Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Mirosław Prandota - Co tam jest grane i śpiewane

$
0
0

Mirosław Prandota

 

 

 

CO TAM JEST GRANE I ŚPIEWANE

 


Josabeth SjöbergPotomkowie Karola X Gustawa, podpalacza Rzeczypospolitej, już nie są tak ekspansywni jak ich niesławnej pamięci przodek, ale po wypiciu butelki wódki, a jakże, budzą się w nich wojownicze skłonności. Na szczęście piją tylko raz w tygodniu.

 

Kiedy dwudziestoletni Franuś spod Wołomina wychłepcze jabola, walnie setę i doprawi się browarem, a po tej upiornej degustacji zechce  dowartościować  się  wokalnie, wybiera tradycyjne „Góralu, czy ci nie żal”. Wrzask jest na tyle donośny, by obudzić sąsiadów i uświadomić im, kto tu rządzi.

Kiedy ulula się jego rówieśnik Sven, który jednak z pewnością nie zaryzykuje tak samobójczej mieszanki jak jego sąsiad zza morza i pozostanie przy tradycyjnej wódce – ryczy. Franusiowy wrzask, w porównaniu z rykiem Svena, może wydawać się co najwyżej bekiem emerytowanej owcy. Sven nie śpiewa, bo nawet po pijanemu nie uważa się za gwiazdę piosenki, ale również odreagowuje skrywane przez cały tydzień emocje. Ryk Svena jest tubalny, samogłoski przedłużają się monstrualnie, z gardła wychodzi na świat całe piekło agresji. Dosłownie, bo – jak już wszyscy wiemy – „piekło” i „diabli” to najpopularniejsze szwedzkie przekleństwa. Taki ryk usłyszałem po raz pierwszy w miasteczku Norrtaelje, sto kilometrów za Sztokholmem. Spałem wtedy w odległości dwóch ulic od rynku, gdzie mieścił się letni ogródek kawiarniany, lokalny przytułek dla młodzieży gromadzącej się tam w piątkowe wieczory.

Była chyba pierwsza w nocy. Wyrwany nagle ze snu, pomyślałem w pierwszej chwili, że lew uciekł z klatki jakiegoś objazdowego cyrku i teraz grasuje pod moim domem. A to nie było, broń Boże, pod domem, lecz dwie ulice dalej.

Po chwili zaryczało jeszcze coś, i znowu coś. To już nie jeden lew, ale trzy!

Nie było  mowy o spaniu, a przecież ciekawość zwyciężyła strach. Na wszelki wypadek uzbroiłem się w długi stalowy pręt, który odpadł kiedyś od żelaznego łóżka i na pewno nadawał się do zabijania mniejszych lwów w razie potrzeby, większych, niestety nie, i ostrożnie ruszyłem w kierunku rykowiska. Zza gęstego żywopłotu udało mi się zobaczyć kilkanaście osób siedzących jeszcze przy niedopitym alkoholu. Lwów nie było, ale był Sven i jego koledzy z żonami lub kochankami. Zamiast rozmawiać, ryczeli do siebie, powołując się na piekło, diabłów i szatanów. Nadziwić się nie mogłem, jak to możliwe. Ze Svenem kolegowałem się trochę, był bardzo delikatny i wrażliwy jak panienka, co mnie początkowo denerwowało, ale przecież z czasem do wszystkiego można przywyknąć.

A tu taka transformacja... Już nawet nie chodziło o wybuchy złości, ale o samą tonację głosu. Uznałem w końcu, że do zrozumienia problemu potrzebna jest specjalizacja laryngologiczna, i dałem spokój. Na co dzień Sven jest dobrze ułożonym, uprzejmym i doskonale spełniającym swoje obowiązki mężczyzną. Mowy nie ma, by – wzorując się, co tu kryć, na Franusiu – odwalał swoją robotę byle jak, albo żeby spóźnił się do fabryki. Nic podobnego! Pracuje na wysokich obrotach i robi to bezbłędnie, bo tak już został zaprogramowany od przedszkola. Kiedy jednak nadejdzie piątkowy wieczór, Sven traci nagle swoje cywilizacyjne maniery. Jutro dzień wolny, więc można ulżyć sobie do woli.

Rozmawiałem wielokrotnie z Polakami zamieszkałymi na stałe w Szwecji o tych wybuchowych obrzędach niekoniecznie młodych ludzi. Mieli odczucia podobne jak ja. Początkowo byli zaskoczeni i przerażeni, później uznali to za normalkę w myśl porzekadła, że co kraj, to obyczaj.

Miałem też niespecjalną przyjemność weselić się na campingu podczas czerwcowego Święta Lata, które w Szwecji jest najmocniejszym sygnałem rozpoczynającego się okresu urlopowego. Wokół mojego namiotu leżały stada (trudno znaleźć jakieś inne określenie) 15-letnich chłopaczków tarzających się we własnych wymiotach po zwyczajnym przedawkowaniu wody ognistej.

W Szwecji niekoniecznie degustuje się alkohol. Bywa też tak samo jak w Polsce. Że się chla!

Każdy naród ma swoją pijacką reprezentację, która w jakiś sposób ten naród kompromituje. Ale nawet najwięksi polscy moraliści przestaliby wstydzić się za rodzimych pijaczków, gdyby zobaczyli szwedzki zakrapiany weekend w tę noc świętojańską.

 

* * *

Córka sąsiadki ma 18 lat, na imię jej Gun. Oświadcza mi, że pracuje w szpitalu. Dla podtrzymania rozmowy pytam, czy jest pielęgniarką.

– Nie – odpowiada z dumą Gun. – Jestem salową.

Nie istnieje wśród młodzieży szwedzkiej, (a wśród dorosłych tym bardziej) zjawisko określane mianem kompleksów zawodowych. Godność salowej warta jest tyle samo, ile funkcja dyrektora szpitala, byleby tylko tej salowej płacili tak, aby ona sama czuła, że jest to naprawdę praca godna. Byleby pieniędzy wystarczyło jej na urlop w Hiszpanii lub na odwiedziny znajomych w Meksyku.

Dziś do urlopu brakuje jej jeszcze dwóch tygodni, ale jest właśnie niedziela, słońce grzeje, matka zabrała samochód, bo pragnęła złożyć wizytę swoim znajomym, więc Gun pyta, czy nie wybieram się nad morze, bo jeżeli tak, to ona z przyjemnością będzie mi towarzyszyć. Ubrana jest jak wszystkie jej rówieśniczki podczas upalnego lata – luźna bluzka i krótkie spodenki.

Szosą jedzie się bezpiecznie, nikt tu nie wyprzedza na trzeciego, szybkość na liczniku jest mniej więcej taka sama jak na znaku drogowym, kierowcy nie zgrzytają zębami i nie trąbią na siebie – wszystko jest pod kontrolą rozumu.

Szwed nie powoduje nadmiaru wypadków samochodowych, ponieważ na lekcjach jazdy wbili mu do głowy, że najważniejszą częścią mechaniczną samochodu jest hamulec. I w związku z tym zabija on rocznie tylko 300-400 osób, podczas gdy Polak poddawał eksterminacji 7 tysięcy rodaków w pierwszej dekadzie XXI wieku, ostatnio jednak mniej niż 5 tysięcy, bo niektórzy odkryli, że też mają hamulce. I nie ma tu co gadać o lepszych i gorszych szosach, bo te wszystkie drogowe zabójstwa nie zdarzają się przecież na rozmokłej drodze koło stodoły sołtysa, ale na wyasfaltowanej szosie, gdzie w razie potrzeby można zmniejszyć szybkość. Sęk w tym, że samochodami-zabójcami kierują przeważnie matołki szybkobieżne, a u nas jest ich po prostu więcej.

Owszem, kiedy już nasze narodowe poczucie wartości zostaje poddane najwyższej krytyce, gotowi jesteśmy powołać się na prawdziwy horror drogowy, jaki odbywa się akurat w Rosji. Na tamtejszych szosach dochodzi do śmiertelnego wypadku co 17 minut – nietrudno obliczyć, że bilans roczny wynosi ponad 30 tysięcy nieboszczyków. Miałem przyjemność spędzić dwa tygodnie czasu w Moskwie podczas olimpiady w roku 1980. Jeździłem po mieście wielokrotnie i pamiętam, że towarzyszyło mi poczucie bezpieczeństwa na każdym kroku. Kiedy pojawiłem się tam dwadzieścia lat później, już nie dało się przejść przez ulicę na białych pasach, bo to groziło utratą zdrowia lub życia. Demokracja w tym kraju jest rozumiana przez kierowców jako zniesienie dosłownie wszelkich ograniczeń i przepisów. Jeżeli człowiek chce mieć pewność, że z samochodowej wycieczki po Moskwie wróci cało do domu, powinien jeździć wyłącznie czołgiem!

Kilka lat temu ktoś mądry obstawił polskie szosy bilbordami z wymownym napisem „Stop wariatom drogowym!”, a każdy wariat mógł przejrzeć się w tym ostrzeżeniu jak w lustrze. Niestety, już wkrótce okazało się, że najwięcej wariatów drogowych gromadzi się w kręgach decydentów na różnych szczeblach, nie wyłączając naszych genialnych parlamentarzystów. Zadecydowali, że bilbordy trzeba usunąć, bo taki napis uraża wariacką godność wariata. No i usunęli.

A my tymczasem zajeżdżamy na obszerny parking (co ważne – bezpłatny!), jakich wiele wzdłuż wybrzeża. Na nadmorskiej plaży króluje topless. Gun, tak samo jak jej rówieśniczki, nie ma żadnych zahamowań. Taka jest moda, a moda to dla młodych kobiet więcej niż religia.

Dostrzegam sporo nastolatków na wózkach inwalidzkich. Nikogo to nie dziwi. Szwedzkim nastolatkom nigdy nie przyszłoby do głów wybrzydzać na osoby niepełnosprawne. Tolerancja zawodzi natomiast wtedy, gdy w grupie szkolnej znajdzie się cudzoziemiec o karnacji, powiedzmy, zdradzającej taką samą opaleniznę latem, jak i zimą. Wszelkie niepowodzenia kończą się od czasu do czasu odreagowaniem na biednym Greku, Włochu, Rumunie, łacińskim Amerykaninie. Niektórzy szwedzcy publicyści określają coś takiego mianem rasizmu, ale trudno to potraktować poważnie. Ja nazywam tego rodzaju zachowanie zwyczajnym poszukiwaniem kozła ofiarnego, na którym można odreagować własną frustrację. Na pewno efektowniej jest zwymyślać przybysza z Ugandy niż lokalną bladą twarz. Wyobrażam sobie zresztą, co działoby się w polskiej szkole, gdyby taki sam procent uczniów stanowiły „opalone” cudzoziemskie dzieci, aczkolwiek tolerancja zajmuje na szczęście coraz więcej miejsca w głowach młodych ludzi.

 Importowane do Szwecji nastolatki z czasem dają sobie doskonale radę.

Gorzej jest z ich rodzicami, szczególnie z rodzicami wyznającymi religię muzułmańską. Tacy nie kwapią się do nauki języka, a swoje szwedzkie „zameldowanie” traktują jako posłannictwo Allaha w kraju niewiernych. Nie chcą nawet pozorów asymilacji z nowym środowiskiem, nie przyjmują do wiadomości faktu, że zamieszkali w kraju o odmiennej kulturze, żyją własnym życiem, wyniesionym z kraju przodków. Nie pozwalają ani żonie, ani też dorastającej córce wychodzić z domu, uczęszczanie córki do szkoły jest wciąż grzechem, a udział w takich obrazoburczych lekcjach jak wychowanie fizyczne to już przestępstwo godne najwyższego potępienia.

Wśród szwedzkich imigrantów z krajów pozaeuropejskich istnieje nieustanna wojna pokoleniowa. Młodzież buntuje się, ojcowie stosują terror i tak w kółko.

Te uprzedzenia religijne ujawniły się najbardziej zaraz po pożarze dyskoteki w Goeteborgu, 29 września 1998 roku, którą urządzili sobie nastolatki, wywodzący się z krajów arabskich i latynoskich. Zginęły wtedy 63 osoby. Już na drugi dzień pojawiły się na domach ulotki: „Naziści zabrali nasze dzieci”, „Szwedzi zamordowali 63 imigrantów, teraz kolej na 63 Szwedów”.

Imigranckie środowisko szybko znalazło sobie kozła ofiarnego.

A tak naprawdę chodzi przede wszystkim o to, że w Szwecji w ogóle istnieją jakieś dyskoteki! Według ortodoksyjnych muzułmanów czegoś takiego nie powinno być, bo to miejsca grzechu i bezbożności. Było też wiele głosów posądzających Szwedów bezpośrednio o podpalenie z racji ich rasistowskiego nastawienia wobec obcych.

A cała tragiczna historia zaczęła się od tego, że młodzi Kurdowie, którzy zorganizowali zabawę, wynieśli z sali wszystkie stoły i krzesła na schody awaryjne. Dzięki temu w sali, która zwykle mieściła pięćdziesiąt osób, zmieściło się trzy razy tyle, ale nie było drogi odwrotu, bo schody zostały zablokowane. Gdy wybuchł pożar, do dyspozycji uciekinierów pozostawały jedne drzwi o szerokości 80 centymetrów. Połowa ofiar zginęła po prostu na skutek stratowania.

Kto podpalił – nie wiadomo. Krążyły nawet słuchy, że zrobił to jeden z muzułmańskich ojców, aby uzmysłowić rodakom, jaka kara może spotkać młodych za wzorowanie się na grzesznych postawach. Być może ktoś rzucił papierosa na plastikowy dywan, który również wyniesiono na schody. Mogło być różnie, ale i tak prawda jest trudna do wykrycia. W każdym razie dopóki nie wymrze pokolenie ojców, młodzież imigrancka ciągle jeszcze będzie miała ograniczone możliwości asymilacyjne. Z jednej strony będzie unikać kontaktów ze Szwedami, z drugiej zaś będzie bojkotowana przez Szwedów właśnie z racji jakichś form pielęgnowania własnej kultury, co młodzieży szwedzkiej wydaje się nieracjonalne, niepraktyczne, a przede wszystkim śmieszne.

 

        * * *

Czasami wydaje mi się jednak, że słońce nie oddziałuje całkiem pożytecznie na mózgi uczniów. Każdego roku podczas wakacji mózgi te sprawiają wrażenie, jakby wypaliło się tam mnóstwo potrzebnych do normalnego funkcjonowania komórek. Jak bowiem można zrozumieć fakt, gdy czyta się w gazetach, że pięciu czternastolatków podpaliło własną szkołę? W Szwecji nie zamyka się młodzieży w betonowych blokach, mnóstwo szkół wybudowano z drewna, a drewno, jak wiadomo, dobrze się pali. Więc kiedy jest nudno, zbiera się kilku uczniów, aby zbadać odporność desek na płomienie.

Jasnowłosa młodzież nie demoluje ławek w parkach, nie łamie drzew, nie tratuje kwietników. Po prostu nie robi niczego, co by pozostawiło skazę na estetyce otoczenia lub było niezgodne z regułami ekologii. Mimo że kraj ten leży niemal dosłownie w lesie (lasy zajmują 70 procent powierzchni kraju), nie łamie się nawet pojedynczych drzew w miejscu publicznym i gdziekolwiek indziej.

Szkoła to zupełnie co innego! Często jawi się jako instytucja zbędna, stresogenna i dlatego co roku kilka z nich przechodzi próbę ognia. A jaka za to kara?

Otóż w roku 1980 wydano w Szwecji ustawę nakazującą przyjęcie wobec dorastającej młodzieży postawy pełnej pobłażliwości. Nie wolno więc już skarcić nieposłusznego ucznia, nie wolno też nieuprzejmie odezwać się do młodocianego chuligana, który akurat ręcznie wymierza sprawiedliwość swojej panience. Gdyby w takim momencie poniosły mnie nerwy i łupnąłbym damskiego boksera gdzie trzeba, zostałbym przez przechodniów potraktowany jako barbarzyńca. Mało tego! Za klapsa można dostać od roku do 10 lat więzienia, w zależności od tego, jakiego rodzaju niekorzystne zmiany psychiczne wywołał ów klaps.

Zdarzyło się to w Goeteborgu. O godzinie pierwszej w nocy próbowałem zasnąć, ale się nie dało. Za oknem hałas nie do wytrzymania. Grupa nastolatków gapiła się na jednego, który wyczyniał akrobacje na mopedzie. Ryk motoru nie słabł ani na chwilę. Niektórzy Szwedzi mają okna ciemne, widocznie też im się wydawało, że usną, ale przecież to niemożliwe. A mimo to żaden z nich nie interweniuje, bo przecież zgodnie z ustawą nie wolno ograniczać wolności wesołej młodzieży.

Nie wytrzymałem dłużej. Wyszedłem na balkon. Puściłem wiąchę najpierw po szwedzku, a potem tylko po polsku.

Przepadli w ciągu kilkunastu sekund.

Rano uśmiechnął się do mnie szwedzki sąsiad.

– Powinieneś raczej wezwać policję – pouczył łagodnie.

– A ty nie mogłeś? – zapytałem równie uprzejmie.

– Nie – odpowiedział poważnie. – To nie była moja sprawa.

A to baran! Nie spałby całą noc, ale słowa by nie powiedział, bo to nie jego sprawa.

Mój znajomy, Krzysiek, mieszka z żoną i dwojgiem dzieci w Sztokholmie. Dzieci mają 8 i 10 lat, więc czasami, a tak naprawdę to często, wariują wieczorami i nie dają rodzicom odpocząć po pracy. Sąsiedzi przywykli, bo ich dzieci również wariują. Tylko że Krzysiek nie zawsze daje sobie chodzić po głowie i raz po raz przywali klapsa w tyłek. Traf chciał, że Krzysiek przywalił raz klapsa w momencie, gdy żona rozmawiała z sąsiadem przez otwarte drzwi. Klaps nie był mocny, ale godność została naruszona i synek zapłakał.

Następnego dnia przyszła specjalna komisja w asyście policjanta.

– Tutaj bije się dzieci – raczej stwierdziła niż zapytała szefowa komisji o bardzo parafialnej twarzyczce. – To jest niedozwolone.

Na nic były tłumaczenia, że dzieci są bardzo kochane i rozpieszczane, i dlatego tak wygłupiają się wieczorami, że czasem trzeba je nieco poskromić.

– To pierwsze i ostatnie ostrzeżenie – oznajmiła pani komisarz. – Jeszcze raz to się wydarzy i zabieramy dzieci do państwowego domu dziecka.

Nie było to jakieś wyjątkowe ostrzeżenie, bo rocznie odbiera się rodzicom nawet kilka tysięcy dzieci. Komisarze, nawet gdy odbierają dwójkę bardzo zżytych ze sobą dzieci, to często rozdzielają je, kierując jedno do sierocińca, a drugie przydzielając na przykład samotnemu alkoholikowi, który ma z tego taką korzyść, że dostaje jednocześnie zapomogę na zadbanie i utrzymanie w dobrym zdrowiu darowanego wychowanka. Jaką korzyść ma w takim związku dziecko – to akurat nie jest specjalnie brane pod uwagę. Liczy się fakt, że alkoholik ma okazję zresocjalizować się, pełniąc rolę zastępczego rodzica.

Jakie zatem wyjście miał Krzysiek w sytuacji socjalnego zagrożenia? Ukatrupienie wrednego sąsiada nie wchodziło w grę, a przecież niewykluczone, że klapsa przyłoży się jeszcze nie raz, bo dzieciaki mają krótką pamięć. Wezwał Krzysiek wóz meblowy, zapakował rupiecie i przeniósł się do innego domu. A swoją drogą, i tak miał dużo szczęścia, bo gdyby mieszkał w Norwegii, to nie byłoby żadnego ostrzeżenia. Norweski Barneverket (służba dzieciom – tak to się daje przetłumaczyć) przyjeżdża do szkoły, zabiera dzieci, oddaje je do rodzin zastępczych, a dopiero po miesiącu zawiadamia rodziców o swoim „legalnym” kidnapingu.

Czasami młodzi Szwedzi zdobywają się na takie wyskoki, że człowiek dosłownie baranieje. Wjechałem raz do miasteczka Tomelilla w południowej Szwecji. Miałem tam kogoś odwiedzić, ale ponieważ uliczki były wąskie i dość często widziałem przed sobą znak zakazu wjazdu, więc krążyłem jakiś czas w kółko. W pewnym momencie nie zauważyłem znaku i pojechałem kilka metrów pod prąd, ale zaraz zatrzymałem się i zacząłem wycofywać samochód, a po chwili przystanąłem. Nagle drzwi samochodu z przeciwka otworzyły się, wyskoczył stamtąd osiemnastoletni, może dwudziestoletni chłopak, podskoczył do mojego wozu, ale nie od mojej strony, tylko od strony siedzącej obok żony i wykonał jakiś zwód, po czym kopnął piętą w drzwi.

Odruchowo nacisnąłem klamkę i już zamierzałem wyskoczyć, nie bardzo wiedząc, co zrobię dalej, gdy chłopak odwrócił się i uciekł, kumple już mu otworzyli drzwi i szybko odjechali.

Muszę powiedzieć, że takiego atawizmu nie widziałem nawet na żadnym amerykańskim filmie z płonącą cysterną benzyny w roli głównej. Ten młody przygłup musiał pochodzić w prostej linii od króla-wandala Karola Gustawa, tyle że tamten (jak podaje historia) był odważniejszy, a ten zaatakował kobietę i szybko uciekł.

Na terenie Szwecji nie było już wojny dwieście lat. To dobrze, bo na cholerę komu wojna! Ale że Szwedzi niewieścieją, to inna sprawa. Pomijam fakt, że mężczyźni żenią się na ogół ze starszymi od siebie partnerkami. Ich damskość widać też gdzie indziej. Uczestniczyłem na przykład w treningach dżudo i siatkówki. Zapisałem się do sekcji męskiej, przynajmniej taki miałem zamiar. Okazało się, że na treningi, gdzie ćwiczą nieźli zawodnicy (raz przecież Szwedzi zdobyli mistrzostwo świata w siatkówce, co uznano za cud, jako że w siatkówkę gra tam mało kto) przychodzą też dziewczyny. Na dżudo również. Dosyć śmiesznie wygląda, gdy wielkie chłopisko rzuca na matę o połowę lżejszą dziewczynę, a potem wydaje mu się, że to samo może zrobić z facetem, na przykład ze mną.

W rządzie przeważnie jest więcej ministerek niż ministrów, a i tak głos decydujący mają ministerki.

Opinia publiczna to nie jest żadna tam rzeczywista opinia publiczna, tylko opinia kobieca. Mężczyźni tylko przytakują. Nawiasem mówiąc, kto wie, czy to właśnie nie tym gospodarnym decydentkom zawdzięcza Szwecja swój dobrobyt?

Wróćmy do małolatów. Nie da się ukryć, że pod jednym względem nasze dzieciaki zdecydowanie przegrywają ze swoimi szwedzkimi rówieśnikami. Ten wzgląd to znajomość angielskiego. Do podstawówki chodzi się tam 9 lat, a język angielski zaczyna się już w trzeciej klasie. Z hydraulikiem, malarzem, stolarzem można się dogadać po angielsku.

Do szkoły średniej przyjmuje się uczniów przede wszystkim na podstawie wyniku egzaminu z angielskiego, bo w gimnazjach są już angielskie lektury w oryginale, a na studiach wyższych korzysta się ze standardowych podręczników amerykańskich, których część również nie jest tłumaczona na szwedzki.

A zatem absolwent szwedzkiej podstawówki może mieć trudności z równaniem z dwoma niewiadomymi, niewykluczone, że z jedną również, ale za to potrafi porozumieć się na całym świecie, podczas gdy nasz absolwent w stosownym momencie, machając rękami i nogami dla wyrażenia jakiejś treści, uprzejmie daje do zrozumienia, że w razie potrzeby posłuży za wiatrak.

Warto jeszcze przynajmniej wspomnieć, ile kosztują w Szwecji podręczniki szkolne. Otóż nic. Kiedy uczeń przychodzi do swojej klasy na początku roku szkolnego (około 20 sierpnia), zastaje na ławce komplet książek, zeszytów i wszelkich drobiazgów potrzebnych do sprostania programowi. Lekcji pisemnych nie odrabia się w domu, bo – zgodnie z ustawą – nie należy tego ucznia „maltretować”, a tym bardziej nie każe mu się nosić ciężkiego plecaka z książkami do domu. Wszystko robi się w budynku szkolnym.

Ciekawa z naszego punktu widzenia jest forma zwracania się ucznia do nauczyciela. Jak wiadomo, praktyczni Szwedzi wyrugowali prawie całkowicie ze słownictwa formę „pan”, rezerwując ją tylko dla króla, a i tak tylko na oficjalne uroczystości. Toteż uczniowie walą swojemu nauczycielowi na „ty” i wcale nie zabiegają o uznanie w jego oczach. To raczej nauczyciel stara się przypodobać uczniom, a im bardziej mu to się udaje, tym więcej pochwał otrzymuje od dyrektora.

W szkole jest też specjalny pokój, w którym każdy, kto ukończył szesnaście lat, może podczas przerwy zapalić papierosa. Można też palić, gdy się nie ma szesnastu lat, ale ma się zaświadczenie od rodziców, że pali się w domu

Szwecję zaludniają nie tylko erudyci. Za anegdotę może posłużyć fakt, który czasem opowiadam, a dotyczący bananów. Banany to tak zwane owoce południowe. Żadne to odkrycie, sęk jednak w tym, gdzie szukać tego południa. Pewien siódmoklasista, gdy usłyszał, że jestem z Polski, a Polska leży za morzem, na południu od Szwecji, zawołał entuzjastycznie:

– Wiem, wiem! To od was importujemy banany!

Ten sam chłopak ustawił mi bez przyrządów zapłon w samochodzie, czego ja akurat zrobić nie potrafiłem, mimo że wiem, gdzie rosną banany. Szwedzki uczeń nie musi wiedzieć. On musi umieć! A szkoła nie kształtuje ani jego osobowości, ani światopoglądu, bo od tego są rodzice. Kształtuje za to jego sposób zachowania się, bo to jest wiedza przydatna, praktyczna, czyli taka, która przyda się w życiu.

Znajomość angielskiego to żaden powód do chwały, ani też dowód nabycia kultury humanistycznej, lecz zwykłe narzędzie do porozumiewania się z cudzoziemcami, a także do przeczytania instrukcji lub podręcznika.

Pragmatyczne podejście Szwedów sprawia, że szkoła nie jest nastawiona na akceptację pojedynczych sukcesów w autorskim wydaniu tego czy innego ucznia. Uczeń ma nauczyć się działać jako członek grupy klasowej. Rywalizacja czy współzawodnictwo tylko szkodzą, bo wywołują konflikty (konflikt to jest wręcz klęska dla środowiska!) i nie gwarantują współpracy, a przecież to dzięki współpracy ojców i dziadów powstała nowoczesna Szwecja.

Nawet w sporcie nie tyle liczy się zwycięstwo, ile umiejętność podania koledze piłki, mimo że to akurat ja mam świetną okazję do strzału na bramkę.

Podczas wchodzenia w wiek dorosły te oryginalne metody funkcjonowania ulegają stopniowej weryfikacji, ale w podświadomości wciąż tkwi kanon: Razem!!

W ostatnich klasach podstawówki, a więc w ósmej i dziewiątej, uczniowie i uczennice uczą się już pielęgnacji niemowląt. To się musi znać, bo wcześniej czy później każdy przez to przechodzi. Wychowanie seksualne stało się przedmiotem obowiązkowym jeszcze w roku 1956. Naukę w tym zakresie pobierają uczniowie 12-letni i starsi. Obejmuje ona zagadnienia psychologiczne, społeczne i fizjologiczne. Technika zapobiegania ciąży, środki antykoncepcyjne, racjonalne planowanie rodziny – wszystko to absolwent podstawówki musi znać na pamięć.

Znowu więc na pierwszym planie jawi się pragmatyzm. Społeczeństwo szwedzkie nie życzy sobie, aby młodzież rozpoczynała życie seksualne w klimacie grzechu, emocji, poczucia winy, frustracji, lęku przed potępieniem piekielnym. Ma to się zacząć racjonalnie, a podstawą „działalności seksualnej” jest higiena.

Przedmiotem zainteresowania szwedzkich pedagogów jest tylko uczeń przeciętny. Jeżeli ktoś wyrasta ponad przeciętność, to i tak zrównają go do szeregu. Takie dodatki do młodego człowieka, jak cechy osobowości, zainteresowania i talent nie mają znaczenia. Psują tylko codzienny rytm przeciętności w szkole. Gdy przyglądałem się zajęciom szkolnym, brakowało mi już tylko jednej rzeczy dopełniającej całość: chińskiego mundurka na każdej postaci. Co by nie powiedzieć, uczeń jest biernym przedmiotem pedagogicznych wpływów.

Dopiero student ma możliwość rozwoju swoich osobistych talentów (byleby tylko jego kolega na tym nie tracił!), ale przecież większość utalentowanych uczniów kończy na szkole podstawowej, czasem na średniej, bo nikt nie wykazywał zainteresowania ich specjalnymi zdolnościami. Z jednej strony nie można być lepszym, z drugiej – nudzi bycie równym – do diabła z nauką!

Jest to o tyle smutne, że szwedzcy nauczyciele otrzymują prawdziwe pensje, a nie zapomogi, jak ich polscy koledzy. Mogliby zatem wziąć się do prawdziwej roboty z uczniami, gdyby nie fakt, że płaci im się za wychowywanie i nauczanie grupy jako monolitu, a nie poszczególnych uczniów jako odmiennie uzdolnionych jednostek.

Czego w szwedzkiej szkole nie ma?

Historii. Niby jest, ale tak naprawdę to jej nie ma. Znajomość własnej kultury narodowej, pomniki przeszłości, dzieje toczonych wojen, sojusze – czarna magia. Wiele razy pytałem Szwedów podróżujących z Ystad do Szczecina na weekend, czy wiedzą, do kogo należał Szczecin w XVII wieku.

Odpowiadali: Do Niemców, do Polaków, do Duńczyków, do Rosjan nawet. Na szczęście nikt nie powiedział, że do Amerykanów.

– Do Szwedów, tumanie! – wyjaśniałem po polsku.

„Tumana” i tak nie rozumieli, więc mogłem sobie pozwolić. Gdy usłyszeli prawdę we własnym języku, wytrzeszczali oczy.

– To niemożliwe – mówił jeden przez drugiego, wszyscy kiwali głowami, że nie i że ja sobie z nich żartuję. – Przecież Szczecin leży na Kontynencie!

 

            * * *

Poszedłem na dyskotekę. Na taką, która się nie pali. W kraju bym nie poszedł, bom za stary. A tak w ogóle to nie przepadam za dyskotekami, bo lubię muzykę, a nie łomot. A gdy już nawet raz poszedłem w myśl zasady „jestem człowiekiem i nic, co ludzkie, nie powinno być mi obce”, to po godzinie wypadłem stamtąd pół ślepy i pół głuchy. I dałem sobie spokój raz na zawsze. Ale w Szwecji poszedłem, żeby zobaczyć, co tam się robi. W Szwecji dyskotekę urządza się dla dwóch grup wiekowych. Do lat 21 i powyżej. W tym „powyżej” nie ma żadnych ograniczeń wynikających z daty urodzenia.

Do zwyczajów należy widok pląsających na parkiecie sześćdziesięciolatków obok synów czy wnuków. Zarówno na plakatach, jak i na ogłoszeniu w prasie lokalnej wyraźnie zaznacza się tłustym drukiem, dla której grupy wiekowej będzie ta dyskoteka. Dzięki temu nie ma kolizji, a dla wapniaków powyżej 21 lat głośniki nastawia się nieco ciszej i dzięki temu kto chce, ten może porozumieć się z partnerką lub odwrotnie. Nie będzie to rozmowa intymna, ale można do siebie powrzeszczeć i jest nadzieja, że jedno będzie słyszane przez drugie, gdy dobrze nadstawi ucha. Dyskoteka to w ogóle jedyne pewne miejsce, gdzie dozwolone jest bezkolizyjne podrywanie. Po to zresztą chodzi się na dyskotekę, bo żadnych innych przyjemności tam nie ma. Ja w każdym razie nic takiego nie widziałem. W innych miejscach publicznych zaczepiona panienka może wezwać policję. Nie życzy sobie zaczepek i cześć!

Na takiej szwedzkiej dyskotece dziewczyny nie są obiektem, któremu składa się szczególne wyrazy podziwu lub, za przeproszeniem, szacunku. Dziewczyna to jest towar. Chłopak również. Towary dopasowują się jakoś do siebie, albo się nie dopasowują. Kryteriów takiego pasowania nie udało mi się wypatrzyć. Widziałem bardzo ładne a zarazem zachwycone panienki w ramionach tak obleśnych typów, że na sam widok dobrowolnej profanacji naturalnego piękna robiło mi się niedobrze.

Jeżeli trzeba, to dziewczyna-towar musi też pokornie odczekać aż jej pan i władca, który spotkał znajomego, skończy niezwykle interesującą rozmowę o pogodzie. Obaj panowie podczas takiej rozmowy ustawiają się zwykle tak, aby mieć swoje dziewczyny za plecami. Patrzę więc i podziwiam. Gdyby nie blade twarze uczestników sądziłbym, że jestem w jednym z emiratów arabskich lub w indiańskim rezerwacie. Równie biała jak jej pan squaw stoi pokornie z boku lub z tyłu i czeka cierpliwie aż jeden pan z drugim panem powiedzą sobie wreszcie „do widzenia”.

Kiedy niedawno poznany Szwed zaprosił mnie i moją koleżankę na przejażdżkę po Sztokholmie, a ja otworzyłem jej drzwi przednie i sam usiadłem z tyłu – Szwed wybałuszył oczy, półgębkiem informował o zabytkach, które mijaliśmy, a kiedy wróciliśmy do domu, odciągnął mnie na bok i zapytał, łypiąc spod oka na koleżankę:

– Wyjaśnij wreszcie, co chciałeś przekazać mi przez ten gest! Przecież ja jestem żonaty!

Więc wyjaśniłem. Nawet dołożyłem, że u nas w kraju kobietę zawsze puszcza się przodem. O mało nie zemdlał z wrażenia. Jeszcze łudził się, że coś pokręciłem, że zabrakło mi szwedzkich słów. Uznał, że powinienem powiedzieć coś więcej na ten temat. Spróbowałem. Też nie pojął, mimo że mi przytaknął. Wtedy to po raz pierwszy zwątpiłem w swoją wyćwiczoną przez lata znajomość języka szwedzkiego. Facet był niesamowicie odporny na wiedzę.

 

Mirosław Prandota

 


Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Trending Articles


TRX Antek AVT - 2310 ver 2,0


Автовишка HAULOTTE HA 16 SPX


POTANIACZ


Zrób Sam - rocznik 1985 [PDF] [PL]


Maxgear opinie


BMW E61 2.5d błąd 43E2 - klapa gasząca a DPF


Eveline ➤ Matowe pomadki Velvet Matt Lipstick 500, 506, 5007


Auta / Cars (2006) PLDUB.BRRip.480p.XviD.AC3-LTN / DUBBING PL


Peugeot 508 problem z elektroniką


AŚ Jelenia Góra