Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Mikołaj Juliusz Wachowicz - Wędrówki literacko-historyczne: Cień Ciechanowicza, rozwaga Runcimana

$
0
0

Mikołaj Juliusz Wachowicz



Wędrówki literacko-historyczne:

Cień Ciechanowicza, rozwaga Runcimana


cien-ciechanowicza1Samolot najpierw ląduje w Pradze, a równo ze świtem odlatuje do Antimachii. Ani lekkie turbulencje nad Morzem Egejskim, ani perspektywa spotkania z uchodźcami nie psują nam humoru. Zdążamy na kolejną przygodę z przeszłością w teraźniejszości. Tuż po 9.00 wita nas Hellada – Liwię już po raz piąty, mnie dopiero trzeci, Alberta – drugi; dla Damiana i Bartka to pierwsza podróż w te rejony. Niewielkiemu lotnisku patronuje najsłynniejszy Kojczyk – ojciec medycyny, Hippokrates. Czekając na bagaż, czytam greckie napisy i przyswajam sobie kilka słów, np. kitrinos, co po prostu znaczy żółty. Wkrótce ruszamy do Tingaki, gdzie w ośrodku Aqua Marine Resort Waterpark pobędziemy tydzień. Temperatura specjalnie nie różni się od polskiej: tu i tam 35 stopni w cieniu. Jest 26 sierpnia 2015 r.


 Ośrodek leży nad morzem, od plaży dzieli go tylko siatka, a na horyzoncie widać zarówno grecką wyspę Pserimos, jak i skaliste, tureckie wybrzeże z miastem Marmaris. To stamtąd właśnie przybywają tłumy uchodźców. Już dziś chłopcy znajdują na brzegu porzucone kapoki. W następnych dniach trafiamy na więcej: wiosła, pontony, opony, koła ratunkowe – co dziwniejsze, przeważnie podziurawione. Tudzież resztki ubrań, obuwie i plastikowe śmieci. Kolejne grupy podobno przybijają o świcie. Zjeżdżalnie basenowe szybko nas nudzą; bardziej ciągnie morze, pełne twardych kamieni przybrzeżnych i dwumetrowych fal. Powiewa żółta flaga – kąpiel na własną odpowiedzialność. Śmiałków jest może dziesięciu, w tym nas pięcioro.


cien-ciechanowicza1 Ongiś często podróżowaliśmy „w ciemno”, rankiem nie wiedząc, gdzie zastanie nas wieczór. Z dziećmi i bez samochodu tak się jednak nie da. Choć czasy niebezpiecznie się zmieniły, wkrótce pewnie wrócimy jednak do tamtej formuły. Zawsze fascynowało nas poznawanie na własną rękę struktury miast, rozgryzanie systemu komunikacyjnego, wyszukiwanie miejsc pomijanych przez przewodniki, choć nieraz wzmiankowanych w dziełach literackich. Toteż trzeciego dnia jedziemy autobusem miejskim do portu Kos, a za wskazówkę służy nam Cień Minotaura Jerzego Ciechanowicza. Ciechanowicz czuł starożytne klimaty, jak mało kto. Podróżując i pisząc, żył nimi. Jako archeolog śródziemnomorski, a przy tym człowiek niezwykle wrażliwy, szczególnie mocno przeżywał spotkania z dziełami architektury. Kiedy czytamy jego znakomite eseje, widzimy samotnika, dialogującego z reliktami Antyku. Tylko on i przeszłość, do której tęskni, żałując, że dziejowe burze nie oszczędziły osiągnięć cywilizacji śródziemnomorskiej i ciesząc się, gdy przybywa do miejsca związanego z jakimś starożytnym bohaterem bądź wydarzeniem. - To ciekawa postawa skupienia – komentuje moja żona. Bogu dzięki, już od ponad dwudziestu lat nie muszę samotnie kontemplować przeszłości.


 Wysiadamy na pętli przy rondzie; za nami basen portowy, południowo-wschodnie nabrzeże flankuje potężna Nerantzia, twierdza joannitów, zwanych też szpitalnikami, później Kawalerami Rodezyjskimi, a dziś Zakonem Kawalerów Maltańskich. Obchodzimy bulwarem długie, jasne, nieco pochylone do środka mury w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. W ich cieniu i załomach koczują uchodźcy. Niektórzy pod parasolami, inni pod plandekami, na karimatach, a nawet w śpiworach. Któryś wyjmuje komórkę – ciekawe, czy kontaktuje się z zagranicą, czy też tylko z kolegą (a może bossem?) zagubionym w tłumie? Okutana kobieta zasłania chustą wnękę u podstawy bastionu i zaraz znika w tajemniczym, ciemnym otworze. Mężczyzna usiłuje wziąć prysznic kucając pod niskim hydrantem.


Emigranci nie wydają się agresywni, wobec miejscowych i turystów wykazują raczej obojętność. Wielu, jak sądzę, czuje się wciąż niepewnie; nowa sytuacja, otoczenie, pytania o jutro – na razie ich przerastają. Przy brzegu bulwaru cumują pontony – całkiem jeszcze zdatne do użytku. Wielu przybyszów dotarło tu oficjalniej, na tureckich statkach z Marmaris; jak głoszą reklamy, rejs trwa tylko 35 minut.


Nie możemy znaleźć wejścia do twierdzy i wtedy przypominam sobie, że trzeba przecież pójść na most. Do początku XX wieku kompleks leżał wszak na wyspie. Tedy przechodzimy na drugą stronę ulicy Finikon, po pochyłości osiągamy placyk koło meczetu i Pałacu Gubernatora. Nagle dostrzegamy, że otaczają nas sami obcy i przyglądają się nam ciekawie. Liwia ma wątpliwości, czy warto ryzykować. Tymczasem przychodzi Greczynka z pękiem kluczy. Pytam ją o twierdzę – jest już czynna, należy tylko przejść przez most.


„Kamienny most nad fosą, która jest dziś aleją ocienioną palmami, prowadzi do bramy zamku joannitów. Długi, zakrzywiony korytarz, wiodący pod spiętrzoną masą kamienia, uświadamia wchodzącym prawdziwą grubość murów. Od wewnątrz przylega do nich kamienny taras, skąd za kolejną fosą widać wewnętrzną, nieco mniejszą twierdzę, zamkniętą w większej, jak w pudełku. Po przekroczeniu bramy rzuca się w oczy mrowie ułożonych w rzędy marmurowych fragmentów antycznych budowli: kapitele i bębny kolumn, gzymsy, tryglify i okrągłe ołtarze z wyrzeźbionymi girlandami i łbami byków. To wszystko stanowiło kiedyś część zabudowań twierdzy, joannici bowiem nie mieli trudności ze zdobyciem budulca. Jeśli dziś w ruinach starożytnego miasta nie możemy oglądać wielu wspaniałych rzeźb, świątyń i portyków, to właśnie dlatego, że zakonnicy czerpali z nich bez wahania gotowy kamień. To oni przyczynili się do zniknięcia całych dzielnic miasta, a także hellenistycznego zamku, który prawdopodobnie znajdował się kiedyś na miejscu ich twierdzy. Nie oszczędzali też Asklepiejonu. Byli największymi niszczycielami antycznych zabytków, jacy kiedykolwiek zjawili się na Kos.”


Personel wita nas z entuzjazmem – jak braci ze wspólnego kręgu kulturowego. Wstęp kosztuje 4 euro. Dochodzi dziewiąta rano. Na razie mamy całą twierdzę dla siebie; obchodzimy ją zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Istotnie, w środku widzimy to samo, co jakieś 30 lat temu ujrzał Ciechanowicz: szeroki niczym aleja taras wzdłuż trzech ścian zewnętrznego muru, pomysłowy bastion wielkiego mistrza Fabrizio del Carretto (1514), gdzie „miedze” między blankami opadają pochyło ku oblegającym i gdzie czai się czarny kocur, bastion północno-wschodni, skąd dyskretnie obserwujemy Syryjczyków i innych emigrantów, lapidarium – istny las antycznych grzybów i pniaków, zgromadzonych w różnych miejscach kompleksu; pośród nich zachowała się piękna, kamienna szyszka. - Czuje się Antyk i oazę bezpieczeństwa za tym murem – podsumowuje Liwia. - Dziękuję ci, że mnie tu zabrałeś.


Tym bardziej nie sposób zgodzić się do końca z osądem Ciechanowicza. Kiedy w l. 1391 – 96 joannici rozpoczęli budowę twierdzy, antyczne dziedzictwo wyspy od wieków leżało już w ruinie. Wszystko za sprawą potężnego trzęsienia ziemi z r. 554, któremu towarzyszyło tsunami (pisarz wspomina zresztą o tym w innym miejscu). O ile Asklepiejon pozostał na powierzchni, o tyle samo starożytne miasto Kos zniknęło i ukazało się ponownie dopiero po wstrząsie w 1933 r. Choć zawsze drażniło mnie rujnowanie przeszłości w imię przyszłości, żywię wielki szacunek dla Rycerzy św. Jana, albowiem jako jedni z nielicznych stawili – na Kos, Rodos, Lemnos, w Halikarnasie – opór nawale tureckiej, podczas gdy kluczowe potęgi Zachodu – Anglia i Francja – wyrzynały się w bezsensownej, bratobójczej Wojnie Stuletniej. Gdyby energię obu stron konfliktu skierowano wówczas na próbę wyparcia Turków z Anatolii, zapewne dzisiaj mielibyśmy znacznie mniej kłopotów.


cien-ciechanowicza3Że tak należało postąpić, wiedział doskonale światły cesarz bizantyjski Manuel II Paleolog i dlatego w r. 1400 odwiedził zarówno dwór Karola V Szalonego, jak i Henryka IV Lancastera. Bardzo gościnnie przyjęty, żadnej pomocy jednak nie uzyskał. Mimo klęski źle zorganizowanej krucjaty pod Nikopolis (1396), pojawiła się kapitalna szansa uratowania Bizancjum i Bałkanów, gdy w 1402 r. pod Ankarą sułtan osmański Bajazyd uległ potędze Timura. „Był to moment – pisze Steven Runciman w Upadku Konstantynopola 1453 – kiedy – gdyby mocarstwa europejskie potrafiły i chciały połączyć się szybko w wielką koalicję – groźba otomańska wisząca nad chrześcijaństwem zostałaby raz na zawsze złamana”.


Lecz dalszy wywód nie brzmi optymistycznie: „Ale chociaż dynastia mogła zginąć, problem turecki pozostałby nadal. Historycy, którzy potępiają chrześcijan za zmarnowanie zesłanej z nieba okazji, zapominają, że setki tysięcy Turków mocno osiadło już w Europie. Byłoby trudnym zadaniem ujarzmienie ich, a prawie niemożliwym – wypędzenie. Interwencja Timura faktycznie powiększyła ich siłę, gdyż rodziny, a nawet całe plemiona, uciekały przed jego armią do bezpiecznych prowincji europejskich, a Genueńczycy za usługi przewozowe, jakich dostarczali, mieli piękne zarobki.”


Nie tylko Genueńczycy. Już w połowie XIV wieku, podczas wojny domowej w Bizancjum, obie strony wykorzystały tureckich najemników, którzy potem osiedli w Tracji. Po tragicznych doświadczeniach Greków z łacinnikami, zaangażowanymi w IV krucjatę i Kompanię Katalońską, taka postawa nie zadziwia. 


Nieliczni władcy europejscy (np. Piotr Cypryjski w 1365 r.) podejmowali oczywiście próby interwencji na terenach wschodnich, lecz wskutek nieposłuszeństwa, chciwości i wzajemnej zawiści poszczególnych dowódców, takie przedsięwzięcia przekształcały się najczęściej w chaotyczne wyprawy rabunkowe. Łacinnicy, choć bezmyślnie unicestwili bizantyjskie przedmurze chrześcijaństwa (tak samo zresztą później inni decydenci unicestwili polskie przedmurze), niczego nie nauczyli się przez następne stulecia, pogrążając się w destrukcyjnych walkach o urojone cele. Nikt niemal nie interesował się losem ginącego Konstantynopola, którego broniła szczupła, choć zdeterminowana załoga.


Nigdy więcej Zachód i Wschód nie wykazały takiej solidarności, jak podczas pierwszej wyprawy krzyżowej w końcu XI wieku. Kiedy w 1523 r. Turcy zajmowali ostatecznie Kos i Rodos, Rzeszę niemiecką rozdzierały już fanatyzmy religijne, trwał rozejm po wojnie między Albrechtem Hohenzollernem a jego rodzonym wujem – Zygmuntem Starym, zaś kilkanaście lat później król Francji – Franciszek I – sprzymierzył się z Turcją przeciwko Habsburgom. Co prawda Turków udało się powstrzymać na Malcie (1565, znów zasługa joannitów!), pod Lepanto (1571) i pod Wiedniem (1683), jednak Europa wciąż przeważnie kierowała oręż przeciwko sobie samej, czego przedłużeniem są dziś wszelakie spory ideologiczne.


 Stojąc na murach twierdzy w Kos widzę wyraźnie, że historia zatoczyła koło nadspodziewanie szybko, a Europa pewnie popełni błędy minionych epok. Analogii mamy sporo: wtedy pochód Timura, tureccy uciekinierzy, genueńscy pośrednicy, dziś furia Państwa Islamskiego, uchodźcy tudzież kombinatorzy syryjscy i niesyryjscy, pośrednicy tureccy. Zniszczenie równowagi na Wschodzie wywołała pośrednio zachodnia interwencja: ongiś jawna i militarna, teraz – ideologiczna i utajona. Stała za nią wiara: wtedy w słuszność sprawy chrześcijańskiej i w Opatrzność Bożą, teraz – w prawa człowieka, które zastąpiły Dekalog. Jednak, pisze Runciman, „wiara, której nie wspiera mądrość, jest rzeczą niebezpieczną”. Jak ich poprzednicy, politycy nadal nie potrafią przewidywać dalekosiężnie: tych z końca Średniowiecza, skupionych na lokalnych sprawach, Wschód przestał w ogóle obchodzić; współcześni, na Wschód zanadto zapatrzeni, nie przeczuwają lokalnych komplikacji i konsekwencji zderzenia kultur.


Nie czytają bowiem ani dzieł Runcimana (bo i po co, skoro nowoczesna historia zaczyna się od Rewolucji Francuskiej, a analogii z feudalnej przeszłości nie wolno przecież stosować do dzisiejszych, „demokratycznych” standardów?), ani propagatorów Antyku typu Ciechanowicz (skoro politycznie poprawne jest zapomnieć o korzeniach, nie tylko chrześcijańskich, naszej cywilizacji). W istocie – nie ma już chrześcijańskiej kultury zdolnej przyciągnąć i zasymilować migrantów ze Wschodu. Kiedyś rolę tę spełniała cywilizacja bizantyjska, zawieszona pomiędzy Wschodem a Zachodem, zatem atrakcyjna dla obu stron świata, choć ze wskazaniem bardziej na Wschód: wszak cesarz Aleksy Komnen miał w swojej służbie potomka emirów Krety, a najlepszym przyjacielem jego syna był Turek. Dzisiaj cywilizacja dobrobytu przyciąga wprawdzie uchodźców materialnie, lecz jej libertyński duch jest przecież im wyraźnie obcy. Bizantyjski bufor bezmyślnie unicestwiono pod pretekstem konieczności wydarcia władzy cesarskiej z rąk tyranów; obecnie szermuje się tym argumentem w odniesieniu do bliskowschodnich dyktatorów.


 Wychodząc z zamku po półtorej godziny zwiedzania, słyszymy rozmowę kasjera z anglojęzyczną parą turystów: uchodźcy, przybywszy z Turcji, otrzymują od służb jedzenie i zostają średnio 4 dni na Kos. Część z nich ma pieniądze, część nie. Następnie zawozi się ich do Aten, gdzie dostają dokumenty, i udają się w dalszą drogę do Serbii i do Albanii, a stamtąd w głąb Europy. Dwa dni później usłyszę w kojskim kościele, iż tylko 20 procent z nich to chrześcijanie, reszta zaś to islamiści, którzy przyjechali w określonym celu.


 Teraz idziemy obejrzeć Platan Hippokratesa. Wydawałoby się, że Ciechanowicz i inni raz na zawsze zakwestionowali mit, jakoby ojciec medycyny 2.400 lat temu siadywał w cieniu tego rozłożystego drzewa: platany wszak nie przekraczają wieku nawet tysiąca lat! Otóż nie do końca. Obecnie obowiązuje wersja, że jest to 600-letni odrost szacownego drzewa. Ja bym powiedział: chyba odrost odrostu. Za metalowym ogrodzeniem widać rozległą agorę – zdecydowanie raczej rzymską w stylu niźli grecką.


Nazwa „agora” może cokolwiek mylić. W rzeczywistości są to ruiny starożytnego miasta Kos, założonego w r. 366 przed Chrystusem, a właściwie jego portowej dzielnicy. W całym Kos mieszkało łącznie 3.000 ludzi, czyli 300 rodzin wliczając niewolników, zatem od czasów antycznych ludność wzrosła niespełna siedmiokrotnie. W 3-hektarowym kompleksie zachowały się przede wszystkim fundamenty i kawałki ścian świątyń oraz domów czynszowych, tzw. insuli, wzniesionych najwyraźniej według przemyślanego planu, skoro wszystkie mierzyły od 31 do 33 metrów szerokości i 62 metry długości.


Jeden budynek mieścił w sobie zazwyczaj cztery dwupoziomowe rezydencje, o powierzchni (jak informują anglojęzyczne tablice) około 410 metrów kwadratowych każda. Na piętro wchodziło się po zewnętrznych schodach, tak jak i dziś w greckich czy cypryjskich hotelikach. Insule rozdzielały ulice, szerokie na na 4 do 4,5 metra. Bez plansz z rekonstrukcjami trudno to jednak sobie wyobrazić. Skoro insuli naliczono 16, łatwo obliczyć, że mieszkań musiało być 64, więc dzielnicę portową zajmowało około 640 osób.


Przebiegamy pośpiesznie opuszczone domy, zwracając szczególną uwagę na miskowate wgłębienia w podłogach o niewiadomym nam przeznaczeniu. Właściwa agora leży po drugiej stronie dawnej ulicy, a wyróżniają ją głównie dwie kolumny, połączone architrawem; tam najczęściej fotografują się turyści. Powstała dzięki fundacji cesarza Antonina Piusa, teścia Marka Aureliusza, po zniszczeniach będących efektem trzęsienia ziemi w r. 142. 


cien-ciechanowicza4Na Placu Eleftherias mijamy meczet Defterdar, nadal otwarty dla 50 muzułmańskich rodzin; (wkrótce zapewne będzie ich więcej) i wchodzimy do hali Dimotiki Agora, gdzie zaopatrujemy się w słodycze. Tu dygresja. W hotelu dostajemy potrawy raczej niezbyt smaczne, a o jakości wina lepiej nie wspominać. Paradoksalnie piwo „Zorba” jest całkiem dobre, lecz przecież nie na piwo przyjeżdża się do krajów śródziemnomorskich! Otóż greckie słodycze – czy w sklepie, czy w hotelu – są od lat niezmiennie znakomite. Musy, ciasteczka z kremem, wreszcie galaretki w pudrze, które teraz nabywamy. Świetna jest kawa grecka, choćby z automatu. No i oliwki, zielone i czarne; bierzemy je do każdego posiłku w nieograniczonej ilości jako jedni z nielicznych. Wychodząc z drugiej strony hali, spostrzegamy kościół św. Paraskiewy. Miły akcent – tak miała bowiem na imię jedna z moich trzykroć prababek, wyznania oczywiście greckokatolickiego. 


Kilkaset metrów dalej znajdujemy rzymski dom z II czy III wieku, który funkcjonował przez około 300 lat (wstęp – o dziwo! – bezpłatny). Jego właściciele w pewnym momencie przyjęli chrzest. Odkryty w 1933 r., kiedy wstrząs podziemny ujawnił całe antyczne Kos, został obudowany bezokiennym murem. Dopiero w środku widać, na czym polega rekonstrukcja. Ocalałe fundamenty i fragmenty ścian podwyższono i przykryto sufitem. W labiryncie pomieszczeń odnajdujemy folusz, salę biesiadną, czyli triclinium, domową łaźnię, salkę ze zgrabnymi główkami muz, pokoje kobiet i niewolników. Wszystko skupia się wokół trzech dziedzińców: atrium oraz małego i wielkiego perystylu. Nad tym ostatnim dobudowano piętro, lecz po schodach można wejść tylko na krużganek, nazwany przez Ciechanowicza portykiem kolumnowym.


Układ ten do złudzenia przypomina dziedzińce romańskich klasztorów. I nic dziwnego: wszak wczesne monastyry mieściły się nieraz w willach bogatych patrycjuszy. Dużo przedmiotów zgromadzono w gablotach, lecz nie widać niemal nigdzie słynnych mozaik, o których wspomina pisarz. Może przeniesiono je do muzeum archeologicznego? W każdym razie muzeum zamknięto pięć lat temu i przewiduje się otwarcie go dopiero w przyszłym roku.


Z willi idziemy do nieodległego odeonu, gdzie Ciechanowicz spędzał wieczory. Jest to mała, ale zgrabna budowla. Nie wydaje się, by mogła pomieścić na 9 rzędach siedzeń aż 750 osób, jak podają niektóre źródła. W mrocznym wnętrzu pod widownią sporo plansz i tylko jedna niewyraźna mozaika. Obok odeonu rośnie dorodny kaktus, na którego szerokich, płaskich liściach współcześni barbarzyńcy zostawili autografy.


Wracamy przez tzw. wykopaliska zachodnie, które na zdjęciu w Cieniu Minotaura mylnie podpisano jako agorę. Zachowała się tu dobrze droga rzymska, portyk kolumnowy gimnazjonu w czterech odcinkach i Nimfeum. Jeszcze lody za 1,6 euro: jedna gałka dorównuje rozmiarami trzem polskim. Jeszcze pół litra soku za 3,5 i ćwierć litra czerwonego wina za 4 euro. Wino, choć zalatuje siarką, wprawia mnie w znakomity humor. Nie psuje go nawet awaria autobusu na pętli.


Następny według rozkładu - za godzinę, lecz tutejszym rozpiskom nie można zbytnio ufać. Jest 13.00. Parę taksówek zapełnia się niespodziewanymi pasażerami i po chwili nie ma już żadnej. Kilkanaście minut później pomocnik kierowcy głośno oznajmia przybycie „doctora”. - To jeszcze ktoś uległ wypadkowi? – pyta ze zdziwieniem Liwia. Lecz „doctor” okazuje się technikiem, który majstrując coś przy silniku, raz dwa stawia pojazd na koła, więc możemy jechać na obiad.


 Po południu na plaży chłopcy wznoszą z piasku i kamyków fortecę łudząco podobną do twierdzy szpitalników.


*


Wypływamy z portu Kos w niedzielę 30 sierpnia o 10.00 statkiem „Sebamare”. Wcześniej autobus, zabierając kolejnych pasażerów, zrobił rajd po wschodnim wybrzeżu aż po Agia Fokas; tak mimowolnie poznaliśmy kilka zakątków zza szyb. Wzdłuż drogi stoją grupki emigrantów, w porcie jest ich coraz więcej. Na nabrzeżu rozstawiono całkiem przyzwoite, małe namioty, a pod murami Nerantzii pojawiły się toi-toje. Siedzimy na górnym pokładzie w palącym słońcu, którego gorąc łagodzi morski wiatr. Kierując się na północny-zachód, możemy wreszcie uważniej obejrzeć tureckie wybrzeża, porobić im dokładniejsze zdjęcia. A także z innej perspektywy zobaczyć twierdzę, która Ciechanowiczowi wydawała „dziwnie nie na miejscu”. Kto wie, czy dzisiaj nie zmieniłby zdania?


Po statku kręci się brodaty fotograf, robiąc pasażerom pozowane i niepozowane zdjęcia. Efekty pokazuje później na tablecie. Można negocjować cenę, niemniej „mistrz” nie zejdzie poniżej 23 euro za 5 sztuk. Gra wreszcie grecka muzyka – zbyt rzadko ją serwują w hotelu, schlebiając pewnie gustom gości, którzy preferują anglosaskie klimaty. Przedwczoraj wieczorem w amfiteatrze ośrodka tańczył grecki kwartet w strojach narodowych. Dwie pary młodych, około 30-letnich wykonawców, zaprezentowały klasę, którą docenili nieliczni. Nie przybyło zresztą dużo widzów, a wielu z nich nie dotrwało do końca imprezy. Odmawiali uczestnictwa w tańcach zbiorowych. My daliśmy się porwać trzykrotnie.


Płyniemy około godziny. Lata temu Ciechanowicz pokonywał tę trasę dokładnie w odwrotnym kierunku. Wyspie Pserimos, pierwszemu celowi naszego rejsu, poświęcił dosłownie pół zdania. Ja będę mniej lakoniczny. Najpierw spostrzegamy ogromną grecką flagę, ułożoną na zboczu z niebieskich i białych kamieni. Widzieliśmy ją już zresztą z daleka, z kojskiej plaży. Potem pojawiają się nieliczne budynki. Wyspę zamieszkuje około 130 osób, nie ma na niej ani szkoły, ani szpitala, a wodę dostarczają cysterny. - Doceńcie chłopcy, co macie – powiada Liwia. – Gdybyście tak musieli tu żyć na co dzień...


Spokojna zatoczka o seledynowej, przezroczystej wodzie, zachęca do pływania. My wchodzimy od razu, Liwia biegnie wyżej po schodach, by obejrzeć i sfotografować prawosławny cmentarz, pełen białych grobów, i kościół z dzwonnicą. Nam, mieszańcom, potomkom wyznawców zarówno wiary rzymskiej, jak i greckiej, na pewno takie miejsca są bliższe niż zachodnim krzyżowcom.


Odbijamy w samo południe ku Kalymnos. Ciechanowicz widział ją w nocy: „Powoli oddalają się światła portu Kalymnos, ostatniej wyspy na drodze do Kos. Samej wyspy, leżącej za nimi, można się jedynie domyślać, podobnie jak dalekiej góry za miastem, która zagubiła kontury dzielące ją od czarnego nieba. Musi być na niej droga, bo wysoko widać przesuwające się wolno w ciemności światełka reflektorów. Wspinają się coraz wyżej i wyżej. Wydaje się, że za chwilę samochód powinien runąć w przepaść.”


cien-ciechanowicza5Pisząc o porcie Kalymnos miał na myśli Ciechanowicz w istocie Pothię; obu nazw używa się zresztą wymiennie. Tu właśnie wpływamy po kolejnej godzinie rejsu. Pothia to niemal metropolia: duży port, piętrzące się domy, wzniesione półkolem wedle zatoki, sporo kościołów i zabytkowych budynków. Powyżej – weneckie mury i zabudowa willowa. A już na samej górze – klasztor i jakiś przekaźnik. Lecz na razie idziemy do prywatnej wytwórni gąbek, jednej z ostatnich w Grecji. Prowadzi ją Nikos, kontynuując tradycję ojca i dziadka. 10 lat temu podobną zwiedzała Liwia podczas wyjazdu na Rodos.


Polska przewodniczka – tłumacząc słowa Nikosa – pokrótce objaśnia sposób przetwarzania tych osobliwych zwierząt w użyteczne przedmioty higieny. Nie kryje podziwu dla nurków, którzy ongiś nie mając żadnego sprzętu, zapuszczali się w głębiny, by nieraz już więcej nie wypłynąć. Dlatego też przed rozpoczęciem sezonu poławiacze organizowali sobie wielką ucztę, która faktycznie była rodzajem stypy. Jeśli jednak przeżyli, stawali się wkrótce zamożni.


Dom Nikosa, wybudowany niewątpliwie jeszcze przez jego dziadka, pewnie w latach 20-tych, nie jest wprawdzie zbyt okazały i tak ładnie ozdobiony, jak inne kamienice, niemniej widać w nim schludność i dostatek. Na dole mieści się fabryczka, na górze – część mieszkalna. Można sobie wybrać gąbki wedle kształtu i koloru, zwilżyć je, a następnie sprawdzić, czy mieszczą się w którymś z wyciętych w desce otworów. Od gabarytu zależy cena: najmniejsze idą po 2 euro.


Obiad jemy w restauracji „Omilos”. Najpierw oczywiście grecka sałatka; potem Liwia i chłopcy biorą rybę albo spaghetti, ja zaś greckie kotleciki. Do tego wyciskany sok pomarańczowy i wreszcie dobre, wytrawne wino (białe i czerwone) – ampelesious, jeżeli dobrze odczytałem – w ćwierćlitrowych, pękatych buteleczkach. Niestety, za napitki trzeba dopłacić do ceny wycieczki – tak właśnie manifestuje się grecki kryzys.


Zostaje godzina na zwiedzanie i zakupy. Ja wybieram to pierwsze. Zagłębiam się w labirynt uliczek – przez niektóre prowadzą wyłącznie schodki – i szybko osiągam poziom weneckich murów. Teraz z innej perspektywy mogę fotografować miasto i port. Gdzieś w głąb wyspy istotnie wznosi się droga, o której wzmiankował Ciechanowicz. Schodzę przy kościele do portu i idę na drugą stronę zatoki, kryjąc się w cieniu kamieniczek. Większość ma płaskie, typowo śródziemnomorskie dachy, ale niektóre spadziste. Każdy jest inny, jakby chciał pokazać indywidualizm właściciela, pomalowany na jeden lub więcej kolorów.


Część dachów pozapadała się, kilka domów stoi w ruinie. Mijam kapliczki i niedawno ustawione pomniki lokalnych bohaterów z przełomu XIX i XX wieku, których nazwiska – Kalabros, Galousi, Zervos – nic mi kompletnie nie mówią. Dopiero w Polsce sprawdzam, że profesor Skevos Georges Zervos (1875 – 1966) był pionierem transplantologii i... telemedycyny! Wywodził się z tutejszej, arystokratycznej elity, której zasługą jest wybudowanie w mieście szpitala, szkoły i sierocińca. Wspominają o nim jednak tylko dwie Wikipedie: angielska i grecka. Wynika z tego, że chirurg urodził się jako poddany turecki, gdyż Kalymnos, którą Osmanowie zagarnęli – podobnie jak inne wyspy Dodekanezu – w r. 1522 – pozostawała pod okupacją aż do r. 1912, a ostatecznie przyłączono ją do Grecji dopiero w 1947 r. Nigdzie nie widać uchodźców, może poza jedną kobietą w chuście. Nie ma niestety czasu odwiedzić muzeum archeologicznego, gdyż statek odpływa o 15.20.


Po drodze jeszcze kąpiel w przezroczystej wodzie u wybrzeży Plati. To już kompletnie bezludna wysepka, chociaż jeszcze do ubiegłego roku zamieszkiwało na niej brytyjsko-greckie małżeństwo. Załoga spuszcza drabiny po lewej i prawej burcie. Głębokość – 4 do 6 metrów. Doskonale widać dno. Niektórzy śmiałkowie i śmiałkinie skaczą, Liwia i chłopcy wolą jednak skorzystać z drabiny. Płyną do samego brzegu. Albert wracając znajduje piękną muszlę, którą sprzed nosa zabiera mu jednak jakiś okropny łysol. Damian decyduje się na dwa popisowe salta z prawej burty. Zostaję na pokładzie, jak i połowa uczestników rejsu.


Kiedy pływam, wolę mieć grunt bliżej nóg. Nie jest za to dla mnie problemem wejść bez asekuracji na wysokość kilkunastu i więcej metrów. Przybijamy do Kos tuż po 17.30. Zdążymy jeszcze chłopcom pokazać to i owo w mieście oraz być na mszy św., odprawianej po łacinie przez polskiego księdza z Rodos. Parafia liczy tylko osiem osób, a wikary przypływa co sobotę i zostaje na niedzielę. Dziś jednak jest sporo Polaków, Włochów i Niemców, w sumie ponad trzydzieści osób. Toteż i czytania rozbrzmiewają w różnych językach.


Teraz – po intensywnych dniach – czas na odpoczynek, choć jeszcze zdążymy odwiedzić odległe o cztery kilometry centrum Tingaki. Chłopcy uczestniczą w zajęciach prowadzonych przez animatorów, wśród których wyróżniają się Marta z Lublina i Alberto z Vicenzy. Rozkoszujemy się chłodniejszymi wieczorami. Podziwiamy bajeczne słońce, które chowa się za wzniesieniami wysp oraz poszarpaną grań łudząco podobnej do naszego Giewontu góry Dikeos, którą Ciechanowicz woli nazywać antycznym mianem Oromedon. Ostatniego wieczoru jemy włoską kolację z pizzą tudzież dobrym winem „Bella Terra” – nareszcie bez dopłat!

 W środę 2 września samolot startuje już o 8.50 i stanowczo zbyt wcześnie zawozi nas do domu.


*

Jerzy Ciechanowicz – jako autor książki Rzym – ludzie i budowle – miał być konsultantem mojej drugiej magisterki, poświęconej, wedle ówczesnego zamysłu, mitowi Wiecznego Miasta. Niestety, choć mieliśmy wielu wspólnych znajomych, nigdy nie doszło do naszego spotkania, albowiem pisarz zmarł nagle 14 stycznia 1999 r. Według mojej najlepszej wiedzy – na tętniaka mózgu. Zmarł pisząc rozprawę Dlaczego nie wierzę w Boga, co wydaje się i znaczące, i niepokojące.


W chwili śmierci miał siedem miesięcy mniej niż ja obecnie. To sytuuje go w charakterystycznym gronie autorów, którzy odeszli przedwcześnie, około czterdziestego roku życia: Grochowiaka, Stachury, Milczewskiego, Jarosława Zielińskiego i innych. Podobnie jak Zieliński i Stachura, Ciechanowicz uczynił z życia podróż, którą przetworzył w literaturę, choć innego rodzaju niż tamci. Mimo że wędrował stosunkowo niedawno, czas ten wydaje się już odległy i odmienny: mógł jeszcze w pełni rozkoszować się zastygłym Antykiem, któremu chwilowo nie zagrażały nowe burze dziejowe.


Mniej więcej wtedy rozpoczynałem moje zagraniczne wojaże i także byłem pełen optymizmu co do przyszłości. 9 października 2015 r. przypada 60-ta rocznica urodzin Jerzego Ciechanowicza. Niestety, mało o Nim teraz się mówi i pisze, Jego książek nie wznawia, zaś informacje internetowe o życiu i twórczości są lakoniczne. 1 listopada przypada również 15-ta rocznica śmierci Stevena Runcimana; w przeciwieństwie do Ciechanowicza żył bardzo długo, bo prawie sto lat, napisał dużo, dużo więcej, jednak w Polsce – choć wielokrotnie przekładany – znany jest głównie pasjonatom historii.


Przeraża, kiedy na forach internetowych dyskutują o krucjatach osoby, które nigdy nie sięgnęły po Dzieje wypraw krzyżowych! Brytyjski uczony znał doskonale mentalność ludzi Wschodu, albowiem często wśród nich przebywał, a nie oceniał ich podług zachodnich schematów i standardów. Czytajmy więc Runcimana, czytajmy Ciechanowicza, pisarzy, których mądrości tak bardzo byśmy oczekiwali w zmienionej sytuacji geopolitycznej. Będziemy mądrzejsi o ich doświadczenia, wiedzę i refleksję – tak potrzebne nam w obliczu nowej wędrówki ludów. Jeśli zaś nie zgodzimy z wybranymi tezami bądź wnioskami, przynajmniej zaintrygują nas i skłonią do szukania innych rozwiązań.

4 – 11 września 2015 r.

 

Bibliografia:

1.Jerzy Ciechanowicz, Cień Minotaura, PIW 1996

2.Jerzy Ciechanowicz, Rzym – ludzie i budowle, PIW 1989

3.Steven Runciman, Dzieje wypraw krzyżowych, t.1, 2, 3, (przekład Jerzy Schwakopf), PIW 1987

4.Steven Runciman, Upadek Konstantynopola 1453, (przekład Antoni Dębnicki), PIW 1994



Viewing all articles
Browse latest Browse all 786