Tadeusz Olszański
R A C H U N E K Z A I G R Z Y S K A,
czyli co się stało ze sportem?
Co się stało ze sportem? Dlaczego i kiedy ze szlachetnej rywalizacji, doskonalenia ducha i sprawności fizycznej przekształcił się w cyrk zdominowany w zaciekłą pogoń za materialnymi korzyściami? W którym momencie szczytne olimpijskie citius, altius fortius - szybciej, wyżej, mocniej – zamieniło się w tylko jedno: więcej i jeszcze więcej? Czy forma zawodów o to kto lepszy, ujęta w ramy coraz to większych, z czasem już globalnych mistrzostw kontynentów i świata, stojąca pod znakiem rywalizacji już nie klubów czy miast i krajów, lecz państw i systemów politycznych, musiała do tego doprowadzić? A jeśli tak, to komu wystawić rachunek? Igrzyskom czy sobie, nam wszystkim, których pasjonuje sport?
Nie jest to mój prywatny rachunek, jaki wystawiam za igrzyska. Od dawna i jeszcze ciągle fascynuje mnie sport. Nie tylko obserwowałem bowiem, ale dane mi było bezpośrednio uczestniczyć w wielkich, emocjonujących imprezach. Relacjonowałem sześć igrzysk olimpijskich – od Rzymu do Moskwy, a więc od 1960 do 1980 roku, a także dwa mundiale – te w 1982 i 1986. I mnóstwo mistrzostw Europy oraz świata w różnych dyscyplinach. Sport uczył pokonywać własną słabość, być coraz lepszym, zwyciężać. Szlachetnie! Było to wprawdzie jeszcze nie tak dawno, ale przecież w minionym, XX wieku. A zatem w już minionej epoce. Pod koniec której, w pewnym momencie sport zaczął się zmieniać, gubić podstawowe wartości i to w zasadniczy sposób. Zaczął się przekształcać formalnie i rzeczowo. Rozmieniać nie na drobne, lecz na ogromne kwoty! Na spektakle dla telewizji, na mega show, w ślad za którym idą reklamy oraz gigantyczne pieniądze, które zaczęły przesłaniać i już przesłaniają zasadnicze wcześniej cele. Rozrastać w niespotykane poprzednio ilości sztucznych, a nawet wręcz cyrkowych konkurencji oraz dyscyplin, mnożone w nieskończoność systemy rozgrywek, rożnych ekstra lig, turniejów i super pucharów, stając się cyrkiem.
Nie ja więc wystawiam rachunek za to, co stało się ze sportem, lecz to igrzyska, w tym głównie olimpijskie, które są przecież najważniejszym światowym wydarzeniem sportowym, w totalnym już pościgu za rekordami i reklamą, same sobie wystawiają rachunek. Ja tylko starałem się zastanowić, jak do tego doszło. Od romantycznych początków, od szlachetności w zmaganiach, od tego wszystkiego co w sporcie piękne oraz wartościowe - i wbrew wszystkiemu nadal istnieje - do współczesnego stanu rzeczy. I dokąd w tym sportowym szaleństwie zmierzamy …
Nowoczesny sport wyprzedził ideę globalizacji o dobre pół wieku!
Kiedy baron Pierre de Coubertin w 1894 roku doprowadził do powołania Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego i na Kongresie w Paryżu ogłaszał tezę „All Nation, all Games”, twórcy pojęcia globalnej wioski Marshalla Mac Luhana nie było jeszcze na świecie! A gdy kanadyjski filozof w 1960 roku sformułował ideę globalizmu ruch olimpijski pod swoją flagą od dawna jednoczył niemal wszystkie narody podporządkowując regułom igrzysk uprawiane na świecie gry. Sport też z miejsca stał się wręcz doskonałym instrumentem w postępującym procesie globalizacji. A nawet więcej. Wszedł bowiem w przyśpieszone, wręcz doskonałe małżeństwo z globalizacją.
Z korzyścią czy też ze szkodą dla siebie?
Podstawowa reguła sportowej rywalizacji - równość szans wymagała jasnych oraz identycznych reguł. Od początku więc starano się ujednolicić zasady gier oraz indywidualnych konkurencji. Aby biegać czy pływać te same dystanse, czy tak samo odbijać piłkę. Anglicy i Amerykanie bronili początkowo swoich yardów, ale w końcu przyjęli miarę metrów, aby wszyscy mogli się ścigać i walczyć według równych praw. Pod olimpijską flagą z pięcioma kółkami, która wiążąc symbolicznie pięć kontynentów równie dobrze mogłaby zostać uznana za sztandar globalizacji. Kreśląc te pięć kółek w majowy wieczór 1914 roku na czystej kartce baron Pierre de Coubertin nie zdawał sobie sprawy z genialności tego symbolu. Poszukiwał czegoś co nadawałoby się na flagę. Na własną olimpijską flagę. I stworzył cudowne, warte dziś miliardy logo. Zademonstrował swój projekt na sesji MKOl. w Paryżu, a w trakcie debaty doszły jeszcze do tych kółek symboliczne kolory. Niebieski dla Europy, żółty dla Azji, czarny dla Afryki, zielony dla Australii oraz Oceanii i wreszcie czerwony dla Ameryki. W dwa miesiące później zaczęła się I wojna światowa i flagę olimpijską wciągnięto na maszt dopiero w 1920 roku na igrzyskach w Antwerpii. Z miejsca też świat ją uznał i pokochał, bo czegoś równie prostego i pięknego nie wymyśliła sobie potem ani Liga Narodów, ani nawet Organizacja Narodów Zjednoczonych, która mogła zamówić godło u najwybitniejszych projektantów. Ale nie piękno flagi lecz sens igrzysk, rywalizacja o to kto lepszy, choćby w jakiejś nawet skromnej konkurencji, doprowadziła do tego, że do MKOl. należało z reguły więcej państw niż do ONZ. ONZ zrzesza aktualnie 193 państwa, a w Pekinie defilowało 204 reprezentacji, w Londynie – 203! Wprawdzie było w tym kilka małych wysepek, ale przecież o samodzielnej państwowości.
Stworzenie ram międzynarodowej rywalizacji niewątpliwie przyczyniło się do upowszechnienia wszystkich rodzajów sportu. Olimpijska korona stała się siłą napędową dla sportu. Futbol i tenis przestały być uprawiane tylko w Anglii, hokej na trawie tylko w Indiach, a wymyślony dopiero w 1891 roku w Springfield College basketball stał się znaną na całym świecie koszykówką. Uprawiany głównie w azjatyckich krajach badminton błyskawicznie zadomowił się w Europie. Również jako sport rodzinny, bo łatwy do uprawiania na wakacjach. Wszystkie formy ruchu ujęte w ramy sportowej rywalizacji szły niczym płomień przez cały świat i to jest niewątpliwy plus początków procesu globalizacji sportu. Jak i zasługą sportu dla globalizacji. Podobnie było z zasadami uprawiania sportu, rozwojem techniki ruchów czy taktyki gry. Wystarczyło, aby jeden z mistrzów skoku wzwyż Amerykanin Daniel Fosbury skutecznie zastosował odbicie plecami do poprzeczki zwane flopem, dzięki czemu zdobył złoty medal na igrzyskach w 1968 r. w Meksyku, a już wszyscy mogli swobodnie brać z niego wzór. Tak jak z tego węgierskiego pływaka Gyorgya Tumpeka, który w stylu klasycznym zamiast spokojnie pociągać ramionami pod wodą, jak żaba, przerzucił je jednocześnie nad powierzchnią i stworzył styl motylkowy. Zamieniony szybko również przez niego w falisty ruch całego ciała i nóg w kolejną nowość czyli delfina, który stał się odrębnym stylem. Również w strojach i sprzęcie sportowym wszystkie zdobycze natychmiast były globalnie przyjmowane i to niezależnie od kosztów, jeśli oczywiście miały wpływ na poprawę rezultatów.
Oto nośne korzyści, ale przecież globalizacja przyczyniła się również do skrzywień. Przede wszystkim wpłynęła na gigantomanię oraz merkantylizację.
Pierwsze igrzyska w Atenach były skromne. Obecne są trudne do ogarnięcia, gigantyczne. W 1896 roku zaczynano od dziewięciu dyscyplin i 43. konkurencji. W programie zakończonych właśnie londyńskich igrzysk było aż dwadzieścia sześć dyscyplin i 302. konkurencje!
Starożytne igrzyska nie były dla kobiet. Nawet na widowni! Nowożytne początkowo również, tyle że panie mogły je bezpośrednio oglądać. Przełom nastąpił dopiero w Londynie w 1908 roku, pod naciskiem angielskich feministek. Kobiety wystartowały w trzech dyscyplinach - w strzelaniu z łuku, tenisie i łyżwiarstwie figurowym. Na obecnych igrzyskach w 2012 r., w tymże Londynie, prawie połowę uczestników stanowiły panie. Było ich pięć tysięcy i startowały we wszystkich dyscyplinach. Równouprawnienie w sporcie doprowadzono do absurdu, bo podnoszenie ciężarów w żadnym przypadku nie powinno być przez kobiety uprawiane. Bo jest wbrew naturze, wbrew estetyce i w przypadku pań po zakończeniu kariery utrudnia macierzyństwo, jest szkodliwe dla zdrowia. Mimo to, od 2000 r. znalazło się w programie igrzysk i jest rozgrywane ąż w siedmiu kategoriach wagowych.
Zamiast jednych, letnich igrzysk, od 1924 roku mamy również igrzyska zimowe. O uwzględnienie zimowych sportów pierwsi upomnieli się Anglicy i w 1908 roku w Londynie włączyli do olimpijskiego programu łyżwiarstwo figurowe! Bo w Londynie już wtedy były trzy kryte sztuczne lodowiska. Tak się zaczęło. A potem pod wpływem alpejskich krajów z Francją na czele oraz skandynawskich ze Szwecją, MKOl. zadecydował, że w 1924 roku tytułem próby odbędą się pierwsze zimowe igrzyska w Chamonix. I cudownie się przyjęły. Do 1992 roku zimowe olimpiady odbywały się w tym samym roku co letnie. Przeprowadzenie dwóch igrzysk w jednym roku okazało się jednak po pierwsze za trudne organizacyjnie i finansowo dla MKOl. i narodowych komitetów olimpijskich, a po drugie niestrawne dla mediów, zwłaszcza telewizji. Od tego momentu zimowe igrzyska odbywają się więc w latach parzystych między letnimi olimpiadami. Dzięki temu mamy więc igrzyska co dwa lata! Raz zimowe, raz letnie ! I jedne, i drugie – ogromne!
Z coraz to nowymi dyscyplinami, bo niezależnie od tych klasycznych, które przed laty uzyskały status olimpijski, ciągle powstają nowe, ekstremalne. I już nie bieg maratoński czy chód na 50 kilometrów jest najtrudniejszą konkurencją, lecz triatlon, w którym za jednym zamachem płynie się wpław półtora kilometra, potem jedzie na rowerze 40 km i wreszcie na zakończenie biegnie 10 km! I od igrzysk w Sydney w 2000 roku triatlon jest w programie, zarówno w konkurencji mężczyzn, jak i kobiet. A od 1964 roku, na zimowych igrzyskach, przeprowadza się już dwa konkursy skoków, na średniej i dużej skoczni, bo ta rywalizacja okazała się szczególnie atrakcyjna dla telewizji.
Sport zawsze był i będzie fascynującym widowiskiem, ale to głównie telewizja przemieniła igrzyska olimpijskie w globalne przedstawienie, w mega show. I uczyniła nośnikiem reklam, zwłaszcza w widowiskowych, atrakcyjnych telewizyjnie dyscyplinach. Splotła organizacje sportowe – kluby, związki, międzynarodowe federacje danych dyscyplin oraz komitety olimpijskie ze sponsorami, z dysponentami ogromnych środków. I ten element stał się bardziej łączący niż lokalne i narodowe więzy. Początkowo w piłce nożnej bowiem, potem w innych sportach, głównie w grach. Aby coraz lepiej grać, zwyciężać, trzeba było skupiać najlepszych graczy. Zamiast ich wychować, wyszkolić, łatwiej i szybciej było ich ściągnąć, kupić. O przynależności zaczęło decydować nie miejsce urodzenia, zamieszkania, a także narodowość, lecz kontrakt.
Kiedy się to zaczęło ? Bodaj w latach pięćdziesiątych, nie bez politycznej przyczyny. To po węgierskim powstaniu w 1956 roku, złożona ze znakomitych piłkarzy drużyna Honvedu niemal w całości nie wróciła z tournee po Ameryce Łacińskiej i została wchłonięta przez bogate zagraniczne klubu. I tak się zaczęła internacjonalizacja madryckiego Realu, któremu klubowe panowanie w Europie zapewnił Węgier Ferenc Puskas i polskiego pochodzenia obywatel Francji Raymond Kopa – Kopaczewski. Plus naturalizowany w Hiszpanii Argentyńczyk Alfredo di Stefano stworzyli legendarny atak najlepszego przez lata klubu – Realu Madryd. Legalne okresy transferowe dla zmiany barw klubowych regulowane możliwościami finansowymi stały się też dźwignią globalizacji. Negatywną, bo mająca nie wiele wspólnego z przywiązaniem do barw klubowych, wiernością. Gra się tam, gdzie więcej płacą! I kropka.
Problem narodowości przestał się też liczyć w reprezentacjach państwowych. Punktem wyjścia stała się naturalizacja wybitnych zawodników naprzód właśnie w klubach. Potem już kwestią potrzeby danego selekcjonera kadry było załatwienie obywatelstwa dla koniecznego w zestawie drużyny bramkarza, pomocnika czy strzelającego bramki napastnika. Przerabialiśmy to skutecznie na własnym, polskim podwórku. Odciska swoje globalizacyjne piętno na narodowych składach europejskich reprezentacji powszechna migracja. Klasycznym przykładem była tu niedawno reprezentacja Niemiec na przeprowadzanych w ich kraju w 2006 r. mistrzostwach świata . Piłkarze tej drużyny Serdar Tasci i Mesut Ozil, urodzili się wprawdzie w Niemczech i grali dla Niemiec, ale w czasie prezentacji nie śpiewali jak ich koledzy z drużyny hymnu, bo czuli się jednak bardziejTurkami i bliższy im był Koran niż Deutschland,Deutschland uber alles! Dla Niemiec zresztą grało z pochodzenia dwóch Polaków - Miroslaw Klose i Lucas Podolski, po jednym autentycznym Brazylijczyku - Cacau i Nigeryjczyku - Dennis Aogo , nie wnikając już w dzieci z mieszanych małżeństw. Składy narodowych reprezentacji przestały być identyczne z tożsamością narodową. O ile jednak w przypadku piłkarskiej reprezentacji Niemiec można uznać to zjawisko za efekt postępującej wielonarodowości obywateli, postępującej naturalizacji emigrantów, którzy rodzą się, wychowują, uczą w nowej Ojczyźnie i stają się jej obywatelami, to na absolutny nonsens zakrawało ściągnięcie przez Turecką Federację Lekkiej Atletyki trzech biegaczek z Etiopii i nadanie im obywatelstwa tylko po to, by mogły wystąpić w barwach tego kraju. I oto trzy biegaczki z Etiopii zdobyły na mistrzostwach Europy dla Turcji trzy złote medale, dzięki czemu ten kraj w klasyfikacji medalowej wyprzedził szereg europejskich reprezentacji w tym również Polskę. Choć przed tymi mistrzostwami nigdy w lekkiej atletyce się nie liczył! Sami zresztą nie byliśmy od tego wolni. Najlepszym dowodem w naszym przypadku był naprzód występ Nigeryjczyka Olisabebe w reprezentacji Polski w eliminacjach oraz Mundialu w 2002 roku w Korei Południowej, a następnie Brazylijczyka Rogero Guerreiro na Euro w 2008 r. w Austrii i Szwajcarii. Obaj byli dobrymi piłkarzami, grali w polskich klubach, kochała ich publiczność, najważniejsze jednak, że byli bardzo potrzebni reprezentacji, więc w przyspieszonym tempie otrzymali nasze obywatelstwo i natychmiast zagrali w narodowej drużynie. Cudowne też jak na mistrzostwach świata w tenisie stołowym, a także olimpijskim turnieju pingpongistki wielu różnych reprezentacji są niezwykle do siebie podobne, bo mają skośne oczy i noszą chińskie nazwiska. Wszystkie ściągnięte z niezwykle utalentowanych w tym sporcie Chin! I chętnie korzystają z ofert, bo w swojej ojczyźnie miałyby znikome szanse zostać reprezentantkami. Nikt już też z tych chińskich Polek i Holenderek walczących o awans na londyńskiej olimpiadzie nie drwi, nie szydzi, bo stało się to czymś zupełnie normalnym w naszym globalnym świecie. I nie pozostaje mi nic innego, jak wpisać pięć olimpijskich kółek w SZÓSTE, ogromne koło globalizacji, w którym się wszystko mieści! (...).
Niezależność igrzysk olimpijskich od polityki była od zarania mrzonką ! Zresztą już samo idealistyczne założenie, że igrzyska mają zastąpić wojny było przecież w pełni polityczne! W końcu sport, we wszystkich swoich postaciach polega przecież na tym, że ktoś jest sprawniejszy, lepszy i wygrywa. A przegrywający jest słabszy lub pechowy. Gorszy. Z odkryciem politycznego wykorzystania sportu trzeba było jednak czekać od wznowienia olimpiad aż 40 lat. I dokonał tego dopiero Adolf Hitler. A właściwie jego człowiek od propagandy – Joseph Goebbels. Bo Hitler nie lubił, ba nie znosił sportu, w życiu się z nim nie zetknął, nie uprawiał żadnej dyscypliny. Goebbels jednak go przekonał, że sport to złota żyła propagandy! I wygrał. Zarówno bowiem zimowe igrzyska w Garmisch – Partenkirchen , jak i letnie w Berlinie stały się w 1936 roku wielką, ba, wspaniałą demonstracją potęgi III Rzeszy szykującej się do podboju świata!
Aż dziw, że kierownictwo ruchu olimpijskiego nie dostrzegło i nie zapobiegło temu w porę. Wśród tych, którzy ulegli czarom faszyzmu i obietnicom przestrzegania reguł igrzysk, znalazł się, niestety, również twórca wznowienia olimpiad baron Pierre de Coubertin. Mimo ostrzeżeń kilku przyjaciół z MKOl. nie dostrzegł całej perfidii działań. Może dlatego, że miał już siedemdziesiątkę na karku, był mocno schorowany i w dodatku znalazł się w trudnej sytuacji finansowej. O skutkach swego błędu zresztą już się nie przekonał, bo zmarł zaraz po berlińskich igrzyskach, w wieku 74 lat. Na rok przed Anschlussem, kiedy Hitler w 1938 roku przez włączenie Austrii do III Rzeszy rozpoczął de facto podbój Europy.
Nie tylko jednak Hitler dzięki wspaniale zorganizowanym igrzyskom ukoronował swoją władzę, tchnął w Niemców wiarę, że są rasą panów i zwycięzców, ale również igrzyska olimpijskie wkroczyły w całkowicie nowy okres rozkwitu i rozpoczęły oszałamiającą karierę doskonałego politycznie instrumentu. Oczywiście upłynęło nieco czasu, gdyż po igrzyskach w Berlinie, które były pierwszą w pełni polityczną imprezą sportową, trzeba było przeczekać, naprzód II wojnę światową, potem okres powojennej odbudowy, by wreszcie w latach pięćdziesiątych wejść w rywalizację ustrojów o światowy prymat. Komunizmu z kapitalizmem. Ale to nie propagandyści Stalina, a następnie przede wszystkim władców NRD, lecz właśnie ludzie Hitlera z Josephem Goebbelsem na czele wymyślili i zastosowali sport jako oręż polityczny.
Międzynarodowy Komitet Olimpijski przyznał Niemcom organizację kolejnych zimowych i letnich igrzysk olimpijskich na początku lat trzydziestych, jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy. Berlin wybrano wiosną 1931 roku drogą korespondencyjną, bo sesję MKOl. w Barcelonie pochłonęła dyskusja nad zwiększeniem udziału kobiet w igrzyskach i umożliwienie im startu w dalszych konkurencjach i dyscyplinach. Bezskuteczna - bo przeciwników tej idei było ciągle więcej niż zwolenników. Na wybór miasta letnich igrzysk zabrakło czasu i … frekwencji, gdyż na sesję przyjechało za mało uprawnionych do głosowania. Zapewne wygrałaby wtedy Barcelona, gdzie z hiszpańską serdecznością przyjmowano gości. W ankiecie korespondencyjnej wygrał jednak Berlin, który otrzymał 46 głosów, aż o 30 więcej niż Barcelona! Zadecydowały tu nie tylko starania cenionego prezesa Niemieckiego Komitetu Olimpijskiego dr Theodora Lewalda, ale również dyplomacja liberalnego rządu Republiki Niemieckiej nazywanej weimarską. No i to, że Berlinowi przyznano organizację olimpiady w 1916 roku, która nie mogła się odbyć wskutek wojny. Był to zatem gest uznania dla pokojowych zmian, do jakich doszło w Niemczech. I zapewne byłyby to igrzyska w dotychczasowym stylu, gdyby nie fakt, że z końcem stycznia 1933 roku NSDAP wygrała wybory i Hitler doszedł do władzy. Oznaczało to koniec demokracji i nastanie dyktatury. Zaczęły się aresztowania przeciwników, obozy koncentracyjne, a nawet mordy polityczne, o których było głośno i wiedział cały świat.
Nie tylko antysemityzm był sztandarowym hasłem niemieckiego faszyzmu. Rozprawa ze związkami zawodowymi i socjalistycznymi organizacjami robotniczymi również. I w pierwszej kolejności natychmiast rozprawiono się i rozwiązano wszystkie sportowe związki i kluby robotnicze. Z miejsca też usunięto prezesa Niemieckiego Komitetu Olimpijskiego, dr Lewalda, ponieważ był żydowskiego pochodzenia. Na interwencję MKOl. pozostawiono go jednak w komitecie organizacyjnym i wykorzystano jego zaangażowanie w zrealizowaniu zarówno zimowych, jak i letnich igrzysk. Wszystko podporządkowano jednak mianowanemu przez Hitlera ministrowi sportu generałowi Hansowi von Tschammerowi. To on teraz wszystkim rządził.
Hitler lekceważył początkowo igrzyska, ale szybko został przekonany, że świetnie przyczynią się do gloryfikacji nazizmu i zatwierdził decyzję o zbudowaniu w Berlinie największego wówczas na świecie stutysięcznego stadionu olimpijskiego! I rozpoczął grę z władzami ruchu olimpijskiego, który w 1935 roku, po przyjęciu przez III Rzeszę tak zwanych norymberskich, a de facto antyżydowskich ustaw, zaczął wyrażać obawy związane z możliwością rasowej dyskryminacji i wyeliminowania z udziału w igrzyskach sportowców żydowskiego pochodzenia. W rachubę wchodziło wręcz odebranie organizacji olimpiady Berlinowi względnie bojkotu imprezy. Nawet taką możliwość brał pod uwagę ówczesny prezes MKOl. , belgijski arystokrata Henri Baillet – Latour, który od 1925 roku kierował ruchem olimpijskim i twardo bronił reguł olimpizmu. Wspierał go w tym również de Coubertin. A więc najważniejsza postać! A jednak Hitlerowi udało się ich oszukać i postawić na swoim ! Głównie dzięki dwóm pociągnięciom.
To nie kto inny, a właśnie Niemcy wzbogacili ceremonię olimpijską o zapalenie znicza ogniem przyniesionym przez sztafetę z Olimpii ! Był to pomysł niemieckiego działacza i historyka olimpizmu dr Carla Diema, któremu Hitler powierzył kierowanie komitetem organizacyjnym igrzysk w Berlinie. Pomysł sztafety z pochodnią, wynikający z germańskiego kultu ognia, zarazem tworzył więź między miejscem narodzin olimpizmu a współczesną areną igrzysk i po prostu wszystkich oczarował. Do dziś zresztą jest ważnym symbolem i nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie olimpiady bez zapalenia znicza ogniem z Olimpii.
Natomiast stawiającego opór barona de Coubertina po prostu przekupiono. Przykro o tym pisać, bo ten mało znany fakt jest wielce żenujący. Został ujawniony niedawno, dopiero w 70 lat po berlińskiej olimpiadzie. Angielski dziennikarz i historyk Guy Walters w wydanej w 2006 roku książce „Igrzyska w Berlinie – jak Hitler ukradł olimpijski sen” ( polski przekład ukazał się w 2008 roku nakładem wydawnictwa Rebis ) dotarł do źródeł i ujawnił całą wyrafinowaną operację uwieńczoną przekazaniem Fundacji Coubertina 10 tysięcy marek przez Kancelarię Fuhrera! Było to już po zimowych igrzyskach w Garmisch – Partenkirchen, które stały pod znakiem faszystowskich marszów umundurowanych kolumn z pochodniami flagami ze swastyką. I nie olimpijskie kółka, lecz faszystowskie pozdrowienie prawym ramieniem i okrzyk „Heil Hitler”, stały się symbolem tej imprezy. I były preludium tego, co miało nastąpić w Berlinie. Mocno zabrzmiał protest niemieckich intelektualistów podpisany również przez wybitnych pisarzy Heinricha Manna i Liona Feuchtwangera. Umocniło to wprawdzie wątpliwości barona de Coubertina, ale po prostu uciszono go darowizną, która – jak napisał Walters - odpowiadała wtedy obecnej wartości ponad 300 tysięcy dolarów. Taka wtedy była moc niemieckiej marki! Na polu zmagań o czystość igrzysk pozostał sam Baillet – Latour i było już za późno, aby odebrać Berlinowi igrzyska. Prezesowi MKOl. udało się niewiele wynegocjować w osobistej rozmowie z Hitlerem, jak choćby usunięcie napisu z toalet „ Nie dla psów i Żydów ” w obrębie olimpijskich aren! A potem już w trakcie zawodów, aby przestał przyjmować w swojej loży zwycięzców olimpijskich wyłącznie aryjskiego pochodzenia, gdyż raz i drugi uciekł, kiedy wygrywali amerykańscy Murzyni. Hitler ustąpił i od tego momentu przestał kogokolwiek zapraszać do swojej loży.
Niezależnie, a może wręcz odwrotnie, dzięki politycznemu wykorzystaniu, XI Letnie Igrzyska Olimpijskie w Berlinie stały się najwspanialszymi do tego momentu. Były gigantyczne, rekordowe ! Wzięło w nich udział prawie 4100 zawodników z 49 krajów. Poszerzono program i zmagania przeprowadzono w 20 dyscyplinach, o pięć więcej niż na poprzednich igrzyskach w Los Angeles. Niezwykła też była medialna oprawa. Radiowo transmitowano igrzyska do 53 krajów ! Po raz pierwszy Niemcy przeprowadzili też próbne transmisje telewizyjne. Wreszcie znana ze sławiących faszyzm filmów o kongresach NSDAP reżyserka, Leni Riefenstahl, na bieżąco kręciła film o olimpiadzie, którą mieli wygrać i wygrali Niemcy ! Zdobyli najwięcej, bo aż 99 medali, w tym 33 złote ! Pokonali dotychczasową pierwszą potęgę sportową USA ! Amerykanie wywalczyli tylko 56 medali, w tym 24 złotych.
Niemcy wystawili najliczniejszą ekipę - 406 zawodników i obstawili wszystkie konkurencje. Zostali zgrupowani na obozach treningowych na kilka miesięcy przed igrzyskami. Wszyscy kandydaci na olimpijczyków podpisywali zobowiązania, że zachowają absolutną tajemnicę dotyczącą przygotowań olimpijskich, bo stały one w sprzeczności z ówczesnymi regułami surowo przestrzeganego amatorstwa. Mieli wygrać igrzyska i wygrali je, ale jak to w sporcie bywa ich triumf zblakł w obliczu niewyobrażalnego sukcesu jednego jedynego sportowca - 23-letniego Amerykanina Jesse Owensa, który zdobył 4 złote medale, bijąc rekordy świata w sprintach. W dodatku sportowca czarnoskórego ! I nie kto inny, a właśnie fenomenalny Murzyn, przekreślił wszelkie teorie o wyższości germańskiej rasy ! W dodatku wręcz bez przytomności „zakochała się” w nim Leni Riefenstahl, nie odstępując z kamerą ani jednego kroku Owensa. Bo jego piorunujące starty do biegów na 100 i 200 metrów, jego skoki i wieńczący wszystko występ w sztafecie 4 x 100 metrów były po prostu poematami sprawności wyrażanej w niespotykanej do tej pory elegancji ruchów i szybkości. I to nie reprezentanci III Rzeszy, lecz Jesse Owens stał się głównym bohaterem igrzysk, a także filmu o olimpiadzie. Rekordy Owensa z tamtych lat oczywiście w miarę upływu czasu już wiele razy poprawiono, ale jego osobisty triumf był i pozostanie nieprzemijający. I to jest znaczącym faktem przemawiającym na rzecz sportu w każdym rachunku, jaki wystawiamy za igrzyska. W tym rachunku posługiwania się polityką również. A historia w końcu ostatecznie rozprawiła się z tymi, którym wydawało się, że wygrali igrzyska dla swoich politycznych celów.
W 45 lat później, w 1981 roku, podczas XI Kongresu Olimpijskiego w Baden Baden, podszedł do mnie starszy, siwy pan i przedstawił się : - Jestem prezydentem Stowarzyszenia Niemieckich Olimpijczyków, nazywam się Hans Fritsch. Uczestniczyłem w berlińskiej olimpiadzie. To ja niosłem wtedy flagę na czele niemieckiej ekipy. Bardzo proszę pana o chwilę rozmowy.
Przywołałem w pamięci fragment wielokrotnie obejrzanego filmu z berlińskich igrzysk oraz scenę defilady, w której ubrana na biało ekipa niemiecka defiluje przed trybuną z Hitlerem i chorąży pochyla przed nim flagę. Przypomniałem też sobie duże zdjęcie tej ważnej sceny z albumu o tej olimpiadzie. A więc to Hans Fritsch był chorążym! Na kongres do Baden Baden pojechałem nie tylko jako dziennikarz, ale również z ramienia Centralnego Klubu Olimpijczyka, który wtedy prowadziłem, co zaznaczono na liście uczestników. Był to klub dyskusyjny, działający pod egidą Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ale Hans Fritsch szukał kontaktu z polskimi olimpijczykami, których na tym kongresie nie było. A chodziło o wspólne złożenie wieńca pod popiersiem Coubertina.
Chwila przerodziła się w ponad godzinną rozmowę. Pierwszą. Potem było ich więcej. Za rok w Bremie, dokąd zostałem zaproszony przez Stowarzyszenie Niemieckich Olimpijczyków u boku Ireny Szewińskiej oraz profesora Jerzego Młynarczyka. A następnie w 1984 roku w Szczecinie, dokąd PKOl. zaprosił na Dni Olimpijskie delegację olimpijczyków RFN z Hansem Fritschem na czele. Był to swoisty przełom we wzajemnych stosunkach między komitetami olimpijskimi tych obu krajów niechętnie obserwowany wtedy przez NRD. I właśnie w Szczecinie jako pierwszego Polaka wyróżniono profesora Młynarczyka najwyższą honorową nagrodą niemieckich olimpijczyków imienia Sieverta.
Hans Heinrich Sievert wywodził się z robotniczego ruchu sportowego Niemiec, był wszechstronnym lekkoatletą, specjalizował się w dziesięcioboju. W 1932 roku na igrzyskach w Los Angeles zajął w tej konkurencji piąte miejsce, a w 1934 roku został mistrzem Europy. Przed igrzyskami w Berlinie oczekiwano od niego sukcesów, ale zajął zaledwie 10. miejsce w pchnięciu kulą i wskutek kontuzji nie wystartował już w swoim koronnym dziesięcioboju, o co miano do niego ogromne pretensje. W czasie wojny był oficerem Wehrmachtu i w 1944 roku wskutek wybuchu miny stracił w Budapeszcie lewą stopę. Po wojnie pracował w ministerstwie sportu RFN, był prezesem związku lekkoatletycznego w Hamburgu i intensywnie działał na rzecz zbliżenia z narodami pokrzywdzonymi w czasie wojny przez Niemców. O randze nagrody jego imienia przyznawanej olimpijczykom, którzy po zakończeniu kariery sportowej uzyskali wybitne osiągnięcia życiowe najlepiej świadczy to, że m.in. przyjęli ją prezydent Finlandii Urho Kekkonem i prezes MKOl. Avery Brundage.
Jerzy Młynarczyk był wielokrotnym reprezentantem Polski w koszykówce, w 1960 r. na olimpiadzie w Rzymie wywalczył z naszą drużyną piąte miejsce. W trakcie kariery sportowej ukończył studia prawnicze w Poznaniu. Potem szybko zrobił doktorat, habilitację. Stał się wybitnym ekspertem prawa morskiego i międzynarodowego. Wykładał na uniwersytetach i wyższych uczelniach Gdańska, Gdyni i szwedzkiego Malmo. Był dziekanem i rektorem, a w latach 1977 – 81, a więc najtrudniejszym okresie, prezydentem Gdańska. Miał poważny wpływ na to, że z chwilą rozpoczęcia się strajku w Stoczni Gdańskiej, a następnie powstania „Solidarności”, władze PRL wybrały drogę dialogu, a nie pałowania. I już bezpośredni udział w tym, że 15 grudnia 1981 roku, a więc w 2 dni po wprowadzeniu stanu wojennego, a w pierwszą rocznicę postawienia pomnika poległym stoczniowcom, otoczonym w tym dniu przez czołgi i wojsko, wraz z księdzem Henrykiem Jankowskim, zapobiegł rozlewowi krwi, wzywając tysiące zgromadzonych tam gdańszczan do udania się do kościoła św. Brygidy. Zaraz potem został zdjęty ze stanowiska prezydenta.
Pamiętam doskonale, z jakim wzruszeniem Hans Fritsch wręczał Młynarczykowi nagrodę Sieverta w gabinecie prezydenta Szczecina, bo naszym ówczesnym władzom nie zależało ani na nagłośnieniu tego faktu ważnego dla ducha polsko – niemieckiego pojednania, ani na eksponowaniu osoby Młynarczyka. I z tego względu dekoracja odbyła się nie jak planował to PKOl. w pełnym ludzi kinie, w którym odbywała się inauguracja „Dni Olimpijskich”, lecz w ciszy gabinetu.
To po tej uroczystości Fritsch szczerze mi o sobie opowiedział. Z pasją, od dziecka uprawiał lekkoatletykę, zwłaszcza rzuty. Dostał się do kadry olimpijskiej. Był najwyższy, świetnie zbudowany, więc jemu, jaki symbolowi fizycznej sprawności rasy germańskiej powierzono niesienie flagi. Na igrzyskach w Berlinie Fritsch startował w rzucie dyskiem i zajął 11. miejsce. Jak większość niemieckich olimpijczyków trafił do szkoły oficerskiej, konkretnie lotniczej. Służył w Luftwaffe. Przeżył wojnę, od Francji, przez Afrykę do Rosji. O szczegółach nie chciał rozmawiać. Ale o tym, że przez sport został oczarowany i wciągnięty w straszną zbrodnię, już tak. Zdawał sobie w pełni sprawę z tego, kto wywołał wojnę i jaką rolę odegrały Niemcy. Nie szukał usprawiedliwienia.
- Zniszczyliśmy też samych siebie – mówił. - Zginęła połowa naszych olimpijczyków, których wysyłano na front, aby wykreować ich na bohaterów. Z moich przyjaciół, lekkoatletów, aż 23 ! Wśród nich najserdeczniejszy – Luz Long, wicemistrz w skoku w dal. Ten sam, który pomógł opanować nerwy Owensowi, gdy ten w eliminacjach spalił przedostatni skok i groziło mu odpadnięcie z dalszej walki. - Przecież jesteś lepszy od nas, bądź spokojny, na pewno ci ten skok wyjdzie! – powiedział wtedy Long do Ovensa. Wbrew temu, że kazano nam wtedy wygrywać za wszelką cenę. Urodziłem się w Gołdapi, wtedy w Prusach Wschodnich, dziś waszych Mazurach. Moi rodzice mieli tam majątek. Nigdy tam nie wrócę i do nikogo nie mam o to pretensji. Sami sobie zgotowaliśmy ten los.
I to też należy wpisać do rachunku za igrzyska. (...).
Moskwie bardzo zależało na otrzymaniu igrzysk olimpijskich. Aby rozsławić Związek Radziecki, ukazać siłę komunizmu. Wygrać na jeszcze jednym polu i to we wspaniały sposób. O rezultat można było być spokojnym. W sporcie rzeczywiście Związek Radziecki był potęgą. Od momentu włączenia się do ruchu olimpijskiego w 1952 roku, sportowcy radzieccy trzykrotnie wygrali letnie igrzyska olimpijskie. Zdobyli najwięcej medali na olimpiadach w 1956 r. w Melbourne, w 1960 r. w Rzymie i w 1972 r. w Monachium. Amerykanie wyprzedzili ich na starcie w Helsinkach, a potem w Tokio (1964 ) i Meksyku ( 1968 ). Był więc remis.
Ku ogromnemu zaskoczeniu Moskwa przegrała pierwsze podejście. W 1970 r. na sesji w Amsterdamie MKOl. powierzył organizację XXI letnich Igrzysk Olimpijskich Montrealowi. Po pierwszej turze głosowania prowadziła Moskwa, ale potem, w drugiej turze Los Angeles nagle się wycofało i przekazało swoje głosy Kanadzie. Moskwie, z goryczą porażki, przyszło czekać kolejne 4 lata na następną rozgrywkę. I na sesji w 1974 r. w Wiedniu pokonała Los Angeles. Dużą rolę w tej grze o igrzyska odegrał liczący się w MKOl. hiszpański markiz Juan Antonio Samaranch, który intensywnie dążył do pokierowania ruchem olimpijskim. Wiadomo było, że w 1980 r. MKOl. musi wybrać nowego przewodniczącego, gdyż pełniący tę funkcję lord Michael Killanin z Irlandii zapowiedział rezygnację z drugiej kadencji. Jasne też było, że Samaranch, nad którym ciążyła falangistowska przeszłość z czasów generała Franco, a także fakt, iż wiele lat był ambasadorem Hiszpanii w Moskwie, nie uzyska większości bez poparcia krajów socjalistycznych. Wiele wskazuje, że zdobył to poparcie w zamian za przekonanie krajów latynowskich do głosowania za Moskwą! To była sprytna dyplomatyczna gra, która zresztą doczekała się kontynuacji w olimpijskim 1980 roku i z tego względu konieczne było o tym wspomnieć.
W ostatnich dniach grudnia 1979 roku, na siedem miesięcy przed rozpoczęciem moskiewskiej olimpiady, Związek Radziecki zdecydował się na zbrojną interwencje w Afganistanie. Agresję jednoznacznie potępił cały zachodni świat. To było naruszenie status quo zimnej wojny. Zaczęła się już prawdziwa wojna. Karta Olimpijska wyraźnie stwierdza, że organizatorem igrzysk nie może być państwo prowadzące wojnę. Prezydent USA Jimmy Carter nie zamierzał legitymizować radzieckiej ekspansji przez udział w igrzyskach i wezwał świat do ich bojkotu. Grecy natychmiast zgłosili gotowość przeprowadzenia igrzysk w Atenach. Wiadomo wszakże było, że Moskwa i tak przeprowadzi swoje igrzyska. MKOl. stanął w obliczu rozłamu. Rozpoczęła się kolejna dyplomatyczna gra, w której przy pasywności lorda Killanina ogromną rolę odegrał markiz Samaranch. Pod hasłem ratowania jedności ruchu olimpijskiego, wbrew stanowisku USA. To on wylansował dyplomatyczny zabieg, aby państwa potępiające agresję w Afganistanie i sprzeciwiające się udziałowi w igrzyskach wystąpiły jako ekipy krajowych komitetów olimpijskich, a nie w charakterze reprezentacji swoich państw! Pod olimpijką, a nie narodową flagą i aby zwycięzcom z tych krajów grano olimpijski, a nie narodowy hymn. Tę koncepcję przyjęły tak liczące się kraje jak Wielka Brytania, Francja, Włochy, Holandia. Igrzyska w Moskwie zbojkotowało jednak w sumie 56 państw, w tym USA, RFN, Japonia, a także Chińska Republika Ludowa, która po wielu latach przerwy miała znów stawić się na igrzyskach, właśnie w Moskwie. Niemniej 81 państw potwierdziło swoją obecność, nikt też nie podjął się przeprowadzenia anty-olimpiady, więc igrzyska doszły w Moskwie do skutku. Zupełnie inna już sprawa jakimi one się stały!
Moskiewska olimpiada odbywała się w specyficznej, napiętej atmosferze. Zamierzona jako propagandowy dowód radosnej normalności pod panowaniem bodaj ostatniego cara komunizmu Leonida Breżniewa nie mogła się początkowo rozkręcić. Pozbawiona tez była emocji największej rywalizacji miedzy ekipami Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego oraz dwóch państw niemieckich NRD i RFN, które podnosiły emocjonalność igrzysk. Trybuny na wszystkich zawodach były pełne, ale Moskwa do ostatniego dnia była wyludniona! Dzieci i młodzież studencką wysłano na kolonie pionierskie i obozy, wszelki wątpliwy element ni stąd, ni zowąd, niejednokrotnie pierwszy raz w życiu, otrzymywał skierowanie na wczasy lub wielodniowe „komandirowki” czyli delegacje w teren właśnie w okresie trwania olimpiady. Nikt z dziennikarzy oraz oficjeli olimpijskich nie zdawał sobie początkowo sprawy z gigantycznej operacji wyekspediowania na wszelki wypadek ze stolicy ponad miliona, a może i więcej osób. Moskwa została też zamknięta dla setek tysięcy osób przyjeżdżających tu – przeważnie na zakupy – z całego Związku Radzieckiego.
Olimpiada żyła swoim życiem, ze starannie wyselekcjonowaną publicznością na trybunach, otoczona jakby kordonem sanitarnym. Zorganizowana wręcz perfekcyjnie pod względem bezpieczeństwa. Począwszy od otwarcia igrzysk na Stadionie Olimpijskim w Łużnikach, w każdym sektorze, w pierwszym, środkowym i ostatnim rzędzie, a także na skrajach z góry do dołu, siedzieli wysportowani młodzi ludzie w granatowych dresach z napisami CSKA lub „Dynamo”, a więc wojskowych i milicyjnych klubów. Elewowie szkół, funkcjonariusze. Każdy sektor ujęty był więc w swoista ramę. Nie tylko stadion i hale sportowe, ale nawet trasy wyścigów kolarskich były gęsto obstawione milicją.
Po tym co stało się w Monachium, już w Montrealu zastosowano uzasadnione obostrzenia. I słusznie. W Kanadzie bezpieczeństwa olimpijczyków strzegło około 50 tysięcy policjantów różnych formacji. Na pytania dotyczące wielkości zaangażowanych służb odpowiadano : - Proporcjonalnie tyle samo co w Montrealu. Ba! Montreal miał milion mieszkańców, a Moskwa dziewięć razy więcej! Otóż i proporcje, które widoczne były gołym okiem.
Gospodarzom z reguły ściany sprzyjają, sportowcy radzieccy szli wiec od zwycięstwa do zwycięstwa, ale na finiszu igrzysk atmosfera nagle zrobiła się nerwowa. W gimnastyce kobiecej oprócz Rumunek z rewelacyjną Nadią Comaneci na czele medale zaczęły zabierać znakomitym dotąd radzieckim dziewczynkom również zawodniczki NRD. A w dzwon alarmowy wręcz uderzyła klęska na torze wioślarskim. Radzieccy wioślarze przygotowywali się do olimpiady według programu kosmonautów i choć bez tego uważani byli również wcześniej za faworytów tej dyscypliny, to obecnie mieli odnieść gremialny sukces. Na finały, do których zakwalifikowały się wszystkie osady ZSRR, specjalnie przyjechał premier Aleksy Kosygin, aby naocznie przekonać się o wyższości naukowych założeń treningu. I pod koniec finałów zasłabł w honorowej loży, bo z ośmiu wyścigów aż siedem wygrały osady NRD, a w jedynkach triumfował wioślarz Finlandii ! To była absolutna klęska radzieckiego sportu ! I różnie zaczęło się dziać od tego momentu. Zwłaszcza w boksie i gimnastyce, gdzie decydowali sędziowie. I nie tylko tam. Do skandali doszło nawet w tak wymiernej dyscyplinie jak lekkoatletyka.
Pierwszy doświadczył tego rekordzista świata w trójskoku Brazylijczyk Joao Carlos de Oliveira. Jego przeciwnikami byli miejscowi faworyci – trzykrotny mistrz olimpijski Wiktor Saniejew, wprawdzie weteran, ale ciągle w formie oraz młody Estończyk Jaak Udma. W finale Oliveira objął prowadzenie. Do zakończenia konkursu były jeszcze trzy serie, kiedy Udma pięknym skokiem wyprzedził Brazylijczyka. Zapowiadała się fantastyczna końcówka. I rzeczywiście Oliveira wybił się niezwykle wysoko i wylądował za linią wyznaczająca rekord świata! Skok był prawidłowy, ale nadzorujący odbicie sędzia - a był to Rosjanin - sygnalizując spalony podniósł czerwoną chorągiewkę. Kamery telewizyjne skierowały się na linię odbicia, ale w tej samej chwili sędzia uderzył łopatką z białą tarczą w pociągniętą sypką kredą deskę odbicia, pociągnął ją i tak powstał ślad przekroczenia linii! Nie można było więc już wyjaśnić, czy to Oliveira przekroczył linię, czy też sędzia rozmazał ślad ! Zdenerwowany Brazylijczyk spalił dwa następne skoki i zdobył tylko brązowy medal.
W dwa dni później druzgocącą klęskę ponieśli faworyci rzutu oszczepem - Węgrzy Miklos Nemeth i Istvan Paragi oraz Fin Hannu Siitonen. Regularnie rzucali powyżej 90 metrów, z zawodów na zawody poprawiali rekord świata, oni mieli walczyć o medale. Nic z tego. Złoty i srebrny medal zdobyli zupełnie nieoczekiwanie radzieccy oszczepnicy – Dainis Kula i Aleksander Makarow. Tylko oni rzucali w granicach 90 metrów. Węgrzy i Fin zajęli dalekie miejsca! Ich trenerzy nie mogli pogodzić się z przegraną i wspólnie godzinami analizowali nagrania magnetowidowe. W żaden sposób nie mogli znaleźć racjonalnych powodów porażki. Ich zawodnicy rzucali idealnie technicznym stylem, Rosjanie topornie, na siłę, a jednak ich oszczepy lądowały o 10 metrów dalej! I kiedy już znali na pamięć każdy ruch, jeden z trenerów doszedł do wniosku, że zamiast klatka po klatce analizować każdy rzut, należy spojrzeć na to, co dzieje się na stadionie, kiedy rzucają Rosjanie. I wówczas okazało się, że ilekroć na rozbiegu stawali Rosjanie, tylekroć otwierano bramę znajdującego się dokładnie na linii rzutu tunelu pod trybunami. Za każdym razem wnoszono lub wynoszono jakiś sprzęt, a to wjeżdżał elektrowozik lub najzwyczajniej w świecie wychodził ktoś ze służby porządkowej. I wtedy powstawał ciąg powietrza, coś na kształt korzystnego dla lotu oszczepu powietrznego mostu, bo główna, stale otwarta brama stadionu znajdowała się dokładnie na wprost tego wejścia. Oczywiście musiało to zostać dobrze przećwiczone.
Kierownictwa ekip Brazylii, Finlandii i Węgier nie złożyły wprawdzie oficjalnych protestów, ale o tych dwóch przypadkach zaczęto głośno mówić i traktować je inaczej niż czysto sportowy przypadek. Wszystko to wydarzyło się przed konkursem skoku o tyczce, w którym mieliśmy parę faworytów – mistrza z Montrealu Tadeusza Ślusarskiego i Władysława Kozakiewicza. Zawody lekkoatletyczne i olimpiada zbliżały się do końca, a Polacy ciągle nie mieli złotego medalu. Zdobywali srebrne i brązowe medale w różnych dyscyplinach, ale zwycięstwo dosłownie uciekało naszym zawodnikom sprzed nosa. Skok o tyczce był jedną z naszych ostatnich szans. W tej konkurencji też mogła być zasadzka. Poprzeczkę po strąceniu zakłada się ręcznie, specjalnymi widełkami. Bardzo wysoko. Można ją mniej starannie założyć i nie będzie tego widać. Wtedy strąci ją nawet lekki dotyk. Oba skandale zaostrzyły jednak nadzór ze strony MKOl. Wiceprezydent markiz Alex de Merode przed rozpoczęciem konkursu zszedł z loży honorowej i zajął miejsce przy sędziowskim stoliku skoku o tyczce. Było to raczej niezwykłe i poprzednio się nie zdarzało.
Naszym tyczkarzom przyszło jednak zmagać się nie tylko z wysokością poprzeczki, ale również ze skandalicznie zachowującą się widownią. O zwycięstwo walczyli z dwójką radzieckich zawodników i gdy stawali na rozbiegu publiczność zaczynała gwizdać, buczeć, rzucać obelgi. Na Kozakiewicza i Ślusarskiego nie było jednak w tym dniu mocnych. Starannie wymierzali rozbieg, czujnie sprawdzali zawieszenie poprzeczki, zdawali sobie sprawę, że nie mogą przepuścić najmniejszego drobiazgu. Nie dali się wyprowadzić z równowagi, kiedy Oleg Kulibaba, gdy już odpadł z walki, stanął koło przyrządów pomiarowych i sygnalizował Aleksemu Wołkowowi szybkość i kierunek wiatru, czego zabrania regulamin. Kozakiewicz bez żadnej pomocy idealnie wyczuwał w tym dniu najdelikatniejszy podmuch, a jednocześnie był odporny na gwizdy. Skakał jak natchniony. Gdy Wołkow zatrzymał się na wysokości 5.65 m, a Kozakiewicz zaatakował 5.70 m gwizdy stały się ogłuszające. Skoczył jak trzeba i miał już złoty medal, ale wrogość trybun uskrzydliła go do dalszej walki. O rekord świata i porachowanie się z publicznością. Z bajeczną lekkością pokonał 5.75 m, a eksplozję radości i zgiętą w łokciu rękę, jako polski gest na tej radzieckiej olimpiadzie, pokazywano wielokrotnie na całym świecie. Z wyjątkiem Polski, w której tylko raz poszła telewizyjna relacja na żywo z przebiegu zmagań, o co później była cała awantura w TVP. Ale i to wystarczyło! Gest Kozakiewicza z miejsca zrobił niesamowitą karierę ! A że Ślusarski też pokonał Rosjan i zdobył srebrny medal, szczęście było pełne. W dodatku Kozak, bo tak go nazywano, na własną, zgiętą w łokciu rękę, załatwił to, czego nie potrafiły zrobić kierownictwa ekip wszystkich poprzednio oszukanych zawodników. Nic dziwnego też, że wieczorem w wiosce olimpijskiej wszyscy witali naszego skoczka jako swego bohatera.
W rachunku za igrzyska taki, a nie inny przebieg olimpiady w Moskwie był logiczną konsekwencją narastających napięć i zimnej wojny w zbliżającej się końcowej fazie komunizmu. Następstwem wydarzeń związanych z igrzyskami w Moskwie był rewanż w postaci zbojkotowania przez państwa socjalistyczne kolejnych XXIII Igrzysk Olimpijskich w Los Angeles. I tym razem strona radziecka podała paradoksalnie fałszywe powody bojkotu ze względu na niedostateczne zapewnienie bezpieczeństwa dla ekipy ZSRR oraz szkodliwy dla zdrowia sportowców smog w Los Angeles! Z narzuconego przez Kreml bojkotu wyłamała się jedynie rządzona przez Nicolae Ceausescu Rumunia. Polska i Węgry zwlekały z decyzją tak długo, jak mogły, próbując zastosować wariant występu pod olimpijską flagą. Ale był to 1984 rok, panował stan wojenny, i żadne gesty w stylu Kozakiewicza nie wchodziły już w rachubę.
Igrzyska olimpijskie za każdym razem nie tylko przywracają mi wiarę w sport, lecz także umacniają wątpliwości. Te ostatnie w Londynie również, bo były wprawdzie porywającym widowiskiem, ale do tego stopnia gigantycznym, iż nie sposób było się w nich zorientować, ogarnąć. Od 2000 roku i olimpiady w Sydney to są już mega igrzyska, w ponad trzystu konkurencjach, w prawie trzydziestu dyscyplinach zarządzanych przez tyleż korporacji czyli międzynarodowych federacji sportowych. Organizacje te za wszelką cenę dążą do powiększenia programu, a tym samym ilości wręczanych medali. Im ich więcej, tym ważniejsze. Więc już w kilku grach mamy single, deble i miksty, w pływaniu dystanse od 50 do 1500 metrów, a w dodatku jeszcze wpław 10 kilometrów. Do wody skakało się z trampoliny i wieży pojedynczo, a teraz także parami, synchronicznie. W kolarstwie torowym naprzód są różne wyścigi, a potem jest omnium czyli jeszcze raz to samo w postaci wieloboju. A zupełna nowość to zmagania na rowerach BMX na torze przeszkód. W siatkówce z kolei zaistniał nowy wariant plażowy - parami na piasku - i tylko patrzeć jak za chwilę doczekamy się na igrzyskach podobnego wariantu w piłce nożnej. Bo jeśli okaże się to atrakcyjne dla sponsorów, to dlaczego nie ?! Z miejsca też poprą te projekty narodowe komitety olimpijskie, które zauważą dla siebie szansę. Program olimpijski będzie się więc nadal rozwijał i unowocześniał czyli mnożył w nieskończoność.
Czy słusznie ? A dlaczego nie ! Przyznam, że z absolutnym podziwem oglądałem skoki do wody, zwłaszcza synchroniczne. Perfekcja jaką demonstrowali Chińczycy, którzy zdobyli w tej – nie waham się użyć tych słów - akrobatycznej sztuce aż 7 złotych medali, stanowiła wręcz cudowny spektakl. Efektowna też była siatkówka plażowa, nie tylko dlatego, że nasi reprezentanci świetnie grali i dotarli aż do ćwierćfinału, ale głównie z tego powodu, iż to nie tylko pokazowa, ale również łatwa do naśladowania gra, zwłaszcza podczas wakacji na morskiej plaży. I na londyńskich trybunach piaskowej siatkówki na każdym meczu był komplet. Akurat w tym przypadku, konkurencja ta narodziła się na zwykłych, nadmorskich plażach, jako pożyteczna rozrywka i dopiero stąd awansowała na olimpijskie wyżyny. Z kolei igrzyska zachęcają do naśladowania, a więc promują ten łatwy sport, co niestety w większości niezwykle wysoko szybujących olimpijskich sportów jest dla przeciętnego widza już totalnie nierealne. Oglądać, podziwiać - tak! Pójść w ślady? Przecież to niemożliwe ! Zwłaszcza, że przesunięto kolejne granice i trzeba chyba być fenomenem. Nie brakowało ich w Londynie !
Po każdej olimpiadzie wydaje się, że ustanowionych na niej rekordów świata nie da się już poprawić, że to kres możliwości. Nic takiego. Cudowny sprinter z Jamajki 26-letni Usain Bolt z lekkością motyla wygrywa w Londynie naprzód biegi na 100 i 200 metrów. Wręcz zwalnia na ostatnich metrach, rozgląda się na finiszu, uśmiecha przed przerwaniem taśmy. Wielu komentatorów, znawców tej konkurencji nie zawaha się powiedzieć, że po prostu nie zależało mu na pobiciu rekordu świata. Bo to opłaca się na zawodach Golden Leaque, gdzie za rekordy świata dostaje się sztabki złota. O swoich potencjalnych możliwościach w sprincie Bolt przekona wszystkich dopiero pod koniec igrzysk w Londynie, na finiszu sztafety 4 x 100 m, w której sprinterzy z Jamajki przebiegną poniżej 37 sekund i ustanowią nowy, niebotyczny rekord świata 36,84! Dzięki temu, że Bolt na swojej zmianie poszedł na całego. I to on, z trzema złotymi medalami zostaje największym zwycięzcą londyńskiej olimpiady. A w sumie ma już aż sześć tych złotych medali, gdyż powtórzył swój wyczyn sprzed czterech lat w Pekinie. W dodatku w ciągu tych lat ośmiokrotnie poprawiał rekordy świata w sprintach. Absolutna gwiazda!
Drugim takim fenomenem okazał się w Londynie amerykański pływak Michael Phelps. Długowieczności wprawdzie, bo to były jego czwarte igrzyska, ale przecież fenomenem! 12 lat na szczycie to w dzisiejszym sporcie coś niezwykłego. Karierę olimpijską rozpoczął Phelps z nowym stuleciem w Sydney. Potem były Ateny i Pekin. W sumie na tych trzech olimpiadach zdobył 14 złotych i 2 srebrne medale. Do Londynu jechał po to, aby wyprzedzić wszystkich multi medalistów w dziejach igrzysk. I dokonał tego powiększając swój plon o 4 złote i 2 brązowe. W sumie 22 medale! Rekord wszechczasów! Wyprzedził radziecką gimnastyczkę Laryssę Łatyninę, która na olimpiadach w Melbourne, Rzymie i Tokio zdobyła 18 medali. Oba wyczyny były możliwe nie tylko dzięki większej ilości konkurencji zarówno w gimnastyce, jak i w pływaniu. Phelps bowiem okazał nie tylko niespotykany talent, ale i żelazną wytrwałość, piekielny upór .
Nie tylko oni są wzorem zaistnienia w sporcie. Było ich mnóstwo w każdej dyscyplinie. Ba! Wszyscy którzy zdobywali medale olimpijskie! Awansują oni z miejsca do grona bohaterów narodowych, są nie tylko nagradzani, ale serdecznie witani, uwielbiani. Im bardziej niespodziewane były ich sukcesy, im większe pokonali przeszkody, uporali się z własną ułomnością czyli wynikającymi z uprawiania danego sportu kontuzjami, tym większe jest ich sława! I wtedy nabiera sensu ogrom włożonej pracy, jak choćby w przypadku naszej wicemistrzyni olimpijskiej w rzucie młotem Anity Włodarczyk, która 310 dni w ciągu roku spędziła poza domem na zgrupowaniach treningowych. Już nie wspominając o tych chińskich mistrzach, którzy po trzech latach treningowej katorgi będą mogli wreszcie zobaczyć rodziców!
W rozliczaniu londyńskiej olimpiady nie sposób pominąć polskiego wątku. Nie wytrzymujemy wzrostu konkurencji, zagubiliśmy się w modelu naszego sportu. W Londynie aż 85 krajów dzieliło się medalami. To już historia, ale zamiast jednej ekipy ZSRR od lat występuje 16 reprezentacji, a zamiast Jugosławii – 6! Ciągle też debiutują nowe kraje Afryki i Azji. Potęgą sportową, dzięki zastosowaniu totalitarnego modelu opieki państwa, stały się Chiny. Podobnie Korea Południowa, która nie po to organizowała w 1988 roku igrzyska w Seulu, aby potem nie inwestować w sport wyczynowy. W końcu to kapitalna promocja. Drugie miejsce Chin i piąte Korei Południowej w rankingu medalowym świadczy też o wzrastającym w sporcie potencjale sportowym tych państw.
Nasze 10 medali na trzeciej już z rzędu olimpiadzie, i to z coraz mniejszą ilością złotych oraz srebrnych, jest rezultatem modelowego kryzysu. Zagubiliśmy się po transformacji próbując zbudować iglicę w miejsce piramidy. Bo tylko piramida jest naturalną strukturą, która od powszechności sportu prowadzi do rekordów. Pisaliśmy o tym razem z Piotrem Pytlakowskim w raporcie na łamach „Polityki” ( nr 23/ 2004 ), kiedy po wywalczonych w Sydney 14 medalach( 6 złotych, 5 srebrnych, 3 brązowych ), rozpaczano iż to klapa. Od tego momentu powstało u nas wprawdzie mnóstwo pływalń, kortów, boisk z „Orlikami” na czele i wreszcie cztery super stadiony na Euro, ale rozsypało się wychowanie fizyczne w szkołach oraz sport powszechny, na co już wtedy, a więc 8 lat temu zwracaliśmy uwagę. Iglica, w postaci „Klubu Polska”, polegająca na finansowaniu tylko medalowych szans, których uzbierało się ponad czterdzieści, padła w momencie kompletowania ekipy liczącej ponad 200 zawodników, również tych, którzy nie byli objęci opieką. A potem już w olimpijskich zmaganiach, w których zawodzili również ci, w których inwestowano. Iglica się złamała i nowe kierownictwo naszego Ministerstwa Sportu szuka wyjścia, w oparciu o brytyjski wzór.
Słusznie, bo ojczyzna nowoczesnego sportu, Wielka Brytania, po klęsce w 1996 roku na igrzyskach w Atlancie, gdzie zdobyła zaledwie 15 medali, w tym tylko jeden złoty (!) i zajęła 36. miejsce w tabeli medalowej, po szesnastu latach wzniosła się w Londynie ze swoimi wywalczonymi 65. medalami – i bagatela w tym 29 złotych ! – na trzecie miejsce w świecie. I ku radości oraz dumie wszystkich Anglików znów jest sportową potęgą. Wskazana przez Londyn droga powszechności sportu, wytypowania i otoczenia extra opieką narodowych dyscyplin sportu oraz szeroki szlak dla utalentowanej młodzieży jest mądra i skuteczna, pytanie tylko czy zapewnimy na to takie środki jak Wielka Brytania? Bo tam włącznie z zorganizowaniem igrzysk wydano na sport w sumie dziesiątki miliardów funtów. Stąd obawy czy będzie nas na to stać, choć przewidujemy osiągnięcie celu i podźwignięcie się polskiego sportu, dopiero w dalszej perspektywie, za 8 czy 16 lat. Jak Anglicy. Oby ! Ważnym czynnikiem , przemawiającym za taką polityką i nakładami finansowymi, jest promocja kraju i budząca patriotyzm satysfakcja społeczna, duma narodowa. Przekonaliśmy się o tym organizując Euro 2012. I to wbrew słabemu występowi naszej drużyny. W sport, w jego szerokim pojęciu, warto bowiem inwestować, bo to profilaktyka zdrowia. I zwróci się w przyszłości w zmniejszających się nakładach na lecznictwo.
Komu zatem wystawić rachunek za współczesny kształt sportu ? Igrzyskom, które doprowadziły wyczyn do absurdu, czy sobie samym, nam wszystkim, których pasjonują olimpiady? Bo to przecież „największe Colosseum świata”, jak to określił Kazimierz Wierzyński w tomie swoich wierszy „Laur Olimpijski”, za który w 1928 roku otrzymał złoty medal w olimpijskim konkursie sztuki igrzysk w Amsterdamie. Przeprowadzone przed obecną olimpiadą międzynarodowe sondaże wykazały, że aż dwie trzecie ludności naszego globu wyraziło zainteresowanie tym co będzie się działo w Londynie. I rzeczywiście ponad 4 miliardy ludzi oglądało telewizyjne relacje z londyńskich igrzysk! A na trybunach wszystkich obiektów w Londynie, a także na ulicach i trasach, przez które wiodły biegi, chody i kolarskie wyścigi były rekordowe tłumy.
Jedno jest pewne – igrzyska sportowe, olimpiady, w XXI stuleciu nadal będą się rozwijać, gdyż są i pozostaną najważniejszym, pasjonującym widowiskiem naszej cywilizacji. Wbrew tym wszystkim negatywnym tendencjom, które stają się nieodłącznym następstwem rekordomanii. Już bowiem przeszliśmy do porządku dziennego nad tymi następstwami i nadal będziemy tolerować niewolnictwo treningowych zgrupowań, życie w koszarach sportu, sztuczne wspomaganie i prowadzące do utraty zdrowia, a nawet życia gladiatorstwo. Wysoką cenę za zachwyt nad igrzyskami. Tacy jesteśmy!
-------------------------------------------
Fragmenty książki Tadeusza Olszańskiego nagrodzonej Wawrzynem Olimpijskim PKOl. 2012 r. oraz nagrodą im. Witolda Hulewicza, 2013,