Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Jan Stanisław Smalewski - W sowieckich obozach śmierci (12 - ostatni)

$
0
0

Jan Stanisław Smalewski

W sowieckich obozach śmierci (12 - ostatni)

 

 

O ucieczkach, Katyniu i kanibalizmie

 

Jesienią 1952 roku w transporcie przybył na Kołymę Rosjanin Skrypkin. Był on synem ambasadora radzieckiego w Japonii. Znając język angielski, pracował u ojca, a wcześniej służył w armii jako oficer marynarki.

Antoni był ciekawy, jak taki człowiek mógł trafić na Kołymę? Obserwując go, wykorzystał kiedyś moment jego załamania psychicznego spowodowanego tamtejszymi warunkami, by się do niego zbliżyć. Z nieukrywanym oburzeniem poparł opinie Skrypkina o życiu w łagrze i udzielił mu podstawowej rady: „Nie trać energii na emocje. Szkodzą zdrowiu, a ich głośne wyrażanie może nawet zabić”.

Od słowa do słowa, poznali się bliżej. Rosjanin opowiedział, za co otrzymał wyrok dwudziestu pięciu lat zesłania. Przypisano mu szpiegostwo. Będąc tłumaczem w ambasadzie, poznał przez przypadek córkę ambasadora angielskiego, której ze względu na urodę, nijak nie mógł się oprzeć.

Skrypkin był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o kędzierzawych włosach i niebieskich oczach. Wszystko to sprawiało, że cieszył się powodzeniem u kobiet. Angielka też nie potrafiła mu się oprzeć. Krótko po ich pierwszym spotkaniu, zadzwonił do niej i umówili się. Obowiązek powiadomienia ambasadora ZSRR o kontakcie z obywatelem państwa zachodniego zlekceważył, gdyż jako pełnoletni mężczyzna nie chciał spowiadać się ojcu ze swych umizgów do uroczej damy.

Aresztowano go w trakcie spotkania z dziewczyną i to podobno akurat w momencie, gdy ta okazywała mu swą przystępność. Chłopak nie wiedział, że w ambasadzie oprócz ojca jest ktoś, kto jeszcze skuteczniej potrafi czuwać nad jego moralnością. Tym osobnikiem był działacz partyjny ambasady. No cóż, chłopak dostał nauczkę, a wszystko przez to, że nie wiedział, iż nie należy umawiać się przez telefon, nie mówiąc już o złamaniu zakazu kontaktów z Angielkami.

Tymczasem zbliżała się zima. Pojawiły się śnieżyce i zamiecie, mróz nasilał się z dnia na dzień. Zmęczenie pracą, głód i straszliwe warunki atmosferyczne osłabiały aktywność więźniów, którzy niemal cały swój czas poza pracą i posiłkami spędzali w barakach, szukając snu i odpoczynku. Kontakty Rymszy ze Skrypkinem urwały się. Gdy po dłuższym czasie przypadkowo spotkali się na stołówce, Antoni zaproponował mu w „dwunastce” partyjkę szachów.

To niezły cwaniaczek – Antoni pomyślał potem o nim, bo Skrypkin przechwalał się, że dostał pracę poza obozem. Jakimś cudem zyskując sobie zaufanie u dozorców, skierowany został do pracy razem z wolnymi. Ktoś za niego poręczył, ktoś obiecał go przypilnować, tak że nie chodził pod strażą, ciężko nie pracował. A w szachy grał słabo. Tylko dlatego, żeby z nim jeszcze kiedyś porozmawiać, Antoni zaproponował mu, że go poduczy.

Trzy dni później Antoni Rymsza obudził się przed szóstą i nie mogąc dospać do pobudki, wyszedł przed barak. Przecierając oczy ze zdumienia, zobaczył, że wykopaną przez więźniów wokół baraków dróżką w śniegu biega Skrypkin. – W takich warunkach udawać sportowca?!

– Skrypkin, pan chyba zwariował? – nie omieszkał wobec niego wyrazić swego zdumienia.

Rosjanin nawet się nie zatrzymał. Odpowiadając na to nietypowe pozdrowienie Antoniego, uśmiechnął się i skwitował krótko: – Skoro czegoś nie rozumiesz, nie wyciągaj pochopnych wniosków, panie Rymsza.

Jeszcze tego samego dnia Antoni podszedł na terenie fabryki do Wilińskiego i zadał mu pytanie: Ty wiesz, że wasz Skrypkin biega rano wokół baraków?

– Skrypkin? Wiem. Ale cicho sza. On przygotowuje się do ucieczki.

– Cooo? – Antoni pomyślał, że Wiliński żartuje. Trudno mu było bowiem wyobrazić sobie, żeby w takich warunkach można było uciec dokądkolwiek. – Chce uciec z obozu? Nie żartuj sobie ze mnie...

 

Wczesną wiosną 1953 roku w obozie ogłoszono alarm. Wszystkim, którzy znajdowali się w barakach, polecono biegiem udać się na plac apelowy i stanąć na zbiórce. Dozorcy nie czynili z alarmu tajemnicy.

– Uwaga! Usiłowała zbiec grupa więźniów. Przemawiał do was będzie komendant obozu Nikitin!

Czyżby Skrypkin?.. – zaniepokoił się Rymsza. Nie wiedział przecież, czy zamierza uciec z grupą, czy samodzielnie.

Kiedy już ustawili się w brygadami, wydano komendy do uformowania kolumny marszowej. Ruszyli w stronę obozowej bramy. Przed barakiem wartowni, przy samochodzie ciężarowym marki Ził stał Nikitin.

– Więźniowie! Skazańcy! Zarządziłem zbiórkę, żeby uświadomić wszystkim, że z obozu „Dnieprowski” uciec się nie da! Wszelkie próby opuszczenia obozu, z góry skazane są na niepowodzenie! Zapamiętajcie! Każda próba ucieczki to śmierć! Śmierć dla tych, którzy ją podejmą!, i dla tych!, którym udowodni się!, że pomagali innym!

Otworzyć burtę samochodu! – rozkazał stojącym obok wartownikom.

Gdy wartownicy wykonali polecenie, oczom więźniów ukazał się przerażający widok: na pace leżały w bezwładzie ciała więźniów.

– Wyciągnijcie ich na zewnątrz! – polecił Nikitin.

Gdy z samochodu ściągano sztywne zwłoki uciekinierów, aby je cisnąć przed nimi na śniegu, Antoni z drżącym sercem szukał wzrokiem ciała Skrypkina. Traf chciał, że znalazł się dość blisko niefortunnego ładunku i komendanta Nikitina.

Było ich pięciu. Gdy jego wzrok zatrzymał się na ostatnim z nieszczęśników, odetchnął z ulgą. Skrypkina wśród nich nie było. Czy to dziwne, że nieszczęście dotykające kogoś ze znajomych boli bardziej, niż w przypadku osoby obcej?.. Nie, to prawidłowość. Chociaż wszystkim tym, którzy podjęli to śmiertelne ryzyko, też serdecznie współczuł.

Cała piątka zastrzelonych nieszczęśników była Łotyszami. Zbiórka zakończyła się obejrzeniem ceremonii wyniesienia ich zwłok za bramę obozu i porzucenia tam, przy drodze za budynkiem wartowni.

– Odtąd ich miejsce będzie tu! – krzyczał Nikitin. – Niech to będzie przestrogą dla wszystkich tych!, którym jeszcze śni się ucieczka!

Z rozkazu Nikitina nie pozwolono pochować Łotyszów, a ich zwłoki leżały tak przy drodze aż do końca pobytu Antoniego Rymszy na „Dnieprowskim”.

– Słyszałem Antoni, że ich złapano niedaleko obozu – podczas rozmowy nawiązał później do tej sprawy Siemion. – Zresztą i tak nie mieli szans. Podobno jest tylko jedna możliwość ucieczki, przez jedyne przejście przełęczą w górach Jabłonnych, ale akurat tam stoi batalion wojska.

– A wiesz, co ja pomyślałem, gdy zaprowadzili nas pod wartownię i powiedzieli, że na samochodzie są zastrzeleni uciekinierzy? Że to może Skrypkin – wyznał Antoni.

– Skrypkin, jeśli będzie uciekał, to sam. Nie będzie narażał innych – wyjaśnił Siemion.

– Ale coś ostatnio nie widzę, żeby biegał? Czyżby zrezygnował z ucieczki?

– Nie zrezygnował, ale pamiętaj, to ściśle tajne. O tym, prócz mnie i kilku wolnych, nikt nie wie. Jeśli nie przestraszy go niepowodzenie Łotyszów, Skrypkin ucieknie za kilka dni. Jest już do tego przygotowany.

– Przygotowany? Jak to rozumieć? – Antoni nawet nie wiedział, że strażnicy i dozorcy przeprowadzający co kilka dni rewizje osobiste, szukali, czy więźniowie nie przygotowują sobie sucharów. Podobno ci, co przygotowywali się do ucieczki, odrywali codziennie kawałek od swojej głodowej pajki chleba i suszyli go gdzieś ukradkiem przy piecyku, bądź w fabryce, robiąc zapas na czas, gdy pozbawieni zostaną więziennego wiktu.

Skrypkin miał tę łatwość, że mógł suchary przygotować poza obozem, w ziemiance wolnego. Miał już przygotowane suchary i – jak powiedział mu Siemion – wysuszone mięso z dwóch kotów i psa. Gdyby ucieczka powiodła się, czekała go przecież do przebycia nie lada odległość około tysiąca pięciuset kilometrów.

Jeśli wierzyć Siemionowi, Skrypkin uciekł z obozu, żeby nie narażać również wolnych, z którymi pracował. Nałożywszy na siebie prześcieradło, przeszedł przez zaspę pod samą wyżką, na której czuwali wartownicy. Później złapany został w zupełnie nieprzewidzianych okolicznościach. Wprawdzie miał on nieco więcej szczęścia od Łotyszów, gdyż do obozu powrócił żywy, ale cały trud jego wielomiesięcznych przygotowań poszedł na marne.

Rymsza miał sposobność z nim raz jeszcze porozmawiać. Twierdził, że nie został zastrzelony ze względu na swojego ojca, a do obozu pozwolono mu powrócić tylko dlatego, żeby rozpowiadał, że z Kołymy uciec się nie da nawet najsprytniejszemu więźniowi.

Gdzie go złapano? Już w samym Magadanie. Nie mogąc dostać się na statek z powodu braku dokumentów, postanowił przekupić kogoś ze strażników i pod osłoną nocy włamał się do kiosku z artykułami spożywczymi, w którym spodziewał się znaleźć pieniądze. Tam został złapany i po prawie półtoramiesięcznym okresie czasu od ucieczki z obozu odtransportowany ponownie na „Dnieprowski”.

Czy to koniec historii Skrypkina? Nie. Skrypkin w 1955 roku wraz z Antonim Rymszą przeniesieni zostali na „Czełbanię”. Stamtąd uciekł po raz drugi. Dopiero po tym akcie wśród więźniów słuch o Skrypkinie zaginął.

 

Zaraz po ucieczce Skrypkina z obozu, przybył na „Dnieprowskij” pułkownik gwardii Wasiliew, który miał pod opieką wszystkie obozy na Kołymie. Nasiliły się kontrole i rewizje osobiste więźniów, posypały się kary. Podobno u kilku więźniów znaleziono suchary, co miało świadczyć o przygotowaniach do kolejnych ucieczek. Więźniów tych zabrano gdzieś; czy do innych obozów, czy może rozstrzelano, nikt nie był w stanie powiedzieć.

Wasiliew wyznawał zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Gdy nie można było ukarać tego, który dopuścił się przewinienia, karano jego współtowarzyszy i to bez względu na to, czy byli winni, czy też nie. Z powodu Skrypkina zamknięto więźniom „dwunastkę”, zlikwidowano kącik, gdzie grali w szachy i gdzie można było usiąść i poczytać książkę lub gazetę, chociaż było o nie bardzo trudno; jeśli trafiały się jakieś gazety, to jako materiał opakunkowy lub... sanitarny, nigdy nowe.

Kilka dni później, gdy wszczynając awanturę, więźniowie usiłowali przekonać dozorcę, że powinien udostępnić im klub, nadszedł sam pułkownik Wasiliew, który podjął próbę wyjaśnienia, że będzie ona dotąd nieczynna, dopóki nie znajdzie się Skrypkin. Wtedy z ich grupy wysunął się niejaki Sidorenko, były dowódca szperacza żeglugi dalekowschodniej, władający kilkoma językami, w tym chińskim i japońskim.

– Obywatel pułkownik wyciąga mylne wnioski – zdobył się na odwagę. – To nie my powinniśmy zostać ukarani za Skrypkina.

– Nie wy? A kto? – zapytał pułkownik, nie podejrzewając, że odwaga Sidorenki pójdzie tak daleko.

– Właśnie wy – wyjaśnił Sidorenko. – Bo to nie nam, tylko wam on uciekł. Wy żeście go pilnowali.

Wasiliew poczerwieniał. Już wydawało się, że zacznie krzyczeć, albo nie daj Boże, każe zająć się Sidorenką, ale nie, on tylko udał obrażonego.

– Nam uciekł, powiadacie? Jak śmiecie mnie pułkownika obrażać?! To był wasz współtowarzysz, a nie mój.

Mimo tego incydentu, aż do czasu opuszczenia przez Rymszę obozu, „dwunastki” (WKCz) im nie udostępniono.

 

Pod koniec lata 1953 roku brygada Rymszy liczyła trzydziestu ludzi, w tym 27 więźniów z wyższym wykształceniem. Kogóż w niej nie było? Było kilku inżynierów chemików, ale byli też literaci (pisarze i poeci), filolodzy, historycy, aktorzy, śpiewacy, muzycy. Wśród tych ostatnich znalazł się pewien akordeonista Georgij Aleksandrowicz Koźmin ze Smoleńska. Skazano go na 25 lat obozu za zdradę ojczyzny, gdyż w czasie wojny (zresztą jako jeden z najmłodszych żołnierzy Armii Czerwonej; osiemnastoletni ochotnik) dostał się do niewoli niemieckiej.

Koźmin nie miał wyższego wykształcenia, ale warto pamięć o nim przywołać z innego powodu: był naocznym świadkiem zbrodni katyńskiej. Jego ojca, jako oficera białej gwardii carskiej rozstrzelali. Matka była nauczycielką muzyki w szkole średniej w Smoleńsku. To ona nauczyła syna grać na akordeonie i fortepianie. Jako grajek, zanim trafił do armii, grał zarobkowo w miejskim kinie.

Koźmin do brygady Rymszy trafił po to, by mógł po pracy grywać w KWCz (Kulturo–Wospitatielnoj Czaści) na terenie obozu. Żeby mógł uczestniczyć w upowszechnianiu obozowej kultury, postarano się dla niego o mniej wyczerpującą pracę. Pracując w podziemiach kopalni, nie byłby w stanie grać potem przez dwie godziny w zespole muzycznym.

Antoni Rymsza wspominał go jako osobnika towarzyskiego, kulturalnego i powszechnie lubianego. Wrażliwego, jak każdy artysta. I nie sprawiającego żadnego kłopotu. – Same zalety. Jedyną wadą było tylko to, że na skutek szkorbutu postradał wszystkie zęby. To – zdaniem Antoniego – był zresztą jeden z bolesnych przykładów, że cynga potrafiła być okrutna i warto w obronie przed nią było ratować się pamiętnym słannikiem.

Na terenie fabryki funkcjonowała podstacja elektryczna, gdzie pracowało kilka maszyn prądotwórczych pochodzenia angielskiego, obsługiwanych przez więźniów – fachowców, w tym także dwóch wolnych, przydzielonych do brygady Antoniego Rymszy. Ci wolni, wybudowali sobie w pobliżu fabryki budkę z resztek starych opakowań drewnianych, w której spędzali czas poza pracą. Kiedyś poprzez Koźmina Rymsza dowiedział się, że potrafią oni trochę grać na instrumentach i marzą o pracy w KWCz. Będąc już na wolności, ściągnęli przez pocztę z miejsc swojego wcześniejszego bytowania akordeony w częściach i złożyli je. Koźmin pomagał im w dostrojeniu instrumentów, doskonalił także ich umiejętności muzyczne.

Bywało, że ci wolni przychodzili do Rymszy i prosili go: Rymsza, zwolnij Żorkę na dwie godziny, będzie uczył nas grać. Ku jego zadowoleniu Antoni zwalniał go, wiedząc, że przebywanie z wolnymi umożliwia mu napić się herbaty, zjeść dodatkowy kawałek chleba.

Pewnego razu jednak, Grisza wrócił z podstacji pijany. Do końca zmiany było niedaleko, a on nie mógł utrzymać się na nogach. Z podstacji pomogli mu przyjść więźniowie. – Jak jednak wrócić na teren obozu? – Antoni wystraszył się, bo mógł za to ponieść surowe konsekwencje. Próba ochrzanienia go za to, nic nie dała, Grisza powtarzał w kółko, że jest niewinny, wypił tylko adiekałon – kolońską wodę.

– Co by tu zrobić, żeby mógł pod eskortą wrócić do obozu..? A może chemicy by coś poradzili? – Szybko zaprowadził Gruszę do laboratorium chemicznego i poprosił o pomoc Łotysza Osisa i Tatara Łapkowa. Chemicy podali mu jakieś środki odtruwające i oprzytomnili go trochę. Do obozu udało się im wrócić bez przeszkód.

W obozie, po kolacji wypożyczył sobie Gruszę ponownie. Miał do niego pretensje, że mógł go narazić, a tym samym i całą brygadę na utratę brygadzisty. Mógł też zaszkodzić sobie. Gdyby się sprawa wydała, przeniesiony by został do pracy pod ziemią. Grisza przepraszał go, jak umiał, a potem, gdy już całkiem doszedł do siebie, zwierzył mu się ze „strasznej tajemnicy” – jak powiedział, którą tylko dlatego chce mu zdradzić, że Rymsza jest dla niego dobry. No i także dlatego, że jest Polakiem, a to jako Polaka zapewne brygadzistę będzie interesować.

Po zapewnieniu przez Rymszę, że tajemnicy dochowa, Grisza zwierzył mu się, że jest chyba jedynym żyjącym świadkiem z zewnątrz, który widział na własne oczy, jak mordowano Polaków w Katyniu.

– Rymsza, ja jestem świadom tej tragedii – podkreślał. – Jeżeli w Związku Radzieckim zmienią się warunki życia do tego stopnia, że nie będzie mi zagrażało niebezpieczeństwo, to zgodzę się kiedyś wystąpić przed międzynarodowym trybunałem, jako naoczny świadek haniebnej zbrodni ludobójstwa.

– Kiedyś, gdy grałem w kinie – rozpoczął opowieść Grisza – podeszło do mnie dwóch mężczyzn, którzy oświadczyli, że chcą mnie jako muzykanta wynająć, żebym pograł trochę dla wojska. Gdy mi powiedzieli, że chodzi o granie nocne, zacząłem się zastanawiać.

– No, niedobrze by było, gdybyś odmówił oficerom Armii Radzieckiej – oświadczyli. – Mógłbyś na tym stracić nie tylko ty, ale także twoja matka.

– Wystraszyłem się. Nie wiedziałem, co może wspólnego mieć z tym moja matka, ale wolałem tego nie sprawdzać i zgodziłem się.

Zawsze kiedy mnie potrzebowano, przyjeżdżał po mnie samochód osobowy – kontynuował Grisza. – Oprócz kierowcy był w nim oficer. Siedziałem z tyłu. Wygodnie, tylko niewiele mogłem zobaczyć, bo okna w samochodzie były zaciągnięte firankami. Gdy próbowałem zaglądać przez ramię kierowcy, oficer zrugał mnie: Nie rozglądajcie się! Macie grać, a nie prowadzić działalność szpiegowską!

– Ja, działalność szpiegowską? A uchowaj Boże – wystraszyłem się i w jego obecności nie rozglądałem się więcej. Ta skryta podróż mocno mnie jednak intrygowała. Samochód zawsze zabierał mnie z domu matki wieczorem. Prosto ze Smoleńska jechaliśmy do Katynia, przez lasek do willi, która nazywała się Kozie Rogi. W tej willi mieszkali oficerowie NKWD. Grałem im zawsze przez całą noc, a oni pili i bawili się. Rano, skoro świt odwożono mnie ponownie do Smoleńska.

Kiedyś wszyscy oficerowie mocno popili się i kierowca odwoził mnie sam. Zresztą od niego też czuć było alkohol. Na dworze było już widno, mogłem doskonale zorientować się w terenie. Przejeżdżając przez katyński lasek, zobaczyłem tor kolejowy kończący się w lesie i bocznicę. Stały na niej wagony towarowe, bydlęce, z których wyładowywano polskie wojsko. Skąd wiem, że to byli Polacy? Od kierowcy. Potwierdzały to zresztą mundury i dystynkcje; ich pagony były pełne gwiazdek.

Trochę dalej zobaczyłem grupki ludzi prowadzonych prosto nad świeżo wykopane doły. To były takie kopane z winkla długie na około dwadzieścia metrów i szerokie na 4–5 metrów jamy. Widziałem też ich głębokość. Chyba ze trzy metry. Byłem przerażony, bo na jednym z kopców zobaczyłem ustawiony karabin maszynowy. Gdy już znacznie oddaliliśmy się, usłyszałem strzały. Nazajutrz jechaliśmy tą samą trasą. Kierowca znów odwoził mnie sam. Tych dołów w pobliżu bocznicy już nie było. Skrupulatnie usunięto wszelkie ślady, a po zasypaniu ziemią, posadzono na nich młode drzewka – sosenki. Rósł już tam las, rozumiesz? Kierowca to moje spostrzeżenie potwierdził.

– A może kierowca zmienił trasę? – niedowierzał Rymsza.

– Skądże. Droga była ta sama. Leśna, piaszczysta. Widziałem na niej nawet koleiny naszego samochodu z dnia poprzedniego.

W 1955 roku, po przeniesieniu na Czełbanię, Antoni Rymsza stracił kontakt z Koźminem; dalszy jego los był mu nieznany.

 

Gdy na terenie byłego cmentarzyska ruszyła nowa kopalnia cyny, zmarłych więźniów zaczęto – czasowo na okres zimy – składować tak, jak składuje się drewno: w sążnie, a właściwie w jeden, z każdym dniem powiększający się, stos, układany tuż za drutami ogrodzenia obozu.

Na terenie obozu znajdował się specjalny barak, podległy wprawdzie pod san–czaść, ale o nieco odmiennym przeznaczeniu; kierowano tam nie tych, którzy mieli wyzdrowieć, ale tych, których pobyt w nim był końcówką nędznej ludzkiej egzystencji w krainie realizmu, jaką dla nich była ziemia; nieludzka ziemia.

Jeżeli zaglądał tam lekarz, to tylko po to, żeby potwierdzić czyjś zgon.

Krótko po decyzji likwidacji cmentarza, do obozu przywieziono transport konserw mięsnych, w dużych pięcio– i dziesięciokilogramowych bańkach. Bańki były popuchnięte, termin przydatności konserw do spożycia przez żołnierzy dawno minął i jedyne co można z nimi było zrobić, to – oczywiście zdaniem władzy radzieckiej – wydać je więźniom.

Po ich spożyciu (konserwy trafiły na kuchnię) setki więźniów dostało krwawej biegunki, a później duża z nich część umarła. Stos nagich, wybielałych na mrozie kościotrupów, za płotem obozu powiększał się z dnia na dzień.

Nawet wtedy, gdy nie było żadnych epidemii i grupowych zachorowań, nie było dnia, żeby ktoś nie zginął w kopalni lub nie zmarł z innego powodu. Byli tacy, którzy świadomie starali się, żeby ich przeniesiono za płot. Łykali gwoździe, podejmowali próby samobójcze.

Faktem jest, że na wiosnę, po niespełna roku czasu, stos ułożony z nieboszczyków, osiągnął około stu metrów długości i metr do półtora metra wysokości.

Kiedyś, a było to gdzieś w samym sercu zimy, gdy temperatury na dworze dochodziły do minus 65–ciu stopni Celsjusza, w obozie wybuchł skandal. Okazało się bowiem, że wśród więźniów doszło do kanibalizmu.

Najpierw powstał spór pomiędzy członkami obozowej komisji lekarskiej, która kwalifikowała zejścia śmiertelne. Zawsze, jak w kopalni zginął człowiek, zbierała się taka „wysoka” komisja, składająca się z zawodowego lekarza, dwóch lekarzy – więźniów, przedstawiciela sztabu i felczera, która ustalała i wpisywała do akt osobowych nieszczęśnika przyczynę jego zgonu. Najczęściej była to formuła typu: „Śmierć nastąpiła na skutek winy poszkodowanego”. Dalej następowało wyjaśnienie: „Bezpośrednią przyczyną zgonu było...” – W tym przypadku doszło właśnie do sporu, czy zapisać: „złamanie kręgosłupa”, czy „obrażenia wewnętrzne i krwotok”?

Zmarły leżał już za ogrodzeniem wśród innych numerów obozowych (miał przywiązaną sznurkiem do dużego palca u nogi deseczkę ze swoim numerem) i było mu wszystko jedno. Na mrozie ciała natychmiast sztywniały, toteż układający je na stosie więźniowie rzucali nimi jak zwykłymi klockami drewna; raz w lewo, raz w prawo, starając się jedynie, by stos był równy, ładnie wyglądał, żeby w miarę możliwości zawsze przysypany był śniegiem, co na ogół się nie udawało, gdyż z nagich nieboszczyków łatwo zmiatała je zamieć.

Pewnie i ten nieszczęśnik leżałby tak do wiosny razem z innymi, czekając, aż skończą się mrozy i pod pryzmę podjadą samochody ciężarowe, żeby załadować zwłoki i wywieźć je daleko w góry, zrzucając w przepaść. Leżałby i czekał, gdyby nie fakt, że członkowie „wysokiej komisji” postanowili przewieźć z powrotem nieboszczyka do san–czaści i ponownie poddać jego ciało oględzinom. Wysłano więc ze strażnikiem felczera, który odnalazł na stosie zwłok właściwy numer obozowy zmarłego nieszczęśnika, zapakował go ponownie na dwukółkę i po przywiezieniu do baraku ułożył wygodnie na drągach w pobliżu pieca, by ten szybko odtajał.

Gdy szron zniknął i ciało nieboszczyka zaczęło robić się miękkie, felczer poderwał się. – Słuchajcie! W tym nieboszczyku oprócz nas ktoś jeszcze grzebał!

– Co ty gadasz? Kto mógł grzebać? – Lekarze podeszli do zwłok i z zainteresowaniem zaczęli je oglądać. – On ma wyjęte... bebechy?! Przecież myśmy... nie kroili mu klatki piersiowej?!

Jak okazało się, z nieboszczyka wyjęto serce, wątrobę, płuca... czyli tak zwane podroby. Komisanci natychmiast powiadomili o tym fakcie opera, a ten z kolei komendanta obozu pułkownika Nikitina. Jeszcze tego samego dnia sprawę wyjaśniono do końca. W obozie grasowała grupa kilkunastu więźniów: Greków pochodzenia rosyjskiego, Bułgarów, Rumunów i Ukraińców, którzy wyjmowali z nieboszczyków ich narządy wewnętrzne i żywili się nimi. Mieli oni dostęp do kotłowni, gdzie je gotowali.

Przeprowadzone przez Nikitina dochodzenie wykazało, że proceder ten uprawiano przez kilka lat i tylko przypadek zrządził, że sprawa się wydała.

 

Rezime

 

Opowieść o pobycie Antoniego Rymszy w sowieckich łagrach zamyka ostatnie karty jego bogatej historii życia. Historii, która pozwoliła autorowi na napisanie trzech samodzielnych książek wpisujących się niejako w akowską trylogię walk o Kresy Wschodnie Rzeczypospolitej, o honor i godność polskiego żołnierza, dodajmy wielkiego patrioty, bo takim jawi się ten niezwykły człowiek.

Tak jak książka „U boku Łupaszki” miała wyjątkowy charakter ze względu na opisane w niej dwa dramatyczne wątki; wątek historyczny dotyczący działalności 5. Brygady Wileńskiej AK dowodzonej przez legendarnego „Łupaszkę” i wątek więzienny bestialskiego śledztwa w sowieckim więzieniu wobec jednego z jej głównych bohaterów – dowódcy szwadronu „Maksa”, tak i ta historia o życiu w sowieckich łagrach na Kołymie jest wyjątkowa w swej treści.

Młodemu czytelnikowi wypada w tym miejscu wyjaśnić, że w czasach PRL temat sowieckich łagrów, tak jak inne tematy związane z okrucieństwami Sowietów, był tematem tabu. Milczały o nim podręczniki historii, milczeli też sami Polacy, bo w państwie totalitarnie zniewolonym nikt nie miał odwagi mówić o tym głośno. Bo za odwagę w tej kwestii płaciło się zbyt wiele: karierą, prześladowaniami, niezrozumieniem tych, którzy uwierzyli komunistycznej propagandzie o szlachetności „wielkiego brata”.

Stalinowi udało się wymazać polskość Kresów Wschodnich z pamięci Europy. Z upływem czasu większość Polaków pogodziła się z faktem, iż ok. 2 milionów rodaków zapłaciło za to zsyłkami, niewolą, katorgą i śmiercią w lodowatych gułagach Dalekiej Północy, w białych obozach śmierci. W obozach, gdzie w całkowitej izolacji od świata, bez prawa do korespondencji, a nawet posiadania własnego nazwiska (byli przecież tam tylko numerami obozowymi) w nieludzkich warunkach przyszło im katorżniczo pracować na rzecz komunistycznego imperium dążącego do światowego przywództwa w gospodarce i mieniącego się najsprawiedliwszym ustrojem na świecie.

Tylko nielicznym zesłańcom udało się przeżyć i tak jak Antoniemu Rymszy wrócić do ojczyzny. Ojczyzny – zaznaczmy – jakże innej od tej, za którą wcześniej walczyli. Pisząc tę książkę, a wcześniej wysłuchując opowieści „Maksa”, wzruszałem się wielokroć. Wzruszałem się nie tylko nad jego losem i losem podobnych mu patriotów, bohaterów. Wzruszałem się także na bezsilność moich bohaterów doświadczaną z powodu podłości, jaką człowiekowi, dla idei – gdy Boga Sowietom zastąpił Stalin – był w stanie wyrządzić drugi człowiek.

Moje wzruszenia nie były jedynym motywem kształtującym obrazy tych opowieści. Jakże często bowiem towarzyszyło im zdumienie i oburzenie na to wszystko. Jakże często serce opanowywał gniew kierowany w stronę tych, którzy taki los innym czynili. I nie ma innego sposobu, jak tylko ten, by ujawnioną prawdą o podłości systemu, który wyrządził ludzkości na świecie tyle krzywd, piętnować i ostrzegać przed podobnym przyszłe pokolenia. By pouczać, że nic nie jest warte na tej ziemi cierpienia współbraci.

Antoni Rymsza „Maks” wrócił z łagrów 14 kwietnia 1959 roku. Wrócił i co? – Jak wspomina, czternaście lat po zakończeniu wojny światowej, w Polsce nadal nie mógł się cieszyć pełną wolnością. Najpierw dowiedział się, że dziwnym zbiegiem okoliczności jego małżonka Aldona osiedliła się na Dolnym Śląsku w Prochowicach, a więc tylko kilkanaście kilometrów od siedziby Północnej Grupy Wojsk AR, stacjonującej na stałe w Polsce w Legnicy. Złowróżebny widok sowieckiego munduru towarzyszyć mu zatem będzie do końca jego życia.

Po powrocie z łagrów opiekę nad nim przejęła polska prokuratura i Urząd Bezpieczeństwa. Inwigilowano go, obserwowano w pracy, pilnowano, by nie objął jakiegoś bardziej odpowiedzialnego stanowiska. Był bowiem nadal traktowany jako wróg ustroju, przestępca, który za „partyzancki bandytyzm odsiedział przecież swoje” w łagrach Kołymy.

I trudno się dziwić zatem, że żył swoim życiem niemal w całkowitej izolacji od środowiska, przyjaciół mógł odnajdywać tylko w podobnych sobie, w łagiernikach, a to też było zakazane.

O podłości! – chciałoby się zawołać, gdy jeszcze w grudniu 1989 roku odmawiano mu uprawnień kombatanckich („za walkę przeciwko Polsce Ludowej”), gdy po powrocie z Kołymy polska służba zdrowia cofnęła mu otrzymaną w obozie II grupę inwalidzką, gdy zawsze na 1 maja szef zakładu „Renifer” w Prochowicach nakazywał mu na czele pochodu nieść czerwoną sztórmówkę.

Tak było. Szczęściem dla niego łagiernika było to, że wcześniej wziął sobie za żonę łączniczkę, a zwłaszcza sanitariuszkę swojego oddziału 5. Brygady AK, która go rozumiała, współczuła, wreszcie zadbała o to, by po wyczerpującym siły fizyczne pobycie w łagrach, mógł powrócić do względnego zdrowia.

Do zdrowia psychicznego wrócić mu było bardzo trudno. Mimo iż wcześniej był przysłowiowym człowiekiem z żelaza, zahartowanym w bojach żołnierzem - partyzantem, w jego psychice łagry uczyniły spustoszenie ogromne.

Jego małżonka opowiadała mi, że przez długie miesiące nie mógł przyzwyczaić się do tego, że jest wolny. Po prostu, jak ptak wypuszczony nagle z klatki, nie potrafił żyć na wolności. I to nie tylko dlatego, że miał niespokojne sny, zrywał się z krzykiem w nocy. Często budził się nad ranem i patrzył z przerażeniem w okna, że nie ma w nich krat. Nie mógł przyzwyczaić się na ulicy, że nie czeka na niego strażnik z psem i bronią. Nie potrafił opanować stresów związanych ze spożywaniem normalnych posiłków.

Gdy poznałem „Maksa” i „Aldonę” w roku 1991 atmosfera wokół nich była już inna. Ich znajomi wypowiadali się o nich, jak o prawdziwych bohaterach. Wprawdzie była ich garstka, ale ci, którzy znali przeszłość „Maksa” i „Aldony”, potrafili już ocenić jej wartość.

Sami państwo Rymszowie byli raczej samotnikami. Mieli małą działeczkę ogrodniczą, którą sobie uprawiali i bardzo lubili długie spacery. To im pozostało z partyzantki, że codziennie bez względu na pogodę musieli swoimi utartymi ścieżkami przebyć 10 kilometrów. Dla zdrowia.

16 września 1993 r. Legnicę opuścili Rosjanie. Otworzyło to drogę do prawdy. Umożliwiło częściowe spenetrowanie (jeszcze przy udziale Antoniego Rymszy) sowieckiego więzienia w Legnicy. Jak się okazało, moja odwaga zaszkodziła tej prawdzie i sprawie. Za wcześnie otworzyliśmy się z nią na lokalne społeczeństwo. Jeszcze w roku 1992 zaczęły się pojawiać w codziennej Gazecie Legnickiej kolejne odcinki pierwszej książki o 5. Brygadzie AK i sowieckim więzieniu w Legnicy (wówczas pod tytułem „Aresztowanie, dapros, wojennyj sud”). Udzielono mi głosu na antenie lokalnego radia, zezwalając na cotygodniową audycję historyczną, w której czytałem fragmenty książki. Wreszcie ogłosiłem, że po wyjściu Rosjan z Legnicy podejmę próbę uczynienia z więzienia przy ulicy Gwarnej (gdzie sądzono i torturowano „Maksa” oraz innych akowców) muzeum pobytu wojsk radzieckich w Polsce.

Jak się okazało, pośpieszyłem się, Rosjanie wyszli, ale wcześniej zdążyli zadbać o to, by budynek ów rozebrano. Zrobiono to taktycznie, przy pomocy rozbiórki ręcznej, aby cegłę uratować na budowę pierwszej w tym mieście cerkwi prawosławnej. – Dobre i to, gdyż liczne wcześniejsze ślady zbrodni, jakie w tym miejscu popełnili i tak zostały pozacierane, a same przywołania z pamięci tych, których tam torturowano, nie wystarczały, by „dać świadectwo prawdzie” w takiej postaci – w postaci muzeum.

Antoni Rymsza zmarł 4 lipca 1994 r. w Gdańsku. Miałem honor jako wojskowy (byłem zastępcą dowódcy Garnizonu Wojska Polskiego w Legnicy) współorganizować uroczystość pogrzebową w Prochowicach, która skupiła liczne poczty sztandarowe i tłumy ludzi na cmentarzu. W uroczystej celebrze żałobnej udział wzięli hierarchowie duchowieństwa (w tym kapelan wojskowy i ks. infułat z legnickiej katedry), uczestniczyła w niej też orkiestra wojskowa Śląskiego Okręgu Wojskowego i poczet sztandarowy z podległej mi instytucji wojskowej.

Po „Maksie” pozostały liczne pamiątki w katedrze św. Brygidy w Gdańsku, jednej z ulic w Prochowicach nadano jego imię. I pozostała pamięć na kartach tej książki (i całej trylogii: „U boku Łupaszki”, „Żołnierze Łupaszki” oraz „Więzień Kołymy”).

 

Kończąc na portalu www.pisarze.pl publikacje swoich cykli o 5. Brygadzie AK i jej bohaterskich żołnierzach, serdecznie dziękuję redaktorowi naczelnemu i jego współpracownikom za udostępnione mi łamy – Wasza pomoc Panowie sprawiła, że cała ta historia za sprawą portalu mogła dotrzeć do czytelników w całej Polsce oraz ujrzeć światło dzienne w formie publikacji książkowych w wydawnictwie MIREKI –Kraków.

 


Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Trending Articles


TRX Antek AVT - 2310 ver 2,0


Автовишка HAULOTTE HA 16 SPX


POTANIACZ


Zrób Sam - rocznik 1985 [PDF] [PL]


Maxgear opinie


BMW E61 2.5d błąd 43E2 - klapa gasząca a DPF


Eveline ➤ Matowe pomadki Velvet Matt Lipstick 500, 506, 5007


Auta / Cars (2006) PLDUB.BRRip.480p.XviD.AC3-LTN / DUBBING PL


Peugeot 508 problem z elektroniką


AŚ Jelenia Góra