Zdzisław Antolski
MOJE KIELCE LITERACKIE (34)
DUSZA W SINIAKACH
Kiedy już pozostałem na drugi rok w tej samej klasie, przyjąłem to niemal z ulgą, tak zmęczyła mnie strasznie moja dziwna miłość młodzieńcza. . ZXresztą celowo przestałem się uczyć, bo nie wyobrażałem sobie tego cierpienia, patrzeć na G, i mieć świadomość, jaki ba rdzo zawiodłem się sam na sobie. Jednak czułem się outsiderem, ponieważ moja klasa poszła dalej, a ja pozostałem w miejscu.
Na rozpoczęciu nowego roku szkolnego, kiedy już byłem drugorocznym, w auli pełnej ludzi, przypadkowo znalazłem się blisko G. I zauważyłem z bólem, że ja już zupełnie dla niej nie istnieję. Nie dostrzega mnie, choć jestem blisko. Jeśli wcześnie G. pierwsza zawsze szukała mnie wzrokiem, to teraz nie dostrzegała mnie zupełnie. Role się odwróciły, teraz ja szukałem jej wzrokiem. Stałem się dla niej przezroczysty jak powietrze. Znów poczułem jakiś ból w trzewiach, jednak byłem od niej uzależniony, istniałem tylko dzięki niej i dla niej. A wszystko przez nią, gdyby mnie nie dostrzegła wcześniej, dla mnie też pozostałaby obojętna. Może mógłbym się bardziej skupić na nauce i przystosowaniu do miasta. A tak miałem kompletnie rozwaloną psychikę. Może i wcześniej cierpiałem na jakieś kompleksy i ta miłość moja, też przecież nie była raczej normalna.
W pewnym popularnym magazynie naukowym czytałem, że organizm zakochanego człowieka wytwarza euforyczne substancje. Podczas rozstania osobnik taki niezmiernie cierpi, jak narkoman „na głodzie”, ponieważ jego organizm już nie wytwarza owego swoistego narkotyku, dzięki któremu funkcjonował dotychczas..
Każdy mężczyzna, który odczuwał zainteresowanie ze strony ładnej dziewczyny, wie, że jest to przyjemne uczucie. Jednak, jeśli dziewczyna staje się obojętna wobec niego, nachodzą człowieka przykre myśli. Tymczasem ja się rzeczywiście uzależniłem od swojej miłości. Była treścią mojego życia, wszystko inne widziałem jak przez matowe szkło. Cały proces dojrzewania polega na tym, że poprzez różne inicjacje zostajemy przyjęci do świata dorosłych. Dlatego w tym okresie każde odrzucenie i każda porażka bolą najbardziej, bo jakby przekreślały całą naszą istotę, naszą wartość, wszystko, czym jesteśmy, co sobą reprezentujemy. Wiedziałem, że jestem winny wobec siebie i Gosi, dlatego moje cierpienie było większe. Byłem wewnętrznie jak poobijany, cały obolały. Duszę miałem w sińcach.
Zamknąłem się w samotności jak w kokonie. Słuchałem Beethowena „Do Elizy”, Mozarta, piosenek Beatlesów. Muzyka przenosiła mnie w inny wymiar i moje cierpienie nie było takie płaskie, przyziemne, trywialne. Widziałem też śmieszność całej tej mojej miłosnej awantury, jej groteskowość i naiwność - młodzieńczość. A jednocześnie całym sobą czułem jej tragizm, bo teraz kształtowały się moje losy, moje spojrzenie na świat. Dojrzewanie to czas, kiedy tworzy się wewnętrzny krajobraz. Można go porównać do tego okresu w dziejach Ziemi, kiedy wypiętrzały się góry, powietrze drżało od strasznego huku, przewalały się morskie fale, tryskały lawą wulkany. Jedne kontynenty zapadały się w nicość, a inne wydostawały na powierzchnię planety.
Jawnie paliłem już papierosy i zaglądałem do restauracji „na jednego”, bo czułem się kompletnie przegrany i stracony dla życia i dla świata. Sam wobec siebie nie zdałem egzaminu. Spotykałem tam facetów, którym też pozostał tylko cynizm. W moim zeszycie z notatkami zapisałem:
Śmiech zgnił mi w gardle.
Oczy wypłynęły.
Odpadły ręce.
Leżą po bokach
pustego korpusu.
Myślą, jakby ratując się instynktownie, po zwierzęcemu, jak zranione zwierzę, które na łące szuka leczniczych ziół, wróciłem myślą na Ponidzie, do łąk i pól. I one mnie nie zawiodły. Jeździłem samotnie autobusem do Pińczowa i Wiślicy i łaziłem po łąkach pełnych kwiecia. Po pagórkach grodzisk, gdzie wiatr gwiżdże piosenki o przemijaniu wszystkiego. Nikt o tym nie wiedział, nawet moi rodzice.
Wieczorem cała nasza szkoła poszła do teatru mieszczącego się w samym środku miasta, przy pryncypalnej ulicy, obok Rynku i niedaleko brudnej i cuchnącej chemikaliami i fekaliami rzeczki Silnicy. Grano „Turonia” Stefana Żeromskiego, którego imię zresztą teatr nosił, podobnie jak nasza szkoła, i ulica, nie licząc konkursów literackich jego imienia, akademii ku czci i rocznicowych gali. Po latach miasto czciło pisarza, którego kiedyś odrzuciło.
Wnętrze starego teatru kojarzyło mi się z kościołem. Świecące od kandelabrów marmury z zatopionymi ciemnymi żyłkami, złote stiuki, czerwone plusze i kotary oraz intensywny zapach perfum, który roztaczały w ciepłym powietrzu. Rolę ołtarza spełniała w teatrze scena, przysłonięta grubą, purpurową kurtyną. Nad nami zaś, u wysokiego sufitu, wisiały świecące rzęsiście żyrandole ze szklanymi łezkami. Podobne żyrandole zawsze podziwiałem podczas nabożeństw w moim wiejskim kościele i pewnie stąd to skojarzenie.
Wdychając mdlący, ale zarazem ekstatyczny i przenoszący mnie w inny niejako wymiar czasu, aromat różnych perfum, których mieszanina tworzyła przedziwny bukiet, nie mogłem się zbytnio przekonać do postaci Szeli i jego zbuntowanej kompanii. Na deskach szalał Edward Kusztal (który później stał się ulubieńcem kieleckiej publiczności, głównie zresztą za sprawą ról telewizyjnych, a nie teatralnych, a przyjaźnimy się do dzisiaj) w roli jednego z chłopów, ale właśnie... na deskach. Skrzypiały one bowiem niemiłosiernie i dudniły, co potęgowało sztuczność widowiska
Patrzyłem z góry, z balkonu na widownię i widziałem G., ubraną w czarną skromną sukienkę, z białym, koronkowym kołnierzykiem, ale ona okrywała jedyny, najbardziej upragniony na świecie kształt, dlatego wydała mi się bardzo wytworna, a moje palce jakby na odległość poczuły jej szorstki, łaskoczący dotyk. Widziałem jej połyskujące w czerwonych, teatralnych światłach złote, miękkie włosy i wyobrażałem sobie jej zielone oczy, kiedy na mnie patrzą. A czułem się wtedy tak, jakby mnie jej spojrzenie dotykało gdzieś w środku, gdzie jak zając pod miedzą kryło się moje wystraszone, bijące z emocji, szesnastoletnie serce.
Pojąłem, jak straszna jest samotność w kamiennym mieście, które nadal pozostawało dla mnie obce i wrogie, i nawet ta przeklęta miłość, którą już przecież utraciłem, dawała mi złudzenie przynależności do tego miejsca, które przyniosło mi ból i rozpacz. Czułem takie bolesne ssanie w żołądku, które towarzyszyło mi tutaj i było oznaką zupełnego opuszczenia. Teraz wszystkie przykre uczucia zostały jakby zawieszone, w tej umownej scenerii, gdzie wszystko pozostaje podobne do lepkiego snu, do fikcji, bajki, nierealności. Wiedziałem tylko jedno, teraz G. jest dla mnie tylko wspomnieniem.
Wiedziałem również, że dla G. ja muszę być strasznie śmieszny i groteskowy. Dla niej to miasto, ciemne o zmierzchu, prowincjonalne i brudne, z dziurawymi chodnikami i wąskimi ulicami, znane wszak było od dzieciństwa i ona zapewne chciała się z niego wyrwać, jak i mnie już nudziły Pełczyska ze swoim błotem i przydrożnymi krzyżami, bo przecież nie było tak, abym od świtu do zmierzchu zachwycał się przyrodą i nasłuchiwał śpiewu ptaków. Wszystko w końcu powszednieje, najpiękniejsze widoki, dla mnie wieś wyczerpała swoje możliwości i musiałem z niej wyjechać, żeby móc się rozwijać, żeby korzystać z zasobnych bibliotek miejskich, mieć odpowiednich nauczycieli.
Ale coś mnie zatrzymało w drodze, w pędzie, jakaś przeszkoda, która przecież tkwiła we mnie samym, w środku, w duszy, czy w osobowości, jak mówili miastowi. Sam sobie przeszkadzałem. Jakaś nieśmiałość, strach, kompleks niższości, nerwica, depresja, psychoza... Sam nie wiem. Dlatego, myśląc o swoim uczuciu do G., ja pragnąłem ozdrowieńczej nudy, modliłem się o łaskę zlekceważenia przeze mnie tego zapyziałego miasteczka, które wcale nie było mnie warte, a którego nie mogłem pokonać. Ciągle byłem spięty, zastrachany powyżej granicy wytrzymałości. śam nie wiedziałem, czego chcę, nie chciałem stać się miejski, a nie byłem już wiejski. Chciałem miastu pokazać, że jestem od niego lepszy, przeskoczyć kilka stopni naraz i powiedzieć: no, miasto, nie musiałem się do ciebie przystosowywać, padać przed tobą na kolana, jestem nadal inny, ale mogę cię upokorzyć, choć wcale tego nie chcę, mogę się nawet nad tobą ulitować. Bo ja byłem dumny i przekonany o swojej wartości, a to miasto było ordynarne i chamskie, i zadufane w sobie, i bezlitosne. Tak, bezlitosne.
Wróciłem do domu, rodzice byli zmęczeni, nie bardzo rozumieli, co się ze mną dzieje, sami mieli z miastem swoje kłopoty. Dziwiło ich chyba, dlaczego nie uczę się tak dobrze jak na wsi. Widziałem, że zaczynają we mnie wątpić. Zaszyłem się w książkach i w zeszytach i myślałem o Szeli. O tej jego zawziętości na panów. Wiedziałem, że w moich okolicach, na Ponidziu, też była taka mała rabacja. W 1861 roku zaczęli ten ruch chłopi w Jurkowie. Potem ruszyli się chłopi w Ksanach, Złotej, Pełczyskach, Bejscach, Kazimierzy Małej, Dzierążni. W Pełczyskach ludzie załamali się po czterdziestu dniach, najdłużej trwali w oporze. Ponad dwustu Kozaków tłumiło tę nadnidziańską ruchawkę. Nic dziwnego, że dwa lata później, w powstaniu styczniowym chłopi nie poparli zrywu niepodległościowego, choć byli i tacy, którzy walczyli i byli zsyłani na Sybir.
Nie było we mnie złości na świat, na ludzi, ale czułem w w duszy, tę odwieczną potrzebę sprawiedliwości. A może także jakąś dziwną, chłopską dumę, której nie złamały wieki upokorzeń. Ale teraz cała ta moja przeszłość była mi kulą u nogi.
Każdy za czymś tęskni. My, wiejskie chłopaki, tęskniliśmy za innym, lepszym światem. Potem zaś, jakby nasz wiejski Bóg, który mieszkał w naszym małym kościółku i panował nad nami, chciał nas ukarać, dać nam nauczkę, przez całe życie tęsknimy za wsią i za sobą utraconym. Za tym sobą, którego miasto w nas zabiło, ucząc nas cynizmu, rozpaczy, podwójnej moralności, kompromisów i schowania własnej dumy dla doraźnych, życiowych korzyści.
W mieście myślimy, że nasza duma jest nam niepotrzebna, że to przeżytek, zabobon naszych ciemnych przodków, później widzimy ze strachem, że kiedy już ją sprzedamy na miejskim targowisku, aby zachować posadę, aby się nie narazić, to przestajemy być sobą. Stajemy się małymi, zestrachanymi mieszczuchami, którym byle głupek, ale szef, przełożony może nawymyślać. I wracamy do naszego mieszkania w bloku, gdzie kobieta szemrze odkurzaczem, w łazience leje się ciepła woda, telefon stoi na szafce w przedpokoju, więc mamy tzw. „wygody”, ale czujemy, że sprzedaliśmy siebie. Coś uwiera nas w duszy, jakieś upokorzenie.
Bo chłop nie powinien mieć nad sobą nikogo, tylko Boga, Żadnego przełożonego ani dyrektora, chyba, że kaprala w wojsku, nad którym przecież jednak stoi cesarz-ojciec, który kocha chłopskich żołnierzyków, jak swoich synów.
Może i chłop był poddanym i pańszczyznę musiał odrabiać, ale to nieprawda, że dumy swojej nie miał. A jakże, mój dziadek z dziedzicem się prawował, a jedno dobrze wiedział, że nad nim jest tylko Bóg. I tylko przed Nim, prawdziwym i jedynym Dziedzicem tego świata, dziadek czapkę zdejmował i głowę siwą chylił.
Dopiero miasto w nas tę dumę zabiło i nas upokorzyło, bo ziemi się zbyliśmy, na której panowaliśmy jako królowie w swoich włościach. Na chleb urzędniczy się połakomiliśmy myśląc, że to awans, że stajemy się panami, a staliśmy się gorsi od dziadów proszalnych spod kościoła, bo oni sami swoim czasem się rządzili.
Ale skąd ta nasza tęsknota za innym, sprawiedliwym światem, za innym krajem, jakąś Ameryką, jakimiś saksami? Uczyłem się właśnie, jak to było, jak w 1496 roku sejm Rzeczypospolitej zabronił więcej niż jednemu chłopu na rok wieś swoją opuszczać w poszukiwaniu swojego szczęścia. Tylko jedno dziecko mogło ze wsi wyruszyć na naukę czy do rzemiosła, a i to za zgodą pana. Dopiero cesarz Napoleon nas od tego jarzma uwolnił, a i to, jak wówczas mówiono „zdjął chłopu z nóg kajdany razem z butami”, bo można ze wsi było wyruszyć, ale tylko zostawiając swój dobytek. A car Aleksander zdjął z nas poddaństwo. Wiele czasu minęło, zanim poczuliśmy się Obywatelami.
Ale zgubiliśmy jeszcze coś ważniejszego: naszą wrażliwość na piękno i na niezwykłości natury, w których zawsze przeczuwaliśmy Boga. Uznaliśmy, że to nienowoczesne, że przeszkadza nam w innym, lepszym życiu i lekkomyślnie utraciliśmy nasz skarb najcenniejszy. Tego nie uczą w miejskich szkołach, co my we krwi, po przodkach naszych odziedziczyliśmy. Tę bożą wrażliwość na wszystko, co żyje. Widoczny w naturze boski akt twórczy.
I cóż nam zostało, kiedy już wszystko, co najświętsze, wiarę ojców i własną nieśmiałość wobec boskiego cudu sprzedaliśmy na miejskich estradach, co nam zostało prócz śmiechu pustego? Tylko tęsknota. Tak właśnie rozmyślałem.
W dzieciństwie czytałem książkę o panu Twardowskim i największe wrażenie zrobiła na mnie ostatnia scena powieści, kiedy tytułowy bohater zostaje zawieszony między ziemią, a niebem. Uświadomiłem sobie nagle, że ja także czuję się w mieście, w jakiś sposób zawieszony, jakby w powietrzu, w jakiejś próżni.
Od dziecka bardzo dużo czytałem, często książki, które zazwyczaj poznaje się w późniejszym wieku. Nie miałem obowiązków gospodarskich, jak inne dzieci ze wsi, a cały czas wolny poświęcałem lekturze. W dziwny sposób te powieści wchłonięte przez wrażliwego chłopca wpłynęły na moją psychikę bardzo istotnie. Naprawdę byłem nie tylko sobą, zwykłym chłopakiem, mającym wiejskie nawyki, nieśmiałym i zahukanym, ale byłem także jakimś bohaterem powieściowym. Czasami z „Czerwonego i czarnego” Stendhala, a czasem ze „Straconych złudzeń” Balzaca, żeby znów znaleźć się klimacie „Anny Kareniny” Tołstoja.
Nastąpiło u mnie pewne wysubtelnienie uczuciowe, być może nadmierne jak na chłopaka w moim wieku, a jednocześnie miałem swoje banalne szkolne obowiązki, tymczasem jednostajne odrabianie lekcji stawało się nieznośnym jarzmem, przed którym uciekałem w świat marzeń i fantazji. Między światem wyobrażonym a prawdziwym narastał konflikt.
Świat wydawał mi się areną jakiejś nie napisanej jeszcze powieści. Wszak przez całe dotychczasowe życie patrzyłem na świat przez pryzmat jakiejś książki. Ja sam wydawałem się sobie bohaterem mojej jeszcze nie napisanej książki. A może tę księgę pisał Bóg? Może Natura? Dlatego zacząłem pisać wiersze, bo tam bohater często jest tożsamy z autorem. Mogłem przecież podstawić na moje miejsce jakąś wymyśloną postać, dać jej imię, choćby Marcina, na cześć bohatera „Syzyfowych prac” Stefana Żeromskiego, patrona naszej szkoły. Mogłem, ale coś mnie od tego powstrzymywało. Wówczas bowiem jakbym się wyparł siebie, jakbym to prawdziwe, jedyne we wszechświecie życie zdradził, dla fikcji, dla literackości. A ciągle jakbym się buntował przeciwko tej fikcji, temu zmyśleniu i wymyśleniu, które przecież często bywa zbyt nachalne, tromtadrackie i głupie. Tego chciałbym uniknąć.
Dziś widzę, że na siłę stawanie się realistą prowadzi do zgorzknienia i rozgoryczenia, do rozczarowania światem. Pozwólcie zatem różnym marzycielom i dziwakom żyć w ich świecie, dla nich stworzonym, a może przez nich samych wyczarowanym. Nie wyrywajcie ich z tych ogrodów na siłę. Na zakurzony, pełen wrzasku i smrodu uliczny asfalt Nie uszczęśliwicie ich nigdy, bo napełnicie ich cichą rozpaczą, a ich codzienne bytowanie zamienicie w piekło. Nie do takiego życia powołał ich Bóg, więc pozwólcie im, niech idą ku swojemu przeznaczeniu. I nie zawracajcie ich z drogi. Wiedzą, gdzie idą.
Moja tęsknota za wsią wypływała nie tylko z żalu za tym, co straciłem obecnie, ale także za tym, czego teraz nigdy nie doświadczę, a z czym byłem związany duszą i ciałem, myślą i wyobraźnią.
Zawsze mnie to niezmiernie dziwiło, że starzy chłopi, którzy cały dzień przesiedzieli na przyzbie, kurząc papierosy, doskonale wiedzą, co się zdarzyło we wsi. Kryła się w tym jakaś tajemnica i czarnoksięskie moce.
Ale z biegiem lat przekonałem się, że na tę umiejętność bycia wszędzie, kiedy się cały czas siedzi na przyzbie i kurzy papierosy, trzeba sobie zapracować w dzieciństwie i w młodości. Kiedy jeszcze czujemy swędzenie w zdrowych mięśniach i trzeba wszystko zobaczyć na własne oczy i usłyszeć na własne uszy.
Bo pierwsza w życiu jest ciekawość. I ona każe nam badać najpierw dom, jego pomieszczenia, kuchnię, pokoje, strych, piwnicę. Potem zjawia się kot i pies, a za nimi inne zwierzęta domowe - konie, krowy, owce, świnie. Poznajemy nasze pole, gdzie od małego zabierają nas rodzice. I sad, i ogród. Nasiąka człowiek do szpiku duszy zapachami swojego domu, swojej wsi i okolicy. Nieraz po latach, kiedy już wyjedziesz daleko, do miasta, do obcego kraju nawet, kiedy poczujesz zapach łąki, zapach pola, coś znajomego i od dziecka kochanego, związanego z matczyną miłością i opieką, z domem rodzinnym, to poczujesz ten ucisk w sercu, tę tęsknotę za minionym szczęściem.
Jako chłopak biegasz po całej wsi, po jej zakamarkach, wąwozach, tajemnych przejściach, w każdą dziurę wleziesz, wszystko chcesz zobaczyć. I powoli zdobywasz wiedzę żyjących stworzeń, uczysz się radości od ptaków, przebiegłości od lisa, pracowitości i wytrzymałości od konia. Ale mówią do ciebie też rośliny. Dumne drzewa. Pachnące kwiaty. Trujące ziele i leczniczy rumianek.
A trzeba wiedzieć koniecznie, że każda pora roku ma swój własny zapach. Inaczej pachnie wiosna, pierwszymi baziami, rozkwitła bzami, parująca ziemią. Inaczej lato, w upały lipcowe, w czasie żniw. Powietrze wypełnione jest wonią dojrzałego zboża. Swoiście pachnie jesień. Ta od suszonych śliwek, łagodnego słońca i białych nitek babiego lata. I ta od kartoflisk, mgieł i snujących się nisko dymów z ogniska. Odrębny zapach ma zima, okutana w baranie kożuchy, która pachnie w domu ciepłem pieca, a chłodem w stodole i w oborze. Wszystkie zaś zapachy całego roku mają swoje ukoronowanie w czasie świąt Bożego Narodzenia, kiedy w domu panuje istna symfonia aromatów powstałych z choinki, ze świątecznych potraw, ze świec, ciast i z uroczystego nastroju. Bo przecież radość i wesele pachną inaczej niż smutek i pogrzeb. Nawet w naszym kościele, który jest zawsze ten sam, czuje się odmienne zapachy przy okazji różnych świąt. Nawet wilgoć i chłód świątyni potrafią mieć swój nastrój.
Potem chodzisz w kawalerkę do dziewczyn z innych wsi. I poznajesz okolicę. Domy niby podobne, ale każda wieś ma swoisty aromat, zależny od gatunku drzew i innych roślin. A kiedy stajesz się gospodarzem i jesteś odpowiedzialny za swoją rodzinę i swoje zwierzęta, to wtedy niemal stanowisz jedno ze swoim polem, z łąką, ze stodołą i z całą ziemią. To wtedy możesz śmiało rozmawiać nawet z Panem Bogiem, bo czujesz w sobie ten ciężar powagi spraw życia i śmierci.
Nie zrozumie tego twój brat miastowy, który pracuje na państwowej posadzie, w wyznaczonych godzinach. A potem sam nie wie, o czym ma myśleć, chyba o gazecie i błahych rozrywkach. Bo ty wiesz, że na tobie spoczywa ciężar świata. Musisz martwić się o pogodę nawet w nocy, kiedy wszyscy śpią. Nasłuchiwać oddechu zwierząt, czy nie są chore, pilnować obejścia od złego. Może cały świat się walić i palić, to jego sprawa, ale twoje gospodarstwo musi to przetrwać, w niezmiennym kołowrocie zajęć, które są święte. Przetoczą się fronty i wojny, wyrośnie trawa na umarłych, ale ziemia musi rodzić, musi karmić następne pokolenia.
I kiedy już zestarzejesz się i osłabniesz, kiedy siły ci uciekną i, jak to mówią, zaczynasz zerkać na księżą oborę, to cóż ci zostało niż siedzenie na przyzbie, rozmowa z sąsiadem, z ludźmi przejeżdżającymi drogą, a kiedy się zdrzemniesz, to i z Panem Bogiem gawędzisz.
Choć to ci się wydawało niemożliwe, ale zaspokojona została twoja ciekawość względem świata, bo przecież kiedy słyszysz zalotne śmiechy dziewczęce, to wiesz, że tak śmiała się twoja kobieta, kiedy była jeszcze panną. A kiedy rozlega się granie muzyki, to wystarczy przymknąć oczy, żeby zobaczyć roześmiane oczy dziewczyn z twojego pokolenia, kiedy jeszcze nie dźwigały swoich krzyżyków na grzbiecie. Przecież nie pobiegniesz teraz do muzykantów, bo w krzyżu łupie i w o-czach masz czarne plamy, ale twoje nogi pamiętają przytupywanie na deskach, kiedy wzbijały kurz, a twoja panna zamiatała go rozwianą spódnicą.
I teraz właśnie Bóg cię za twoje wszystkie wysiłki obdarza tą mocą, że choć oczy słabną i słuch już nie ten, to wyostrza ci się widzenie duszy. I kiedy spostrzeżesz jastrzębia nad pagórkami, to jego bystrymi oczami zobaczysz pracujących na roli i poznasz ich z imienia, bo dobrze pamiętasz, gdzie kto ma pole. A nawet, kiedy słyszysz czyjś płacz, to coś ci mówi, czy to poważna sprawa, czy błahe lamenty. Po turkocie wozu poznajesz, gdzie i kto jedzie, i co wiezie. Tak teraz odpłaca ci się twoja wieczna ciekawość świata, twoje zapatrzenie się w horyzonty i w chmury.
I cóż ci teraz pozostaje niż siedzieć na przyzbie i wiedzieć wszystko. Poznałeś już radość wesel i chrzcin, i smutek pogrzebów. Biłeś się z rówieśnikami i zalecałeś do dziewcząt Poznałeś gorycz odtrącenia, kiedy twoja wybrana wolała innego. I radość, że spotkałeś swoją kobietę, z która tyle lat pracowaliście razem i chowali dzieci Teraz już została ci tylko ta ostatnia ciekawość. Choć do niej ci niespieszno, jak do innych, które są za tobą, ale to i dobrze, że już wszystko minęło. Jest tylko ziemia i jej zapach. Czarnoziem, który przyjmuje umarłych i ciągle rodzi nowe życie
Z takich właśnie gorzkich myśli, na starość przychodzi to uczucie żalu, że minęło życie i właściwie nic z niego nie wynika. Podobne w nim były radości i sprawy, co w tysiącu innych ludzkich losów. Spoczniemy, jak i inni, na naszym małym cmentarzu, wśród innych, których znaliśmy i jeszcze innych, którzy byli przed nami i po nas przyjdą. A nasze dusze będą patrzeć z góry na wieś, na pola, na wieczny kołowrót roku: wiosnę, lato, jesień, zimę.
Bo im człowiek starszy, tym mniej tego oczekiwania na przyszłe, na to, co nadejdzie dopiero, a więcej oglądania się do tyłu, za siebie. Bo robi się dłuższa droga, ta którą już się przeszło niż ta, co jeszcze została do przebycia. I dobrze, jeśli człowiek ma przy sobie dzieci, wtedy żyje ich przyszłością, ich nadzieją i apetytem na życie, na przyszłość.
Coraz mniej ciągnie cię do zabawy, do muzyki w remizie, milszy się robi ciepły kąt w chałupie, cisza błoga i spokój. Nie obchodzą cię sprawy świata tego, kto rządzi wielkimi państwami i czy jakaś nowa wojna się gdzieś nie szykuje. Choć jeszcze na wesela, na chrzciny w swojej rodzinie tobyś chodził i rej wśród biesiadujących wodził.
Ale częściej siądziesz sobie pod figurą frasobliwego i patrząc na wieś w dole, zamyślisz się nad sobą i nad światem. Ogarnie cię jakieś stuletnie zmęczenie, nic już ważniejszego od ciężaru w kościach nie czujesz i tylko drażnią cię śmiechy młodzieży, już nie rozumiesz ich świata beztroski i zabawy. Zapatrzysz się w widnokres, bo czeka cię najdłuższa w życiu droga, w tamte światy, których nie ujrzy nawet jastrząb wysoko krążący nad wsią, nad tobą, nad wieżą kościelną, nad górą.
Teraz czekasz tylko na tę ostatnią rozmowę z Panem Bogiem i już nawet ciekaw jej jesteś, bo tylko On może ci odpowiedzieć na te parę pytań. Myślałeś kiedyś, że sam do nich dojdziesz, swoim człowieczym rozumem, jak dochodzi się do wielu umiejętności w życiu. Ale okazuje się, że rozum człowieczy za słaby jest, aby odpowiedzieć sobie na parę prostych pytań. Tylko Bóg zna na nie odpowiedź, bo nawet nie ksiądz, nie nauczyciel i nie profesor z miasta.
Więc czekasz spokojnie, bo przecież Bóg nie jest specjalnie ciekawy na twoje grzechy, na twoje zwyczajne życie. To ty będziesz go męczył: a powiedz mi panie Boże o tym, a dlaczego tak być musi, a czemu tak się nie stało? Zawsze byłeś taki ciekawy i męczyłeś rodziców i nauczycieli pytaniami, to i teraz nie możesz się doczekać, żeby pana Boga, stworzyciela swojego, popytać o to i owo. Aż stary Bóg zaśnie w fotelu bujanym na chmurze i tylko westchnie nad tobą, nad wszystkimi ludźmi, nad światem całym. Bo i Bóg bywa zmęczony.
Zdzisław Antolski