Mirosław Prandota
W restauracji warszawskiego hotelu „Forum” Erik Larsson pokazał ludziom, jak należy się uśmiechać, aby było wesoło nawet członkom konduktu pogrzebowego.
DIABEŁ Z SOENDRABY
Szerokie drzwi hali fabrycznej otwarły się i do środka wszedł Erik Larsson. Średniego wzrostu, w średnim wieku, średnio zamożny. Uśmiechnął się bardziej do maszyn niż do ludzi, nic nie powiedział, tylko czekał, jakie wrażenie zrobi na ludziach jego nieoczekiwana wizyta.
– Hej, Erik! - zawołali pracownicy i roześmieli się rubasznie, co oznaczało, że chłop był tu znany i lubiany.
Gdy Erik zobaczył, że powitał go taki gromadny śmiech, spoważniał na chwilę i zaraz pokazał, co potrafi. Jak nie uderzy w chichot!... Jak nie zapieje!... To nawet nie był śmiech, ale trel.
– A to ci skowronek! – zawołał stojący obok mnie Lars i wybuchnął gwałtownym śmiechem.
Czegoś takiego dotychczas nie widziałem chyba nawet na filmie z Louisem de Funesem. Sala fabryczna trzęsła się od śmiechu, mimo że tak naprawdę nie było powodu do radości. Z podziwem patrzyłem na człowieka, który sprawił, że ludzie przestali nagle pracować przy taśmach i zataczali się ze śmiechu.
Głośny atak radości zwabił w końcu samego Jorgena, dyrektora i właściciela fabryki w jednej osobie. Jego przestraszone oczy świadczyły o tym, że czegoś się obawiał i nie wiedział, co się dzieje. Wreszcie odwrócił głowę w bok, zauważył Erika i spontanicznie wybuchnął śmiechem.
Co tu dużo gadać! Ja sam śmiałem się jak szalony, chociaż jeszcze pięć minut temu wcale nie było mi do śmiechu. Akurat miałem kłopoty z mieszkaniem, musiałem jak najszybciej wyprowadzić się z miejsca, w którym dotychczas mieszkałem i poszukać czegoś nowego. Cudzoziemcowi niegadającemu jeszcze wtedy dobrze po szwedzku trudno było dokonać takiej sztuki w wiosce, gdzie stała fabryka, a na miasto nie miałem ochoty. Raz, że trzeba by dojeżdżać aż dwadzieścia parę kilometrów, a dwa, że w mieście płaci się drożej. Miałem więc poważny problem, ale… na razie śmiałem się jak inni.
Ten happening trwał chyba z pięć minut, dopóki ludzie nie zaczęli płakać. Niektórzy złapali czkawkę i musieli wyjść, aby napić się wody. Sam szef machnął energicznie ręką i wyszedł, nie oglądając się na ludzi, którzy przecież powinni pracować, a nie śmiać się.
W końcu wszystko wróciło do normy, Erik wyszedł z hali, bo miał interes do szefa, a my zabraliśmy się do roboty. W pół godziny później Jorgen zawołał mnie do siebie. Siedział tam już Erik i przyglądał mi się z zaciekawieniem.
– Mówi, że ma dla ciebie mieszkanie– poinformował Jorgen.
Uśmiechnąłem się, ale kudy mi tam do uśmiechu Erika! W każdym razie mogłem doświadczyć na własnej skórze, co oznacza powiedzenie, że do kogoś uśmiechnęło się szczęście. Erik miał dwa domy. W jednym, dużym, mieszkał on sam z kotem Joachimem, a w mniejszym zamieszkałem ja.
Erik okazał się wyjątkowo sympatycznym człowiekiem, co zresztą sprawdzało się potem przez wiele lat, gdy na krócej lub dłużej przyjeżdżałem do Szwecji. Jeżeli akurat nie śmiał się, to gadał. A że gadał z szybkością karabinu maszynowego, więc początkowo nie rozumiałem go ani w ząb, ale dogadywaliśmy się zawsze przy pomocy rąk. Erik był rolnikiem starej daty, w grudniu roku 1978, kiedy go poznałem, miał pięćdziesiąt pięć lat, osobowość młodzieńca oraz przekonanie, że komfort osobisty zapewni człowiekowi tylko stan kawalerski. Niestety, nie tylko nie mówił po angielsku, ale nawet nie po szwedzku. Gadał po skońsku, czyli slangiem duńsko-szwedzkim, jako że rolnicy zamieszkujący Skanię takim właśnie językiem się posługują. Skania była bodajże przez dwa stulecia własnością Danii, a to z kolei wywarło znaczny wpływ na język.
A swoją drogą był już najwyższy czas, abym zaczął uczyć się szwedzkiego. Pracowałem od siódmej do szesnastej, po obiedzie jeździłem do miasta najpierw do siłowni, a następnie na treningi judo, bo w kraju uprawiałem ten sport wyczynowo i tak się do niego przyzwyczaiłem, że po jakimś czasie wygrałem tam kilka prestiżowych pojedynków, zdałem egzamin na stopień mistrzowski i tym samym nabyłem prawo do noszenia czarnego pasa. Ba! Przez niedługi czas pełniłem nawet obowiązki instruktora.
W miesiąc później jednak doszedłem do wniosku, że jeśli już zamieszkałem w tym kraju, przyzwoitość nakazuje opanować język jego mieszkańców. Angielski to nie jest język – to jest wytrych, którym w razie potrzeby ludzie posługują się na całym świecie, a zatem najwyższy czas zamienić wytrych na prawdziwy klucz.
Erik przytaszczył mi jakiś czarno-biały telewizor, wyjaśnił, że mówią w nim po szwedzku, więc sprawa jest prosta: posłucham, to się nauczę. Nie uwierzyłem w te zapewnienia, bo szwedzki wyglądał mi na diablo trudną sztukę, ale istniał jeden bardzo ważny bodziec, z którego warto było skorzystać podczas nauki. Otóż telewizja szwedzka nie posiada instytucji etatowego gaduły, czyli faceta tłumaczącego głośno dialogi zagraniczne, a praktycznie angielskie. Każdy film leci w języku oryginalnym, natomiast na dole ekranu są napisy po szwedzku. Tak jak w kinie. Dzięki temu człowiek, który nieźle rozumie angielski, może sobie ciurkiem porównywać tekst mówiony z tekstem pisanym, co w końcu powinno dać jakiś mniej lub bardziej pozytywny efekt.
Gramatykę angielsko-szwedzką pożyczyłem sobie z biblioteki miejskiej w Kristianstad i od tamtej pory każdego wieczoru oglądałem filmy, których najchętniej bym nie oglądał z racji ich bezdennej głupoty, jako że większość poruszała się w temacie „zabili go i uciekł”, ale konieczność życiowa zmusiła mnie do robienia tego, czego nie lubiłem.
A swoją drogą, pewne refleksje z tamtych czasów utrwaliły mi się chyba na zawsze. Aby zniechęcić lub wręcz zohydzić ludziom obcą kulturę, nie trzeba wcale wygłaszać kazań lub referatów na „nie". Nie trzeba palić cudzoziemskich książek ani też zamykać stacji telewizyjnych. Wystarczy po prostu regularnie upychać w kinach i w telewizji wytwory jednej kultury, zapominając o wszystkich innych. Książki, filmy, gazety – wszystko na jedną nutę. Leciały w Polsce swego czasu dzień w dzień filmy radzieckie, zarówno w kinach, jak i w telewizji. Ludziom niedobrze robiło się od tej monotonii z politycznego nadania. Dziś dla odmiany nastąpił zalew filmową miernotą amerykańską i teraz z kolei rodzi się tęsknota za arcydziełami w rodzaju „Pancernika Potiomkina”, „Losu człowieka” czy „Lecących żurawi”.
Niestety, przegięcie pały w jedną lub drugą stronę to nasza narodowa specjalność, od której już chyba nie ma odwrotu. Strach pomyśleć, ale niektórzy w naszym kraju mają już wątpliwości, czy istnieje jeszcze jakikolwiek kraj na świecie (oprócz USA), który produkuje filmy! I tak samo, jak niegdyś, również obecnie filmy znakomite (bo przecież są i takie) giną w morzu tandety.
Najpopularniejszym bohaterem filmu amerykańskiego stała się cysterna z benzyną. Wybucha na każdym kanale. Z roku na rok coraz więcej ludzi wyłącza telewizory z obawy przed pożarem. A nuż takie płonące barachło przetoczy się przez szklany ekran i spadnie nam na łóżko?
Szwecja ustrzegła się przed zalewem produkcji radzieckiej, za to pirotechniczne sztuczki amerykańskie królują od lat na tamtejszych ekranach. Erik Larsson ogląda już tylko prognozę pogody i niedzielne przyśpiewki przypadkowej publiczności zebranej na ławach reprezentacyjnej estrady letniej Skansen w Sztokholmie transmitowane w telewizji. Sąsiedzi Erika pałają takim samym uczuciem do wybuchowej kultury amerykańskiej. Wolą pogodę, Skansen lub koncert skrzypcowy. Płonące samochody ogląda tylko młodzież, wobec której Erik ma dość charakterystyczny stosunek.
– Lenie i obiboki – stwierdza autorytatywnie, aby nikt nie miał żadnych wątpliwości.
Ma podstawy, aby tak mówić. Rzadko bywa u siebie w domu, cały czas spędza między ludźmi, albo pomagając im w pracy, albo na pogawędce. I obserwuje. Widzi, że truskawki zrywają tylko cudzoziemcy, płody rolne zgniłyby na polu, gdyby nie cudzoziemcy. Młodzi Szwedzi nie lubią ciężko pracować. Lubią odpoczywać. Erik nie lubi takich, którzy lubią odpoczywać. Wszystkim powtarza, że szwedzki dobrobyt nie wziął się z odpoczynku, ale z pracy, a to młode pokolenie niedługo doprowadzi kraj do bankructwa.
Ja byłem w porządku, bo pracowałem, a gdy była potrzeba, to pomagałem Erikowi w piłowaniu drzewa, które gromadził na zimę do opalania domu. W jego oczach miałem jeszcze i ten plus, że uczyłem się ichniego języka. Efektem ubocznym mojej nauki za pomocą telewizora była coraz bardziej utrwalająca się świadomość, że te wszystkie błyszczące samochody amerykańskie to straszna tandeta. Każde zderzenie na ekranie skutkowało eksplozją. A ja przecież wyjechałem z kraju, gdzie produkowano niby to zabytkowe syreny oraz byle jakie fiaty, małe i duże. Widziałem wiele wypadków, ale żadna z tych syren, które zderzyły się z fiatami, nie płonęła. Siedziałem wieczorami w domu sympatycznego Erika i cieszyłem się, że jednak nie mam amerykańskiego samochodu. Na pewno musiałbym wtedy ubierać się w szyszak strażacki i w azbestowy garnitur, aby zachować minimum bezpieczeństwa.
A szwedzki język wcale nie jest taki trudny, jak się wydaje. Składnia zdania o wiele prostsza niż w angielskim, łatwiejsza do przyswojenia dla Polaka niż język Szekspira. Po roku telewizyjnej nauki wprawdzie brakowało mi czasem słów, ale na ogół mówiłem płynnie, a Erika rozumiałem już w połowie, co było moim prawdziwym sukcesem, bo nie dosyć, że gadał po skońsku, to jeszcze w takim tempie, jakby za chwilę mieli mu język uciąć i – co powie, to jego!
Erik nie jest typowym Szwedem. Już opisałem jego gotowość do głośnej radości przy każdej okazji, podczas gdy inni Szwedzi śmieją się półgębkiem, jakby z obawy, że sztuczna szczęka wyfrunie z gęby niczym gołąbek pokoju. Jest też bezinteresowny, a to już prawdziwa nieostrożność w tamtych stronach! Sam też nigdy mi nie płacił za kilkudniową pomoc w piłowaniu drzewa lub w malowaniu domu, zresztą wcale się o zapłatę nie upominałem, pomny wielu różnych uprzejmości, jakich od niego uświadczyłem.
Żył z renty i z oszczędności, bo najpierw podpisał zobowiązanie, że nie będzie uprawiał ziemi, co miało oznaczać, że nie będzie produkował nadwyżek żywności i za to należy się rekompensata, a później sprzedał wszystko co ma sąsiadce z zastrzeżeniem, że w swoim domu ma prawo mieszkać aż do śmierci. Nie wiem, kto na tym lepiej wyjdzie. Erik ma dziś 85 lat i pochodzi z rodu, którego członkowie dożywali setki. Sąsiadka ma siedemdziesiątkę, Erik powiada, że to młoda siksa, więc będzie żyć długo, daj jej, Boże, zdrowie, ale coś mi się widzi, że Erik zrobił lepszy biznes. Pożyjemy – zobaczymy.
Jeszcze w dziewięćdziesiątym dziewiątym namówił mnie Erik do wzięcia udziału w uroczystej imprezie organizowanej przez Związek Młodzieży Kościelnej, aczkolwiek nie pamiętam, żeby kiedykolwiek bywał w kościele. Zapowiedział, że będzie fajnie, na zupełnym luzie i pod wielkim namiotem.
– Jak mam się ubrać? – zapytałem, bo jeszcze na czymś takim nie byłem i nie wiedziałem, czy to msza święta, czy piknik.
– Załóż byle co – odparł Erik – będą sami młodzi i tylko jeden trochę starszy, czyli ja.
I roześmiał się tym swoim niepowtarzalnym trelem, od którego trawa więdła w okolicy.
Jak byle co, to byle co. Założyłem wypłowiałe dżinsy, czerwone skarpetki, białe trepy drewniane wcale nie pierwszej jakości i marynarską koszulkę bawełnianą, kupioną kiedyś w Bułgarii za półtora lewa. Zdaje się, że były w tej koszulce trzy dziury, może tylko dwie, mniejsza o to, ale były. Aha, jeszcze nie ogoliłem się, bo jak na luzie, to na luzie. Mają być sami młodzi, nie można sprawiać wrażenia, że nadszedł eksport wapna z zagranicy.
– Może być tak? – zapytałem Erika, który zameldował się w eleganckim garniturze, ale któremu taki strój przysługiwał z racji przedwczesnego urodzenia się.
– Bardzo dobrze – pochwalił Erik i zapuścił motor samochodu.
Kiedy wysiedliśmy koło tego namiotu, wszyscy patrzyli tylko na nas, a właściwie na mnie. Zrozumiałem od razu, że brakowało mi już tylko piór na głowie i wielkiej kłódki w nosie. Wszyscy uczestnicy spotkania mieli na sobie eleganckie ubrania niezależnie od wieku. Na luzie byłem tylko ja i kot właściciela namiotu, który łasił się do ludzi. Wyglądałem trochę na artystę, a trochę na wielkiego grzesznika, który najpierw wyśpiewa głośno rachunek sumienia, a później zostanie publicznie nawrócony.
Ogólnie rzecz biorąc, podobało mi się wszystko. Kiedy usiedliśmy na twardych ławkach, ksiądz wygłosił kazanie o miłości bliźniego. To dobrze, bo przyszedłem jako odmieniec, a awansowałem w tym namiocie na bliźniego. Wszyscy uśmiechali się do mnie, co natychmiast odebrałem jako odpuszczenie grzechów i robiło mi się wyjątkowo lekko na duszy. Smutek ogarniał mnie tylko na myśl, że w końcu jednak trzeba będzie wyjść z namiotu i grzeszyć na nowo, a nie wiadomo, czy okazja do rozgrzeszenia jeszcze się kiedyś powtórzy. Młodzieży zmieściło się tam około osiemdziesiąt osób. Zauważyłem też, że w Szwecji rozpiętość wieku młodzieżowego waha się od 15 do 75 lat. Co za radość! Mimo wszystko taki młody to już wtedy nie byłem, ale w tych okolicznościach czułem się jak wpuszczony do czystej wody leszcz. Ileż nadziei na przyszłość!
Po skończonym kazaniu asystent kaznodziei wziął w ręce kapelusz i z przepraszającym uśmiechem poszedł między ludzi. Akurat nie miałem grosza przy duszy, a kapelusz tkwił mi przed oczami jak samo dno piekła. Udawałem, żem nietutejszy, ale nic nie pomagało. Asystent chrząkał i uśmiechał się do mnie, ja do niego też, nastrój zrobił się prawie rodzinny, jak przy rozmowie z dwunastoma braćmi o podziale spadku, a tamten przyrósł do mojej ławki i nawet nie narzekał głośno na reumatyzm, który z racji wieku powinien mieć.
Wybrnąłem w końcu w ten sposób, że skinąłem głową w stronę Erika, co miało oznaczać, że ten starszy pan jest moim kasjerem, a ja chwilowo nie mam drobnych. Asystent okazał się nad wyraz bystry i przystawił kapelusz do piersi mojemu przyjacielowi. Twarz Erika nie zabłysła, broń Boże, entuzjazmem, podejrzewałem raczej, że kapelusz wziął za karabin, a nachalnego faceta za pluton egzekucyjny, ale... wysupłał wreszcie dziesięć koron z kieszeni. Inni dawali dwadzieścia, ich sprawa.
Później ludzie wyszli przed namiot i rozpoczęła się część towarzyska, czyli picie kawy na stojąco i głośna dyskusja na temat pogody. Kawa była taka sama jak dziesięć, a może nawet i pięćdziesiąt lat temu, a pogoda albo słoneczna, albo deszczowa. Kiedy zaś robiłem wyrzuty Erikowi, że nie uprzedził mnie o zwyczajach panujących tu w kwestii ubioru, roześmiał się tak, że niektórym wypadły z rąk filiżanki i powiedział:
– A co to za problem? Już dawno im powiedziałem, że przywiozę znajomego z Polski. Chcieli zobaczyć Polaka na własne oczy i zobaczyli!
* * *
Zaprosiłem kiedyś Erika do Warszawy. Bodajże w roku 2005 na wiosnę. Trochę się wystraszył, kiedy przyjechał.
– Do diabła, ale tu tłok! Jak wy się mieścicie w kraju mniejszym niż Szwecja?
Pokazałem mu hotel „Forum” (przemianowany później beznadziejnie na „Novotel”), zbudowany przez jego krajanów. Uznał, że dość kiepski, bo zbyt dużo ludzi w nim mieszka, a na przykład w jego domu w Soendraby mieszka tylko on i kot Joachim i tak być powinno, bo duży tłok tylko stresuje i czyni ludzi nerwowymi. Do obiadu zasiedliśmy w równie zatłoczonej restauracji. Zamówiłem rosół. Erik obwąchał ten specjał, skrzywił się i wwalił do talerza dwie czubate łyżki cukru, aby potrawa nabrała szwedzkiego smaku. Minę musiałem mieć nietęgą, gdy obserwowałem taką operację, bo Erik spojrzał na mnie i parsknął głośnym śmiechem.
Przy kilku stolikach goście restauracyjni podnieśli głowy i roześmiali się, co nie było dla mnie żadną niespodzianką, wszak śmiech Erika jest naprawdę śmieszny, a przede wszystkim wyjątkowo zaraźliwy. Gdy Erik usłyszał, że ludzie się śmieją, podniósł głowę, zobaczył wesołe twarze i natychmiast uznał, że to on sam rozbawił wszystkich sypaniem cukru do rosołu. Tak mu się to spodobało, że dosypał jeszcze jedną łyżkę i... jak nie ryknie śmiechem!
Czegoś takiego restauracja w hotelu „Forum” chyba nie przeżywała nawet podczas występów rozrywkowych. Ludzie wypuścili z rąk widelce i złapali się za brzuchy. Gremialny śmiech wypełnił salę. Każdy patrzył na Erika, ten gdakał już jak kogut, który zniósł jajo, goście nie potrafili pohamować wesołości, jeść też nie mogli, płakali ze śmiechu. Sytuacja osiągnęła apogeum, kiedy na salę weszli kelnerzy. A weszli nie tylko z tacami pełnymi jadła, ale też z tak głupimi minami, że ludzie już o mało z krzeseł nie pospadali ze śmiechu. Oczywiście najgłośniejszy był Erik, który chciał mi coś powiedzieć, ale nie mógł, tylko pokazywał ręką kelnerów i chichotał jak nakręcany skowronek.
W pewnym momencie ktoś wstał i zaczął bić brawo. W kilka sekund później cała sala klaskała, śmiech nieco przycichł, a wtedy Erik spojrzał na mnie i krzyknął głośno:
– Może oni myślą, że ja jestem królem szwedzkim?
I zaraz jak nie ryknie śmiechem! Klaskaczom ręce opadły, kelnerzy pojęli wreszcie, kto jest sprawcą zamieszania, oparli się o ściany i sami zaczęli rechotać, a za nimi wszyscy goście od początku.
Naprawdę nie pamiętam tak powszechnej wesołości skądinąd, mimo że nałogowo otaczam się wesołymi ludźmi. Spłakani i zasmarkani ludzie zostawili w końcu swoje dania i zaczęli przemieszczać się w stronę szatni, ale przedtem po kolei podchodzili i podawali nam obydwu ręce, czego już Erik żadną miarą nie mógł pojąć.
– Oni naprawdę nie biorą mnie za króla szwedzkiego? – pytał raz po raz. – Naprawdę?
Gdyby jakiś bystry obserwator stanął nagle z boku i popatrzył na to ściskanie rąk, na zapłakane twarze zarówno nasze jak również innych biesiadników, wysnułby tylko jeden wniosek: Umarł ktoś sympatyczny, popularny, godny upamiętnienia w pomniku, a tu siedzą dwaj zapłakani krewni, którym składają kondolencje tak samo zapłakani wielbiciele nieboszczyka. Do tej restauracyjnej radości brakowało tylko trumny. Na szczęście nikt nie umarł, ale gdyby na sali znalazł się ktoś chory na serce, nie miałby najmniejszych szans na przeżycie. Musiałby się śmiać i ten śmiech mógłby go zabić.
– W tej Polsce żyją bardzo mili i przyjemni ludzie – relacjonował Erik później sąsiadom swoje wrażenia po powrocie do Szwecji. – Mieszkają w okropnym tłoku, ale to nie wpływa ujemnie na poczucie humoru. Bardzo lubią się śmiać.
– No, no! – kiwali głowami sąsiedzi i patrzyli na mnie trochę podejrzliwie. – Może to nieprawda, co u nas mówi się o latach komunizmu? Może ten komunizm to był bardzo wesoły ustrój?
Ba! Co do tego, nie miałem najmniejszej wątpliwości.
Za czasów wesołego komunizmu było mimo wszystko o wiele więcej powodów do radości niż dziś. Gdy ludzie byli trzeźwi i gdy mimo wszystko śmiali się częściej niż teraz, od razu było wiadomo z kogo i z czego. Lotem błyskawicy rozchodziła się na przykład wiadomość, że taki a taki sekretarz partii rządzącej ułożył kostkę Rubika. Naród promieniał z radości i tylko czekał na następne szczęśliwe wydarzenie. A chociażby na wieść o tym, że kolejny sekretarz wrzucił kwadratową płytę chodnikową z mostu do Wisły, a w wodzie rozchodziły się „kwadratowe kółka”. Ludzie to lubili, byli bardzo podatni na radość, a teraz co? Smutek i coraz więcej radości z urzędowego obchodzenia dnia smutku. Jedyną rzeczą, która cieszy, jest dobrze zorganizowana uroczystość martyrologiczna połączona z przybijaniem tablicy pamiątkowej na podwórku koło domu nieznanego szwagra.
A tak w ogóle to rządzą sami swoi, śmiać się nie wypada, bo speszą się, odejdą i w ogóle nie będzie komu rządzić.
Polacy mieszkający od lat w Szwecji mocno wybrzydzają na rdzennych mieszkańców tego kraju. Twierdzą, że ci nie mają w ogóle poczucia humoru, a już na niuansach wymagających pomyślunku, na humorze abstrakcyjnym – w ogóle się nie znają. Usiądzie na przykład Polak za stołem u szwedzkiego szwagra na imieninach i w pewnym momencie odmawia przyjęcia siódmego pączka, na który (i nie tylko na ten) ma wyjątkową ochotę. U nas wszystkie ciotki rzuciłyby się do namawiania człowieka: „Jedz – w domu ci się nie przelewa!” A szwagier nie. Nie chcesz? Kit ci w ucho! Nie jedz.
Został ostatni kotlet z obiadu. Rarytas z cebulką! Rety! Jedno kłapnięcie wytrenowanych szczęk i po krzyku.
– Zjesz ostatniego kotleta? – pyta mnie taki jeden dosłowny autochton przy obiedzie.
Inna sprawa, że głupio zapytał, ale to już nie jego problem. Nasz człowiek by po prostu postawił patelnię z kotletem na stole i cześć! Szwed zaś powiedziałby, że chce, jeżeli naprawdę chce. A ja nie mam pojęcia, czy dobrze zrobię, jeżeli zgłoszę apetyt, a nuż to prowokacja polityczna, jak by powiedzieli nasi najbardziej rasowi parlamentarzyści?
Więc mówię, że dziękuję, ale nie jestem głodny, a ten nie uwrażliwiony na poezję stołową facet przyklaskuje mojej decyzji, cieszy się, że zrezygnowałem, bo od czegoś takiego cholesterol rośnie i – jednym zamachem wrzuca kotleta do kosza. O, żeby cię na polskim wypieszczonym styropianie pestkami z dyni karmili, ty barbarzyńco!
Szwedzi uważają się za normalnych, bo rzadko się śmieją (co najwyżej uśmiechają się towarzysko – Erik jest wyjątkowy), podczas gdy cudzoziemcy nawet pękają ze śmiechu, czyli są nienormalni. Ze Szwedem nie można się pokłócić. Zawsze powie „tak”, chociaż wiadomo, że myśli „nie”. Nawet gdy poprosi się Szweda o pożyczkę, to swoją odmowę zaczyna od słowa „tak”, a dopiero później uzasadni, dlaczego „nie”.
Jeżeli umówimy się na kolację u szwedzkiej rodziny, powiedzmy o szóstej, to nie róbmy sobie jaj i nie przyjeżdżajmy o wpół do siódmej. Podpadniemy raz na zawsze! Za wcześnie też nie wolno. Już lepiej pojeździć w kółko dookoła domu gospodarzy, patrząc przez cały czas na zegarek, a za minutę szósta wyskoczyć z samochodu i popędzić do drzwi. Będzie tam już kolejka innych, zaproszonych na tę samą porę gości. Jeżeli jednak coś wypadnie i nie zdążymy na czas, lepiej w ogóle nie przybywać, lecz zadzwonić i poinformować, że mieliśmy wypadek, właśnie leżymy w kostnicy i przyfruniemy następnym razem, naturalnie w białej szacie, jeżeli tylko święty Piotr nie odeśle nas do diabła.
I to jest to! Nie tylko komunizm aspirował do miana ustroju powszechnej radości. W szwedzkiej demokracji też mamy ubaw po pachy, tylko, jak wspomniałem wcześniej, jeszcze nie wszyscy wiedzą, z czego warto się śmiać.
* * *
Erik nie tylko śmieje się. Klnie również i to jak okropnie! Ze strachem w oczach przytaczam te okropieństwa: diabeł, szatan, piekło, syn diabła, piekielny szatan, diabelskie piekło, piekielny typ, diabełek błazeński, błazen diabelny, szatan z piekła rodem, diabły szatańskie i piekło piekielne. Całe życie pozagrobowe mieści się w Erikowej nienawiści do problemów, które trudno mu rozwiązać. Oczywiście chodzi akurat o te najniższe piętra życia pozagrobowego, do których Erik chętnie dawałby temu i owemu przepustki.
Wpadł niedawno do mnie z samego rana i, nie wyłączając motoru w samochodzie, krzyknął, abym natychmiast się ubierał, bo jest robota u jego kuzynki, kuzynka nie lubi czekać, trzeba jej pomalować pomieszczenia piwniczne, garaż i jeszcze jakiś inny mieszczący się na dole apartament piekielny. Zapłaci po 70 koron za godzinę plus całodzienne wyżywienie i picie. Trzeba to zrobić w ciągu dwóch dni.
No cóż? Kuzynka nie lubi czekać, więc jedziemy do Olafstroem. Farba już była przygotowana, pędzle i rękawiczki również. Obejrzałem ściany i sufity tego, do diabła, piekła i natychmiast pojąłem, że jest tu roboty co najmniej na tydzień. Nie były to gładkie, normalne ściany, tylko porowate, niezwykle higroskopijne, nierówne, obrzucone swego czasu betonem jak błotem. Od razu też poinformowałem o tym Erika.
– Co ty mówisz? – zbeształ mnie od razu. – Wypijemy kawę i załatwimy to raz-dwa!
Kawę, nie powiem, piło się nieźle. Choćby dlatego, że i ciastek nie zabrakło. Natomiast z malowaniem zaczęły się kłopoty. Co pomaluję, to farby nie widać. Za trzecim lub czwartym maźnięciem jednak się przyjmowała. Po godzinie słyszę, jak z drugiego pomieszczenia dochodzą jakieś odgłosy. Najpierw był to przewlekły jęk, stękanie, sapanie, a potem już tylko „piekło, diabły, szatany, szatańskie syny” i tym podobni krewni.
Wreszcie Erik nie wytrzymał. Przyszedł do mnie, zły jak diabeł i zapytał:
– Co to jest?
– Ściana – mówię, bo przecież nie karuzela.
– Do diabła z taką ścianą! – wrzasnął. – Tego się nie da pomalować! Maluję, maluję i farby nie widzę. Co za piekło! Szatan niech tu maluje! Diabelski syn! Do piekła z takim malowaniem! Jedziemy do domu!
Tłumaczę, że to dla kuzynki.
– Do diabła z kuzynką!
Pogoda była wredna, na dworze padało, i tak zanosiło się na siedzenie w domu, więc starałem się przekonać go, że warto jednak popracować, możemy malować tu cały dzień, zarobimy po 700 koron, a przez tydzień będzie tego ponad 4 tysiące.
– Niech piekło pochłonie te tysiące! – zaburczał, ale odpuścił. Znowu wzięliśmy się do roboty.
Przekleństwa i stękania trwały cały dzień z przerwami na posiłki. Drugiego dnia Erik klął już w czasie jazdy, a gdy przybyliśmy na miejsce, przeklinał raczej bez przerwy. Mnie zaś malowało się całkiem znośnie, a piwnica jaśniała coraz wyraźniejszym blaskiem.
Wieczorem Erik wymknął się na górę, wrócił po dwudziestu minutach i oświadczył zadowolony:
– Możesz mi podziękować. Uratowałem cię od tej piekielnej roboty. Kończymy malowanie. Przekonałem kuzynkę, aby wzięła sobie kogoś innego do roboty!
A żeby go diabli wzięli! Lato 2002 w Szwecji było tak drańskie, jakiego nie pamiętali najstarsi ludzie. Dzień w dzień deszcz. Mogłem sobie zarobić kawał grosza na benzynę i nie tylko, a Erik mówi, że mnie uratował. Siedzieliśmy potem w domu i czekaliśmy na słońce, które pojawiało się na godzinę i znikało za chmurami. W ciągu najbliższego tygodnia Erik przekonywał mnie, że taka właśnie pogoda panuje w piekle. Nie wypadało mi nic innego, jak tylko uwierzyć mu na słowo.
Kiedyś, w rodzimej telewizji, doktor Michalina Wisłocka, autorka sławnej i niekochanej przez katechetki książki „Sztuka kochania” podała publicznie do wiadomości sposób na trudną sytuację: przeczekać! Coś w kwestii seksu nie gra? Przeczekać. Coś w życiu nie gra? Przeczekać. Sytuacja jest trudna? Przeczekać. Deszcz pada od tygodnia? Przeczekać. W żadnym wypadku nie wolno się poddawać, raczej należy się uśmiechać. W każdym razie inicjatywa powinna wciąż pozostawać w naszych rękach. Nawet kiedy deszcz pada i nie zamierza przestać.
Spodobało mi się takie podejście do problemu. Uważam tylko, że gdy chce się płakać, a trzeba się uśmiechać, to dobrze jest mieć kogoś drugiego pod ręką, żeby potem ludzie nie mówili: „popatrz, śmieje się sam do siebie, ale wariat!” W krytycznej sytuacji należy więc zbliżyć się na ulicy do nieznajomego, uściskać go radośnie i natychmiast powiedzieć:
– Chodź pan, pójdziemy do psychiatry, we dwójkę będzie nam raźniej!
* * * * *
M.P.