Mirosław Prandota
Nazwisko hrabiego Potockiego kojarzy się ludziom, nawet niezbyt wykształconym, z historią Polski. Wszak był to ród magnacki, który niejednokrotnie współdecydował o losach naszego kraju. Minęło kilka wieków – wszystko się zmieniło. Od wielu już lat potomek dawnych możnowładców jest najpopularniejszą osobą w jednym ze szwedzkich kurortów na wschodnim wybrzeżu.
WYDZIEDZICZONY PRZEZ HISTORIĘ
Przyjęcie urodzinowe
Odśpiewano „sto lat”. Tego dnia hrabia Jan Potocki obchodził swoje osiemdziesiąte ósme urodziny, więc jeżeli życzeniom i prognozom stanie się zadość, jubilat będzie musiał zapraszać miłych gości jeszcze przynajmniej dwanaście razy.
A póki co wychylono szampana. Potocki zasiadł u szczytu stołów ustawionych szeregowo wzdłuż werandy i nakrytych białymi obrusami, gości ma po lewej i po prawej stronie, jednych bliżej, drugich dalej, inaczej przecież być nie może. Za parę minut gosposie wniosą jadło i napitki.
Jest dzień 30 czerwca 2003 roku. Do willi w Varbergu, kurortu położonego na wschodnim wybrzeżu Szwecji, zjechało prawie pół setki Potockich. Hrabia mieszka tu już od ponad trzydziestu lat, ćwierć wieku temu pobudował przestronne siedlisko, kto przyjechał z dala, może przenocować, nawet pomieszkać trochę, miejsca jest pod dostatkiem. Od werandy odchodzi ukwiecony taras, za nim rozciąga się wspaniale utrzymany ogród z pulsującą fontanną w środku, zaś bryza wiejąca od morza sprawia, że oddycha się tutaj prawdziwie życiodajnym powietrzem i te szesnaście lat, które hrabiemu zafundowała rozrzutna rodzinka, da się jakoś załatwić.
Hrabia uśmiecha się pod wąsem, patrzy, kto przyjechał, cieszy się, że jest ich aż tylu, żałuje, że jednak kogoś zabrakło, ot życie! Po prawej, najbliżej gospodarza, zajmuje miejsce Sylwia, jego szósta żona, z którą jest akurat w separacji, ale zarazem w doskonałej komitywie. To ona przed laty, gdy już wylądowała w Szwecji, zrobiła mocno zawiedzioną minę na widok swojego korespondencyjnego hrabiego, który okazał się o trzydzieści lat starszy od niej. Nieco dalej podnosi kielich do ust Elżbieta. Z nią rozwiódł się dostojny jubilat w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym, a tak naprawdę to ona rozwiodła się z nim. Była piękna i nadal błyszczy urodą. Bożena z lat 60. i Halina z lat 70. opowiadają sobie coś ciekawego, a Teresa z lat 50. podaje ciastka wnukom.
Im dalej od jubilata, tym swobodniej. Trącają się kieliszkami synowie. Jeden z nich, Jerzy, właśnie przyjechał na urodziny ojca aż z Ameryki. Inni mieszkają w Szwecji. Żony, które mówią tylko po angielsku, z żonami, które mówią po szwedzku. Dorosłym Potockim przyglądają się dzieci, zarówno te, które mówią tylko po angielsku, jak i te, które mówią i po szwedzku, i po angielsku. Im później urodzone, tym bardziej obcy jest im język polski. A w ogóle to każde z nich co roku wygląda inaczej, bo sprawia to matka natura, czemu nikt nie powinien się dziwić.
Polski hrabia sprzedaje bibeloty
Żal, że nie przyjechała z Krakowa Jadwiga, pierwsza żona z lat 40., która wyciągnęła swojego hrabiego z łap gestapo, gdy już mu się szykowała wycieczka do obozu zagłady za udział w organizacji podziemnej. Hrabia wspomina dawne czasy, bo przynajmniej raz na rok wypada oddać się takim wspomnieniom, przypomina, że całe życie kochał konie i kobiety, jednak ze wskazaniem na konie, otwiera szwedzką gazetę „Arbeten”, postukuje przez chwilę łyżeczką w szklankę, aby wymusić posłuch, woła „słuchajcie” i czyta, od razu tłumacząc tekst na język pradziadków: „– Z polskiego dworu na jarmark. Polski hrabia sprzedaje bibeloty”.
Pokazuje zdjęcie na tle własnego antykwariatu, który prowadzi przecież od lat, mówi o popularności, jaką zdobył w swojej nowej ojczyźnie właśnie z racji posiadania tego magazynu rupieci. Mieści się w nim trzysta tysięcy cennych dla zbieraczy staroci. Pięćset sztuk zegarów, siedem setek aparatów fotograficznych z różnych epok, nieprzebrana kolekcja sztyletów, fajansów, czajników, samowarów, figurek, a nawet zabytkowy traktor.
Co by nie powiedzieć, życie Potockich związane jest z nazwiskiem szwedzkiej dynastii Wazów. W XVII wieku, za panowania potomka tej dynastii w Polsce Zygmunta II, postacią znaczącą w środowisku magnackim był hetman koronny wielki, Jan Potocki. W początkach XXI wieku, za panowania Karola XVI Gustawa Wazy, postacią, już niestety niewiele znaczącą, ale jednak znaną na szwedzkiej ziemi, jest prawnuk magnata, hrabia Jan Potocki. Ponieważ bibeloty zbiera co drugi dorosły Szwed, a ich mieszkania przypominają nierzadko stragany odpustowe, można powiedzieć, że Potocki mieści się w czołówce znanych osobistości szwedzkich, nikt z rodziny nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Uroczystość urodzinowa, jak co roku, nastraja hrabiego do przypomnienia klimatu z tamtych, polskich jeszcze lat. Na stole pojawia się album bezcennych fotografii. Najpierw jeden, potem drugi, trzeci, następny. Już widać Rymanów-Zdrój w kolorze czarno-białym, miejscowość leżącą między Jasłem a Krosnem, własność rodziny Potockich z epoki Drugiej Rzeczypospolitej. Młody hrabia na siwym koniu przed domem, na karym koniu i z szablą w ręku przed gmachem Szkoły Podchorążych Kawalerii, bez konia na defiladzie wojskowej w trzydziestym ósmym, w mundurze podchorążego na tle kompleksu pałaców w Wilanowie, znowu na koniu jako zwycięzca wyścigu, przyjmuje gratulacje od jakichś eleganckich wielbicielek koni lub hrabiów i wreszcie hrabia na stogu siana, bez konia, ale za to z Jadwigą ubraną w kąpielówki podczas upalnego lata 1939 roku.
Kochał konie i kobiety
Młody Jan Potocki, który kochał konie jeszcze bardziej niż kobiety, zakochany był również w Rymanowie, a pamięć tej miłości trwa do dziś:
- Kochałem Rymanów, bo świetnie się tam czułem. Dookoła lasy, a rzeka Taba pełna była ryb, wszędzie masa kwiatów, w lecie motyle, które namiętnie zbierałem. Powietrze było wtedy czyste, lata słoneczne, a śnieg, który spadł zimą, leżał aż do wiosny – opowiada jubilat z łezką w oku.
Potoccy z Rymanowa dbali o ludzi. Babka Potocka poświęciła życie dla dobra bliźnich. Razem z dziadkiem Stanisławem hrabią Potockim rozdali prawie cały majątek na dobroczynne cele. W okolicach Rymanowa założyli między innymi kółko rolnicze, kasę pożyczkową, dwie szkółki rzeźbiarskie dla uzdolnionej młodzieży wiejskiej, tkalnię w Korczynie i wiele innych rzeczy, które też można by wyliczyć, gdyby komuś zechciało się zajrzeć do starych dokumentów. Babka ofiarowała Kolonii Lwowskiej ogromny plac, na którym własnym sumptem wystawiła trzy pawilony. Mieszkały tam przez lata dzieci rodziców zamieszkałych we Lwowie, których nie było stać na opłacenie wyjazdu do uzdrowiska.
A w Domu Zdrojowym odbywały się znane w okolicy kinderbale oraz prawdziwe bale, takie dla ludzi z towarzystwa. Na scenie występowali najlepsi artyści, jak chociażby Mieczysław Fogg, Ordonka, Loda Halama, chór Dana, chór Czejanda.
W pamiętniku Potockiego można odnaleźć rejestr przeczytanych przez niego jeszcze przed wojną książek: cała Rodziewiczówna, czyli 43 książki, cały Marczyński – 33 książki, Cronin, Remarque i Sienkiewicz. Oho, Sienkiewicz kilkakrotnie! To było życie. Miał człowiek trzech korepetytorów, którzy za ojcowskie pieniądze usiłowali zrobić z niego człowieka. Jeden był od matematyki, drugi od łaciny, a trzeci był kobietą, ładną panienką od francuskiego. Młody Jan zawsze podczas lekcji myślał głównie o tym, jakby tu ją pocałować, ale brakowało mu odwagi. Inna rzecz, że mimo wszystko ten jednostronny flircik wyszedł mu na dobre, bowiem po ukończeniu gimnazjum mówił biegle po francusku.
Honor arystokraty
Dzisiejszą młodzież hrabia ocenia raczej sceptycznie.
– To niedorajdy – powiada jowialnie i serdecznym spojrzeniem obrzuca synów i wnuków.
On sam na przykład najbardziej cenił sobie honor. Kto dzisiaj słyszy o czymś takim, a nawet jak już słyszy, to wie, o co chodzi? Honor to było coś takiego, co dawało człowiekowi napęd do życia. Człowiek bez honoru był przez innych traktowany jak człowiek bez głowy, czyli nieistniejący w pamięci otoczenia. Honor znaczył więcej niż każde pieniądze, więcej niż majątek. Honor liczył się, kiedy zdobywało się dziewczynę, kiedy ktoś kogoś wyzywał na pojedynek, kiedy brało się udział w zawodach.
Jan Potocki wcześnie zaczął uprawiać sport. Mając siedem lat, jeździł już na koniu, na nartach, a w gimnazjum ostro boksował. Jeszcze później grał w hokeja, w siatkówkę, skakał o tyczce, biegał na krótkich i długich dystansach, doskonale strzelał z broni małokalibrowej, skakał wzwyż i w dal, brał udział w biegach narciarskich i w wyścigach końskich. Zdobył mnóstwo odznak i medali. Człowiek honoru musiał być dobrym sportowcem.
W Szkole Podchorążych przyjaźnił się z księciem Jerzym Lubomirskim, który uwiódł żonę dowódcy szwadronu, z księciem Hochenlohe ze Śląska, który był wierny swojej narzeczonej, a także z Tedim Chłapowskim, który do dziś jest mu winny dwieście przedwojennych złotych.
W tamtym czasie wypadało też skończyć jakieś studia, hrabia wybrał najkrótsze, takie, które trwały tylko trzy lata, w Szkole Nauk Politycznych w Warszawie. Zamieszkał na stancji u swojej stryjecznej siostry, Beaty Branickiej, w pałacu w Wilanowie, gdzie odbywały się bale, na których bywała cała śmietanka Warszawy. Potocki pamięta, jak poznał osobiście Rydza-Śmigłego, który przecież miał wcześniej powiązania z Rymanowem, bo będąc studentem, dorabiał sobie na wakacjach, opiekując się dziećmi w Kolonii Lwowskiej.
W Wilanowie było sześciu służących. Rano do sypialni studenta Potockiego przychodził stary służący Stanisław, który miał długie wąsy i nienaganne maniery. Trzymał w ręku srebrną tacę ze śniadaniem, podnosił story w oknach, zawiadamiał, jaka pogoda na dworze, i oświadczał, że kąpiel dla jaśnie pana gotowa.
Czekanie na cud
A wojna światowa zaczęła się dla hrabiego w Rymanowie. O szóstej rano najpierw coś walnęło z hukiem, potem słychać było odgłos lecących samolotów, jeszcze później widać było czarne krzyże na skrzydłach. Bomby trafiały w tory kolejowe, w pociągi i w ludzi. Trzeba było coś robić, do kogoś strzelać, bronić ojczyzny, po prostu nie dać się.
Opłotkami przedarł się Potocki do Lwowa. Tam wprawdzie też spadały z nieba bomby, ale żołnierze bronili się zajadle i wszystko wskazywało na to, że mogli długo tak się bronić. Pierścień wojsk niemieckich zaciskał się coraz mocniej wokół miasta, lecz nastroje były wciąż dobre, wszak lada dzień miały przybyć z odsieczą samoloty angielskie. Niestety, niebo najeżone było wciąż tylko swastykami, Anglików ani na lekarstwo, a już niebawem z drugiej strony nadciągały hordy rosyjskie, wobec których nikt nie wiedział, jak się zachować. Przeważały twarze mongolskie, dzikie, brudne, źle umundurowane, często ze sznurkiem zamiast paska przy karabinie. Ich oczy błyszczały chciwie. Byli nienasyceni. Chcieli tylko mordować, rabować, pić wódkę i mieć dziewczyn do syta.
– I po co moi przodkowie walczyli o wolność Lwowa, kiedy my musieliśmy już wkrótce opuścić miasto? – żalił się głośno jubilat wobec rodziny, z której połowa i tak nie znała historii kraju pochodzenia dziadka. – Dlaczego hetman koronny wielki Potocki, zwyciężył Turków pod Chocimiem? Dlaczego jego syn zginął pod Żółtymi Wodami? Po co mój brat, Aleksander, walcząc w pierwszym szeregu, dotarł aż do Kijowa? Po co bronił on Lwowa w walce z Ukraińcami? Czyżby przelana krew polska poszła na marne?
Niestety, wszystko na to wskazywało. Kiedy Potocki wychodził z miasta z całą masą żołnierzy, czerwonoarmiejcy nie puścili ich na zachód, pokierowali na wschód. Enkawudziści wyłapywali oficerów i podchorążych. Stali na ciężarówkach, ubrani w skórzane kurtki.
– Pokażi ruki! – zawołali, było nie było, do jaśnie pana.
Jak zwykle miał ręce brudne i z nagniotkami od sportu i pracy. Gdyby miał delikatne i wypielęgnowane, dostałby kulę w łeb. I tak zwycięzcy puścili hrabiego-podchorążego, wolno, bo wzięli go za chłopa. Po wielu dniach i nocach, okrężną drogą, dotarł do Warszawy, a gdy już zaczęły normalnie kursować pociągi, wrócił do Rymanowa.
Z czasem, gdy jeszcze nie było lekko, ale już w miarę normalnie, wziął się za pracę na roli. Orał i siał całe dnie, starając się oddawać Niemcom jak najmniejsze kontyngenty.
W roku 1943 pojechał do Łańcuta, do swojego wuja, Alfreda Potockiego. Niemcy nie ruszali wuja z powodu znajomości jego z Goeringiem, z którym jeszcze przed wojną brał udział w polowaniach wraz z prezydentem w Spale.
Na stację przyjechała po gościa-kuzyna piękna bryczka, zaprzężona w dwa siwe araby. Po przywitaniu się wszyscy poszli na obiad. Za każdym krzesłem stał lokaj. Kiedy pani Potocka dzwoniła, ukazywał się kolejny lokaj z daniem. Z boku na stole stały miseczki do mycia palców, przybrane płatkami róż. Po obiedzie okazało się, że obowiązkowym punktem programu było oglądanie największej w Europie powozowni. Stały tam marmurowe żłoby, a w stajni pachniało czystością jak w salonie.
Hrabia dorastał w warunkach, kiedy to trzeba było określić swój stosunek do różnych zjawisk. Między innymi do Żydów. Sam przyznaje, że przed wojną był antysemitą, głównie zresztą dlatego, że raził go ekspansjonizm Żydów niemal we wszystkich dziedzinach. Ale gdy zobaczył, jak Niemcy prześladują tych ludzi, stanął teraz po ich stronie. Z narażeniem życia Potoccy przechowali kilkanaście osób pochodzenia żydowskiego przez całą wojnę.
– A z dziewczynami nawet flirtowałem! – podkreśla dzisiaj hrabia z błyskiem w oczach.
Ucieczka z pałacu
Z Rosjankami już flirtować się nie dało. W każdym razie nie wtedy, gdy na ziemie polskie wkraczała Armia Czerwona, gotowa strzelać do wszystkiego, co pachnie starym porządkiem. Wyzwoliciele nie przepadali za hrabiami, swoich mieli już dawno z głowy, dla polskich było jeszcze sporo miejsca na Kamczatce. Na szczęście, zanim się pojawili, wyprzedziła ich zła sława. Potoccy wynieśli się z Rymanowa tak szybko, jak tylko mogli i to raz na zawsze. Załadowali co lepsze rzeczy na ciężarówkę i odjechali do Krakowa. Sztuka polegała teraz tylko na tym, aby umiejętnie wtopić się w tłum.
Obywatel Jan Potocki, broń Boże, żaden hrabia, znalazł dla siebie posadę dyrektora uzdrowiska w Wieńcu pod Krakowem. Miał tam samochód, kupiony legalnie za pieniądze od Kościuszkowców, ale przyszedł raz ruski kapitan z wycelowanym pistoletem i na „zdrawstwujtie” zagaił w te słowa:
– A dokumienty u was jest?
– Niet.
– Nu, tak dawaj maszinu!
Co można było zrobić? On miał argumenty, a Potocki niet.
Zaczynał się nowy porządek. Po kilku miesiącach przyjechał partyjny dyrektor z Warszawy i zaczął organizować sojusz robotniczo-chłopski zamiast leczyć ludzi. Tego akurat Potocki nie mógł ścierpieć i wyjechał do Jeleniej Góry, czyli na Ziemie Odzyskane, gdzie nikt nikogo nie znał i to było największe szczęście dla wielu ludzi. Były hrabia został tam kierownikiem stacji traktorów i maszyn rolniczych oraz majątku rolnego o powierzchni 150 morgów. Ludzie mówili na to „kołchoz”, po polsku pegeer. Strasznie podobała się obywatelowi Potockiemu ta robota. Pracował od świtu do nocy, bo robotny był od zawsze. Wszystko szło jak z płatka do czasu, kiedy wezwano go do UB i zapytano:
– Słuchajcie-no, towarzyszu Potocki! Czy wy przypadkiem nie jesteście hrabią albo jakimś innym przedwojennym wyzyskiwaczem i krwiopijcą?
– A w życiu! – odparł z takim oburzeniem, że aż spokornieli. – Nazwisko mam przypadkowe, jestem kierowcą.
Na potwierdzenie swoich słów wyciągnął książeczkę wojskową, którą wyrobił sobie pod koniec wojny. Było tam napisane „zawód: szofer”.
Za byle co wsadzano wtedy do więzienia, marne były te więzienia, nieogrzewane, bez prawa do zdrowotnego spaceru po lesie, więc hrabia trochę obawiał się, że w końcu go zidentyfikują i umieszczą w takim nieogrzewanym przytułku, toteż zrezygnował z pracy na roli i pojechał do Szczytnej, gdzie prowadził restaurację, a jednocześnie założył składnicę złomu, którego było wszędzie od cholery, jak to po wojnie.
Z czasem został jeszcze taksówkarzem, bo w roku 1948 zaczęto dawać coraz większe domiary właścicielom restauracji. Symbolem przydrożnym nowych stosunków na wsi stawały się gospody ludowe.
Jeszcze później, już w roku 1950 przeniósł się do województwa warszawskiego, gdzie wziął w dzierżawę 17 morgów piachu wraz z domkiem, pasieką i hodowlą nutrii. Nie było tam światła elektrycznego, ale tak prawdę mówiąc, nie było też czego oświetlać. Plony były liche. Na wsi panował wtedy prawie głód. Chleb jedzono od święta, a głównym pożywieniem były kartofle, które dobrze rosły na tych piachach.
Dopiero po roku 1956 jeszcze raz zaryzykował, pojechał do Polanicy i otworzył tam restaurację z orkiestrą. Personel był znaczny, ale, psia krew, wszyscy kradli! To też symbol nowych czasów. Gospodyni ogołociła cały bufet w kuchni z pięknej porcelany poniemieckiej, kucharka wrzucała do zupy same kości, bo mięso sprzedawała pokątnie ludziom. W torbie jednej z podkuchennych znalazł Potocki raz i drugi dwadzieścia kotletów schabowych. Kucharz robił sałatkę rybną z zepsutych węgorzy. Urząd skarbowy w komplecie przyjeżdżał regularnie na wyżerkę i popijawę. Urzędnik z komisji sanitarnej stale siedział u Potockiego i popijał piwo. Państwowa Inspekcja Handlowa była skaraniem boskim. Ciągle trzeba było ich błagać, prosić i przekupywać, aby przestali wypisywać karne protokoły. Gdy już się z Potockim na dobre zakolegowali, przychodzili zwykle we trzech i mówili:
– Po trzy stówy dla każdego i coś do teczki. Jak nie, to pana zrobimy.
Wieczorem milicja przychodziła na wódkę, której w myśl regulaminu restaurator nie mógł w ogóle mieć.
Kontrolerzy wojewódzcy żądali koniaków i win najlepszej jakości, których na składzie nie było, i Potocki musiał szukać ich po okolicznych sklepach. Jeden nawet zażądał, aby mu dostarczyć dziewczynę, taki był kontaktowy.
Harówka była niesamowita, aby wszystkim złodziejom dotrzymać kroku. Obywatel Potocki spał trzy do czterech godzin na dobę, aż wreszcie obudził się na dobre, sprzedał restaurację i wyjechał do Krakowa.
Hrabia w roli szefa pegeeru
Przystąpił tam do spółki w gospodarstwie na Woli Duchackiej, na przedmieściach Krakowa. Prowadził hodowlę kur i baranów, a zamieszkał w jednym pokoju przy stajni, gdzie również mieszkała krowa, którą też trzeba było się opiekować. Główne pożywienie rodziny Potockich, wszak była już Jadwiga i dziecko, stanowiła kasza. Dojadali jabłkami, których ojciec rodziny pilnował za pensję w postaci jednej trzeciej zebranych w sezonie owoców.
Bycie utajnionym hrabią w epoce wczesnego Peerelu to dość egzotyczna fucha, wymagająca nie byle jakiej inicjatywy. Potocki robił jednak dobre wrażenie na ludziach, więc nikt nie zgłaszał sprzeciwu, gdy pewnego razu założył on kółko rolnicze, którego został prezesem. Miał kilkudziesięciu członków, sam też orał jak nie prezes, aż w końcu doszło do katastrofy. Członkowie pracowali jak hrabiowie, a tylko hrabia pracował jak robotnik rolny. I kółko rolnicze diabli wzięli.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Kółko zakończyło się niedobrze, ale robotę trzeba było sobie znaleźć. Potocki został teraz kierownikiem transportu w spółdzielni mieszkaniowej. Egzotyka podobna jak gdzie indziej. Kierowcy kantowali, jak tylko mogli, sprzedawali materiały budowlane po drodze, z byle czym przyjeżdżali na miejsce. Ale ruch w interesie był – gdy zabrakło cegieł, budowało się domy z piasku. To właśnie dzięki pracy w spółdzielni dostał Potocki przydział na mieszkanie czteropokojowe, w którym później pozostawił żonę Jadwigę, ale jeszcze przedtem został przyjęty do pracy w produkcyjnym gospodarstwie rolnym, gdzie produkcji prawie nie było, ale był wolny etat dla dyrektora.
Gospodarstwo to zostało po jakimś czasie sprzedane i wtedy zatrudnił się na stanowisku starszego majstra w tuczarni i ubojni drobiu w Niepołomicach, ale wytrwał tylko trzy miesiące, a potem trafił się angaż na kierownika nocnego lokalu w Krakowie, gdzie zwalczał prostytutki, cinkciarzy i niebieskich ptaków.
Robolem, takim utytłanym harówą, został były hrabia dopiero na obczyźnie, kiedy władza ludowa ufundowała mu paszport i kiedy już po kilku wychowawczych odmowach wyraziła zgodę na wyjazd z wycieczką do Szwecji. To dopiero było przeżycie!
– W Malmoe mieliśmy wszyscy iść na obiad – ze śmiechem opowiada hrabia. – Głodny byłem jak wszyscy diabli, a tu przewodnik opowiada dyrdymały o trzymaniu się razem, żeby ktoś nie zaraził się imperialistycznym bakcylem w tej Szwecji. Jakoś przemogłem głód i poszedłem na policję prosić o azyl. Tam już spotkałem pięćdziesięciu kolegów z autobusu. Jak razem, to razem!
Przewodnik wrócił do kraju w pojedynkę, a tymczasem Szwedzi skierowali niepokornych uczestników wycieczki do obozu pod miastem, gdzie spędzili nocleg na wspólnej sali, ale gdy Potocki zagaił po francusku do szefa biura pracy, że jest tu dwóch inżynierów, jeden artysta malarz i jeden hrabia, przenieśli ich do porządnego hotelu.
Robol na taśmie
W jakiś czas później przyjechali z Goeteborga przedstawiciele firmy Volvo, aby zwerbować azylantów do pracy w fabryce na taśmie. Niemal wszyscy tam pojechali, Potocki uznał, że praca na taśmie to ogłupiające zajęcie, więc dostał dietę 100 koron dziennie, aby szukał pracy samemu. Szukał, a jakże, a po drodze wstąpił do Varbergu, w którym zakochał się od pierwszego wejrzenia.
W albumie jubilata zachowała się taka jedna fotografia z pionierskich lat w nowej ojczyźnie. Hrabia Potocki stoi w ceratowym fartuchu na tle zasmarowanej ściany, zapełnionej maszynami tak na oko z epoki szesnastowiecznej manufaktury, na rękach ma długie, gumowe rękawiczki koloru czerwonego, na głowie wypłowiałą czapkę, a na nogach zdeptane pantofle. W rękach trzyma dwa wiaderka wypełnione jakąś wredną paciają, z twarzy przebija rezygnacja i smutek. To już ani hrabia, ani nawet dyrektor peerelowskiego pegeeru, ale robol nad robole, któremu wszystko jedno, co dzieje się wokół niego, byleby tylko dali forsę na ćwiartkę i na kaszankę. Tak wspomina te najtrudniejsze dla siebie dni:
– Zgłosiłem się do pracy w fabryce plastikowych łodzi, bo coś trzeba było robić, z czegoś żyć. Robota nieprzyjemna, pracowaliśmy bez masek w oparach płynnego plastiku. W głowie kręciło się cały czas, trucizna niszczyła zdrowie, wiedziałem, że tak dłużej nie wytrzymam. Już po dwóch tygodniach poprosiłem o przeniesienie do fabryki rowerów, zostałem skierowany do wydziału galwanizacji i... wpadłem z deszczu pod rynnę. Tam bowiem parował ołów, a kiedy wychodziło się po pracy na dwór, głowa była ciężka jak ten ołów i trudno ją było donieść bez wysiłku do domu. Ale że nikt nas do roboty nie zmuszał, a zarobić na życie trzeba było, zaciskało się zęby i czekało na lepsze czasy. Wolne miałem tylko noce, bo w soboty i niedziele dorabiałem sobie w restauracji. Zmywałem gary, obierałem kartofle, dostawałem pięć koron za godzinę i czas leciał.
Na obywatelstwo szwedzkie czekało się hrabiemu osiem lat. Do ołowiu nie potrafił przywyknąć i po kilku latach, a było to w grudniu 1974 roku, trafiła mu się praca w lesie. Dopiero wtedy odżył. Miał pięćdziesiąt pięć lat, a poczuł się nagle jak nowo-narodzony. Jego brygadzista uprawiał bieg na orientację, był wysoki i silny jak zwierz, po pracy zachęcał Potockiego, aby ten pobiegał razem z nim po lesie.
I biegali dzień w dzień bez względu na pogodę, a hrabia wcale mu nie ustępował, mimo że był dwa razy starszy.
– Wpadaliśmy razem na jakąś z góry ustaloną metę! – podkreśla z dumą jubilat. – Gdyby już wtedy ktoś organizował zawody sportowe dla weteranów, wygrywałbym wszystkie konkurencje biegowe jak lecą.
Fotografia, na której hrabiego-antykwariusza widać w królestwie nieprzebranych rupieci, budzi zabawne skojarzenia. Hrabia trzyma w rękach skrzynkę ni to z gwoździami, ni to z pieniędzmi, a za sobą ma stertę kielichów miedzianych, figurek, szczotek do włosów i czort wie ile różnobarwnego barachła, jakie spotyka się czasem w Szwecji na pchlich targach oblężonych przez ludzi skłonnych dekorować własne mieszkania przez całe życie tak, że potem trudno poruszać się po takim domu.
Handlarz antyków
Jest autentycznym znawcą. Jego głos jest głosem eksperta, więc gdy ktoś w środkowej Szwecji ma rzecz, której wartość chciałoby się zweryfikować, autorytet hrabiego Potockiego jest niepodważalny.
Mówi, że w Varbergu czuje się szczęśliwy. Całą zimę w każdą sobotę i niedzielę jeździ do Goeteborga, sprzedaje tam i kupuje różne graty. W lecie zaś jeździ raz w miesiącu na jarmarki, a w każdą sobotę i środę sprzedaje antyki na rynku w Varbergu. Jest powszechnie szanowany i lubiany. Mimo szeregu lat ciężkiej pracy nie stracił doskonałego humoru, ma też w sobie coś, co budzi u innych respekt, nawet mimo swojej autentycznej serdeczności i przyjaznego nastawienia do każdego człowieka.
Raz w roku przybywa na zjazd rodzinny do Poznania, gdzie Polska Akademia Nauk organizuje spotkania rodzinne starej arystokracji w Pałacu Działyńskich. Tam przecież mieszkała kiedyś jego babka. Z Poznania blisko już do Kórnika, gdzie również mieszkała Anna z Działyńskich Potocka. Towarzyszą mu zwykle synowie, zarówno ci z Ameryki, jak i ci ze Szwecji. Przy okazji hrabia robi sobie dwutygodniowy urlop, aby być na Dolnym Śląsku, w Krakowie, w Rymanowie i w Warszawie, czyli w tych miejscach, gdzie kiedyś mieszkał. Świat jest już inny niż pięćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat temu, miejsc naszego dzieciństwa tak naprawdę już nie ma, ale wydziedziczony przez historię hrabia może przynajmniej pobawić się w zgadywankę: „O, tutaj było chyba to, a tam było tamto. A może nie tu, ale tam dalej na pewno...”
Jan Potocki napisał też pamiętnik. Na trzystu stronach najwięcej miejsca zajmują jego podboje miłosne. Te sześć minionych żon i całkiem pokaźny zastęp narzeczonych mówią same za siebie, naprawdę było o czym pisać. A przecież hrabia nie był od tego, aby tylko wykorzystać i zaraz rzucić. Każdą wspierał materialnie jak tylko mógł, a harówka, jaką zgotował mu w długim życiu los, była konsekwencją jego intensywnego życia erotycznego. Coraz młodsze żony miały odpowiednie wymagania, a tkwiące głęboko w tradycji rodowej poczucie honoru upominało się, aby tym wymaganiom uczynić zadość.
Więc hrabia czynił. Gdy tylko któraś z pań obrosła w dobrobyt, odchodziła. Nietrudno było znaleźć pretekst, wszak kobiety stanowiły nieustające hobby małżonka, który nierzadko zapominał, że był żonaty lub co najmniej zaręczony i raz po raz tracił głowę dla jakiejś urodziwej panny lub mężatki.
Pozostała już tylko dziewięćdziesiątka na karku, dzieci i wnuki rozsypane po świecie i świadomość pracowicie spędzonych lat. Gdyby jeszcze tylko udało się kupić tanio jakiś pałac w Polsce, która już nie brzydzi się hrabiami, radość życia sięgnęłaby szczytów...
No bo mimo wszystko pozostał żal, że świat jest już inny i jeszcze raz żal, że gdy przyjedzie się do Starego Kraju na wakacje, to prędzej czy później i tak trzeba wracać „do siebie”, do Szwecji.
Polskie muzeum w Szwecji
Któregoś dnia obwieściłem mojemu staremu kumplowi, Jorgenowi, że wybieram się do polskiego hrabiego, bo akurat pogoda była taka sobie, na ryby owszem, ale nad morze to już w żadnym wypadku. Jorgen, 50-latek, który hrabiów widział tylko na filmach, postanowił mi towarzyszyć. W ostatniej chwili zgłosił się Erik, czyli chłop bez ziemi, który już dawno sprzedał swoje hektary państwu i w związku z tym nie był niczyim poddanym, za to ciekawym świata. On też chciał z bliska zobaczyć hrabiego, aby później relacjonować setkom znajomych, również chłopom jak on sam, swoje wrażenia z tak zwanego eleganckiego świata.
Pojechaliśmy. Gdy moi Szwedzi zobaczyli zbiory Potockiego, kompletnie zbaranieli.
– To nie jest żaden antykwariat! – nie wytrzymał nagle Erik. – To muzeum!
Jorgen nie mówił nic, ale z jego miny wynikało, że ma podobną opinię. W ogromnej, długiej na sto metrów hali ciągnęła się kilkupasmowa wstęga stoisk, na których leżała historia Szwecji pod postacią eksponatów z różnych epok.
– Ile lat hrabia to gromadził? – zapytał po kilkunastu minutach Erik, raczej bezosobowo, bo jeszcze nie bardzo wiedział, jak zwracać się do przedstawiciela arystokracji, wprawdzie cudzoziemca i mocno zubożałego, ale mimo wszystko nieprzeciętnego.
Gdy usłyszał, że trwało to 30 lat, nie uwierzył.
– Ja bym tego nie zebrał nawet przez sto lat! – wysapał, nie kryjąc podziwu dla gospodarza. – Gdy opowiem sąsiadom, co tutaj widziałem, nikt nie uwierzy.
Erik nie przewidział, że czeka go jeszcze jedna niespodzianka. Kiedy bowiem nieco później zjedliśmy obiad w domu hrabiego (zupa pomidorowa, kalafiory w potrawce i lody), gospodarz podniósł się zza stołu i powiedział:
– A teraz zapraszam na obchód mojej siedziby!
Nie pamiętam już, ile pokoi w tej „siedzibie” wybudowano, ale wiem dobrze, że w żadnym nie było ścian. W każdym razie, jeżeli nawet były, to i tak niewidoczne, jako że chyba na każdym centymetrze tkwił zabytkowy przedmiot, tworząc osobliwą gęstwinę, która naprawdę sprawiała wrażenie, jakby w miejsce ścian konstruktor zaproponował przepierzenie utkane z zabytkowych eksponatów.
Długi czas jeszcze moi szwedzcy koledzy pozostawali pod urokiem hrabiego i jego zbioru wspaniałości. Jechaliśmy do Varbergu prawie trzysta kilometrów, nie była to więc harcerska przejażdżka, tym bardziej, że i droga powrotna miała tyle samo, ale tę wycieczkę uznali za najciekawszą w życiu.
* * * * *