Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Mirosław Prandota - Miasto w epoce „Multi-kulti”

$
0
0

Mirosław Prandota

 

 

 

Sztokholm jest monumentalny, czyściutki, estetyczny i historyczny. Niektórzy ludzie wyglądają podobnie, czyli również monumentalnie i tak dalej. Ale sztokholmczyków w nim tylu, ilu jest warszawiaków w Warszawie. Co ciekawe, a może „co gorsza” – 30 procent spośród mieszkańców stolicy Szwecji to imigranci, a z planów urbanistycznych  na rok 2045 wynika, że połowę mieszkańców Sztokholmu będą stanowić muzułmanie.

 

 

MIASTO W EPOCE „MULTI-KULTI”


sztokholmGdy wpadam latem do stolicy Szwecji, najchętniej zamawiam sobie kilka noclegów w opustoszałym akademiku. To dopiero cudo! Mój stary kumpel Franek, który czasem towarzyszy mi w wypadach po Szwecji, oznajmił przy jakiejś okazji, że gdyby swego czasu mieszkał w czymś takim, zostałby albo profesorem, albo superłajdakiem. Wszak dysponuje się wolną chatą o każdej porze, to i obyczaje można dobrać sobie według gustu.

Życie nie pieści. Franek, posiadacz dwóch uniwersyteckich dyplomów, został taksówkarzem niemal zaraz po studiach. Do dzisiaj zdarł już trzy albo cztery samochody. Kiedy ludzie wydziwiają, wyjaśnia, że to tradycja rodzinna – ojciec miał rikszę podczas wojny.

Powróćmy do sztokholmskiego akademika. Na moim piętrze jest tylko 8 mieszkań. I nie żadne tam kołchozy dla całego plutonu studentów, ale jednoosobowe pokoje z przedpokojami, łazienkami i toaletami. Kuchnia i całe jej wyposażenie, a także jadalnia mieści się również na każdym piętrze.

Na połączenie ze światem też nie narzekam. Telefon w każdym pokoju. I nie trzeba odwoływać się do baśniowego staruszka portiera, aby włączył „miasto”, bo pokojowy telefon ma własny, prywatny numer. Pełny luz! Można uczyć się bez przeszkód, a można też codziennie wyprawiać imieniny. Wszystko można.

 

* * *

 Sztokholm urodził się w 1252 roku. W zamyśle budowniczych miała to być forteca broniąca napastnikom dostępu od strony morza. Początkowo nosiła nazwę Trzy Korony i stała na wyspie tworzącej dzisiaj Stare Miasto. A później, jak wszędzie na świecie, miasto rozrosło się wzdłuż i wszerz.

Dawno już stolica Szwecji zyskała sobie miano Wenecji Północy, niektórzy mówią, że słusznie, inni że nie, bo Sztokholm to najczystsza stolica świata, a Wenecja nie bardzo. Leży Sztokholm na piętnastu wyspach oraz na otaczających je wybrzeżach. Wszystko to połączone jest bodajże dwudziestoma pięcioma mostami, a cały akwen, jaki rozciąga się pomiędzy skrawkami lądu, wypełniają jachty, motorówki oraz statki. Budowle tutaj znacznie okazalsze niż w prawdziwej Wenecji, potężne, dominujące na tle horyzontu, a przede wszystkim nie stoją one w wodzie, lecz na granitowej skale, która pokrywa cały kraj. Poza tym w Wenecji głównym składnikiem wody są ścieki, podczas gdy wody Sztokholmu są czyste i zasobne w ryby. Tutaj łowi się łososie prosto z ulicy!

Granit, o którym wspomniałem, ma też niebagatelne znaczenie w konstrukcji całej metropolii. Został bowiem wykorzystany chyba do granic możliwości projektantów. Proszę sobie wyobrazić, że w skale znajdują się ulice, garaże, sklepy, a nawet duże domy towarowe. Od góry do dołu wszystko połączone jest systemem schodów, wejść, podjazdów i przejazdów. Po czymś takim oprowadzał mnie Per Landknecht, emerytowany architekt, który od czasu do czasu trudni się amatorsko przewodnictwem. Zobaczyłem rzeczy, o których myślałem, że mogą istnieć tylko w komiksach. A wszystko to wplecione jest w zieleń, która zajmuje trzydzieści procent powierzchni miasta.

Najlepszy ogląd całości, ale już bez podziemnego królestwa architektonicznych  cudów,  ma  się dopiero po wejściu na 155-metrową wieżę telewizyjną Kaknaestornet. Jest tam nastrojowa kawiarnia, z której widać baśniową panoramę miasta. Natomiast wszystkie dzielnice Sztokholmu podziemnego spina niesamowicie rozbudowane i kilkupoziomowe metro. Jego początki sięgają 1950 roku. Obecnie długość linii przekracza 150 kilometrów, liczba stacji sięgnęła setki, niektóre odcinki przebiegają tunelem wykutym w skale, jeszcze inne pod jeziorem Maelaren.

Ponad metrem rozciąga  się ogromna jaskinia (tak to przynajmniej widzą turyści) nosząca nazwę Dworzec Centralny. Tutaj nawet nietrudno zabłądzić, ale jeżeli zna się język angielski, ludzie pokażą właściwą drogę. A poza tym – wszędzie widnieją napisy informacyjne i jeżeli tylko człowiek wie, czego szuka, z pewnością trafi. Ale schodząc do podziemnego węzła metra, koniecznie trzeba zapamiętać, aby na ruchomych i na nieruchomych schodach trzymać się zawsze prawej strony. Konieczność wynika stąd, że wytworzył się pewien obyczaj polegający na tym, iż pasażerowie nieobarczeni pakunkami zbiegają w rekordowym tempie w dół zamiast czekać cierpliwie na obracającej się taśmie, a ponieważ Szwedzi to osobnicy o grubych kościach i mocnej posturze, więc filigranowy turysta, chociażby Japończyk, może zostać zwyczajnie rozdeptany.

Gdyby nie metro, mało kto dojechałby do centrum stolicy. Każdy członek rodziny ma tu przecież samochód, więc gdyby wszyscy chcieli usiąść za kierownicą, doszłoby do totalnej blokady komunikacyjnej.

Ciekawe są też rozwiązania urbanistyczne przy budowie domów. Otóż każda dzielnica ma typowy tylko dla siebie klimat architektoniczny, aczkolwiek wszyscy są przekonani, że nic nie dorównuje Staremu Miastu i posadowionemu tam Pałacowi Królewskiemu, zbudowanemu jeszcze w roku 1757 według kanonów sztuki barokowej.

Ratusz miejski nie jest już tak stary, zaczęto go budować w roku 1911, ukończono w 1923, a ozdabiano do roku 1933, a zatem sama końcówka przypadła na epokę największej biedy szwedzkiej, kiedy to w poszukiwaniu chleba jedni jechali do Ameryki, a drudzy... do Gdyni, bo tam akurat budowano port i można było zarobić pieniądze. A w tym sztokholmskim ratuszu, na przekór biedzie, zbudowano Złotą Salę i wyłożono ją trzydziestoma kilogramami złota w kawałkach, zaś na ścianach zaprezentowano niemal całą historię Szwecji w obrazach. To właśnie w ratuszu, ale w Sali Lazurowej,  każdego roku przed świętami Bożego Narodzenia odbywa się uroczyste przyjęcie dla laureatów nagrody Nobla, a że pomieszczenia są obszerne, zaprasza się możnych tego świata oraz dziennikarzy, aby z bliska obejrzeli sobie dziesięciu geniuszów z różnych dziedzin kultury i nauki odbierających gratyfikacje.

Na polskie akcenty trafić można w dzielnicy Djurgaarden. Mieści się tutaj między innymi Muzeum Nordyckie, gromadzące pamiątki z dawnych epok, a między nimi, wstyd powiedzieć – kosztowności zrabowane w Polsce podczas „potopu”. Dzisiaj mówi się o nich elegancko: „łupy wojenne” (tak samo jak w Uppsali).

Również na terenie Djurgaarden powstał jeszcze sto lat temu tak zwany Skansen. Nazwa przyjęła się później w całej Europie i dzisiaj już wszędzie oznacza to samo. Skansen to naturalne muzeum staroci na świeżym powietrzu. Ma się tu starą Szwecję jak na dłoni – jej budownictwo, obyczaje, upodobania, poczucie estetyki. Jest nawet wiejski kościół, gdzie kluczowy element stanowi wcale nie prezbiterium, ale ławka wstydu przeznaczona dla ciężarnych panienek. A niech naród na własne oczy ujrzy, że Szwecja kiedyś wcale nie była taka liberalna jak dziś!

Jest w Djurgaarden ogród zoologiczny, bo być musi, wszak szwedzkie słowo „djurgaarden” oznacza „ogród zwierząt”. Dalej znajduje się ogród botaniczny i wreszcie wesołe miasteczko Tivoli. Natomiast nieco dalej, już za granicami parku, po prostu w wodzie, stoi okręt wojenny, zbudowany w 1628 roku, przygotowany do najazdu na porty Rzeczypospolitej. Pech sprawił, że ówczesny król zażyczył sobie takiej baterii armat, która by jedną salwą zdmuchnęła Gdańsk z powierzchni ziemi. Stało się według życzenia, armaty upakowano, ale gdy okręt wziął już azymut na Polskę okazało się, że ładunek był za ciężki. Uzbrojone straszydło poszło na dno wraz z całą załogą. Na powierzchnię wyciągnięto je dopiero w 1961 roku, zakonserwowano i ustawiono na wodnym terenie parku, aby publiczność mogła nasycić oczy dawną potęgą dynastii Wazów.

W Skansenie znajduje się również przestronny amfiteatr, gdzie w letnie wieczory gromadzą się tłumy mieszczan gotowych za darmo i ku pokrzepieniu własnych serc, a także serc rodaków, śpiewać melodyjne piosenki, broń Boże w rytmie łupu-cupu, czyli bez wszechobecnej na świecie perkusji. Śpiewy trwają dobre dwie godziny, są koordynowane przez profesjonalnych zapiewajłów telewizyjnych i transmitowane na cały kraj. A że impreza odbywa się w każdą niedzielę, jeżeli tylko jest w miarę ciepło, więc weszła już na stałe do repertuaru telewizyjnego ku uciesze słuchaczy starszego pokolenia.

Kiedyś do samego centrum miasta dobijały polskie promy. Sam pamiętam swoją podróż jeszcze w roku 1976, gdy wybrałem się na saksy i trafiłem po drodze na nocną burzę morską, a o poranku do kabiny zapukał kelner, zapraszając na śniadanie do szwedzkiego stołu, podczas gdy ja obiecałem sobie, ze zrozumiałych względów, pościć przynajmniej przez dwa tygodnie. Ale była też prawdziwa radość, gdy człowiek schodził z pełnomorskiego statku i od razu przesiadał się do tramwaju. Niestety, w kilka lat później skrócono tę linię o 40 kilometrów i cała jazda kończy się odtąd w Oxeloesund, skąd trzeba dojechać do miasta autobusami. Dziś do centrum Sztokholmu zawijają, a jakże, promy z Helsinek (słynna linia „Viking Line”) oraz inne statki z różnych portów świata.

Na zachód od centrum, na jednej z wysp jeziora Maelaren leży Drottningholm. Coś wspaniałego! Jest to rezydencja królewska, zbudowana w końcu XVII wieku. Podczas gdy armia wojowała na kontynencie, artyści budowali zamek, który dosłużył się z czasem miana Wersalu Północy.

Koniecznie trzeba też zobaczyć zbudowany jeszcze wcześniej, bo w początkach XV wieku, zamek Gripsholm. Takie zamki jak Gripsholm można już dzisiaj zobaczyć co najwyżej na ilustracjach do baśni Andersena. Wieżyce, baszty, łuki, kostropate mury, wąskie okna, sale rycerskie, szerokie korytarze, a na zewnątrz budzące podziw obwałowania – wszystko to przenosi naszą wyobraźnię w epokę zakutych w stalowe zbroje rycerzy. To właśnie w podziemiach tego zamku król Erik, schizofrenik piastujący najwyższą władzę w państwie, uwięził swojego brata Jana i jego polską wybrankę, Annę Jagiellonkę. W lochu, a nie w pięknej komnacie, przyszedł na świat Zygmunt III Waza, późniejszy król polski, raczej nieudacznik, jeżeli można wierzyć Pawłowi Jasienicy, podobno przeniósł stolicę z Krakowa do Warszawy głównie po to, aby mu było bliżej do Sztokholmu na polityczne wycieczki po władzę nad obydwoma państwami.

W każdym razie po sześciu latach więzienia Anna Jagiellonka wraz z mężem i synem odzyskali wolność, a utracił ją sadysta Erik. Sam zamek leży na peryferiach Sztokholmu, płynie się tam godzinę statkiem ze stacji Klara Maelarstrand niedaleko ratusza.

Aby obejrzeć zabytki, dzieła sztuki i odkryć wszystkie cuda nowoczesnej architektury Sztokholmu, trzeba tam pomieszkać przynajmniej przez tydzień i mieć przewodnika. Wielu rzeczy bowiem nie widać na pierwszy rzut oka. Sztokholm jest fantastyczny, ale trzeba umieć trafiać w odpowiednie miejsca.

Można też próbować samemu, ale zajmie nam to trochę czasu. I wtedy trzeba koniecznie zaopatrzyć się w mapę miasta. Nie jest to problem, bo takie cudo dostaje się gratis w każdym biurze turystycznym, jakich wokół dworca nie brakuje. Jest też do wzięcia broszura informacyjna „Stockholm This Week”, z której każdy dowie się, dokąd warto iść i co trzeba zobaczyć w danym tygodniu.

Komunikacja miejska jest w miarę tania. Zarówno autobusy jak i promy wodne kosztują kilkanaście koron. Jeżeli zakupimy Stockholmskortet, po prostu Kartę Sztokholmską, to mamy prawo podróżować wszystkim, co tylko jeździ i pływa, już bez biletu oraz zwiedzać za darmo muzea, ale wtedy trzeba zapłacić 135 koron za jedną dobę. Podobnych kart uprawniających do korzystania z różnych środków komunikacji jest kilkanaście, są też znacznie tańsze, ale mają ograniczony zasięg, co mimo wszystko wcale na złe nie wychodzi, bo i tak nikt nie dałby rady zwiedzić pół setki muzeów w ciągu doby. Jeżeli mogę coś zasugerować, to wspomnę, że na mnie największe wrażenie wywarła wizyta w Muzeum Starożytności – Medelhavsmuseet, za jedyne 30 koron. Od razu można tam poczuć się jak w Egipcie, wcale nie wyjeżdżając do Afryki. Muzeum eksponuje wprawdzie najbardziej charakterystyczne aspekty życia krajów śródziemnomorskich, ale właśnie kultura Egiptu zajmuje tam zasadnicze miejsce.

I wreszcie sprawa podstawowa: wizyta w stolicy Szwecji to żadne tam wdepnięcie na kaszankę do szwagra w Radzyminie. Trzeba gdzieś mieszkać i zapłacić za tę przyjemność jak najmniej. Ceny w okresie letnim są wprawdzie niewysokie, ale i tak wywołują obrzydzenie u naszych rodaków. Za najtańszy hotel trzeba zapłacić 200 koron, aczkolwiek dobrze jest nastawić się z góry na 300-400 koron, bo nie od razu uda się znaleźć to, czego szukamy. Lepiej poszukać wolnego łóżka w schronisku i wydać na nie 60-90 koron. Najelegantsze schronisko mieści się w budynku dawnego więzienia na wyspie Laangholmen, a dodatkowym plusem jest tu pobliska plaża, na której piękne dziewczęta opalają się w strojach topless.

Atmosferę miasta cechuje klasyczny już szwedzki luz. Można wędrować na golasa i nie zrobi się na nikim wrażenia, bo każdy pomyśli sobie, że jeśli taki idzie, to widocznie musi albo chce. Jeżeli tylko nie bije przy tym ludzi i nie łamie drzew, ma pełne prawo uczestniczyć nawet w grupie wycieczkowej, gdzie wszyscy inni zapięci są po samą szyję.  

Uczestniczyłem kiedyś w okolicznościowym happeningu, urządzanym na Kungsgatan (po polsku „ulica Królewska”) przez japońskich filmowców, którzy zamierzali nakręcić film o „niemrawych” Szwedach. Dosłownie użyli tego określenia. Wpuścili na Stare Miasto nagą blondynkę, zresztą ładną, zgrabną, bynajmniej nie Japonkę i z kamerami w rękach czatowali na reakcje mieszczan. Gdyby taki happening zdarzył się w Nowym Jorku, zapewne ogłosiliby tam koniec świata. Kiedyś pewna blondynka zawiozła mnie w tymże Nowym Jorku na korty tenisowe i zaczęliśmy grać. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie upał. Skoro upał, to odłożyłem rakietę i zacząłem ściągać koszulkę. Rany boskie! Moja blondynka przeskoczyła błyskawicznie siatkę i wpadła na mnie z impetem parowozu.

- Co robisz! – zawołała z przerażeniem w oczach.

- Zdejmuję koszulkę – zakomunikowałem spokojnie i trochę zmartwiłem się wyrazem jej pięknej buźki.

- Tak nie wolno! – oświadczyła stanowczo. – Mogłeś zdjąć w samochodzie, a jeżeli zdejmujesz ją tutaj, przy ludziach, to znaczy, że ich prowokujesz seksualnie. Za to grozi…

Już nie pamiętam, ile czego grozi w Ameryce za publiczne zdjęcie koszuli, ale domyślam się, co by groziło za ściągnięcie portek. God bless America!

Natomiast w Sztokholmie moja funkcja polegała na zadawaniu pytań przechodniom, gdzie znajduje się sklep z ubraniami, bo dziewczynę okradziono i zaraz zmarznie, jeżeli się nie ubierze. Przechodnie uśmiechali się uprzejmie, radzili, żeby najpierw zgłosić się na policję, bo tam podobno znają złodziei, a jeżeli chodzi o sklepy, to pełno ich dookoła. I tyle. Na gołą modelkę, owszem popatrzyli, ale z takim samym zainteresowaniem jakby ulicą szedł Eskimos, a nie piękna dziewczyna. Gdyby tak na rynku wyrósł nagle kaktus i gdyby on jeszcze zakwitł, oho, wtedy byłaby inna rozmowa! Szwedzi mają fioła na punkcie przyrody. Golizna to dla nich żadna atrakcja.

Kungsgatan to popularny deptak miejski, szeroki zarówno dla pieszych, jak i dla samochodów, które opodal ciągną stadami wzdłuż jezdni. W samochodach siedzą nastolatkowie i wyglądają dziewcząt na balangę. Raz po raz wychyla się ktoś przez okno w kierunku grup oczekujących na podryw panienek, rzuca jakieś hasło i wcale niedługo czeka na odzew. Nie ma żadnego namawiania. To nie jest czas uwodzenia, ale czas umowy o dzieło. Ma się chęć albo się nie ma, a jeżeli nie, to jedzie się dalej.

Tu i tam gromadzi się starsza młodzież, otaczając kogoś w środku. Ten ktoś to albo jakiś guru spod Himalajów, chętny do wygłaszania wykładu o nowej religii i mający zapotrzebowanie na szwedzkich apostołów, albo gitarzysta reprezentujący sobie tylko znaną new wave w muzyce, często kompletny afon, inaczej śpiewający a inaczej grający, albo wreszcie uwodziciel naiwnych, który postawił obok siebie tabliczkę informującą, że jest saksofonistą, a drań dozorca nie pozwala mu grać w domu, bo budzi pół dzielnicy i wobec tego teraz zbiera pieniądze na dom gdzieś na pustkowiu - dobrzy ludzie podzielcie się swoim dobrobytem!

Na pokaźną klientelę mogą liczyć szamani obiecujący deszcz w czasie suszy lub odwrotnie, spece od medytacji, gwarantujący pozbycie się raz na zawsze stresów już po ukończeniu kursu analizowania własnego życiorysu oraz healerzy, gotowi hipnotyzować, leczyć zdrowych, chorych raczej nie, dowodzić, że najlepszym sposobem na dobre zdrowie jest głodówka. Wypada żałować, że jeszcze nie zawitali do Polski, być może nie wiedzą, że tam czasami pewne grupy zawodowe robią to w świetle jupiterów, najchętniej przed kamerami, a mimo wszystko cały naród narzeka na zdrowie, a przynajmniej na niekończące się kolejki do lekarzy specjalistów.

Stałymi gośćmi zabytkowych dzielnic Sztokholmu są też peruwiańscy piosenkarze, występujący w strojach ludowych, umiejący szybko ustawić aparaturę nagłaśniającą i zwabić naprawdę pokaźną gromadę fanów w różnym wieku. A datki, jakie lecą do kapelusza, mają wcale niebagatelne nominały.

Kogo już nie da się spotkać na ulicach śródmieścia? Jak już napisałem wcześniej – prostytutek. Miały swoją ostatnią szansę na Sylwestra 1999 roku. W dniu następnym czekałby na nie odpowiedni paragraf, na klientów zresztą też. Takie prawo! A skonstruowali je wcale nie biskupi protestanccy, ani żadna ichnia Liga Polskich Rodzin, ale szwedzkie feministki, które wprowadziły do kodeksu karnego artykuł pod nazwą „poniżanie kobiet”. To się nawet logicznie układa, bo artykuł nawiązuje do handlu żywym towarem, do redukowania kobiety do roli niewolnicy seksualnej. A ponieważ niewolnictwo jest zakazane, więc wyzyskiwaczy seksualnych wszelkiej maści pakuje się do szwedzkiej, niestety eleganckiej, tiurmy. Z tego wynika, że alfonsy to już w ogóle mają przechlapane.

                          

* * *

 O ile do Warszawy zjeżdża niemal bez przerwy polska prowincja, o tyle do Sztokholmu cały świat. Od dawna  bowiem upowszechnił się wśród inteligencji wielkich miast szwedzkich zwyczaj adoptowania dzieci urodzonych w egzotycznych krajach. Dlatego właśnie, a także z racji masowego napływu imigrantów z Bliskiego Wschodu i nie tylko stamtąd, ulice wielkich miast przepełnione są obywatelami różnych ras. Jak zwykle w takich przypadkach, tak i w Sztokholmie, doszło w końcu do najzwyczajniejszego przegięcia pały. Zaczęły tworzyć się getta, a to już tylko krok do stworzenia wylęgarni przestępstw. I tak w dzielnicy Tensta mieszka ponad 40 procent ludzi pochodzenia nieszwedzkiego. Oczywiście nie ma jeszcze żadnych poważnych zagrożeń dla przechodniów, wybrałem się tam nawet na dwa wieczorne spacery, a kolorowi mieszkańcy patrzyli na mnie jak na fragment żywopłotu, charakteryzującego dzielnicę, ale jednak „biali” nie dają żadnej gwarancji, że tak będzie zawsze.

A póki co, kto tylko ma pieniądze, przenosi się do innej dzielnicy, więc niewykluczone, że Tensta jednak stanie się niebawem ogniskiem zapalnym, szczególnie pilnowanym przez policję. Spokojni Szwedzi, mimo deklarowanego głośno internacjonalizmu, niechętnie znoszą sąsiedztwo hałaśliwych południowców. Na wspomnianych już stacjach metra staczane są gromadne bitwy między młodzieżą szwedzką a kolorową. Ten akurat kłopot wcale nie jest łatwy do rozwiązania, bo już powstała sytuacja, w której co piąte dziecko urodzone w Szwecji ma rodziców pochodzenia obcego. Ba, w roku 2012 po raz pierwszy Szwecja przyjęła 100 tysięcy muzułmanów, co niektórzy nieśmiało kontestują twierdząc, że zagrożona została szwedzka kultura. Tym bardziej, że w ciągu trzech ostatnich lat przyjęto w sumie ponad 300 tysięcy osób z Bliskiego Wschodu. Jak to wygląda na co dzień?

Jeszcze w roku 1975 Szwedzi, a konkretnie szwedzcy politycy, zapragnęli przerobić swój kraj na multikulturowy. Co ciekawe, nie importowali sobie migrantów z Europy, lecz z krajów „kolorowych”, bo uważali, że w ten sposób obraz kraju przez pryzmat „multi-kulti” będzie bardziej dostrzegalny i urozmaicony. I tak faktycznie się stało.

Jak podają źródła oficjalne, czyli raporty policji, na dzień dzisiejszy przestępczość wzrosła o 300 procent, w tym gwałty o 1400 procent. Kolorowi imigranci dokonują gwałtów 25 razy częściej niż Szwedzi, a na dodatek przedmiotem gwałtów w ich wykonaniu stają się najczęściej dziewczynki poniżej 15. roku życia. Na ulicach grasują bandy Somalijczyków, które wprost wyławiają młode dziewczęta do wspólnej „zabawy”, a zwykły Szwed z reguły nie interweniuje, bo boi się, że zostanie okrzyknięty rasistą.

Jakby i tego było za mało, w kraju wytworzył się klimat niespotykanej nigdzie hipokryzji. W żadnym wypadku nie wolno mówić pełnym głosem źle o imigrantach, a jednocześnie większość Szwedów ich nienawidzi. W oficjalnej prasie nie wolno pisać, że gwałtu dokonał muzułmanin, bo to sprawia, że takie medium natychmiast zostaje posądzane o rasizm, co w Szwecji jest uważane za zbrodnie najgorszą ze wszystkich.

Opowiadali mi znajomi historię o pewnym polityku, należącym do partii opozycyjnej Szwedzcy Demokraci. Otóż oświadczył on publicznie, że gwałt i brutalność są cząstką osobowości islamistów i stąd bierze się ta plaga gwałtów. Rezultat był taki, że człowiek został skazany na grzywnę i karę pozbawienia wolności w zawieszeniu za uprzedzenia rasistowskie.

Muzułmanie czują się już tak pewni siebie w tym kraju, że głoszą, że kobiety, które nie mają chust na głowach, to dziwki i dlatego wolno je gwałcić. Nie zasługują na szacunek. Wieczorami kobiety boją się wychodzić z domów, ale Somalijczycy gwałcą też grupowo w ciągu dnia. A szwedzkie sądy nadal współczują muzułmańskim gwałcicielom, że tak źle czują się w Szwecji, a tylko stres uczynił ich gwałcicielami. W rezultacie za gwałt zbiorowy dostaje się na przykład 20-30 godzin pracy na rzecz miasta, najczęściej sprzątanie.

Aby nie obrazić muzułmanów, oficjalnie mówi się, że winni gwałtów są zawsze Szwedzi. A że ci „Szwedzi” wywodzą się z kultury arabskiej – tego mówić i pisać nie wolno. Obłuda przekracza tam znacznie wszystkie znane mi rodzaje obłudy, aczkolwiek od razu kojarzy mi się to ze współczesna polską cenzurą zakazującą mediom głoszenia prawdy o odradzającym się ruchu OUN – UPA na Ukrainie. Na szczęście u nas jest to tylko problem obłudnych polityków i wiszących u ich klamek dziennikarzy, podczas gdy w Szwecji obłuda szerzy się jak zaraza.

Doszło wreszcie  do tego, że szwedzkie studentki wymyśliły i opatentowały specjalny pas cnoty, którego nie udaje się zdjąć potencjalnemu gwałcicielowi bez pomocy osoby napadniętej.

Symbolem szwedzkiego pohańbienia w tej mierze stała się Elin Krantz – 27-letnia fanatyczka ruchu „multu-kulti”, przyjaciółka emigrantów z Afryki. Pewnego razu została napadnięta przez Etiopczyka po wyjściu z metra. Na jej drodze stanął niejaki TAdele Johaness, z zawodu bandyta, który po odsiedzeniu wyroku za napady w USA dostał azyl polityczny w Szwecji. Najpierw zgwałcił Elin, a potem rozłupał jej głowę ciężkim kamieniem. Dostał 16 lat, ale media nie opublikowały kraju pochodzenia sprawcy, zabójca został „mieszkańcem Sztokholmu”. Tenże „mieszkaniec” nie posiedzi długo. W Szwecji odsiaduje się zwykle tylko jedną trzecią wyroku.

W czerwcu pani minister spraw zagranicznych wystąpiła w telewizji i złożyła życzenia muzułmanom z okazji nadchodzącego właśnie ramadanu. W niedługi czas później politycy coraz częściej zaczęli głosić publicznie, że ramadan jest już szwedzką tradycją, bo przecież obchodzą ją Szwedzi. A co kto ma do tego, że „Szwedzi” noszą na sobie ciemną skórę?

Niechciani ale bardzo cenieni przez polityków goście czują się już jak u siebie i praktycznie rzecz biorąc – rządzą w wielu miejscach. Policja stwierdziła, że istnieje w Szwecji 55 obszarów kontrolowanych przez islamskie grupy przestępcze. W położonym niedaleko Sztokholmu Soedertaelje mieszka 90 tysięcy ludzi, w tym 30 tysięcy Syryjczyków. Nie byłem tam, być może przy okazji wpadnę do Soedertaelje i zapytam Arabów, jak im się mieszka z „tubylcami”, bo mogą być niezadowoleni, że „niewierni” jeszcze tam są.

W tej sytuacji nikogo już nie zdziwił fakt, że na początku sierpnia jedna z Arabek oskarżyła szwedzkich producentów plastrów o rasizm z powodu… zbyt jasnych plastrów na rany. Wystąpiła w radiu i zażyczyła sobie, aby plastry były ciemne, bo w tym kolorze nie będzie można dopatrzeć się rasizmu. Już następnego dnia zarząd szwedzkich aptek przeprosił za kolor plastrów i zobowiązał swoich producentów do wytwarzania plastrów w ciemnym kolorze.

Jakie żądania będą wysuwane w dalszej kolejności?

Nie wszyscy mieszkańcy Sztokholmu biją czołami przed niezadowolonymi imigrantami. Już kilka lat temu pojawiły się zalążki zorganizowanego protestu przeciwko imigracyjnej polityce rządu. Z roku na rok zalążki rosły w siłę i z czasem przekształciły się w organizację „Krew i honor”, o której mówi się coraz częściej, że narodowa, ba – wręcz nazistowska!

Jak na mój gust, trudno ją przyrównać do tego, co widzi się na filmach z czasów wojny, jednak znowu nie ma gwarancji, że tak będzie zawsze. „Krew i honor” utworzyli Szwedzi nękani w jakiś sposób przez imigrantów z Azji, Afryki, a także dawnej Jugosławii. Szczególnie niebezpieczni są właśnie – jak tu się mówi – „Jugole”. Jak zdążyłem się zorientować, coraz większa liczba młodych Szwedów wstępuje lub jest gotowa do wstępowania w szeregi tej organizacji.

Na razie jednak pochody „Krwi i honoru” tylko w niewielkim stopniu przypominają podobne pochody w wydaniu niemieckich faszystów z lat 30. ubiegłego wieku. Owszem, kiedy pierwszy raz ogląda się jedną z takich manifestacji, najpierw ludzi maszerujących czwórkami przez ulice miasta, a potem tych samych ludzi oklaskujących swoich mówców – ciarki chodzą po plecach. Gdy jednak posłuchałem przemówień, a właściwie wrzasków zawierających groźby wobec imigrantów, a także obietnic, że już wkrótce „Szwecja będzie szwedzka”, automatycznie przypomniał mi się opisywany wcześniej sympatyczny redaktor naczelny miotający przekleństwa na krzak jaśminu. Te same gesty i podobne słowa, a później… uśmiech i pełny luz.

Jak mi się wydaje, gdyby coś podobnego zdarzyło się w Polsce, gdzie przecież ciągle istnieje zbiorowa pamięć o niemieckich szwadronach śmierci, zmobilizowano by w stan pogotowia kilkuset policjantów, aby zabezpieczyli miasto i jego mieszkańców przed ewentualnymi ekscesami podrajcowanych członków demonstracji. Tam, a jakże, pochodowi towarzyszył patrol policji, ale na miejsce - czyli tam, gdzie na mówców czekało coś w rodzaju kościelnej ambony na świeżym powietrzu – przyjechały dwie furgonetki wypełnione w jednej trzeciej… policjantkami. Trzeba mieszkać w Szwecji, aby w stu procentach umieć ocenić poziom zagrożenia i zastosować adekwatne do tego zagrożenia środki zaradcze.

Naród jest niewyobrażalnie zdyscyplinowany, co podkreślam na każdym kroku, nawet w tej książce, a słowa „niewyobrażalnie” używam dlatego, aby powiększyć kontrast między nami a sąsiadami zza morza. W zasadzie nie ma powodów do obaw. Ale jeśli „import obcych”, szczególnie tych o egzotycznej cerze, będzie trwał nadal w takim zakresie jak dotychczas, to kto wie, czy organizacja „Krew i honor” nie uświadczy wyraźnego poparcia ze strony milczącej jeszcze dziś społeczności! Wielu zdyscyplinowanych obywateli mogłoby zacząć wyrażanie głośno tego, co myślą, bo na razie jeżeli coś o tym mówią, to tylko do siebie w piątek wieczorem przy kieliszku whisky.

                     

* * *

Rozmaite przejawy niechęci do obcych wcale nie są świadectwem tego, że Szwedzi dystansują się od wszystkich cudzoziemców. Wprost przeciwnie! Bywa nawet tak, że naturalizowany obywatel staje się idolem niemal całej społeczności. Ale - nic za darmo. Przybysz z obcego kraju musi najpierw udowodnić swoją wartość.

Żywą historią miłości szwedzkiego ludu do obcych jest Ludmila. Właśnie tak: Ludmila przez „l”! Dawniej Ludmiła Leonowa, teraz Ludmila Engquist. Rozmawiałem z nią po raz pierwszy w sierpniu dziewięćdziesiątego dziewiątego, zaraz po lekkoatletycznych mistrzostwach Szwecji w Karlstad, gdzie była Rosjanka po raz kolejny pokazała, że ciągle jest najlepsza.

Zacząłem po rosyjsku, bo wydawało mi się, że w ten sposób jakoś wyróżnię się wśród dziennikarzy mówiących po szwedzku i po angielsku. I faktycznie tak się stało. Polski dziennikarz na mistrzostwach Szwecji to było, za przeproszeniem, coś! Rosjanka sprawiała wrażenie mile zaskoczonej, ale kiedy później podsumowałem całe interview, wyszło mi, że ona przepytała mnie bardziej niż ja ją. Gadaliśmy o wszystkim, a najmniej o sporcie. Dziewczyna była naładowana radością i energią. Nie tak dawno zdobyła brązowy medal na mistrzostwach świata w biegu przez płotki. I był to jej największy sukces życiowy, mimo że za sobą miała już złoty medal olimpijski, tytuł mistrzyni świata i tytuł halowej rekordzistki świata na 60 oraz 100 metrów przez płotki.

Ale brąz z roku 1999 znaczył dla niej najwięcej. Ludmiła zachorowała na raka piersi. Makabrycznego odkrycia dokonano u niej w marcu, w kwietniu natomiast poddała się operacji, zaś już w sierpniu wystartowała na wielkich zawodach międzynarodowych i zajęła trzecie miejsce!

Płakała ze szczęścia, a razem z nią radowali się wszyscy kibice w Szwecji. Sportsmenka, która nie dała się rakowi, musiała zaimponować każdemu. Jej sposób bycia, prostota wypowiedzi, skromność, miły uśmiech, no i te zwycięstwa w niebiesko-żółtych barwach tak ujęły Szwedów, że Rosjanka stała się ulubienicą całej Szwecji. Przed nią tylko tenisista Bjoern Borg cieszył się podobną popularnością, ale - jak na mój gust - trochę na wyrost, bo na korcie, owszem, był najlepszy, za to przed kamerami sprawiał wrażenie mumii, z której właśnie zdjęto bandaże i wpompowano powietrze.

Ludmiła natomiast jest pełna życia oraz naturalnego uroku. Kobieta z krwi i kości i tyle!

Urodziła się w Tambowie. Stosunkowo szybko zabłysła jako sprinterka, a silne mięśnie nóg pozwoliły na wąską specjalizację, czyli na bieg przez płotki. Pod okiem swojego trenera, a wkrótce małżonka, Nikołaja Narożilenko, zdobyła tytuł mistrzyni świata w Tokio w 1991 roku. Ludmiła miała wtedy 27 lat.

W rok później, podczas kontroli dopingowej, wykryto w jej organizmie niedozwolone środki. Została wtedy zawieszona w startach na 4 lata, jednak odwołała się do sądu, a podczas rozprawy małżonek wyznał, że bez wiedzy Ludmiły dodawał jej zakazane preparaty do jedzenia. Tak czy owak, Ludmiłę odwieszono. Jeszcze przed ostatecznym wyrokiem wzięła rozwód i wyjechała do Szwecji razem z 11-letnią córką Nataszą, gdzie już czekał na nią nowy trener i późniejszy mąż, Johan Engquist.

Obywatelką szwedzką została w czerwcu 1996, a już w lipcu zdobyła dla nowej ojczyzny złoty medal na olimpiadzie w Atlancie. Była pierwszą szwedzką lekkoatletką, która w ogóle zdobyła złoty medal olimpijski. Trudno więc dziwić się, że Szwedzi są w niej zakochani.

Wymieniliśmy z Ludmiłą wizytówki, obiecała, że przy następnej okazji opowie więcej ciekawostek z życia w nowym kraju. W roku 2002 zadzwoniła i powiedziała:

– Zgadnij, w jakiej konkurencji zostałam nową mistrzynią olimpijską!

 

Rozmawialiśmy w kilka dni po olimpiadzie zimowej w Salt Lake City. Postanowiłem być dowcipny i odpowiedziałem:

– Chyba nie powiesz, że wygrałaś skoki narciarskie na Dużej Krokwi!

– To jest dopiero przede mną – roześmiała się wesoło. – Na razie zostałam mistrzynią w zjeździe bobslejowym!

Niesamowita historia. Sprinterka „letnia” mistrzynią olimpiady zimowej! Tego jeszcze nie było. Ludmiła jest pierwszą i na razie jedyną kobietą w historii, która potrafiła odnieść zwycięstwo zarówno w letniej, jak i zimowej olimpiadzie. Chwała na wysokościach!

Mieliśmy się spotkać, pogadać o „starych Polakach”, ale zawsze wypadało mi coś innego do roboty. W końcu wyjechała z mężem na stałe do Hiszpanii, tam uwiła sobie gniazdko, przystosowując się do życia w trzeciej z kolei ojczyźnie.

Co tu dużo gadać! Jeżeli już jestem przy sporcie, to wspomnę również i to, że w Sztokholmie spotkałem nawet mistrzów polskiej kulturystyki z lat 60., Bogusława i Mieczysława Krydzińskich. Bogusław zakotwiczył tam już w siedemdziesiątym czwartym, potem dobił do niego brat. Obydwaj przez kilka lat występowali we Wrocławskim Teatrze Pantomimy, zwiedzili kawał świata, a gdy wreszcie postanowili powrócić do Warszawy i osiąść w niej na stałe okazało się, że w międzyczasie władze stołeczne nakazały zburzyć dom Krydzińskich na Żoliborzu, bo akurat w tamtym miejscu powstało blokowisko. I tak przepadło dzieło całego życia ojca braci. Nie mieli gdzie się podziać. Bogusław załamał się, ale nie na długo. Akurat przyszło do niego zaproszenie ze Szwecji od jednego z teatralnych kolegów. Pojechał, bo i tak nie miał wyboru.

Od razu po przyjeździe podjął pracę w branży gastronomicznej i tak zostało do dziś. W osiemdziesiątym czwartym ożenił się z Polką, ma dwójkę dzieci (uwaga – znowu dzieci pochodzenia obcego!), przestronną willę z ogrodem na przedmieściu i wcale nie narzeka na warszawskich rajców, że mu taki los zgotowali.

Mieczysław mieszka po drugiej stronie miasta, ma podobne warunki materialne, a nawet kawał lasu świerkowego, w którym zbiera jagody i grzyby. I ma także... dzieci „pochodzenia obcego”. A pracuje w przemyśle poligraficznym, gdzie jego syn piastuje funkcję dyrektora.

Mieszkanie poza centrum miasta stało się od kilkunastu lat celem życia sztokholmczyków. Jak widać, nie tylko tych rdzennych. Tutaj można pobiegać, pooddychać o wiele świeższym powietrzem niż w środku miasta, a rozległe metro jest po to, aby szybko dowozić ludzi do miejsc pracy. Aby zakończyć artykuł jeszcze jedną ciekawostką dopowiem, że w Sztokholmie zaczęły być modne ogłoszenia w rodzaju: „Sprzedam dom lub działkę w okolicy zamieszkałem wyłącznie przez rdzennych Szwedów”. Nie są to ogłoszenia powszechnie akceptowane, na co złożyły się okoliczności, o których wspomniałem wcześniej, ale takie działki są najdroższe i chętnie odwiedzane. Jak wyjdzie Szwecja na wymyślonym przez siebie „multi-kulti”, tego jeszcze nikt nie wie, ale prognozy Szwedów trzeźwo patrzących na świat nie są optymistyczne.

 Mirosław Prandota

                      

* * *

W razie potrzeby zmęczony turysta może rozłożyć się na pierwszym lepszym trawniku w jakiejś zielonej enklawie. Nikt się nie zgorszy. Nie ma w Sztokholmie tabliczek z napisem „Nie deptać trawników”. Tak samo zresztą jak w Warszawie. Ostatnie warszawskie tabliczki spróchniały jakieś dwadzieścia kilka lat temu. Ludzie niespecjalnie przejmowali się tym ogródkowym znakiem zakazu.

Dzisiaj sytuacja zmieniła się diametralnie. Żaden trzeźwy warszawiak nie wdepnie już na trawnik, bo wszystkie „zaminowane”. Funkcję tabliczek, tyle że o niebo skuteczniejszą, pełnią psie odchody. Czas leci, a jakoś nikt nie zwrócił specjalnej uwagi, że pieczołowicie niegdyś pielęgnowane trawniki zamieniły się w toalety dla psów.

W Sztokholmie można swobodnie paradować po trawnikach. Po pierwsze, „min niet”, a po drugie, gatunek trawy tam taki, że ani wysycha, ani też linieje pod butem. A gdy pies ze szwedzkim obywatelstwem spłaci dług naturze w miejscu publicznym, właściciel natychmiast sięga po łopatkę i plastikową torebkę. Taki zwyczaj i nikt się nie miga, a miasto błyszczy czystością. Zgodnie z kanonami szwedzkiej estetyki, a przede wszystkim szwedzkiego pragmatyzmu. Przecież nie po to dziadkowie zeszli z drzewa i zamieszkali w betonowych domach, aby teraz wracać pod to drzewo i walić tam kupy.

Tfu! Tylko pozazdrościć!

* * * * *

 


Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Trending Articles


TRX Antek AVT - 2310 ver 2,0


Автовишка HAULOTTE HA 16 SPX


POTANIACZ


Zrób Sam - rocznik 1985 [PDF] [PL]


Maxgear opinie


BMW E61 2.5d błąd 43E2 - klapa gasząca a DPF


Eveline ➤ Matowe pomadki Velvet Matt Lipstick 500, 506, 5007


Auta / Cars (2006) PLDUB.BRRip.480p.XviD.AC3-LTN / DUBBING PL


Peugeot 508 problem z elektroniką


AŚ Jelenia Góra