Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Mirosław Prandota - Elegancki świat w miniaturze

$
0
0

Mirosław Prandota

 

 

   W Polsce był dobry, miał nawet szansę dosłużyć się miana najlepszego, ale sławę światową zdobył wtedy, gdy zamieszkał w Szwecji. Jednak też nie tak szybko, jak należałoby oczekiwać. Dopiero gdy posłużył się fortelem przekraczającym wyobraźnię szwedzkich urzędników, jego gwiazda zabłysła pełnym blaskiem.

 

 

       ELEGANCKI ŚWIAT W MINIATURZE

 

Pierwszy znaczek pocztowy pojawił się szóstego maja 1840 roku w Londynie. Inicjatorem był wysoki urzędnik pocztowy, Rowland Hill. Ogłosił on konkurs – wpłynęło 2700 projektów. Zatwierdzono znaczek z podobizną młodej wtedy królowej Wiktorii. Jej podobizna została przeniesiona z medalu na papier przez dwóch rytowników, Charlesa i Fredericka Heathów.

Znaczek miał ciemną barwę i od razu zdobył sobie nazwę „Czarny Penny”. Kosztował jeden pens, widać na nim profil młodej królowej w koronie na głowie. U góry jest napis „Postage”, u dołu „one penny”. Nazwy kraju brak, co było uzasadnione, wszak w żadnym innym kraju, poza Anglią, nikt czegoś takiego nie wymyślił.

W niedługi czas później wypuszczono niebieski znaczek wartości dwóch pensów. Znaczki te nie były jeszcze ząbkowane, perforację wprowadzono dopiero w 14 lat później.

Trzeba było jednak odczekać aż dziesięć lat, aby angielską inicjatywę podjęły inne kraje. A w styczniu 1860 roku wydany został jedyny znaczek w Królestwie Polskim. Miał cenę 10 kopiejek i przedstawiał orła białego wplecionego w carską ornamentykę.

Szwecja wyprodukowała swoje pierwsze znaczki w roku 1855. Widniały na niej różne insygnia władzy królewskiej. Znaczków tych było pięć. Kosztowały 3, 4, 6, 8 i 24 oere. Jeszcze wtedy żaden jasnowidz szwedzki nie potrafił przewidzieć, że za sto lat najwybitniejszym projektantem znaczków tego kraju zostanie chłopak urodzony w Czeladzi koło Będzina, Czesław Słania.

 

***

Zaświadczam, że pan Czesław Słania, urodzony 24 października 1921 roku, zamieszkały w Sztokholmie, jest najbardziej płodnym grawerem świata...

Tak brzmi zapis w „Guinness Book of Records”, dokonany jeszcze 8 listopada 1986 roku. Nasz człowiek w Szwecji miał wtedy na koncie 720 znaczków pocztowych własnego autorstwa, wydanych w czternastu krajach. To oczywiście nie wszystko, czego pan Czesław dokonał, bo oprócz znaczków będących w oficjalnym obiegu, w kolekcji artysty znajdują się również takie, które robił dla osób, jakie podziwiał. Na tak zwanych prywatnych znaczkach widnieją między innymi portrety Marilyn Monroe, Sophii Loren, Brigitte Bardot, boksera Floyda Pattersona, Winstona Churchilla.

Nie zabrakło też znaczka, na którym widnieje sam autor. W miejscu nominału jest cyfra 60, która oznacza, że znaczek został wykonany na 60-lecie urodzin, a tam, gdzie powinna być nazwa kraju, widnieje napis „Cz. Słania”.

W tym samym roku, kiedy to Czesław Słania został wpisany do księgi Guinnessa, odbyła się w Chicago impreza pod nazwą Wielka Wystawa Filatelistyczna „Ameripex”. Nieopatrznie pojawił się na niej sam artysta. Słowo „nieopatrznie” ma tu swoje uzasadnienie, bowiem okazało się, że pan Czesław ma ogromne rzesze swoich fanów, co skutkowało dla niego nieplanowaną, a zarazem żmudną pracą: musiał osobiście złożyć około 10 tysięcy autografów!

Jak robi się znaczek?

Najprościej mówiąc: dzisiaj tak samo jak robiło się grawiurę w epoce renesansu. Używa się takiej samej metalowej płyty, takich samych rylców różnej grubości, dłut, nożyków, szpilek. Tyle że przy takiej robocie wymagana jest cierpliwość już nie renesansowa, ale wręcz średniowieczna.

Tak naprawdę to pan Czesław nie pracuje, ale tworzy. To istotna różnica. Po pracy bowiem ma się chęć odpocząć i zająć się czymś innym. Tworzenie i projektowanie jest natomiast dla Czesława Słani w zasadzie całym jego światem. Tworzy i wyobraża sobie swój kreowany świat, dostrzega siebie w samym środku tego, co tworzy. Jest to rodzaj grawerowanej fabryki snów, fabryki wyobraźni, rodzaj psychologicznego przenoszenia się w inne miejsce, w inną epokę, w świat innych reguł życia.

I właśnie takie pojmowanie świata daje wytchnienie człowiekowi, który od wielu lat narzekał na zdrowie.

Zadzwoniła raz pani minister poczty z Monako. Potrzebujemy znaczków!

A tu pech! Najwybitniejszy grawer świata leży w łóżku i ledwo dyszy.

– Nic nie mogę zrobić... – wyjęczał tylko z rezygnacją. – Jestem chory i zaraz umrę.

A trzeba wiedzieć, że z księstwem Monako łączą pana Czesława nie byle jakie koneksje. Otóż książę Rainier odznaczył go swego czasu Kawalerskim Orderem św. Karola, notabene jednym z najwyższych odznaczeń ku chwale Księstwa. Zresztą artysta zasłużył sobie na to, uwieczniając na znaczkach rodzinę książęcą, przy okazji zdobył przyjaźń dostojników dworskich, a z panią minister poczty zwyczajnie się zakolegował. Cóż więc miał robić, gdy tam go potrzebują, a on tutaj leży i bezskutecznie prosi los o wybawienie od choroby?

– Jestem zupełnie do niczego! – żalił się słabym głosem. – Ja chyba naprawdę umrę.

– Ojej, nie umieraj! – zawołała przerażona pani minister. – Jeżeli już koniecznie chcesz to zrobić, to przyjedź i umrzyj w Monako, bo jako kawalerowi Orderu przysługuje ci prawo do czterech strażników obok trumny, a poza tym w Monako mamy ładny cmentarz z widokiem na morze. Sam widzisz, że nie warto umierać w zimnym Sztokholmie.

Argument był na tyle przekonywający, że pan Czesław wyzdrowiał. Wprawdzie nie od razu, ale, jak sam twierdzi, zaproszenie pani minister na monakijski cmentarz miało niezwykłą moc krzepiącą.

 

* * *

Od dziecka odznaczał się nie najlepszym zdrowiem, ale siła woli zawsze pozwalała pokonywać choroby. Czesław uczył się dobrze, bo marzył mu się zawód leśnika i przebywanie na co dzień w otoczeniu przyrody, daleko od miasta, gdzie można by malować wspaniałe krajobrazy, a nawet portrety pięknych dziewczyn, do których czuł nieustający pociąg jako nieodrodny członek wielkiej rzeszy mężczyzn urodzonych pod znakiem Skorpiona.

Los zrobił mu dowcip. Gdy już zdał egzamin wstępny na wydział leśnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, usłyszał:

– Panie Czesławie, leśnikiem będzie pan, owszem, ale tylko jednym  z  wielu. Swoje nieprzeciętne zdolności niech pan ulokuje raczej gdzie indziej.

A było to w czterdziestym piątym, a więc zaraz po wojnie, podczas której Czesław wykonał kilkanaście znaczących dokumentów dla ludzi, dla których okazały się one przepustką do długiego życia. Owszem, fałszował, ale co można było robić, gdy groziła śmierć ze strony okupanta? I bardzo liczył się wtedy fakt, że potrafił fałszować doskonale! Zresztą już w najmłodszych latach dał się poznać jako zdolny... fałszerz. Swojej starszej, piętnastoletniej siostrze sfałszował na przykład metrykę, aby tylko jak najszybciej wyszła za mąż, bo obiecała, że po ślubie zostawi bratu rower! A z gimnazjum wyrzucono go za podrobienie legitymacji szkolnej, którą zgubił. Potem zgubił fałszywą. Gdy znalazły się obie, zrobiła się draka, Czesław dostał „urlop wychowawczy”, na przemyślenie swojej zbrodni i na ułożenie bardzo wówczas modnej samokrytyki.

Po wielu wahaniach wstąpił do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Tam pod opieką profesora Wiktora Chomicza zaczął specjalizować się w grafice miniaturowej. W owym czasie w Krakowie trwał głośny proces czterdziestu katów z Oświęcimia. Czesław regularnie chodził na rozprawy, zdając sobie sprawę z tego, że zostaną oni skazani za zbrodnie, jakich się dopuścili. Chodził nie tylko dlatego, aby być świadkiem sprawiedliwości dziejowej, ale również z powodów służbowych. Robił akurat wielki atlas anatomiczny dla studentów medycyny. Trudno było tak od razu rozgościć się w prosektorium i malować szczegóły. Zaczął więc od żywych jeszcze hitlerowców, rysując ich twarze, próbując jednocześnie oswoić się z nimi, jeszcze żywymi, zanim personel prosektorium otworzy ich klatki piersiowe, aby można było uwiecznić wszystkie szczegóły anatomii. Nie znosił prosektorium, ale codziennie tam chodził, bo należało zrobić dokładne rysunki.

W czterdziestym dziewiątym wykonał pracę dyplomową – „Bitwę pod Grunwaldem” Matejki w miniaturze.

Mam fotografię znaczka i fotografię obrazu przed sobą. Staram się, jak w zagadce na spostrzegawczość, odnaleźć różnice pomiędzy znaczkiem i obrazem. Wydawało mi się to łatwe, a nic z tego nie wyszło, mimo że ponad godzinę doszukiwałem się różnic w szczegółach. Albo więc jestem mało spostrzegawczy, albo autor znaczka przeniósł na swoją pracę dyplomową wszystko, co było do przeniesienia z Matejki.

A swoją drogą, pierwszy znaczek autorstwa Czesława Słani ujrzał pocztowe światło dzienne dopiero 24 marca 1951 roku. Widniał na nim motyw Komuny Paryskiej, której osiemdziesiąta rocznica właśnie przypadała. W Krakowie wykonał dwadzieścia trzy grawerunki. Na ostatnim był motyw olimpiady w Melbourne z oszczepnikiem Januszem Sidłą na pierwszym planie. Był rok 1956, Czesław projektował, ale czuł się nie najlepiej. Na zdjęciu roentgenowskim płuc pokazały się tajemnicze plamy, a już wkrótce ftyzjatra postawił smętną, ale jednoznaczną diagnozę: gruźlica!

W zasadzie powinno się odstawić pracę na jakiś czas i poddać się intensywnemu leczeniu. Groziło mu wycięcie fragmentu płuca. Rok pięćdziesiąty szósty w Polsce był jednakowoż rokiem entuzjazmu, odgwizdano przecież koniec stalinowskiego reżimu, a Czesław Słania miał również powody do radości. Oto nastał czas, kiedy leczenie można podjąć za granicą. Na Zachodzie podobno leczą gruźlicę o wiele skuteczniej niż w Polsce, nie trzeba też niczego wycinać, wystarczy tylko wybrać sobie miejsce leczenia. Usłyszał, że najlepsza będzie Szwecja.

Pojechał. Trafił do Sztokholmu na resztę życia.

 

* * *

Już po kilku dniach w nowym klimacie poczuł się lepiej, uznał więc, że z leczeniem można jeszcze poczekać. natomiast warto by zakręcić się koło jakiejś pracy, bo trzeba przecież z czegoś żyć. Wydawało mu się, że jako specjalista od miniatur zaraz dostanie pracę na poczcie.

Szwedzi nie od razu docenili niezwykły talent Polaka. Jak to u nich zwykle bywa, zaproponowali cudzoziemcowi coś pośredniego między kopaniem rowów, a zmywaniem garów. Wszak tylko Szwedzi, jako jedyna nacja na świecie, potrafią prawidłowo wykonywać inne prace! Młody emigrant programowo odrzucił łopatę. Wątłe zdrowie nie gwarantowało mu sukcesów na tym polu. Wybrał restaurację, a konkretnie – stołówkę pocztową. Znalazł się więc od razu blisko instytucji, która dopiero po latach będzie wychwalać go pod niebiosa, ale jeszcze wtedy liczył się tylko talent w szybkim zmywaniu naczyń. W przerwach, pomiędzy jednym stosem talerzy a drugim, rysował znaczki. Wszyscy podziwiali, mówili „bardzo ładne” i na chwaleniu to się kończyło. Czesław przyjechał przecież nie jako pocztowy grawer, lecz jako ktoś, kto chce się tu osiedlić, a zatem musi robić to, co akurat można.

Tak więc znaczki nie zrobiły na razie takiego wrażenia, jakiego oczekiwał. Spróbował z innej beczki. Akurat Dwight Eisenhower został po raz drugi wybrany prezydentem USA, a ponieważ był on idolem Słani z lat wojny, toteż należało, zdaniem Czesława, jakoś to uczcić.

Uczcił z hukiem, którego sam się nie spodziewał. Namalował mianowicie banknot dziesięciodolarowy z wizerunkiem Eisenhowera. Miejsce, na którym zawsze widnieje ostrzeżenie o karalności za fałszowanie waluty amerykańskiej, zapełnił gratulacjami dla Eisenhowera, a na końcu dał swoje imię i nazwisko. Wysłał do Białego Domu i czekał na gratulacje za udany dowcip.

Czekał, czekał, aż wreszcie się doczekał. Jak w niedobrej bajce. Pewnego razu odwiedziło go kilku smutnych panów. Potraktowali Polaka jak groźnego fałszerza pieniędzy i zażądali wydania matryc.

– Jakich matryc? – wykrztusił zdumiony i przerażony Słania.

– Tych, na których fałszujesz pieniądze!

A  niech to kule biją! Najlepiej amerykańskie, którymi idol-generał strzelał do niemieckich barbarzyńców.

– Nie ma żadnych matryc, malowałem banknot akwarelą – wyjaśnił pechowy rytownik.

Roześmiali mu się w nos. Bujać to my, a nie nas, i tak dalej, a w więzieniu to nawet najgorsza pamięć się poprawia. Przedstawił zatem argument, który mimo wszystko wydał się policjantom przekonujący. Otóż wykonał fragment banknotu na oczach swoich prześladowców właśnie akwarelą.

Całe wydarzenie obiło się głośnym echem nie tylko po Szwecji, ale również w świecie. W kilku gazetach zamieszczono reprodukcję banknotu, który od razu wzbudził uznanie fachowców. Ni stąd, ni zowąd nieznany dotąd pracownik pocztowej stołówki otrzymał nagle konkretną propozycję. Oto minister poczty z dalekiej Wenezueli, nawiasem mówiąc za pośrednictwem ministra poczty brazylijskiej, poprosił o wykonanie banknotu. Miał to być banknot wartości 10 boliwarów...

I tak się to zaczęło. Od banknotów, bo po Wenezueli przyszła kolej na inne państwa: Izrael, Brazylia, Argentyna, Urugwaj... Dopiero w kwietniu 1960 roku obudziła się, jak niedźwiedź z zimowego snu, Poczta Szwedzka. I jak prawdziwy niedźwiedź, obudziła się w nie najlepszym humorze. Bo ktoś podpatrzył, że kanadyjska wytwórnia papierów wartościowych zaproponowała Słani pracę w Toronto. O, do diabła! Utracić takiego, który ma już znaczące wzięcie w kilku innych krajach, byłoby rzeczą wysoce niepraktyczną! Do tego dopuścić nie można...

Niemal  błyskawicznie Czesław Słania dostał obywatelstwo szwedzkie oraz dobrze płatną pracę od Poczty Szwedzkiej. Byleby tylko nie wyjeżdżał z kraju!

 

* * *

Ile kresek można postawić na jednym milimetrze kwadratowym?

Nasz znakomity rodak potrafił narysować siedem, a nawet dziesięć takich kresek i robił to ponad 50 lat!

Tytan pracy! Jak twierdzą znawcy, dobry grawer potrafi zrobić około 250 znaczków w ciągu całej swojej kariery zawodowej. Czesław Słania znacznie przekroczył już liczbę, którą odnotowano w Księdze Guinnessa. Wykonał wtedy 970 znaczków. Zapewniał, że nie spocznie na laurach, dopóki nie zrobi tysiąc.

No i stało się. W końcu roku 2000 Czesław Słania miał już na swoim koncie tysiąc znaczków! Ten tysięczny, o nominale 50 koron, epatował tematyką biblijną – u góry anioły, na dole diabły. W sumie wygląda to jak kolorowe pomieszanie tematów, ale wszystko jest tam poustawiane na swoim miejscu, a diabły wcale nie są straszne, raczej wesołe.

Jeszcze w siedemdziesiątym drugim stary król Gustaw Adolf zachwycił się serią znaczków, jakie pan Czesław zrobił na 90-lecie urodzin monarchy. Zachwyt miał swoją wymierną moc: Polakowi został przyznany tytuł nadwornego grawera. Nie ma z tego żadnej fuchy, są raczej obowiązki. Pan Czesław musiał od tamtej pory po prostu „bywać”. Na królewskim dworze, bo gdzieżby indziej! Gdy tylko trafiała się jakaś uroczystość, do jego domu pukał ubrany w liberię wysłannik, szerokim gestem zapraszał do samochodu i wiózł nadwornego grawera prosto na salony królewskie. Czekał na niego zawsze młody król Karol XIII Gustaw, serdecznie witał, pytał, co słychać w pracy i czy zdrowie szanownego grawera dopisuje, bo jeżeli chodzi o znaczki, to nadal budzą one powszechny podziw. A wobec tego sprawą niezwykłej wagi pozostaje kondycja fizyczna dostojnego gościa.

Co by nie rzec, już po kilku miesiącach od czasu przyjazdu do Szwecji okazało się, że wyzdrowienie dokonało się samo za sprawą ostrego klimatu panującego po drugiej stronie Bałtyku i że niczego nie trzeba już wycinać. Aż szkoda, że wielcy twórcy epoki Romantyzmu, jak chociażby Szopen i Słowacki, jeździli na leczenie na południe Europy. Nie mieli pojęcia, że klimat Sztokholmu działa o wiele skuteczniej i że w tym kraju gruźlica jest chorobą wręcz nieznaną.

To wszystko nie znaczy jednak, że pan Czesław nigdy nie narzekał na zdrowie. Ale też przywykł, że po czasie choroby zawsze następuje czas dobrego zdrowia.

– Mam tak dużo pracy teraz – mawiał rozbrajająco – że już nie pozostaje czasu ani na chorobę, ani nawet na umieranie.

Twierdził, że wykonanie rysunku potrzebnego do znaczka to tak naprawdę prosta robota. Wszystkie kreski są przecież jednakowe, a dopiero ich zestawienie, cieniowanie i zagęszczanie sprawia, że wychodzi to, co powinno. Pełny obraz widać jednak dopiero pod lupą. W Szwecji graweruje to, co uważa za stosowne, jego pomysły zawsze były dobrze widziane, natomiast w Polsce, kiedy jeszcze tam mieszkał, dochodziło czasem do nieporozumień.

– Gdy zbliżała się rocznica Powstania Kościuszkowskiego w 1954 roku – wspomina z uśmiechem, wszak był to czas jego młodości – dyrekcja poczty postanowiła ją uczcić i zlecono mi grawerunek. Kiedy wszystko było gotowe, należało zwyczajowo prosić instancję partyjną o zgodę na druk seryjny. Szef wydziału propagandy, patrząc na znaczek, nasrożył się i butnie oświadczył, że taki znaczek nie pójdzie. Dlaczego? Bo chłop kłania się szlachcicowi Kościuszce. Tak być nie może. Chłop potęgą jest i basta!

Taki obraz w epoce zwycięstwa klasy robotniczej nad zapyziałą burżuazją? Kacyk był zawzięty i nie dał się przekonać, że to kwestia obyczaju, a nie służalczości. Dopiero później dyrekcja odwołała  się  do  jego  przełożonego  i znaczek otrzymał absolutorium.

 

* * *

Ulf Dahlsten, szef Poczty Szwedzkiej, nie ma najmniejszych wątpliwości co do talentu i wielkości polskiego grawera. Odwiedziłem go w roku 2004, na rok przed śmiercią Czesława Słani.

– Słania jest u nas tak samo znany jak u was papież. To najdoskonalszy od stuleci ambasador kultury polskiej – mówi z szacunkiem. – Dzięki Czesławowi mamy nieustającą możliwość utrzymania wysokiego poziomu znaczków, a także przyciągania do nas ogromnej rzeszy filatelistów. 

Okazuje się, że Czesław Słania jest nie tylko ambasadorem kultury polskiej, ale również szwedzkiej. W dziewięćdziesiątym szóstym otrzymał bowiem nagrodę Emigracyjnego Instytutu Szwedzkiego w Boras za osiągnięcia i propagowanie kultury szwedzkiej w świecie.

Na jego znaczkach zawsze jest drobnym maczkiem napisane: „Cz. Słania”. Obliczono, że do roku 1999 wypuszczono na rynek aż 50 miliardów „Czesławów”. Chciałoby się rzec: Miliarder!

– Niestety, nie płacą mi od ilości wydruków – wyjaśniał pan Czesław. – To państwo szwedzkie zarabia na tych znaczkach, a nie ja. Ja mam tylko pewną stawkę za wykonany znaczek i koniec na tym.

 

* * *

Gdy jeszcze w siedemdziesiątym drugim ludziska w Polsce dowiedzieli się, że ich rodak został nadwornym grawerem królewskim, zaraz też zapobiegliwi obywatele zaczęli słać listy, adresując je na zamek królewski w Sztokholmie. Wyobrażali sobie, że jeżeli królewski, to musi mieszkać na zamku.

 „...Niech Pan przyśle mi ładną bieliznę – pisze jedna z autorek – bo w tej naszej Polsce to tylko sprzedają jakieś okropne galoty, które wstyd założyć na tyłek. Szkoda, że nie wiem, ile Pan ma lat, bo z góry chciałabym odwdzięczyć się. Jeżeli jest Pan wystarczająco młody, to przyślę 16-letnią córkę”.

Dystyngowany, siwy pan w okularach, o sympatycznej, dobrej twarzy i ciepłym uśmiechu nie jest już dzisiaj „wystarczająco młody”, lecz wtedy, gdy pisało się z Peerelu, jeszcze taki był. Ale, jak na złość, nie korzystał z ofert tych pięknych i młodych pań, które listownie zapewniały o swoich skłonnościach do odwdzięczania się. Tym niemniej każdy list traktował jako kawałek Polski, której ciągle mu brakowało.

– Muzyka ludowa z kraju działa na mnie jak narkotyk. Może być też operowa czy inna, byle polska – uśmiechał się znowu pan Czesław, kiedy go odwiedziłem pod koniec 2003 roku. – Radio gra, a ja koncentruję się wtedy na swojej pracy. To muzyczne tło jest mi bardzo pomocne.

Często też, kiedy siedział na jakimś przyjęciu w zamku królewskim, zastanawiał się, „jak ja się tu znalazłem”. Jest na przykład przy jednym stole siedmiu królów i Czesław Słania, nie-król.

– I tak sobie wymieniamy uśmiechy i uprzejmości, mówimy, że jedzenie dobre a powietrze świeże. Chyba że jest zupa żółwiowa, której nie lubię, wtedy unikam dyskusji o jedzeniu. Ale przecież siedząc obok królów, marzę jednocześnie, aby być jeszcze przynajmniej raz na weselu wiejskim gdzieś na Lubelszczyźnie.

W trakcie swojej pracy pan Czesław niejednokrotnie dawał upust wspomnieniom. Pomiędzy cienie i kreski wstawiał na przykład polskie imię „Marysia”. Gołym okiem tego nie widać, ale pod szkłem powiększającym napis jest doskonale widoczny.

– Dziewczyny były zawsze u mnie na pierwszym planie – wyjaśniał pan Czesław. – Zawsze była miłość i dziewczyny. Gdy tylko się zakochałem, uwieczniałem to miniaturowo na robionym właśnie znaczku.  A bywało nawet tak, że na znaczku są dwa imiona, bo gdy zaczynałem rysować, była jedna dziewczyna, a kiedy kończyłem, pojawiła się już druga. Samo życie!

Czego potrzebował do szczęścia?

Niewiele. Stół i dobre światło. Podczas pracy tak się wtedy wyłączał, że gdyby po pewnym czasie ktoś go zapytał, gdzie się akurat znajduje – czy w Krakowie, czy też w Monako, Rio de Janeiro, w Sztokholmie – w pierwszej chwili odpowiedziałby, że nie wie.

Nie jest to zajęcie dla każdego. W tej dziedzinie ręka musi funkcjonować tak samo pewnie jak ręka strzelca wyborowego. Zresztą trudno sobie wyobrazić, aby nawet lekko trzęsącymi się palcami, której to przypadłości podlega znakomita większość populacji, można było postawić dziesięć kresek na obszarze jednego milimetra kwadratowego.

W roku 1997 Czesław Słania został laureatem dorocznej nagrody tygodnika „Poczta Polska”. W uzasadnieniu przytoczono między innymi fakt, że laureat otrzymał już najwyższe wyróżnienia na kilkunastu międzynarodowych konkursach. Aż sześć spośród jego znaczków uznano za najładniejsze na świecie, a dwanaście zwyciężyło w 19 edycjach szwedzkiego konkursu na najładniejszy znaczek roku. Artysta jest też jedynym oficjalnym grawerem trzech panujących w Europie dworów: Szwecji, Monako i Danii. Jest też jedynym, do którego zwróciła się administracja pocztowa ONZ z prośbą o opracowanie grawiury dla specjalnej serii „Filatelistyka – hobby międzynarodowe”.

Najbardziej zaskakująco wyszedł mu portret Awicenny. Nigdzie nie było przecież wizerunku tego uczonego, a trzeba było dokonać dzieła. W tej sytuacji pewien profesor orientalistyki czytał Słani relacje uczniów Awicenny na temat mistrza oraz strojów i obyczajów panujących w krajach arabskich w XI wieku, a on wyobrażał sobie, jak mógł wyglądać sam mistrz. Wyszła w końcu twarz pociągła i surowa, a popiersie przybrane w dostojne szaty.

W jakiś czas później ktoś zrobił Awicennę w starym NRD. Arabski lekarz i filozof wyszedł tam okrągły na twarzy i z pokaźnym brzuszkiem.

– Oznacza to – skomentował wydarzenie pan Czesław – że w NRD żyło się Awicennie znacznie lepiej niż u nas.

Za najlepsze swoje znaczki Czesław Słania uważał: motyw barana wykonany dla Wysp Owczych, dyliżans dla Szwecji oraz grajek, również dla Szwecji. Grajek dostał nawet tytuł najładniejszego znaczka świata o tematyce muzycznej.

Mówi się czasem, że szewc bez butów chodzi. Na pewno coś w tym jest, bo… już tak na marginesie: pan Czesław nigdy nie był filatelistą!

Co lubił najbardziej? Kraków. Bywał tam co roku. To przecież miasto jego młodości! Zmarł 17 marca 2005 roku w Krakowie i tam, zgodnie z życzeniem, został pochowany.

       

* * * * *

 


Viewing all articles
Browse latest Browse all 786