Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Mirosław Prandota - Dyrektorzy

$
0
0

Mirosław Prandota

 

 

Teraz będzie o podróży w czasie, a więc jest to podróż sentymentalna. Na zarabianie pieniędzy przyjechałem do Szwecji w latach, kiedy jedna uskładana tam dniówka wystarczała mi później na swobodne przeżycie całego miesiąca w rodzinnym kraju. Istniała więc nie byle jaka motywacja do szukania zajęcia za morzem, a dziś sam sobie zadaję pytanie, czy w ogóle chciałoby mi się wyjeżdżać gdziekolwiek i robić to wszystko, gdyby nie ta szczególna relacja między walutą zachodnią a dawną siermiężną złotówką.               

 

 

DYREKTORZY

 

starow-008Jest lipiec 1985 roku, godzina 7.00 rano. Dyrektor Geza wychodzi z domu z zamkniętymi oczami i zmierza na drugą stronę podwórka. Już po trzech krokach otwiera oczy i usta. Ziewa. Nie ogolony, ubrany w stare łachy robocze. Pod wysokim świerkiem piętrzy się złomowisko. To właśnie tutaj dyrektor Geza urzęduje. Bez sekretarek, portierów, księgowych, urzędników, bez ksiąg i papierów.

Wyciąga butle gazowe z obszernej szopy, odkręca zawory, zapala końcówkę palnika. Teraz patrzy już bystro przed siebie. Musi wybrać wszystkie te rupiecie, które nie dadzą się rozkręcić lub rozwalić młotem. Trzeba je pociąć gazem.

Mija pół godziny. Dyrektor Geza tnie. Robi to dobrze, bo ma doświadczenie. Złomem zajmuje się od miesięcy.

Warkot silnika. Dyrektor Geza nie odwraca się. Ma robotę i tyle. Słyszy kroki, czuje wreszcie klepnięcie w plecy. Dopiero wtedy prostuje grzbiet. Naprzeciwko stoi dyrektor Jussi. Elegancki, pachnący. Dobywa papierosa z paczki. Dyrektor Geza podnosi palnik w górę. Dyrektor Jussi odpala papierosa i idzie do szopy przebrać się w ubranie robocze.

Biegną kwadranse. Dyrektorzy pracują.

Dyrektora Jussiego poznałem w siedemdziesiątym czwartym, czyli dziesięć lat wcześniej. Akurat stuknęła mu dwudziesta szósta wiosna. Wtedy nie był jeszcze dyrektorem. Był emigrantem węgierskim przybyłym do południowej Szwecji razem z rodziną. Mówił już płynnie po szwedzku, a znali go chyba w całej Skanii. Jeżeli gdziekolwiek słyszało się o rozróbie, wiadomo było, że Jussi musiał tam grać główną rolę. Wysoki, szeroki w barach i silny jak niedźwiedź nie miał w zasadzie równych sobie. Kieliszka wódki nigdy do ust nie wziął, więc tym łatwiej było mu prać po gębach otumanionych alkoholem marynarzy w przybrzeżnych spelunach Malmoe, Kopenhagi lub Szczecina.

A spotkałem go po raz pierwszy w kawiarni centralnego domu towarowego „Domus” w wojewódzkim mieście Kristianstad. Akurat tam zbierała się emigracyjna elita młodzieżowa, a ja wdepnąłem do „Domusa” na lunch razem z Andrzejem, 19-letnim Polakiem, który również był emigrantem i mieszkał w Szwecji od dziesięciu lat.

– Pokażę ci Jussiego! – oznajmił Andrzej zaraz po wejściu. – On tu rządzi.

Naprzeciw nas siedziało byczysko o bardzo sympatycznej twarzy, czyszczące sobie akurat paznokcie sztyletem. Sztylet miał takie rozmiary, że można nim było przygwoździć do ściany trzech przeciwników na jeden raz. Byleby tylko ładnie się ustawili.

– To jest Jussi – poinformował głośno Andrzej i roześmiał się. – Większego gangstera nie ma w całej Szwecji! – I zaraz przetłumaczył zdanie na szwedzki.

Jussi kiwnął głową na znak zgody, chyba nie miał zastrzeżeń co do wygłaszania podobnych opinii na swój temat. Po chwili dokończył obrządku, wpuścił sztylet do rękawa, jakoś go tam umocował, potem rozejrzał się na boki i gestem poprosił, żebyśmy usiedli. Andrzej zaraz mnie przedstawił.

– On jest z Polski. I nie zna szwedzkiego.

Jussi wzruszył ramionami. Ja nie znałem szwedzkiego, on nie znał polskiego – o czym tu gadać i jak?

Rozmawiali o czymś między sobą. W pewnym momencie Andrzej powiedział mi, że Jussi kupił sobie saaba i zaprasza nas na wycieczkę nad jezioro. I co ja na to?

W porządku. Był lipiec, niech będzie jezioro!

Andrzej miał tylko jedno zastrzeżenie:

– Muszę cię uprzedzić, że to kaskader. Jak na mój gust jeździ trochę za szybko.

I zaraz do Jussiego:

– To może ja poprowadzę tego twojego saaba?

Jussi zgodził się bez oporów.

Pojechaliśmy. Woda była ciepła, jak to w lipcu, a kąpiel dobrze mi zrobiła. Aż się nie chciało wracać, ale wracać trzeba.

Tym razem Jussi zasiadł za kierownicą.

– Niedobrze – oznajmił Andrzej. – Teraz dopiero się zacznie. Jedziemy albo do szpitala, albo na cmentarz. Najlepiej będzie, jeżeli zamkniesz oczy.

Jako mały chłopak jeździłem kiedyś na takiej karuzeli odpustowej z góry na dół, która nazywała się „Diabelski młyn”. O, miałem wtedy niezłego pietra!

Teraz przypomniała mi się tamta jazda, bo szybko doszedłem do wniosku, że „Diabelski młyn” to mały Pikuś w porównaniu z przeżyciami, którym nieostrożnie się poddałem. Droga powrotna do miasta liczyła około 20 kilometrów i była podrzędna, a więc wąska, w sam raz na dwa samochody i nic więcej. Saab starego typu, czyli taki, jakim jechaliśmy, to mały samochodzik niedający pasażerom najmniejszych szans w przypadku, gdyby nagle coś wyrosło na drodze albo gdyby przyszło nam jechać na dachu. Jussi trzymał indiańską twarz i zdawał się nie brać tych wszystkich parametrów losowych pod uwagę. W pewnej chwili złapałem się na tym, że nie potrafię zidentyfikować samochodów, które mijamy, i tych, które wyprzedzamy. Zresztą – wyprzedzaliśmy wszystkie. Kiedy już szosa zaczęła mi się wydawać węższa od naszego samochodu, odezwałem się do Andrzeja:

– Powiedz mu coś.

– Ale co?

– Powiedz mu, że jestem chory na serce.

– On nie zna się na medycynie.

– To powiedz, że mam pięcioro dzieci na utrzymaniu. Umrą z głodu, jak nie dojedziemy. Powiedz zresztą, ze mam ośmioro.

– On nie lubi dzieci.

– To co mamy robić?

– Mów modlitwę za konających.

No, to sobie pogadaliśmy. A Jussi jechał na absolutnym luzie. Spojrzał na licznik i tak odezwał się do Andrzeja:

– No zobacz, jaki dobry samochód! Taki mały, a jedzie sto dziewięćdziesiąt. Ciekawe, czy wyciągnie dwie setki?

Zawałowiec skonałby właśnie w tym momencie. Na szczęście już było miasto. Kiedy wychodziłem z wozu, nie czułem skóry twarzy. Andrzej nadrabiał miną, ale ręce wyraźnie mu się trzęsły. Za to Jussi tryskał zdrowiem. Pomachał mi ręką na pożegnanie, a do Andrzeja coś zamruczał po szwedzku.

– Co on mówi? – zapytałem bez cienia ciekawości.

– Przekazał mi krzepiącą wiadomość. Jutro o tej samej porze możemy razem znowu pojechać nad jezioro!

* * *

             

Minęło dziesięć lat. Samochód mi trochę nierówno warczał, pojechałem więc do Gezy z prośbą o regulację zapłonu. Geza jest z wykształcenia mechanikiem samochodowym, a poznałem go trzy lata temu u Hoffmana. Hoffman miał fabrykę drewnianych trepów i duży zbyt. Potrzebował rąk do pracy na kilka dni. Akurat trafiłem się ja, więc mnie przyjął. Zapytał, jakim językiem mówię, bo na przykład on może mówić po duńsku, szwedzku, norwesku, niemiecku, angielsku i po francusku. Byłem ciekawy, do czego potrzeba mu tyle języków. Odpowiedział, że aby zdobyć rynek zbytu, trzeba umieć przekonywać, a robi się to najlepiej językiem kupującego.

W tym momencie wszedł Geza. Wysoki i chudy, za to łapy miał niczym przysłowiowy podolski złodziej. W sam raz do zabijania byków bez pomocy żadnych tam morderczych narzędzi. Był miły i bardzo nieśmiały. Nie miał zajęcia, więc poprosił Hoffmana o jakąś robotę. Znalazła się. Trzeba było poszerzyć fabryczkę, a na przeszkodzie stał mur. Dość gruby i dość wysoki, Geza ma trzy dni na zburzenie muru.

Tak więc na ten dzień obaj dostaliśmy instrukcje. Ja pakowałem trepy, a Geza miał zacząć rozwalanie muru.

Jednak to, co działo się w fabryce, przeszło wszystkie moje oczekiwania. Geza wziął w te swoje patelniaste łapy wielki młot i rozpoczął walenie. Z szerokiego rozmachu. Były to potężne i szybkie uderzenia. Cały personel fabryki zbiegł się, aby popatrzeć, co się dzieje.

Rozbijanie muru trwało trzy godziny bez żadnej przerwy. Po tych trzech godzinach mur przestał istnieć. Geza położył się i przez kilkanaście minut dyszał w tumanach kurzu, ledwo go było widać. Potem wstał, wyszedł przed fabrykę, popatrzył na swoją robotę, znowu położył się na trawie i nadal dyszał.

W dwie godziny później przyjechał Hoffman. Zobaczył Gezę.

– Jeżeli myślisz, że będę ci płacił za leżenie w czasie pracy – zaczął niechętnie – to już możesz się wynosić.

– Już zrobione – zawiadomił Geza.

– Co zrobione?

– Mur.

– Ale miałeś go rozwalić!

– Rozwaliłem.

Hoffman prychnął i przeszedł na drugą stronę fabryki. Obejrzał dzieło i na jakiś czas oniemiał. Gdy doszedł do siebie, zapytał:

– Zrobiłeś to w trzy godziny?

– W trzy godziny – przytaknął Geza.

Hoffman spojrzał na potężne ręce Gezy, a potem na mnie. Potwierdziłem skinieniem głowy.

– Ile chcesz za tę robotę?

– Miało być za trzy dni – przypomniał nieśmiało Geza, nie przestając dyszeć.

Hoffman słynie na okolicę ze słowności i z pełnej wypłacalności o każdej porze.

Słowa dotrzymał...

Teraz Geza manipuluje mi stroboskopem pod maską, a ja przymierzam się do młota. Ciężki. Waży trzynaście kilo. Takim narzędziem rozwala się stare silniki, prądnice, urządzenia rozruchowe. Trzeba sortować. Oddzielnie aluminium, oddzielnie miedź i mosiądz. Ustawiam sobie taki jeden generator i walę. Nielekko. Ale przecież mam przygotowanie, bo w kraju uprawiałem podnoszenie ciężarów, generator musi się rozlecieć. Musi, jednak nie chce. Podchodzi Geza.

– To nie tak – powiada. – Trzeba po kancie.

Uderza trzy razy, grube aluminium pęka. Nie mogę być gorszy. Biorę następny generator. Uderzam... dziesięć razy. Pęka.

– Dobrze – chwali Geza. – Miałem chętnych do pomocy, ale byli za słabi. Młot rzucał nimi na wszystkie strony. Chcesz popracować?

Spróbowałem jeszcze kilka razy. Ciężko.

– Chcę – powiedziałem.

– W porządku. Dostaniesz 40 koron za godzinę.

I tak zaczęła się najcięższa harówa, jaką znam. Nie wiedziałem wtedy, że wspólnikiem Gezy jest Jussi i że to on rozkręcił ten zardzewiały interes. Interes bardzo opłacalny!

 

* * *

Któregoś dnia mój sympatyczny pracodawca Jussi pojawił się w czasie przerwy obiadowej ze skrzynką jogurtu w litrowych opakowaniach. 30 sztuk na raz! Mowy nie ma, żeby udało mi się przełknąć ten smakołyk w ciągu jednego dnia.

– Mów, ile ci potrzeba i jaki smak najlepiej lubisz – zagaił Jussi. – Moja żona pracuje w super-markecie, oni tam wyrzucają przedatowane towary na śmietnik, więc jest okazja spożytkować co nieco na ciekawsze cele.

Ciekawsze, czyli spożywcze. Przedatowanie okazało się zaledwie jednodniowe, toteż z powodzeniem można było pić jogurty przez następne dwa tygodnie, a nawet miesiąc, nie ryzykując niczym.

Kiedy po pewnym czasie, już w innych okolicznościach, zbadałem sprawę nadmiaru i – co za tym idzie – marnotrawienia żywności w Szwecji, naszła mnie cała masa wątpliwości na temat systemu niby to rozsądnie funkcjonującego rynku krajów najwyżej rozwiniętych. Według danych statystycznych 9-milionowe społeczeństwo szwedzkie wyrzuca na śmietnik 770 milionów dolarów rocznie. Niestety, nie pod postacią mile szeleszczących banknotów, które przydałyby się ubogim, gdyby akurat znaleźli je gdzieś na śmietniku, ale w formie smakowitych dań obiadowych, śniadaniowych i tym podobnych, deserów nie wyłączając. Produktami rolno-spożywczymi szafuje się tam prawie tak jak piaskiem na plaży. I mimo że tylko 10 procent rozległego kraju przeznaczono na uprawę tych dobrodziejstw, to jednak i to okazuje się zbyt wiele. W drodze od producenta do konsumenta marnuje się 70 procent żywności!

Mam czasami wrażenie, że marnotrawstwo szwedzkie jest częścią kompleksowego planu gospodarczego, zostało ono wliczone w program inwestycyjny i funkcjonuje według z góry narzuconych ustaleń. Jest to oczywiście wrażenie człowieka, który mieszka w kraju jeszcze do niedawna słynącym z kolejek po deficytowe towary, czyli po wszystko, i który odruchowo łapie się za głowę, kiedy widzi, że marnują się ogromne dobra, jakimi można by na przykład nakarmić głodne dzieci w Afryce. Ale faktem jest, że rolnik produkuje, zawozi do punktu skupu, tam znów są ludzie, którzy wszystko sortują i odwożą do przetwórni, gdzie z kolei płody rolne są w jakiś sposób ulepszane chemicznie”, przerabiane, komasowane i uzupełniane przyprawami. Później ktoś transportuje przetworzony produkt i dostarcza go do sklepów, stołówek, restauracji. Jeszcze później jacyś ludzie wyrzucają to na śmietnik, ale łańcuch wcale na tym się nie kończy, bo śmietnik musi być regularnie odkażany, neutralizowany i opróżniany. A więc od nowa rodzi się potrzeba transportu i wszystkiego, co za tym idzie.

Ten łańcuch wzajemnych zależności sprawia, że bezrobocie jest stosunkowo niskie, bo pomiędzy produkowaniem a wyrzucaniem funkcjonuje cała armia pracowników, którzy pilnie dbają, aby ruch w interesie nie ustawał. Przecież nawet do wyrzucania towaru potrzebny jest ktoś, kto w innym przypadku miałby status bezrobotnego.

W takich warunkach wcale nietrudno byłoby degustować nie tylko jogurty za friko, ale masę doskonałych wiktuałów, z których ktoś zrezygnował, bo akurat skończył się dzień, a jutro i tak trzeba kupić nowe porcje. Do opanowania tego tematu wystarczy jedynie poznać miejsca, na których każdego popołudnia ląduje niepotrzebny już towar.

Demografowie zajmujący się problemem głodu na świecie podają, że suma 10 miliardów dolarów rocznie wystarczyłaby dla likwidacji tej plagi w państwach Trzeciego Świata. Dużo to czy mało? Otóż skądinąd wiadomo również, że w Europie i w Ameryce wydaje się łącznie ponad 12 miliardów na jedzenie dla zwierząt domowych.

Liczby te mogą być odbierane jako demagogiczne i na pewno takimi one są, gdy padają bez kontekstu socjologicznego lub chociażby politycznego, ale tym bardziej widać kontrast między światem bogatych i biednych. W każdym razie jedno jest pewne: mieszkaniec Szwecji, choćby był najbiedniejszy, to umrze raczej z przejedzenia niż z głodu.

                    

 * * *

Wokół Kristianstad jest dziesięć wielkich hurtowni skupujących złom. Szefowie firm kupują właściwie wszystko, co tylko nosi miano metalu. Zarabiają pozornie niewiele, bo tylko 50 oere na kilogramie. Kiedy jednak te wszystkie kilogramy wejdą na wagę, dopiero wtedy widać, ile ich jest. Złom eksportowany jest do Zagłębia Ruhry w Niemczech. Huty przyjmują każdą ilość, nic więc dziwnego, że każdy, kto tylko cieszy się dobrym zdrowiem w województwie Kristianstad, pracuje na złomowisku. Rdzewieje przy tej robocie, ale pracuje.

Tę ciężką robotę wypatrzył kiedyś Jussi. I nie tylko wypatrzył, ale od razu przeliczył na pieniądze. Wyszło, że warto. Geza akurat był bez pracy, ale za to miał duże podwórko i szopę wokół domu. To nic, że niemal w centrum miasta, przy ogródkach działkowych i że czterysta metrów dalej mieści się wojewódzka komenda policji. Najważniejsze, że posesja otoczona jest wysokim murem, a wokół niej rosną gęste drzewa.

Na początek wszystkie narzędzia pożyczali od znajomych, bo tak naprawdę to nie mieli nic. Kolesie od wesołych happeningów knajpianych pokładali się ze śmiechu.

- Ale znaleźliście sobie robotę! Po roku urządzamy pogrzeb!

Jussi nic nie mówił, a Geza tylko uśmiechał się pod nosem. Pracowali przez pierwsze trzy miesiące po trzynaście godzin dzień w dzień. Jussi stracił piętnaście kilo wagi, Geza o kilogram mniej. Tyrali, przegryzali kanapkami, tyrali, spali, znowu tyrali. I tak w kółko. Przez te trzy miesiące zarobili trzysta tysięcy. Za taką sumę można było willę kupić.

Kupili sprzęt potrzebny do prowadzenia firmy. Najpierw samochód. Używaną ciężarówkę firmy SAAB z podnośnikiem hydraulicznym. Nikt przecież nie będzie wtaczał kilkusetkilogramowych ciężarów rękami!

Ten samochód załatwił Jussi. Bo Geza zna się tylko na mechanice, ale od interesów jest Jussi. A było tak, że Geza któregoś dnia poinformował swojego wspólnika o facecie, który chce sprzedać samochód za 25 tysięcy. Pojechał Jussi i zaproponował siedem. Sprzedający złapał się za głowę.

- Co ja robię! – zawołał ze zgrozą i w geście rozpaczy złożył ręce jak do trumny.

I sprzedał za siedem.

Trzeba było kupić jeszcze mnóstwo maszyn, palników, gaz, klucze, kompresor, piły elektryczne. Po załatwieniu tego wszystkiego niewiele już zostało z trzymiesięcznego urobku. Ale było wszystko, co trzeba. Firma została zarejestrowana, a przy obydwu nazwiskach stało jak byk „dyrektorzy”.

                    

* * *

Jussi nie poznał mnie po dziesięciu latach. Zresztą w międzyczasie przeżył tyle, że komu innemu nie wystarczyłoby nawet i stu lat. Przywitałem go po szwedzku, a on mnie... po polsku. Aż mnie zatkało. Skąd się to wzięło u człowieka, który kiedyś w ciągu roku więcej czasu spędzał w komisariacie policji niż w szkole? Okazało się, że Jussi sprzed lat i Jussi aktualny to dwaj inni ludzie. Przez trzy lata mieszkał w Szczecinie, żonaty był z Polką i właśnie w tym czasie ogarnął go pęd do nadrabiania zaległości w nauce. A ponieważ najlepiej lubił uczyć się języków obcych, szybko opanował nie tylko polski, ale również angielski, włoski i niemiecki. Jeżeli doda się do tego szwedzki i węgierski, wychodzi na to, że największy chuligan południowej Szwecji mógłby z powodzeniem zostać dyplomatą, bo wyuczonymi językami gada płynnie, a sposób bycia również zupełnie mu się odmienił. Był nawet w wojsku.

– Ale wbrew mojej woli – podkreśla z namaszczeniem. – Jestem pacyfistą od urodzenia. Nie obchodzą mnie czyjeś wojska i czyjeś wojny.

Armia nie miała z niego żadnego pożytku. Czas zleciał mu na zbieraniu kar i... nagród. Kary były za lekceważenie wszystkiego, co wojskowe, a nagrody za wyczyny sportowe. Jussi jest synem byłego wicemistrza Europy w zapasach. Odziedziczył po ojcu siłę i gdyby tak odziedziczył również chęć do treningów, mógłby chyba sięgnąć po jeszcze większe zaszczyty niż ojciec. Tylko że Jussi lubi wygodę, dobre jedzenie i ładne dziewczyny, a trening to niewygoda, trzymanie diety i zmęczenie. Ładne dziewczyny nie lubią zmęczonych facetów, a Jussi lubi być lubiany.

W wojsku ciągle chciało mu się spać. Do dziś nie może zrozumieć, skąd się to brało, ale tak było. W trakcie manewrów i ćwiczeń na strzelnicy snuł się wśród innych żołnierzy jak postrzelony i stale ziewał. Kiedy go skierowali na badania do lekarza, tłumaczył, że sytuacja mu nie sprzyja, bo wojsko działa na niego stresująco, więc aby tego stresu uniknąć, jego organizm broni się ziewaniem. Kiedy lekarze próbowali go przekonywać, że służy w neutralnym wojsku, bo Szwecja jest państwem niezależnym politycznie, odpowiadał, że wojsko to jest wojsko, jakie by nie było. I że nie ma zamiaru za nikogo walczyć, bo nie po to się urodził, a tych wszystkich, którzy wymyślili wojny, wysłałby na księżyc, niechby tam ze sobą walczyli.

Pewnego razu zgubił się w czasie nocnych ćwiczeń ze spadochronem. Ustawiono go w samolocie obok innych żołnierzy i kazano skakać z pięciu tysięcy metrów. Wyskoczył i od razu zasnął. W locie. Obudził się dopiero o poranku, ale nie za wcześnie. Stwierdził, że leży na polance leśnej w nieznanej okolicy. Przypomniał sobie, że samolot wywiózł go daleko na północ kraju, więc chyba jest gdzieś w Laponii.

Na szczęście było akurat lato. Senność odeszła całkowicie, kiedy Jussi zgłodniał. Coś trzeba było robić, toteż zrobił prowizoryczną wędkę i zajął się łowieniem pstrągów w pierwszym lepszym potoku, jakich tam nie brakuje. Połów szedł mu dobrze, więc nie spieszył się z ustaleniem, gdzie jest. Owszem, szedł, bo zmieniał potoki, nawet udoskonalał wędkę, ale żeby specjalnie spieszyć się do koszar? Coś takiego!

Dopiero trzeciego dnia od czasu upadku z nieba trafił na jakieś zabudowania. Przez kilka minut zastanawiał się, czy skorzystać tam z telefonu, czy jeszcze poczekać. Poczekał. Posługując się językiem urzędowym, można odnotować, że szeregowiec Jussi udzielił sobie jeszcze trzech dni urlopu.

A potem ożenił się z tą Polką. Był to już koniec lat siedemdziesiątych, Polska przeżywała okres zawirowań politycznych i gospodarczych.

– Rany boskie! – przypomina sobie ten „romantyczny” okres. – Okropne mleko macie w tej Polsce. Przecież ono zupełnie nie nadaje się do picia! Nadal takie kupujecie?

W osiemdziesiątym czwartym, niestety, smak mleka wcale się nie zmienił.

– To niedobrze – ocenił Jussi. – Mleko powinno być smaczne, bo używa się je cały dzień.

To prawda. Szwedzi piją mleko nie tylko do obiadu, ale nawet do śledzia. Polskiego mleka z tamtych lat raczej by nie tknęli. Jussi jeździł więc po mleko ze Szczecina do Ystad. Robił to raz na dwa tygodnie, a przy okazji handlował czym popadnie, dopóki nie wyszło na jaw, że jego żona kręciła z Arabem i w najmniej oczekiwanej chwili wyjechała do Kuwejtu.

Trzy lata przeleciały jak sen. Potem Jussi został marynarzem i pływał na statkach. Ale kiedy tylko zszedł na ląd, urządzał jakąś grandę. Policja za każdym razem prosiła go, aby wyniósł się z powrotem do Polski.

– Nie chcę – odpowiadał Jussi.

– Dlaczego? Przecież dziewczyny tam ładne.

– Ale mleko niedobre.

Nie dawał się przekonać. Zresztą złapać na gorącym uczynku też się nie dawał. Wszyscy wiedzieli, że to Jussi zdemolował knajpę, ale jak przyszło co do czego, to świadków nie było. Dopiero kiedy zobaczył, że inni marynarze gonią za forsą przy każdej okazji, wziął się za handel, co było jednoznaczne z przemytem, ale szło.

A teraz jesteśmy na szwedzkim złomowisku, rozmawiamy po polsku, mamy przerwę w robocie, więc jemy znakomicie przyrządzone żeberka z grilla.

Firma jest zagrożona. Szósty miesiąc funkcjonuje na czarno. Aby uzyskać pozwolenie, trzeba odczekać swoje, trzeba poprosić o opinię na policji, ta opinia nie może być byle jaka, bo wydział gospodarczy miasta nie zarejestruje przedsiębiorstwa. No i jest poważny kłopot. Jak tu wyprosić dobrą opinię z policji, kiedy Jussi był tam niezliczoną ilość razy jako przymusowy klient?

Geza markotnieje. Doszło do tego, że albo zapłaci się wysoką karę, albo natychmiast zwinie się interes. W obydwu przypadkach oznacza to koniec z szansą na wysokie zarobki.

Pytam, czy nie można załatwić jakoś sprawy. Geza nie rozumie. Co to znaczy „załatwić”? Łapówka? Nie, coś takiego w Szwecji w ogóle nie jest możliwe. Więc co? Jussi ożywia się nagle.

– Jest sposób! – wykrzykuje z entuzjazmem. – Polski sposób!

Jedzie do ogrodnika i kupuje okazałą wiązankę róż. Wędruje do urzędu wojewódzkiego, prosto do urzędniczki, która wydaje koncesje.

– To dla ciebie – powiada, przyklęka na jedno kolano, wstaje i odchodzi.

Zdumiona kobieta nie wie, co powiedzieć.

– Ale... ale za co?

– Kiedyś pomogłaś mi załatwić bardzo ważną sprawę. Ta twoja pomoc sprawiła, że jestem teraz szczęśliwym człowiekiem – melduje od drzwi i wychodzi.

Kobieta nie przypomina sobie, żeby temu akurat facetowi w czymś pomagała, ale skoro gość tak mówi... Uśmiecha się z zadowoleniem, a Jussi macha ręką na pożegnanie i wychodzi.

– Będzie coś z tego? – pytamy razem z Gezą.

– Jutro albo pojutrze – odpowiada Jussi.

„Pojutrze” Jussi wchodzi do urzędu niby przypadkiem. „Przypadkiem” spotyka w ratuszowym barze obdarowaną przez siebie urzędniczkę.

– O, jak miło widzieć cię znowu! – woła z radością. – A wiesz co? Znowu mam kłopot, widocznie kłopoty to moja specjalność!

– Mogę w czymś pomóc? – uprzejmie zainteresowała się kobieta.

– Raczej nie, bo to wymaga czasu. Widzisz... niby wszystko jest. Plac, samochód, narzędzia, maszyny, a ja nie mam pojęcia, co zrobić, żeby firma mogła być zarejestrowana. Znasz może kogoś, kto mógłby udzielić mi konkretnych informacji na ten temat?

– Przecież to ja załatwiam takie sprawy! – wykrzykuje rozpromieniona urzędniczka.

– Coś podobnego! – dziwi się Jussi. – Nie wiem, czy mi wypada...

Tego dnia Królestwu Szwecji przybyło dwóch nowych dyrektorów. Dyrektor Geza Katona i dyrektor Jussi Bagole otrzymali oficjalne pełnomocnictwo do prowadzenia własnej firmy o dźwięcznej nazwie „Montering och Demontering” (Montaż i Demontaż).

Słowo ciałem się stało!...

 

* * *

A teraz stoję nad tą całą rupieciarnią i walę młotkiem. Wczoraj Geza zawiadomił mnie, że obaj ustalili z Jussim, aby podnieść mi pensję.

– Dobrze pracujesz, więc dostaniesz pięćdziesiąt na godzinę.

Taka przyjemność spotkała mnie w Szwecji po raz pierwszy. Normalnie zawsze było tak, że musiałem wykłócać się o stawki. Liczyła się argumentacja, więc im lepszy byłem pod kątem znajomości języka, tym bardziej przychylny był dla mnie rezultat takich kłótni. A tu bez dyskusji. Pięćdziesiąt koron i cześć!

Któregoś dnia do roboty dołączył Jędrek. Ot, taki protegowany jednego z szefów hurtowni złomiarskiej. Szczupły był, ale muskularny i zacięty jak diabeł polujący na grzeszne dusze. Zawód krajowy: monter maszyn rolniczych. Młotem obracał słabo, ale śruby rozkręcał bardzo szybko i tym samym zdobył akceptację obydwu dyrektorów.

Minęły kolejne dwa dni i do roboty przyszło dwóch Węgrów i jeden Polak, pan Wojtek. Wszyscy trzej do cięcia miedzi specjalną piłą elektryczną.

Kiedy się tak dobrze rozejrzałem po przedsiębiorstwie „Montering och Demontering”, uświadomiłem sobie jednoznacznie, że tu pracuje dwóch dyrektorów, trzech mechaników, jeden monter i – jeden robol. Tym robolem byłem ja. Waliłem młotem coraz bardziej bezmyślnie, ale coraz bardziej skutecznie, bo z dnia na dzień coraz lepiej wiedziałem, gdzie przyłożyć, żeby coś pękło, już po kilku takich zaprawach robiłem to automatycznie, budząc podziw u wszystkich zatrudnionych tu fachowców.

A kiedy po trzech tygodniach obejrzałem się w lustrze, zobaczyłem na plecach tyle mięśni, że aż przestraszyłem się samego siebie. Jeżeli tak dalej pójdzie, będę musiał kupować nowe ubrania, bo te, które wciąż mam, pękną podczas oddychania.

Nie poszło tak jak przewidywałem. W czwartym tygodniu zacząłem chudnąć. Tak jak poprzednio Jussi i Geza. Taka jest już podobno natura tej roboty. A szkoda. Z wielkimi barami było mi nawet do twarzy.

Tymczasem Geza postanowił zatrudnić jeszcze jednego robola, bo materiału do obróbki było od cholery i ciut-ciut. Wyjechał na miasto i przywiózł takiego jednego Stacha z odstającymi uszami. Stachu tkwił akurat na rynku z pustą puszką piwa w ręku i rozmyślał, co ze sobą zrobić, bo przyjechał do pracy, a nie znał żadnego języka i nie potrafił nikogo przekonać, że akurat on najlepiej się do pracy nadaje. W grę wchodziły wszystkie rodzaje prac, jakie człowiek od zarania dziejów wymyślił.

Geza usiadł na ławce opodal i zastanawiał się, co to za jeden. W pewnym momencie usłyszał, że tamten mruknął pod nosem:

- Kurwa mać!

Geza bynajmniej nie był poliglotą, ale na takie dość znane w świecie hasło nie mógł pozostać obojętny i wyszedł chłopakowi na spotkanie. Reszta dokonała się na migi.

Stachu był dziarski, pełen energii, siły i dobrej woli. Kiedy zobaczyłem jego zapał, kazałem mu stanąć w odległości dziesięciu metrów ode mnie, bo zachodziła obawa, że pomyli mnie z generatorem. Jak przydzwoni mi w łeb, to nawet do fotografii nie będę się nadawał.

Po godzinie chłopakowi wylazły na czoło wielkie żyły, pot dało się zauważyć nawet na jego odstających uszach. Rozejrzał się wokół i ochrypłym falsetem zapytał:

- Panowie, gdzie tu można się wysikać?

Pan Wojtek, który usłyszał te słowa, wyłączył swoją piłę i z naganą w głosie zawołał:

- Czyś pan zwariował, panie Stachu? Sikać pan chce? Panie! Dopiero pan zaczął robotę, a już pan chce sikać? Jutro pan się wysika, albo nawet pojutrze. Dzisiaj wszyscy patrzą panu na ręce. Dopiero by zobaczyli!

Pan Wojtek ma 52 lata i skrystalizowany pogląd na życie. Mieszka w Szczecinie, zna się na sytuacji międzynarodowej, jakby co, to może wypowiedzieć się w telewizji, dziwi się, że do tej pory nikt nie poprosił go o publiczne zabranie głosu. Otóż twierdzi on, że Szwedzi to porządni ludzie, a reszta świata to bandziory i należy wszystkich zastrzelić.

Kiedy tylko z pobliskiej komendy wyjeżdżał na sygnale wóz policyjny, pan Wojtek wyłączał piłę, patrzył uważnie w kierunku ulicy i głośno komentował:

- Oho! Po wódkę jadą!

Próbowałem sprostować jego bezdyskusyjny ton:

- Panie Wojtku, to nie Szczecin.

Od razu się zaperzał:

- Przecież mówię, że tylko po wódkę! Nasi to na sygnale po wódkę i po kumpli do kielicha!

Pan Wojtek zna życie i wie wszystko.

A Stachu polazł gdzieś między drzewa. Minął kwadrans – Stacha nie ma. Minęło pół godziny – Stacha ciągle nie ma. Pan Wojtek nie wytrzymał:

- Zobacz pan, co z tym cholernikiem się stało! Albo zabłądził, albo tyle nasikał, że grunt stracił pod nogami i utonął!

Niestety, Stachu najzwyczajniej w świecie nie wyrobił kondycyjnie. U samego siebie zwolnił się z pracy.

Następnym kandydatem do roboty był Szwed. Wielki, wytatuowany, czerwony na twarzy. Podobno alkoholik z zapotrzebowaniem na pieniądze. Na specjalne życzenie wielkoluda Geza zobowiązał się płacić mu pensję każdego dnia. Niech tylko rozwala prądnice i zarabia na siebie!

Przybysz machnął młotem raz, drugi, trzeci. Obróciło go trochę w lewo, później w prawo. Zasapał się. Niby cielsko duże, ale widocznie mocno nasączone wódą i jeszcze nieodparowane. Wysapał się spoglądając na mnie, odłożył młot i zrobił krok w stronę szopy.

- Idę zrobić kawę – powiedział głośno. – Zrobić tobie?

- Dziękuję, ale ja nie lubię kawy – odparłem grzecznie.

- Za to ja lubię.

Wylazł z szopy w pół godziny później. Od nowa zabrał się do dzieła. Przez dziesięć minut stukał w taki generator, którego ja nie mogłem otworzyć. Młot tylko odskakuje.

- Weź inny generator – radzę. – Ten trzeba palnikiem.

Wziął inny, dla odmiany pokryty blachą. Mógłby walić do jutra.

- Nie! – podjął męską decyzję. – To głupia robota.

I poszedł.

W ten sposób cały czas na etacie robola pozostawałem sam.

 

* * *

Cmentarzysko samochodów. Przyjechałem tu z Gezą, aby kupić kilkanaście skrzyń biegów od zrujnowanych volkswagenów. Taką skrzynię trzeba wyciąć palnikiem, bo na odkręcanie nie ma czasu. Geza zapłaci za nie 500 koron dziadkowi, który jest panem tej ruiny. Dziadek ma się całkiem dobrze. To nawet nie pan, ale panisko! Na wielkim placu, ogrodzonym ze wszystkich stron drzewami, stoją przywleczone skądś samochody. Tak na oko – czterysta sztuk. Nasi wzięliby stąd co najmniej dwieście i po wypucowaniu tak by je przystosowali do użytku codziennego, że chodziłoby to jeszcze dziesięć albo i dwadzieścia lat. Szwedzi nie bawią się w renowację. Dziura w podwoziu? No to na złom!

Ale pozbyć się samochodu to nie taka prosta sprawa. Trzeba dziadkowi zapłacić 200 koron i dopiero wtedy można zostawić grata. Dziadek otrzymuje poza tym 300 koron od gminy za każdy samochód. W wolnych chwilach ten sam dziadek wymontowuje silniki, które są nadal dobre. Za taki silnik bierze od pięciuset do tysiąca koron. Są jeszcze akumulatory, opony, felgi i inne drobiazgi. U dziadka kosztują znacznie taniej niż w sklepie.

Kiedy już tak dziadka dokumentnie się podliczy, to piosenka „Wesołe jest życie staruszka” sama ciśnie się na usta.

Geza lubi jednak równy rachunek. Nie tylko dziadek wychodzi tu na swoje. Tak więc mój dyrektor rozejrzał się po rupieciarni, dostrzegł jakieś zapomniane fragmenty aluminiowych konstrukcji, a przecież o aluminium w tej naszej wycieczce chodzi. Skrzynie biegów mają na sobie 15-20 kg aluminium. Hurtownia płaci 8 koron za kilogram. Piętnaście skrzyń to prawie 300 kg aluminium, a więc 2400 koron. Interes jest niewielki, ale na pewno opłacalny. Te skrzynie rozbierze się w ciągu jednego dnia. Jeżeli jednak gdzieś na boku leży zapomniane aluminium wartości – powiedzmy – 500 koron, to... bilans płatniczy na dziś będzie taki jak trzeba. Dziadek nie kontroluje. Dziadek zapyta, ile jest skrzyń na ciężarówce, otrzyma odpowiedź, że piętnaście, przyjmie pieniądze i pomacha ręką na pożegnanie. Jakby co, to zaprasza na potem.

Mosiądz i miedź też wyliczone są na osiem koron, ale najbardziej opłaca się mieć mosiądz, bo najcięższy. Kiedyś zadzwonił do Gezy człowiek. Porządkował teren pod budowę, miał ogromny stos złomu i nie wiedział, gdzie go wywalić. Gdyby mieszkał w Polsce, wywaliłby nocą do rzeki albo za dnia do lasu. Jako ekologiczny aż do bólu Szwed, nie mógł sobie pozwolić na takie ekstrawagancje.

No więc zadzwonił i powiedział, żeby Geza wziął sobie ten złom. Dostanie nawet pieniądze za benzynę, byleby tylko wziął. Geza akurat nie miał czasu, więc tamten zapytał, czy on sam może przywieźć to, co ma. Geza łaskawie pozwolił. W kilka godzin później na podwórko zajechała ciężarówka z przyczepą. Zwalaliśmy złom do wieczora. Człowiek był niesamowicie szczęśliwy, że pozbył się rupieci.

Następnego dnia zabraliśmy się do sortowania nabytku. Trzeba było oddzielić metale i oczywiście rozbijać, co tylko się dało, aby w hurtowni nie narzekali, że na przykład miedź oblepiona jest żeliwem. Była więc robota na cały tydzień. Po wszystkim okazało się, że jest dwie tony mosiądzu, tona aluminium, trzy tony miedzi i dwadzieścia ton zwykłego szmelcu, który można sprzedać po 25 oere za kilogram. W przeliczeniu na konkrety wypadło 53 tysiące koron. Moja tygodniowa pensja wynosiła wtedy 2000 koron, dwóch szwedzkich Węgrów otrzymywało tyle samo, natomiast Jędrek i pan Wojtek mieli po tysiąc dwieście. Razem – trochę więcej niż osiem tysięcy. Cała reszta przypadła dyrektorom.

I taka jest prawidłowość. Ostatecznie, zanim zostanie się dyrektorem, trzeba mocno się natyrać. Geza i Jussi musieli przygotować całą infrastrukturę. Ryzykowali, że wpadną w długi na całe lata. Udało się, to dobrze. Teraz zbierają owoce swojej inicjatywy. Nikt nie powinien im tego zazdrościć. Każdy, kto czuje się na siłach i trafi na koniunkturę, ma szanse wyjść na swoje i nie tylko na swoje, bo zawsze w grę wchodzi taka delikatna sprawa, jak podatek. Wcale niemały. Jak zrobić, żeby go zmniejszyć?

 

* * *

Zwoje miedzi trzeba powyjmować z żeliwnych umocowań. Najszybciej robi się to przez wypalanie. Trzeba przygotować ognisko i poukładać na nim zwoje. Zwykle Geza robi niewielkie ognisko i wypala miedź po trochu. Tego dnia coś strzeliło mu do głowy, nawalił drzewa jak Robinson na bezludnej wyspie i podpalił. Jussi akurat gdzieś wyjechał, bo gdyby został, nie dopuściłby do takiej pochodni.

Buchnęło na kilkanaście metrów w górę. Pan Wojtek martwił się, czy szopa spłonie zaraz, czy trochę później, a ja tylko rozglądałem się i czekałem, kiedy przyjedzie policja.

Przyjechali za dwadzieścia minut.

- Co tu się dzieje? Co to za złom? Co to za ludzie?

Tyle na początek. Szepnąłem panu Wojtkowi, żeby udawał głuchoniemego, bo go zaraz odeślą do Szczecina.

- A pan? – zaprotestował pan Wojtek. – Pan przecież też na czarno!

- Ale ja sobie przynajmniej pogadam, a pan najwyżej posłucha. Właź pan do szopy, tak będzie najlepiej!

Pan Wojtek posłuchał praktycznej rady, a starszy z policjantów podszedł do mnie.

- Pracujesz na czarno?

- Na czarno.

- Ale wiesz, że to niedozwolone?

- Wiem, ale firma dopiero niedawno została zarejestrowana, wcześniej nie było możliwości, żebym ja sam wystąpił o pozwolenie na tę pracę.

- Na czarno nie wolno pracować nawet jeden dzień – upierał się policjant.

Coś trzeba było wymyślić.

- Przyjechałem do Gezy, żeby naprawił mi gaźnik w samochodzie. On narzekał, że żaden Szwed nie chce u niego pracować, bo za ciężko, więc się podjąłem na kilka dni.

- Mówisz, że za ciężko? A co takiego tu robisz?

Podałem mu młot. Wziął go do rąk, rozbujał lekko, popatrzył na silniki, potem na mnie, pokręcił głową, odłożył młot i zwrócił się do Gezy:

- Jak można zajmować się złomem w centrum miasta?

- Mamy dookoła gęste drzewa – odrzekł jak zwykle nieśmiało Geza. – Myśleliśmy, że nikomu nie będziemy przeszkadzać...

- A ten ogień?

- To tylko dzisiaj. Przesadziłem...

- Musicie znaleźć sobie inne miejsce. Tu musi być porządek.

- Dobrze – pokornie zgodził się Geza.

Nadjeżdża mercedes. Wysiada Jussi i od razu wpada na Gezę.

- Wygłupiasz się z tym ogniem!

Policjanci są zaskoczeni. To Jussi tutaj pracuje? W ogóle gdzieś pracuje?

- Jestem współwłaścicielem firmy – wyjaśnia Jussi. – Trzeba jakoś urządzić się w życiu.

Odchodzą na bok. Ich rozmowa trwa około dwie minuty. Wracają. Są uśmiechnięci, klepią Jussiego i Gezę po ramionach.

- Dużo macie roboty, chłopcy?

- No, sami widzicie – mówi Jussi pokazując stos złomu. – Pracujemy całe dnie.

Policjanci uśmiechają się z aprobatą.

- Bardzo dobrze, Jussi! Tak trzeba! Pracujcie chłopcy, pracujcie! Tylko z ogniem ostrożnie.

Machają wesoło rękami i odjeżdżają. Nie bardzo rozumiem, co jest grane. Najpierw kazali zamknąć interes, a teraz życzą wszystkiego najlepszego?

- Człowieku! – tłumaczy Jussi podnosząc obie ręce do góry. – Ty wiesz, co oni ze mną mieli? Ja śniłem się im po nocach! Sam komendant mi to opowiadał. A teraz, kiedy już sami zobaczyli, że nie rozrabiam, że tylko mam firmę i normalnie pracuję, odetchną raz na zawsze. Za pięć minut cały komisariat będzie wiedział, że Jussiego można już mieć z głowy!

- To wyjaśnia całą sprawę. A co ze mną?

- Jak to co? Nic.

- Ale mówili, że praca na czarno niedozwolona.

- A co mieli powiedzieć? Że dozwolona?

Niby racja. Głupie pytanie. Szwedzi do takiej roboty nie przyjdą, bo za ciężka, a jeżeli nie przyjdą, to Jussi splajtuje i zacznie od nowa rozrabiać. Czy można pozwolić na coś takiego?

Wszystko jasne. Wobec tego – do roboty!

 

* * *

Za to Jędrek wystraszył się policyjnej wizyty.

- Przyjdą drugi raz i mnie zwiną – powiedział ze strachem w oczach. – Nie mam ochoty na przymusowy wyjazd z czarnym stemplem w paszporcie. Kończę pracę.

Następnego dnia przyszedł w południe z pożegnalną butelką. Mieściła się w niej czterdziestoprocentowa polska wdzięczność. Chłopak zapomniał jednak, że jest w Szwecji.

- Jest dopiero po dwunastej – zdziwił się Geza. – Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś pił w godzinach pracy.

- Ja w ogóle nie piję – podsumował Jussi.

Węgrzy pokazali tylko zegarki. Poprawnie zareagował jedynie pan Wojtek. Ale dopiero wtedy, gdy dyrektorzy poszli na obiad.

- Dziwni ludzie, no nie? – powiedział Jędrek do pana Wojtka.

Strzelili sobie po jednym. Tylko po jednym, bo pan Wojtek stosunkowo szybko się opamiętał i wrócił do swojej piły.

- No, a ty? – z nadzieją w oczach zwrócił się do mnie Jędrek.

- A wiesz, ile ten młot waży? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

Wiedział. Zakręcił butelkę, powiedział „hej” i poszedł.

- Polacy przesadzają z tą wódką – wyraził swoją opinię później Jussi. – Mieszkałem kawał czasu w Szczecinie, to wiem. Nigdzie na świecie nie widziałem tylu głupich, co w Polsce. Nie obraź się, ale kiedy patrzyłem, jak ludzie tyrają, a potem za zarobione tyraniem pieniądze kupują sobie wódkę i śpią z nosami w talerzach, to jak ich nazwać? No, co? Nie obraziłeś się?

- Nie.

- No bo popatrz! – Jussi kontynuował swój wywód, bylebym tylko nie obraził się na pewno. – My tu ciężko pracujemy. Gdybym w czasie tej harówy miał myśleć o tym, że wieczorem wydam zarobione pieniądze na wódkę, to wolałbym leżeć nad jeziorem i opalać się zamiast pracować. Mam rację czy nie mam?

Oczywiście, że tak. Jussi byłby dobrym prelegentem od spraw antyalkoholowych. Cieszyłby się ogromnym powodzeniem wśród swoich słuchaczy, wśród których najwięcej bywa abstynentów. Bo zwykłe pijaki wzięliby go za głupka. Co on pier...? Pracować i nie wypić? To po co pracować? Lej, Franuś, jeszcze Polska nie zginęła!

 

* * *

Solvesborg, lipiec 2008. Nad brzegiem morza stoi przestronny dom otoczony starodrzewem. W głębi podwórka widać warsztat samochodowy, a ponieważ brama do niego jest otwarta, można wypatrzyć w środku luksusowe wyposażenie. Wszędzie czysto, narzędzia poukładane są w rzędach jak na wystawie. Cztery stanowiska remontowe. Dwa zastawione samochodami, dwa pozostałe wolne. Na wybetonowanym podwórku jest jeszcze kilka innych wozów. Do remontu czy do jazdy dla gospodarza domu? Jeszcze tego nie wiem.

Przed drzwiami domu leży duży pies. Nie warczy na mnie, ale patrzy. Może zastanawia się, czy jestem do pogryzienia? Na wszelki wypadek nie wchodzę za ogrodzenie. Naciskam dzwonek widniejący w górnej części furtki.

Czekam.

Z domu wychodzi postawny mężczyzna w średnim wieku. Trzydzieści lat temu jechałem z nim małym saabem po wiejskiej drodze z szybkością sto dziewięćdziesiąt na godzinę i żyję. Ba, obydwaj żyjemy!

- Dzień dobry, Jussi!

Zamrugał przez chwilę oczami i zaraz szeroki uśmiech zagościł na jego twarzy.

- Co za niespodzianka! Gdybyś zadzwonił, rozwiesiłbym transparent powitalny!

Cztery godziny zeszły nam na wspomnienia. Co dziwne, Jussi posługiwał się językiem polskim jeszcze lepiej niż kiedyś. Fenomenalna pamięć czy regularne wizyty na spotkaniach szwedzkiej Polonii?

- No wiesz... – z oczu Jussiego bije nieskromnie udawana skromność. – Czasem spotykam jakiegoś Polaka, pogadam z nim trochę i pamięć powraca.

Jest żonaty od kilkunastu lat, ma troje dzieci, psa, kota i jakieś kolorowe ptaszydła w klatce. Pytam o starą złomiarnię i o Gezę, którego nie udało mi się jeszcze spotkać, bo w ostatnich latach obracałem się raczej w środkowej Szwecji, a nie, jak dawniej, na południu.

- Geza to wielkie dziecko – relacjonuje Jussi. – Jak tylko zarobił trochę pieniędzy, od razu kupował sobie coś, co mu się przyśniło w nocy. A to wyścigowy samochód, a to łódź motorową, a to jeszcze inne gadżety, którymi próbował olśnić towarzystwo, w którym się obracał. Nie wiem, co z tym wszystkim zrobił, ale wiem, że dzisiaj nic nie ma. Szkoda, bo zapowiadało się, że będzie inaczej. Był nawet żonaty. A biznes na złomie skończył się z chwilą, kiedy Niemcy przestali importować metale kolorowe. Zwinęliśmy firmę, podzieliliśmy się sprzętem i taki był koniec.

Było to spotkanie sentymentalne. Kiedyś przecież mieliśmy obydwaj o trzydzieści lat mniej. Ja zarabiałem swoje pierwsze zagraniczne pieniądze, a Jussi dorabiał się opinii największego watażki południowej Szwecji. Dzisiaj jest to mężczyzna cieszący się znakomitą opinią wśród mieszkańców nadmorskiego kurortu i wcale niewykluczone, że kiedy spotkamy

się znowu, powiedzmy, za dziesięć lat, ten prawdziwy kozak z węgierskim rodowodem zostanie burmistrzem, a z okazji moich kolejnych odwiedzin na ratuszu zawiśnie transparent z polskim napisem „Witaj przyjacielu z tamtych lat!”

 

* * * * *


Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Latest Images

Trending Articles