GRZEGORZ LASOTA (1929-2014)
Podróż na Pegazie
Krzysztof Lubczyński rozmawia z GRZEGORZEM LASOTĄ, dziennikarzem i publicystą
W wielu publikacjach wspomnieniowych można znaleźć noty na Pana temat. Miło wyrażał się o Panu Andrzej Drawicz, opluł Stefan Kisielewski, ciekawie charakteryzowali Jerzy Urban w swym słynnym alfabecie, Jerzy Wittlin, Kazimierz Koźniewski czy Witold Filler w panoramie gwiazd telewizji. W niepublikowanym pamiętniku tak o panu pisała Agnieszka Osiecka: „Lasota… jest swoistą mieszaniną wdzięku, chamstwa i bezpośredniości, stwarza atmosferę pogodnego bezwstydu, w której dobrze się czuję. Przy Grzegorzu mogę prać skarpetki z równą swobodą, co rozprawiać o Dantem, a należę do ludzi, którym pranie skarpetek przy świadkach sprawia dużą trudność. Grzegorz pozwalał zdjąć maskę…”. Nie kusiło Pana napisanie własnych wspomnień?
- Po roku 1983, kiedy zostałem wyrzucony z TVP przez osławionego pułkownika-prezesa Mirosława Wojciechowskiego, nawet zacząłem pisać książkę p.t. „Rodeo na Pegazie” i opublikowałem kilka rozdziałów w prasie. Ale doszedłem do przekonania, że mało kogo to zaciekawi w tyglu kardynalnych zmian politycznych i przyszło nie po raz pierwszy zwracać zaliczkę w wydawnictwie. Ale pamiętali o mnie, jak pan wspomniał, inni… Na 40-lecie mojej pracy w TVP z Tadeuszem Pikulskim zrobiliśmy program pod takim tytułem.
Swoją dorosłą, powojenną drogę życiową zaznaczył Pan aktywnym udziałem, jako publicysta, w kręgu młodych wyznawców stalinizmu okresu 1950-1956, heroldów socjalistycznego realizmu w literaturze, tzw. „pryszczatych”. Pozostał tego ślad m.in. w postaci Pana książki „Kierunek natarcia” z 1954 roku. Dlaczego poszedł Pan do lewicy?
- Bo mój dom był liberalno-lewicowy. Była to mieszczańska, laicka inteligencja. Rodzice byli lekarzami. Skończyli studia we Francji, gdzie się poznali i gdzie mnie poczęli. W związku z tym mam prawo mówić, że jestem „made in France”, choć urodziłem się w Warszawie. Poglądy lewicowe miała matka, ojciec raczej liberalne. W domu czytało się „Wiadomości Literackie”, „Dziennik Popularny” i „Robotnika”. Matka zginęła podczas okupacji, a ojciec przed wojną, w katastrofie lotniczej. Komunistą był brat ojca, z którym byłem silnie związany w czasie okupacji i który silnie wpłynął na lewicowość moich poglądów.
Jaki był Pana los za okupacji?
- Pomagałem nieco w roznoszeniu konspiracyjnych gazetek PPR-owskich. W czasie Powstania Warszawskiego odgrywałem ważną funkcję, kręcąc korbką przy powielaczu biuletynu Armii Ludowej, który wychodził na Żoliborzu, gdzie mnie, podczas odwiedzin u ciotki przy ulicy Krechowieckiej, zaskoczył początek walk. Po wojnie, w szkole, byłem organizatorem Związku Walki Młodych i dałem się poznać jako wielki pyskacz na szkolnych konferencjach. Zatrudniono mnie więc w Wydziale Młodzieży Szkolnej ZWM, gdzie pracowałem do 1948 roku.
Miał Pan jakichś przewodników ideowych?
- Na pewno był takim Jan Wesołowski, działacz PPR, jednocześnie mój ideał z dzieciństwa, jako prowadzący przed wojną teatrzyk kukiełkowy „Baj”. Drugą taką osobą był Wiktor Grodzicki, późniejszy wiceprezydent Warszawy, z którym znalazłem się razem podczas powstania w niemieckim obozie pracy na terenie miasta. Były takie trzy obozy z przeznaczeniem uwięzionych ludzi do prac przy szabrowaniu Warszawy. W obozie, w którym przebywaliśmy od października 1944 roku do stycznia 1945 roku, Grodzicki zaopiekował się mną, a poza tym rozmowy z nim miały na mnie duży wpływ intelektualny.
Jak zaczęła się Pana praca dziennikarska?
- Zacząłem pisać w gimnazjum do tygodnika "Walka Młodych", którego naczelnym był Henryk Holland...
... ojciec reżyser Agnieszki Holland, który w 1961 roku zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, według jednej z wersji śmiercią samobójczą, według innych zamordowany przez SB…
- Ten sam. W dziale szkolnym pracowałem do likwidacji pisma, co nastąpiło przy okazji „zjednoczenia” ruchu młodzieżowego i powstania ZMP w 1948 roku. Później pracowałem w piśmie "Świat przygód", prawie komiksowym, później przemianowanym na "Świat Młodych", ale nie ten późniejszy, kolorowy. Komiksy rysował w nim m.in. Marian Walentynowicz, rysował też Jan Marcin Szancer, a pisał m. in. Miron Białoszewski. W 1950 roku zostałem przyjęty jako zastępca kierownika do działu literackiego nowo powstałego "Sztandaru Młodych". Kierownikiem był Wiktor Woroszylski.
Czy był Pan oczytany w podstawowej literaturze polskiej i powszechnej, czy też miał pan duże luki w tym zakresie?
- Czytałem dużo, wręcz połykałem współczesną literaturę polską, ale trudno mi przypisywać sobie ówczesnemu jakąś kulturę czytelniczą. Wstyd, ale bardzo podobały mi się ukazujące się wtedy pierwsze książki socrealistyczne, np. "Numer 16 produkuje" Jana Wilczka. Sam także pisałem, grafomańskie wiersze socrealistyczne.
Jaki był Pana ówczesny stosunek do tradycji literackiej? Co Pan akceptował, a czego nie?
- W tym względzie byłem schematyczny - podobał mi się Żeromski i Prus, nie podobał Sienkiewicz. Do dziś mi się zresztą Sienkiewicz nie podoba, natomiast teraz dziwię się dawnemu entuzjazmowi dla ciężkiego stylistycznie Żeromskiego. Ogromne wrażenie zrobił na mnie debiutancki tom Tadeusza Różewicza, a także opowiadania obozowe Tadeusza Borowskiego.
Wracam do pierwszego poruszonego wątku grupy "pryszczatych", do której obok Pana należeli Andrzej Mandalian, Wiktor Woroszylski, Andrzej Braun, Tadeusz Borowski, Tadeusz Konwicki. Jak Pan ją widzi z dzisiejszej perspektywy?
- Określenie "pryszczaci" wzięło się ze stanu dermatologicznego cery Woroszylskiego, który miał na twarzy pryszcze. To nie była żadna spoista grupa, w sensie regularnych zebrań, czy wewnętrznych dyskusji. Natomiast byli to ludzie, którzy forsowali swoją koncepcję realizmu socjalistycznego, pod wpływem Woroszylskiego. Był to typowy fanatyk, najpierw komunistyczny, a kiedy zmienił poglądy - antysocjalistyczny. Pamiętam jego wiersz o narodzonym synu, którego nazwał Feliksem, wiadomo na czyją cześć, i to, że później recytował wiersze po kościołach. Co do mnie, to byłem wśród nich najmłodszy, jako rocznik 1929, podczas gdy oni byli rocznikami "Kolumbów", 1924, 1924, 1925, wszakże poziomem mojej głupoty w recenzjach, które publikowałem na łamach "Nowej Kultury", chyba ich przewyższałem. Koncepcje "pryszczatych" formułował głównie Woroszylski, dla którego niedościgłym wzorem była wtedy literatura radziecka.
Partia wpływała na was bezpośrednio, wydawała wam konkretne polecenia, stawiała zadania?
- Dziś sądzę, że partia nas nie stymulowała, wręcz przeciwnie, nieco hamowała. Jerzy Putrament uważał nas za nazbyt radykalnych, więc starano się nas raczej powstrzymywać niż popychać do fanatycznych wypowiedzi. Literacki komisarz Putrament wykonywał polecenia KC, ale oczywiście był bardziej rozsądny niż my, pewnie po części także z tej racji, że był sporo od nas starszy.
Czy Pana zdaniem coś z literatury tego okresu ocalało, czy też w całości kwalifikuje się ona tylko do literackiego lamusa lub muzeum?
- Mam kłopoty z pamięcią, ale z tego co pamiętam, wydaje mi się, że nie najgorszą powieścią były "Lewanty" Brauna. Myślę, że także w "Węglu" Ścibora-Rylskiego można odnaleźć nie sfałszowane fragmenty opisu rzeczywistości obyczajowej, choć oczywiście obie te książki mają cechy schematycznych produkcyjniaków. Myślę, że ocalało też "Pokolenie" Bohdana Czeszki, o którym napisałem negatywną recenzję, co zresztą świadczyłoby dobrze o tej książce. Na marginesie: uważam swoją ówczesną działalność krytyczną za produkt trzech elementów: nieuctwa, bezczelności i doktrynerstwa.
Na ile ci autorzy, pisząc swoje książki, świadomie czy bezwiednie, wypełniali zapotrzebowanie polityczne, a na ile w ich teksty musiała ingerować cenzura, eliminując ewentualne, choćby spontaniczne, nieprawomyślności w gotowych już tekstach? To pytanie o polityczną psychologię procesu twórczego socrealistów.
- W zasadzie nie mam wiedzy na ten temat.
Filmem też się Pan interesował?
- Tak. W 1954 roku zostałem powołany do komisji scenariuszy filmowych. Ocenialiśmy też filmy. Pamiętam, że byliśmy zachwyceni "Pokoleniem" Wajdy. Wtedy dowiedzieliśmy się od Ludwika Starskiego, że film ten już odrzuciło Biuro Polityczne KC, bo wtedy Biuro oglądało wszystkie wyprodukowane filmy. Postanowiliśmy bronić tego filmu, posługując się m.in. argumentem, że autorem literackiego pierwowzoru jest Bohdan Czeszko, AL-owiec. Wtedy jedyny raz w życiu, kilka minut, rozmawiałem z Jakubem Bermanem. Poszliśmy do niego z Jerzym Kossakiem, teoretykiem filmu. Interwencja ta nie bardzo pomogła. Były zastrzeżenia do kilku scen. Po pierwsze do tej, w której zamykają się drzwi przed uciekinierem z żydowskiego getta, szukającym schronienia. Po drugie do sceny, w której bohater grany przez Zbyszka Cybulskiego trzyma w worku głowy odcięte zwłokom na cmentarzu. Po trzecie, i to najdziwniejsze, zastrzeżenia wzbudziła gra w noże, w tzw. pikuty, uznana za naturalistyczną. Najciekawsze w tej całej sprawie jest to, że film ten ocaliła Wanda Wasilewska. Otóż Czeszko był narzeczonym Anny Broniewskiej, córki Władysława Broniewskiego. W Warszawie Wasilewska, która zatrzymywała się zwykle u Janiny Broniewskiej, byłej żony Władysława, obejrzała film i zachwyciła się nim. Zadzwoniła więc chyba do Bieruta lub Bermana, który zwolnił film, po pewnych cięciach oczywiście. Wajda być może do dziś nie wie, że to Wasilewskiej zawdzięcza ukazanie się "Pokolenia" na ekranach. Nasza komisja oceniła też pozytywnie "Człowieka na torze" Andrzeja Munka i "Kanał" Wajdy. Scenarzysta Jerzy Stefan Stawiński niesłusznie zarzucił mi we wspomnieniach, że byłem przeciw tym filmom. Przeciwnie, byłem zachwycony i byłem za dopuszczeniem ich na ekrany.
W 1959 roku związał się Pan z telewizją, stając się współtwórcą i wieloletnim prowadzącym legendarnego "Pegaza". Jak do tego doszło?
- Pomysł zawdzięczam Władysławowi Kopalińskiemu, autorowi znakomitych słowników. Właśnie wrócił z USA i zapytał mnie, czy wiem, co to jest telewizja. Nie wiedziałem, ale on powiedział mi, że to jest coś dla mnie. Pierwszego „Pegaza” przygotowałem z Tadeuszem Kurkiem. Program prowadziłem wspólnie z Andrzejem Drawiczem, znawcą kultury rosyjskiej, po latach prezesem TVP. Naszym krytykiem literackim był przez pewien czas Tadeusz Breza, autor „Spiżowej Bramy”, a plastycznym Andrzej Osęka. Prezentowaliśmy także malarstwo i rzeźbę. Mimo, że telewizja była czarno-biała i mogliśmy wykorzystywać tylko kontrasty światłocienia. Zrobiliśmy też „Pegazy” w Łodzi, Krakowie itd., prezentując tamtejsze życie kulturalne. Były też „Pegazy” nadane z Pragi czeskiej, z Moskwy, Berlina Wschodniego, czy z Jugosławii. W ZSRR zaprosiliśmy do współpracy takich artystów, jak Aksiononow, Jewtuszenko, Nieizwiestny, Wozniesienski, Tarkowski, Okudżawa. Tego ostatniego zresztą nielegalnie. Niedługo potem, na nasiadówce w obecności Chruszczowa, wszyscy uczestnicy naszego programu zostali ostro skrytykowani.
Kto wymyślił nazwę „Pegaz”?
- Jeśli dobrze pamiętam, to Jerzy Urban. Dokładnie było tak, że wybraliśmy tę propozycję spośród kilkunastu innych, przedstawionych przez niego do wyboru.
Logo „Pegaza”, konik machający skrzydełkami, było przez wiele lat jednym z najpopularniejszych znaków telewizji. Znali je nawet ci, którzy kulturą się nie interesowali i „Pegaza” nie oglądali. Autor hasła dużo na nim zarobił?
- Honorarium autorskim było pół litra wódki.
Kiepskie honorarium...
- Tak było w tamtych czasach. W telewizji nie zarabiało się pieniędzy. To znaczy zarabiało się oczywiście jakąś pensję, ale na ogół niczym nie odbiegała od przeciętnej krajowej. Wbrew mitom i plotkom, że ludzie telewizji pławią się w pieniądzach.
Kto opracował plastyczny motyw skrzydlatego konika, a kto tło muzyczne?
- Motyw jako taki zaczerpiemy był z mitologii greckiej. Projekt plastyczny przygotował Wojciech Zamecznik. Motyw muzyczny, zaczerpnięty z kompozycji Antona Weberna, opracował Stefan Zawarski. Przez pewien czas przerywnikami muzycznymi między kolejnymi punktami programu były występy zespołu Krzysztofa Komedy. On sam grał na fortepianie.
Co Panu najbardziej utrwaliło się w pamięci z tej pionierskiej fazy programu?
- Między innymi to, że wyszedłem w tym okresie ze złej kondycji osobistej. Robiłem „Pegaza” po bardzo złym dla mnie czasie. Rozrabiałem po knajpach, nie płaciłem rachunków. Odcięto mi światło i gaz. To brało się z poczucia klęski po Październiku 1956. Byłem atakowany za gorliwe zaangażowanie w poprzednim okresie. Jako krzewiciel realizmu socjalistycznego nawypisywałem w tamtym czasie wiele szkodliwych głupstw.
Kiedy był emitowany?
- Dziś to niewiarygodne, ale „Pegaz” nadawany był w soboty, po dzienniku telewizyjnym, o godzinie 20. W godzinie najlepszej oglądalności. Na koniec audycji nadawaliśmy jakąś piosenkę, której w telewizji było wtedy bardzo mało. Puszczaliśmy n.p. Marlenę Dietrich czy Juliette Greco, ale także polskie piosenki. W latach 60. specjalną atrakcją były wywiady korespondenta na Zachodzie, Jana Zakrzewskiego. Z zachodnimi gwiazdami. Kiedyś obiecałem mu, że oddam mu całą swoją pensję, jeśli zrobi dla „Pegaza” wywiad z Brigitte Bardot. Nie udało, ale udało mu się za to z Sofią Loren.
Czerpał Pan wzory z jakichś innych telewizji przy przygotowywaniu „Pegaza”?
- Nie, moim zamiarem było prowadzenie pisma kulturalnego, więc prowadzenie magazynu kulturalnego w telewizji było inną formą realizacji tego akurat marzenia.
Czy powstawaniu magazynu i jego kolejnym emisjom towarzyszyła bardzo czujna kontrola, ingerencja ze strony władz?
- Może trudno dziś w to uwierzyć, ale nie. W tamtym okresie władza nie przywiązywała specjalnej wagi do telewizji jako nośnika propagandy. Liczyła się prasa i radio. Telewizja miała być głównie od kultury i rozrywki. Poza tym była wtedy jeszcze medium prototypowym, w powijakach. Przez kilka lat mieliśmy więc pełną swobodę. Do 1964 roku mogliśmy praktycznie zapraszać do „Pegaza” kogo chcieliśmy. Z wyjątkiem twórców zdeklarowanych jako katoliccy. Gośćmi byli m.in. Jerzy Andrzejewski, Bohdan Czeszko, Kazimierz Brandys, Julian Przyboś, Maria Kuncewiczowa, Julian Stryjkowski, Tadeusz Konwicki, Tadeusz Breza, Adam Ważyk, Mieczysław Jastrun, Ernest Bryll, Alina Szapocznikow, Bogumił Kobiela, Gustaw Holoubek, Adam Hanuszkiewicz, Andrzej Wajda, Melchior Wańkowicz, Leopold Tyrmand, Jacek Fuksiewicz.
Kiedyś zaprosiłem do programu Mieczysława Jastruna i Adama Ważyka, którzy mieli na pieńku z władzą, bowiem wystąpili z PZPR. Zostałem ostro ochrzaniony przez „cara” ówczesnych mediów, sekretarza KC Artura Starewicza. Od 1964 roku, po protestacyjnym liście pisarzy do władz, przeciw rozpasaniu cenzury, tzw. „liście 34”, pojawiła się w „Pegazie” lista osób, których nie należy zapraszać.
było jednak coraz trudniej, bo telewizję opanowali ludzie Moczara. Interwencje nasiliły się. Nie bez znaczenia było to, że program nadawany był na żywo. To samo w sobie ograniczało możliwość ingerencji.
Potrafi Pan dziś obiektywnie ocenić wartość „Pegaza”?
- Mogę odpowiadać tylko za okres, w którym go prowadziłem, czyli do 1968 roku. Sam program istniał dużo dłużej i zmieniał formułę. On był wyjątkowy na tle ówczesnej, dość szarej telewizji. Dziś o kulturze mówi się na różnych stacjach, a miłośnicy kultury mają dla siebie TVP Kultura. Wtedy, poza „Pegazem”, o kulturze w telewizji mówiło się znacznie mniej, choć życie kulturalne było bardzo bogate.
Kazimierz Koźniewski określił Pana jako „mądrego krytyka literackiego". Dlaczego nie kontynuował Pan swojej działalności krytycznej na polu literatury?
- Uważam, że do 1956 roku byłem głupim krytykiem literackim. Lepiej było potem, kiedy to w "Przeglądzie Kulturalnym" prowadziłem kolumnę krytyki. O literaturze pisałem też w "Polityce". Uważałem się jednak za amatora. Nie byłem dostatecznie oczytany. Poza tym byłem i jestem człowiekiem leniwym. Zgubiło mnie lenistwo. Absorbowała mnie zresztą praca w telewizji, nad blokiem programów kulturalnych, bo nie tylko prowadziłem "Pegaza", ale byłem też kierownikiem redakcji publicystyki kulturalnej. Wypuszczaliśmy cały cykl programów. W jednym tygodniu był "Pegaz", w drugim "Panorama Literacka", w trzecim "Na wielkim ekranie", do tego "Portrety" oraz Magazyn Filmowy "Klaps". Andrzej Drawicz robił "Oficynę Pegaza". Jeździł po wsiach z wozem transmisyjnym, uprzednio dawszy ludziom książki do czytania, żeby na ekranie opowiadali o swoich wrażeniach z lektury. Była to formuła teleklubu wzięta z telewizji francuskiej. Nie bardzo się jednak w naszych warunkach przyjęła.
Potknął się Pan na sprawie „Dziadów” w inscenizacji Dejmka?
- Poniekąd tak. W lutym 1968 roku, tuż po zdjęciu „Dziadów” z afisza, Zenon Kliszko, drugi po Gomułce człowiek w partii, zażądał na ten temat komentarza w „Pegazie”. Ja uważałem, że zdjęcie „Dziadów” było błędem i nawet powiedziałem to Stefanowi Olszowskiemu, który prywatnie przyznał mi rację. Odmówiłem komentowania, ale przyjął tę rolę Witold Filler. Tekst mego wstępu jaki miał być zaprezentowany, skorygował Starewicz, ale w taki sposób, że się nie zgodziłem. Kiedy jednak w prasie codziennej, m.in. w „Życiu Warszawy”, wydrukowano, jako materiał z „Pegaza”, wersję Starewicza, złożyłem rezygnację z redagowania i prowadzenia „Pegaza”. Nikt niestety nie zadał sobie jednak trudu, by to zauważyć i nadal wielu uważa mnie za jednego z wykonawców nagonki na dejmkowskie „Dziady”. Nikt nie skonfrontował mojego rzekomego tekstu opublikowanego w prasie z faktem, że przestałem prowadzić „Pegaza”. Nikt nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, jakie było brzmienie oryginału.
Czym się Pan zajął po odejściu z "Pegaza"?
- Muzycznymi filmami telewizyjnymi. Między innymi robiłem dobre filmy baletowe, które zdobyły wiele międzynarodowych, prestiżowych nagród. Niestety, wyrzucam sobie, że nie osiągnąłem wiele. Po pierwsze, byłem leniwy, jak Obłomow z powieści Gonczarowa, po drugie nie miałem w sobie prawdziwej pasji artystycznej, a tylko wtedy ma się wielkie osiągnięcia, po trzecie oddałem się barwnemu, intensywnemu, absorbującemu życiu towarzyskiemu i prywatnemu. Ale co użyłem, to użyłem…
Nie miał Pan nigdy pokusy, żeby robić karierę polityczną?
- W najwcześniejszej młodości, kiedy osią świata wydawały mi się polityka i seks. Potem sparzyłem się dwa razy, bo całe życie nie miałem umiaru. Najpierw w wieku 20 lat zostałem potępiony jako zwolennik - jak się to nazywało – prawicowo nacjonalistycznego odchylenia, a kiedy się pokajałem, zaczadziłem się, jak wielu, stalinizmem. Ci co mnie z partii wyrzucali „za Gomułkę”, po październiku 1956 atakowali mnie jako stalinowca. Tego było za wiele. Na prawdziwego działacza politycznego moja arogancja i pewnego rodzaju mizantropia nie predestynowały mnie do politycznej kariery. Lepiej poszło mi w krainie sztuki i filmu, ale wytrzebiłem z siebie zainteresowania polityką, która jednak nadal mnie interesuje w stopniu większym niż na to zasługuje.
Gomułkę ocenia Pan wysoko, ale czy nie raził Pana, jako publicystę i redaktora zajmującego się kulturą, jego obojętny do niej stosunek oraz niechęć do inteligencji?
- Myślę, że wiązało się to z rokiem 1948. Wiele osób, które wtedy potępiły Gomułkę, później udzielało mu lekcji, jak powinien rządzić. Dotyczyło to zwłaszcza tzw. grupy puławskiej, grupującej dużo starych komunistów pochodzenia sekciarskiego, i trochę partyjnych inteligentów, którzy w 1948 roku brali udział w wykańczaniu go. I ci sami ludzie po 1956 roku uczyli go liberalizmu. Myślę, że siedziało to w Gomułce jak drzazga. Niewątpliwie jednak demokratą to on nie był, bo skąd niby miał nim być. Gdzie miał się tego nauczyć? Miał natomiast, podobnie jak Tito, duże wyczucie czynnika narodowego.
Jaki był poziom intelektualny powojennej elity komunistycznej w Polsce?
- Grupa PPR-owskiego aktywu robotniczego, to byli ludzie na ogół dość prości. Natomiast komuniści, którzy przybyli z Moskwy byli często na wysokim poziomie intelektualnym (Jakub Berman, Paweł Hoffman, Włodzimierz Sokorski). Tym bardziej byli niebezpieczni. Oni to przecież stalinizowali kulturę.
Wróćmy do literatury. Co, według Pana, ostało się z dorobku pisarskiego z całego okresu PRL? Jakie tytuły, jakie nazwiska, jakie zjawiska?
- Nie mam jakiejś całościowej oceny. Dokonał takiej, moim zdaniem udanej syntezy Tadeusz Drewnowski w książce „Próba scalenia”. Mogę więc tylko wybiorczo przywołać niektóre nazwiska czy tytuły. Na pewno zachował swą wybitną wartość artystyczną „Tren” Czeszki, zupełnie zapomniana jedna z najlepszych książek o wojnie. Wysoko oceniam „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” Mirona Białoszewskiego, nowelistykę Jarosława Iwaszkiewicza, prozę Jerzego Andrzejewskiego, Kazimierza Brandysa, Teodora Parnickiego, Tadeusza Konwickiego, zwłaszcza „Sennik współczesny”, zupełnie zapomnianego Tadeusza Brezę i jego dwie wspaniałe książki „Urząd” i „Spiżową Bramę”. Z tej pierwszej Janusz Majewski zrobił film telewizyjny - z udziałem Gogolewskiego i Bardiniego - który stał się, jako krytyka Watykanu, „półkownikiem”. Podobała mi się też proza Edwarda Redlińskiego. Porównajmy dorobek literacki lat 1956-1967, losowo, z dorobkiem 1989-2005. Przecież jasne jest jak na dłoni, gdzie waga idzie do dołu! Ponadto tylko w PRL po październiku 1956 roku przestał obowiązywać kanon socrealizmu i fanaberie cenzury przecież tyczyły dzieł politycznie jasno zaangażowanych. A te w sztuce nie przeważają. Zaworem bezpieczeństwa była paryska „Kultura”, to jednak nie ukazały się żadne rewelacyjne dzieło, poza proza Miłosza, Hłaski czy Herlinga-Grudzińskiego, ale pisali oni na emigracji. Bo przecież Tomasza Stalińskiego (Stefana Kisielewskiego) „Widziane z góry”, to książka dobra, lecz mieszcząca się w kręgu literatury popularnej.
Mówi się, że wysoka kultura jest we współczesnej Polsce traktowana po macoszemu, ale czy w państwie opartym o neoliberalizm w sferze ekonomii, a na katolicyzmie w sferze symbolicznej kultura jest w ogóle potrzebna, skoro te dwa bieguny wypełniają cała treść życia społecznego?
(śmiech) - To bardzo prowokacyjna teza. Co nie zmienia faktu, że niewątpliwie mamy obecnie do czynienia z nie mniejszą ideologizacją kultury co w okresie PRL-owskim, tylko oczywiście z przeciwnym znakiem ideologicznym. Dostęp do informacji jest natomiast – paradoksalnie - nawet mniejszy. W PRL słuchało się „Dziennika Telewizyjnego”, a następnie BBC czy Głosu Ameryki i można było sobie wyrobić opinię. Dziś właściwie jesteśmy zdani wyłącznie na media krajowe. Jesteśmy skazani na wiedzę np. o Zachodzie przefiltrowaną przez tendencyjnie prawicowo-neoliberalnie umundurowane polskie media. Właśnie dlatego polscy magnaci medialni mający rezydencje na Karaibach mogą przedstawiać się jako ofiary dwuprocentowego podatku na kinematografię, wprowadzone przez wściekle przez nich atakowaną ustawę, podobną do tych, które funkcjonują we wszystkich krajach Europy. Co do Kościoła, to jest on zainteresowany rozwojem kultury, ale katolickiej.
Nadal uważa się Pan za człowieka lewicy?
- Tak.
I co Pan sądzi o dzisiejszej lewicy, zwłaszcza o SLD?
- Że popełnia wiele błędów, że sprzeniewierzyła się zasadom lewicy. Powinna uważnie słuchać tego, co mówi mądry, ideowy człowiek lewicy, Karol Modzelewski. Wychwalanie podatku liniowego przez Leszka Millera, to absurd w ustach człowieka lewicy. Gdyby w USA, gdzie jest dużo progów podatkowych, zaproponowano, by Rockefeler płacił, nawet procentowo, tyle samo podatku co przeciętny Brown, to by go wyśmiano. U nas panuje wszechwładnie demagogia liberalna. Nie ma sektorowości w gospodarce. Wszystko podporządkowano własności prywatnej. Zrezygnowano z podstawowego pryncypium lewicy, z obrony interesów ludzi pracy. Trwa wyzysk. Sprawdza się formuła Marksa o wartości dodatkowej. Są wielkie, niczym nieuzasadnione rozpiętości w dochodach. Z jednej strony 600 złotych pensji dla kasjerki i miliony właściciela supermarketu. Ja nie mówię, że ona ma też zarabiać na mercedesa, ale powinna otrzymywać godziwą zapłatę, zwłaszcza że właściciela na to stać. Podobnie jest u nas, gdy chodzi o uposażenie najwyższych sterników gospodarki i finansów. Balcerowicz proporcjonalnie zarabia znacznie więcej niż Grinszpan, szef amerykańskiego banku narodowego, jeśli wziąć pod uwagę rozpiętości dochodowe w Polsce. Przecież podstawą systemu podatkowego w większości państw jest zasada redystrybucji dochodu narodowego przez system fiskalny. Nie tęsknię do czasów autorytarnej, PRL-owskiej limitowanej „wolności”, ale ci, którzy dokonali solidarnościowej rewolucji, stali się jej ofiarami. Lewicowy francuski myśliciel polskiego pochodzenia Daniel Singer w książce „Whose Millenium?” pisząc o rządach AWS zadawał takie pytania: „Zagadką, jest jak organizacja, której nazwa wywodzi się z ideałów społecznej solidarności zaczęła odmawiać pacierz oparty o ideał egoizmu. Jak mógł ruch egalitarny w swych korzeniach wprowadzić mechanizm zwiększający pozycje uprzywilejowanych… W jaki sposób związek zawodowy stworzony w większości przez proletariat z wielkich fabryk, realizuje program godzący w podstawowe interesy swych założycieli… wtrąceni w otchłań dzikiego kapitalizmu…robotnicy okazali się niezdolni do obrony swych praw w społeczeństwie…”. W PRL były tanie wczasy, choć na śniadanie serwowano kluski z mlekiem i nie było elegancko. Ludzie jeździli jednak nad morze, jeziora, w góry i poznawali kraj. Był Fundusz Wczasów Pracowniczych. Był dostęp do kultury, do taniej książki i kina. Dzięki teatrowi telewizji miliony ludzi poznały np. twórczość Fredry, Szekspira, Moliera.
Dlaczego nie chce tego przyznać inteligencja twórcza? I dlaczego nie protestuje przeciw deprecjacji kultury wyższej?
- Dziś inteligencja twórcza nie chce o tym mówić, bo w domu powieszonego nie mówi się o sznurze - zbyt wielu ludzi musiałoby się przyznać do zaangażowania w PRL, do opływania w dostatki, do przyjmowania nagród. To jest syndrom nieczystego sumienia. Poza tym inteligencja sparzyła sobie palce kilkakrotnie, angażując się politycznie, więc już nie chce się angażować. Ostatnio fotografowała się z Wałęsą i popierała Mazowieckiego. Nie broniła natomiast ludzi spychanych na margines po 1989 roku, np. pracowników PGR.
Pustymi okazały się też po 1989 roku rzekomo pełne szuflady twórców…
- Okazały się puste, bo trzeba być bardzo wielkim twórcą, przekonanym o swojej wielkości, a na pewno mieć wiele hartu ducha, by codziennie pisać do szuflady. Większość pisarzy nie stać na to, by pisać do szuflady. Pisze się dla współczesnych. Poza tym, aktywności kulturalnej prawicy, towarzyszy anemia intelektualna lewicy, która przecież zawsze, tradycyjnie była kulturotwórcza. Bez fermentu intelektualnego lewica jest ułomna.
Dziękuję za rozmowę.
GRZEGORZ LASOTA – ur. 18 listopada 1929 roku w Warszawie – zm. 27 sierpnia 2014 tamże.
Dziennikarz, reżyser, publicysta, eseista. W latach 1959-1968 prowadzący i twórca legendarnego programu publicystyki kulturalnej „Pegaz”. W latach 1989-1990 autor popularnego programu „Gdzie są taśmy z tamtych lat”. Autor m.in. publikacji o poezji, o Władysławie Broniewskim i kilku antologii utworów polskich pisarzy-komunistów zamordowanych w ZSRR (Jasieńskiego, Bandurskiego, Standego). Autor zbioru szkiców literackich „Kierunek natarcia” (1954). Reżyser telewizyjnej mini serii „Parada oszustów” i autor filmów baletowych nagradzanych prestiżowymi nagrodami międzynarodowymi („Prix Italia” i inne). Znany też jako smakosz, czemu dał wyraz w poczytnej książce „Podróże kulinarne, czyli krzesełko bliżej nieba” (1995), będącej połączeniem mini-książki kucharskiej z barwnymi anegdotami i mini-opowiadaniami.