, nie wypowiedział słowa. Bał się, bał się tej miłości, jak bał się wszystkiego, a najbardziej tego, że jego nadzieje są złudne. Jego lęk przed życiem okazał się silniejszy od tej miłości. Bał się przegranej i nie chciał wszystkiego stracić, ale i tak stracił wszystko.
Czymże jest miłość? Miłość to ciągły egzamin, to czyhanie na najmniejszy błąd partnera. Niezręczność, nie zauważoną nawet u innych, nasz wyostrzony zmysł obserwacji natychmiast pochwyci, wyolbrzymi, skarykaturuje, zanotuje w pamięci. Taką miał okrutną wizję tej miłości jako walki, bezlitosnej, nieludzkiej. Miłość to codzienne niszczenie ideału, sądził, którego sojusznikiem jest czas. To obdzieranie człowieka z cech, których nigdy nie posiadał, ale widział je w zakochanych w nim oczach. Człowiek taki ujrzy kiedyś w tych niegdyś zakochanych oczach całą swoją małość, nikczemność. Ujrzy rozczarowanie i potępienie, a może i pogardę. Tak przyglądając się sobie, będą czuć tylko głuchą nienawiść do siebie, która jest stokroć lepsza od obojętności i lekceważenia
Bał się tej dziewczyny i siebie się bał. Bał się, że mógłby któregoś dnia ją okłamać, oszukać, sprzeniewierzyć się jej i nie zniósłby, gdyby ona to uczyniła wobec niego. A widział to w jej oczach, widział nieświadomą gotowość do grzechu, do zadania bólu.
Bał się, że jest inna, zupełnie inna, może lepsza, ale różna od tej, którą on sobie wyobraził. Bał się jej słów obcych. Konwencjonalnych i wyuczonych gestów, wytrenowanej, sprawdzonej na innych kokieterii.
Ta miłość uzmysłowiła mu jaskrawię to, czego domyślał się już wcześniej, ale bał się głośno powiedzieć, że w każdym istnieje jakiś brak, luka, którą człowiek stara się wypełnić lub chociażby zagłuszyć świadomość jej istnienia. Tkwi w nas potężne pragnienie pełni, szczęścia, ekstazy, cudu, muzyki wszechpotężnej, ogarniającej wszechświat, euforii, którą można się zachłysnąć.
Dlatego ludzie dążą do szczęścia, do władzy, a kiedy nie mogą ich osiągnąć, piją alkohol, używają narkotyków, urządzają zabawy i orgie. I Bóg, jeśli został przez człowieka wymyślony, to nie za strachu przed śmiercią, ale wziął się z tej pustki właśnie. I może miłość właśnie potrafi tę pustkę wypełnić najpełniej. Może w każdym człowieku jest takie puste miejsce na miłość? Nie musi to być koniecznie miłość do kobiety, ale miłość do ojczyzny na przykład. Wszak w czasie wojny wielu ludzi w obliczu zagrożenia własnego życia osiąga pełnię szczęścia, najwyższą intensywność przeżywania.
W młodości zaczynamy odczuwać niepokój, podniecenie. Wydaje nam się, że poprzednie pokolenia coś przeoczyły, coś właśnie najważniejszego, co się w ludzkim życiu liczy najbardziej. Poszukujemy więc jakiejś wzniosłej i przerażająco jasnej prawdy o świecie i o nas samych. Nadal nie wiemy, jaka to ma być prawda i w jaki sposób ją odnaleźć, choć czujemy jej bliskość, na wyciągnięcie ręki prawie.
Szukamy więc w udręczeniu, nasz nie przygotowany umysł przedziera się przez zawiłości filozofii, ekonomii, psychologii, bo szukamy tej zaginionej prawdy. Ilu wychodzi zwycięsko z tej walki, a ilu jest przegranych, zniechęconych, pływających po powierzchni rzeczy i zjawisk? Ilu nie znalazło swojej prawdy, mogącej zapewnić bolesną lukę, choć słusznie sądzili, że są wyjątkami w regule ludzkości?
Aż nazbyt często, kiedy przesiadywał w domu, patrząc na fantastyczne kształty chmur lub słoneczne plamy na ścianach sąsiednich budynków, odczuwał nieprzeparte pragnienie, aby wybiec z domu, przerwać samotność, uczestniczyć w czymś radosnym i ważnym. Kiedy był dzieckiem, w takich chwilach grał zawzięcie w piłkę z rówieśnikami, szedł na długi spacer do lasu albo po prostu maszerował przed siebie, w pola. Biegł pod wiatr, aż brakowało mu tchu i padał na trawę, a jego pies skakał dokoła z głośnym szczekaniem i usiłował polizać go po twarzy.
Wracał z tych wypraw zmęczony i nasycony, zadowolony i spokojny. Teraz jego wyprawy na miasto kończyły się rozdrażnieniem, złym humorem, samobójczymi nastrojami. Czy nadal pozostał dzieckiem, podczas kiedy inni zmienili się, wydorośleli? Być może związki uczuciowe między dorosłymi były dla niego zbyt skomplikowane, trudne do udźwignięcia. Być może zawiniła depresja po utracie miłości, lęk przed ludźmi w obawie ośmieszenia się, strach przed konfliktowymi sytuacjami, przed kłótnią, a nawet bójką, która mogła oznaczać dla niego nerwowe załamanie. Nie posiadał tej cudownej właściwości wielu ludzi - szybkiego otrząsania się z przykrych zdarzeń, jak pies otrząsa się z wody, tej łatwości zapominania.
Dla niego każda drobna przykrość, każde niepowodzenie było katastrofą. Ba, nawet przewidywał zawsze najgorsze, z czego wynikała apatia, bo przekonany był, że i tak wszystko dla niego zakończy się fatalnie.
Ludzie, jakich lubił albo raczej tolerował, byli zazwyczaj spokojni, zrównoważeni, znani od lat, w których nie tkwiło niebezpieczeństwo, że zaczną z niego szydzić lub krytykować jego postępowanie, u których nie dostrzegał, tak częstej u innych pogardy i złośliwości.
W końcu trafił do szpitala dla psychicznie chorych i resztką zdziwienia, która mu pozostała, zastanawiał się, czemu nie znalazł się tutaj wcześniej? Nocami do pokoju wpadały nietoperze. Tępo uderzały o sufit i ściany, spadały na podłogę, na łóżka i znów podrywały się do ucieczki. Koszulami próbowali wypłoszyć je i skierować w stronę otwartych okien. Jednego znaleźli rano na trawniku, z rozłożonymi bezwładnie skrzydłami i błagalnymi, błyszczącymi oczkami w mysim pyszczku. Ostre, lipcowe słońce musiało sprawiać mu dodatkowy ból. Ostrożnie przenieśli go na ocieniony betonowy murek, niedostępny dla białego, spasionego kota, kręcącego się w pobliżu.
Co rano schodzili po kolei do dyżurki, zastanawiając się na schodach, która z pielęgniarek będzie dziś wykonywać zastrzyk, ponieważ to przesądzało z góry o stopniu bolesności tego pospolitego zabiegu. Potem podchodzili do olbrzymiej tablicy z niewielkimi półeczkami, nad którymi widniały nazwiska pacjentów i każdy brał swoją garść pigułek, jako dodatek do śniadania. Nie uczestniczył, bo nie dopominał się o to, w innych tajemniczych zabiegach - rozmaitych kąpielach i biczach.
Miał teraz sporo czasu dla siebie. Podczas wizyt w gabinecie młodej i zgrabnej lekarki o kruczych włosach musiał ciągle o sobie opowiadać. Od jakiegoś czasu nie istniała dla niego przyszłość. Na nic nie czekał, niczego nie pragnął, nic nie sprawiało mu radości ani rozpaczy. Przyzwyczaił się trochę do tego stanu, jak ludzie przywykają do swojego kalectwa i funkcjonował jakoś wśród ludzi, starając się nie pokazywać na zewnątrz swojej pustki, obojętności na wszystko. Czuł się starcem. Zaczynały dręczyć go obsesje na temat własnego zdrowia. Bał się ślepoty, ponieważ w polu widzenia pojawiać się zaczęły dziwne „muszki”. Bez przerwy przestawiał sprzęty w domu, żeby później, kiedy już stanie się najgorsze, móc jakoś poruszać się po mieszkaniu. Miewał dręczące koszmary senne, w których stale powtarzającym się motywem była ucieczka przed ścigającymi go samolotami. Czasem we śnie przemieniał się w psa i koniecznie chciał powiedzieć tamtej dziewczynie, że ją kocha, ale wydobywał z siebie jedynie skowyt Ona patrzyła mu w oczy ze zdumieniem, a potem znudzona odwracała głowę.
Modlił się do własnego mózgu, aby oszczędził mu tych męczarni. Często przyłapywał się na myśli, że ludzie mijający go na ulicy są ożywionymi posągami. Było to złudzenie tak sugestywne, że dotykał ostrożnie przechodniów, jak ukradkiem gładzi się eksponatów w muzeum.
Coraz częściej milczał w towarzystwie. Wydawało mu się, że wszystko, co powie, może być wykorzystane przeciw niemu jako dowód jego złego charakteru. Zostanie źle zrozumiane i przeinaczone, i będzie świadczyć o jego niedobrych intencjach. Słowa, które wypowiadał, wydawały mu się obce, cudze, i nie wyrażały tego, co chciał naprawdę przekazać. Rozmowy prowadzone przez innych wydawały mu się chaotyczne i absurdalne, powodujące jedynie nieporozumienia i kłótnie. Doszedł do wniosku, że pisarze fałszują rzeczywistość, wymyślając dialogi, z których coś wynika, ponieważ konstruują je z myślą, aby posuwały akcję do przodu albo prowadziły do zmian w osobowości bohatera.
Pułkownik nie odzywał się do nikogo, od lat. Właściwie nikt nie wiedział, dlaczego miał takie militarne przezwisko. Być może rzeczywiście był kiedyś zawodowym wojskowym, ale bardziej prawdopodobne, że to jego okazała postura natchnęła kogoś do militarnych skojarzeń. Palił papierosy, jednego za drugim, nie zaciągając się, a potem zostawiał je wszędzie, nie zgaszone. Wkładał je także przez roztargnienie do kieszeni eleganckiego niegdyś garnituru, który straszył teraz wypalonymi dziurami.
Przebywał razem z wszystkimi tylko dlatego, że był spokojny, ale wiedzieli, że ten stan niedługo potrwa. Coraz częściej z głębin jego przepastnego brzucha wydobywał się nieludzki, bolesny jęk. Takich jak on przenoszono, którzy nie mogli już zapanować nad cierpieniem, przenoszono do „pasiaków”, pacjentów pozbawionych własnych ubrań oraz przepustek, paradujących cały dzień w piżamach. Mieszkali w budynkach ogrodzonych wysoką siatką i nocami dochodziło stamtąd straszne wycie chorych.
Pułkownik mieszkał w jednym pokoju z Marianem, który posiadał kolekcję modeli pociągów, dworców kolejowych i wiaduktów. Często wyciągał spod łóżka olbrzymie tekturowe pudła, wyjmował z nich miniaturowe lokomotywy, wagoniki, budynki dworcowe, rozwijał tory po całym pokoju i z dziecinnym zachwytem śledził pędzące z chrzęstem i szczękiem pociągi.
Są ludzie oczekujący w szpitalu na śmierć i na pewno jest to najgorszy rodzaj czekania. Inni czekają na operację, której wyniku nikt nie jest w stanie przewidzieć, a jeszcze inni oczekują powrotu do zdrowia. Może przez podobieństwo szpitalnych zapachów, a może kontrast zachowania się pacjentów, przypomniał sobie swój pierwszy pobyt w szpitalu, kiedy był kilkunastoletnim chłopcem. Wycinano mu wówczas migdałki, ponieważ chorował na anginę tak często i długo, że potem sprawiało mu trudność poruszanie się po mieszkaniu, jakby odzwyczajał się od chodzenia i nogi odmawiały mu posłuszeństwa.
Po operacji leżał na sali z dorosłymi mężczyznami, którzy również oczekiwali na moment wypisania ich ze szpitala. Po nocach grali w karty i opowiadali swoje przygody erotyczne. Często nudził się w ich towarzystwie, słuchając monotonnych opowieści o rodzinach, pracy, chorobie. Codziennie rano pielęgniarka przynosiła do sali pachnącą farbą drukarską miejscową gazetę. Za oknami panowało niezwykle ciepłe lato i jeszcze długo potem zapach gazety kojarzył mu się ze szpitalem i upałem. Gazeta pisała o mających się odbyć niedługo zawodach motocyklowych. Publikowała zdjęcia zawodników w akrobatycznych pozach. Wszyscy pacjenci na sali emocjonowali się tą imprezą i marzyli o wcześniejszym wypisaniu ich ze szpitala, aby mogli motocross obejrzeć.
Sam moment opuszczenia szpitala był dla nich niezwykle ważny. Obiecywali sobie radykalne zmiany w życiu, którym przed chorobą nie potrafili się cieszyć ani właściwie go wypełnić pożytecznymi i ciekawymi zajęciami. Teraz to co innego, teraz znają wartość życia i będą wiedzieć, jak je wykorzystać. W urzeczywistnieniu tych planów przeszkadzało im własne chore, nieposłuszne ciało.
On sam też przeczuwał radość, jaka go czeka po wyjściu na wolność. Pójdzie do księgami, do cyrku, do kina na western, na karuzelę i strzelnicę i koniecznie do sklepu z modelami samolotów. Przede wszystkim zje olbrzymią porcję zakazanych dotąd, właśnie z powodu częstych angin, lodów waniliowych. A jeśli wypuszczą go na czas - koniecznie obejrzy motocross!
W tym szpitalu, tak bardzo odmiennym od innych, w którym teraz przebywał, nikt nie pragnął wyjścia. Zauważył, że niechętnie o tym mówią, zarówno pacjenci, jak i lekarze. Panowało tu dziwne rozleniwienie wobec życia i przypomniał sobie czytaną niedawno „Czarodziejską Górę” Tomasza Manna. Tam również szpital dla wielu pacjentów stał się namiastką życia. Niektórzy rezygnowali z przysługujących im przepustek. Ze zdziwieniem spostrzegł, że on także, po pewnym czasie, woli wpatrywać się bezmyślnie w sufit lub w telewizor, niż ryzykować wyprawę na miasto. Po kilkunastu minutach spaceru zaczynał odczuwać potworne zmęczenie. Widok zakochanych par, całujących się bez żenady na ulicy, przyprawiał o prawie fizyczny ból. Panie plotkujące w kawiarniach były wstrętne i nie do zniesienia. Pośpiesznie zmierzał do najbliższej knajpy, żeby wzmocnić się kilkoma kieliszkami wódki i wrócić z ulgą na swoje łóżko. Nie zostać tam w mieście, jak posąg, sparaliżowany strachem i obrzydzeniem do ludzi.
Musiał zmobilizować wszystkie swoje siły, aby umyć się i ogolić rano. Co jakiś czas jeden z nich, względnie normalnych, przenosił się do „pasiaków”, a jego miejsce zajmował natychmiast ktoś nowy, zza muru. Przeraził się, że któregoś dnia i on znajdzie się tam, pozbawiony ubrania, a więc możliwości ucieczki, być może jego oczy nabiorą tego niesamowitego wyrazu, jakby jasnowidzenia, który obserwował u innych. U tych, którzy kurczowo trzymali się siatki ogrodzenia, patrząc na przechodzących, którzy ciągle milczeli, a jeśli otwierali usta, to wydobywało się z nich nieludzkie wycie. Wtedy podjął decyzję, która zaskoczyła lekarzy i kolegów.
Wypisano go w dzień motocrossu. Mężczyźni z sali patrzyli na niego z zazdrością, a nawet, jak mu się zdawało, z zawiścią. Wyszli z ojcem na nagrzaną tłumną ulicę i wtedy zwierzył się ze swojego pragnienia. Pojechali nad zalew, na miejsce zawodów, przepełnionym do ostateczności miejskim autobusem. Ojciec nie zezwolił ani na lody, ani na zimne napoje, uważając, że jest na nie zbyt wcześnie, że i tak za wiele ustąpił, zgadzając się na jego dziecięce zachcianki.
Ryczały silniki motocykli, zawodnicy wyskakiwali w górę w akrobatycznych ewolucjach. Ludzie krzyczeli i biegali bez sensu po nierównościach okalających motocrossowy tor. Gorące powietrze wdzierało się do płuc, tętniły skronie, szumiało w uszach. Poczuł coś mokrego na dłoni. Czerwone krople. Krew. Jego krew. Przeraził się, jeszcze nigdy dotąd nie miał krwotoku z nosa.
Teraz, kiedy sam postanowił się wypisać z tego dziwnego szpitala, też patrzyli na niego z zawiścią. I natychmiast zaczęli mu ten pomysł odradzać. Przecież niektórzy przebywali tu już od lat! Nikt go stąd nie wygania! Wprost przeciwnie, lekarze byli przerażeni! On – zakompleksiony neurastenik, nie umiejący żyć, nie potrafiący przejść główną ulicą miasta. Potrzebujący opiekuna, żeby się od niego uzależnić. Słyszący szyderczy śmiech za plecami. Infantylny, wymagający opieki.
Odradzali mu ten krok, jak tylko umieli, życzliwie i z groźbą w głosie. Ale było już za późno. Nawet jeśli przywiozą go za rok, za dwa lata, od razu za wysoką siatkę. Musi podjąć walkę. Tam, na zewnątrz. Ze sobą i z innymi. Wyjść, póki czuje w sobie tę małą iskierkę nadziei i siły. Przezwyciężyć wstręt do tłumu, do hałasu, kurzu i wrzasku. Włączyć się w gigantyczny motocross, trwający nieustannie we wszystkich miastach świata.
Innego wyjścia nie ma.
Zdzisław Antolski