Zbigniew Kresowaty
Z NOGI NA NOGĘ I DALEJ…
ROZMOWA ARTYSTYCZNA Z ADAMEM ZIEMIANINEM
Zbigniew Kresowaty: Dużo tomików poezji już wyszło spod twego pióra, bo ok. 30 książek, jest to bardzo pokaźny dorobek: wielość myśli oraz kreacji, jakby cykliczne spoglądanie na okolicę na swoje strony rodzinne, wspominanie… miłość i maligna oraz spojrzenie na świat zmieniający diametralnie swe oblicze i peryferie. Jest w twej twórczości: transformacja pokoleniowa i podskórnie ukryta ta polityczno - ustrojowa oraz metamorfozy autorskie i pokoleniowe. Jest to wspaniały cykl tytułów, prawie co roku tomik poezji, a nawet dwa, o czym za chwilę porozmawiamy – Są też teksty piosenek zawarte w czterech twoich książkach tzw. „śpiewnikach” – jakby wszystkiego nie było dość - to jeszcze wiersze zaśpiewane o krajobrazach, przeżywanie miłości na wskroś przez różnych wykonawców, a zwłaszcza przez „Stare Dobre Małżeństwo”, bo było nawet tak, że oni brali wiersze wcześniej powstałe ale i czasem pisałeś z myślą o nich, uczestniczyłeś w ich tourne, czytając swoje wiersze, byłeś obecny – jeździłeś z nimi, nawet bodajże sześć razy odwiedziłeś USA czy Kanadę. Dopowiem, że nie tak dawno w zeszłym roku, wyszła twoja książka pt. „Z nogi na nogę”, wydana w Podkarpackim Instytucie Książki i Marketingu, tajemnicą poliszynela jest, że była nominowana m. innymi do Nagrody „Silesiusa”, tzw. OSKARA literackiego Środkowej Europy wręczanego corocznie we Wrocławiu – Czytałem! – oczekiwalibyśmy przy okazji wydania tej prozy poetyckiej takiego retrospektywnego spojrzenia, bo jest to wydanie bardzo ciekawe - autobiograficzna rzecz, bardzo kolorowo obrazowo wręcz wspomnieniowo napisana, zobrazowana w takiej semantyce bardzo skumulowanej w takim bardzo poetyckim zapisie – świeżemu patrzeniu w strony młodzieńcze... Aż się chce zapytać, czy znaczy to, że dość już tomików poezji w twórczości Adama Ziemianina? – czy dosyć pisania wierszy? - Przeszedłeś do prozy i jest to pisane bardzo interesujące o swym życiu z zadumą i refleksją, ale z przekąsem ironii, humoru, nawet groteski... Byłem w grudniu ub. roku 2013-go na twoim spotkaniu w Klubie pod Wawelem, gdzie pod czas wieczoru autorskiego, w zauroczeniu ta książką, proponowano ci nawet nowe tematyki do napisania w tym i kryminału – Oni, widzowie, czytelnicy po prostu proszą się o więcej! – Jakby zadawali pisarzowi „zadanie domowe” do odrobienia… Chyba spodobał się im twój język prozatorski - No właśnie! - jak to właściwie teraz jest z twórczością Adama Ziemianina, jak to przebiega, może najogólniejsze uwagi w częściowym podsumowaniu dorobku, o planach - oby bez zapeszania?
A.Z. Tak! – słusznie zauważyłeś, że to specyficzna proza. Jest ona zabarwiona i mocno nasączona poezją. Nie mogło być inaczej, bo taki już mój charakter i sposób patrzenia na świat. Śmiało można powiedzieć, że wyszła z mej poezji, może po trosze jako nieślubne, długo oczekiwane, ale jakże kochane dziecko, stąd jej niepowtarzalny klimat i szczególny, metaforyczny język dopieszczony nad wyraz. To mój poemat życia – można by rzec. Mój obszar twórczy zmienił się i wzbogacił od czasu kiedy ukazała się ma pierwsza książka prozą pt. „Chory na studnię” - A teraz ta kolejna obszerna proza. Jakby w sennym welonie tamtego świata, którego już nie ma, który jest tylko we mnie. Gdzie do niedawna był stary Bodziony, „Podhalanka” i „Adria”. To metafizyka przemieszana z realizmem magicznym! Książka wydana została w 2012 roku, a nosi tytuł „Z nogi na nogę” – To jest opowieść o mojej wyprawie do krainy młodości, którą przeżyłem w Muszynie. Widzę ją z kabiny szybowca, ale i z pokładu tratwy flisackiej. W mojej książce jest to tym razem Bocianów, bo tak zwali Muszynę. Jeszcze do dziś to zostało! Tak z nogi na nogę idę więc krokiem dostojnym, w rytmie uduchowionym, cokolwiek pogrzebowym, tak z nogi na nogę, ale w krótkich, trochę gombrowiczowskich spodeńkach przekory, ale to nie znaczy, że robię szopkę z pogrzebu. Ten rytm wymusza sytuacja, bo pogrzeb jest, ale w tej prozie nie ma nuty pogrzebowej, wręcz przeciwnie, jest pochwała życia! Wtapiam się w moje przemyślenia i wspomnienia, które właśnie skumulowały się w tej opowieści, trochę jestem jak Colas Breugnon. A zarazą wokół mnie jest u widziany okiem dziecka rak stalinizmu, któremu kibicował zaślepiony w tym względzie Romain Rolland. Aż dziwię się, że tyle zapamiętałem „stalinowskich szopek” i „gomułkowskich ględzeń” z tamtych lat. Staram się śmiechem je rozwalić, bo śmiech jest szczególną bronią.
Pytasz czy proza ta będzie kontynuowana – odpowiadam, że tak! Na pewno kolejna pozycja się ukaże. To będą „Okrawki” zawierające m. in. opowieści o Iśce, Wojtku Bellonie i o tamtym Krakowie. To jakby trzecia część epopei.
„Z nogi na nogę” to czasy „gombrowiczowskiego” podrostka zatopionego w tamtym nurcie Popradu, w którym pływają również czerwone raki tamtego ustroju. Czasem chodzą także przekornie, a nawet krwawo do tyłu, szukając swych ofiar. Paradoksalnie - z jednej strony czysta woda rzeki, z drugiej, rakowatość tamtych czasów. Otóż ja to pisałem z dystansu nie skąpiąc odniesień do tamtego klimatu, kiedy wisiały tu i tam portrety: Lenina, Stalina, Bieruta, później Gomułki, kiedy doświadczaliśmy zamordyzmu socrealistycznego w życiu inteligencji małomiasteczkowej, oraz perypetii udzielających się tamtej siermiężności. A każde małe miasteczko było nieco nadgorliwe i sporo spóźnione w swych decyzjach politycznych. Dlatego portrety Stalina długo wisiały jeszcze po jego śmierci. Swój „ołtarzyk” miał np. w naszym tartaku, a pani Kunegunda co jakiś czas odświeżała jego twarz przecierając ją mokrą szmatą do mycia podłóg. Chodziło o to, żeby nie czepiały się jego oblicza tartaczne trociny. Jednak po części zakamuflowałem niektóre osoby z tamtych lat, ale pisałem z konkretnego miejsca i z konkretnego czasu – ogólnie są to „dzieje” regionu Muszyny widziane moim okiem.
Oczywiście pisania poezji nie zarzucam dla prozy i na odwrót, wciąż powstają wiersze pisane jak dotychczas, czasem cykliczne tomiki, jak kiedyś np. „Makatki”. Co się tyczy prozy – przed laty rozmawiałem z Wiesławem Myśliwskim, który przeczytał „Z nogi na nogę” i bardzo ją docenił. Wcześniej były też rozmowy z Tadeuszem Nowakiem, z Julianem Kawalcem, innymi krakowskimi prozaikami, bo coś w stronę prozy u mnie kiełkowało - w każdym bądź razie oni twierdzili, że do dobrej prozy, tej „tłustej”, pisanej z doświadczenia, dochodzi się z czasem. Zatem poczytuję sobie to za pewnego rodzaju naturalność, że dopiero teraz do niej dorosłem. Myślę sobie, że kiedy już nie wszystko udaje się zamknąć w tzw. pigułce wiersza, idziemy niezbędnie jakby naturalnie do prozy. Natomiast jej język to odrębna sprawa charakteru i pojemności wewnętrznego świata danego pisarza. Odkryłem, że jestem właśnie w takim stanie, że czasem jakby mi brakowało oddechu – powietrza... dalej odkryłem, że pamięć upomina się o swój zapis, jedyny i niepowtarzalny w swoim rodzaju. W pisaniu bardzo ważna jest wartość słowa. U mnie słowo walczy o swoje - odbudowuje, staje się bardzo odpowiedzialne i tutaj muszą mi się odtworzyć dokładnie te światy, które pozostają zawsze bardzo blisko pamięci. A jeszcze nieograniczona przestrzeń młodości z lotu szybowca…
Pytasz o piosenki. Ja prawie nigdy nie pisałem tekstów do muzyki. To kompozytorzy brali moje wiersze, bo podobno słyszeli w nich muzykę. Tak czynił przede wszystkim Krzysztof Myszkowski ze „Starego Dobrego Małżeństwa”, teraz to z wielkim wyczuciem robi Darek Czarny z grupy „U studni”. A także Marek Andrzejewski z „Lubelskiej Federacji Bardów” i inni. Że nie wspomnę Wolnej Grupy Bukowina i Wojtka Bellona, czy Eli Adamiak. I to im odpowiadało! Z czasem to się rozrosło i tych utworów śpiewanych powstało dużo. W ramach tej współpracy jeździłem na koncerty czytając swoje wiersze. Najpierw z „Wolną Grupą Bukowina”, a później ze „ Starym Dobrym Małżeństwem”. Z SDM nawet wielokrotnie wyprawiałem się do USA, czy Kanady, Niemiec, a także na Ukrainę, gdzie występowaliśmy charytatywnie dla tamtejszej Polonii. Tych wzruszeń polskich słuchaczy z Kołomyi, Czerniowiec, czy Lwowa nie da się zapomnieć.
Z. K. Poezja twoja to także początek w grupie poetyckiej „TYLICZ”. A skądinąd wiadomo, że wstąpiłeś do tej formacji poetyckiej, za namową poety, Jerzego Harasymowicza. Lubiłem go. Tworzyliście trochę na takim „manifeście” regionalizmu, ta poezja to: liryki, bukoliki, o takich zabarwieniach i odcieniach domowości „małej ojczyzny”? - Arkadii. Może wspomnijmy tę formację poetycką? – Poznałem kilku poetów z „Tylicz”: Kolarza, Krzysztofa Torbusa i Henia Cyganika. Józek Baran też chyba trochę tam partycypował?
A.Z. - To był rok 1969 – wtedy to było troszkę takie „w modzie” , w obowiązku niepisanym – tworzyć formacje poetycko – literackie, dość powiedzieć, powstawały wtedy różne grupy poetyckie w kraju, nawet niektóre, jak to określiłeś, z manifestami. Pokolenie 68 - to ważne dla literatury. Powstawały grupy w opozycji do innych formacji poetyckich, nawzajem wykluczające się - a czasem łączące się. My byliśmy troszkę w opozycji do grupy TERAZ. Nie byłem założycielem „TYLICZ” – dołączyłem do nich. Nazwę grupy faktycznie wymyślił Jerzy Gizella, byli w niej jeszcze m.in.: Andrzej Warzecha, Kolarz. Ale to z nich tworzył się trzon „Tylicza”. Józek Baran był mocnym sympatykiem, bywał na spotkaniach, ale nie wszedł nigdy do składu. To była taka grupa towarzysko – sytuacyjna, przebywaliśmy z sobą jako ci wyrwani żywcem z małych miasteczek, inni dołączali do „Tylicza” będąc mieszkańcami Krakowa, bo z nami się utożsamiali. Patronem duchowym, ale dyskretnym, był Harasymowicz, trzeba pamiętać, że to on założył dużo wcześniej grupę „MUSZYNA”, gdzie byli: Tadeusz Śliwiak, Jan Zych… i inni. Tutaj wszyscy, poza Jurkiem Gizellą byliśmy takimi przyjezdnymi do Krakowa na studia. Tu w Krakowie też się porozumiewaliśmy z sobą na złe i dobre.
Z. K. – Z uporem maniaka, jakby na przemian, wracam z jednej krainy w drugą, czyli z poezji w prozę, a być może celowo, żeby szukać klucza do twej twórczości i jakby chcąc „udowodnić”, że u ciebie jest od samego początku jedno bliskie drugiemu. Być może należy wysnuć jakieś credo dla twej twórczości? – Nie wiem. Natomiast wiadomo, że teraz głównie dalsze działanie twórcze to proza, ta ostatnia książka, powiedzmy przekornie, przedostania - to jakby ciąg, może nawet taki klerk poetycki - to taka podskórna „melodia przypomnień”, zawołań, okrzyków, uniesień, powiązań, powidoków, jakby wciąż na nowo otwierały się same domowe pełne albumy z przypalonymi fotografiami - Może pociągnijmy nutę tej książki dalej?
A.Z. Mówiąc dalej o swoim życiu twórczym, powiem tak - głównym pretekstem do kontynuowania był bardzo prozaiczny, ale ważny fakt, gdy odszedł na zawsze mój kolega Romek, z którym pływałem w przeszłości na tratwach po Popradzie. Z Muszyny do Żegiestowa przewoziliśmy letników. Trafiłem przypadkowo na jego pogrzeb, bo właśnie przebywałem w Muszynie. To było na wakacjach w początkach lat dziewięćdziesiątych tamtego wieku. Pierwszy raz tak dobitnie, bezpośrednio i tak nagle zetknąłem się ze śmiercią. Zdałem sobie sprawę, że kończy się czas pogody, a miejsce naszej młodości zarosło tarniną i głuchą pokrzywą. Ale to jest jednak dalej moja jedyna kraina poezji. Miałem to szczęście, że urodziłem się i spędziłem młodość w Muszynie. Tam się zdarzały cuda! Może za sprawą Jerzego Harasymowicza, który tak zatytułował swój pierwszy tomik. To było miasteczko czyste i nieskażone wielką cywilizacją, masą i maszyną, bo tylko jedna wołga i jedna warszawa stały w Rynku na postoju taksówek. Czyli idea „3 razy M” głoszona przez awangardzistów mnie nie dotknęła i w ogóle nie fascynowała. Wolałem Kochanowskiego, czy Leśmiana.
„O starosta na Muszynie, Ty się znasz dobrze na winie,,,” pisał Jan z Czarnolasu. I jestem mu wierny, dlatego w mej książce jak u autora „Fraszek” dużo humoru i ciepłych aluzji do tamtego Bocianowa. Z drugiej strony jest to również proza pełna realizmu magicznego. Odkrył to Jan Pieszczachowicz, kiedy wygłaszał laudację na temat tej książki, gdy otrzymywała ona tytuł Krakowskiej Książki Miesiąca w kwietniu 2012 roku. Powiedział wtedy na tym spotkaniu: „Ziemianin nawiązuje w tej książce do prozy południowo – amerykańskiej... Do realizmu magicznego.” I dodaje: „Bocianów oczywiście kontaktuje się ze światem zewnętrznym, ale jest tworem samoswoim, zamkniętym, niby jakieś Macondo z realizmu magicznego prozy iberoamerykańskiej. To prawda! - i muszę się z tym zgodzić. Choć było to dla mnie pewnego rodzaju odkrycie, które istniało w mojej podświadomości.. Z drugiej zaś strony jest to jakby obcowanie ze światem pogranicza, gdzie kisi się mieszanina różnych smaków świata. Jak beczka kapusty kiszonej nasączona muszyńskimi ziołami i przyprawami. Stąd być może nawiązanie semantyczne do Hrabala, Haszka. Te światy zawieszone na pograniczu przenikały się przecież wiekami: Polacy, Żydzi, Węgrzy, Słowacy, Łemkowie zwani u nas Rusinami, nawet huculszczyzna… To wymieszanie się różnych tradycji wielu nacji na tych obszarach. Bojkowie. Zagubiona rodzina austriacka, czy Niemiec pan Alfred Miiler, a z drugiej strony Nikifor i inni, Zatem i specyficzny język i ta poetyka mocno lokuje się w tych przygranicznych obszarach. Stąd: mamuny, bortaki, bejdaki i inne dziwolągi, które dane było mi podglądać. Tu działy się bardzo dramatyczne i ważne sprawy, już przed I wojną i po II wojnie światowej. Ten tygiel mieszaniny dojrzewał latami i owocował bardzo treściwie i wybuchowo fermentował na moich oczach, kiedy wojna odpuściła.
Z. K. – To bardzo „tłusta” proza, kawał twego kolorowego życia sytuacyjnego, okraszonego chlebem i łzami oraz tzw. ludową twórczością. Można mówić wprost: - urodą poezji Adama Ziemianina jest poczucie wagi słowa, jak u mało kogo piszącego. Ten poeta nie burzy, nie wprowadza nieładu, raczej łączy i afirmuje... Głownie jest to pokaz sympatii ironii i humoru. Dalej jest to odkrywanie niepowtarzalnej egzystencji dla każdej grupy społecznej i istoty ludzkiej… Poza tym jesteś jednym z poetów, który umie znakomicie dziwić się, poruszać w krajobrazach otoczenia. Zwracam uwagę na tomik pt. „Wilcze podniebienie”, gdzie pokazujesz barokowo epicką lirykę. Zauważasz m. innymi peryferyjne klimaty, nawet maszkalarskość i co za tym idzie banał, to chyba wiersze prozatorsko - liryczne…
A.Z. - Starałem się, w poezji przywoływać te światy i klimaty, żeby zmierzyć się z prawdziwą, „gęstą” poezją czy prozą, żeby to było takie pojemne rodzajowe, a jednocześnie liryczne i aksamitne w dotyku, żeby takimi sprawami były nasączone i wiązały się z sobą różne światy w pokładach pamięci. Niektóre problemy np. w prozie „Z nogi na nogę” jak wspomniałem musiałem zakamuflować, bo chciałem być pewnego rodzaju sumieniem tamtych chwil. To nie jest moja ostatnia proza – jak powiedziałem będzie jeszcze coś bardzo osobliwego. Z pewnością dziełem mojego życia są książki poetyckie, a proza je dopełnia. Pocieszam się przez łzy, że wszystko co ważne jeszcze przede mną. Ale faktem jest – że musiałem odczekać, żeby się uleżało to co zostaje po tych latach mieszkania w Krakowie. Miałem też i inne okrutne doświadczenia życiowe, jak odejście Marii… Z niejednego pieca chleb jadłem: byłem pilotem szybowcowym, a nawet flisakiem, szatniarzem w klubie studenckim, magazynierem, nauczycielem i dziennikarzem.
Z. K. Takie migotania i taki może nawet pogrzebowy krok w „Z nogi na nogę”: jakby kroki i ślady przenoszenia się w dalsze wtajemniczenia… w dalsze nieuniknione wspominanie… To taka opowieść pisarska – ale i wspomnienie z przyszłości, bo owocuje i promieniuje dalej w głębię niespożytą nieustatecznioną stronę życia, to jest o czasie który nas nosi i ustateczni – To takie patrzenie jakby przez pryzmat „perskiego oka”, mówi o tej książce poeta i krytyk, kolega Józek Baran - dodam, coś jakby taki treściwy zefir z zapachami i dźwiękami muzycznymi trąbki? – taki powiew homo - viator?
A.Z. – Owszem! - to szersze dotknięcie musiało przyjść – to jakby „więcej światła” – to moc spojrzenia, które jest słyszalne i przebiega w pewnej melodyce – idąc wtedy, niosłem trumnę kolegi Romka flisaka, stąpałem „z nogi na nogę” przez to moje miasteczko i wyświetlały mi się pewne znaki – symbole, szyfry... Gdzieś wisiał portret Stalina, tudzież pierś cherlawą wypinał zaułek przy sklepie z marmoladą i śledziami, który prowadziła pani Knapikowa, czy Dom Zdrojowy, miejsce spotkań gdzie za mojej młodości kręcili film „Ogniomistrz Kaleń”, a Muszyna na chwilę stała się Bieszczadami. Tu miałem okazję strzelić na wiwat z pistoletu Wiesława Gołasa i poczuć wielki świat. Choć strzał był tylko ze „ślepaka” to był jednak wystrzałem symbolicznym. Te czasy to było nieustające święto wygrane na poetyckich organkach.
Ta książka to ukłon w stronę tych ludzi, którzy za chwilę przecież odejdą. Ci ludzie często spali na jawie i śnili sen – warkocz tamtych czasów. Chciałem nimi, jak to się mówi, nieco potrzasnąć. Później, po tylu latach, byłem tam na spotkaniu w Muszynie w bibliotece – padało pytanie: dlaczego tak mało książek pan przywiózł? – ogólnie byłem zaskoczony, ale było mocne zainteresowanie. Kiwali z zadowoleniem głowami. Spotkałem się z taką ciepłą krytyką. To kraina mojego katharsis, może to moje „perskie oko” dobrze wpatrzyło się w tamto małomiasteczkowe ognisko? Ten równomierny krok zapamiętałem na zawsze i tak teraz idę przez życie – to wciąż jest powolny marsz… w stronę cmentarza, taki nieuchronny zwyczajny marsz – za tamtymi… innymi krokami, gdzie nikt się nigdzie nie śpieszy. To właśnie nałożyło mi się na tym pogrzebie i weszło do mojej rozgrzanej czaszki. Teraz się rozglądam na wszystkie strony i sprawy oglądam i doglądam. To jest mój dystans – ale jest on na taki dystans utrzymany, że przebiega przed oczami wartościowanie i ocenianie. Zdajesz sobie sprawę z tego noszenia po różnych zakamarkach, ale masz radość i szczęście z tego pomieszkiwania… To jakby film - klatka po klatce. Fenomen zderzenia dwóch światów. Tak a propos, myślałem kiedyś o szkole filmowej.
Z.K. - Ale też masz inne fascynacje. Bo lubisz malarstwo Bruegla i Witkiewicza, a jednocześnie dobrze ci w abstrakcjach Kandińskiego. Jest ci bliżej do Hrabala niż tej polskiej awangardy literackiej. Lubisz Herberta, lubisz realizm magiczny. Słuchasz muzyki głośno tej jędrnej, ale i słuchasz muzyki poważnej. Latałeś i masz uprawnienia, byłeś flisakiem?
A.Z. : - Są to tylko niektóre nazwiska. Do Wojtkiewicza jest mi też bardzo blisko, ale i do Tadeusza Makowskiego. Wszelkiej oryginalnej sztuki tamtego okresu, także młodopolskiego. Myślę, że każdy twórca który posługuje się słowem, musi budować z nich obrazy, odsłaniać je słowem bardzo czytelnie, ale i treściwie i nie wątpić nigdy w wyobraźnię czytelnika. Ja nie czułem tak bardzo, że wiersze moje są muzyczne, do momentu kiedy Wojtek Bellon z formacji „Wolna Grupa Bukowina” wprowadził w nie swoją muzykę i oni to zaśpiewali. Mimo to lubię takż muzykę poważną. Penderecki jest mi trochę za abstrakcyjny, ale też go słucham. Wracam do Henryka Mikołaja Góreckiego, który też umiał bardzo malowniczo tworzyć z przeszłości, wspomnijmy Jego III Symfonię, umiał połączyć ludowość z powstaniem i II wojną, chciał dotrzeć po przez tamten czas do serc współczesnych ludzi. Raduje mnie muzyka Zbigniewa Bujarskiego – mojego muszyńskiego rodaka. Fascynacje inne – poza sztuką - to szybownictwo. Brali młodych na kursy szybowcowe w Nowym Sączu, żeby mieć narybek do szkoły lotniczej w Dęblinie – z tego naboru tylko nas dwóch wzięli z LO w Krynicy, Ale ten drugi, czyli Leszek Dutkiewicz wycofał się, bo nie dostał zgody od rodziców. Jednak do Dęblina na odrzutowce nie dotarłem. Skończyłem na szybowcach. Widocznie tak było mi pisane. Tym nie mniej trochę jeszcze latałem. To była wielka przygoda, która budziła wyobraźnię. Wtedy jeszcze raczkowałem z samym pisaniem. Istotnie byłem wtedy bliżej nieba i mogłem spojrzeć w dół tym innym okiem – powiedzmy sokolim. Jak pamiętam, śpiewałem głośno w kabinie pilota taki improwizowany na poczekaniu „hymn do Boga”, chwaląc na swój sposób swoje młode życie. Może to był ten moment i ten błysk olśnienia, wręcz sygnał do pisania. - To mi dało pewną wizję i perspektywę poetycką na później. A były też spływy razem ze wspomnianym Romkiem na tratwach, to druga wspaniała przygoda. Twórca, jak się okazuje, powinien „jeść chleb z nie jednego pieca” – Tak! - byłem szatniarzem w Klubie studenckim, i byłem też dziennikarzem. Przez to odkrywałem różne ciekawe sprawy. Ja jestem bardziej słuchaczem – obserwatorem, podglądaczem, niż gadaczem. Bardzo się cieszę, że ten świat udało się uratować w mej pamięci, z którą dzisiaj się dzielę z czytelnikiem. I co ciekawe, zapamiętałem takie – dziś można by powiedzieć – „chore” szczegóły, które się mnie uczepiły. Widocznie tak musiało być!
Z. K. - Jesteś, jak wiadomo wszem i wobec, pomysłodawcą nowych gatunków lirycznych, które łączy właśnie ten odcień domowości, być może „Małej Ojczyzny” – Ale kiedyś powiedziałeś, że do napisania czegokolwiek koniecznie siadasz na swoim ulubionym krześle, jakby strzelec na ambonie – z drugiej zaś strony oznajmiasz, że czujesz się, przy pisaniu prozy, urzędnikiem… To chyba syndrom pracy z przeszłości jaką kiedyś wykonywałeś, nawet tłumaczyłeś tę „urzędowość” trochę na swoim spotkaniu autorskim w ubiegłym roku w grudniu pod Wawelem.
A. Z. – Może bardziej inwentaryzatorem, niż urzędnikiem, bo kiedyś chodziłem po remanentach, ale to prawda, muszę mieć swego rodzaju komfort do zapisywania świata, żeby przejść w klimat o którym piszę. Myślę, że to jest niezbędne, przynajmniej dla mnie. Czasem, przed przystąpieniem do zapisu, stosuję dziwne rytuały, czy magiczne zaklęcia. Bywa, że muszę jakiś pasjans sobie postawić… W pewnym momencie musiałem nieco wymusić na sobie to pisanie prozy, jeżeli chodzi np. o książkę pt. „Z nogi na nogę”, bo to niesamowicie dużo skojarzeń i wątków. Trzeba było to ująć odpowiednio, żeby czegoś nie zaniedbać i nie zatracić się w technice języka własnego, to też trzeba mi było dużo koncentracji i wyostrzenia słuchu na innych. Z czasem nie musiałem się już zmuszać do tego pisania, bo tak mnie wciągnęło Trzeba, co jest jasne, wywołać u siebie pewna aurę - ale i dystans. A tutaj na przykład bardzo istotną sprawą były też zapisy z tomiku „Makatki” – makatki zapamiętane - odkrycie innej sprawy z czasu młodości. Gdzieś tam zaczerpnąłem je z mojego domu spokojnej młodości, czyli z okolicznych wsi: Leluchowa, Szczawnika, Jastrzębika czy Dubnego. Wisiały wtedy po domach i jak dzisiaj dobrze zapamiętałem ich wzory, jakąś mądrość duchową atmosferę, wzór, nawet tamte kościelne modlitwy i śpiewy „godzinkowe”. To było podpatrywanie siermiężności i odczuwanie smaku tamtej, geesowskiej kiełbasy zwyczajnej, która już wtedy, nie bez powodów kosztowała „Czterdzieści i cztery”. I te klimaty domowego nabożeństwa aż po obrazki z Aniołem Stróżem, stare kalendarze etc. Teraz ostatnio piszę oniryki - z poetyckiego spojrzenia będzie to cykl literacki - to też mój pomysł na wiersze wywodzące się ze snu, nawiązujące do tamtego świata w rytmie „z nogi na nogę” – takie spojrzenie w senność - aura nieco dziwnych światów, zwłaszcza po śmierci żony Marii. Oniryk to neologizm wymyślony przeze mnie. To poszło w taką mglistość, gdzie ze snu, jak z mgły, wybijają się obrazy, właśnie jak w świecie mojego Bocianowa – to bardzo lubię, hołubię te klimaty. Jednak nie są to sny aż takie szaleńcze jak w swych obrazach utrwalał Zdzisław Beksiński – artysta wywodzący się z Sanoka. Ale do tego trzeba pokory, czekać cierpliwie na dźwięki i nuty do ostatecznego zapisania... i jeszcze słuchać, jak to brzmi. I często do tego wracać.
Z. K. – Czyli poeta – artysta musi mieć dobry słuch. Może teraz przejdźmy do przyjaźni i wszelkiego rodzaju więzi. Nazwę to po plastycznemu, odcieniach i kolorze który towarzyszy osobowo poecie. A mianowicie kobiecie - żonie, kochance, Muzie. To bardzo ważna rzecz w życiu każdego twórcy – Muza jako to pomocne skrzydło. To bardzo ważna kapitalna sprawa o ile jest i podtrzymuje nasz czas, dostarcza wrażeń, nie tylko w dotyku, ale bywa pierwszym recenzentem powstającego dzieła. To jak wiem było i w twoim życiu. A zmieniło się po Jej odejściu. Pisałeś wtedy w wierszu – tytułu tego teraz nie pamiętam, ale mniej więcej tak, że: „wtedy poeta jest bez ręki – jestem osierocony…” wręcz jak dziecko dodałbym – Może powiedz coś o tym współbytowaniu pod jednym dachem, w jednych sprawach, w pożyciu i bywaniu z sobą „na dobre i złe”, we współistnieniu twórczym – Wspomnij o tym jak było kiedy ta partnerka była… i o tym jak Jej brakło jako Muzy?
A.Z. - Powiem tak: miałem to szczęście, że trafiłem na wspaniałą, mądrą kobietę i na dobrego, życiowego kumpla.. To, że była wnuczką Zegadłowicza, też wiele znaczyło. Z opowieści rodzinnych wiedziała, że nie zawsze łatwo jest żyć z twórcą. W ten sposób Maria już była oswojona i przystosowana do życia z pisarzem – poetą. Dobrze czuła wszystkie niuanse. Była jak apaszka szamotana wiatrem. Jak poszedłem czasem w jakieś sytuacje rozrywkowe – czego nie nadużywałem - ona zawsze rozumiała ten stan i czekała. Nadawaliśmy na tych samych falach. Bardzo piękną szkołą mego życia była Maria. Pierwszy krytyk – miała niesamowity słuch na literaturę, cenne krytyczne uwagi. Później nastąpił ten trudny okres życia kiedy jej zabrakło. Ale już teraz jestem na innej stronie życia i idę przez nie „z nogi na nogę”. Po śmierci Marii powstał dramatyczny tom wierszy: „Przymierzanie peruki”. Tam są też krótkie fragmenty z jej pamiętnika zapisane podczas choroby. To była prawdziwa Muza. Była Osobą, która ogarniała wszystko, gdy było czasem trudno.
Z. K. - Może na podsumowanie dygresja: który z tomów poetyckich wyróżnisz, a które jakby dopełniają tego poetyckiego klerku? – może taki i który wciąż wlecze się dalej za tobą…i wciąż jest najbardziej obecny?
A. Z. - To już wymieniłem. Myślę, że coraz bardziej mi brakuje, w świecie książek, literatury takiej która by bardziej jakby ogarniała świat i ocalała rzeczy z tradycji i przeszłości. Takiego świata już nie będzie. Młodzi pisarze piszą dzisiaj często dla krytyków, no ale każdy orze jak może. Niektórzy zamerykanizowali się i zamknęli w gettach kampusów. Poszli w udziwnienia, których sami nie ogarniają. Ale trzeba wiedzieć, że dziś - po prostu jest brak kryteriów dla sztuki, dla pisania także... Może to i dobrze. Ale w pisaniu trwa wolna amerykanka i nie wiadomo czy to jeszcze poezja, czy już proza rozpisana na wersy. Gdzie jest granica? To chyba nowe czasy rozwalają sztukę, a kapitalizm dopełnia reszty… No cóż! - a jeżeli chodzi o śpiewanie poezji, to mamy dobre osiągnięcia. Ale w stacjach radiowych króluje kiepski pop i disco polo. Ale na szczęście są jeszcze wyspy nadziei – gdzie można usłyszeć coś ambitniejszego.
To, że ta moja miejscowość jest tak wyjątkowa, to zawdzięczam czasowi, że to wtedy ta kraina łagodności otworzyła mi oczy na wskroś. Pamiętam jak obserwowałem Harasymowicza gdy przyjeżdżał do Muszyny. Lubił przesiadywać na obrzeżach kirkutu, czyli na cmentarzu żydowskim. Samej Muszynie wiele zawdzięczam. Zawsze miała dwa oblicza - jedno to: zjeżdżający tu malarze, poeci, twórcy, pieśniarze... Z drugiej strony to świat jakby wydzielony z tłumu. Przyjeżdżały tu zespoły, artyści i dobarwiali to miejsce sztuką najwyższych lotów. Czerpali z tego mikroklimatu i mikrokosmosu zawieszonego między planetami Malnika i Suchej Góry , ale i dawali dużo z siebie. I ta dwubiegunowość mi się udzieliła.
Z. K. – W oczekiwaniu na dalsze zapowiedziane książki prozą - dziękuję za spotkanie i przybliżenie swej twórczości.
A. Z. I ja dziękuję!
- rozmowę z Adamem Ziemianinem
zainicjował i przeprowadził
Zbigniew Kresowaty