Irena Furnal
Ten park z alejkami ciemnymi. Lala Bieniecka
Niemal naprzeciw szkoły był park, czyli ogród miejski. Tutaj miasto prawie się kończyło. Był jeszcze browar i dworek Karscha, a dalej już tylko Rogatka Krakowska i tereny folwarku o zagadkowej nazwie Psiarnia. Jeśli ktoś w młodym wieku opuścił Kielce, to tęsknił przede wszystkim za parkiem i nocami śniły mu się jego cieniste alejki. Dopadało to każdego. „Do dziś czuję zapach kwitnących w parku kasztanów” – wzdychał po sześćdziesięciu latach pewien doktor psychiatra z Izraela. Inny emigrant, książę Jerzy Korey-Krzeczowski w pisanej pod koniec życia w Kanadzie powieści autobiograficznej o latach spędzonych w kieleckim gimnazjum i liceum im. S. Żeromskiego (Barwy młodości, 2007) każe swojemu bohaterowi „zagłębić się w baśniową scenerię Ogrodu Miejskiego” i przy źródełku Biruty przeżywać sentymentalne chwile.
Do parku chodzili wszyscy, a już szczególnie gimnazjaliści. Był staw, po którym w lecie pływano łódkami, a w zimie jeżdżono na łyżwach, były alejki dla spacerowiczów, była ogrodowa restauracja „Zacisze”. Jednakże starsza młodzież lubiła to miejsce z dwu innych powodów: uciekano tu na wagary i umawiano się na randki. Park był nieco zaniedbany i poza główną, prostą i przejrzystą aleją kasztanową w gąszczu krzewów kryły się zaciszne kąciki, doskonale nadające się do tych celów. Żaden belfer nie był w stanie niczego wypatrzyć zza wysokiego muru ogrodzenia, a przedzierać się przez zdziczałe krzaki dostojnemu ciału pedagogicznemu nie wypadało. Tak było od zawsze, wystarczy poczytać Dzienniki Żeromskiego. Autor Syzyfowych prac jeszcze podsycił romansową atmosferę miejskiego ogrodu, przedstawiając sugestywnie w jego scenerii nieszczęśliwą miłość Marcinka Borowicza do tajemniczej Biruty, owe skryte spojrzenia, nieśmiałe uśmiechy, ekstazy, łzy i westchnienia… Teraz każdy sztubak chciał przeżywać pierwsze uniesienia miłosne tak samo i w tym samym miejscu. Syzyfowe prace znano w szkole Gustawa na pamięć, od najmłodszych klas uczniowie żyli w cieniu legendy „starszego kolegi”. „Tradycja poszukiwania i zbierania pamiątek po Żeromskim, tak żywa w całej Polsce po jego śmierci, dorównywała wręcz manii zbierania znaczków pocztowych lub obrazków Lardellego - wśród młodzieży gimnazjum jego imienia w Kielcach” – twierdził Gustaw Herling-Grudziński. Więc odnaleziono też zakątek z kamienną ławeczką, na której według legendy kielecki Romeo spotykał się z tutejszą Julią, tyle, że w miejscu ozdobnej misy z wodą ze źródełka na cokole stanęło w 1906 r. popiersie mało romantycznego Stanisława Staszica. Nieliczni wątpili w autentyczność tego miejsca, ale ich nie słuchano i od tej pory na półkolistej ławie umawiano się na randki z pensjonarkami z zakładów żeńskich - najwyżej notowane było gimnazjum bł. Kingi. W wyobraźni zakochanych uczniaków każda z nich wcielała się w postać Biruty, jak w wierszu Mariana Sołtysiaka, który zanim został „Barabaszem”, głośnym dowódcą oddziału partyzanckiego „Wybranieccy”, był popularnym w szkole lirycznym poetą:
„Wieczorze cichy w mym mieście. Judyma widziałem
Jak targał serce i urągał ludziom,
Birucie randkę wmówiłem – przyjdzie tu cicha i miła”.
Ogród miejski był jednym z niewielu miejsc w Kielcach, do których Herling-Grudziński wracał pamięcią z przyjemnością i wzruszeniem. „Rzadko bardzo wspominam Kielce i bez specjalnego entuzjazmu, właściwie tylko jedno miejsce w Kielcach mnie pociąga, to jest ten park miejski z okrągłym stawem, z alejkami ciemnymi. To było miejsce naszych schadzek i tzw. randek z dziewczętami, z koleżankami, więc takie rzeczy zawsze zostają w pamięci i pozostawiają przyjemny osad”.
Pewnie umawiał się tu z piękną Lalą Bieniecką, pensjonarką z „Kingi”, choć była już narzeczoną Adka Sowińskiego, ale któż w tym wieku zwracałby na to uwagę, zwłaszcza „bolszewik”… A ona też była postępowa. Zresztą pretekstem mogły być wspólne prace w redakcji „Młodzi idą”.
„Kielce są […] dla mnie miastem łączącym się ze wspomnieniami natury sentymentalnej. Życie młodzieży szkolnej, w każdym zresztą miejscu, nie tylko Kielcach, podkochiwanie się w ładnych dziewczynach… Pamiętam, że było parę bardzo pięknych dziewczyn, które pochodziły z rodzin rosyjskich rozmaitych urzędników z okresu zaboru. Pamiętam taką Nataszę, która niestety niezbyt się mną interesowała […].
Podkochiwałem się też w takiej Rosjance, która się nazywała Lala. Mieszka w Gdańsku i nawet się do mnie ostatnio odezwała telefonicznie. Była narzeczoną naszej sławy literackiej w Kielcach, mianowicie poety Adolfa Sowińskiego. On był już autorem wierszy drukowanych w ‘Skamandrze’ i ‘Wiadomościach Literackich’ […]”.
O Nataszy nic nie wiemy, natomiast sędziwa Lala opowiedziała całe swoje życie wnukowi, a on je sumiennie, tak jak babcia zapamiętała, opisał. Twierdziła między innymi, że Gustaw kochał się w niej „do szaleństwa”. Wnuk nazywa się Jacek Dehnel, powieść nosi tytuł Lala (2006).
Lala (w późniejszym dorosłym życiu Helena Karpińska, primo voto Rogozińska) była córką Ireny Bienieckiej i - oficjalnie - lekarza wojskowego Kazimierza Bienieckiego. Do wybuchu rewolucji bolszewickiej państwo Bienieccy mieszkali w Kijowie i wśród tamtejszych Polaków pan doktor był znaną postacią. Bywał na przykład w domu stryjostwa Jarosława Iwaszkiewicza, co przyszły pisarz, wówczas gimnazjalista, odnotował w swoim dzienniczku pod datą 31 stycznia 1911 r. Lecz musiało upłynąć parę ładnych lat, zanim przyszła na świat Helena. Urodziła się w 1919 r. w Kielcach, dokąd jej matka uciekła z Rosji ogarniętej rewolucją. Nie była jednak córką doktora Bienieckiego, tylko Waleriana Karnauchowa, białego Rosjanina, prawnika, z którym jeszcze w Kijowie nawiązała romans piękna doktorowa Irena Bieniecka, z domu Brokl. I choć rodzice w końcu uregulowali prawnie swój związek, ona pozostała przy nazwisku pierwszego męża matki. Jakby tego było mało, nikt nie używał jej oficjalnego imienia – dla wszystkich była Lalą, bo taka śliczna.
W okresie, o którym mówimy, Lala była uczennicą starszych klas gimnazjum bł. Kingi. Jej życie uczuciowe związało się wówczas z głównym nurtem młodzieżowego ruchu literackiego w Kielcach - została muzą trzech dobrze znanych na razie nad Silnicą, a niebawem w kraju i nawet dalej, uczniów lub niedawnych absolwentów gimnazjum imienia Żeromskiego: Adzia Sowińskiego, Julka Rogozińskiego i Gutka Herlinga. Z jej wspomnień wyłania się postać dziewczęcia o żywiołowym temperamencie, co oznacza, że lubiła flirtować i zawróciła w głowie jeszcze paru innym chłopcom w mundurkach (jak ujął to wnuk: „poza tym jest jeszcze kilka męskich imion, które babcia z lubością wymienia, tak jak kiedyś wymieniało się nazwy paru ulubionych hoteli w Biarritz i Marienbadzie”). Pełna lista adoratorów Lali zapewne byłaby długa. Znalazłby się na niej między innymi Jasiek Pelc, późniejszy generał armii izraelskiej Janusz Peltz. Podczas kilku powojennych wizyt w Kielcach generał daremnie poszukiwał Lali, wypytywał o nią znajomych i nie natrafił na żaden ślad. Nawet to zaskakujące, gdyż był członkiem organizacji tropiącej zbrodniarzy hitlerowskich, która mogła się pochwalić sukcesami.
Ale to wszystko flirty bez większego znaczenia. Naprawdę liczyli się ci trzej, Adolf był pierwszy. Pochodził z biednej rodziny kolejarskiej zamieszkałej na peryferiach Kielc przy ulicy Starozagnańskiej. Rodzice wiązali z utalentowanym synem wielkie nadzieje, lecz aby go wykształcić, musieli zdobyć się na wiele wyrzeczeń. Już w latach szkolnych Adek współpracował z gazetką młodzieży warszawskiej „Kuźnia Młodych”, a w rodzimym gimnazjum im. Mikołaja Reja w 1931 r. założył miesięcznik „Echa Szkolne”, do którego jedynych dwu numerów napisał wszystkie teksty – artykuły, wiersze, humoreski itp. Natomiast po maturze (1933 r.) jako student filologii klasycznej, potem germanistyki Uniwersytetu Warszawskiego, nawiązał kontakt z redakcjami najważniejszych wówczas pism literackich. Drukowano mu wiersze w „Wiadomościach Literackich”, „Skamandrze”, „Ateneum”, „Gazecie Polskiej” – tu dzięki Kazimierzowi Wierzyńskiemu, który rekomendował też jego debiutancki tom poezji Gospoda zmierzchu u Jakuba Mortkowicza (ukazał się w 1939 r.).
Co znaczyło dostąpić zaszczytu druku w „Skamandrze”, piśmie najpopularniejszej w Dwudziestoleciu grupy poetyckiej, uświadomić może przejrzenie rocznika 1935, w którym znalazły się dwa wiersze Sowińskiego. Oto w majowym numerze symetrycznie: po lewej wiersz Czesława Miłosza, po prawej – Powrót Adolfa Sowińskiego. W tym samym zeszycie wcześniej – Księga Brunona Schulza, w numerze następnym – fragment powieści Emila Zegadłowicza Zmory, a w lipcowym – wstępny rozdział Ferdydurke Gombrowicza (początek był inny niż dziś, to kryptocytat: „Kochanko pierwszych dni, znów jestem twoim”) i kolejny wiersz poety z Kielc Phantasma Dei. Same giganty literackie, jak się już powoli zaczynało klarować, i wśród nich – Sowiński …
Koledzy ze szkolnej ławy szczycili się Adkiem, młodsi adepci pióra zazdrościli mu, a kiedy wydał Gospodę zmierzchu, w rodzinnym mieście wywindowano go na szczyt ówczesnego Parnasu. Cieszył się zresztą nie tylko lokalną sławą – po śmierci Józefa Piłsudskiego różne pisma przedrukowywały tren żałobny Sowińskiego i wszyscy w Polsce uczyli się tych strof na pamięć. Nic więc dziwnego, że piękna i ambitna pensjonarka Lala Bieniecka (prymuska w klasie, próby literackie w szkolnej gazetce) zgodziła się zostać jego narzeczoną. „Zdobył ją efektownym szturmem od strony literackiej – pisał wnuk - to jest publikował w poważnych pismach dedykowane […] ukochanej poważne wiersze”. Nie tylko dedykował, ale w tekście wierszy kierował do niej apostrofy i wyznawał uczucia. Koleżanki piekielnie musiały jej zazdrościć, gdy po lekcji na przerwie czytała natchnione fragmenty. Ponieważ Adzio pisał wiersze trochę koturnowe, nie wypadało uwieczniać ukochanej pod infantylnym imieniem Lali - jako muza i bohaterka liryczna była Heleną:
A lipa darzy pszczoły. A grusze się kłonią,
Gdy wejdą w światy oczu przesłoniętych dłonią.
Sprzed ganku w łąk Arkadię gwarem pszczelej mowy
Pogodny jak Czarnolas schodzi dzień lipowy.
Nawiedzam wieś, Heleno. Spotykam wieczorem
Kamienne zorze w stawach i dymy nad borem.
Droga bita z ołowiu przynosi szmer siana.
Ogarnij świat ten, duszo. Noli esse vana.
Wieś z wiersza to Lisów, posiadłość dziadków Broklów pod Kielcami, w której się Lala wychowała, spędzała święta i wakacje. Notabene, majątek ten był resztówką wydzieloną z dóbr maleszowskich - w odległych czasach należących do rodziny Krasińskich, w XIX w. do Tarnowskich - podobnie jak oddalone zaledwie o parę kilometrów Skrzelczyce, formalne miejsce urodzin Gustawa. Wiejski pejzaż Lisowa - niby czarnoleskiej Arkadii - pojawia się i w innych utworach młodego poety, ujęty w klasycyzującą strofę, trochę archaicznie wystylizowany, poprzez sztafaż, metafory, porównania i cytaty albo postaci mitologiczne wprowadzony w krąg kultury antycznej. Są i takie wiersze, w których ukochana pojawia się nie jako figura retoryczna, lecz postać z krwi i kości w konkretnych, intymnych sytuacjach:
Jak chłód po skwarze zapach siana
U stoku wzgórza mchem nas wita.
Szybują miedze – lassa lniane:
To nagli młodość nie przeżyta
Bezdomny turkot śmiech twój kradnie,
Gdy dzwoni w zbożach, w mchu i we mnie.
I gniesz się, słaniasz, drżysz bezradnie.
W pokosach mchowe rosną ciemnie.
Poezję Sowińskiego wysoko cenili krytycy tej miary co Ryszard Matuszewski czy Seweryn Pollak. Do dziś zachowały urok ujęte w kunsztowne strofy liryczne pejzaże świętokrzyskie przedstawiające dawną wieś, trochę baśniową, „czarnych chłopów z Łysogór”, jakieś wzgórza, sady, jary, stawy o zmierzchu, groble, rozjeżdżone błotniste drogi, ulotne zjawiska natury. Są nastrojowe, dostojne, czasem lekko spatynowane, albo już zastygłe jak w kawałku bursztynu. Więc nie zwątpienie Lali w talent Adzia, lecz jego chorobliwa zazdrość doprowadziły do zerwania zaręczyn. Lala miała dość histerycznych scen na wieczorkach i balach. Bo Lala miała powodzenie. „Kim, ach kim jest ta piękna pensjonarka?” – miał zakrzyknąć na jej widok Witold Gombrowicz w „Zodiaku”, dokąd zaprowadził ją kolejny mężczyzna jej życia, Julian Rogoziński. Raczej to nie ona była prototypem Zuty, wzorcowej nowoczesnej pensjonarki z Ferdydurke, lecz mogła nią być. Była na wskroś nowoczesna, postępowa, wyemancypowana i wolna od wszelkich przesądów, tak, jak to w latach trzydziestych ubiegłego wieku sobie wyobrażano.
Adka rzuciła dla Juliana Rogozińskiego, studenta warszawskiej polonistyki. Według Lali dopiero Julek był prawdziwym poetą, mimo że wiersze układał tylko dla rodziny i przyjaciół. Poza tym był niebywale inteligentny i trochę manieryczny - chodził z laseczką i nosił monokl. Na poważnie zajmował się krytyką literacką. Jako student współpracował z krakowskim awangardowym i lewicującym „Naszym Wyrazem” oraz warszawskim, także awangardowym, elitarnym „Piórem”, poza tym z „Ateneum”, „Pionem”, „Kameną” i in. Rzeczywiste jego zasługi dla literatury polskiej polegają wszakże na tym, że był znakomitym tłumaczem literatury francuskiej. Debiutował przekładami najnowszej poezji francuskiej (m. in. G. Apollinaire’a, M. Jacoba, P. Reverdy’ego), potem tłumaczył głównie prozę, w kręgu jego zainteresowań znaleźli się zarówno klasycy (H. Balzac, A. France, Stendhal, G. Flaubert), jak i współcześni autorzy (J. P. Sartre, E. Ionesco, S. Beckett). W pewnym sensie podjął przerwaną pracę przekładową Tadeusza Żeleńskiego-Boya, rozstrzelanego przez Niemców we Lwowie w 1941 r. Czasem była to wręcz bezpośrednia kontynuacja słynnej Biblioteki Boya. Na przykład przełożył Czas odnaleziony, ostatni tom głośnego cyklu Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu, doprowadzając (razem z Maciejem Żurowskim, tłumaczem tomu przedostatniego) do końca wieloletnią pracę translatorską Boya nad tym arcydziełem.
Był synem dyrektora fabryki mebli giętych w Skarżysku-Kamiennej, który pochodził z utytułowanej rodziny, ale zmarł przed narodzinami syna i chłopca wychowywała samotnie matka, Anna z Kirchnerów, księgowa. Julek uczęszczał najpierw do gimnazjum matematyczno-przyrodniczego im. Jana Śniadeckiego w Kielcach, a po likwidacji jedynej klasy typu humanistycznego kontynuował naukę w gimnazjum Reja. Tu zdał maturę w 1932 r. i rozpoczął studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, z czasem przeniósł się na romanistykę. Z Lalą zbliżyli się do siebie po jakimś balu i tak zaczęła się ich wielka miłość. Nie zdążyli ukończyć studiów, kiedy wybuchła wojna, więc się pobrali i osiedli w Lisowie.
Ponieważ Julek nie miał pojęcia o pracach wiejskich, Lala zajęła się gospodarstwem i całkiem dobrze radziła sobie z Niemcami, którzy kwaterowali we dworze, z partyzantami, z chłopami ze wsi, uciekinierami ze spalonych domów, udawały się jej ziemniaki, chleb i powidła. Nie umiała tylko sobie poradzić ze swoim życie uczuciowym. Kochała Julka, a nawiązała romans z konspirującym w Lisowie i w okolicy ważnym akowcem, wysłannikiem Kedywu, dla którego gromadził dokumentację dotyczącą pocisków V1 i V2, Zygmuntem Karpińskim, leśnikiem. Po licznych przejściach obojga został on w końcu jej mężem i ojcem ich dzieci. Ale stało się to dopiero kilka lat po wojnie.
Gdzie w tym wszystkim było miejsce dla „szalenie zakochanego” Gustawa? Na równie gorące uczucia Lali nie mógł liczyć, we wspomnieniach nazywała go jedynie „przyjacielem”. Zdaje się, że w latach gimnazjalnych Gutek był młodzieńcem mało atrakcyjnym dla ładnych i zalotnych pensjonarek – niezgrabny, niewysoki, krępy, jak wspominają go koledzy z ławy szkolnej. Nie był „duszą” towarzystwa, raczej odludek. Zdjęcia z tamtych lat utrwaliły pochmurną, skupioną twarz. Nie uczestniczył w sztubackich figlach kolegów, którzy na furtce willi dyrektora Kuca wywiesili anons o okazyjnej sprzedaży kucyka (szczegóły w powieści Jażdżyńskiego Okolica starszego kolegi, zmienione zostało tylko nazwisko ofiary żartu na Jeleń). Nie należał do żadnego z kół sportowych, których członkowie imponowali dziewczętom muskułami. Nie wiadomo też nic o tym, żeby wpisywał sentencje do sztambuchów pensjonarek, albo brał udział w tańcach z kotylionem na balach międzyszkolnych, wspominanych z sentymentem przez wielu jego dobrze już podtatusiałych kolegów. Za to natura obdarzyła go wybitnym intelektem i to prawdopodobnie sprawiło, że zostali przyjaciółmi.
Połączyła ich odpowiedzialna praca w redakcji międzyszkolnej gazetki „Młodzi idą”. Lala weszła w skład redakcji w okresie nasilonego zainteresowania sprawami społecznymi i podobnie jak Gutek starała się wpłynąć na ideowy kształt pisemka. Według określenia jednego z kronikarzy „Młodzi idą”, jako redaktorka „trzęsła” gazetką. Opublikowała też kilka własnych szkiców i próbek literackich, z których wyłania się obraz mniej płochego dziewczęcia niż na portrecie wnuka. W artykuliku pisanym z pozycji wyemancypowanej szesnastolatki, zbuntowanej przeciwko kołtuńskiemu wychowaniu w mieszczańskiej rodzinie, zarysowała podstawy nowoczesnych związków między mężczyzną i kobietą. „Umieją dziewczęta pracować i czuć tak samo jak młodzież męska – pisała – I teraz na terenie szkoły podajmy sobie rękę ‘my’ i ‘wy’. Naznaczmy sobie spotkanie nie na ‘randce’ i wieczorku, lecz na wspólnym odcinku pracy. Trzeba nam się zejść na posiedzeniach różnych kół, różnych przedsięwzięć, poznać się, szanować swoje zalety i redukować swoje wady”. Być może według tego wzoru układały się jej stosunki z zakochanym „do szaleństwa” Gutkiem.
Na pewno łączyły ich dyskusje na temat przeczytanych książek. Oboje wyznaczali literaturze ogromną rolę w życiu i nie wybierali pierwszych lepszych pozycji z katalogu bibliotecznego. Lala w opowiadaniu Czekam na siebie przedstawiła rozterki wewnętrzne dojrzewającej nastolatki, która na młodzieńczą nudę i banał rozmów z koleżankami znajduje następującą receptę: „Zdecydowała się. Pójdzie do profesora od polskiego. On nawet już mówił o książkach, że ma, że pożyczy chętnie. Trzeba rosnąć, prędko, intensywnie rosnąć – bo już się ma szesnaście lat”. Podobno na kartkach wyrwanych z zeszytu Gutek Herling rysował Lalę Bieniecką „w formie kariatydy, jako ‘podporę kultury kieleckiej’, albo maszerującą z marsową miną i Wstępem do psychoanalizy Freuda pod pachą”. Tak opowiadała wnukowi. Tylko nie wiadomo, czy czegoś nie pomyliła, bo Gutek z rysunków był słaby. Wydaje się, że portreciki Lali szkicował inny jej adorator, uczeń gimnazjum im. Śniadeckiego Jan Golka, powojenny scenograf teatru im. Żeromskiego w Kielcach, który do „Młodzi idą” przesyłał wiersze i czasem pomagał kolegom opracować szatę graficzną pisemka. Jeden taki rysuneczek przedstawiający Lalę jako kariatydę znalazł się w redagowanym przez Gutka i Jurka Głowanię numerze gazetki. W tym samym numerze ukazał się felieton Lali zawierający refleksje tegorocznej maturzystki. Jako wskazówkę na dorosłą drogę życia autorka przywołuje sentencję z wiersza Stefana Georgego: „Pamiętajcie, aby każde dzieło było wam progiem do następnego”, co dowodzi, że pozostawała jeszcze pod wpływem Adka. Sowiński wysoko cenił tego niemieckiego symbolistę i popularyzował jego twórczość wśród przyjaciół.
Natomiast nie jest pozbawione podstaw przypuszczenie, że Lala była pojętną uczennicą Gutka w sprawach ideowych. Nie to, żeby dała się wciągnąć do tego kółka komunistycznej młodzieży, ale o wielu sprawach myślała podobnie jak oni, uczestnicy tajnych zebrań na Karczówce. W artykuliku z okazji dziewiątej rocznicy śmierci Żeromskiego z emfazą pytała: „Na cóż zdał się twardy Judymowy trud? Czy nie mrą pod płotem miliony nędzarzy, nie giną dzieci, nie zrywa piersi kaszlem chora robotnica?” I w imieniu rówieśników deklarowała: „przysięgamy ci, że ukochamy Ciebie i twoje idee, nie spoczniemy dotąd, aż nie będzie na ziemi krzywdy, głodnego, zziębniętego robotnika, chorych bezbronnych dzieci, nieszczęśliwych kobiet. Nie spoczniemy, aż pojawią się nowi Judymowie, Nienascy, Bzowskie i Bodzanci, którzy pójdą w ślad za Twoimi bohaterami walczyć ze złem dla tych, którzy tej walki nie potrafią prowadzić”. Po wojnie uznała, że nadszedł stosowny moment, aby wprowadzić te słowa w czyn. Z Julkiem zostali pracownikami wydziału kultury w urzędzie wojewódzkim w Kielcach. Julek miał za zadanie odzyskać rozgrabione resztki mienia dworskiego przemianowanego na narodowe dobra kultury. Z dyrektorem Muzeum Świętokrzyskiego i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej Juliuszem Nowakiem-Dłużewskim tropił po wsiach pałacowe i dworskie księgozbiory, cenne starodruki, jakieś medytacje XVII-wiecznych mistyków, które służyły za podkładki pod kulawe nogi stołowe, ukryte na strychach albo w stodołach obrazy i meble, farfury, z których jadło domowe ptactwo. Natomiast Helena Rogozińska z poświęceniem zajmowała się szeroko pojętą działalnością oświatową i kulturalną, pisała do prasy recenzje, organizowała teatr amatorski, pomagała „swojej” wsi. Kieleccy znajomi podejrzliwie przyglądali się tej fascynacji nowym ładem i pytali jej męża: „Słuchaj, ona tak na serio, czy na chwilę zgłupiała i jej przejdzie?” Podobno przeszło dość szybko, ale wcześniej zdarzył się epizod o groteskowym zabarwieniu. Kiedy Lala opuszczała na zawsze Lisów, który odziedziczyła po śmierci dziadków i rodziców, ona, wielbicielka Żeromskiego i spadkobierczyni jego ideałów, zapragnęła - niczym księżniczka Sieniawianka z dramatu Uciekła mi przepióreczka - ofiarować dwór na szkołę dla lisowskich dzieci (wcześniej jej babka Wanda Broklowa oddała chłopom dworską ziemię, co lisowianie z proboszczem na czele uczcili po latach stosowną tablicą na jej grobie). Wówczas na scenę wkroczyła jedna ze służących zdziwaczałej ciotki-chłopomanki, zatruta przez nią miazmatami ze Wschodu, i oświadczyła, że dwór jej się należy jako zadośćuczynienie za lata służby „krwiopijcom”. Tak w Lisowie pod Kielcami zderzyły się dwie koncepcje sprawiedliwości dziejowej i wieś ustąpiła. W tym wszystkim słychać prześmiewcze echa proroczej Ferdydurke, której autor wychował się przecież w niezbyt odległych od Lisowa Małoszycach. Ale zgrzyt ten nie naruszył wiary byłej dziedziczki w sens angażowania się w budowę nowego ładu świata. W tym momencie uczennica przerosła mistrza, bo Gustaw szykował się właśnie do pisania Innego Świata.
Jednak nie zapominajmy o miłosnym zauroczeniu! Trudno pogodzić się z myślą, że były to tylko nudne wersety z Manifestu komunistycznego, musiało być coś więcej! W końcu Gustaw pisze, że nie miał szans u jakiejś Nataszy (”niezbyt się mną interesowała”), ale nie u Lali. No i te randki w parku. Randki były autentyczne. Kiedy Gustaw Herling-Grudziński z żoną Lidią odwiedził Kielce w 1997 r., podczas spaceru po parku natychmiast rozpoznał kamienną ławeczkę i z młodzieńczym błyskiem w oku zaprosił na nią swoją towarzyszkę. Lala też była parkiem zauroczona. Jako uczennica klasy VII pisała:
„Po złotym kobiercu, co otula mi stopy, idę w ciemny park. Między drzewami stoi biały posąg Staszica – kamienna ławka (gdzie ranną godziną przesiadywał Marcinek Borowicz). Przy zakręcie alei z mgły wyłania się mroczna źrenica stawu. Jest ciemno, mrocznie – i smutno. Na srebrnych strunach księżyca, co rozłożyły się wachlarzem na sinej tafli, wiatr gra cichutko jakąś dziwną melodię. Staw skuty przy brzegach warstwą lodu nieufnie patrzy. Zamknął w sobie tajemnice wieczyste”.
Fragment ten daje pewne wyobrażenie o atmosferze młodzieńczych spotkań, trochę jeszcze młodopolskiej, płaczliwej i sztucznie skomplikowanej – „poetycznej”. I o stylu szkolnych wypracowań, które krytykował Gustaw jako premiowane przez nauczycieli wodolejstwo, jakie zresztą sam wówczas uprawiał.
Natomiast co do randek, nie wykluczone, że Lala dawnym sztubackim zwyczajem pozwalała Gutkowi po lekcjach nieść teczkę z książkami do domu naprzeciwko synagogi, gdzie radca Karnauchow wynajmował duże mieszkanie u Żyda Frydmana. Można sobie wyobrazić nawet taką scenę, jak na starej fotografii w kolorze sepii: on w mundurku, w czapce pociętej scyzorykiem i zszytej różowym kordonkiem na okrętkę (na zdjęciu jednak sepia), jak to w klasie maturalnej robili wszyscy, niektórzy nawet dużo wcześniej, wybrańcom siostry i sympatie wymyślnie haftowały różnymi kolorami denko, ale czy Gutek miał tak ozdobioną, nie wiemy; ona również w mundurku, w granatowej plisowanej spódniczce i w czapce zsuniętej na tył głowy, żeby jak najmniej była widoczna, bo jest okropna, wszystkie koleżanki tak uważają, białe skarpetki opadają jej na sandałki. Może po drodze na ulicy Małej, bliżej katedry, zaraz po tym, jak mijają zakład zegarmistrza Haslingiera, i jeśli Gustaw nie ma interesu do bukinisty Icka Chitlera w oficynie, do której trzeba iść przez odrapaną sień pod zegarem, parę kroków dalej po schodkach zstępują głęboko w dół do piekarni nazywanej Piekiełkiem, wchodzą w upał pieca chlebowego, w intensywny zapach gorącego ciasta i drewnianych półek rozgrzanych od pieczywa, i kupują po ciepłym jeszcze bajglu. A może jeszcze dalej, za modną kawiarnią Smoleńskiego na rogu, do której nawet nie zaglądają, bo szkolnej młodzieży nie wolno tu przychodzić i nie będą ryzykować, gdyż mogą w niej spotkać swoich profesorów, przechodzą przez bramę w kamienicy pod numerem 4 i po kocich łbach przecinają na ukos ciasne podwórko, żeby zejść po kilku stopniach do piekarni w suterenie, piekarni, która wygląda, jakby ją przeniesiono z XIX-wiecznej ryciny – ze starym piecem kaflowym z okapem, z ogromnymi dzieżami do mieszania ciasta, z wielkim stołem na środku, na którym leżą pachnące bochny chleba i mace, z wałkami różnych rozmiarów we wnęce okiennej, z właścicielem gadułą w jarmułce i z pejsami, piekarni, która – jakby boginie przemijania o niej zapomniały - przetrwa do wieku XXI, podczas gdy nasi bohaterowie – oraz inni nie wymienieni tutaj - odejdą do krainy cieni, przeżyje tylko legenda o żydowskim złocie utopionym w studni za węgłem. Wybiegając w przyszłość, można dodać, że w tej piekarni i na tym podwórku, ukrytym przed okiem żandarmów, podczas okupacji będą się toczyły transakcje handlowe z mieszkańcami pobliskiego getta. Na razie w oknach okrążających podwórze kamienic wietrzą się brzuchate pierzyny, słychać piosenkę w jidysz śpiewaną ciepłym głosem kobiecym i cienkimi dziecięcymi, w powietrzu czuć zapach dymu z komina, ujada zawzięty kundelek, czyjaś służąca wylewa z balii mydliny prosto pod nogi przechodniów. Chwila jak w oku obiektywu aparatu fotograficznego zakrzepła w bezczasie, zaraz potoczy się dalej. Więc Lala i Gustaw otrząsają się z czaru tej chwili, mijają Rynek, dorożki na postoju, figurę św. Tekli, siedzące pod nią przekupki i znikają w perspektywie ulicy Nowowarszawskiej. No i dobrze, wreszcie czują się bezpieczni, ponieważ dziewczętom z „Kingi”, zresztą gimnazjalistom z „Żeromszczaka” również, nie wolno się pokazywać razem na ulicy. Byłaby uwaga w dzienniku, albo jeszcze coś gorszego.
Tu miasto szybko nabiera charakteru wiejskiego. W przydomowych ogródkach prężą się baldachy kopru i strzelają w górę cerkiewne kopuły kwiatów szczypioru. Na drzwiach sklepiku ze śledziami ktoś przypiął pinezkami kartkę z zeszytu: „Zginęła świnka. Kruczek przegonił ją na ulicę i nie wróciła. Uczciwego znalazcę proszę odprowadzić za wynagrodzeniem”. Posterunkowy wyśledził ją w szopce dwie posesje dalej, jeszcze żyła i nawet miała się dobrze. Wielu mieszkańców tej dzielnicy utrzymuje się z kradzieży, tylko rzadko trafia się im taki fart jak świnka, częściej jest to królik, gołąb, kurka nioska albo kłębek szpagatu. Czasem czyjś mąż w dniu wypłaty po opuszczeniu szynku o północy prześpi się w rynsztoku, do którego mieszkańcy wylewają nieczystości, albo dobitnie wyłoży żonie swoje pretensje dotyczące sąsiada, co może się skończyć noclegiem na komisariacie.
Tutaj mieszka ukochana. Nie narzeka na otoczenie, a nawet po wielu latach z entuzjazmem opowie wnukowi, jak zimą woziła swoimi saneczkami biedne żydowskie dzieci. Żeby wiedziały, jak to jest, kiedy się pędzi ze śmiechem po skrzypiącym od mrozu i roziskrzonym w słońcu śniegu w dół ulicy, którą najwyżej trzy razy dziennie przejeżdża samochód. Za kilka lat tędy będzie biegła granica getta.
Pozostaje pytanie: dlaczego Gustaw Herling-Grudziński z naciskiem podkreślał, że Lala była Rosjanką? Jedynie jej ojciec był Rosjaninem i wcale swojego pochodzenia publicznie nie demonstrował. Co prawda teściowa z przekąsem mówiła o zięciu „Moskal”, lecz Walerian Karnauchow całkowicie się spolonizował, a i czasy nie były już takie, żeby widzieć w nim wroga-zaborcę. Może sprawiło to dążenie Herlinga-Grudzińskiego do szukania duchowych powinowactw ze Stefanem Żeromskim. Tym sposobem Lala jakby przedzierzgnęła się w Helenkę Skierską i w jej literackie wcielenie - Birutę, jak one niedostępną zakochanemu chłopcu w granatowym mundurku.
Ale jest też trop inny. Julian Gringras, sąsiad z kamienicy przy Kolejowej 49, wspomina o tym, że najładniejsze w mieście dziewczęta uczęszczały do pobliskiego gimnazjum bł. Kingi, lecz [a1] mógł je adorować tylko z daleka i żaden inny chłopiec żydowskiego pochodzenia nie próbował z nimi flirtować, gdyż groziło to bójką z polskimi rówieśnikami. Dlatego Julek, najmłodszy syn „fotografisty” Gringrasa, pokochał na całe długie życie Felę Baum z przeciwka („B-cia Baum. Wytwórnia uniformów, ozdób wojskowych i wszelkich czapek urzędowych”). Czy z tego powodu Gustaw zainteresował się córkami byłych rosyjskich urzędników? Bo o „honor” Rosjanek czy pół-Rosjanek, Nataszy czy Lali, nie upomniałby się żaden z rycerzy znad Silnicy? Zapewne w ich mniemaniu także niemieccy przodkowie dziadka Leonarda Brokla, mimo że on sam był powstańcem styczniowym i zesłańcem na Sybir, nie zasługiwali na kruszenie kopii w obronie ich późnej wnuczki, jakiejś Heleny, nie wiadomo: Bienieckiej czy Karnauchow. Czy dlatego drugi chłopiec z ulicy Kolejowej 49 mógł bezpiecznie umawiać się z nią na randki w parku? Nie wiemy, jak było naprawdę, może są to tylko złe przypuszczenia.
Matura i wyjazd z Kielc na studia nie przerwały kontaktów między pierwszoplanowymi postaciami tej romantycznej historii. Adolf Sowiński, Julian Rogoziński i Gustaw Herling-Grudziński spotykali się w redakcjach warszawskich pism, z którymi współpracowali, najpierw w „Kuźni Młodych”, potem w „Orce na Ugorze” i w „Ateneum”. Julian Rogoziński w 1938 r. został sekretarzem w redakcji „Ateneum”, dwumiesięcznika wydawanego i redagowanego przez Stefana Napierskiego (właśc. Stefana Marka Eigera). Do jego najważniejszych zadań należało porządkowanie i katalogowanie fantastycznego księgozbioru szefa, co nieraz zajmowało mu czas do późnych godzin nocnych. Lala często zaglądała do redakcji, ponieważ praca Julka nieco ją niepokoiła - Napierskiego, nieprzyzwoicie bogatego syna łódzkich fabrykantów, byłego już wtedy męża Ireny Tuwim, brzydala, ale czarującego erudytę i konesera sztuki, znano w stolicy ze skłonności do ładnych chłopców. Jeśli Gustaw czasem spotykał tam kielecką muzę, nie robiło to już na nim dużego wrażenia. Kochał się teraz w Krzysi Broniatowskiej, studentce Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej.
Wiele lat po wojnie, kiedy żar młodych serc dawno wystygł, w neapolitańskiej willi dwaj panowie, którzy przekroczyli „smugę cienia”, przy butelce nostalgicznie wspominali… Czy pensjonarkę wspólnie darzoną uczuciem, która obu ich odrzuciła? Prawdopodobnie tak, choć na pewno wiemy tylko, że kielecko-szkolne czasy, młodzieńcze fascynacje, „przedwojenne fiksacje uczniów gimnazjum jego [Żeromskiego] imienia”, jak ujął to Gustaw Herling-Grudziński w Dzienniku pisanym nocą. Jego gościem był dawny kolega gimnazjalny Adolf Sowiński, emigrant, który po 1945 r. nie potrafił się odnaleźć ani w Polsce, ani nigdzie na świecie. Więc „płynęli przez dna wspomnień dzieciństwa, gdzie smok szkód nie czyni” - tak przed wojną jeszcze napisał Adolf w drukowanym na łamach „Ateneum” wierszu Anioł. Jakiś czas po tej wizycie zmarł na „ostry atak nostalgii”, jak twierdził autor Dziennika. Prawda była nie tak patetyczna i bardziej dotkliwa: samotny, bez dachu nad głową, ciężko chory, uzależniony od alkoholu i morfiny, dręczony manią prześladowczą i delirycznymi zwidami, umierał w wiedeńskim parku, skąd w 1963 r. przywiózł go do kraju przyjaciel, krytyk literacki Ryszard Matuszewski, by mógł spocząć w rodzinnej ziemi. Więcej nie dało się już nic zrobić. Jego nieugruntowana przed wojną sława również przeminęła.