OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA
GRAŻYNA GRONCZEWSKA ROZMAWIAŁA Z LEOPOLDEM BUCZKOWSKIM
Grażyna Gronczewska
SKANDALICZNY BUCZKOWSKI !!!
Zafascynowana nowymi książkami Leopolda Buczkowskiego Proza żywa i
Wszystko jest dialogiem, wielokrotnie rozmawiałam o tych zdumiewających dokonaniach starego wówczas pisarza z Zygmuntem Trziszką. Buczkowski jeszcze raz nas , jego młodszych wielbicieli, zadziwił. Szukał...eksperymentował ze swoją prozą, którą nazywał „ prozą żywą”. Ale czy tylko z prozą ? W wywiadzie, a właściwie w rozmowie ze mną, tłumaczył mi, że „cały świat jest dialogiem”, nie tylko literatura, muzyka i malarstwo... dialogiem jest całe nasze życie. Nie ma w tym stwierdzeniu niczego specjalnie odkrywczego, poza jednym pytaniem, które musi sobie zadać każdy z nas - czytelników książek Buczkowskiego – czy jeszcze potrafimy rozmawiać? Leopold Buczkowski potrafił , ale o tym dowiedziałam się znacznie później, już po wizycie w domu pisarza...
W październiku 1985 roku pojechałam do Konstancina, by odwiedzić Leopolda Buczkowskiego i nagrać z nim rozmowę dla Programu III Polskiego Radia. Bałam się tego spotkania, mój lęk był chyba oczywisty i naturalny. Zresztą lękam się ludzi, których dzieła od lat prawdziwie i głęboko podziwiam. To lęk zdrowy i konieczny...obawa, żeby nie urazić jakimś niezręcznym słowem wrażliwego i wielkiego artystę, a przecież po lekturze jego książek wiedziałam, że mam rozmawiać z niezwykłym człowiekiem. To miała być przygoda, która pociągała jak magnes a jednocześnie przerażała i odpychała. Już w ogrodzie poczułam się znacznie pewniej, wiedziałam, że znalazłam się w innym świecie, moim ulubionym, w ogrodzie z wierszy Bolesława Leśmiana, a taki świat był mi zawsze bardzo bliski. Osaczyły mnie więc rzeźby, uformowane czynną, ruchliwą dłonią Buczkowskiego. A potem znalazłam się we wnętrzu domu naznaczonym innością wszelkich rzeczy, sprzętów, obrazów. Wnętrze domu ujawniało suwerenność, właściwą wszystkim tworom tego niezwykłego prozatora, malarza, rzeźbiarza, muzyka.
Żona pisarza poczęstowała mnie kawą i wspaniałą babką biszkoptową...dotąd pamiętam smak tego ciasta, wraca po latach jak smak proustowskiej magdalenki. Atmosfera w saloniku domu państwa Buczkowskich była tak niezwykła, że zapamiętałam każdy szczegół tego spotkania ( pamiętam nawet słoje, prostego, sosnowego stołu, przy którym siedziałam ) odwlekałam też chwilę rozpoczęcia nagrania, patrzyłam na ściany z obrazami Buczkowskiego i doskonale zdawałam sobie sprawę, że nie ma dla mnie ratunku. Muszę sprostać zadaniu i w niczym mi nie pomoże plik notatek, który wcześniej przygotowałam. Patrzyłam na przepiękny obraz Leopolda Buczkowskiego, na walecznego, kolorowego i dumnego koguta wiszącego nade mną i dodawałam sobie otuchy. Do dziś, choć minęło już dwadzieścia lat od tego spotkania, zbieram koguty, a każdy nowy okaz kojarzy mi się z tamtą , pierwszą pamiętną wizytą.
Sam pisarz był nieco zniecierpliwiony towarzyskim rytuałem, wyraźnie było widać, że stanowię dla niego atrakcyjną ofiarę. Przeszliśmy więc do gabinetu i wtedy - ze wszystkich stron – zaczął mnie „osaczać” sam Leopold Buczkowski. Rozmowa z nim przekształciła się rychło w grę, jaką prowadził ten mistrz dialogu. A prowadził ją z nieomylną biegłością zręcznego, kapryśnego reżysera. Buczkowski bawił się, igrał z sytuacją „wywiadu”, z jej prawami i rygorami. Był życzliwy, energiczny, pełen uroku, fascynujący i skłonny do nagłych skoków tematycznych. Starał się zgorszyć, zawstydzić, zaniepokoić swą interlokutorkę. Był swoiście diaboliczny w każdej próbie wytrącenia mnie z dziennikarskiego rytuału. Gdy dostrzegł, że jestem dość dobrze oswojona z teatrem takiej rozmowy, że przyjmuję to wszystko jako nieodzowną część spotkania, zechciał obdarzyć mnie łaskawie tą żywą, czujną uwagą, jaka świadczy zawsze o zaufaniu i sympatii. Napięcie, wyostrzenie uwagi prowadzi jednocześnie do prawdziwej rozmowy. Odsłania jej możliwość. Dozwala zatem na swobodę, na zabawne pauzy w wartkim dialogu, na muzyczne interludia, na muzykę weselną z Kresów, na różne skargi, wyznania codzienne, gorzkie i dojmujące.
„Wszystko jest dialogiem....” – Niech pani posłucha! Zagram dla pani ! To muzyka weselna z Kresów. Pewnie chciałaby pani ją nagrać ? Prawdziwa, to nie Cepelia. Przecież nieraz grałem na weselach.
I zagrał . Osaczyła mnie dzika , namiętna, wysoka nuta.
- To pożegnanie domu rodzinnego. A to płacz drużek, nad panną młodą, a to oczepiny. A to ( i tu pojawiły się jakieś dzikie niezwykłe akordy ), niech się pani nie boi...dzikie, co? To właśnie miłość.
Buczkowski grał, jak długo, nie potrafię określić, ale gdy wróciłam do Radia okazało się, że moje nagranie miało przeszło cztery godziny. Czterogodzinna rozmowa...a przecież umawialiśmy się najwyżej na godzinną rozmowę. Dziś, kiedy słucham tych nagrań i powraca tamten klimat sprzed dwudziestu lat, zdaję sobie sprawę, że Leopold Buczkowski miał wiele dokuczliwych domowych kłopotów, nękany przez tych, którzy nie chcieli wydać mu zezwolenia na ogrzewanie elektryczne, nieodzowne w domu chłodnym, w domu o wielkich oknach...
To króciutkie wspomnienie o spotkaniu z Leopoldem Buczkowskim chciałabym zakończyć fragmentem jego wywiadu:
„ Bardzo ładne prowincjonalne gimnazjum, to co się zebrało na moją klasę, to okazuje się, że to są wszystko rozmaici rozbitkowie. Ten z Odessy gdzieś tam uciekł, ten był w wojsku u Hallera, tamten był u Piłsudskiego w „Strzelcach”, to przychodził z karabinem uciętym. Miał w torbie karabin schowany ciągle pod ławką (śmieje się). Także klasa gimnazjalna, to była jedna wielka kupa złodziei i doświadczonych chłopaków. I to zderzenie, kiedy przychodził pan profesor od łaciny, prawda. „In nova ferca animus muta corpora diceptis mambus mutare” – naucz się, Buczkowski! Scandal, scandale scandatus ! Skandaliczny Buczkowski !!!”
Fragment tej rozmowy z Leopoldem Buczkowskim emitowany był w listopadzie 1985 roku. Inny fragment znalazł miejsce na antenie 22 lutego 1992 roku w Programie III, kolejny 11 listopada 1994 w Polskim Radiu BIS. Są to ostatnie nagrania „mowy żywej” Leopolda Buczkowskiego.
Łacina jest Buczkowska, daleka zapewne od łaciny Cycerońskiej
Rozmowa Grażyny Gronczewskiej z Leopoldem Buczkowskim
S KA N D A L I C Z NY B U C Z K O W S K I !!!
Grażyna Gronczewska: W swej „Prozie żywej”, a potem w książce „Wszystko jest dialogiem” szuka Pan idealnego czytelnika, współtwórcy Pańskiego dzieła. Ja mówiłabym tutaj raczej o współodczuwaniu.
Leopold Buczkowski: Wydaje mi się, że wszystkie nieporozumienia wynikają z dwóch braków tych samych doświadczeń przejścia przez to, co nazywa się „przejściem przez piekło”. Śmieszne, ten ktoś drugi pyta mnie, gdy ja byłem w piekle, to jak to piekło wygląda? Więc ja, żeby go jakoś ułaskawić i nie zyskać sobie nowego wroga, muszę dać mu jakąś namiastkę, taką , jak podział na piętra, jak schodzenie do tego piekła po schodach, spotykanie różnych ludzi, woźnych, bo musi być diabeł-woźny i sekretarz, diabeł-prezes, kucharki diablice, potem bufet, osobna sala diabelskich posiedzeń, dwa, trzy modele życia przenosić na model diabelski. To zdaje się jest pierwsze nieporozumienie. Tak jak pyta mnie cywil: „Proszę Pana , jakie jest uczucie, kiedy dowódca kompanii krzyczy : „Bagnet na broń ! Do ataku, biegiem marsz !”, w tym momencie, kiedy trzy sprzężone karabiny maszynowe w naszą stronę biją. „Jakie jest Pana wrażenie ? Jak to się przeżywa ?”
Mnie się wydaje, to pisanie powieści nieporozumieniem. To jest jakaś dywersja w kulturze, właściwie. Powieść...( ironicznie śmieje się ). Ta powieść klasyczna powyczyniała bardzo dużo szkód.
Grażyna Gronczewska: Myśli pan o powieści mieszczańskiej ?
Leopold Buczkowski: Oczywiście. Mieszczańska powieść, to ona zrobiła ogromne szkody. Ktoś trzeźwy wychodzi na ten świat, prawda, i doznaje wstrząsu w zetknięciu z rzeczywistością.
Grażyna Gronczewska: W całej swej twórczości odwołuje się Pan i nosi w sobie „kraj lat dziecinnych”, swoją Ojczyznę .Objawia się ona we wszystkich Pańskich książkach, tak jakby nie było doznań późniejszych, jakby to była sprawa najważniejsza.
Leopold Buczkowski: To oczywiste! Ma Pani rację ! Tak jak rośliny, jak zwierzęta, ptaki, żaby, prawda, chrząszcze, pchły, nawet wszy, człowiek absolutnie należy do krajobrazu, w którym się urodził, z którego czerpał wszystkie soki, wszystkie prawdy, i tym operuje do końca życia, w tym przebywa. I ja nie mogę pisać o Paryżu, ani o Londynie, ani o Warszawie, dlatego, że to są zupełnie obce dla mnie światy. Tam, gdzie leżą kości dziadków, rodziców, prarodziców, ten cmentarz cały krajobraz zresztą we wszystkich przejawach, w tych wszystkich szczegółach, to jest tak jak organizm, jak własny organizm...tak.
Grażyna Gronczewska: Pańskie zafascynowanie pograniczem....
Leopold Buczkowski....Pani doskonale wie, co tam się działo co najmniej od XIV wieku, co się tam przewalało, ile tam bitew, wojen, najazdów tatarskich, nietatarskich prawda, Hunów, nie Hunów, Turków itd., to wszystko się nawarstwiało, te wszystkie popioły, te wszystkie kości nawarstwiały się...wreszcie moje pokolenie zjawia się na tych popiołach. Szkoła moja nie jest szkołą budowaną umyślnie, jest tylko szkołą zorganizowaną po dużej karczmie, a ta karczma była znowu po zbrojowni rycerskiej, a ta zbrojownia rycerska należała do Sobieskich. Po śmierci Sobieskiego Marysieńka to sprzedała jakiemuś hulace, szlachcicowi. Ta szkoła, ten budynek idąc w głąb jest to nawarstwienie niesamowite. Każdy szczegół, każde drzewo, każda figurka w krajobrazie, każdy kościół, to wszystko obdarzone czy obciążone było ogromną historią. I w tym ja się zjawiam raptem, prawda, w 1920 roku i nagle to wszystko zaczyna mi fruwać przed nosem, przed oczyma, uszami, muzyka jakaś we wsi, muzyka weselna. Słucham. Nie jest to podobne ani do Mozarta, ani do polskiej muzyki ludowej, ani do muzyki warszawskiej czy krakowskiej. Jest to jakaś inna muzyka. Babka moja mówi: „ co się dziwisz, kiedy tutaj Turcy 36 lat byli”. W szkole ja mam pięć narodowości, w gimnazjum - siedem narodowości. Każde miasteczko miało kilka restauracji, a wszystkie podawały absolutnie inne potrawy: greckie, ormiańskie, ruskie, staropolskie, jakieś tam zupy były...Na tym szlaku bardzo dużo działo się, to nie jest jednostrunowa warstwa, tylko wielostrunowa.
Grażyna Gronczewska: „Krew życia”... jest tej krwi wiele w Pańskiej prozie począwszy od „Czarnego potoku”, aż po ostatnie książki, ale proszę mi wybaczyć, takiej „krwi życia” w literaturze było bardzo wiele, ale Pana „krew życia” różni się od dotychczasowych dokonań prozatorskich, dlaczego jest taka inna ?
Leopold Buczkowski: To istota każdej twórczości w ogóle. Po twórczości rozpoznajemy autora, poznajemy czy to jest inteligencik, czy to jest mieszczański jakiś tam pan, czy to jest człowiek, który był dobrze ostrzelany, ze wszystkich stron, doskonale wie, co to jest głód, doskonale wie, co to jest być bitym, doskonale wie, co to jest być kilkanaście dni w kajdankach w śledczym, podejrzany, bo włóczył się po terenie, jak to się mnie zdarzało...
Babka moja jest Ormianką, matka mego ojca jest Ormianką. Owdowiała mając lat 19, a już urodziła mojego ojca. Mój ojciec był majstrem budowlanym, wyzwolonym przy budowie tego wszystkiego, co jest hrabiowskie i książęce na Wschodzie, Potockich, Sobieskich, Szeptyckich. Przy tej okazji wyzwolił się na doskonałego majstra. Musiał odsłużyć wojsko austriackie. Służba wojsku austriackim trwała 4 lata, ale szczęśliwie, jako wyzwolony majster był w artylerii austriackiej przy Burgu cesarskim w Wiedniu. A dlaczego jest przy Burgu cesarskim w Wiedniu w konnej Reitern der Artylerii nr 4 ? To jest reprezentacyjny pułk przy cesarzu. Świetnie mój ojciec jeździ konno, bierze udział w zawodach hipicznych, bo to było bardzo modne wtedy. Jest podoficerem, starszym wachmistrzem. Przy okazji zawodów hipicznych poznaje ludzi, między innymi z arystokracji. Poznaje młodego Windichgraetza, który pewnego dnia pyta mojego ojca :”Skąd ty jesteś ? Mój ojciec kupił Nakwaszę od Potockich, ale jeszcze nie zrobiliśmy inwentarza. Może pojechałbyś ze mną zrobić ten inwentarz ?”
„Jeśli będę miał urlop, na Boże Narodzenie, to służę panom”. Młody książę Windichgraetz, bierze mojego ojca jako protokolanta i jadą do Nakwaszy odebrać tę fortalicję. Po odbyciu wojska, rodzina Windichgretzów proponuje mojemu ojcu stanowisko plenipotenta po Potockich. Nakwasza jest po Potockich. To jest fortalicja z ogromnymi stajniami. Nie wiem, czy jest jeszcze gdzieś dzisiaj muzeum, które miałoby tak liczne, wspaniałe zbiory takie, jakie były w Nakwaszy, nie mówiąc już o pałacu, w którym były ogromne zbiory malarstwa cechowego, biblioteka.
Przez Windichgraetzów mój ojciec jest plenipotentem tego. Ja się tam urodziłem.
Babka moja była Ormianką. Bardzo prosta kobieta, oczywiście, nie w sensie prostactwa, to był po prostu samorodny filozof. Ja sam dużo mojej babce zawdzięczam, bo lubiłem z nią się włóczyć w rozmaite odwiedziny,...”będziemy tam u tego pana adwokata. Słuchaj, to idiota jest, ale lubi dużo gadać, to ty słuchaj !”. Byłem jej częstym pomocnikiem, bo cierpiała na reumatyzm, więc byłem takim jakby cicerone. Stąd poznałem rodziny arystokratyczne i nie tylko, bo moja babka była apodyktyczna, wciąż żądała zadośćuczynienia,i za to, że jej mąż zginął niesłusznie, brała odszkodowania.
Grażyna Gronczewska: Wspomniał Pan w swojej książce, że babka zawsze twierdziła, że jest Pan urodzonym muzykiem.
Leopold Buczkowski: Mnie strasznie podobała się muzyka weselna, chłopska. Po prostu do wariactwa lubiłem jej słuchać. Stałem godzinami pod drzwiami, gdzieś pod oknem i słuchałem jak oni tam grają. Umarł sekundzista, udałem się do pana Miklaszewskiego dyrygenta i tam się ofiarowałem. On powiada: „Słuchaj ! Ja wiem, twój ojciec świętej pamięci, to mój wielki przyjaciel...dobrze ! Przyjdź zaznajomisz się ze skrzypcami”. Skrzypce zostały, zacząłem grać w tym zespole. To zakażenie muzyką, poznanie alfabetu muzycznego pozostało. Później, w gimnazjum grałem w orkiestrze gimnazjalnej na tzw. trombonie. W wielu wypadkach, to że grałem, to mi bardzo pomogło w rozmaitych sytuacjach, nawet na harmonii grałem w czasie okupacji na jakiś weselach chłopskich zresztą bardzo skromnych...
Coś mi strzeliło do głowy, bo profesor od rysunków bardzo mnie pochwalił i któregoś dnia powiada : „ Buczkowski, ja się tobą interesuję. Idź do parku, zrób studium parku, bo mój kolega jest teraz profesorem na Akademii, to cię od razu przyjmie bez egzaminów, jak mu pokażę twoje rysunki”.
Usiadłem w parku sobie skromnie, prawda, i zaczynam taką partię drzew studiować. Obok usiadł pan w tużurku, kapeluszu panama, z laseczką i w pewnym momencie zadaje mi pytanie:
- Proszę pana, dlaczego pan to rysuje ?
- Przygotowuję się do egzaminu.
- A...do egzaminu...No, tak, tak świetnie, że pan to rysuje. Wie pan co ? Ten, kto rysuje, jest też zdolny do czego innego.
Następnego dnia znowu idę do parku i nadal studiuję, i znów pojawia się ten pan, poznaliśmy się i on mi w pewnym momencie mówi :
- Proszę pana, my pojutrze jedziemy z teatrem wędrującym do Kopeczyniec. Jadą trzy furmanki, jedzie ośmioro aktorów, my dajemy „ Orila Costa” to jest sztuka Challomarche, ona się wszędzie podoba. Pan pojedzie z nami, pan będzie mógł być aktorem, bo co Pan będzie robił po maturze ? Jeszcze dwa lata się męczyć?
No więc, akurat wakacje się rozpoczęły, i ja wyjeżdżam z tym teatrem do Kopeczyniec. Teatr tam służba przygotowuje, aktorzy porozłazili się do restauracji, ja też sobie coś tam zjadłem, jakieś dwa pączki, herbatę wypiłem i znowu poszedłem do parku. Był tam piękny park, stary jeszcze po Sobieskich i sobie w swoim szkicowniku prywatnym robię notatki z Kopeczyniec z parku Sobieskich. Na to obok na ławce siada taki pan w tużurku i powiada :
- Pan świetnie rysuje.
Po dłuższej przerwie powiada znowu ( Buczkowski śmieje się ):
- Kto tak rysuje, jest zdolny do wszystkiego...Jak pan jest z domu i czy ma pan pieniądze na studia na Akademii, na jedzenie i ubranie ?
Ja na to odpowiadam:
- No, nie bardzo, nie bardzo...Ojciec umarł, a my tak jakoś podtrzymujemy się z łaski bożej.
- Po co z łaski bożej, jak mogą być pieniądze.
Na drugi dzień podaje mi szczegóły.
Tu mieszka adwokat. Adwokat ma pieniądze w kasie swojej domowej, żyje nie z żoną, tylko ma kochankę. Jest bezdzietny, a według naszych obliczeń, tam będzie około 30 000 złotych w tej kasie.
Na trzeci dzień on mi daje instrukcje jak się otwiera kasę rafajzenowską.
- Klucz to jest lipa. Otwieranie kasy rafajzenowskiej polega na odczytaniu szyfru. Są trzy guziki. Jest cyfrowa, później alfabetyczna tarcza, a potem jeszcze dodatkowo dzień miesiąca. Co panu szkodzi, tam jest 30 000 według naszych obliczeń. Ja przeprowadzę wywiad, j wszystko przygotuję, a pana obowiązkiem jest dostać się do kasy i trzeba próbować. Niech pan próbuje po kolei: jeden to „B”, dwa to „C”, itd. To ona panu otworzy się. A jak ją pan już otworzy, to pan sobie śmiało po schodach zejdzie, bo ja będę w tym czasie romansował z panią mecenasową. Mecenasowa lubi mężczyzn, on już o tym wiedział (śmieje się )...Pan będzie miał na studia, trochę mnie pan da z tych pieniędzy. To jak pan piętnaście tysięcy dostanie z tych pieniędzy do kieszeni, to będzie pan miał na całe studia”.
Ja z duszą na ramieniu zabrałem się do tej roboty...To było niesamowite przeżycie. To ja kręciłem i kręciłem, i kręciłem...Lato. Okna pootwierane, cudowna cisza w tych
Kopeczyńcach. Prowincjonalne powiatowe miasto, cisza, i tak , co błysnę latarką, przekręcę znowu i znowu, tak po kolei wszystkie możliwe mutacje przeprowadziłem...
Jakiś taki zjawił się duch we mnie tej nocy, który powiada :
- Leopold, zostaw to wszystko. Masz 20 lat. Piękne lato. Kopeczyńce. Zostaw to wszystko. I ja odczepiłem się od tej kasy. A w parku, w nocy już na mnie czekał mój szef. Taki zadowolony, to ja usiadłem przy nim, a on powiada :
- No co , panie Leopoldzie ? Co pan taki smutny ?
- A smutny jestem, bo gówno z tego.
- Jak to gówno !!! ( krzyczy i śmieje się )
- Niech pan nie krzyczy, bo akurat policjant przechodzi.
- Niech pana szlag trafi.
Krzyczy głośno i powtarza:
- Niech pana szlag trafi ! Pan do dupy jest ! Pan do niczego nie dojdzie w życiu !
Obrugał mnie. Wróciłem do domu, a przedtem do hotelu, bo tam był taki hotelik, w nocy sobie myślałem:
- Co ty tu robisz ? To nie jest twoja spraw. Wracaj do domu. Wsiadłem do pociągu.
Wróciłem. Mama moja powiada :
- Wiesz, ty wróciłeś w nocy taki jakiś złamany, taki melancholijny...Leopold ! Gdzie ty byłeś ?!
Opowiedziałem jej wszystko. A ona :
- Matko Boska ! Matko Boska ! Ciebie uratowała Matka Boska Podkamieniecka z tego wszystkiego.
Nie obce mi są te rzeczy.
Trzeba było coś robić, bo ojciec umarł, ja już byłem po wojsku, odbyłem służbę wojskową w V Dywizjonie Samochodowym. Obyty byłem z samochodami. Zapisałem się na polonistykę w Krakowie. Bardzo ładnie zapisać się do Chrzanowskiego, ale z czego żyć i gdzie mieszkać ? Ale jakoś jezuici mnie przyjęli...jezuici to inteligentni cholery są. No dobrze, mieszkanie jest, ale z czego żyć ?! Jeden z kolegów powiada:
- Buczkowski, ty byłeś w V Dywizjonie Samochodowym, pewnie kierowcą jesteś. Weź taksówkę, będziesz jeździł taksówką, zarobisz trochę pieniędzy, będziesz miał na życie.
Którejś nocy do mojego samochodu ledwo się wtoczył jakiś człowiek. Widzę, że nie jest pijany, tylko ma trochę rozbitą głowę, pokaleczoną twarz i prosi mnie, żeby go zawieźć na Grzegórzki w Krakowie. Zawiozłem tego napadniętego w nocy Pana na Grzegórzki, kazał mi poczekać.
- Zaraz przyjdzie moja mama, to ona panu zapłaci.
Więc czekam na tę mamę. Wchodzi młoda pani, na tacy przynosi herbatę, ciastko i powiada, że daje mi 20 złotych. Okazuje się, że to jest syn Juliana Fałata. Fałat miał z nim tysiąc kłopotów. Syn Juliana Fałata lubił się upijać. Za kilka tygodni przychodzi jakiś pan i powiada :
- Ja przychodzę z ramienia pana profesora Juliana Fałata. Pan Julian Fałat każe się panu kłaniać i prosi na jutro na spotkanie, na podwieczorek.
Ja oczywiście się zjawiłem. Fałat stary był bardzo szczęśliwy i zadowolony, że znalazłem na ulicy jego syna, zawiozłem do domu...więc rozmawialiśmy, pytał jak się nazywam, skąd pochodzę...
- Powiadam , Buczkowski. No, proszę pana, to jest dobra rodzina. Pan wie, ostatnim burmistrzem Krakowa był Alfons Buczkowski, który nie oddał kluczy miasta Krakowa okupantom austriackim. Pan pewnie z tej rodziny.
- Nie wiem.
- Co pan studiuje ?
- No, polonistykę, chciałbym...
- Po co panu polonistyka ? A może pan rysuje .
Ja powiadam : Tak i pokazuję mu moje rysunki.
A Julian Fałat krzyczy:
- Proszę pana. Pan jest malarzem ! Niech pan przyjedzie do mnie i będzie się uczyć malowania i rysowania.
Więc ja tam, co sobotę do Witkowic Bystrych dojeżdżałem do Juliana Fałata. Wtedy on był już wdowcem. Był tam ten jego syn i córka Izabella. Miała wtedy 19 lat.
Więc ja tu Pani daję próbkę, małą , nikłą, jedną taką strużynę tego, co ja mam za sobą, z rozmaitych doświadczeń. I właśnie od Fałata zaczęło się to, co się nazywa moim zainteresowaniem malarstwem i rysunkiem...tak...tak...
Grażyna Gronczewska: W „Prozie żywej” i w pańskiej książce „Wszystko jest dialogiem” odwołuje się Pan ciągle do czytelnika, który ma razem z autorem współtworzyć dzieło. Jak Pan sobie wyobraża takiego idealnego czytelnika ?
Leopold Buczkowski: Kiedyś z domu mego rodzinnego został ukradziony koń. Byłem zakochany w tym koniu, bo dostałem go jako chłopak jeszcze jako podarunek od rosyjskiego żołnierza, to był reinbof. Którejś nocy, miałem wtedy 19 lat, zaglądam do stajni, konia nie ma. Była właśnie ponowa śnieżna...Wściekły, zdenerwowany ubieram kurtkę, matka robi mi dużą kawę z mlekiem i dużą kromkę chleba z masłem i ja udaję się tym śladem ... Szukam konia. Łaziłem bardzo długo, kilkanaście godzin, później nocowałem, jakąś czarownicę nawet spotkałem i jestem na tropie w pewnej wsi. Przede wszystkim zgłaszam się do sołtysa, żeby mu się zameldować, bo to jest pogranicze. Chcę mu zameldować, że ja tu chodzę, żeby mnie nie uważał za szpiega
i za prowokatora, tylko, że chodzę i szukam konia. Na to wchodzi przodownik policji, sołtysa pyta i pokazuje na mnie:
- Kto to jest ?
Przewodnik policji indaguje : Co ? Kto ? Gdzie urodzony ? Ojciec, matka, itd....
Podejrzewa mnie, że jestem po prostu złodziejem pogranicznym, koniokradem. Przodownik odszedł, wtedy sołtys powiada :
- Proszę pana. Pan za dużo mówi. Niech pan mówi tylko tyle, ile trzeba.
Trzeba się zawsze zbliżyć do mentalności i rozumu tego słuchającego. Z pisaniem jest więc tak samo. Ja przyznam się Pani, że mnie pisanie już nudzi. Pisarstwo gdzieś tam wlazło w jakąś taką całą matnię, jest już tak samozatrute estetyzacją od...do, tymczasem sprawy przedstawiają się zupełnie inaczej. Ale jak to znowu pokazać w prozie, i komu ? To są te zasadnicze pytania. Jakby to powiedział Potocki „pytania kościane”.
Urodził się Pan na początku XX wieku i przeszedł wraz z nim przez wszystkie dramatyczne wydarzenia...
Leopold Buczkowski (śmieje się )... i romanse. No, nawet obscenia erotyczne, przecież czytała Pani moje wspomnienia w ostatnich dwóch książkach, to o księdzu, pastereczkach, weselach i scenach w piekarni. Napisałem, że to są „piękności z piekła rodem” . Pierwsze takie diabelstwa erotyczne, to rozpoczynały się na pastwisku. Ja strasznie kochałem konie. Mając 17 lat dostałem konia od artylerzysty rosyjskiego. Wspaniałego reinbofa, i tym rainbofem wyjeżdżałem zawsze na pastwisko. Pożyczałem tego konia sąsiadom do podorania kartofli i do i innych robót. U nas w domu ogród też obrabiałem tym koniem.
Po tym okresie pilnych robót polowych było więcej czasu i tak z tym koniem wychodziłem na pastwisko.
To był ogier, koń. Okazuje się, ja się o tym później dowiedziałem...przyszedł polowy, taki wielki prawdziwy chłop i powiada :
- Proszę pana, to ja pana ojca bardzo szanowałem, bo pan jest teraz taki biedny sierota...Panie, to jest świetny ogier, niech pan go puści na moją kobyłę.
- A jak to puścić ?
- No, ona tam jest na pastwisku. Niech pan założy mu kantarkę i przyprowadzi go do niej.
Byłem świadkiem pierwszego takiego, czegoś w rodzaju objawienia, jakiegoś takiego misterium...misterium erotycznego konia z klaczą. To bardzo dynamiczne, bardzo dramatyczne, bardzo ciekawe, bo on był wściekły ten ogier...A te wszystkie późniejsze wydarzenia, na przykład gwałcenie kobiet przez Kozaków, czy też żołnierzy fanatycznie głodnych...A ona uciekała biedna...W tych obsceniach najpełniej przejawia się człowiek...tak, tak.
Teraz przekleństwa, obscenia we wszystkich językach, ukraińskim, rosyjskim, małoruskim, wielkoruskim, kaukaskim, węgierskim, czeskim.
Mój katecheta mówił:
- Jak ty wytrzymałeś to, Buczkowski ? (śmieje się diabolicznie ) Chodzisz do mszy służyć, bo służyłem do mszy świętej. Gimnazjum zawsze się rozpoczynało modlitwą w internacie, gdzie odbywała się msza święta rano i o siódmej...ja służyłem do mszy...a ksiądz znowu :
- Psiakrew, diabeł ciebie nie zniszczy, jak ty to wszystko wytrzymałeś ? Ty cholerniku !
Bardzo ładne prowincjonalne gimnazjum, to co się zebrało na moją klasę, to okazuje się, że to są wszystko rozmaici rozbitkowie. Ten z Odessy gdzieś tam uciekł, ten był w wojsku u Hallera, tamten był u Piłsudskiego w „Strzelcach”, to przychodził z karabinem uciętym. Miał w torbie karabin, schowany ciągle pod ławką ( śmieje się ). Także klasa gimnazjalna, to była jedna wielka kupa złodziei i doświadczonych chłopaków. I to zderzenie, kiedy przychodzi pan profesor od łaciny, prawda. „In nova ferca animus muta corpora diceptis mambus mutare” – naucz się Buczkowski ! Scandal, scandale, scandatus ! Skandaliczny Buczkowski !!!
Rozmawiała Grażyna Gronczewska