Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (14)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (14)

 

Aleksander GierymskiOd momentu Pańskiego debiutu minęło zaledwie dziesięć, przepraszam, jedenaście lat i ma Pan w dorobku dziewięć książek, siedem nagród i wyróżnień w tym prestiżową Nagrodę Literacką i. Józefa Mackiewicza, którą otrzymał Pan w ubiegłym roku za Opowiem Ci o wolności. Jest też kilka odznaczeń a wśród nich Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Ale dokonując podsumowania tych jedenastu lat pisarskiej pracy, nie można zapomnieć o pięciu napisanych sztukach teatralnych. I skoro o nich mówimy, a chcę żeby Pan o tym więcej powiedział, to warto jednocześnie powiedzieć, że teatry polskie jakby zapominały o polskim repertuarze współczesnym. Jeśli już to Gombrowicz i Mrożek, rzadko Różewicz, a w tle klasyka z nieśmiertelną Zemstą, czasami, albo już wcale Bałucki. Zatem jeśli Pan pozwoli, najpierw o Pańskich sztukach, później o kondycji polskiego teatru w prezentacji polskich autorów współczesnych.

Najpierw rozgraniczmy dwie sprawy – Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski przyznał mi Prezydent Lech Kaczyński za moją działalność opozycyjną, podziemną, a nie za moje dokonania literackie. Zanim przejdę do odpowiedzi na pańskie pytanie dotyczące teatru, muszę, nawiązując do Prezydenta, opowiedzieć historyjkę, która w moim odczuciu nie mieści się w głowie. Otóż, kiedy bodaj w 2009 roku odznaczano – na mój zresztą wniosek – ludzi Przedświtu, zaproszony na tę uroczystość przyszedłem pod Pałac Prezydencki i zobaczyłem spora kolejkę już przy żołnierzach stojących przed wejściem do Pałacu. Ominąłem ich i przez nikogo nie zatrzymywany wszedłem do budynku. Tam, przy bramkach, wykrywaczach metalu znowu była kolejka. Tę kontrole też ominąłem przez nikogo nie niepokojony. Po uroczystości, już na tyłach Pałacu, w ogrodzie, podczas przyjęcia, zawołałem moich chłopaków i postanowiłem ich osobiście przedstawić Prezydentowi. Podszedłem do Kaczyńskiego, objąłem go ramieniem i zacząłem prezentować moich kolegów…

 

Rozumiem, że chodzi Panu o…

 

O to, że na moim miejscu mógł być każdy! Każdy! Również osoba psychicznie chora, terrorysta, jakiś Ryszard Cyba, któremu nie podobał się Prezydent. Przeszedłem przez dwie kontrole, mogłem wnieść nóż, pistolet, granat. Nie zostały zachowane żadne standardy bezpieczeństwa! Nie wiem czy tak było tylko przy Kaczyńskim – być może dotyczyło to też Wałęsy, Kwaśniewskiego, może dotyczy teraz Komorowskiego, nie wiem. Wiem natomiast, że takie zdarzenia nie mają prawa mieć miejsca, że szef ochrony Prezydenta powinien za taki incydent natychmiast wylecieć z pracy.

 

Nie ma Pan wrażenia, że to typowe dla Polski, Polaków, jakieś absurdalne poczucie, że nie zagraża nam żadne niebezpieczeństwo.

 

Nawet jeśli jest tak, jak pan mówi, to nie zmienia to mojej opinii, że pewnie mamy do czynienia z kompletnym brakiem odpowiedzialności…

Wracam do teatru. Gombrowicz, Mrożek, Różewicz, Fredro – ma pan rację, niewiele więcej. Gdzie leży błąd? W systemie. Francuskie teatry zasilane z kasy państwowej musza, podkreślam słowo muszą, grać autorów francuskich. I to chyba czterdzieści procent. I to nie jest jakiś wyjątek. Jest wiele państw, w których państwo promują rodzimą twórczość, daje jej wsparcie, pomaga przez różne ułatwienia administracyjne. To oczywiście nie może oznaczać ułatwień artystycznych, nikt rozsądny nie będzie przecież promował grafomanów. Polska od czasów saskich jest zapatrzona, ślepo zapatrzona w Zachód, wszystko co tam modne przenoszone jest z automatu do nas. A w przypadku teatru w żaden sposób się to nie sprawdza. Co nas obchodzą banalne historie zamożnych Francuzów? Tu nie ma automatu, nie ma światów tożsamych.

Ale jest też druga strona medalu, częściowo leżąca po stronie dramaturgów i pułapek w jakie wpadają. Tą pułapką są agencje czy agenci teatralni, z którymi większość z nas podpisuje umowy. Ich aktywność z reguły ogranicza się do wysłania maili do teatrów z propozycją grania sztuki autora, który jest w ich „stajni”, czasami do opisu sztuki i umieszczenia jej na własnej stronie, a w skrajnych przypadkach zainkasowania pieniędzy, gdy w ogóle bez ich inicjatywy zgłosi się reżyser/teatr – bo ktoś przeczytał tekst na przykład w „Dialogu”. Wielcy agenci na Zachodzie mają takie kontakty wśród producentów, reżyserów, dyrektorów, że samym swoim nazwiskiem gwarantują jakość sztuki. Ale tam nikt nie idzie na ilość, tam nazwiska promuje się w zupełnie inny sposób. U nas to wciąż jeszcze kwestia przypadku, szczęśliwego losu, trafu.

Kiedy przeczytałem Pańskie pytanie, pierwsza rzecz, którą zrobiłem to spojrzałem na daty napisania moich dramatów: „Znieczuleni”, „Zazwyczaj śnimy w samotności” i „Dyfuzja” – 2004 rok, „Tinta” 2005 i najnowsza moja sztuka, na dziś z tytułem „Retrospektywa”, ale pewnie ten tytuł, do którego nie jestem przywiązany, ulegnie zmianie – prosi mnie o to teatr Ateneum, w którym ma być prapremiera – rok 2013.

 

Straszna dziura, osiem lat miedzy czwartą, a piątą sztuką. Dlaczego?

 

Sam się nad tym zastanawiam. Może dlatego, że teatr jest dla mnie jakąś odskocznią od prozy? Nie potrafię tego zdefiniować. W każdym razie teatr do mnie przypływa i odpływa. Często jest ode mnie bardzo odległy. Ale czerpię satysfakcję z tego, że w Akademii Teatralnej – o czym donoszą mi znajomi aktorzy bardzo, bardzo często młodzi aktorzy czy tez kandydaci na aktorów ćwiczą na moich tekstach. Nie będę przesadnie skromny – wiem, że w teatrze najważniejsze są dialog. A te piszę dobre. Nie bardzo można im zarzucić sztuczność, to aktorzy i publiczność czują natychmiast.

 

Ale przecież Pańskie sztuki były grane…

 

Grani byli „Znieczuleni” w gorzowskim teatrze imienia Osterwy. Wyreżyserował tę sztukę Rafał Matusz, nad „Tintą” pracowaliśmy z Kasią Kasicą podczas łódzkiego festiwalu szkół aktorskich, dwie pozostałe sztuki miały głośne czytania, najnowsza – jak już powiedziałem będzie najpewniej miała prapremierę w najbliższym sezonie teatralnym, a wcześniej chciał ja grać pewien, dość znany teatr offowy z Wrocławia, ale się nie zgodziłem.

 

W Polsce są autorzy, którzy nie zgadzają się na wystawienie swoich sztuk?

 

Jak widać. Ja się nie zgodziłem.

 

Dlaczego?

 

To temat na oddzielna dyskusję. Wie pan, czyta Polskie Radio praktycznie cała moją powieść za 760 złotych, teraz proponują, że przeczytają pięć odcinków za darmo, piszę scenariusz filmu fabularnego, reżyser przerabia ten mój scenariusz, dopisuje kilka scen i bierze dwa razy większe honorarium niż mnie płaci, pierwsze pytanie, gdy mnie zapraszają na wieczór w jakiejś bibliotece jest takie, czy mogą liczyć, że przyjadę za darmo, w Wałbrzyskim Ośrodku Kultury robią moją sztukę i nawet nie pytają o zgodę, teatr offowy proponuje mi 1000 złotych…

 

To żart? Rozumiem, że w tym radiu, publicznym radiu – dźwiękowcy, reżyser, redaktor, aktor, wreszcie szef anteny też pracują za darmo… Że w tym teatrze też aktorzy nic nie zarabiają…

 

Żaden żart, szczera prawda. Ja zadaję podobne pytania i to jest kamień obrazy. I ja nawet byłem gotów przystać na ten tysiąc złotych ale pod warunkiem, że dostanę procent od biletów, że zapewnią mi udział w trzech próbach, więc także nocleg. I wie pan co usłyszałem?

 

Że nie?

 

Że Wyrypajew daje im prawa do swoich utworów za darmo.

 

Wyrypajew to dziś jeden z najmodniejszych rosyjskich dramaturgów.

 

Także aktor i reżyser. Skoro Wyrypajew daje za darmo, to… Szkoda gadać. To jakieś absurdy. Rzeczywistość, w której autor jest na ostatnim miejscu łańcucha pokarmowego. W zasadzie powinien żyć powietrzem, swoją twórczością, w najgorszym wypadku jeszcze

miłością.

 

Wracajmy do Pańskich sztuk. Pan lubi teatr nowoczesny?

 

Co to znaczy nowoczesny teatr? Wie pan, ja jestem wychowany na Szekspirze, na Molierze, Brechcie, na Arturze Millerze, na Ionesco, na Beckettcie. Tych nazwisk mógłbym wymienić znacznie więcej ale zawsze na początku będzie Szekspir, którego mogę czytać o dowolnej porze dnia i nocy. I to czytać jak powieść. Te wielkie sławy zawsze były wsparte wielkimi kreacjami aktorskimi. Łapicki, Holoubek, Gogolewski, Zapasiewicz, Czechowicz, Dziewoński, Fijewski, a przede wszystkim Łomnicki.

 

Sami mężczyźni…

 

Mogę wymienić też kobiety: Polony, Jędrusik, Braunek, Budzisz-Krzyżanowska…

 

Czemu Pan ich wymienia? Na Pańskiej liście nie ma żadnych gwiazd dnia dzisiejszego…

 

Niech pan nie żartuje, jakie gwiazdy… Ten opętany serialowym pieniądzem tłum absolwentów najróżniejszych szkół teatralnych? Nie mam z nimi nic wspólnego. Przez lata funkcjonował w Polsce znakomity Teatr Telewizji. Lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte, nawet osiemdziesiąte. Parę lat temu znakomitą robotę robiła Wanda Zwinogrodzka. Próbowała reanimować teatr na wysokim poziomie tworząc Scenę Faktu…

 

O ile pamiętam starł się Pan na łamach Dialogu broniąc tego teatru i Wandy Zwinogrodzkiej z jej oponentami.

 

Oponentami to chyba mało powiedziane. Panom z Gazety Wyborczej i Fundacji imienia Jacka Kuronia kompletnie nic się nie podobało z tego, co robiła Zwinogrodzka. Ale ja dam jeden przykład, który broni całej idei: Inka. – Danuta Siedzikówna. Wspaniały spektakl „Inka 1946” według tekstu Wojciecha Tomczyka w reżyserii Natalii Korynckiej-Gruz. A przecież były też inne inscenizacje równie ważne: „Słowo honoru” Krzysztofa Zaleskiego, „Norymberga” Waldemara Krzystka, „Rozmowy z katem” Macieja Englerta, „Góra Góry” Pawła Wołana, „Śmierć Rotmistrza Pileckiego” Ryszarda Bugajskiego, wiele, wiele innych.

Odbiegliśmy od tematu. Pytał pan o teatr nowoczesny. Parę lat temu, prowadząc Biesiadę literacką w Domu Kultury na Smolnej zaprosiłem do wzięcia w niej udziału młodego dramaturga, kolegę mojej córki z Akademii Teatralnej – nie chcąc robić wstydu nie wymienię jego nazwiska. Wziąłem jego sztukę wydrukowaną w Dialogu, sztukę pełną wulgaryzmów, obscena, za przeproszeniem onanizmu, srania i rzygania. Przeczytałem jakiś fragment i poprosiłem młodego człowieka – przy wypełnionej sali – aby nam odegrał tę scenę. Poprosiłem aby pokazał jak aktor ma się na onanizować. Chłopak próbował ze mną walczyć ale chyba niewiele z tego wyszło. Więc jeśli to ma być teatr nowoczesny, to z takim teatrem nie chce mieć nic wspólnego. Nic!

 

Pierwsza z Pańskich sztuk „Znieczuleni”… Wykorzystał Pan swoje doświadczenia prawnicze, prokuratorskie…

 

Nie. Ta sztuka urodziła się w mojej głowie. Nie spotkałem takiego przypadku w mojej „karierze” prawniczej. Ale wiem, że takich rodzin, patologii jest sporo w każdym z polskich miast. Znając prawo wiedziałem za to, w którą stronę winna „iść” obrona aby zbrodniarze ponieśli najmniejszą karę…

 

Jacek Sieradzki w  Przekroju napisał o „Znieczulonych”: „Teatr często dziś włóczy się po marginesach społecznych, czasami szukając „brutalistycznych” podniet, czasem skuszony modą. Ale bywa też, że wiedzie go tam autentyczne przerażenie”. Tak Pan postrzega otaczającą nas rzeczywistość?

 

Nie, Sieradzki ma rację, to margines. Ale mam wrażenie, że puściły wszelkie hamulce, że zabicie dziecka, matki, ojca często nic nie znaczy. Przyzwyczailiśmy się do tego, zbrodnia spowszedniała, opatrzyła się. Przez lata nią epatowani wzruszamy ramionami. To nie my, nie nasi sąsiedzi, to nie nasza sprawa, to gdzieś daleko. I nagle okazuje się, że i nie daleko, i nie kogoś, a za ścianą

 

Ksiądz Andrzej Luter w Dialogu napisał: „W Znieczulonych dostrzegam trzy kluczowe elementy. Po pierwsze, jest to dla mnie współczesny obraz Drogi Krzyżowej, na której wcale nie musimy widzieć fizycznie Chrystusa.[…]. Chrystus przecież realnie cierpi z powodu konkretnych słów i czynów człowieka. Bóg wciela się w konkretną, realną sytuację. Jest krzyżowany przez człowieka tu i teraz, w naszych czasach, nieustannie, a jednocześnie pragnie zbawienia wszystkich ludzi, także takich jak bohaterowie naszej sztuki. Oni też mogą być zbawieni. Drugi element to samotność bohaterów sztuki, zawoalowana brutalnością i pozorną pewnością siebie. Porażająca jest ich niezdolność do bezpośredniego, ludzkiego kontaktu. Nie widzą swoich twarzy, być może uważają, że tak łatwiej żyć, podczas gdy naprawdę świadczy to o ich lęku. Być może styl rozmów syna, Lutka, córki, pani psycholog, matki i prokuratora, pełen fałszu i zakłamania, dostarcza im pozornie większego poczucia bezpieczeństwa. Ciągle ten pozór, pozór autonomicznej ludzkiej siły. Do tego dochodzi problem cierpienia jako doświadczenia pomagającego dojść do prawdy, odkryć pozorny charakter dotychczas ubóstwianych wartości. Czujemy, że osoby dramatu cierpią, ale nie dopuszczają tej myśli do siebie, przynajmniej werbalnie nie ujawniają swoich uczuć. Tymczasem – jak pisał Nikołaj Bierdiajew – godność człowieka mierzy się nie pasywnym cierpieniem, nie poszukiwaniem ciosów losu i odwetu na te ciosy, jakże często brutalnego i bezwzględnego, lecz zwycięstwem nad korzeniami cierpienia, nad złem swojego życia. I wreszcie trzeci element, może najbardziej istotny. Sztuka Holewińskiego to dla mnie współczesna forma ukazania rzeczywistości piekła. Piekło to wzajemne oskarżenie i nienawiść do świata zastanego, a przede wszystkim do drugiego człowieka; i pogarda dla samego siebie. Chrystus zmartwychwstał – to obiektywna rzeczywistość, teraz człowiek dokonuje wyboru, może wybrać piekło… Holewiński zostawia nas z niewiedzą, nie wiemy, co bohaterowie wybiorą.” Pańscy bohaterowie nie odnajdują Boga, nie liczą na zbawienie. Nie ma w nich ekspiacji, chęci naprawienia zła. Jest ucieczka od prawdy, poczucia winy i kary.

 

Tego nikt nie wie. Zbrodniarze często znajdują swoją ścieżkę, odnajdują Boga, jednają się z ofiarą. To się zdarza. Ale znacznie częściej nie ma nic poza pustką i brakiem jakiejkolwiek refleksji. Może to kwestia wychowania, może poczucie bezkarności, może ograniczonego postrzegania świata. Ksiądz Luter słusznie zauważa, że nie daję odpowiedzi, że zostawiam widza z dylematem. Ale nie chciałbym aby wychodził z teatru wstrząśnięty tylko złem. Mam nadzieję, że ta sztuka budzi głębszą refleksję.

 

Zdzisław Jaskuła uwypukla inny motyw: „Ale to nie brak jakiejkolwiek wrażliwości moralnej jest tu najważniejszy. Autor odbiera przede wszystkim swoim postaciom rys tragiczny. Nikt tu nie ma „greckiej” świadomości, nie poznaje siebie, nie docieka prawdy o sobie, dlatego też nie dochodzi ostatecznie do żadnego katharsis. Każde z przesłuchań jest w tym sensie jałowe dla wszystkich jego uczestników. Nie budzi sumień i nie otwiera na innych. To - paradoksalnie - jest najbardziej przejmujące w sztuce Holewińskiego. Nie „wszechobecność zła”, nie obrazy ludzkiego czy społecznego piekła, lecz ci pozostawieni sobie ludzie - samotni, nie pojmujący nawet samych siebie.” Zło nie jest rozpoznane?

 

W moim odczuciu – pomińmy stany chorobowe – jest rzadko kiedy rozpoznane. Istotna jest jego kumulacja, potęgowanie się, wchodzenie w koleinę, w której jest już tylko gorzej. Widziałem sporo kryminalistów, nie tych najgorszych – nigdy nie miałem do czynienia z zabójcami ale tak sobie wyobrażam dno piekieł. Jakąś otchłań, z której trudno, bardzo trudno się wygrzebać.

 

Premiera „Znieczulonych” miała miejsce w Teatrze imienia Osterwy w Gorzowie we wrześniu 2005 roku…

 

Sztuka miała sporo przedstawień, o ile się nie mylę najwięcej w tamtym sezonie ze sztuk granych w gorzowskim teatrze. Ale była też pokazywana na przykład w więzieniu.

 

W innych Pana sztukach to zło też jest wybite na plan pierwszy, niewiele tam śmiechu. Są za to prostytutki, ludzie mediów, jest wojna, są dramaty rodzinne… W każdej Pańskiej sztuce jest strach, neurozy, odniesienia do dramatycznej przeszłości.

 

Zacznijmy od Tinty. Mam wrażenie – pewnie to moja wina – że niewiele osób potrafiło właściwie umiejscowić tę sztukę. Pisałem ją druzgotany doniesieniami wojennymi z rozpadającej się Jugosławii. Gwałconych kobiet, zabijanych dzieci, traumami przeszłości. To nie muszą być bezpośrednio nasze doświadczenia. Równie dobrze możemy przenosić doświadczenia rodziców, ich leki, ich cierpienie. Chciałem moich bohaterów z ich przeszłością, trudną dramatyczną zestawić z czasem, z przemijaniem ale i pamięcią – pamięcią kata i ofiary. To wbrew pozorom bywa węzeł, który bardzo silnie, czasami nierozerwalnie łączy, spaja, jest napędem wspólnego życia.

 

W „Zazwyczaj śnimy w samotności” przenosi Pan swoich bohaterów do Niemiec. Ucieczka od Polski?

 

Raczej od polskich realiów. Żartobliwie powiem, że Polsce nie ma tak bogatych pisarzy jak Max Scheller, ani tak znaczących agentów literackich jak jego żona Ruth. Ale to jest sztuka o rodzinnym piekle, o wypalaniu się uczuć, o ignorancji, o gasnącym talencie. Wie pan co się w ludziach, w ich związkach nigdy nie zmienia? To, że zawsze mogą być wobec siebie okrutni, że wiek, doświadczenie życiowe, żadne sukcesy ani porażki, wiara albo jej brak tego nie zmieniają. Ogromna część z nas bezkarnie zadaje rany i jest raniona z byle powodu. Do tego nie potrzeba żadnej patologii. Zło po prostu, to pewnie banał, znacznie łatwiej z nas wypływa niż dobro. I niewielu z nas potrafi zdusić je w zarodku. To także sztuka o uzależnieniach, cynizmie, braku wiary w to, że nasza praca ma jakikolwiek sens.

 

W wydanym w 2006 roku tomie zatytułowanym „Dyfuzja i inne dramaty” znalazła się jeszcze jedna sztuka, tytułowa „Dyfuzja”. Szpital psychiatryczny…

 

To wychodzi dopiero na końcu. Szpital psychiatryczny jako zwierciadło, jako możliwość odgrywania wielu ról, burmistrza dużego miasta, prostytutki, dziennikarki, sekretarki, adoptowanej córki. W gruncie rzeczy każda rolę można przypisać moim bohaterom. Moi bohaterowie zdejmują kolejne maski, ukazują inne oblicze.

 

Nie są łagodnymi ludźmi. Dla kariery są gotowi poświęcić swoje życie rodzinne, partię, gotowi są sprzedać każda wiadomość ale i siebie samych. Nie za dużo w nich moralności

 

Ma pan rację, nie za dużo. Jak w życiu. Dążenie do kariery – w każdym wymiarze: politycznym, finansowym, do zdobycia sławy dusi w człowieku wyższe, lepsze uczucia. Nie mam złudzeń co do polityków, dziennikarzy ale i zwykłych, pozornie przeciętnych, niewiele znaczących osób…

 

Ale jednak w końcowej scenie, scenie, w której Pan uświadamia widzów, że to jednak szpital burzy pan ten porządek.

 

Czy go burzę? Raczej uświadamiam widzów, że wielu z nas potrzebne jest zdzieranie tych masek, że z chaosu naszych czynów, mieszania się różnych postaw można jednak wydobyć to, co ważne, czyste. Moi pacjenci przechodzą terapię. Smutną, bo obnaża ich smutne, przegrane – niezależnie od dokonań – życie.

 

Pana dokonania dramaturgiczne zamyka, pozostańmy przy tej nazwie, skoro jeszcze obowiązuje, „Retrospektywa”. Dociekliwy czytelnik miał szanse zapoznać się z pańskimi wcześniejszymi dramatami. O tym wiemy bardzo niewiele.

 

Parę razy zdarzyło mi się pisać z wściekłości.  Tak było - pewnie o tym jeszcze porozmawiamy – przy „Szwach”, mojej ostatniej powieści. Tak też było przy „Retrospektywie”. To prawdziwa historia. Historia rozwiedzionego ale żyjącego w zgodzie małżeństwa wychowującego wspólnie, podkreślam to słowo, jedenastoletnią córkę. Dziecko ulega podczas spaceru w parku wypadkowi, ma przebity pęcherz moczowy. W szpitalu, podczas badania, lekarze dopatrują się w pochwie dziewczynki nasienia. Ojciec zostaje zatrzymany przez prokuraturę, ma zakaz kontaktowania się, podobnie jak dziadkowie z dzieckiem. Potem – matka przekonana o absurdzie oskarżenia nie chce współpracować z prokuraturą, ta ostatnia decyduje o oddaniu dziecka do rodziny zastępczej. Szczęśliwie do tego nie dochodzi. Matka traci prace, popada w długi, ojciec – sprawa nie wiedzieć czemu staje się publiczną – zostaje pobity, poddany ostracyzmowi w miejscu zamieszkania, wszystkie możliwe nieszczęścia spadają na tę rodzinę. Dziecko raz po raz mówi, że ojciec jest najwspanialszym facetem na świecie ale nie ma szansy na jakikolwiek kontakt, załamuje się, ma zmienioną szkołę, środowisko, wszyscy są wielokrotnie przesłuchiwani… Sprawa ciągnie się miesiącami. A na końcu okazuje się, że lekarz, który wydał tę opinie był kompletnym ignorantem, że żadnego nasienia nie było. Ignorantem jest też pani prokurator, która mówiąc wprost ma ważniejsze sprawy na głowie niż to, że zburzono czyjeś życie. Nikt tym ludziom nie powiedział nawet przepraszam. Nawet tego się nie doczekali. Zostali starci na proch.

Kiedy przeczytałem o tym zdarzeniu zacisnęły mi się pięści…

 

Dobro dziecka ponad wszystko…

 

Wie pan, ja bym nie kpił. Problem w tym, że wajhę przesunięto za daleko. Co jakiś czas pojawiają się informacje o ojcach walczących o kontakt z dzieckiem pozostającym pod opieką matki. To są trudne sprawy, dzieci są często elementem rozgrywki dorosłych. Ale w tym wypadku sprawa jest krystalicznie czysta. Ani ojciec, ani matka, tym bardziej dziadkowie nie popełnili niczego złego. Raczej odwrotnie. Zuzia była oczkiem w głowie całej rodziny. A jednak to się zdarzyło, miało miejsce. I nikt mi nie wmówi, że z tą traumą będzie temu dzieciakowi łatwo żyć. Bo nie będzie.

 

Kiedy będzie premiera sztuki?

 

Na razie muszę odbyć rozmowy z dyrektorem teatru, kierownikiem artystycznym, reżyserem. Jesteśmy umówieni za tydzień. Ale z tego, co mi napisano Ateneum chce to zrobić w najbliższym sezonie teatralnym. I nie będę ukrywał, że się cieszę. Wie pan teatr to jest jednak inny środek oddziaływania niż słowo pisane. To jest bezpośredni kontakt z widzem, z jego półtoragodzinnym przeżyciem, z jego refleksją. Ale to także radość z interpretacji, z gry aktorskiej…

 

Będzie Pan wracał do teatru?

 

W sensie dosłownym raczej nie. Troszkę teraz żartuję, ja rzadko chodzę do teatru. Ostatni raz byłem na świetnych „Zaklętych rewirach” w Teatrze Konsekwentnym ze znakomitą choć niezbyt wielką rolą mojej znajomej Agaty Piotrowskiej-Mastalerz. Ale, oczywiście, wiem o co pan pyta. Tak, będę wracał do teatru. Może nawet dość szybko.



Viewing all articles
Browse latest Browse all 786