Z lotu Marka Jastrzębia
Zdzisław Pruss
Pisząc o ludziach z czasu mojego terminowania, zostawiłem go na deser, do osobnego ględzenia, a zrobiłem tak celowo, na zimno, z pełną premedytacją; jest to dla mnie postać szczególna, a jakże mi bliska: oczyszczona z małostkowości, z krótkonogich uczuć, na które są narażone artystyczne dusze.
Jest zacnym i poczciwym człowiekiem o konserwatywnych poglądach: skromnym na zewnątrz, za to bogatym w środku, bywającym tu i ówdzie oblatywaczem towarzyskich zdarzeń. Daje się poznać wyłącznie z sympatycznej strony i chyba z tego powodu jest mile widziany wszędzie tam, gdzie się pojawia. Serdeczny, życzliwy, co na niektórych może sprawiać wrażenie, iż jest nieprzyzwoicie przyzwoity, jednak według mnie to jego cecha wrodzona.
Chodząca odkrywkowa kopalnia anegdot, przypowieści, facecji. Jeżeli ma drugą, mniej pogodną stronę charakteru, to ją skrzętnie ukrywa. Pracował razem z Jurkiem Sulimą-Kamińskim w Redakcji Literackiej naszego radia. Był jego zastępcą. O ile Kamiński budził we mnie uczucie niejakiego onieśmielenia, o tyle Pruss - nie. Prawdopodobnie dlatego, że nie wytykał mi pisarskich wad.
Określa się komediantem. Taki zresztą jest tytuł jednej z jego licznych książek: Z albumu komedianta. Książek, do których sięgam, gdy chcę sobie przypomnieć, zlokalizować w ułomnej pamięci, charakterystyczne figury z Bydgoszczy.
Ja jednak wolę o nim myśleć: ironista, mądry obserwator mojego miasta, jego artystycznej rzeczywistości i zachodzących przemian obyczajowych. Satyryk, lecz z gatunku łagodnych, niezłośliwych, takich, co drwiąc, robią to bez jajecznego wyrządzania krzywdy. Estradowiec, twórca Szopek z bydgoskimi luminarzami i samozwańczymi szarlatanami sztuki, z politycznymi idolami regionu, tropiciel absurdów, nałogowy kolekcjoner, wspominacz i pasjonat rejestrowania kulturalnych wydarzeń, inspirator i współautor teatralnych i operowych kronik, a przede wszystkim poeta o talencie… poety (gdyż nie o każdym można tak rzec: większość tłucze strofy bezkrytycznie miałkie, epigońskie i typu łorety, gros wydobywa je na światło bez zastanowienia, prosto z rękawa kamizelki lub z jedynej szarej komórki, zalewa nimi redakcje, tak że kiedy czytam te wierszopodobne gnioty, zastanawiam się, dlaczego ich autorzy za wcześnie zeszli z drzew).
Dopisek pierwszy:
niestety, z bólem serca donoszę, że jak wiele cennych miejsc, tak i Redakcja, w której pracował Zdzisław, została zlikwidowana. Uległa wesołym przeistoczeniom. Radosnej modyfikacji zasmarkanych pojęć o dostępie do kultury. Co powstało w zamian, trudno dociec. Może kolejne pomieszczenie na szczotki, czyli jakaś modna literacka tancbuda.
Dopisek drugi:
nieco danych zerżniętych ze skrzydełka wspomnianego albumu komedianta: dziennikarz, aktor kabaretowy i konferansjer związany z Bydgoszczą. Twórca i główny wykonawca kabaretów O-wady, Piąte koło, Eksces wieczorny. W 1978 Teatr Polski w Bydgoszczy wystawił pełnospektaklowe widowisko jego autorstwa Wszystko do Desy.
Zdzisław Pruss
trzy wschody słońca
czarna noc się kruszy
pod księżyca srebrnym łomem
gwiazdy pryskają
spadają w wodę
smalony pręt horyzontu
złamał się bez trzasku
żywica słońca wyciekła
i spływa polami
do lasu
płynę łodzią prosto w tataraki
w ślady jeszcze drżące
dzikich kaczek
pachnie zieloną rzęsą
i śluzem ślimaków
co strząsają chłód nocy
pod nadbrzeżnym krzakiem
piasek rozmawia z falą
jeszcze nocnym szeptem
białe dymy idą znad jeziora
i wtem słońce wzleciało nad
wodę jak złotoskrzydły kormoran
ziarna nocy pęcznieją w kłosach
na ciemnym polu
sypie się ziarno i wiatr je niesie
z pola do rowu
na mokrym rżysku srebrny odblask sierpa
czarne konie czarną drogą
wiozą czarne wozy węgla
droga piaszczysta i wierzby ciemne
w zagonach mroku
powoli polna pieśń wiatru zciszona
budzi się w stogu
przed czarną stodołę
świt rolnik wychodzi rumianolicy
już zszedł na pole
już w górę podrzucił
pękaty snop
złotej pszenicy
gospodynie śpią
wieczór jak wielki szary niedźwiedź
zlizuje słońca krągły plaster
w kosmatych świerkach lis zamlaskał
ptak wypluł w locie pierwszą gwiazdę
a na księżyca srebrnych rożnach
znak byka spalił się na węgiel
już kipi mleko na mlecznych drogach
a gospodynie śpią w najlepsze
bajeczka prawdopodobna
dziadek mój był szczupakiem
babcia nadbrzeżną trzciną
ciotka to była sosna wysoka
wujek to był horyzont
kuzyni obaj - leśni ptakowie
kuzynki - grzyby po deszczu
a ja w moim gnieździe dziesięciopiętrowym
o wnuku moim śnię
- świerszczu
niepogoda
nawet pasjans nie wyszedł
i pies kości nie dojadł
a my wciąż żeglujemy
po herbacianych morzach
przy „krzyżówce z Kociakiem"
kuzynki zwinięte w kłębek
ciotki na miękkich tapczanych
cichutkie jak gołębie
a tratwy naszych wspomnień
niosą nas w strony tamte
gdzie lasy były krzykliwe
gdzie słońce było upalne
nocny pejzaż
wtargnęła na dywany
szarańcza bamboszy
na krzesłach wyłupanym oczodołem
straszą biustonosze
niewidome lustra czekają
na księżacy srebrną laskę
stara ciotka jak tygrys chrapie
puste garnki w kuchni - zimne grobowce
pod szafą walczy z pułapką
Don Kichot mysi
a pogaszone żarówki
jak powiedłe owoce
pod którymi strudzeni leżą ogrodnicy
kaloryfery
niewinne kaloryfery
obmacywane ciągle
przez natrętnych kochanków
dwudziestu trzech stopni
bezbronne drzewa pochyłe
na które wszystkie majtki
kalesony i pieluszki
skaczą
brzydkie kaczątka cywilizacji
wysłuchujące cierpliwie
długich bajeczek
o niemajakto piecach
łazienka
tu umywamy ręce
z każdego dzień dobry
i tyłek z każdego kopniaka
tu starannie namydleni
drogeryjni aniołkowie
wlatujemy do lustrzanych rajów
tu w aureoli prysznica
jesteśmy zupełnie jak święci
biczowani gorącą chęcią
strojenia min
tu tylko
jesteśmy pewni siebie
pewni swych zachcianek
nóg i rąk
i drzwi zamkniętych na haczyk
kołysanka plażowa
z piaskiem morału rzucającym się w oczy
z głową w piasku jak struś
z oczami w błękicie jak krowa
rumieniący się wspólnym słońcem
i nagością własną
- - nie cierp tak
to nic że się dziewuchy ścielą niby łan
wszak masz żonę jak stodołę
i jęczmień na oku
to nic że się dziewuchy w biodrach tak kołyszą
zrobisz z synkiem buju-buju
też zabawa będzie
to nic że się dziewuchy do ciebie nie śmieją
głupi się śmieje do sera
a nie do magistra
więc nie cierp tak
nie bądź chłopcem z morskiej piany
silni się liczą
zaśnij
licz barany
wspólna fotografia
późno już – – –
plaża stygnie i horyzont krwawi
czerwona łódka słońca
coraz mniejsza
oddala się
zanurza
mężczyzna klęczy na piasku
i w nabożnym skupieniu
fotografuje morze
przy nim
na kocu kobieta
nieruchoma jak statyw
i jak mewa szara
bliźniacza siostra
tego mijającego dnia
który utrwalenia godny
kiedy idzie na dno
kino moralnego niepokoju
na sawannie mojego telewizora
lwica ściga zebrę
a ja znowu nie wiem
komu kibicować
powinienem drapieżcy
bom sam mięsożerny
lecz odruch serca
sprzyja uciekającej
i bądź tu mądry
i pisz wiersze
mawiała w takich przypadkach
jedna z moich ciotek
a więc piszę ten wiersz
o tym
jak na sawannie mojego telewizora
lwica ściga zebrę
a ja znowu nie wiem
komu kibicować
artyści chcą
artyści chcą
aby coś się działo
nawet tam gdzie dziać się nie może
albo nie powinno
artyści chcą
robić coś z niczego
choćby to nic
do niczego się nie nadawało
a to coś nikomu
nie było potrzebne
artyści chcą
stawać na głowie
nie tylko z potrzeby
ale dla popisu i na zawołanie
ludzie lubią patrzeć
na artystów
a nawet oklaskiwać
wyrażać podziw szczery
że tek im się chce
i współczucie serdeczne
że tak ciągle
muszą
front robót
kwiaty podlać
śmieci wyrzucić
kurze wytrzeć
ziemniaki obrać
wiersz napisać
dużo tego jak
na jedną środę
trzeba będzie się spieszyć
by zdążyć z tym wszystkim
kwiaty i śmieci
kurze i ziemniaki
mają pierwszeństwo
wiersz może poczekać
i tak urodzi się przedwcześnie
i będzie niedojrzały
jak zawsze
jak zwykle
jak mu jest pisane
xxx
brzęk talerzy
które się tłuką
płacz dzieci
które są niegrzeczne
wycie telewizorów
w których płoną wieżowce
a jeszcze coś tam
w trawie piszczy
albo o pomstę do nieba woła
a psy skowyczą
samochody warczą
a ludzie biadolą w kółko
i na okrągło
biedne to moje ucho
że musi to znosić
szczęśliwe to moje serce
że w porę ogłuchło
opowieść wigilijna
choć dawno już zdechły
albo je uśpiono
to nadal trącają nas pyskiem
by je poklepać
poszudrać
pogłaskać wspomnieniem
przy świątecznym stole
mówimy o swoich
ukochanych psach
teraz gdy już ich nie ma
są jeszcze kochańsze
bo nie kłaczą
i nie trzeba ich wyprowadzać
a takie były mądre
grzeczne, usłuchane
- - z ludźmi jest gorzej
nawet po śmierci
nie dają nam spokoju
wypominają Dom Opieki
zbyt rzadkie odwiedziny
i nie ten cmentarz
i nie taki pogrzeb
przy świątecznym stole
zdechłe psy
poprawiają apetyt
umarli ludzie
stają ością
w gardle
szuflada
trochę zdjęć
kilka listów
i korale
w pudełku po czekoladkach
i ciemne okulary
potrzaskane w drobne
kawałeczki
bo dzień był słoneczny
a zderzenie
czołowe
taka wielka tragedia
w tak małej szufladzie
do której zaglądam
coraz rzadziej
bo coraz ciężej
się otwiera
dobra śmierć
ci co nie zdołali
wymodlić sobie
szczęśliwego życia
tym goręcej modlą się
dobrą śmierć
żeby przyszła w październiku
albo w listopadzie
najlepiej nad ranem
kiedy za oknem szaruga
gdy wstać się nie chce
i żeby nie robiła
zbędnego zamętu
nie wzywała pogotowia
nie wywoziła do szpitala
nie wołała o morfinę
i żeby poczekała spokojnie
na księdza żeby namaścił
i na córkę z wnukiem
żeby dojechali
tylko tyle - - -
jak niewiele potrzeba
żeby śmierć była
dobra
ale ona woli być zła
byśmy leżąc w pampersach
uwierzyli wreszcie
że to nasze życie
nie było
najgorsze
w katedrze
organy wyjątkowe
witraże unikalne
obraz cudowny
ołtarz jedyny taki
przewodnik zapewnia
tym długo
kwieciście
a ja i tak
zapamiętam piąte
przez dziesiąte
a może tylko to
że Pan Bóg
i tym razem
mi się nie objawił
rozkład jazdy
dzieciństwo odjechało
na hulajnodze
i trzykołowym rowerku
młodość wybrała pociąg
do mocnych trunków
i słabej płci
dojrzałe lata rozjechały się
samochodami
w różne świata strony
starość stoi
na lotnisku
przeciera okulary
i nie może dojrzeć
godziny odlotu
uśmiechy losu
zaczęło się strasznie
przyśnił mi się transatlantyk
ze mną
na kapitańskim mostku
z uczuciem ulgi
całowałem budzik
dziękując mu
za cudowne ocalenie
później było coraz lepiej
po dwudniowej przerwie powróciła
do kranów ciepła woda
ból w kolanie zelżał
mleko ładnie się zsiadło
i będzie do obiadu
a kalendarz znad lodówki
przypominał że jutro niedziela
ktoś zadzwonił do drzwi
a więc świat o mnie
nie zapomniał
rzeczywiście
znany senator
z nie mniej znanym posłem
leżeli na wycieraczce
i zabiegali
o mój
głos