STANISŁAW GRABOWSKI
DZIEJE JEDNEJ PRZYJAŹNI.
Twardowski i Żukrowski
26 sierpnia br. mija 15 rocznica śmierci Wojciecha Żukrowskiego, jednego z najtęższych pisarzy drugiej połowy XX wieku w Polsce. Żadna porządna publikacja o literaturze tego okresu, nie może się obejść bez tego twórcy. Żukrowski za dużo napisał i za dużo zrobił dla polskiej literatury, dla kultury narodowej, by jego twórczość zamilczeć. W jego spuściźnie są dzieła bardzo ważne dla zrozumienia np. historii drugiej wojny światowej w Polsce, jak też niezwykle popularne czytadła, są arcydzieła dla dzieci, są znakomite tomy recenzji, felietonów oraz reportaży, i jest raj dla biografa – niebanalne życie, nieprzeciętne kontakty i znajomości, posłowanie, wiele podróży zagranicznych. A jednak można się domyśleć, że w codziennej prasie o wspomnianej rocznicy nie będzie wzmianki, że nie przeczytamy z tej okazji nowych opracowań dotyczących pisarza. Był zbyt był wielki, zbyt niepokorny, by mogli się z nim mierzyć krytycy próbujący zawłaszczyć polską kulturą po 1989 roku. Ci „wielcy” (jeśli jeszcze żyją) wstydzą się, że w pamiętnych latach wystąpili stadnie przeciw Pisarzowi z dużej litery, ci mierni pewnie nie słyszeli o takim twórcy, i nie są zdolni „ogarnąć” ogromu jego dzieła.
W tym artykule chcę tylko przypomnieć kilka epizodów z życia dwóch przyjaciół od lat licealnych: księdza Jana Twardowskiego i Wojciecha Żukrowskiego. W stulecie urodzin ks. Jana jest o Nim dużo, bardzo dużo wspomnień, sesji i uroczystości ku czci… Modlę się, żeby nie na klęczkach. On by na pewno tego nie chciał, gdyż całe życie uciekał od celebry i o najważniejszych dla niego sprawach mówił głosem przyciszonym.
* * *
Znamy dzieje jednego pocisku. Nie znamy dziejów jednej przyjaźni Jana Twardowskiego z Wojciechem Żukrowskim. Twardowski był o rok starszy od Żukrowskiego. Urodzili się pod zaborami, ale dorastali już w niepodległym kraju, który borykał się jednak z ogromnymi problemami społecznymi czy ekonomicznymi. Ale jakież to miało znaczenie dla ich dzieciństwa i młodości. Początkiem przyjaźni stała się „Kuźnia Młodych. Czasopismo młodzieży szkolnej” o charakterze piłsudczykowskim, wspierane finansowo przez Adama Skwarczyńskiego, tępione m.in. przez endecję. Dla młodziutkich licealistów nie był to problem. Pragnęli być pisarzami i pragnęli publikować. W gimnazjalnym wieku to było dla nich najważniejsze. Sporami ideowymi mało się przejmowali. W „Kuźni” Twardowski był tym lewicującym i to mocno, zresztą niejedynym w redakcyjnym zespole, Żukrowski, jedynym, który przyznawał się do katolicyzmu i głośno o nim mówił. Świat jest pełen paradoksów, z czasem ksiądz poeta świetnie to podchwycił. Jednak jako młodzieńcy spoglądali na życie głównie przez pryzmat literatury, i w niej pragnęli zaistnieć, wybić się na niepodległość. Szlachetny to cel, preferują go młodzi ludzie, ambitni, wrażliwi, z głowami pełnymi pomysłów. A takimi okazali się Janek Twardowski i Wojtek Żukrowski.
Kiedy Żukrowski wysłał swój pierwszy tekst do „Kuźni Młodych”, Twardowski, uczeń warszawskiego liceum im. Tadeusza Czackiego, był już w tym piśmie ważną osobą, jako autor wierszy, opowiadań, wywiadów, recenzji i przekładów, ale przede wszystkim przejął po Tadeuszu Zelenayu „Poradnik literacki”, zostając przewodniczącym „kolegium” tego działu, w którym doceniał i nagradzał drukiem teksty wartościowe artystycznie, zaś przypadkowe płody przypadkowych poetess czy poetów spod ciemnej gwiazdy tępił bezlitośnie.
Jednak, kiedy Wojtek Żukrowski, ówczesny uczeń Batorego, wysłał swoje wiersze do „Kuźni” nie mógł ich nie docenić. I tak w nr 15 z 1933 roku tego międzyszkolnego pisma ukazała się informacja: „Utwory kolegi Żukrowskiego są zupełnie dobre. Najbardziej podoba mi się »Pożegnanie«. Postaram się wiersz ten zamieścić w »Kuźni«”.
No i tak to się zaczęło. Żukrowski, który zdążył już wcześniej co nieco opublikować w różnych czasopismach, pewnie innej odpowiedzi się nie spodziewał i kiedy jego pierwszy tekst ukazał się na łamach „Kuźni” wtargnął do redakcji, jak zawsze zwycięski i zawadiacki, i zawojował młodocianych redaktorów razem z Jankiem, choć sam nie miał więcej lat niż oni.
W debiutanckim utworze pt. Tracze (chwalony wiersz nie ukazał się drukiem) w numerze 15 z 1934 roku („I nagroda konkursu wakacyjnego”) daje próbkę wigoru i witalności swej prozy, jej zmysłowości i energii. Od zawsze potrafił, jak to określił niegdyś K. Mętrak, „zakręcić zdaniem”.
Cytuję początek: „Brudne czerwone nogi, nabrzmiałe od długiego stania, grzęzną w mączystych sypkich trocinach; dłonie z czarnymi plamami żywicy wsparte w spękaną korę pęcznieją granatowymi żyłami. Piła skrzypi, drze włókna, usypując białe pagórki. Zgrzyta stal, basem pojaśnia akordy, wreszcie z blaszanym brzękiem odpada kloc na miękką ściółkę”.
W numerze 20 z 1934 roku opublikowano jego opowiadanie pt. Jestem fałszerzem, za które otrzymał „I nagrodę w konkursie jesiennym”. W tymże numerze zamieszczono także utwór poetycki pt. Ostatni wiersz, który Żukrowski podpisał dwojgiem imion: Wojciech Zbigniew.
Zdarzyło się też, że obaj podpisali „Copyright by Kuźnia Młodych”, czyli felieton pt. Z Roku na Rok (1935, nr 1/2):
„31 grudzień. Idziemy. Mróz zakwitł na szybach, Księżyc wsrebrzył się w czarne świerki, aż wille przygasły w oczekiwaniu na północ. Droga kamienieje. Zagrzebani w palta, idziemy zobaczyć powitanie Nowego Roku. Jest 11.25. Jasne kredowe światło okien pobliskiej willi w murku, wrąbało się w uśpione nocą nasze oczy. Ostrza sztachet zatopione w księżycu, rozrosły się drabiną cieni.
– Wojtek, wchodzimy na parkan.
– Co u diabła zobaczymy, okna za wysoko.
– Spróbować można…
– Cholera, mało się nie powiesiłem na sztachecie.
– Nie ma obawy, przedtem nim sam się powiesisz, powieszą cię za wiersze, drukowane w »Kuźni«.
Twarzami przywarliśmy do przemarzniętych, poskręcanych gałęzi.
– Co?
– ?
W oknach wysokiego parteru spokój.
– Widzisz?
Cienie naszych postaci twardo wsparły się o ziemię. Może ostrza sztachet, zatopione w księżycu, rozrosły się mocniej…
W pokoju spokój. Chuda paniusia. Starszy pan z brzuszkiem, podwiązanym jedwabnym sznurem piżamy. Ktoś wchodzi. Nie widzimy twarzy. Coś postawił na stole. Panna z twarzą anielicy, kołysząc się w biodrach, pląsała wokół stołu, klaszcząc w wiotkie rączęta. Usiadła. Wżarła się demonicznie w tort. Starszy pan otworzył szeroko usta.
– Wojtek, pewnie ziewa.
– Raczej krzyczy […]”.
Czyż nie przypominają nieco rodziny Młodziaków, tej z Ferdydurke?
Krytyk po latach utyskiwał:
„Proza w »Kuźni Młodych« prezentowała się ubogo. Ubogo od strony wartości. Ilościowo było bogaciej […] II nagrodę w konkursie na powieść zdobył Stanisław Kowalewski z Milanówka, ale jego licznie drukowane fragmenty prozy i opowiadania niczym się nie wyróżniały, tak jak nie wyróżniały się niczym opowiadania Lerskiego-Sołtysika, Lipschütza, Gruszki, Kowalczyka, a nawet i Jana Twardowskiego […]. Dwóch jednak piszących zapowiedziało – prozą – swój talent. Henryk Huzik, którego wojenna śmierć jest chyba stratą naszej literatury oraz Wojciech Żukrowski”.
Á propos Twardowskiego. W „Kuźni” znalazły się trzy jego opowiadania. Najdłuższe nosi tytuł Człowiek o twarzy króla pikowego („Kuźnia Młodych” 1934, nr 3,4,6).
Wspominając o „Poradniku Literackim” (z czasem zmienił nazwę) należy dodać, że pierwszy podpisany przez Twardowskiego (inicjałami J.T., pozostałe pełnym imieniem i nazwiskiem) ukazał się w numerze 13 z 1933 roku. Ostatni, który zredagował znalazł się w numerze 18 z 1934 roku.
W książce Ryszarda Matuszewskiego pt. Żółte dzioby, zielone lata, do której sięgnąłem kiedyś z wielką nadzieją, tylko jedna wzmianka o Twardowskim i ani jednej o Żukrowskim. Dziwne, doprawdy dziwne. Wiele w niej nazwisk, które nic mi nie mówią, a ci dwaj „kuźniczanie”, utalentowani, często obecni na łamach pisma, czemuż zostali potraktowani per noga przez ich kolegę, obecnego w „Kuźni” od pierwszego numeru, a więc nie mogącego nie znać dobrze jej dziejów i redaktorów! Ale czy jakoś księga wspomnień Matuszewskiego nie koreluje np. z taką wypowiedzią Żukrowskiego: „Dawniej Stefan Żółkiewski w moim pisarstwie dostrzegał obrzydliwą jurność i sarmackie zauroczenie kobylim zadem. Powtarzał to za nim z lokajską gorliwością Ryszard Matuszewski, ten, który zalecał nam przepisy na produkowanie socrealistycznej literatury, a dziś umywa ręce w kropielnicy Piłatowym gestem i twierdzi, że za mało jestem katolikiem” („Przegląd Tygodniowy” 1996, nr 28). Zdaje się, że obaj panowie, choć „kuźniczanie”, nie bardzo się lubili. Ale jak długo można być pamiętliwym?
A jak przyjaciele spędzali wspólne chwile? Wspominał Żukrowski: „[…] prócz nauki starczało jeszcze czasu i na lekturę, na spory zajadłe o posłannictwie sztuki, włóczęgę alejami aż pod Belweder i z powrotem, a powiew sypał nam na głowy wystrzyżone na jeża zwarzone upałem płatki przekwitłych kasztanów” („Nowe Książki” 1971, nr 9).
Gdy wyszła Antologia poezji szkolnej Twardowski chwalił w recenzji „kochane miłe wiersze” m.in. Żukrowskiego, co nie było protekcyjne. Żukrowski próbkę poetyckiego talentu dał jeszcze nie raz. Przykładem wydany w czasie wojny tomik Rdza. Szkoda, że po 1945 roku ograniczył poetycką wenę jedynie do utworów chętnie drukowanych przez red. Aleksandrzaka w „Płomyczku”.
Po maturze w 1935 roku, Twardowski odrzucony przez komisję wojskową, rozpoczął studia polonistyczne na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego. Natomiast Wojtek, po maturze w Pruszkowie, ruszył do Szkoły Podchorążych Artylerii, do Włodzimierza Wołyńskiego, tam przez rok w ćwiczył się na artylerzystę. W końcu pochodził ze szlacheckiego rodu, w którym nie brakowało żołnierzy, co na wojny wyruszali, by bronić ojczyzny, ale i łupy przednie zdobywać. Przyjaciele pisali do siebie, choć rzadko. Ale czy się spotykali w tym czasie, tego nie wiemy. A w tej szkole nie tylko czyścił armatnie lufy, ale i pisywał anonimowe wierszyki: Kanonier granat znalazł, / szefowi dał go zaraz / szefowi dał na przerwie / niech się szef też rozerwie!
Po powrocie z Włodzimierza Wołyńskiego Żukrowski został studentem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Początkowo studiował prawo, ale po roku miłość do literatury zwyciężyła i przeniósł się na polonistykę, gdzie poznał m.in. Karola Wojtyłę, Juliusza Kydryńskiego, Jerzego Laua, Tadeusza Kwiatkowskiego, Tadeusza Hołuja, czy Mariana Pankowskiego. Zgłębianie polonistycznej wiedzy mogło się wiązać np. z tym, iż pozazdrościł Jankowi wydania tomiku wierszy Powrót Andersena, choć tylko w 40 egzemplarzach, ale jednak. Sam Czechowicz napisał o nim recenzję, także inni. Gdyż może nie wszyscy wiedzą, iż Żukrowski początkowo zamierzał zostać… poetą.
Niedługo było tej krakowskiej nauki, ale i imprez nie związanych bezpośrednio ze studiami. Kraków był przecież przed wojną stolicą awangardy literackiej, plastycznej czy teatralnej. Konkursy poetyckie, wieczory autorskie, to był żywioł Żukrowskiego, w którym się dobrze czuł i lubił błyszczeć.
1 września 1939 roku Hitler zaatakował Polskę. Twardowskiego, który miał za sobą absolutorium, nie poruszyły nawoływania stołecznych władz, by opuścić miasto, z kolei podchorąży Wojciech Żukrowski otrzymawszy kartę powołania wyruszył na front. Spisywał się dzielnie m.in. w obronie Różana, o czym tak pisał płk Stanisław Truszkowski w Moim wrześniu: „Opuściłem stanowisko dział z ufnością, pozostawiając na placu dzielnego podchorążego, który w tęgim, a pierwszy raz wytrzymanym ogniu nie stracił nic ze swej dzielnej postawy i pełnej gotowości do walki. Odjeżdżając zanotowałem jego nazwisko: Wojciech Żukrowski, oficer ogniowy plutonu pozycyjnego nr 11”.
Później była rana pod Wożuczynem, ucieczka ze szpitala w Janowie Podlaskim, pobyt w Krakowie, praca w zakładach chemicznych „Solvay” wespół z Karolem Wojtyłą, do tego udział w konspiracyjnym życiu, redagowanie tajnego „Miesięcznika Literackiego” (tam Janek opublikował swój wiersz pt. O tej łzie, co na końcu padła), pisanie książek, w tym Porwania w Tiutiurlistanie, że o innych nie wspomnę. A to Porwanie w Tiutiurlistanie tak ważne, gdyż długo było obecne w życiu Twardowskiego. Stareńkie, pierwsze wydanie z 1946 roku z dedykacją autora i ilustracjami prof. Adama Marczyńskiego ks. Jan zawsze trzymał na stoliku przy łóżku, od czasu do czasu podczytując przed snem co smaczniejsze kawałki. Nie ja jeden byłem tegoświadkiem. Aldona Kraus wspomina gdzieś, iż ksiądz powiedział jej: „Czytam go często (tzn. Żukrowskiego – S.G.). Porwanie w Tiutiurlistanie zawsze trzymam przy łóżku, by do niego wracać”.
A o czym jest ta książka, którą pisarz po latach dopełnił tomem Na tronie w Blabonie (1985), niestety już nie tak doskonałym, choć np. Żuliński nie żałował mu pochwał, lecz ganił Pilch.
Zdaniem Anny Wzorek: „Tiutiurlistańska baśń Żukrowskiego jest […] próbą ośmieszenia wojny oraz wspaniałą, wzruszającą, chwytającą za serce opowieścią
o przyjaźni, poświęceniu, wzajemnym oddaniu oraz patriotyzmie”.
Porwanie było tłumaczone na języki obce, wielokrotnie przeszło próbę sceny, stało się też materiałem na pełnometrażowy film animowany… W 1976 roku książka została wpisana na Listę Honorową IBBY.
A jeśli chodzi o wojenną biografię Żukrowskiego, Twardowski po latach w rozmowie ze Smaszczem tak ją ocenił: „To życiorys, który mnie przyprawiał o zawrót głowy”. Jednak i on w czasie wojny starał się coś robić na miarę swoich możliwości. Pisał przyjaciel: „Tamtego okupacyjnego przedwiośnia, kiedy przyjechałem do ciebie na Elektoralną, z okna spiżarki widać było ulicę getta, starców ochrypłymi głosami wołających o litość, o kromkę chleba. […] Pomagałeś, szły bochny chleba. Błogosławili cię, ale kamieni było więcej. Tych w sercach też”.
Twardowski zapamiętał, że Żukrowski odwiedził go na Elektoralnej, gdzie mieszkał „przy rodzicach”, także z Kazimierzem Wyką, czyli tym, który odkrył poetycki talent Kamila Baczyńskiego, a wojna była dla niego asumptem do napisania m.in. Życia na niby. Szkiców z lat 1939–1945 (1957).
Po wojnie Żukrowski z Twardowskim spotykał się choćby w Katowicach, i zdołał namówić go do publikacji wierszy w katowickiej „Odrze”, znał jej redaktorów. Oprócz pierwszego pt. Różaniec, kolejne utwory ówczesnego alumna seminarium duchownego zostały opublikowane pod pseudonimem Antoni Derkacz, który wymyślił Żukrowski.
Twardowski odwiedzał w Katowicach matkę, która po powstaniu warszawskim, po utracie mieszkania, zmuszona była przenieść się wraz z mężem do jednej z córek. Żukrowski, w stopniu kapitana, był wówczas dowódcą batalionu samochodowego, przygodę z mundurem LWP opisał w książce Skąpani w ogniu. Janek doprawdy mógł się czuć nieswojo przy umundurowanym koledze, z medalami na piersi, który wręcz emanował żołnierskim drylem i męskością, chociaż niedługo, gdyż w 1948 roku za przynależność do AK, został wydalony z wojska, stracił także oficerski stopień.
Wojciech Żukrowski napisał gdzieś, że „Janek dawał mi ślub w Katowicach”, ale nie jest to dokładna informacja. Zadzwoniłem do jego żony, do pani Marii, która wyjaśniła mi, że 8 września 1945 roku (tego samego dnia i roku pobrali się moi Rodzice – S.G.), kiedy brali ślub młody kleryk Jan Twardowski z tej okazji „odprawił tylko mszę świętą”.
Żukrowski swoją przyszłą żonę Marysię Woltersdorf poznał jeszcze w liceum im. Zana w Pruszkowie, było to szkoła koedukacyjna, do której z Warszawy i okolic trafiali uczniowie będący na bakier z dyscypliną czy też nauką. No, mniejsza o szczegóły, których kiedyś nie poskąpił mi Sławek Łubiński, autor Ballady o Januszku.
Żukrowski wspomina także, że w dniu ślubu przyjaciel podarował jego żonie „w półskórek oprawny, ze złotymi tłoczeniami, stary modlitewnik Twojej babuni”, w którym „na wolnych miejscach skreślił kilka własnych strof w żartobliwej manierze pana Syrokomli, a także patriotycznego Or-Ota:[…] Tam stałaś w welonie, przy rozkwitłej świecy / i jakże chłopcy wszyscy byli ci dalecy. / Ten co ciebie kajakiem topił w ciemnym stawie / ten co warkocz twój trzymał na szkolnej zabawie / i ten co wiersze pisał, a stawał bez ruchu / oczarowan przez kolczyk, coś go tliła w uchu”.
Twardowski, będąc już alumnem Warszawskiego Metropolitalnego Seminarium Duchownego, dzięki Żukrowskiemu spotkał się także po raz pierwszy z Karolem Wojtyłą, który z kolegą przyjechał do stolicy załatwiać jakieś sprawy. „Byłem wówczas świadkiem mszy świętej, którą ks. Karol Wojtyła odprawił w kaplicy”, zapamiętał Twardowski.
Po przyjeździe z Wrocławia do Warszawy, Żukrowski zamieszkał na Mariensztacie. Spotykał się z Twardowskim, i często miało to charakter „dobrej przysługi”, jak np. w wypadku chrztu w 1951 roku, o którym pisał Bartelski: „Był to okres kiedy rzeczywistość dotknęła dna – stalinizm sięgnął bruku. Z trudem znalazłem dwóch kolegów po piórze, którzy odważyli się przyjść do kościoła św. Michała i zmówić »Ojcze nasz« głośno, a nie po cichu, jak to czynili inni. Wojciech Żukrowski trzymał do chrztu Agnieszkę, raczej należy napisać – trzymał ją za rączkę, zaś Aleksander Rymkiewicz Jasia”.
Z kolei, po powrocie ze Żbikowa do Warszawy w 1951 roku, ks. Jan po pobycie na kilku parafiach, trafił jako rektor, dzięki prymasowi Wyszyńskiemu, do kościoła ss. Wizytek. 5 sierpnia 1959 roku tę funkcję przejął po legendarnym ks. Janie Ziei, który przeszedł na emeryturę. Tego adresu już nie zmienił do końca życia. Stał się miejscem zbornym dla tysięcy wierzących i niedowiarków, także dziennikarzy i kolegów-pisarzy, z których ciągle najważniejszy pozostawał Wojciech Żukrowski; pisarz po kilku latach „przemilczania” go znowu wszedł na literackie salony, wydawał regularnie swoje książki, pisał felietony, dużo społecznie pracował, podróżował. Nie bał się pisać np. w „Nowych Książkach” o wierszach ks. Jana.
A kiedy zamieszkał po drugiej stronie ulicy Karowej, tej, przy której znajduje się klasztor ss. Wizytek – czyżby dzięki pomocy Opatrzności? – spotkania przyjaciół nasiliły się. Wystarczyło, że wieczorem Żukrowski przeszedł tę wąską ulicę i zawołał półgłosem „Janek, Janek!”, by w bocznej furtce pojawił się ksiądz i wspólnie ruszali na spacer nad Wisłę. Były to czasy i częstych spotkań, i rozmów głównie o charakterze politycznym. O literaturze rozmawiali mało albo wcale. Przede wszystkim o polityce, ekonomii, polskiej historii. Prym wiódł Żukrowski, który na co dzień spotykał się z wieloma ważnymi osobami, był często z nimi po imieniu, a jak przystało na prawdziwego pisarza umiał i słuchać, i widzieć. I to dużo. To chyba Kowalska napisała o nim w Dziennikach: „Wszędzie go pełno. Wszędzie mówi, otwiera, zagaja, inkasuje »o« i »za« Marię Dąbrowską”. To prawda, ale trzeba pamiętać, że Żukrowski nie miał etatu w żadnej redakcji, czy gdzie indziej. Jego etatem była praca pisarska przy domowym biurku. Utrzymywał się z honorariów, czy też ze spotkań autorskich, do tego dochodził np. udział w jury konkursów literackich, poselska dieta. Musiał dużo pracować nawet tak tęgi pisarz jak on, by „pisanie” mogło w miarę regularnie przynosić mu nieco gotówki. Pamiętam, jak mnie młodzikowi, powiedział kiedyś: „trzeba jeść trzy razy dziennie”. Wtedy nie przejąłem się tymi słowami. Nie zrozumiałem ich głębszego sensu. Dziś patrzę na nie z zupełnie innej strony.
Jako że przywrócić tamte rozmowy nad Wisłą nie ma możliwości, można tylko domniemywać, że jeśli chodziło np. o sprawę Melchiora Wańkowicza, jego uwięzienie, atak na niego części środowiska literackiego, to mógł Żukrowski przyznać się przed kolegą w sutannie, że stanął w obronie Melchiora, choć przecież zaangażowany w całą sprawę był Pierwszy Sekretarz! A niejedyne w tamtych czasach było to zdarzenie z gatunku głośnych na całą Polskę, kontrowersyjne, wymagające zajęcia przez pisarza jednoznacznego stanowiska. Ówcześnie, niewielu pisarzy mogło się tym pochwalić.
A tą najważniejszą niejako próbą ich przyjaźni stał się stan wojenny wprowadzony 13 grudnia 1981 roku „na obszarze całego kraju”. Żukrowski w telewizji opowiadający się za jego wprowadzeniem, za generałem Jaruzelskim, to dla Twardowskiego było pewnie nie lada przeżycie.
Spotkania na ulicy Karowej, to prawda, ustały, bo i ostra zima im nie sprzyjała. Na dodatek inne wieści, jakie dochodziły do uszu księdza, nie były pochlebne dla Żukrowskiego. Czytelnicy ponoć znosili mu pod drzwi stosy jego książek. Było ich tyle, że musiały wywozić je ciężarówki. Te informacje „życzliwych” były mocno przesadzone. Owszem, podrzucono pisarzowi na próg nieco tomów, ale głównie zrobili to zawistni koledzy, czy nieprzyjaźni mu krytycy, ci, którzy znali jego adres, bywali w jego domu (b. polskim i gościnnym!), a teraz cieszyli się, że jest w tarapatach. Ot, jeszcze jeden dowód „polskiego piekła”, sygnał jak to koledzy z ZLP niby się kochali! Zwykli czytelnicy tego nie czynili. Podobnie i ks. Jan nie rozstał się z dedykowanymi mu książkami przyjaciela, w tym z Porwaniem w Tiutiurlistanie.
A Żukrowski do końca życia bronił swojej decyzji, dotyczącej 13 grudnia. Zresztą mało kto wie, że wcześniej spotkał się sam na sam z generałem, z którym był na ty. Ale o czym rozmawiali to pewnie na zawsze pozostanie tajemnicą.
Oto co pisarz powiedział Markowi Rudnickiemu, zresztą nie pierwszemu: „Stan wojenny ratował nas przed wojną domową. Dlaczegóż to Amerykanie nie powiadomili swoich sojuszników z »Solidarności«, co się gotuje w Polsce? Mieli zdjęcia z satelitów o koncentracji wojsk na naszych granicach. Mieli raport swego szpiega. Uważam, że gen. Jaruzelski uratował nas przed »bratnią pomocą«, jak wykazują ankiety rozumie to większość Polaków, tylko myślących… Czy niczego nas nie nauczyło Powstanie Warszawskie? Czy dziś zadeptywanie Groźnego nie jest wystarczającym przypomnieniem? Wówczas też mogliśmy być »wewnętrzną sprawą obozu«, tak jak dziś Czeczenia jest »wewnętrzną sprawą Rosji«” („Kultura” 1996).
Już to gdzieś napisałem, że dopiero z perspektywy kilkunastu lat widać, jak skumulowały się u nas wydarzenia polityczne i jak historia nabierała tempa. Wybranie Polaka papieżem, strajki na Wybrzeżu, powstanie „Solidarności”, prezydent R. Reagan urągający imperium zła, wojna w Afganistanie, stan wojenny w Polsce, internowania i rozprawy z ludźmi „Solidarności”, przejęcie władzy w ZSRR przez M. Gorbaczowa, nowa fala strajków solidarnościowych w 1988 roku, „bunt” w Biurze Politycznym KC PZPR, Okrągły Stół, wybory 4 czerwca 1989 roku i wreszcie dobrowolne oddanie władzy przez W. Jaruzelskiego, kiedy miało się za sobą „ogromne wojska, bitne generały, policje tajne, widne i dwupłciowe”; wszystko to przygotowało nasz kraj do zmian, o jakich nie śnili najwięksi opozycjoniści.
Dwaj przyjaciele z młodości musieli się w tym wszystkim jakoś odnaleźć i to sami, bez pomocy podpowiadaczy czy klakierów. I zwyciężył duch młodzieńczej, a następnie męskiej przyjaźni. Ostatecznie, choć rzadziej, to u siebie bywali. Powiedział ks. Jan W. Smaszczowi: „Bardzo przeżyłem śmierć Wojciecha Żukrowskiego. Wiedziałem, że choruje, był przecież moim sąsiadem, mieszkał na Karowej, ale wiadomość o jego śmierci przyjąłem z wielkim smutkiem. To jeden z najdawniejszych, bo jeszcze szkolnych, moich przyjaciół. I chociaż różnie się o nim mówiło, zwłaszcza w ostatnich latach, ja nie potrafię o nim myśleć inaczej jak o wybitnym pisarzu, jednym z największych z naszej generacji. Zawsze chwaliłem się, że się znamy, że razem przeżywaliśmy młodość literacką, pierwsze sukcesy i porażki. A i później, gdy był już człowiekiem z pierwszych stron gazet, dzwonił do mnie, pisał listy. Cieszę się, że takim pozostał w mojej pamięci”.
Wojciech Żukrowski zmarł 26 sierpnia 2000 roku. Na tę smutną chwilę ksiądz Jan wygłosił kazanie podczas żałobnej mszy świętej w kościele Wizytek. A podczas pogrzebu, na cmentarzu powązkowskim, odczytał specjalny list od papieża, Ojca Świętego Jana Pawła II, jeszcze jednego z przyjaciół Żukrowskiego z lat młodości. Ks. Jan wywiązał się z prośby Wojciecha zawartej w jego liściku z 1996 roku: „Pamiętaj, żeś mi obiecał, że mnie odprowadzisz t a m i pożegnasz […]”.
Wcześniej, w tymże 1996 roku, Twardowski wspólnie z Żukrowskim otrzymał Nagrodę Literacką im. Władysława Reymonta, którą odebrali w Domu Rzemiosła.
Patrząc z perspektywy czasu, można zapytać, co łączyło ze sobą tych dwóch ludzi, którzy wybrali tak odmienne drogi życiowe? Przede wszystkim Stwórca obdarzył obu autentycznym talentem literackim, obaj przez całe życie starali się tego daru nie zmarnować, obu charakteryzowała cięta riposta i błyskawiczny refleks, autoironia, poczucie humoru, także swoista charyzma dzięki, której np. na ich spotkaniach autorskie zawsze gromadziły się tłumy, choć jeden był milczkiem, a drugi mówił może i za dużo, obaj pamiętali o takim czytelniku jak dziecko. Wspólne im było zamiłowanie do czarnego humoru i groteski, mało kto wie, że serwowali znajomym taką formę literacką jak fraszka (jedna z najgłośniejszych ks. Jana brzmi: Najsmutniejszy widok świata / genitalia jubilata), obaj też żyli długo, pomogli wielu ludziom, nigdy się z tym nie afiszując.
A co ich dzieliło? A to Czytelnicy niech sami rozstrzygną.
Stanisław Grabowski