Zdzisław Antolski
MOJE KIELCE LITERACKIE (14)
ROMANS Z OSIECKĄ
Zatrudniłem się, korzystając z protekcji M., w Salonie Gier Automatycznych, w sali z jednorękimi bandytami. Maszyn było kilkanaście. Przechadzałem się za plecami „zawodników” i patrzyłem czy wszystko jest w porządku, czy nie oszukują, nie niszczą sprzętu albo nie kombinują w inny sposób, na przykład zamiast żetonów zakupionych w kasie, nie próbują wrzucać jakich metalowych podróbek. Kiedy było pustawo, robiłem sobie kawę, wychodziłem przed budynek na papieroska i czytałem ostatni numer „Twórczości”. Zresztą wtedy wszędzie wolno było palić, przy każdym automacie stała chybotliwa metalowa popielniczka. Magda pracowała jako kasjerka. Kiedy był mniejszy ruch, mogliśmy sobie pogadać.
Po pracy, wieczorem szliśmy razem do Klubu Dziennikarza na kolację. Zawsze tam była okazja do wypicia i pogadania. Wieczór kończył się zazwyczaj pijaństwem i byliśmy kompletnie pijani. Mieszkałem z rodzicami, którzy byli zaniepokojeni, ze codziennie wracam nietrzeźwy. Wcześniej piłem bardzo mało. Po latach dowiedziałem się, ze wybrali się do Urzędu Miejskiego, gdzie pracował poeta Adam Ochwanowski, którego jako nauczyciele znali od dziecka i prosili go, aby mnie pilnował przed alkoholem. Skończyło się to oczywiście kolejną balangą w Klubie.
W pierwszej sali w ciągu dnia siedzieli głównie szachiści. Ale już wieczorem znikali gdzieś, bo gwar z drugiej sali, biesiadnej, przeszkadzał im w należytym skupieniu uwagi nad figurami królewskiej gry.
Często przysiadał się do nas Franek, starszy ode mnie o piętnaście lat facet z bródką, w przyciemnionych okularach i w wytartych dżinsach. Był niesamowitym gadułą, gęba mu się nie zamykała, widać było, że opowiadanie różnych historii sprawia mu niemal erotyczną przyjemność, że jest od gadania uzależniony jak narkoman.
Po wypiciu kilku kieliszków zawsze wracał do jednego tematu – swojej młodości, studiów w Warszawie, występów teatralnych w STS-się oraz przyjaźni z Agnieszką Osiecką.
- To były czasy – mawiał – potrafiliśmy z Agnieszką przy winie przegadać całe noce. Mówiliśmy o wszystkim, o życiu, poezji, sztuce, miłości. Tak, Agnieszka to była fascynująca dziewczyna. Piękna i mądra. A czy wiesz, że byłem z nią na autostopie we Francji? Wyobraź sobie, co za przygoda, swoboda, słoneczne lato, Prowansja, tanie wino i ja z Agnieszką na szosie, łapiemy przejeżdżające samochody.
Franio cały czas dawał nam do zrozumienia, że między nim a Agnieszką Osiecką było coś więcej niż przyjaźń. Jakiś burzliwy romans.
- Ale wiesz, Agnieszka często zmieniała partnerów – mówił ze smutkiem w głosie.
Podobno podczas podróży po Francji odwiedzili samego Giedroycia w jego podparyskiej siedzibie.
- Niestety, Marka Hłaski już nie zastaliśmy – martwił się szczerze Franio. – Wyjechał do Izraela, ale przysyła mi swoje nowe książki z serdecznymi dedykacjami. Nie zapomniał o starym druhu.
Był Franciszek dzieckiem października 56. Czytelnikiem „Po prostu”, „Polityki” i książek Hłaski. Właśnie takim „pięknym dwudziestoletnim” pozostał, uwięzionym w ciele pięćdziesięciolatka, z zaokrąglonym brzuszkiem, pijącym raczej nadmiernie i żyjącym wspomnieniami z młodości. Kiedyś do Klubu Dziennikarza późnym wieczorem weszła zdenerwowana żona Franciszka. Nie robiła mu wymówek, ale prosiła, żeby wrócił do domu, bo są jakieś problemy z trójką dzieci. Franek zrobił jej straszną awanturę, wyrzucił za drzwi Klubu, ale stracił całkowicie humor i już tego wieczoru ani razu się nie odezwał, co w jego przypadku było rzeczą bardzo dziwną.
Podróż na Zachód sprawiła, że stał się sceptyczny, co do przyszłości socjalizmu.
- Wiesz, na Gomułkę to ja się nabrałem, ale na Gierka to już się nie dam nabrać – mówił.
Lubił zaczynać opowieść od słów: - Pewnego pięknego dnia, wspólnie ze Zbyszkiem Cybulskim i Bobkiem Kobielą, wybraliśmy się na wódkę do „Kameralnej”… Ale i tak zawsze kończyło się wszystko na Agnieszce Osieckiej. Na jej cudownych piosenkach i wspaniałej osobowości.
Franciszek twierdził, że jest autorem wielu tekstów piosenek, skeczy, a także wierszy. Podobno jego piosenki śpiewano w STS-ie. – Moje wiersze poprawiała sama Agnieszka Osiecka – mówił z dumą, ale nigdy ich nikomu nie pokazywał.
- Mam w domu kilka zeszytów z moimi tekstami – lubił prawie co wieczór opowiadać. – Są naprawdę dobre. Może kiedyś je wam pokażę. Jak będzie nadzwyczajna okazja. Święto. Ale najpierw muszę wszystkie przepisać na maszynie, bo są prawie nieczytelne, pisałem je zazwyczaj po pijaku. Tylko ja mogę odczytać te gryzmoły.
Kiedyś wracałem do domu z Klubu Dziennikarza taksówką, oczywiście byłem lekko podcięty i przy wysiadaniu przytrzasnąłem sobie drzwiami palec serdeczny. Palec w krótkim czasie spuchł, na czubku, nad paznokciem utworzył się jakiś upiorny sinawy skrzep z zaschniętej krwi i resztek skóry. Z bólu nie mogłem sypiać po nocach, ale bałem się iść do lekarza. Wszędzie w przychodniach były kolejki, trzeba było czekać godzinami, więc jakoś wytrzymywałem, z dnia na dzień odwlekałem wizytę u lekarza. Ale nie przestałem bywać w Klubie, gdzie tłumiłem ból palucha przy pomocy alkoholu. Pewnego dnia do mojego stolika przysiadł się Franek.
- Człowieku, co się stało z twoim palcem, gdzie ty go włożyłeś? – zawołał jak zwykle teatralnie i przesadnie głośno. Przypominał mi swoim zachowaniem doktora Cottard z powieści Prousta „W poszukiwaniu straconego czasu”.
Opowiedziałem swoją przygodę z drzwiami od taksówki. Franek, nie przestając tokować, wypił szybko kilka wódek, jedna po drugiej, i powiedział po żołniersku, tonem nie znoszącym sprzeciwu:
- Chodź ze mną, nie potrwa to długo.
Wyszliśmy na gwarną ulicę, a Franek cały czas gadał i po minięciu kilku przecznic weszliśmy do szarego budynku pobliskiej przychodni lekarskiej. Szliśmy długimi korytarzami jak w labiryncie, przychodnia mieściła się w jakiejś przedwojennej kamienicy, a na końcu zobaczyłem gabinet chirurga, przed którym czekał tłumek pacjentów. Na drzwiach wisiała tabliczka z nazwiskiem Franciszka.
W gabinecie Franio złapał mój obolały paluch w żelazny uścisk swojej medycznej łapy, odkaził go jakimś płynem, a potem wziął do ręki powykręcane, błyszczące chromem nożyczki i zgrabnym acz zdecydowanym ruchem odciął ten mój czop z krwi i resztek ciała. Zabolało, ale krótko. Potem kazał siostrze opatrzeć bandażem krwawiącą ranę i wyrzucił mnie za drzwi, bo dobijali się wściekle następni pacjenci.
Pechem życiowym i nieszczęściem Franka było, że mieszkał nad rustykalną knajpą z ukraińskim menu o nazwie „Winnica”, znaną z hucznych dancingów i firmowego dania, jakim było żarkoje, czyli gęsty gulasz pod pokrywą z ciasta podawany w pękatym glinianym garnuszku. Franek z rodziną mieszkał piętro wyżej. Mnóstwo znajomych z Klubu, niedopitych lub tylko podochoconych, którzy zbłądzili w okolice knajpy wpadało do niego do domu w odwiedziny, nierzadko z flaszką lub pełnym portfelem. Franek, nałogowy gaduła i przyjaciel wszystkich, nie umiał odmawiać, a jego żona była zbyt potulna, aby wziąć na siebie ten niewdzięczny obowiązek – wyrzucania za drzwi niechcianych i podchmielonych gości. W efekcie Franek strasznie się rozpił i zaczął mieć z tego powodu kłopoty w pracy.
Po jakimś szczególnie burzliwym wieczorze, najpierw w Klubie, a potem w „Winnicy”, wylądowaliśmy w większym towarzystwie w mieszkaniu u Franciszka. Dyskusje i głośne śpiewy obudziły dzieci, które w piżamkach zaczęły chodzić po mieszkaniu i płakać, żona zła, w przysłowiowych papilotach i sukni nocnej do kostek, nie ukrywała do nas wrogości.
Franek wyciągnął swój legendarny zeszyt z wierszami i zaczął deklamować. Biliśmy mu brawo podochoceni alkoholem. Ale kiedy potem przeglądałem ten zeszyt uważniej, zauważyłem rozczarowany, że są to bardzo słabe teksty, absolutnie grafomańskie. Nie nadawały się do druku ani do śpiewania. A większość była zupełnie nieczytelna, jakieś gryzmoły, wśród których odczytać można było tylko poszczególne słowa, widać, że pisane po pijanemu. Na wielu stronach były fantazyjne podkreślenia czerwoną kredką i dopiski na marginesach, plusy i minusy, a także rysunki słoneczka, karuzeli albo ptaszka na gałęzi. Czyżby sporządzone ręką Agnieszki Osieckiej?
Posnęliśmy na koniec z przepicia, gdzie kto stał lub siedział, gdzieś w fotelach i na dywanie albo w kuchni, a nawet w przedpokoju z głową na słomiance. Rano zbudziłem się z suchością w gardle, poszedłem chwiejnie do łazienki i zastałem tam Franka ubranego tylko w spodnie od piżamy. Trzęsącymi się niemiłosiernie rękami pił z małej buteleczki wodę do golenia czy jakąś brzozówkę, specyfik w każdym razie na spirytusie.
- Muszę się jakoś ratować – powiedział. – Zaraz idę do pracy. No co tak patrzysz, robię to od lat, jakoś mi nie szkodzi. Cybulski też to pił, stareńki. Ale nie mów nikomu. Nie trzeba. Mam zawsze zapas w łazience, bo żona się nie domyśla, że można pić takie świństwo – dodał chrypliwie.
Potem nagle Franek zniknął z Klubu, to było jakby umarł. W końcu ktoś powiedział, że Franio sprzedał mieszkanie i wyjechał do Szczecina, żeby zacząć życie na nowo, bez wódki i bez przyjaciół. Stało się tak na skutek protestów jego kolegów, lekarzy. Poddał się terapii odwykowej i wrócił do wykonywania zawodu chirurga.
Jakiś czas potem zadzwonił do mnie inżynier M., który przejął mieszkanie po Franku.
- Słuchaj, nie znasz aktualnego adresu Franka? – zapytał. – Bo znalazłem w mieszkaniu po nim jego stary zeszyt z wierszami i chciałem mu odesłać, może on dużo dla niego znaczy, to pewnie ta pamiątka z lat jego młodości. Pamiętasz, jak opowiadał w Klubie w kółko o swoich młodzieńczych wierszach?
Powiedziałem, że nie znam obecnego adresu Franka.
- A może w takim razie ja ten zeszyt przekażę tobie? – indagował dalej inżynier M. – Może ciebie on zainteresuje, przecież ty także piszesz wiersze?
Nie byłem zainteresowany.
JAWNOGRZESZNICA
Salon Gier Automatycznych, w którym pracowałem, pod enigmatyczną socjalistyczną nazwą ukrywał zwykłe kasyno gier hazardowych. Dla kamuflażu była tam też sala gier zręcznościowych dla młodzieży, jednak najważniejsze były wysłużone chicagowskie maszyny zwane jednorękimi bandytami. Był to zdezelowany amerykański sprzęt, który działał tylko dzięki czarodziejskim umiejętnościom naszego mechanika - „złotej rączki”, wiecznie majstrującego na zapleczu przy tych cudach techniki, które teraz były zwykłym szmelcem i złomem, ale ciągle zarabiały duże pieniądze.
Nie wiem skąd w ubogiej gierkowskiej Polsce brali się ludzie na tyle bogaci, że potrafili przegrywać dziennie po kilkanaście tysięcy. Podziwiałem też ich kondycję fizyczną, bo potrafili stać nieruchomo przy maszynie przez cały dzień wypalając przy tym kilka paczek papierosów. Sprzątaczka nie nadążała z wyrzucaniem kiepów z popielniczek, ponieważ przy każdym graczu, krezusie, stał wianuszek ubogich krewnych gorąco kibicujących bohaterowi dnia i namiętnie palących papierosy na koszt grającego, który potrzebował dopingu emocjonalnego. Przeważała oczywiście prywatna inicjatywa, czyli właściciele warsztatów naprawczych i badylarze, właściciele szklarni, ale trafiali się też handlarze walutą i inne niebieskie ptaszki. W niedzielę przychodziły do nas całe rodziny, nawet babcie i dzieci, zwiedzający tę jaskinię hazardu. Ojcowie rodzin kupowali kilka żetonów i z wypiekami na twarzy próbowali swojego szczęścia, spodziewając się głównej wygranej. Zawsze chcieli się potem odgrywać, ale czujne żony wyciągały ich stamtąd na świąteczny obiad.
Pewnego dnia ku mojemu zdumieniu do Salonu przybyła Krysia, moja koleżanka z liceum, wyrzucona potem ze szkoły po spóźnieniu, które wyniosło równe dwa miesiące i piętnaście minut. Teraz przyjechała ze stolicy w odwiedziny do rodziny, zachodnim samochodem w towarzystwie dwóch czarnoskórych dyplomatów. Pograli trochę na automatach, rozejrzeli się po naszym ubożuchnym Las Vegas i pojechali do hotelu „Centralny”. W międzyczasie Krysia pochwaliła się przede mną, że ma w Warszawie apartament, bywa na wykwintnych kolacjach i koktajlach oraz teatralnych premierach, i jest ozdobą stołecznych salonów. Mimo upływu lat miło nam się rozmawiało i wspominało szkolne czasy. Choć nie odważyłem się i nie zapytałem, choć bardzo mnie to interesowało, czy wtedy przed laty, kiedy jeszcze chodziliśmy do jednej klasy, uciekła do Zakopanego, czy nie?
Krysię zapamiętałem z pierwszych klas liceum, kiedy to z zapadłej wsi, cztery kilometry do pekaesu i ciuchci wąskotorowej, znalazłem się w mieście wojewódzkim w elitarnej szkole, o czym dowiedziałem się zresztą już kiedy zacząłem do niej uczęszczać. Była dorodną dziewczyną i wyglądała na starszą o kilka lat niż była w rzeczywistości. Miała już zarysowane piersi i duże biodra, którymi potrafiła niezrównanie balansować, jej chód był niezwykle seksowny, był to rzeczywiście wspaniały widok i kiedy dziś zamknę oczy to jeszcze widzę jej szerokie, kołyszące się i falujące biodra. Zawsze przy tym zagadkowo się uśmiechała, jak Mona Lisa. Była w jej uśmiechu jakaś tajemnica, jak na sławnym obrazie Leonarda. Patrzyła przy tym na rozmówcę wielkim niebieskimi oczyma z wyrazem bezbrzeżnej niewinności jak Marylin Monroe. Było to strasznie podniecające i wszyscy faceci na ulicy oglądali się za nią jakby poraził ich prąd elektryczny.
Miała w sobie jakąś kobiecą dorosłość i my, chłopcy z klasy, jakby nie było jej rówieśnicy, czuliśmy się przy niej pospolitymi gówniarzami i szczeniakami, dlatego pewnie nie traktowała nas poważnie. Krysia miała niezwykłą pasję, fascynował ją kielecki świat prostytutek, które rezydowały w knajpie przy hotelu „Centralny” pod czujnym okiem alfonsów i esbeków, kontrolujących handel walutami i prostytucję. Twierdziła, że zna je wszystkie z imienia i przezwiska, z niektórymi się przyjaźni, a innych nie lubi. Krysia zapraszała nas do siebie do domu, gdzie opisywała barwnie swoje wrażenia z knajpy i hotelu, jakby to były zwyczajne, codzienne zajęcia. Byliśmy tym zszokowani. Raz nawet oburzona poskarżyła się, że pewien oficer SB wykorzystuje jej nieletni wiek i zmusza ją do seksu szantażując, że powie wszystko jej rodzicom i nauczycielom. Ale ani rodziców, ani nauczycieli Krysia wcale się nie obawiała, traktując ich trochę jak duże z dzieci, z pewną dozą dystansu i politowania.
- Kapitan Władek zniszczył mi pończochy – skarżyła się do mnie i Emila, pokazując bardzo zgrabne i ponętne uda.
Ale każdy nasz gest i krok w stronę zbliżenia bezlitośnie gasiła tonem wyższości i nagłego chłodu. Przyjaźniliśmy się bowiem, Krysia, ja i mój kolega Emil. Krysia nie miała wobec nas tajemnic. Jednak dziś myślę, że nami manipulowała. Stwarzała swój świat, żebyśmy ją podziwiali, chciała w naszych oczach być kimś innym niż była naprawdę.
Krysia już nie żyje, wiele lat temu zginęła w wypadku samochodowym, w wieku dwudziestu paru lat, kiedy jeszcze była młoda i piękna, i zastanawiam się, czy pisząc te wspomnienia nie uwłaczam w jakiś sposób jej pamięci, czy przypadkiem nie szkaluję jej dobrego imienia? Naprawdę bardzo ją lubiłem, nigdy nią nie pogardzałem, jak to się ma w przypadku niektórych jej byłych koleżanek, które mówiły o niej z nieukrywanym lekceważeniem. Nigdy nie uważałem się za coś lepszego od niej. Krysia po prostu taka była. Inna niż wszystkie. Nie wstydziła się swojego powołania, jakim było oddawanie się mężczyznom za pieniądze (zresztą pieniądze interesowały ją najmniej, one zawsze były), traktowała to zajęcie jak mi się wydaje, jako rodzaj posłannictwa, była mu całkowicie oddana, była to jej pasja i cel w życiu.
Krysia nigdy nie widziała w prostytucji nic złego, czego musiałaby się wstydzić lub ukrywać. Pochodziła z bogatego domu, jej rodzice byli wziętymi lekarzami. Żyli na bardzo wysokiej stopie jak na standardy PRL-u. Pamiętam jak Krysia opowiadała, że raz na dwa lata zmieniają meble. Zakupy robili w Peweksie. Wyjeżdżali na urlop za granicę, co wtedy było rzadkością i świadczyło o wysokiej stopie społecznej. Krysia zawsze miała kieszonkowe, o jakim my mogliśmy tylko pomarzyć. Jej rodzice chcieli zapewnić córce wykształcenie i dobry start w życiu. Ale oddała się całkowicie swojej pasji, nie zyskując wcale, a chyba wiele tracąc. Ale to był jej wybór. Może chodziło o styl życia, o poczucie wolności i niezależności? A może chęć epatowania egzotyką, przygodą? Może to była ucieczka? Ale przed czym, przed życiem, odpowiedzialnością? Może chęć zainteresowania swoją osobą, a może potrzeba bliskości?
Była na swój sposób świętą męczennicą dla swojej idei, choć wiem, że to bardzo ryzykowne określenie. Być może bardziej pasuje tu słowo: jawnogrzesznica. Z nami, swoimi kolegami szkolnymi nigdy nie spała, traktując nas trochę jak rodzonych braci, albo kolegów. To było w każdym razie w jej systemie moralnym tabu, czego oczywiście nie rozumieliśmy i strasznie się to nam nie podobało. Powiem absolutnie szczerze, że miałem o to żal do Krysi, bo nie rozumiałem jej logiki. Ale być może to wszystko było grą, udawaniem, teatrem?
Zdarzały się z Krysią zabawne momenty. Kiedyś po szkole odwiedziliśmy ją w domu z zeszytami, bo miała grypę i nie było jej na lekcjach. Jej młodszy brat miał pretensje, czemu siostra nie otworzyła mu drzwi, kiedy wrócił ze szkoły i musiał czekać na schodach ponad godzinę.
- Naprawdę, nie słyszałam dzwonka – broniła się zażenowana Krysia.
- Ale hydraulika to wpuściłaś – oburzał się braciszek. - Dopiero jak on wychodził, to ja mogłem wejść do mieszkania – skarżył się dalej.
Uśmiechaliśmy się tylko pod nosem.
Pewnego dnia Krysia wpadła na pomysł, który miał zakończyć jej karierę uczniowską i otworzyć zupełnie nowy rozdział w życiu..
Siedzieliśmy we trójkę – Krysia, ja i kolega Emil, zgnębieni i zmęczeni po lekcjach w Klubie „Wiedza” w Wojewódzkim Domu Kultury, który mieścił się niedaleko naszej szkoły. Ludzi było niewielu, panowała tu przyjemna cisza i można się było napić piwa bez tłoku i wrzasku podchmielonych facetów. Był początek grudnia, za oknami panowała paskudna pogoda, plucha, śnieg z deszczem, szaro, chłodno i beznadziejnie. Do Bożego Narodzenia jeszcze spory kawałek. Nie cierpieliśmy zwłaszcza naszego rusycysty, z którego, co tu dużo mówić był kawał chama. Potrafił pastwić się nad uczniami wyszydzając ich braki w urodzie albo wiejskie pochodzenie. Odgryzałem mu się półgłosem, żeby usłyszał, ale nie za głośno, żeby móc się wyprzeć swoich słów, bo nie chciałem być moralnym pomagierem chama, chichocząc z jego głupich dowcipów, co robili inni, aby tylko przypochlebić się sadyście.
- Chłopaki, a co powiecie, żebyśmy rzucili to wszystko w diabły i pojechali we trójkę do Zakopanego? – powiedziała naraz Krysia. Na poważnie. Zamarliśmy. To oznaczało ucieczkę z domu. Wyrzucenie za szkoły. Masę kłopotów. Moja mama chyba umarłaby ze strachu i zmartwienia, gdybym nagle zniknął z domu.
- A z czego będziemy żyli? – zapytał praktycznie kolega Emil.
- Ja będę przyjmowała klientów, a wy będziecie moją ochroną – odpowiedziała rezolutnie Krysia.
Znów mnie poraziło, że mówi o tym, ot tak sobie, jakby rzecz dotyczyła pójścia do kina czy do sklepu. A przecież byliśmy bardzo młodzi. Mieliśmy po szesnaście lat. Stchórzyliśmy. Zastanawiałem się potem, jakie stosunki panują w domu Krysi, że nie liczą się dla niej rodzice, nie pomyśli, że ich zaniepokoi i zrani? A może byli wobec Krysi zbyt surowi albo obojętni?
Potem pomyślałem, że Krysia na pewno żartowała, zakpiła sobie z nas. Wystawiła nas na próbę. Ale rzeczywiście nie było jej w szkole przez dwa miesiące. Czyżby pojechała do Zakopanego sama?
Po dwóch miesiącach weszła do klasy, spóźniona na tej lekcji piętnaście minut.
- Przepraszam pani psorko za spóźnienie – powiedziała wesoło, jakby nigdy nic, kierując się prosto do swojej ławki.
- Już nie musisz przepraszać – powiedziała ze złością i jakąś niezdrową satysfakcją nasza psorka, przezywana Brygidą. – Możesz wracać do domu. Zostałaś skreślona z listy uczniów naszej szkoły.
Krysia bez słowa obróciła się na pięcie i wyszła. W klasie zapadła śmiertelna cisza.
Było nam z Emilem trochę głupio, jakbyśmy ją zawiedli. To prawda, Krysia miała rację – nie byliśmy jeszcze prawdziwymi mężczyznami.
Zastanawiałem się potem, czy wiedząc o sekretnych planach Krysi, nie należało jej w pewien sposób zdradzić, wydać, powiadamiając o wszystkim dorosłych, jej rodziców i nauczycieli, wychowawcę i dyrektora? Jednak zbyt wielka przepaść dzieliła nas od nauczycieli, zbyt wielka surowość panowała w szkole i dyscyplina. Ale czy to coś by zmieniło? I czy naprawdę była w Zakopanem, czy tylko udawała, ale przecież rzeczywiście zniknęła? Jej życie było ciągłą grą, udawaniem, inscenizacją. Jak było naprawdę – nikt nie wiedział. W każdym razie - ze szkoły została wyrzucona.
Krysia miał poczucie tragizmu swojego losu i często powtarzała, że Cyganka przepowiedziała jej krótkie życie i samobójstwo, bo ma zrośnięte brwi, a podobno to jest znak złowróżbny. Ale wypadek samochodowy nie był samobójstwem i nie był inscenizacją, choć przecież żyła bardzo krótko. Pomyślałem wtedy banalnie choć pewnie prawdziwie – śmierci nie da się oszukać.
Zdzisław Antolski