Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Mirosław Prandota - Przestępca na wczasach

$
0
0

Mirosław Prandota


Filip Wrocławski

                     

Szwedzcy przestępcy, tak samo jak polscy, nie lubią siedzieć w więzieniu, ale tam łaskawość władz sięga czasami szczytów fantazji. Przynajmniej w naszym odbiorze.

        

 

PRZESTĘPCA NA WCZASACH

 

Dyrektora  Kenta  Anderssona odwiedziłem w trzy dni po przeczytaniu w gazecie, że z jego więzienia uciekło czterech podopiecznych.

Kiedy przekroczyłem bramę i przywitałem się z szefem tej najbardziej ponurej instytucji na świecie, usłyszałem, że dwóch już złapano, a dwaj pozostali też niedługo się znajdą, „bo co oni mają ze sobą zrobić, jeżeli wyrok siedzi im na karku, być może sami  powrócą”. Oczywiście natychmiast zapytałem, co grozi więźniom za ucieczkę. Dyrektor z zakłopotaniem rozłożył ręce.

– Niestety – powiedział wyraźnie zasmucony – jakieś sankcje muszą być. Regulaminowo mam możliwość przedłużenia im odsiadki o dziesięć dni. Ale ze względów humanitarnych dam im tylko tydzień.

Zachowałem się na tyle ostrożnie, że nie skomentowałem humanitarnej postawy dyrektora. Trzy dni wolne od kary! Sama radość!

Ponieważ uprzednio, podczas rozmowy telefonicznej obiecał, że pokaże mi zakład karny w całości, więc nastawiłem się na obchód. Na miejscu od razu pojąłem, że będzie to jednak o b j a z d. Powierzchnia  więzienia  w  Norrtaelje  jest ogromna. Pięć przestronnych pawilonów, boisko do piłki nożnej, plac do gry w minigolfa,  lodowisko,  działki ogrodnicze, siłownia, sala gimnastyczna z boiskiem do siatkówki oraz cała masa wolnej przestrzeni, na której urządza się dyskoteki albo występy cyrkowców.

Przecieram oczy i zastanawiam się, czy rzeczywiście jestem na terenie więzienia, bo widzi mi się, że to raczej obiekt sportowy i tylko patrzę, z której strony wyskoczy za chwilę grupa ubrana w kolorowe dresy, kopiąca piłkę lub przebiegająca bieżnię w tempie zbliżonym przynajmniej do rekordu Szwecji.

– To jest jedno z największych więzień w kraju – informuje Andersson.

– Ilu jest więźniów? – pytam, oczekując nowej niespodzianki.

Dyrektor Andersson jest niezawodny.

– Stu siedemdziesięciu – odpowiada z powagą.

Zapisuję liczbę słownie, żeby nie było wątpliwości.

– Ilu przestępców siedzi więc w więzieniach całej Szwecji?

– Nieco powyżej czterech tysięcy – pada kolejna odpowiedź.

Dyrektor natychmiast zagląda mi z niepokojem w oczy jakby uważając, czy nie padnę z wrażenia, że aż tylu drani siedzi w tym pięknym kraju.

 – Natomiast dziesięć do dwunastu tysięcy znajduje się pod kontrolowaną obserwacją policji, kuratorów lub dochodzącego personelu penitencjarnego… – dodaje ostrożnie.

Dla porównania informuję, że w Polsce po różnych amnestiach i ulgowych kodeksach łącznie pozostało w zakładach karnych 85 tysięcy więźniów, 30 tysięcy czeka w kolejce na wolne miejsce, a nasz rekord wynosi 130 tysięcy (brak danych sprzed roku 1956). Aby uzupełnić porównania trzeba jednak uwzględnić fakt, że Szwecję zamieszkuje tylko 9 milionów ludzi.

 

* * *

Zanim w Szwecji zamknie się kogoś do więzienia, wyznacza się delikwentowi cały szereg kar innego rodzaju. Nadzór, grzywna, codzienne zgłaszanie się na policji, dozór rodzinny, zakaz opuszczania własnego domu. Po odsiedzeniu połowy kary administracja więzienna próbuje zwalniać więźniów. Natomiast ci wszyscy, którym sąd wyznaczył dwa lata więzienia, automatycznie zwalniani są po roku. Zbrodniarze, mający na sumieniu grubszą kartotekę, odsiadują dwie trzecie kary.

Wszyscy wymienieni tu przestępcy mają uprawnienia urlopowe w trakcie odbywania kary. Żadnych uprawnień ulgowych nie mają natomiast handlarze narkotyków, szpiedzy, mordercy, terroryści i członkowie mafii.

W  Szwecji nie ma kary śmierci, można za to otrzymać dożywocie. W praktyce wygląda to tak, że z czasem wyrok obniża się do 14 lat, potem do 7 lat, z czego ostatni rok więzień ma szansę spędzić w domu rodzinnym bez możliwości opuszczania tego domu. Dożywocie oznacza więc tak naprawdę sześć lat pozbawienia wolności.

Szwedzi niechętnie informują o liczbie więźniów imigrantów. Uważają, że  rozpowszechnianie tego rodzaju wiadomości spowodowałoby szerzenie się rasizmu  wśród pewnych grup obywateli. W oficjalnych pismach stwierdza się na ogół, że imigranci mają trudności z wtopieniem się w szwedzką społeczność, nie mają wykształcenia, nie chcą się dokształcać, są więc bezrobotni i z tych względów stanowią cudzoziemską nadreprezentację w przestępczości. Nieoficjalnie wiadomo, że między Sztokholmem a Malmoe więzienia upchane są w 75 procentach imigrantami. Powyżej Sztokholmu proporcje te są już odwrotne chociażby dlatego, że imigrantów mieszka tam znacznie mniej.

Za  największe  zagrożenie  uważa się tu działalność zorganizowanych grup  handlarzy narkotyków, mających międzynarodowe powiązania. Ale jednocześnie statystyki pokazują, że 75 procent więźniów ma na koncie rozboje pod wpływem alkoholu.

Wśród europejskich krajów Szwecja ma i tak najmniej więźniów w stosunku do liczby ludności.

Gdyby nie imigranci, można by rzec, że w Szwecji prawie nie ma więźniów. Ale jeżeli w kraju mieszka już ponad milion cudzoziemców z obywatelstwem szwedzkim tudzież z tradycyjną obyczajowością wyniesioną z domu rodzinnego, trudno się dziwić, że pewne statystyki pogarszają obraz całego społeczeństwa Skandynawii.

A  niezależnie  od uwarunkowań ludnościowych, przeciętny obywatel, kiedy już znudzi mu się narzekanie na podatki, zawsze ma pod ręką uzasadnioną możliwość wybrzydzania na kodeksy prawne. Weźmy przykład pierwszy z brzegu: Jeżeli jakiś były małżonek czy kochanek ociąga się z płaceniem alimentów wystarczy, aby matka jego dzieci zagroziła mu, że złoży na niego doniesienie o gwałt. Nieobowiązkowy dłużnik stara się wtedy wydobyć pieniądze nawet spod ziemi. Do skazania wystarczy bowiem oświadczenie poszkodowanej – dwa lata jak dla brata!

                    

* * *

Siedzi się tam jednak inaczej niż w Polsce. Nie do pomyślenia są cele sześcioosobowe, nie mówiąc już o przytuliskach gęstszych. Gdy wspomniałem dyrektorowi  Anderssonowi tylko o „szóstkach”, natychmiast padła riposta:

– To u was fabryka recydywy!

Postawił więc diagnozę na odległość, zresztą w stu procentach słuszną, a w chwilę później powędrowaliśmy na boisko więzienne. Jest początek lata. Teren więzienny z trzech stron otacza las. Pensjonariusze nie mogą tu narzekać na brak ożywczego powietrza. Właśnie kilku z nich sieje warzywa na pokaźnej działce, usytuowanej koło pawilonu. Robią to dla siebie, mają więc prawo dodawać to później indywidualnie do obiadu, aczkolwiek w szwedzkim więzieniu je się to samo i tyle samo, co w zwykłej stołówce pracowniczej.

Zaglądam do jednej z cel. Akurat klawisz gra w szachy z więźniem, który po pracy na nocnej zmianie wyspał się, wstał z łóżka i zapragnął pograć. Jest to sytuacja normalna. Nie istnieje klanowy przedział pomiędzy personelem a więźniami. Żadna z tych grup nie separuje się, a na zwyczajowych meczach piłkarskich pomiędzy więzieniem a miastem drużyna więzienna składa się zarówno z personelu, jak i z podopiecznych.

W bezpośrednim kontakcie z więźniami pracują też kobiety, stanowiące 25 procent personelu. Natomiast w okresie urlopowym na dwa miesiące przychodzą na zastępstwa studenci oraz inni chętni do pracy sezonowej w więzieniu. Po 14-dniowym wprowadzeniu fachowym dają sobie świetnie radę.

Sam  dyrektor Kent Andersson nie przypomina wcale sobą tradycyjnego funkcjonariusza więziennego. Zamiast munduru nosi dżinsy, zamiast marsowej miny na twarzy – miły uśmiech.

Pytam, co według niego jest w więzieniu najgorsze.

– Tłok – odpowiada bez wahania. – Tłok jest sprawcą wszelkich napięć i zachowań agresywnych, nie mówiąc już o okazjach do szkolenia nowych kadr przestępczych. Więźniowie muszą mieć dużą przestrzeń, która wpływa kojąco na samopoczucie.

W całej Szwecji obowiązuje reguła: Jedna cela dla jednego więźnia. Wyklucza to możliwość niekontrolowanych porachunków między więźniami. Ba, dyrektor Andersson twierdzi, że taka sytuacja ogranicza do minimum tak powszechne gdzie indziej drugie życie.

Gdy znacznie później referowałem tę historię szefostwu  Centralnego Zarządu Więziennictwa,  usłyszałem,  że ten brak drugiego życia w więzieniach szwedzkich to tylko bajka. Zawsze w takich warunkach istnieje „drugie życie”. A poza tym w tamtych więzieniach jest dobrze dopóki... jest dobrze. Ale gdy przypadkiem wykryje się gdzieś haszysz,  wtedy wkraczają policjanci z niebywałą brutalnością i od razu kończy się mit o łaskawości więziennej.

– Nie można stworzyć modelu więzienia idealnego – komentował generał Markiewicz moje wrażenia z Norrtaelje. – Wiezienie musi też uwzględniać realia społeczne, kulturowe i inne. Nie może istnieć więzienie w oderwaniu od warunków psychospołecznych całego kraju. A ponadto siedzenie w więzieniu nie powinno być przyjemniejsze niż życie na wolności, bo w takim przypadku wszyscy chcieliby siedzieć!

I co do tego nie ma już najmniejszej wątpliwości.

                        

* * *

A tymczasem wizytuję rajski, jak na mój gust, kryminał i zaglądam do różnych cel. Siedem metrów kwadratowych przydzielone przez Centralny Zarząd Kryminalny wystarczy na łóżko, stolik, krzesło, półkę na książki. Można sobie nawet trochę pochodzić. Telewizor to rzecz tak oczywista jak powietrze w celi. Gdy w świetlicy personel wciska do magnetowidu kasetę, we wszystkich celach można oglądać zapowiadany film, albo wybrać jakiś inny kanał w telewizorze. Cele są zradiofonizowane nie po to, by rzępoliła w nich bez przerwy popularna betoniarka, ale po to, by w razie potrzeby więzień podał swoje życzenie do mikrofonu. Nie musi walić w drzwi ani też rozbijać szyb, aby go usłyszeli.

Więzienie w Norrtaelje ma antenę satelitarną a także telewizję kablową. Natomiast dyrektor przymierza się do budowy ogromnej hali sportowej, gdzie więźniowie będą mogli grać w piłkę nożną nawet zimą.

Rozmawiam z więźniem opuszczającym właśnie swój przytułek po ukończeniu  wyroku. Jest szczęśliwy, że wychodzi. Siedział okropnie długo. Całe dwa lata! Dla Szweda jest to bardzo ciężka kara. Wyliczam mu na palcach: dobre jedzenie, wideo, sport do utraty tchu, przepustki i urlopy, zabawy na terenie więzienia, gdzie zapraszane są dziewczyny z miasta (a jakże!), wszystkie inne punkty programu mające za zadanie upodobnić życie więzienne do normalnego życia na wolności... To mało?

– Okropność! – ucina zdecydowanie młody człowiek. – Budzę się o poranku a tu... piwa nie ma!

Być może właśnie z powodu braku piwa władze penitencjarne skazują swoich bandziorków na tak niewielką odsiadkę, a w ostatnich latach doszedł jeszcze nowy problem. Otóż za różnego rodzaju przestępstwa tak zwanej mniejszej wagi skazuje się tam delikwenta na miesiąc albo dwa miesiące więzienia. Autentycznie!

Kary takiej nie należy porównywać z odpowiednikami kontynentalnymi, a jeżeli już, to przelicznik wahałby się w granicach 6-10. Tam miesiąc – u nas pół roku. A mimo wszystko co robić z takim, któremu należy się krótkoterminowa kara więzienia, a miejsc wolnych coraz mniej? Upychać człowieka w tłoku czy nie? (Tłok po szwedzku to najczęściej dwóch w jednej celi!) Fundować mu miesięczny urlop na koszt państwa? Też nie.

Szwecja jest krajem zamożnym, ale hasło „bądź praktyczny” obowiązuje jak katechizm nawet w więzieniu. I właśnie swego rodzaju pragmatyzm sprawdza się już kolejny rok na niwie penitencjarnej. Skazanego na krótką odsiadkę więźnia nie posyła się do zakładu karnego, nie odwiesza mu się również kary, bo to ponoć demoralizuje, o czym nasze sądy jeszcze nie wiedzą. Od lat 80. począwszy (a więc o ćwierć wieku wcześniej, niż to wprowadzono w Polsce), zakłada mu się za to specjalną bransoletkę i pozostawia w domu.

 

* * *

Bransoletka ma specjalne właściwości. Jest elektronicznym przekaźnikiem,  informującym centralę, gdzie domowy więzień przebywa. Receptor wmontowany zostaje w telefonie więźnia, a jemu samemu ograniczono poruszanie się. Kiedy tylko delikwent oddali się od domu, a w praktyce od aparatu telefonicznego dalej niż pięćdziesiąt metrów, receptor natychmiast nadaje sygnał do centralnego komputera, który sprawdza, jakie warunki postawiono zaobrączkowanemu więźniowi domowemu.

Sądy nie ograniczają się wyłącznie do wyznaczania skazanym siedzenia w domu czy w ogródku przydomowym. Elektroniczny kontroler zaprogramowany jest zgodnie z treścią wyroku. Gdy więc więźniowi pozwolono pracować, nie wolno mu się spóźniać, bo godziny jego przybycia do pracy są dokładnie rejestrowane. Żaden skok na piwko nie wchodzi więc w grę. Gdy po pracy człowiek wraca do domu, może się spóźnić najwyżej 10 minut w stosunku do ustalonego czasu. A zatem w tym wypadku zdąży już wypić piwo.

Jest oczywiście pewien margines swobody. Raz w tygodniu można robić zakupy. Wyznacza się na to całe dwie godziny. Nie wolno jednak kupować alkoholu. Nie udało mi się ustalić, jak to jest weryfikowane w centrali, ale chyba jakoś jest. Podczas weekendu wolno dwukrotnie wybrać się na spacer do lasu albo nad jezioro, w zależności od tego, co jest bliżej domu, ale i tak tylko na godzinę.

Bransoletkę nosi rocznie około czterystu skazanych. Nie można jej zdjąć, bo zaraz w centrali rozlega się alarm. Jeżeli jednak więzień spróbuje tego dokonać, wówczas sądzony jest od nowa już jako recydywista, a nowy wyrok ma wyższy wymiar i trzeba go odbywać już tylko w zakładzie karnym.

Mimo że jest to chyba najbardziej humanitarny ze znanych sposobów prawdziwego karania, to jednak nie wszyscy skazani godzą się na ten oryginalny aparat ucisku. A zgoda jest w tym przypadku warunkiem sine qua non. Trzydzieści pięć procent skazanych wybiera jednak pobyt w więzieniu. Niewykluczone, że bezpłatny wikt i opierunek jest jednak dla niektórych bardziej atrakcyjny niż sponsorowana wolność.

Pomysł to ciekawy o tyle, że niegroźnym przestępcom umożliwia się mimo wszystko pobyt z rodziną, co w przypadku posiadania małych dzieci jest na pewno znaczące. Poza tym można pracować, a także uczyć się, byleby tylko nie wypaść z harmonogramu, będącego pod ścisłą kontrolą odległej centrali.

System zdaje egzamin, o czym świadczy fakt, że odnotowano dotychczas tylko pięć procent niepowodzeń. Elektronicy zaś pracują wciąż nad jego ulepszeniem. Chodzi bowiem o wypracowanie takiego urządzenia, aby pełną kontrolę nad skazanymi zachować nie tylko w domach. Ich obecność musi być czytelna na odległość również w pracy i w szkole oraz na weekendowych spacerach.

 

* * *

Jeszcze w dziewięćdziesiątym piątym roku dyrektor Lars Sjoestroem z ministerstwa sprawiedliwości zapewnił mnie, że system będzie ulepszany, bo tak musi być. Więzień powinien mieć pełną świadomość tego, że każdy jego krok będzie dostrzegalny. Tylko stuprocentowa kontrola daje gwarancje bezpieczeństwa.

Gdy zapytałem w Norrtaelje dyrektora Anderssona, co wybrałby, gdyby pozwolono mu wybierać, odparł, że musiałby długo myśleć, zanim podjąłby decyzję. Bransoletka daje namiastkę wolności, ale również wywiera ogromną presję na niby to wolnego więźnia. Człowiek dobrze  zorganizowany  nie  miałby  kłopotów  z dostosowaniem się do harmonogramu postępowania w rytmie mocno ograniczonej wolności, ale który  złodziej  jest dobrze zorganizowany? Gdyby taki był, toby nie wpadł. Natomiast w zwykłym więzieniu ma się pełną swobodę, byleby tylko nie próbować ucieczki.

– Tutaj nawet można zmienić się na korzyść – zachwala swój przybytek dyrektor. – Był niedawno taki jeden, który zawitał do nas jako cherlak, a po dwóch latach intensywnego treningu w siłowni powrócił na łono rodziny jako atleta. Tak się zachwycił tą zmianą, że zamiast kraść, nadal ćwiczy. Przynajmniej na razie.

Wychodząc z więzienia byłem prawie przekonany, że szwedzcy rozbójnicy to bardzo krucha społeczność. Krucha fizycznie i psychicznie. Uciekać z takiego przytuliska? A gdzie im będzie lepiej?  Nasi stawaliby na głowach, aby tylko spędzić tu przynajmniej kilka sezonów. To nie więzienie. To raj dla osób lubiących spędzać czas w samotności po trudach przestępczego żywota!

 

* * *

To jeszcze nie wszystko. Rodakom, którzy siedzieli, siedzą i będą siedzieć we własnym kraju, opowiem jeszcze jedną historię, mimo że posądzą mnie o sadyzm. Trudno, niech zazdroszczą!

W roku 1975, a więc bardzo, bardzo dawno temu, za górami, za lasami i tak dalej, a konkretnie w województwie Oerebro, zobaczyłem coś, w co i tak nie każdy uwierzy. W miejscowości Baotshagen, prawie sześćset kilometrów pod górkę od Ystad, wyrosło akurat więzienie przyszłości. Tak je przynajmniej wtedy nazwałem. Zawieźli mnie tam znajomi, mówiąc, że to trzeba zobaczyć na własne oczy, bo inaczej umrę jako człowiek zacofany.

Sami Szwedzi zresztą określali ten swój wynalazek jako unikalny wśród wszystkich więzień świata i mieli absolutną rację, bo wtedy nikomu w żadnym innym kraju nawet do głowy by nie przyszło, aby własnych przestępców honorować w taki sposób.

A teraz do rzeczy! Więzienie zostało zbudowane w sosnowym lesie, a tworzyły je szeregowo postawione domy z drewna. Mieszkali tu strażnicy obojga płci z więźniami również płci obojga. Żadnych murów, wieżyczek kontrolnych, drutów, siatek, krat, uzbrojonych i umundurowanych funkcjonariuszy. Zwyczajny hotel dla przestępców i tyle! Jakby tego wszystkiego było za mało, więźniowie nosili w kieszeniach klucze do swoich pokoi (słowo „cela”  byłoby  tu  nie  na miejscu). W tym, za przeproszeniem, więzieniu było tylko jedno ograniczenie. A mianowicie takie, że kobietom nie wolno przebywać w pokojach męskich i odwrotnie... po godzinie 22.

Nietrudno  zgadnąć, iż więzienie spodobało mi się, tym bardziej, że niedaleko stąd rozciągało się jezioro, w którym łowiłem ryby. Pogadałem sobie trochę z zarządzającym tym interesem dyrektorem, Erikiem Friklundem. Jeszcze wtedy nie umiałem mówić po szwedzku, ale że Friklund, jak każdy jego krajan, kształcony był w angielskim od trzeciej klasy szkoły podstawowej, ja też umiałem powiedzieć w tym języku, co tylko chciałem, więc rozmowa przebiegała dość płynnie. Wyraziłem nawet chęć dobrowolnej odsiadki za grzechy przeszłe i przyszłe, byleby właśnie na terenie tego uroczyska, powiedziałem, że za darmo popracuję w ogródku, ale szef nie skorzystał z oferty. Wyjaśnił, że na terenie Szwecji istnieją jeszcze wciąż więzienia betonowe, a ja, jako cudzoziemiec, bardziej do nich pasuję. Tutaj, w Baotshagen, siedzi się około roku jeżeli jest się mężczyzną i około trzech miesięcy, gdy osobą skazaną jest kobieta. Erik Friklund zna życie, więzienne zaś w szczególności i wie, że na Kontynencie siedzi się znacznie dłużej za takie samo przestępstwo, do tego w tłoku, co nie ma sensu, bo więzień dziczeje, zamiast robić rachunek sumienia. I wobec tego szczęśliwcy mogą być tylko Szwedami.

Inicjatorem organizowania takich więzień w lesie i na świeżym powietrzu stał się minister sprawiedliwości Lennart Geijer, który w tym czasie wielokrotnie oświadczał na ekranie telewizora, że dotychczasowe, betonowe przechowalnie przestępców są przestarzałe.

– Powinniśmy rozbierać tamte więzienia – mówił łaskawy dla złodziei minister. – Nie możemy mścić się na ludziach według biblijnej maksymy „oko za oko, ząb za ząb”. System więzienny musi zostać zreformowany!

A ja właśnie zobaczyłem, jak to wygląda w praktyce. Młodzi więźniowie zamykają rano swoje cele na klucz i wędrują na jakieś kursy lub wręcz do szkoły, a starsi idą do pracy. Po południu można sobie pobiegać po lesie, aby kondycję utrzymać w normie, a wieczorem dobrze jest zaprosić jakąś urodziwą panienkę-więźniarkę do  swojego pokoju w celu, powiedzmy, pokazania jej klasera ze świeżymi znaczkami i życie toczy się dalej.

W ramach postępującej reformy systemu kryminalnego Baotshagen mimo wszystko nie powstał w jakiejś próżni prawnej. Już w roku 1971 ustanowiono kilka ośrodków nowego typu dla więźniów. Ogólnie nosiło to nazwę Gaevle-projekt, od nazwy miasta, gdzie wszystko się zaczęło, a gdzie faktycznie działali pomysłowi funkcjonariusze.  Przestępców  potraktowano jako ludzi psychicznie niedojrzałych, niezrównoważonych, skrzywionych osobowościowo i zafundowano im psychoterapię grupową. Ten parasol ochronny nie obejmował handlarzy narkotyków jako siewców zarazy. Mieli oni najwyższe wyroki i podlegali przestarzałemu regulaminowi. Pozostałych postanowiono zregenerować.

Więźniowie awansowali do miana społeczności psychoterapeutycznej, a więzienie stało się tak naprawdę szczególnym rodzajem przymusowego sanatorium, kierowanego przez psychologów i psychiatrów. Aby zrozumieć wagę i sens takiej metody, trzeba mieć na uwadze fakt, że Szwed, w przeciwieństwie do Polaka, jest człowiekiem o wiele bardziej zdyscyplinowanym i jeżeli tylko widzi sens jakiejkolwiek inicjatywy (a wszelkie inicjatywy są tam opracowywane niezwykle dokładnie), chętnie jej się poddaje.

Ten eksperyment powiódł się, bo powieść się musiał. Jeżeli przyjąć, że przeciętny przestępca to człowiek o niskim poczuciu własnej wartości, nieuporządkowany psychicznie, nie umiejący załatwiać własnych spraw, znerwicowany i zakompleksiony, to psychoterapia grupowa, trwająca stosunkowo długi okres czasu, musiała przynosić pozytywne rezultaty. Więźniowie mieli okazję przemyśleć i   przedyskutować wiele różnych metod dowartościowywania się, nabierali wiary w siebie, dostrzegali więcej alternatywnych sposobów na życie.

Jak wpłynęło to na przyszłość? Chociażby na recydywę?

Ano, przynajmniej tak, że liczba pensjonariuszy nie powiększa się. Jest ich ciągle trochę więcej niż cztery tysiące i trochę mniej niż pięć tysięcy.

 

* * *

Skandynawscy kuzyni z lewej strony mapy nie są aż tak łaskawi dla  przestępców. Powiedziałbym nawet, że w porównaniu ze Szwedami są wręcz niehumanitarni! Tylko że im akurat zależy bardziej  na dobrym samopoczuciu ofiar przestępstw niż na samopoczuciu bandytów. Skoro już zdecydowałem się na tournee po kryminałach,  nie sposób było ominąć Danii. Chociażby dla porównania.

Trafiłem do więzienia Herstedvester niedaleko Kopenhagi. O, tutaj nie rozpieszcza się przestępców. Zresztą oni sami oczekują tego najmniej. Znają swoje szanse. To mordercy, bandyci i gwałciciele.  Wielu spośród nich otrzymuje wyrok, który w dosłownym tłumaczeniu brzmi „czas nieokreślony”. Coś w rodzaju naszego dożywocia, tyle że niewielu jest sędziów duńskich, którzy by byli gotowi wziąć na siebie później odpowiedzialność za określenie czasu wyroku i skrócenie czasu pokuty. Tutaj siedzi się w nieskończoność, a przynajmniej tak długo, aż komisja  penitencjarna  oceni,  że  więzień  wystarczająco zniedołężniał (dosłownie!) i wobec tego można go warunkowo przewietrzyć.

Otrzymałem  zapewnienie,  że  mogę  sobie  popatrzeć na osadzonych, ale tylko pod warunkiem, że któryś z nich zechce być oglądany. Dobre i to. Trafił mi się  Ruben, dwudziestosiedmioletni młodzian o sympatycznej twarzy. Tak na pierwszy rzut oka... człowiek z ulicy, może student albo ekspedient z domu towarowego. Rubenowi wyznaczono odsiadkę na czas nieokreślony. Tenże cherubinek czterokrotnie dokonał brutalnych gwałtów z uszkodzeniami ciała ofiar włącznie.

Zapytałem, jak do tego doszło? Ano, miał taki ciąg.

Za pierwsze trzy przestępstwa sąd potraktował go łaskawie, czyli mimo wszystko po szwedzku (o co zresztą ma teraz do tego sądu pretensje, bo ta łaskawość prowokowała do nowych gwałtów), za czwartym razem podpadł na amen.

  Siedział już pięć lat i nikt mu nie mówił, ile jeszcze takich pięciolatek będzie  musiał odpokutować, gdy nieoczekiwanie zaproponowano mu wyjście: zostanie zwolniony pod warunkiem, że będzie  przyjmował  zastrzyki hormonalne likwidujące pociąg seksualny.

Była to propozycja naprawdę nie do odrzucenia.

– To jest zabieg dobrowolny – wyjaśnia. – Ale to jest dobrowolność przymusowa. Innego wyjścia nie ma.

Dawka obejmuje dwa różne preparaty: androcur – antyhormon blokujący wytwarzanie testosteronu oraz decapeptyl – środek przeciwdziałający fizjologicznemu wyprowadzaniu testosteronu z podwzgórza. Efekt jest taki, że Ruben stracił ochotę na seks. Zastrzyki pobiera już od pół roku. Specjalnych efektów ubocznych nie odczuwa. Tyle tylko że musi uważać na to, co je, bo teraz łatwiej przytyć. Korzyść z tej kuracji jest jednak taka, że Ruben otrzymuje przepustki i wychodzi sobie na spacery. Kobiety nie  robią na nim wrażenia, a poza tym przepadła gdzieś agresywność, która go zawsze cechowała.

– Gdybym dostał taką kurację po pierwszym gwałcie, nie byłoby następnych, a ja nie dostałbym wyroku na czas nieokreślony – oświadcza z wyraźną dozą pretensji w głosie.

Żałuje swoich czynów, zastanawia się nawet, jak mogło do nich dojść, skoro teraz nic go do kobiet nie ciągnie.

Zastrzyki nie są jedyną formą leczenia Rubena z agresji seksualnej.  Poddawany  jest on również bardzo aktywnej psychoterapii, która jednak bez leku nie miałaby najmniejszego sensu. Jak twierdzi więzienny psycholog, Ruben ma szanse opuszczenia celi już za kilka miesięcy pod warunkiem, że regularnie będzie przychodził na zastrzyki. Nie będzie to jednak zbyt męcząca kuracja, bo lek działa przez dwa miesiące, a zatem częstotliwość powtórek sprowadza się do sześciu wizyt w ciągu roku. Jeżeli w przyszłości zajdą istotne zmiany w życiu Rubena, to lek zostanie odłożony i Ruben od nowa zacznie funkcjonować jako mężczyzna. Przez istotne zmiany należy rozumieć trwały związek z kobietą, która zechce dzielić z nim życie. Jednak przez cały czas pobierania antyhormonów obowiązuje Rubena również określona dawka psychoterapii, która (razem z lekiem) buduje u niego nowy system wartości, wzbogaca osobowość, pomaga likwidować agresję.

Możliwości dla gwałcicieli jest więc kilka. Pierwsza sprowadza się do pozostania w więzieniu przez dwadzieścia lat, a nawet dłużej. Druga – brać antyhormony przez jakiś czas, ożenić się i udowodnić komisji penitencjarnej, że to, co było, już nie wróci. Trzecia – brać antyhormony do końca życia, ponieważ w przypadku przerwania kuracji człowiek nie panuje nad sobą.

 

* * *

Szwedzi, którzy swój humanitarny stosunek wobec przestępców rozwinęli wręcz bajkowo, a wobec ofiar stają się coraz bardziej podejrzliwi, nie aprobują takich barbarzyńskich metod. We wrześniu 1997 roku wystąpił w telewizji psycholog więzienny Bengt Jarl i rozłożył na łopatki wszystkich, którzy go słuchali. Oświadczył mianowicie, że za gwałty nie tyle odpowiada gwałciciel, ile jego rodzice, którzy popełniali poważne błędy wychowawcze. Opowiedział się za psychoterapią jako jedyną metodą leczenia agresji seksualnej.

– Kastracja medyczna – podkreślił ze zmarszczonymi brwiami – prowadzi do uszkodzenia osobowości.

– No właśnie! – wykrzyknęła moja gospodyni, która oglądała razem ze mną ten program. – Bandytów trzeba na rękach nosić i wtedy wyreperuje im się osobowość!

Okazało się na szczęście, że nie wszystkim zależy aż tak bardzo na  dopieszczaniu gwałcicieli, a niektórzy wprost opowiadają się za bezpiecznymi ulicami i bezpiecznymi żonami lub córkami. I wobec tego w Skogome pod Goeteborgiem rozpoczęto w tym samym roku podobną kurację jak w Danii. Na razie ostrożnie, aby nie zrazić różnych instytucji humanitarnych, które namawiają ludzi, aby uwierzyli, że przestępca to też człowiek.

– Doceniamy znaczenie psychoterapii – powiedział występujący zaraz po psychologu-dobrodzieju komisarz policji Owe Sandberg – ale wolimy zabezpieczyć społeczeństwo na sto procent. Uważamy, że człowiek powinien raz na zawsze zamknąć w sobie pewne skłonności nie do przyjęcia w cywilizowanym świecie.

Ogólnie zatem można powiedzieć, że powiało optymizmem, co mimo wszystko nie oznacza, że lobby na rzecz przestępców skończyło się w Szwecji raz na zawsze. Ono ma nieprawdopodobną zdolność odradzania się w coraz bardziej zaskakującym kształcie.

Mirosław Prandota

* * * * *


 


Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Trending Articles


TRX Antek AVT - 2310 ver 2,0


Автовишка HAULOTTE HA 16 SPX


POTANIACZ


Zrób Sam - rocznik 1985 [PDF] [PL]


Maxgear opinie


BMW E61 2.5d błąd 43E2 - klapa gasząca a DPF


Eveline ➤ Matowe pomadki Velvet Matt Lipstick 500, 506, 5007


Auta / Cars (2006) PLDUB.BRRip.480p.XviD.AC3-LTN / DUBBING PL


Peugeot 508 problem z elektroniką


AŚ Jelenia Góra