Jan Stanisław Smalewski
4 czerwca 1989 wybraliśmy wolność
(obszerny fragment wywiadu z byłym senatorem I kadencji Senatu RP Stanisławem Leszkiem Obertańcem)
Z byłym senatorem Stanisławem Obertańcem znamy się od początku 1990 roku, kiedy to on sprawował już mandat senatora, a ja objąłem w Legnicy stanowisko zastępcy dowódcy garnizonu Wojska Polskiego. Senatorowi Obertańcowi i jego przyjacielowi mecenasowi Jaworskiemu zawdzięczam pierwsze, jakże ważne dla mnie, inspiracje autorskie. Oni namówili mnie do napisania książki o legendarnym „Maksie” – por. Antonim Rymszy, mieszkańcu Prochowic, a wcześniej żołnierzu AK, sądzonym i skazanym przez sowietów w legnickim więzieniu PGW AR przy ul. Gwarnej, a następnie zesłańcu syberyjskich łagrów.
Staszek Obertaniec w latach 1993-95 udostępniał mi, już jako autorowi książek o „Maksie”, fale radiowe swojej stacji Radia Legnica (eL), gdzie co tydzień czytałem w czwartki kolejne odcinki historii „Maksa”. Wspominam to z nutą nostalgii, a zarazem wdzięczności, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nie byłoby to możliwe, gdyby wcześniej w Polsce nie zwyciężyła „Solidarność”. Gdyby nie upadł komunizm.
Każdy, kto żył w tych czasach, doskonale pamięta, że żołnierze AK uchodzili w Polsce Ludowej za wrogów socjalistycznej ojczyzny. Ja sam, jako żołnierz, kilka lat wcześniej nie zdobyłbym się na odwagę napisania takiej książki, zostałbym wydalony z armii. Nota bene, kiedy pierwsze dwie moje książki o „Maksie” nabrały rozgłosu, w Legnicy stacjonowali jeszcze Rosjanie i wcale nie było dla nich obojętne, co robię jako oficer i początkujący literat (książki w odcinkach drukowała codziennie „Gazeta Legnicka”). Próbowano wpływać na mnie m.in. poprzez konsulat rosyjski, żebym nie zajmował się polskim podziemiem wojskowym i politycznym z czasów II wojny światowej, obiecując nawet wyższe stanowisko i stopień generała.
Śmiem twierdzić, że będąc młodszym, stać mnie było czasami na ułańską fantazję. Czy nie brakłoby mi jej, gdyby nie wsparcie duchowe życzliwych osób, jakimi byli wówczas: senator Stanisław Obertaniec i ksiądz prałat Władysław Bochnak (proboszcz katedry legnickiej)? Wątpię. Dlatego pisząc te słowa, jestem również świadom ich patriotycznego zaangażowania i odwagi.
Nigdzie w Polsce w czasach „Solidarności” nie było tak silnej opozycji w Służbie Zdrowia, jak w Legnicy. Byłeś czołowym opozycjonistą legnickiej Służby Zdrowia, a po pamiętnych wyborach 4 czerwca 19898 roku zostałeś senatorem I kadencji. Gdy obejmowałeś tę funkcję, orzeł nie miał jeszcze korony, prawda?
Masz rację. To godło, które widzisz na ścianie mojego gabinetu jest pamiątką przywiezioną z Senatu. Przypomina mi czas, gdy zatwierdzaliśmy Ustawę, na mocy której Polska stała się Rzeczypospolitą Polską, a orłowi w herbie RP przywrócono koronę. To jest autentyczny załącznik do projektu Ustawy. Dlatego ma ten charakterystyczny podpis: Godło Rzeczypospolitej Polskiej.
Dzisiaj, patrząc na orła w koronie niewielu pamięta, jak bardzo za nim tęskniliśmy.
Pamiętam, że dla narodu były to bardzo podniosłe i wzruszające chwile.
Dla zdecydowanej większości Polaków, bo nasi przeciwnicy zarzucali nam wtedy, że nie mamy się czym zajmować, tylko… orłem w koronie. Dla nich to był temat zastępczy.
Chyba tylko ci, którzy zaakceptowaliby nawet w polskim herbie państwowym sierp i młot?
Skoro wywołałeś ten temat, pozwolę sobie na wspomnienie, mogę?
- To dotyczy godła? - Tak. Otóż w PRL nie obchodzono święta Konstytucji 3 maja, a jak pamiętasz, wbrew zakazom „Solidarność” rocznicę tę włączyła do swoich świąt.
To wydarzyło się przed kolejną rocznicą święta Konstytucji. W 1981 roku razem z Henrykiem Bacą, artystą malarzem, który przygotował projekt plakatu ze stylizowanym orłem stanisławowskim, a więc w koronie, udaliśmy się do drukarni usytuowanej koło kościoła Ewangelickiego. Plakat, a szczególnie korona, musiały być wcześniej ocenzurowane i - o dziwo!- cenzura przepuściła projekt. Może dlatego, iż nie był wierną kopią przedwojennego godła Polski. Dla nas wydźwięk plakatu był jednoznaczny. Na czerwonym tle biało-srebrzysty orzeł z koroną. Duży, pełnoformatowy.
Po wykonaniu pierwszego egzemplarza, choć był jeszcze mokry, powiesiłem go na blaszanej bramie zakładu w przejściu, między ulicą Najświętszej Marii Panny, a kinem Piast. Byłem świadkiem, jak ludzie reagowali. Przechodnie zatrzymywali się, stali w skupieniu i płakali. Ten nasz plakat zrobił potem w Polsce furorę. Drukarze wydrukowali go w ponad dwóch tysiącach egzemplarzy, a mieliśmy zgodę cenzury na 200 sztuk Jeszcze niedawno widziałem go u kogoś w ramie na ścianie w mieszkaniu.
A to zdjęcie obok, na którym stoisz z mikrofonem koło papieża Jana Pawła II? Czy to pamiątka z jego pobytu w Legnicy?
Podczas mszy świętej na poradzieckim lotnisku w Legnicy siedziałem w miarę blisko polowego ołtarza wśród osób, którym Ojciec święty udzielał komunii świętej. To zdjęcie natomiast pochodzi z 1995 roku i jest pamiątką z pobytu w Watykanie.
Uczestniczyłem wówczas w uroczystościach święceń biskupich księdza Stefana Regmunta, a zdjęcie przedstawia moment rozmowy tuż po zaproszeniu Ojca Świętego do odwiedzenia naszego grodu. Rejestruję to na taśmie magnetofonowej dla Radia eL. Był to mój pierwszy i ostatni tak bezpośredni i wzruszający kontakt z naszym papieżem.
Czy twoje zaangażowanie w działalność „Solidarności” było może przejawem wcześniejszych inklinacji politycznych, związanych z doświadczeniami marca 1968 roku?
O tym zadecydowała atmosfera w domu. Mając rodziców, którzy należeli do AK, chcąc nie chcąc obserwowałem ich postawy. Nauczali w Ulesiu, gdzie się urodziłem, w Grzybianach, Starych Piekarach, w końcu w Legnicy, gdzie wylądowaliśmy w 1959 roku, po zawieszeniu ojca w funkcji kierownika szkoły. Zawiesili go, ponieważ odmówił zdjęcia krzyży w klasach szkolnych.
Rodzice wszędzie, jako nauczyciele, zwłaszcza mój ojciec, wpajali miłość do Ojczyzny i dumę z naszej historii, przemycając to, co zakazane. Nie mogli ujawnić, że byli w Armii Krajowej, ale tak naprawdę w codziennej pracy wypełniali testament AK. Ojciec ciągle podpadał. Ostatni raz tuż przed emeryturą w 1966 roku przesłuchiwano go za to, że odważnie wziął w obronę biskupów polskich, podczas mityngu zwołanego dla ich potępienia za słowa: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie” w liście do biskupów niemieckich.
Czy ja mogłem pójść inną drogą? Pierwszy raz pałą dostałem podczas „Marca
Doskonale to rozumiem. Jeden z braci mojej matki walczył w szeregach Andresa, brał udział w walkach pod Monte Cassino, a stryj Franciszek przeszedł cały szlak bojowy z brygadą pancerną generała Maczka. Gdybym wcześniej to ujawnił, nie zostałbym oficerem.
No właśnie. Naród nasz, mimo pozornej wolności, jaką ofiarowała mu Polska Ludowa, był narodem zniewolonym. Ludzie bali się mówić prawdę, w historii istniały tematy tabu, a nas młodych nic tak nie bolało jak jej fałszowanie.
Prawda i wolność to w socjalizmie były towary luksusowe, a my mieliśmy na nie ochotę i to w dużej ilości, i nie tylko dla nas, ale dla całej Polski. Wiedzieliśmy, że cena może być wysoka. Tak czuliśmy swe powołanie. A „Solidarność” to był po prostu dar z nieba z małym wsparciem Watykanu. Czekaliśmy na to całe lata. Tej okazji nie tylko nie można było zmarnować, ale grzechem by było jej nie wykorzystać.
Gdy powstała „Solidarność”, pracowałeś już zawodowo.
Tak, w służbie zdrowia. Byłem technikiem dentystycznym. Konkretnie ortodontą. Wiem, że to brzmi trochę śmiesznie: technik dentystyczny w opozycji, cha cha cha! Ten zawód kojarzy się z czymś innym.
Żałujesz, że nie ukończyłeś studiów medycznych?
Z perspektywy minionych lat nie żałuję. Moja pozycja społeczna dzięki temu była na tyle nie eksponowana, że pozwalała na większe pole manewru, niż kolegom po studiach. Pozwoliło mi to pełnić rolę Szerpy przyjaciół szykujących się do zdobycia szczytu. Bo to oni płacili często wysoką cenę: paroletnie wyroki, utrata pracy, utrata zdrowia, rekwirowanie mienia. Wracając do studiów, to za Maksymem Gorkim powiem, że to były „moje uniwersytety”. Studia wyższe uzupełniłem później, gdy sprawy pierwszoplanowe miałem już za sobą. Zresztą życie jest najlepszym nauczycielem. Nic tak nie uczy człowieka patriotyzmu i rozumienia spraw publicznych, jak własny w nich udział.
Zatem, korzystając ze wcześniejszych doświadczeń, poczułeś wewnętrzną potrzebę zaangażowania się w działalność „Solidarności”?
Oczywiście. Gdy ruch ten powstał, pracowałem już w służbie zdrowia 12 lat. Poszło sprawnie. Założyłem pierwszą komisję „Solidarność” w swojej przychodni przy ulicy Mickiewicza. Potem, już jako ”ekspert’’, byłem proszony do pomocy w organizowaniu związku w szpitalach i przychodniach. Nie zawsze szło łatwo. Ludzie często choć chcieli, bali się.
W szpitalach siostry czekały często, co zrobią lekarze. Tak na jednym z zebrań zaczęła się moja przyjaźń z doktorem Pawłem Jurosem. Jeszcze dobrze nie zacząłem, gdy on podszedł i mówi: Dawaj pan listę! Podpisał ją pierwszy. Za ordynatorem migiem podpisała się reszta. Tak to szło.
W końcu wybrano mnie na przewodniczącego „Solidarności” Służby Zdrowia w Legnicy, a potem Zarządu Wojewódzkiego NSZZ „Solidarność” Służby Zdrowia. Jednak nie to było moim celem i o tym doskonale wiedziała Służba Bezpieczeństwa. Chodziło o coś więcej, znacznie więcej. Wyrazem tego „więcej” były dwie sesje, które współorganizowałem tuż przed stanem wojennym. Pierwsza: „Solidarność dla Niepodległości’’ i druga: „Solidarność dla Rodziny’’. Dwa zakazane tematy: niepodległość i obrona nienarodzonych.
Pierwszą sesję poprzedziła msza św. za Ojczyznę w kościele św. apostołów Piotra i Pawła. Kazanie głosił legendarny jezuita ojciec Hubert Czuma. Podczas tej mszy, zamówionej przez moją Komisję Zdrowia „Solidarność” poświęconych zostało 180 krzyży do legnickich szpitali i przychodni. Kościół tonął we flagach narodowych. Atmosfera patriotycznego uniesienia po mszy św. przeniosła się wraz z ludźmi do Akademii Rycerskiej, która pękała w szwach. Tam płomienne przemówienie wygłosiła Krystyna Sobierajska, wiceprzewodnicząca „Solidarności” Zagłębia Miedziowego. Grała orkiestra górnicza, śpiewał chór, młodzież recytowała patriotyczne strofy. W tym okresie, jesienią, rozpętałem też akcję, w wyniku której PZPR postanowiła opuścić siedzibę Komitetu Powiatowego w pięknym budynku przy ulicy Senatorskiej i przeniosła się do budynku Komitetu Wojewódzkiego przy ulicy Rosenbergów, obecnie Najświętszej Marii Panny.
Wiadomo mi, że w stanie wojennym Komitet Powiatowy PZPR próbował tam wrócić.
Tak, ale nie zdobyli się na to, bo walczyliśmy o ten budynek pod hasłem przekazania go służbie zdrowia.
I za to między innymi poniosłeś konsekwencje, będąc aresztowanym po ogłoszeniu stanu wojennego?
Aresztowanym i internowanym 13 grudnia o godzinie 1.30 nad ranem. Formalnie za „Solidarność”. Tak, jak szereg innych moich przyjaciół, wśród których się znalazłem, i za tak zwany „całokształt”. Chodziło im też o izolowanie potencjalnych „przewodników stada”. Ja dla SB, w odróżnieniu od wielu krzykaczy związkowych, byłem mimo swoich 33 lat już doświadczonym „żołnierzem”, który lubi konkretną robotę oraz przyjacielem i wychowankiem Zygmunta Urbana, legnickiego opozycjonisty numer jeden. Mogli też wiedzieć, że byłem w grupie osób, które już w marcu 1981 roku w czasie „kryzysu bydgoskiego”, na kilka dni przed planowanym strajkiem generalnym zeszły do podziemia, uzbrojone w środki łączności, zapasy papieru i sprzęt poligraficzny. W razie wprowadzenia już wtedy stanu wojennego, stanowić mieliśmy podziemny Zarząd Regionu.
A proszę powiedzieć, proponowano Ci potem wyjazd za granicę? SB gremialnie wówczas najaktywniejszym działaczom „Solidarności” proponowała wyjazdy.
Wtedy „władza ludowa” najchętniej chyba pozbyłaby się całej „Solidarności”. Oczywiście, że mi proponowano wyjazd, ale nie brałem tego pod uwagę. SB wciskało paszporty już nam w więzieniu w Głogowie, gdzie byliśmy internowani. Na wyjazd zgadzali się najczęściej ci, którzy nie wierzyli, że się da coś więcej zrobić. To był ich główny argument. Prawdziwe powody były inne. Dla części była to duża pokusa materialna i jedyna w życiu okazja. Inni ulegali naciskom rodziny, choć sami wyjeżdżać nie chcieli. Byli też tacy, którzy naprawdę musieli wyjechać, bo by ich tu zadręczono. Zdziwiłbym się, gdyby SB nie zasiliło tej fali wyjeżdżających porcją kapusiów. Nasz obozowy zespół LOS KABARYNOS zareagował wtedy na to zjawisko piosenką „Samba kukułeczka”, której jedną zwrotkę i refren pamiętam do dziś. Szło jakoś tak: Ci co nas zamknęli, wyjazd obiecują./ Złote eldorado i miraże snują./ Zachód blaskiem kusi, dolar mocno stoi./ Tam będziesz wśród obcych. Tu choć biedno, swoi… Ref.: Patrz w oczy wszystkim szczerze./ Wierz innym, jak ja wierzę./ Z kraju nie ucieka się,/ kiedy w kraju twym jest żle./ Samba, nasza samba…
Muszę tu dodać, że wielu naszych emigrantów robiło na obczyźnie świetną robotę dla Polski. Myślę tu o Krystynie Sobierajskiej, w Norwegii, czy Henryku Nazarczuku, w Niemczech, i o wielu innych. Niemniej dla Polski ta emigracja to był duży upust krwi. I bardzo duża strata dla opozycji.
A po zwolnieniu z internowania co robiłeś?
Włączyłem się dość szybko w działalność opozycyjną, jednak głównie na szczeblu zakładowym. Było co robić. W istniejącą siatkę podziemnych struktur międzyzakładowych wchodzić nie chciałem. To są zawsze nie kończące się wyjazdy, długie nasiadówki, późne powroty i - co by nie mówić - większa możliwość wpadki. Wolałem kolportaż. Tu rządził Lubin i Wrocław, czyli Stasiu Sakwa i Adam Lipiński - to główne kontakty, choć były i inne. Potem doszła prasa warszawska - czasem dwa razy w tygodniu. Dużo tego było. Na koniec, mój przyjaciel Jacek Maziarski, w marcu 1988 r. przywiózł nadajnik z Podkowy Leśnej, gdzie jak mówił, była największa w Polsce ilość profesorów Politechniki Warszawskiej i nielegalnych drukarni na metr kwadratowy.
Nadajniki też tam robili. Radia jednak nie uruchomiłem, bo po licznych odmowach dostałem wreszcie paszport i wyjechałem na prawie trzy miesiące do Norwegii - na zaproszenie Krystyny Sobierajskiej. Dzięki niej pracowałem, ale i oddychałem innym światem. Pieniądze tam zarobione, kilka lat później, w całości przeznaczyłem na uruchomienie Radia eL. Muszę tu wspomnieć i o tym, że dość często jeździłem do Gdańska na „krajówkę” Solidarności Służby Zdrowia. Przez parę lat działałem też aktywnie w Duszpasterstwie Ludzi Pracy (DLP), które powstało przy kościele św. Trójcy, dzięki nieocenionemu zaangażowaniu ks. Władysława Jóźkowa i jego wikarego ks. Mariana Kopko. Bardzo ciekawy był zorganizowany w ramach DLP, ale tylko dla wybranych, roczny cykl wykładów prof. Łukasza Czumy o nauce społecznej kościoła i podstawach ekonomii.
Podtrzymywaliśmy też serdeczne przyjaźnie zawarte w obozie.
Nasze rodziny wspierały się, ale i Kościół pomagał. Zwłaszcza, gdy byłem internowany, pamiętał o mojej rodzinie franciszkanin i ówczesny proboszcz parafii św. Jana, o. Euzebiusz Ciaciek. Legniczanie pamiętają go z odważnych i płomiennych kazań w rynku podczas procesji Bożego Ciała.
Bez rodziny, bez mojej żony, która stała za mną przysłowiowym murem, podzieliłbym pewnie los tych, którym działalność w stanie wojennym nie wyszła na dobre. Wyjazd do Norwegii był dla mnie cezurą. Kończył mój stan wojenny.
W porównaniu na przykład ze Stasiem Sakwą, któremu SB zabrało samochód, był przez rok internowany, a potem jeszcze przez dwa lata znęcali się nad nim na Kleczkowskiej we Wrocławiu, a gdy siedział – dręczono jego żonę Nelę, próbując całkiem serio odebrać dzieci, to ja miałem spokój. Liczne rewizje w domu, przesłuchania, zatrzymania w areszcie na 48 godzin to był wtedy standard.
A powiedz mi, bito cię na przesłuchaniach?
Nigdy w sensie dosłownym. Choć zdarzało się, że bito mną metalową szafę. No wiesz, brali za ramiona i walili o nią. Może coś do niej mieli… Ja też nie lubię metalowych szaf.
Robili to, żeby bolało?
Raczej nie. Ja miałem się bać. To był objaw ich bezsilności.
Po powrocie z Norwegii ponownie włączyłeś się w działalność konspiracyjną?
Po powrocie z Bergen we wrześniu uznałem, że nadszedł odpowiedni moment, by tworzyć fakty dokonane. Postanowiliśmy z przyjaciółmi, że nasza Komisja Zdrowia „Solidarność”, jako pierwsza na Dolnym Śląsku, będzie działać jawnie.
Sytuacja w kraju była na tyle już rozmiękczona, iż można było zaryzykować. Krajem raz po raz targały strajki, władza nie tylko nie radziła sobie z ruchem „Solidarność”, ale też zupełnie serio zaczęła bać się o swoją przyszłość.
Na szczytach władzy narastała świadomość, że "imperium" chwieje się w posadach. Wsparcie dla władzy ze strony Sowietów oddalało się. Armia Czerwona, po porażce w Afganistanie, wycofywała się do ogarniętej pierestrojką Rosji. PZPR mogła liczyć już tylko na siebie. Dyskretne rozmowy o podzieleniu się władzą trwały. Na szczęście dla siebie, komuniści w Polsce mieli Kościół i całą paletę opozycji. Mogli przebierać w osobach, z którymi opłacało im się rozmawiać.
Znacznie gorzej mieli np. komuniści węgierscy. Tam nie było śladu opozycji. Musieli ją jakoś wykreować na chybcika. Kłopot, przerażenie, skąd tu na gwałt wziąć opozycję, z którą po długich i pełnych trudnych kompromisów negocjacjach oraz po wyrzeczeniu się użycia siły, można uroczyście podzielić się władzą. Oczywiście zapewniając sobie miękkie lądowanie i przede wszystkim bezkarność. Bo o to chodziło.
Ta świadomość władzy o zmianie sytuacji, miała miejsce wysoko na szczytach. Na dole w najlepsze wciąż panowała SB, ZOMO i komuna. To właśnie wtedy zamordowano kolejnych księży wspierających „Solidarność”.
Opowiedz o tym ujawnieniu struktury, proszę.
Na początku pażdziernika1988 r. postanowiliśmy, jak to się mówi: przebojem, ujawnić skład i strukturę Komisji Zdrowia „Solidarność”. Komisja liczyła 12 osób. Później z tego grona 3 osoby zostały senatorami. Powstały też cztery ważne dla Legnicy instytucje.
Powiadomiliśmy przełożonych, Urząd Wojewódzki, Miejski i… zaczęło się. Zrobiło się wokół nas bardzo głośno. Dostałem wezwanie do prokuratury, ale je zbojkotowałem. Z kolei władza bojkotowała nas. Zainteresowały się nami zagraniczne media włącznie z Wolną Europą. No i wieść o nas rozeszła się lotem błyskawicy po zakładach pracy. To był impuls, na który wielu czekało. Zaczęli do nas przychodzić działacze związkowi z innych zakładów, bo chcieli wiedzieć, co robić. Pragnęli tego samego.
Zaczął się bardzo burzliwy okres nie tylko w naszej działalności, ale i moim własnym życiu. Założyliśmy stałe biuro przy parafii św. Trójcy u księdza prałata Władysława Jóźkowa.
My, to znaczy kto jeszcze?
W pracę biura od pierwszej chwili zaangażował się Wojtek Obremski. Szybko dołączyła też Krysia Marcinowska, Franek Ratajczak, Andrzej Lehmann. Ludzi przybywało z każdym dniem. Dołączyli rolnicy z „Solidarności” Rolników Indywidualnych, Zbyszek Mackiewicz i inni.
Od momentu rewitalizacji związku, z każdym dniem przybywało nowych wątków, które generowały kolejne inicjatywy i otwierały nowe możliwości. Zaczęły też procentować wcześniej nawiązane przyjaźnie i kontakty podczas wyjazdów do Gdańska na krajówkę „Solidarności” Służby Zdrowia. Zofia Kuratowska, Marek Edelman, Alina Pieńkowska, Krzysztof Wojtyła wkrótce mieli mieć wpływ na istotne dla Legnicy decyzje.
Jeszcze przed Okrągłym Stołem powstała Społeczna Fundacja Solidarności Robotniczej ufundowana przez Lecha Wałęsę, z pieniędzy od Kongresu Amerykańskiego. Pamiętny milion dolarów! Otóż Lech Wałęsa postanowił wówczas, że nie będzie już przekazywać pieniędzy na działalność podziemnych struktur, tylko na działalność społeczną.
Mieliśmy konkretny pomysł, żeby coś z tego ugryźć dla Legnicy. Tym bardziej, że wiedziałem, iż celem Fundacji będzie wspieranie niezależnych wzorcowych placówek służby zdrowia. To nasze ujawnienie się oraz przyjaźń z Zofią Kuratowską, która właśnie objęła funkcję szefowej Fundacji, zaprocentowało bardzo szybko. Krótko po naszym ujawnieniu, Zosia zadzwoniła do mnie, mówiąc, że Amerykanie przywieźli do Fundacji sprzęt medyczny. Zapytała, co ja na to, gdyby przywiozła go do Legnicy? By razem z Amerykanami i z naszą świeżo ujawnioną Komisją Zdrowia oficjalnie przekazać go do jakiegoś szpitala? Chciała nas wzmocnić, pokazać publicznie, że „Solidarność” wspiera służbę zdrowia.
Ucieszyłem się i oficjalnie powiadomiłem o tym władze wojewódzkie: kto przyjedzie i w jakim celu, zapraszając jednocześnie na uroczystość. Bojkot się skończył. Pamiętam rozbawione miny moich kolegów i koleżanek po fachu, gdy do pracowni protetyki, w której pracowałem, zaczął wydzwaniać urząd wojewódzki: ”Stasiu! Wojewoda do ciebie!”. - Pytali mnie o skład delegacji, szczegóły techniczne, chcieli coś zmieniać. Na nic się nie zgadzałem. W końcu wojewoda Jelonek zaproponował Zofii Kuratowskiej spotkanie u siebie. Zosia zgodziła się, jednak pod warunkiem, że przyjdzie razem z nami. Na to nie było zgody partii. Do spotkania nie doszło.
Stało się tak, jak zaplanowaliśmy. 30 listopada sprzęt do Legnicy dotarł bezpiecznie „chroniony’’ od Wrocławia przez samochody SB. Legnica otrzymała dużą partię cennych urządzeń medycznych o wartości 60 000 dolarów. Jednocześnie z Zofią Kuratowską przyjechali Amerykanie i Krzysztof Wojtyło z Wrocławia, członek zarządu Społecznej Fundacji „Solidarność”. To się odbiło dużym echem. Zdecydowaną większość sprzętu przekazaliśmy Szpitalowi Chirurgicznemu w Legnicy, a część otrzymało Pogotowie Ratunkowe.
Na czym konkretnie polegał rozgłos tej akcji?
Już sam fakt przybycia wtedy do Legnicy Amerykanów ze sprzętem medycznym był czymś niesłychanym. Tworzenie faktów, za którymi władza wyraźnie nie nadążała, było w okupowanej przez Sowietów Legnicy wydarzeniem. Był rok 1988, a Sowieci wyszli stąd dopiero w 1993. Kiedy więc przekazywaliśmy ten sprzęt na ręce dyrektora Szpitala Chirurgicznego oraz Lekarza Wojewódzkiego Władysława Turzańskiego, przedstawiciel „Solidarności” Zagłębia Miedziowego Staszek Orzech, zabierając głos, użył mocnych na owe czasy słów, w formie porównania: „Rosjanie ściągają do Legnicy samoloty i czołgi, a Amerykanie przysyłają nam sprzęt medyczny. Dziękujemy!”.
Wracając do wątku osobistego, mówiłeś, że przed Okrągłym Stołem wiele spraw rozgrywaliście wielopłaszczyznowo. Zapewne działalność ta absorbowała Cię bez reszty.
Wielopłaszczyznowość? Raczej równoległość prowadzonych wówczas przeze mnie i moich przyjaciół wątków. Parę z nich już przedstawiłem. To wszystko działo się równocześnie. Komisja Zdrowia, Fundacja, Komitet Budowy nowoczesnego Ośrodka Diagnostyki Onkologicznej, biuro organizującej się na nowo jawnej „Solidarności” u ks. W. Jóźkowa, a do tego prowadziłem też w salce nad kaplicą przy ulicy Rzemieślniczej większe zebrania organizacyjne z ludźmi, którzy brali się za odtwarzanie „Solidarności” w swoich zakładach pracy. Rzadko człowiek bywał w domu, czasu brakowało… Na szczęście było nas coraz więcej, pracę dało się jakoś podzielić.
A kiedy już ogłoszono, że będą wybory i organizują się Komitety Obywatelskie postanowiłem na chwilę oderwać się od prac biura „Solidarności” i powołać w Legnicy Komitet Obywatelski. Odbyłem narady z przyjaciółmi: Pawłem Jurosem, Adamem Jaworskim i Andrzejem Potyczem. Adam zaraz przystąpił do sporządzania listy osób, które postanowiliśmy zaprosić na spotkanie. Kluczem była reprezentacja środowiskowa.
Adam był jak wizjoner, choć przez widzących sprawy polskie z perspektywy jamnika, uważany był za dziwaka. A wracając do zwołania Komitetu Obywatelskiego. Pamiętam jak dziś, na pierwsze, założycielskie spotkanie zapraszałem ludzi, dzwoniąc ze służbowego telefonu w Przychodni przy ulicy Dworcowej. Bo oprócz tego wszystkiego pracowałem zawodowo. Komitety miały składać się z przedstawicieli środowisk pro solidarnościowych. Zaprosiłem więc przedstawicieli nauczycieli, NSZZ „Solidarności” Rolników Indywidualnych, prawników i działaczy Duszpasterstwa Ludzi Pracy, kombatantów.
Przewodniczyłeś Komitetowi?
Tak. Obradom pierwszego zebrania. Zwołałem je przecież. Już na początku doszło do znamiennego incydentu. Pamiętam, że jeszcze się Komitet nie ukonstytuował, a już padła pierwsza kandydatura do parlamentu. Oto zaproszony przeze mnie Maciek Juniszewski z Duszpasterstwa Ludzi Pracy przyprowadził ze sobą Tadeusza Pokrywkę, który jeszcze dobrze nie usiadł, a już ogłosił, że chce być senatorem z naszego okręgu. Zapadła taka niezręczna cisza, bo nie była to postać pierwszoplanowa. Przerwał to doktor Paweł Juros, nacierając z furią i ze znanym temperamentem chirurga; zrugał go za to, przedstawiając zebranym nieszczęsnego kandydata słowami, które osobie przeciętnej kazałyby obrazić się i wyjść z sali.
Gdy atmosfera wyciszyła się, zaczęliśmy rozmawiać na spokojnie.
Zaproponowałeś swoją kandydaturę, z racji większego doświadczenia i dorobku?
Nie. Miałem inny plan. Pomyślałem, że skoro Zofia Kuratowska tyle zrobiła dla naszego regionu i dla Legnicy, to właśnie ona powinna nas reprezentować w Senacie. Miałem na to jej wstępną zgodę. Uzasadniłem tę kandydaturę i ludzie zgodzili się, choć nie bez kręcenia nosami. Uważali mnie chyba za frajera. Po ukonstytuowaniu się Komitetu, gdy przyszło do wyboru przewodniczącego, ponownie pojawiła się kandydatura Tadeusza Pokrywki, który i na tę ofiarę był gotów. Został Przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego w Legnicy.
Z tego co mi wiadomo, Zofia Kuratowska nie kandydowała z listy naszego regionu?
Masz rację. Ale wcześniej słowo o podziale mandatów. Uzgodniliśmy podział miejsc senatorskich i sejmowych, z uwzględnieniem poszczególnych miast naszego województwa. Chodziło o to, by z każdego większego miasta tj. Legnicy, Lubina i Głogowa kandydował ktoś z „Solidarności”. Z drugiej strony była zgoda na to, że swoją reprezentację muszą mieć też rolnicy z „Solidarności” RI.
W tym czasie do pracy w Komitecie Obywatelskim zaczęło się garnąć wielu wspaniałych ludzi, że wymienię: Mirosława Skoczka, Ludwikę Duszeńko, Marka Kozłowskiego, Wiesława Sagana, Janka Moczydłowskiego, Dionizę Mozolewską, Stanisława Kota, Lucjana Sobolewskiego, Jerzego Figurskiego. Na moje zaproszenie dołączyło środowisko Centrum Demokratycznego blisko związane z Adamem Lipińskim.
Ale nie skończyliśmy wątku z wolnym miejscem na liście do senatu po prof. Kuratowskiej.
Gdy przyszła wiadomość, że pani profesor kandyduje jednak z listy w Nowym Sączu, doktor Paweł Juros i Adam Jaworski podjęli kampanię na rzecz mojej kandydatury. Przyznam, że przeżywałem ogromny stres. Ja, jak wcześniej podkreślałem, w swoich planach tylko na chwilę oddaliłem się od biura organizacyjnego „Solidarności” po to, by założyć Komitet Obywatelski i wrócić do odłożonej roboty. Absolutnie nie zamierzałem nigdzie kandydować. Chodziło mi przede wszystkim o dobre przygotowanie Legnicy do wyborów w naszym regionie. Odmówiłem.
Odmówiłem także dlatego, że – nie boję się tego powiedzieć – czułem, że nie jestem odpowiednim kandydatem z powodu braku studiów. Koledzy jednak naciskali. Teraz myślę, że u podstaw moich rozterek był też błąd w diagnozie. Musiałem wtedy uważać, że to wciąż „Solidarność” będzie motorem zmian. Stąd jako „Szerpa” nigdzie się nie pchałem, uważając że trzeba pracować u podstaw na siłę związku.
Momentem decydującym była rozmowa w cztery oczy z Adamem Jaworskim. On, prawnik z wykształcenia, z którym znałem się i działałem od lat sześćdziesiątych, uświadomił mi, że w tej przełomowej sytuacji moim największym atutem jest wiedza zdobyta w działaniu i doświadczenie, którego niejeden wówczas mógł mi pozazdrościć. To było w jego mieszkaniu przy ulicy Parkowej. Do dzisiaj pamiętam, stałem na środku pokoju, a on krzyczał do mnie: „Ty nie masz świadomości, że do tej funkcji przygotowujesz się już dwadzieścia lat?!”. Przypomniał mi przemycanie do Polski z Zygmuntem Urbanem wielkich plecaków książek, dostarczonych wcześniej z Londynu do Berlina, stan wojenny, współpracę z Romkiem Szeremietiewem, Heniem Bacą. W sytuacji rozterki, gdy z propozycją zostania senatorem nosiłem się jak kura z jajkiem, uświadomił mi, że nie tylko jestem technikiem dentystycznym, ale od dawna politykiem opozycji. No i zgodziłem się. A parę miesięcy później podobną metodą sam przymusiłem mego przyjaciela Mirka Skoczka do objęcia funkcji dyrektora Urzędu Wojewódzkiego. Skończył prawo i administrację, a się krygował. Dziś jest to zjawisko nieznane.
I okazało się, że możesz liczyć na kolegów.
Na wypróbowanych, tak. W czasie wyborów czerwcowych pracowało na nas ofiarnie i bezinteresownie setki osób. Organizowali nam dziesiątki spotkań. Mówię tu głównie o ludziach z Legnicy. Nie mogę jednak nie wymienić i nie uszanować człowieka legendy – Stanisława Śniega z Lubina, który układał dla nas piosenki i kuplety polityczno-wyborcze. Sam je śpiewał i nagrywał. Ustawiał się potem z wielkim radiomagnetofonem w ruchliwych miejscach Lubina, puszczał te piosenki, rozdawał ulotki, agitował za nami. Kochany, niezmordowany Stasiu Śnieg wreszcie jawnie mógł robić to, czym zajmował się przez cały stan wojenny. Nie mogłem zawieść tych ludzi.
Pamiętam taki dziwny, może proroczy epizod. Był duży wiec wyborczy na legnickim Rynku. Słoneczna sobota lub niedziela. Prowadzili go Andrzej Potycz i Tadeusz Pokrywka. Wspierali nas Anna Nehrebecka i Yves Montand. Rynek był wypełniony wiwatującym tłumem. Gdy już schodziliśmy, śpiewano nam "Sto lat!". Wiec trwał dalej. Byliśmy już przy samochodzie, gdy coś mnie tknęło. Wróciłem do mikrofonu, uciszyłem zebranych i powiedziałem trochę nieskromnie, a trochę proroczo: „Dziękuję za owacje, ja jednak pamiętam, że okrzyki Hosanna! i Ukrzyżuj! dzielił tylko jeden dzień." I tak było z tą moją kadencją.
Wygrałeś te wybory, i co dalej?
Naprawdę nie było wiadomo. Większość moich kolegów w Senacie uważała na początku, że te przemiany, w które weszliśmy, rozłożone zostaną na raty, będzie zapewne wiele stanów przejściowych. Tymczasem rzeczywistość przerosła najśmielsze oczekiwania.
Pamiętam takie zdjęcie w prasie: Jarosław Kaczyński stoi pośrodku i unosi w górę ręce szefów SD i ZSL. To moment historyczny. Oznaczał, że Jarosław rozerwał 40 lat liczący sojusz z PZPR, że będą teraz głosować z nami z OKP. Taki wynik negocjacji Jarosława Kaczyńskiego otwierał podwoje dla powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego.
Dzisiaj dużo ludzi uważa, że mogliście uzyskać więcej. Zabrakło wam zdecydowania.
Zdecydowania?! Z mojego doświadczenia wynika, że efekt pracy był adekwatny do sytuacji, w jakiej przyszło działać. W parlamencie, choć wchodziliśmy tam jako jedna drużyna Lecha Wałęsy, szybko i wyraźnie zarysował się trójpodział, który określiłbym trochę upraszczając jako: korowski, kikowski i akowski. Symbolami tych pierwszych była silna, z dużym zapleczem na Zachodzie, mocno zaprawiona w bojach o zmianę ustroju grupa, na której czele stał Geremek, Michnik, Lityński i Kuroń. Wyglądało jednak na to, że to, co stało się 4 czerwca, zupełnie im wystarcza. Na słowo „przyśpieszenie” reagowali alergicznie. Wyczuwało się powstanie jakiejś wspólnoty między nimi, a młodymi z PZPR. Korzenie, te głębokie, mieli wspólne, a to co ich uwierało, to fakt istnienia takich postaci jak: Jan Olszewski, Stefan Niesiołowski, Jan Łopuszański, Romuald Szeremietiew, bracia Kaczyńscy, czy Marek Jurek…
Polski, bali się Polski, jaka może się wyłonić nie po ich myśli, gdy stracą panowanie nad sytuacją. Nie stracili.
Kikowcy, to byli z reguły bardzo zacni starsi już panowie, często profesorowie, z Klubów Inteligencji Katolickiej (KIK), „Tygodnika Powszechnego” itp., mający zwykle ładną kartę życiową. Tacy jak: Andrzej Wielowiejski, Andrzej Stelmachowski, Tadeusz Mazowiecki. Mieli we krwi ostrożność i lęk „że nas rozwiążą”. Każda śmiała myśl ich przerażała. Posiedli nawyk samoograniczania się, umiaru, dogadywania się z władzą. Kiedyś byli przekonani, że socjalizm jest wieczny, należy tylko tak działać, by jakoś dalej trwać i przetrwać.
No i trzecia grupa to akowcy. Nie trudno się domyślić, że do niej należałem, najbardziej radykalna, prąca do głębokich zmian, do silnej niepodległej Polski. Grupa realizująca testament AK, WiN, NSZ. Czy przy takich podziałach można było zrobić więcej?
Czy to jest Twoja charakterystyka ludzi I kadencji Senatu RP?
Z grubsza biorąc, tak. Senatu i Sejmu. Korowcy i kikowcy, choć nie byli w większości, zajęli kluczowe stanowiska i nadawali ton całej kadencji. Nagminnie manipulowali przebiegiem obrad klubu OKP, celował w tym Bronisław Geremek. Unikali wszelkich przełomowych decyzji, więc rozpad klubu OKP był tylko kwestią czasu.
Pierwszy rząd był częściowo rządem Czesława Kiszczaka, a tylko częściowo Tadeusza Mazowieckiego. Dlatego wszystkie inicjatywy, które godziły w ustalenia Okrągłego Stołu, pacyfikowano. Robiono to nie tylko wtedy, ale i parę lat później, gdy w nocy 4 czerwca 1993 roku pod wodzą nieszczęsnego Lecha Wałęsy, ze strachu przed ujawnieniem Narodowi zawartości archiwów SB, obalono rząd pana premiera Jana Olszewskiego.
Czy możesz podać jakiś przykład rozumienia grubej kreski?
Chociażby moja inicjatywa, która miała doprowadzić do przejęcia na rzecz Skarbu Państwa z mocy ustawy, całego mienia PZPR. Chodziło o to, by komunistów puścić wtedy z torbami, co zapewniłoby nam równość szans w przyszłych wyborach. Zaangażowałem się w nią osobiście. Gdy zorientowałem się, że w Senacie nie znajdę wystarczającej liczby senatorów, którzy by mnie w tym poparli, bo dominowali kikowcy, dogadałem się z Jankiem Łopuszańskim. Wybraliśmy się z tą ideą do pana profesora Wiesława Chrzanowskiego. Pamiętam jak dziś ten niedzielny poranek, gdy pukaliśmy do jego drzwi na Powiślu. Naszą ideę uznał za realną i taką krótką, na dwie stroniczki, ustawę napisał. Potem Janek Łopuszański wciągnął w to posłów z OKP. Zebrano bez problemu stosowną liczbę podpisów i projekt skierowany został do laski marszałkowskiej. Teraz trzeba było tylko woli politycznej.
No i zaczęło się. Oczywiście wystraszyli się kikowcy i oburzyli korowcy. Bali się, nie wiem czego, przecież runął już nawet mur berliński! Wieczorem zadzwonił Stefan Niesiołowski i zaczął się usprawiedliwiać: „Ja cię Staszku bardzo przepraszam. Wiem, że ci na tym bardzo zależało, ale w tej sprawie dzwonił do mnie osobiście premier Mazowiecki, żebym zrezygnował z poparcia tego projektu. Nie śmiałem odmówić premierowi i wycofałem go. Premier powiedział mi, że przecież i tak będzie się tym zajmował minister Hal (od partii politycznych)”. W konsekwencji ustawa poszła „pod sukno” i nigdy nie była rozpatrywana, a powołany dużo później likwidator mienia PZPR przez dziesięć lat próbował - z marnym skutkiem - odzyskać jakieś resztki.Tak w praktyce wyglądała „gruba kreska”.
A o Twoje stanowisko wobec stacjonujących w Legnicy wojsk radzieckich mogę zapytać?
Właściwie od początku kadencji mocno przykładałem się do tego, by wyprowadzić z Polski Sowietów, co ludzie wtedy doceniali. Mówiłem głośno to, co oni czuli. Wyrażałem w moich przemówieniach tylko wolę polityczną większości Polaków. Kikowcy musieli to mieć bardzo dobitnie powiedziane: Rosjanie muszą opuść Polskę!
Oni, ci kikowcy, przypominali trochę tych - równie starych co zasłużonych - jenerałów, których młodzi powstańcy listopadowi błagali, by stanęli na ich czele. Historycy są zgodni, to było jedyne powstanie, które miało realne szanse na odrodzenie Polski. Ci generałowie, choć objęli dowództwo, robili wszystko, by powstanie zakończyć. Na szczęście, choć wola polityczna rządu Mazowieckiego była ważna, to ważniejsze było to, co wtedy działo się w Rosji sowieckiej. A działo się dobrze i dla nas i dla samych Rosjan. Jak pisze Jurij Afanasjew: „Pod koniec XX stulecia zrządzeniem losu, w wyniku własnego zramolenia (-) runęła władza sowiecka i Związek Radziecki rozpadł się pod własnym nienaturalnym i nie do udźwignięcia ciężarem.”(GW 24-25 stycznia 2009. Kamienna Rosja martwy lud). Kto by przespał tę chwilę, ten kiep.
Tak zdobyty kapitał roztrwoniłeś jednak, atakując prof. Zbigniewa Religę.
Atakując? Media mówiły nawet że prowadzę na niego „nagonkę”.
Na parę dni stałeś się negatywnym bohaterem wszystkich mediów.
Tak. Moja mama bardzo to przeżywała. A ja podczas debaty nad budżetem Ministerstwa Zdrowia powiedziałem, jeśli dobrze pamiętam, tylko tyle, że skoro na wszystko w kardiologii nie starczy, to trzeba zostawić trochę więcej pieniędzy na operacje dzieci z wrodzoną wadą serca, bo po takiej operacji dziecko wraca trwale do zupełnego zdrowia. Operacje te są też dziewięć razy tańsze od przeszczepu serca. I wtedy powiedziałem te „potworne słowa”, uznane za atak na Zbigniewa Religę, cytuję z pamięci: „Polski nie stać na finansowanie każdej ilości przeszczepów serca. Trzeba więc wybierać, skoro budżet nie jest z gumy”. No i zaczęło się.
Wymieniłeś podczas swego wystąpienia nazwisko profesora Religi?
Nie pamiętam. Wiem, że go nie atakowałem. Ale tego nikt nie analizował. Wyłapali, że senator Obertaniec nie chciał dołożyć pieniędzy na przeszczepy. Uznali to za atak na Religę i pobiegli z tym do telewizji, nie pamiętając, że chciałem przesunąć trochę pieniędzy na operacje dzieci z wrodzoną wadą serca, co było zresztą uzgodnione wcześniej na posiedzeniu komisji.
Media i opozycja zarzucały Ci, że zbyt ostro stawiałeś sprawy dotyczące aborcji. Nie mówiąc już o tym, że były to tematy zastępcze.
To już drugi w naszej rozmowie „temat zastępczy”. A opozycja, jeżeli masz na myśli PZPR, bała się wtedy własnego cienia, choć Oleksy gdzieś mnie przyuważył i cytował. Nawet pozytywnie, ale jeśli myślisz o artykułach pisanych wówczas przez „Gazetę Robotniczą”, to przecież wiesz, że dla „Robotniczej” każdy powód był dobry, by mnie atakować. Zresztą legnickie „Konkrety” były podobne. Miałem tam „swoje” rubryki i całe seriale na swój temat. Lubił mnie też bardzo Jerzy Urban. Mieli powody, bo to ja, jeszcze przed atakami na mnie, radziłem Mirkowi Jasińskiemu, który był wówczas wojewodą wrocławskim, by zawiesił wydawanie „Gazety Robotniczej”.
Wracając do aborcji. Spór o nią to spór o fundamenty naszej cywilizacji. Wymusza na nas opowiedzenie się po którejś stronie. Ta ustawa to było stawianie tamy. Bogu dzięki, udało się. Choć napór trwa. Gdy tama puści, natychmiast wleje się nam tu zgoda na aborcję do dziewiątego miesiąca (za Clintona było wolno, Obama już to obiecuje), aborcja poporodowa, aborcja dla nastolatek bez zgody i wiedzy rodziców, wczesna eutanazja niepełnosprawnych (już się o niej mówi) i ta „zwykła”, legalna już w paru krajach. To wszystko w imię nowych ładnie brzmiących praw człowieka, na przykład „prawo do szczęścia”, „prawo do jakości życia”. W tym celu powoli podmienia się znaczenie, wydawałoby się, tak oczywistych pojęć jak choćby definicja słowa „rodzina”. Teraz już nie jest ona tak oczywista. Wszystko to na razie jest zręcznie pozaszywane w Traktacie Lizbońskim, który mam nadzieję, nigdy nie wejdzie w życie. To wojna. Wojna naprawdę! I choć toczy się na polu lingwistycznym i semantycznym, to w efekcie giną żywi ludzie, jeszcze nienarodzeni lub już zbędni.
To spór o fundamenty. Przepołowił on nie tylko Stany Zjednoczone czy Hiszpanię. To wojna sił postępu z siłami reakcji. Sił humanizmu, sił dla których człowiek, osoba ludzka od poczęcia jest najwyższą wartością, z siłami lewicowej i liberalnej reakcji z jej apoteozą wolności jednostki w imię której wolno wszystko. O, proszę, jak zręcznie przywróciłem prawdziwe znaczenie słowom „reakcja” i „humanizm”. Bo na semantycznym polu toczy się ta wojna. Czy temat zastępczy potrafiłby podzielić na pół tzw. „drużynę Lecha Wałęsy”?
Jednak te ostre słowa wielu wyborców do Ciebie zraziły.
Na pewno irytowałem, choćby taktyką i strukturą mego tekstu podczas debaty o aborcji. Dopilnowałem, by być zapisanym do głosu tuż przed Andrzejem Szczypiorskim. Wiedziałem, że to on, wielki „autorytet moralny” ze stajni Gazety Wyborczej, będzie grał pierwsze skrzypce w tej debacie. Pisząc wystąpienie, starałem się zdezawuować jego argumenty, zanim ich użyje. Nie trudno było je przewidzieć. W odróżnieniu od innych wystąpień, jątrzących, płaczliwych, ciągle podpierających się nauką kościoła, ja wyszedłem z pozycji świeckich, humanistycznych, prawniczych, psychologicznych, naukowych. Tych, które oni uważali za swoje, by pokazać, że i wtedy aborcja jest niedopuszczalna. Czy to nie było irytujące?
Szczypiorski… dobry pisarz, lekkie pióro, jednak już po jego śmierci okazało się, że był człowiekiem podłym, który wyjątkowo splamił swój honor, pół życia donosząc do SB na najbliższych.
Myślę, że nie tylko swój honor, ale całego środowiska literackiego.
No właśnie. Wiesz?, moja żona uważa, że on musiał jednak cierpieć, bo wiedział kim jest, donosząc na przyjaciół, na ojca, a z drugiej strony uchodził za wielki autorytet. Jest przekonana, że bez cierpienia nie ma sztuki.
Podłość i cierpienie inspirują? Sublimują sztukę? Ciekawa teoria.
Prawda? A wracając do debaty. Nie dość, że wygłosiłem tak przewrotne wystąpienie, to jeszcze opublikowałem je na wszystkich możliwych łamach. No, czy ja mogłem być popularny?! Chyba u księży biskupów. Pierwszy z gratulacjami pośpieszył ks.bp Michalik z Zielonej Góry. Bo nawet u praktykujących katolików wiedza - ta naukowa - w tej materii w zestawieniu z obecną wiedzą i świadomością, była wówczas znikoma. Sama ustawa zajęła nam zresztą mało czasu. Jedna debata i koniec. Przypomnijmy: gros ustaw to były ustawy gospodarcze.
Nie kusiło Cię, by pozostać w polityce? Niewielu działaczy opozycyjnych mogło pochwalić się takim dorobkiem.
Po pierwsze, nie zamierzałem drugi raz kandydować, ale i nie bardzo chciałem wracać do przychodni. Szukałem sobie miejsca w wolnej Polsce. Zależało mi, by codziennie być w domu. Dzieci od czterech lat prawie nie widziały ojca. Pomyślałem - A gdyby tak radio w Legnicy uruchomić? Takie jak Zet czy Eska, które już wtedy grały w Warszawie. W radiu krzyżuje się wiele dróg: polityka mała i duża, religia, muzyka i życie lokalne. Wszystko to lubię i czuję. Trzeba spróbować. Wcześniej w PRL-u radio jawiło mi się jako coś na zawsze zarezerwowanego dla władzy, która łaskawie nas nim obdarza, lub z potężnym mocarstwem, które przy pomocy nadajników Radia Wolna Europa przedziera się do nas poprzez zasieki zagłuszarek. Nigdy, nawet w najbezczelniejszych snach nie śniło mi się, że mogę mieć swoje radio! No tak, miałem już nadajnik ten z Podkowy Leśnej…Ale musiałem mieć jeszcze zgodę na nadawanie.
Dla senatora było to jakimś problemem?
Tak, z różnych powodów. Wówczas nie było jeszcze żadnej podstawy prawnej do założenia prywatnego radia. Uruchamiane w tym czasie małe prywatne stacje działały na podstawie „tworzenia faktów”. Regułą było otrzymanie z Państwowej Agencji Radiowej kartki papieru zezwalającej na uruchomienie sygnału próbnego przez okres jednego miesiąca. Był to swoisty listek figowy, wytrych prawny, bo legalnego klucza otwierającego drzwi do nadawania wówczas nie było.
I udało Ci się wystarać o taki „wytrych”?
Pisałem pisma. Odpowiedzi były odmowne, a czasem wręcz bezczelne. Pouczano mnie na przykład, bym się lepiej przykładał do Ustawy o Radiofonii i Telewizji. To, że jest się osobą publiczną nie zawsze pomaga. Była to końcówka kadencji i byłem już postacią dokładnie rozpoznaną i opisaną.
Czy radio ZET, RMF i Eska też zaczęły nadawać na podstawie tworzenia faktów?
Oczywiście, tyle że obudowane polityczno-społeczną fasadą. Nie było przecież jakiegoś Lex specjalis, która pozwalałaby właśnie tym trzem stacjom legalnie nadawać cztery lata przed pierwszym procesem koncesyjnym. Załatwiano to różnie. Skutek był ten sam: dostawano zgodę na emisję programu. I tak, mimo braku ustawy, w 1990 roku ruszyło w Warszawie Radio Solidarność (później Eska), mające za sobą polityków Kongresu Liberalno - Demokratycznego. Niemal jednocześnie zaczęło nadawać związane kapitałowo (40%) i środowiskowo z „Gazetą Wyborczą” Radio Gazeta (później Zet). W pierwszym logo wykorzystano nawet kształt czcionek „et” z Gazety Wyborczej. Być może Adam Michnik miał to załatwione przy Okrągłym Stole?
W Krakowie uruchomiono „Radio Małopolska,” które wkrótce zmieniło nazwę na RMF FM. Powstaniu RMF FM pozoru legalności nadawała specjalnie w tym celu powołana fundacja. Jej patronem i jednym z założycieli był Krzysztof Kozłowski z Krakowa, w tym czasie minister spraw wewnętrznych (sic!) w rządzie Premiera Tadeusza Mazowieckiego. Podobnie jak ja, był senatorem związanym jednak z Unią Demokratyczną. Z perspektywy lat widać, że tym stacjom patronowało środowisko polityczne, które chętnie szermowało hasłami „państwa prawa”, a które łamiąc to prawo, dawało im ogromny handicap czasowy więc i finansowy. To one: Radio ZET i RMF FM cztery lata później dostały koncesje ogólnopolskie, a nie ci, którzy przestrzegając prawa, czekali grzecznie na legalną koncesję.
Czyli już pięć lat przed procesem koncesyjnym dokonał się podział rynku radiowego.
Tak było. Proces koncesyjny mógł już tylko fakty dokonane zalegalizować. O tym, że owe 4-5 lat było nie do odrobienia, świadczą fakty: po 18 latach w Polsce liczy się RMF FM, Radio Zet i Radio Eska. Podwójne standardy ujawniały się, gdy ktoś spoza wyżej wymienionego grona polityków usiłował robić to samo. Atak zaczynał się, gdy był to ktoś tak jasno określony jak ja, z innego obozu, członek Porozumienia Centrum. Odczułem to na własnej skórze.
Pamiętam, że gdy uruchomiłeś Radio eL, Gazeta Wyborcza nie dawała Ci spokoju. Jak wiemy, falę dostałeś ostatecznie od Kościoła.
Mimo przedstawionej blokady i kolejnych przeszkód, radio w Legnicy uruchomiłem. Wyzwoliło to lawinę oskarżeń i ataków prasowych na mnie i na Kościół. Ale to było dużo później. Najpierw musiałem wystarać się o falę. O bezskuteczności tych starań opowiedziałem spotkanemu w Sejmie Markowi Rusinowi, ówczesnemu ministrowi łączności. Podpowiedział mi: „Kościół może panu pomóc. Każdej diecezji należy się fala. Może użyczą panu, a za rok, dwa, dostanie pan swoją i wtedy odda”. Spróbowałem. Był rok 1991, wiosna. Wojska sowieckie w Legnicy rezygnowały z części swoich obiektów. Ksiądz prałat Władysław Bochnak działał na pierwszej linii frontu, przysparzając kościołowi budynków.
Niewielu wówczas wiedziało, że buduje on zręby materialne dla przyszłych instytucji planowanej Diecezji Legnickiej.
Właśnie dlatego Jego Eminencja Kardynał Henryk Gulbinowicz bywał często w Legnicy. Okazji do rozmowy nie brakowało. Odważyłem się zapytać o radio. - „Panie Senatorze. – usłyszałem - Nie mam ludzi, nie mam pieniędzy i nie wiem jak to robić. Jeżeli Pan chce na własny rachunek, to proszę bardzo. Co mam podpisać?"
Ksiądz Kardynał faktycznie podpisał i wysłał bez zwłoki pismo do PAR o falę dla Legnicy. Musiał to jednak zrobić via Sekretariat Episkopatu Polski.
W Episkopacie odbyła się kolejna próba zablokowania moich działań. Pismo wysłane zgodnie z procedurą przepadło. - Nie możemy znaleźć - usłyszałem w słuchawce. Postanowiłem więc spotkać się w tej sprawie z Sekretarzem Episkopatu Polski bp. Alojzym Orszulikiem, zastępcą przewodniczącego Komisji Episkopatu ds. Środków Społecznego Przekazu. Uważałem, że pisma od osoby takiej rangi jak Kardynał Gulbinowicz, tak sobie po prostu nie giną. Jednak o moim piśmie bp Orszulik „nie słyszał”. Dowiedziałem się natomiast, że Jego Ekscelencja jest „przyjacielem Adasia Michnika”, na którego temat usłyszałem sążnistą laudację. Sporo było też o „nieodpowiedzialnych osobach, które mogą wszystko zepsuć”. Wziąłem to do siebie. Mimo, że byłem tylko szeregowym senatorem OKP, stanowiłem zagrożenie, bo należałem do Porozumienia Centrum, na którego czele stał Jarosław Kaczyński! Zrozumiałem. Pismo się nie znajdzie.
Biskup Alojzy Orszulik uczestniczył, jeśli dobrze pamiętam, z ramienia Episkopatu Polski w obradach Okrągłego Stołu?
Tak to prawda.
I co w tej sytuacji zrobiłeś?
Zdałem sprawozdanie z rozmowy Jego Eminencji księdzu Kardynałowi. Wysłuchał uważnie. - Siostro! – zawołał - Proszę przynieść kopię pisma w sprawie radia Pana Senatora Obertańca. Dopisał kilka zdań odręcznie. - Siostro! Proszę to jeszcze raz wysłać! - Po miesiącu Archidiecezja Wrocławska otrzymała częstotliwość dla Legnicy.
Czy w zamian za zgodę podjąłeś się jakichś zobowiązań na rzecz Kościoła?
Bardzo ogólnych, ustnych, w trakcie pierwszej rozmowy o radiu z Jego Eminencją.
Zaraz we wrześniu, gdy Legnica dostała falę, widząc otwartą postawę księdza Kardynała na nowe możliwości, przy kolejnym spotkaniu zapytałem, czy wystąpiłby również o częstotliwość dla Wrocławia. - A ma Pan ludzi, Panie Senatorze? – zapytał. – Znajdę. - odparłem.
Zaproponowałem tworzenie radia wrocławskiemu środowisku Porozumienia Centrum. Poprosili o pomoc w kontaktach z Księdzem Kardynałem. Napisaliśmy wspólnie pismo. Radio we Wrocławiu mieli tworzyć Piotr Charkawy i Janusz Cygańczyk…
Po tygodniu odebrałem telefon z Wrocławia: - Eminencja zaprasza. Miałem przedstawić i rekomendować te osoby. Ogarnęły mnie jednak wątpliwości. Ksiądz Kardynał zdawał się w tej materii obdarzać mnie całkowitym zaufaniem. Dręczyło mnie pytanie: Czy naprawdę mogę ręczyć za tych ludzi? Przecież widziałem ich dwa razy w życiu. Gdy spotkaliśmy się przed bramą pałacu arcybiskupiego powiedziałem, że wycofuję się, bo zachodzi ryzyko narażenia Księdza Kardynała na kłopoty. Wiedziałem, że mieszkając w Legnicy, odpowiedzialności za program brać nie mogę. Trzasnęli drzwiami małego fiata i odjechali. Sam poszedłem na audiencję. Wytłumaczyłem swoją decyzję i obiecałem, że do prowadzenia radia znajdę osobę, za którą mogę ręczyć. Jednocześnie przedstawiłem Eminencji swoją propozycję nazwy radia: „Radio Rodzina”. Podobała się. Wkrótce zjawiłem się z kandydatem do organizacji radia. Był nim mój przyjaciel, architekt Krzysztof Dracz - Prezes Towarzystwa Pro Cultura Catholica. Ksiądz Kardynał wprawdzie trochę sobie dworował z nadętej nazwy towarzystwa, jednak ostatecznie zgodził się. Moja rola w tej sprawie zakończyła się w mieszkaniu Jadwigi i Andrzeja Wartalskich, gdzie wspólnie z Krzysztofem Draczem wypełniliśmy wniosek do PAR. Radio Rodzina poszło własną drogą, inną od tej, którą wybrałem dla mojego radia w Legnicy.
Zgoda Księdza Kardynała na użyczenie częstotliwości była aktem życzliwości i zaufania…
Tak, trzeba jasno powiedzieć. Bez tego zaufania popartego konkretnym działaniem Jego Eminencji, radia w Legnicy bym nie uruchomił.
Czy to już koniec kłopotów przy narodzinach radia eL?
Ponieważ blokada moich działań nie udała się, szykował się atak. Obserwowano przygotowania do uruchomienia stacji prowadzone przez, cytuję: „niepopularnego byłego senatora”, „wsławionego nagonką na prof. Religę”. Radio zanim zaczęło grać, już budziło emocje.17 grudnia 1991 r., dzień przed uruchomieniem nadajnika, zaatakowała Gazeta Wyborcza. Oczywiście w obronie „państwa prawa”. A za nią poszedł atak prasy lokalnej. Jak zwykle nie przepuścił mi tygodnik NIE. Stałem się przestępcą „na kościelnej fali”. Cały mój plan zaczął się chwiać, bo tak naprawdę uderzano mocno w Kościół, który mi pomógł. Miesiąc po uruchomieniu rozgłośni na skutek wrzawy medialnej, Kościół miał do wyboru: wycofanie się z czasowego użyczenia fali albo formalne objęcie patronatem powstałej stacji.
Pod koniec stycznia zdecydowano wspólnie o przydzieleniu redakcji asystenta kościelnego w osobie ks. prałata Władysława Bochnaka. Po roku funkcję tę objął ks. dr Józef Lisowski. Stacja pozostała prywatna. Format programu i forma własności nie uległy zmianie do roku 1995, kiedy dostałem już własną częstotliwość, na której wkrótce grać zaczęła moja Muzyczna Elka. Grała do roku 2003. Natomiast Radio eL, od 1995 roku już w pełni diecezjalne, współpracuje z siecią Plus i od początku jest liderem nie tylko wśród wszystkich stacji diecezjalnych w Polsce, ale i wśród lokalnych stacji komercyjnych w regionie.
To niezwykle interesujące. Podziwiam jednak postawę księdza Kardynała, jego otwartość i sposób działania. Czy zanim zostałeś senatorem, spotykałeś się z Jego Eminencją?
Tak. W stanie wojennym, na plebanii u księdza Władysława Jóźkowa. Ksiądz Kardynał, z ramienia Episkopatu, był opiekunem Duszpasterstwa Ludzi Pracy. Pamiętam, jakiego doznałem wstrząsu, gdy kiedyś podczas kolacji Ksiądz Kardynał zaczął nam usługiwać. Robił to tak naturalnie, serdecznie i szczerze, że mimo oporów nie sposób było na to nie przystać. Jednak pierwsze spotkanie odbyło się we Wrocławiu na przełomie roku 1984/1985. Pojechaliśmy do JE Ks. Kardynała razem ze Staszkiem Kotem, w związku z moim planem umieszczenia w kościele św. Apostołów Piotra i Pawła, płyty z okazji 50. rocznicy śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego.
I jak zareagował ksiądz Kardynał?
Zgodził się. Samej rozmowy, pewnie z wrażenia, dobrze nie pamiętam. Wówczas Ks. Kardynał mnie jeszcze nie znał, wprowadzili i uwiarygodnili nas moi przyjaciele Jadwiga i Andrzej Wartalscy z Wrocławia.
Domyślam się, że ta zgoda była warunkiem postawionym przez znanego legniczanom cenionego księdza kanonika Tadeusza Łączyńskiego?
Oczywiście.
Takich płyt powieszono wówczas w Polskich kościołach wiele. Co kierowało Tobą?
U nas głównym motywem był brak w Legnicy jakiegoś polskiego miejsca, przy którym moglibyśmy się spotykać podczas patriotycznych uroczystości, zaśpiewać, złożyć kwiaty. Stąd ta płyta umieszczona wysoko w jasnym, godnym i widocznym miejscu.
To była praca zbiorowa: Paweł Juros i Bogumiła Walczak ufundowali płytę granitową, Zygmunt Urban zdobył gipsowy model popiersia Piłsudskiego. Franciszek Ratajczak odlał w konspiracji w Legmecie popiersie z brązu, ja ze Staszkiem Kotem przewieźliśmy go „maluchem” do kościoła św. Jana. Henryk Baca oczyścił odlew, zapatynował i zamocował do płyty wraz z literami z brązu, których byłem fundatorem. Płytę na teren kościoła św. Piotra i Pawła przeniósł ksiądz Jan Mateusz Gacek. W nocy, po zamknięciu kościoła, płytę mocował z moją pomocą Mieczysław Dębowiak, zwolniony wówczas z pracy w Legmecie za akcję strajkową. Na „czatach” stała elżbietanka siostra Emilia.
Wszystko poszło gładko. Mieliśmy wreszcie w Legnicy jakieś godne polskie miejsce na uroczystości. Podczas mszy za Ojczyznę harcerze trzymali wartę, paliliśmy znicze, składaliśmy kwiaty, w końcu – z twoim już udziałem i pomocą - zaśpiewaliśmy "Pierwszą brygadę". W większe święta płytę zdobiła flaga.
Tak, to prawda. W 1990 roku i ja ze swoimi podwładnymi składałem tam hołd Marszałkowi. A „Pierwszą brygadę” grała podległa mi orkiestra garnizonowa. Żołnierski chór espeerowców śpiewający „Bogurodzicę” pan senator pamięta? Płakały wszystkie kobiety na placu przed kościołem.
Bo to była jedna z uroczystości na zewnątrz świątyni. A jakże, pamiętam. Legnica dużo straciła na tym, że Centrum Szkolenia Wojsk Łączności przeniesiono do Zegrza pod Warszawę. Płyty z marszałkiem też w katedrze już nie ma. Parę lat temu została zdjęta z pierwotnego miejsca i przeniesiona do swoistego lapidarium, gdzie nie odgrywa już żadnej roli. Trudno, może to znak, że trzeba wyjść wreszcie z pomnikami i płytami poza kościół. Stan wojenny się skończył, a w Legnicy ciągle straszy pomnik braterstwa broni na Placu Słowiańskim. Legnica ma wspaniałą historię, postacie prawdziwie europejskiej miary, których mogą nam tylko zazdrościć miasta ościenne, takie jak Wrocław.
Obecny pomnik, choć już martwy, jątrzy i dzieli legniczan. Pora już, by pan prezydent i radni zrozumieli, że czas zamknąć ten rozdział w historii miasta, no chyba, że Polską rządzi wciąż ambasada rosyjska.
Niestety, to prawie 200 lat licząc z PRL. Przeczytam ci coś. Oto cytat z Kalendarza Historycznego Jerzego Łojka. Jest rok1791, sprawa podobna: Rosja też blokowała nas wtedy gospodarczo tyle, że nie w Warszawie czy Berlinie, a w Londynie, cytuję: „Lecz w Londynie czuwał nad interesami Rosji znakomity dyplomata - Semion Woroncow. Przekupstwem i osobistą perswazją zdołał przekonać do swego punktu widzenia część członków gabinetu Willama Pitta. Intensywna propaganda broszurowa i prasowa finansowana przez ambasadę rosyjską, przekonywała brytyjską opinię publiczną, iż Rzeczpospolita nie zdoła zastąpić Rosji w eksporcie surowców strategicznych do Anglii”.
Te metody się o tyle zmieniły, że są jeszcze skuteczniejsze. Właśnie stosują je teraz wspólnie Niemcy i Rosjanie przy „promocji” podejrzanego, bo potwornie drogiego, absurdalnego ekonomicznie, technicznie i ekologicznie, biegnącego pod Bałtykiem Gazociągu Północnego. Jego funkcjonowanie sprawi, że Polska przestanie być ważnym krajem tranzytowym. Łatwo odciąć nam będzie dostawy. Będą też inne tego skutki. Jest jeszcze wiele podobnych zagrożeń, o których można by mówić.
Niepodległość nie jest nam dana raz na zawsze. Utrwala się ją, pracując dla Polski codziennie, nawet w łóżku, bo tylko młoda pięćdziesięciomilionowa Polska może czuć się bezpieczna między Rosją a Niemcami. Trzeba być czujnym żyjąc w kraju, którego elity już raz przegrały Ojczyznę w karty.
W karty?
Tak, w karty. W XVIII wieku rosyjscy ambasadorzy w Polsce bardzo kiepsko grali w karty… Polscy posłowie wygrywali w ambasadzie ogromne sumy. Zwłaszcza gdy zbliżały się ważne dla Rosji głosowania…
To ciekawy wątek, ale chyba już na inną rozmowę. No i czas nam się skończył.
Rozumiem. Dziękuję ci bardzo za uwagę.
A ja za wywiad