Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (12)
Wydaje mi się, że pan Bóg tworząc człowieka, dając mu wolną wolę, pozwolił na istnienie wielu rzeczywistości. Człowiek tworząc swoją rzeczywistość, cały czas maluje jeden i ten sam obraz, pisze ten sam wiersz i komponuje taką samą muzykę. Ci co ją odbierają mają prawo uważać, że wszystko to jest inne, inaczej się ogląda, inaczej czyta i inaczej słyszy. Pan w 2003 roku wydał swoją pierwszą książkę Lament nad Babilonem, wznowioną zresztą w ubiegłym roku. Książka oparta na losie rodzinnym. Pański stryjeczny dziadek, płk. Tadeusz Danielewicz, komendant NZW jest jednocześnie początkiem nowej, Pańskiej, literackiej rzeczywistości...
To chyba nie tak. Moja literacka rzeczywistość, jak był pan łaskaw to określić zaczęła się kilkadziesiąt lat wcześniej – choć już wówczas była związana z Tadeuszem Danilewiczem. I dokładnie to pamiętam. Dużo mówiłem wcześniej o moich historycznych pasjach, a gdzieś ten mój stryjeczny dziadek tkwił jak cierń. Mając czternaście lat pomyślałem, że bardzo chciałbym o nim napisać książkę…
W której Pan był klasie?
Albo kończyłem podstawówkę, albo właśnie – rodzice wysłali mnie do szkoły rok wcześniej - poszedłem do szkoły średniej. Raczej byłem jeszcze w podstawówce. Problem w tym, że wiedziałem iż brat mojego dziadka był kimś ważnym, może nawet bardzo ważnym w polskiej konspiracji. I że jest powód, dla którego nic o nim nie mogę nigdzie przeczytać. Starałem się, szukałem i jedyna wzmianka jaką znalazłem, to informacja iż był wśród obrońców twierdzy Modlin. Nic więcej, dosłownie nic. A w domu jakieś legendy. Że walczył z Sowietami, że do oddziału w którym był było tez dwóch Rosjan, uciekinierów z niemieckiej niewoli, że oddał ich – mimo że go błagali aby tego nie robił – znajdującemu się w pobliżu oddziałowi partyzantki sowieckiej i że ich zaraz rozstrzelali, że po wojnie przyleciał po niego angielski samolot, który gdzieś tam wylądował i go zabrał, że nie poszedł – inaczej niż Okulicki - na spotkanie z Rosjanami, twierdząc, że ich za dobrze, podobnie jak Niemców zna…
W PRL-u nie miał Pan szans na weryfikację tych domowych opowieści.
Żadnych. Najmniejszych. Toteż ten pomysł na lata gdzieś się odsunął, choć przez cały czas we mnie siedział.
Więc niech Pan opowie co było wcześniej.
Wcześniej były, jak już wspominałem wiersze. Nie tak wcześnie, dopiero na studiach. I jakieś próby pisania prozy, jakieś refleksje w postaci quasi-dziennika. Pod koniec 1978 lub na początku 1979 roku próbowaliśmy z Jackiem Gniedziukiem, Adamem Grzeszakiem – obaj byli moimi kolegami z grupy na studiach – Przemkiem Cieślakiem, wówczas studentem polonistyki, na pewno był ktoś jeszcze z polonistyki, próbowaliśmy założyć kolejne podziemne literackie pismo pokoleniowe. W Zapisie drukowali pisarze z wielkimi nazwiskami: Nowakowski, Burek, Brandys, Andrzejewski, Bocheński, Barańczak, Stryjkowski, Konwicki, Orłoś. Młodsi ale jednak też z nazwiskami, które już coś znaczyły – Bierezin, Sułkowski, Pawlak, Szaruga, Filipczak, Anderman, Dominiak – wydawali Puls. My chcieliśmy być tymi najmłodszymi, dopiero wchodzącymi w świat literatury…
Udało Wam się wyjść poza plany?
Tak. Przygotowaliśmy pierwszy numer. Do dziś pamiętam opowiadanie Adama Grzeszaka, o żołnierzach sowieckich stacjonujących w Polsce, siedzących w wagonach na stacji w Mińsku Mazowieckim przed powrotem do ojczyzny. Jacek Gniedziuk napisał jakąś błyskotliwą recenzję, ja dałem swoje wiersze i recenzję – nie pamiętam jakiego autora, chyba Trifonowa i pamiętam, że bardzo chwaliłem przekład Ziemowita Redeckiego…
Znakomity tłumacz, miedzy innymi „Powieści teatralnej” Bułhakowa…
Tak, ale ja go chwaliłem nie za Bułhakowa. To był gruby numer, pewnie miał ze 150-200 stron. Byliśmy bardzo dumni z naszej pracy i pewni, że przed wszystkimi z nas rysuje się znakomita przyszłość literacka.
I – jak się domyślam – kubeł zimnej wody na głowy.
Dokładnie tak. Daliśmy ten numer do przeczytania Adamowi Michnikowi. Nie jestem pewien czy przeczytał – w każdym razie uznał, że nie warto tego drukować. Pospuszczaliśmy głowy jak obite psiaki. I – generalnie – wszyscy się z tym pogodzili. Skoro nie warto, znaczy, że nie warto.
Nie jest Pan pewien czy Michnik przeczytał. Skąd takie podejrzenie? Może faktycznie nie było warto…
Może… Ale wie pan tak sobie myślę, że… że nikt poza nami nie widział potrzeby takiego pisma. W Nowej wszyscy mieli pełno roboty, a tu jeszcze jacyś anonimowi gówniarze z kolejnym pismem…
Odpuścili koledzy, żaden z nich nie zrobił kariery literackiej. A Pan? Pan też odpuścił?
To prawda, żaden. Najzdolniejszy z moich kolegów, Jacek Gniedziuk – facet, któremu drukowano każdy tekst, który napisał, filmowy, krytycznoliteracki, piłkarski, jest radca prawnym, Adam Grzeszak dziennikarzem „Polityki”, Przemek Cieślak, drukował jakieś teksty krytyczne, był wydawcą – to on kilka lat temu przypomniał szerszej publiczności twórczość Władysława Zambrzyckiego, zwłaszcza znakomitą Kwaterę bożych pomyleńców - antykwariuszem, zmarł w biedzie w maju 2012 roku. Ja na kilka lat też odpuściłem. Jesienią roku ‘80, mając własny powielacz, mogłem więcej. Z moimi kolegami, wówczas studentami psychologii, Witkiem Horwathem, Januszem Iskrą, Wojtkiem Wareckim – może był ktoś jeszcze – zaczęliśmy wydawać pismo „Stopień swobody”. Tam znów były moje wiersze, ale też jakieś teksty publicystyczne odnoszące się do sytuacji politycznej. Pamiętam jakieś ostre dyskusje po moim tekście, w którym – to już było w czasach, gdy premierem był Jaruzelski – kpiąco domagałem się aby mianował kolejnych generałów na ministrów.
Proroczo.
Niestety.
Ile numerów tego pisma wypuściliście?
Niech mnie pan zabije, nie pamiętam. Kilka, ale ile – zupełnie nie wiem. Ale jest w zbiorach Ośrodka Karta. Tym razem okazało się, że nie tylko ja zaistniałem w literaturze. Także Witek Horwath – dziś autor kilku – w moim odczuciu niezbyt dobrych - powieści, zbiorów opowiadań, ale przede wszystkim utalentowany scenarzysta filmów fabularnych i seriali. /„Ekstradycja”, „Klan”, „Na Wspólnej”/.
No, dobrze. Wychodzi Pan w 1982 roku z więzienia, wiadomo już, że nie wydadzą Panu tomu poetyckiego w Czytelniku. Kończy Pan z pisaniem?
Tak. W zasadzie tak. To znaczy, od czasu do czasu, coś tam sobie piszę. Ale nie ma to dla mnie szczególnego znaczenia. Znacznie ważniejsze jest dla mnie wydawanie książek. Dobrze się czuję w roli – tak trzeba to chyba dzisiaj określić – managera wydawnictwa, redaktora. I trwa to wiele lat. W podziemiu, a potem w legalnie działającym „Przedświcie”. Ale też ta praca daje mi pewność, że mogę pisać nie gorzej, czasami jestem wręcz pewien, że lepiej, niż ci, których wydaję.
Budzi się Pan z tego literackiego letargu w roku…?
Chyba w 2000…
Zaczyna Pan pisać powieść o Danilewiczu…
Nie, jeszcze nie. Zaczynam pisać powieść dla dzieci…
O tym Pan wcześniej nie wspominał…
Chciałem napisać powieść dla mojego dziewięcioletniego wówczas syna. Miało być na wesoło, a przy okazji z postaciami naszych przyjaciół, których znał.
Napisał Pan tę powieść?
Napisałem szybko i, jak to się mówi, na luzie pewnie ze 150 stron. I nagle się zorientowałem, że fragmentami to nie jest powieść dla dzieci, w każdym razie nie dla dzieci w wieku mojego syna. Z prostego powodu – zacząłem tam wplątywać postaci z innych, znanych utworów literackich, choćby z „Hrabiego Monte Christo”, ale też ze znacznie – może nie poważniejszych, ale na pewno trudniejszych. Żaden albo prawie żaden, nawet oczytany, dziewięciolatek nie miał prawa ich znać.
Co pan zrobił z tą powieścią?
Nic, gdzieś sobie w moim domu leży. Jako ciekawostkę dodam, że Dorota Cielić wydrukowała w „Dialogu” jej mały fragment.
Dobijemy wreszcie do „Lamentu nad Babilonem”?
Tak, to już wreszcie jest ten czas. Jak wcześniej mówiłem, w 2001 roku znalazłem się na studium doktoranckim na wydziale historii Uniwersytetu Warszawskiego. Zacząłem grzebać w archiwach, weryfikować rodzinne legendy.
Ile z nich było prawdziwych?
Wydaje mi się, że niewiele. Ale wszystkich nie byłem w stanie sprawdzić. Wykonałem kawał solidnej pracy ale… ale tych materiałów nie ma za dużo, choć oczywiście moja kwerenda dała pewne efekty. Pisałem do archiwów wojskowych Austrii, Wielkiej Brytanii, w tej drugiej także do MSZ-tu, sprawdziłem archiwa IPN-u, Centralnego Archiwum Wojskowego, dotarłem – to zresztą śmieszne, napisałem list do ówczesnego posła Macieja Giertycha, ojca Romana i on mi dał namiar – do jakiejś kobiety mieszkającej kilka kilometrów ode mnie, która znała Tadeusza Danilewicza z okresu jego francuskiej emigracji, zadałem, żyjącej jeszcze wówczas córce, sporo pytań… No i słuchałem mojej mamy, która znała stryja z czasów przedwojennych – bywał często u moich dziadków – jak i powojennych. Raz jeden, w roku 1964 dostała paszport i przez kilka tygodni była u obu stryjów mieszkających w Huddersfield w Anglii.
Miał być doktorat, wyszła powieść. Jak do tego doszło?
Wie pan, w pracy naukowej – przynajmniej ja tak to rozumiem – nie ma miejsca na konfabulację. A ja się zorientowałem, że nie rozstrzygnę wszystkich zagadek życia mego stryjecznego dziadka.
Początkowo te moje prace posuwały się niejako równolegle, potem wiedziałem już, że to nie może być doktorat. Zacząłem wypełniać luki swoja fantazją.
A kiedy Pan już wypełnił…
Nie, nie, w którymś momencie Zbyszek Dominiak, mój kumpel jeszcze z okresu podziemia, a wówczas członek redakcji łódzkiego „Tygla Kultury”, gdy mu powiedziałem, że pisze powieść, poprosił abym mu pokazał jakiś fragment. Dałem mu, a on natychmiast postanowił drukować.
Kiedy to było?
Znów, niech mnie pan zabije ale nie pamiętam. Myślę, że w 2002 roku. Śmieszne jest to, że zaraz po opublikowaniu tych fragmentów zadzwonił do mnie, zupełnie mi wówczas nieznany facet z Łodzi, Piotr Werner i zaproponował abyśmy na podstawie powieści pisali scenariusz do filmu fabularnego. Strasznie się zdziwił, gdy mu powiedziałem, że ja nie napisałem jeszcze nawet połowy. Ale obiecałem mu, że jak napisze to się odezwę.
Napisaliście Panowie ten scenariusz?
Napisaliśmy jakieś próbki. Piotrek jest zawodowcem, to facet po reżyserii w łódzkiej filmówce. Teraz się upiera aby robić film o mnie. Swoją drogą dokładnie rok temu na łamach „Polska The Times” ukazała się ściągawka dla polskich filmowców pióra Bożydara Brakonieckiego z dziesiątką książek, po które powinni sięgnąć chcąc zrobić dobry film o Polsce. „Lament…” znalazł się obok utworów Rembeka, Zyszewskiego, Kisielewskiego, Singera, Mackiewicza, Hłaski, Konwickiego, Rylskiego i Rymkiewicza. Poczułem się dumny.
Wracając do pisania. Napisałem połowę i jakoś mnie to znudziło, zmęczyło… Odłożyłem, siadłem pewnie po sześciu, siedmiu miesiącach i w ciągu dwu-trzech miesięcy skończyłem.
No ale jeszcze musiała ta książka wyjść. Rozumiem, że ze względu na temat, Narodowe Siły Zbrojne, powojenne podziemie narodowe, wcale nie było oczywiste, że łatwo Pan znajdzie wydawcę.
Zadziwię pana. To się okazało naprawdę łatwe. Moja żona wracała samolotem z targów ksiązki we Frankfurcie. Obok niej siedziała Dorota Malinowska, dyrektorująca w Prószyńskim. Nie znały się wcześniej, zaczęły rozmawiać, Ewa powiedziała o mojej książce. Dorota poprosiła aby ją przysłać. Tak zrobiliśmy. Wysłałem ją do jeszcze dwu wydawnictw. I zabawne, że z tych trzech dwa, w których nikogo nie znaliśmy, odpowiedziały bardzo szybko, a trzecie WAB, w którym znałem dwóch właścicieli… nawet nie powiedzieli abym ich pocałował w nos…
Prószyński bardzo szybko zaprosił mnie na rozmowę, kilka dni później dostałem tez informację z najbardziej prestiżowego wydawnictwa katolickiego w Polsce. Ale byłem już po słowie z Prószyńskim. To była zresztą zabawna rozmowa. Usiadła ze mną Dorota i jej mąż – wówczas jeszcze nie polityk, a prezes zarządu, Rafał Grupiński. I pamiętam, że zadali mi pytanie kiedy ostatni raz przeczytałem tę swoja powieść. Rozbawiło mnie to pytanie. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że nigdy jej nie czytałem…
Daje Pan bardzo zły przykład debiutantom, wie Pan o tym?
Bardzo. Ale, co mam powiedzieć, tak było. Zadziwiłem Grupińskich. Ale wie pan, to nie jest do końca tak, że pisałem i w ogóle nie czytałem. Czasami – i dzięki Bogu - się cofałem. Dostrzegłem jak bardzo zawodna jest pamięć. Któregoś razu dostrzegłem, że rozdział, który napisałem już istnieje kilkadziesiąt stron wcześniej.
Powtórzył Pan istniejący rozdział? Zaczynając prace nie ma Pan planu, jakiejś rozpiski, pomysłu na całość?
Tak powtórzyłem istniejący rozdział. I to prawie takimi samymi słowami. To było zupełnie niezwykłe. A odnosząc się do pańskiego pytania… Cóż… Wie pan, ja bym chyba umarł z nudów, gdybym miał w całości głowie książkę, która chce napisać. Żadnego planu. Siadam i pisze. Po prostu.
Pierwszy raz ktoś miał pracować z Pańskim tekstem. Bardzo Panu „pociachano” książkę?
Prawie w ogóle. Chyba nawet ja sam byłem tym zdziwiony. Janek Koźbiel powstawiał trochę przecinków, parę razy zaproponował zmianę szyku zdań, wyrzucił jakieś powtórzenia… Tak zresztą było też ze wszystkimi moimi późniejszymi książkami. To pewnie w dużej mierze zasługa mojej mamy, która od wczesnego, bardzo wczesnego dzieciństwa, zwracała uwagę na poprawną polszczyznę w moich ustach. Zdania mi się jakoś układają.
Książka ukazała się w 2003 roku i wywołała spore poruszenie…
Wie pan, nie mam w tym wielkiego rozeznania, ale mam wrażenie, że to była pierwsza powieść o Żołnierzach Wyklętych. Pierwsza, która burzyła PRL-owskie stereotypy. Zamiast krwawych bandziorów pokazywała ludzi bezgranicznie oddanych Polsce. Ludzi, którzy byli gotowi dla niej na największe poświecenia, ludzi ideowych. Ale i przegranych. Z góry przegranych. A czy wywołała spore poruszenie? Dostała w 2003 roku Warszawską Premierę Literacką, potem, w 2004 roku wyróżnienie w Nagrodzie imienia Józefa Mackiewicza. Dobrze się sprzedała i po paru latach trudno ją było kupić nawet na Allegro. Okazała się książka na tyle ważną, że profesor Maciej Urbanowski i Rafał Ziemkiewicz w ankiecie Tygodnika Solidarność na dziesięć najlepszych książek dwudziestolecia znaleźli dla niej miejsce na swoich listach. Mam wrażenie, że choć trochę przeorała świadomość – przynajmniej niektórych.
Ta książka, przecież powieść, napisana jest w sposób specyficzny. Wplótł Pan w nią autentyczne dokumenty.
Tak, to prawda. Bo i mój bohater, to postać autentyczna. Chciałem aby to poczuł, aby w jakiś sposób miał z nim bezpośredni kontakt. Zresztą w drugim wydaniu, które ukazało się w 2013 roku poszedłem jeszcze dalej. Do ksiązki dołączyliśmy sporo zdjęć i posłowie/życiorys napisany przez wnuczkę – Marię Panenkę. Ale wciąż podkreślam, to nie jest książka biograficzna, żaden przewodnik po życiu pierwszego Komendanta Głównego Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. To moje wyobrażenie o jego życiu, jego motywacjach, uczuciach, moje widzenie przeszłości, historii.
Ale wrócę jeszcze do Pańskiego poprzedniego pytania. Nie mam wątpliwości, ze miedzy 2003 rokiem gdy ukazał się „Lament…”, a 2012, gdy wyszło „Opowiem ci o wolności” to po prostu niebo, a ziemia. Nie ma co ukrywać, że ustanowienie przez Prezydenta Kaczyńskiego święta Narodowego Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, te dziesiątki społecznych inicjatyw 1 marca, imprez, szkolnych uroczystości, konkursów, grupy rekonstrukcyjne odtwarzające ich akcje, że to wszystko budzi nadzieję iż dokonania tych fantastycznych ludzi nie poszły na marne. Że młodzi ludzie, wbrew kilkudziesięcioletniej indoktrynacji, odnajdują wzorce, postawy, z którymi chcą się identyfikować. I robi mi się cieplej na sercu, że dołożyłem do tego małą cegiełkę.
Ta sama techniką napisał Pan powieść o innym Danilewiczu. O Wincentym.
To prawda. „Choćbym mówił językiem ludzi i aniołów” to opowieść o moim dziadku, młodszym bracie Tadeusza Danilewicza, Wincentym. Tak naprawdę chciałem napisać czworoksiąg. W zamierzeniu miałem napisanie też o kolejnych braciach – Franciszku i Michale…
Ale Pan nie napisał, choć ten zamiar wypunktował na okładce książki o Wincentym… Co się stało? Zabrakło Panu informacji, pomysłów?
Nic z tych rzeczy. „Choćbym mówił językiem ludzi i aniołów” w całości przeczytano w radio. Książki słuchała cała rodzina – ta bliższa i dalsza. Wszyscy chwalili. Kiedy zacząłem zbierać materiały do książki o Michale, moja mama zadzwoniła do jego dzieci aby mnie z nimi umówić i wtedy… No, cóż, usłyszała, że żadnych dokumentów mi nie pokażą i że w zasadzie to oni sobie nie życzą…
Dlaczego?
Sam się zastanawiam. Moje powieści o Danilewiczach to nie są laurki. Bo też nie byli to faceci nijacy. Każdy z nich był mocną osobowością, mieli na sumieniu różne grzechy. I tego nie warto ukrywać. Pisarz ma zawsze w takich sytuacjach do wyboru – stworzyć piękną postać bez wad, w którą nikt nie uwierzy i kogoś z przywarami, błądzącego ale realnego. W przypadku Michała, takie mam podejrzenie sprawa jest złożona. Przypuszczam, że chodzi o czas wojny. Jak pan zapewne wie, w dawnym województwie lwowskim, stanisławowskim, tarnopolskim prócz Polaków, Ukraińców, Żydów mieszkali też osiedleni tam od wielu pokoleń Niemcy. Michał Danilewicz ożenił się z taką Niemką. Wie Pan z czym się to wiązało po wkroczeniu na te tereny armii niemieckiej?
Z określeniem narodowym?
Dokładnie. Rzeczą naturalną było podpisanie nie volks- ale reichslisty. Bo niby jaka miała podpisać rodowita Niemka, której rodzice, dziadkowie, pradziadkowie byli Niemcami. Wraz z nią taką listę podpisywał małżonek. I teraz niech pan zestawi dwu braci – jeden, szycha, figura w podziemiu, a drugi z reichslistą. Swoją drogą moja stryjeczna babka, żona Michała zapłaciła za swoje pochodzenie ogromną cenę. Sowieci na jej oczach rozstrzelali jej ojca tylko za to, że był we wsi sołtysem… Więc myślę, ale głowy sobie za to nie dam uciąć, że o to chodziło. Bo poza tym, Michał był uroczym, miłym człowiekiem.
A czwarty brat, Franciszek?
Najmłodszy i być może najciekawszy z nich wszystkich. Urodzony w 1909 roku, przez chwilę prawdziwy lwowski batiar, potem świetny muzyk, saksofonista w Filharmonii Lwowskiej, mason, wtrącony do więzienia przez Sowietów zaraz po wkroczeniu do Lwowa i wyciągnięty z niego przez rosyjskich masonów! To zupełnie niezwykłe – rosyjscy masoni w Sowietach. Dookoła czystki, rozstrzeliwanie setek tysięcy ludzi, a oni ze swoimi kontaktami, koneksjami, wyciągają Franka z Brygidek…
Co się z nim działo w czasie wojny?
Wrócił do Filharmonii i koncertował z nią w całych Sowietach. Ale było coraz gorzej – chyba tych artystów Stalin jednak postanowił ukatrupić, dostawali coraz mniejsze porcje, tak że kiedy dotarł do armii Andersa był już cieniem człowieka.
Przeszedł całą drogę II Korpusu?
Tak. Spotkali się tam zresztą z moim dziadkiem. Po wojnie wylądował w Anglii, gdzie został… bigamistą?
Bigamistą? Chyba faktycznie był najciekawszy z całej rodziny.
Przed wojną sowiecko-niemiecką jakaś znajoma lwowska Żydówka namówiła go aby wzięli fikcyjny ślub. Chyba zabezpieczała się na przyszłość, na możność powrotu do Polski. W każdym razie ślub miał być tylko papierkiem i na każde żądanie Franka miała mu dać rozwód. Kiedy Franek był już w Anglii postanowił ożenić się z Francuska, Chorwatką – to tez ciekawe – podającą się za Polkę, siedziała w jakimś obozie koncentracyjnym razem z Polskami, nauczyła się naszego języka i dalej chciała już uchodzić za naszą rodaczkę - i w ogóle nie pamiętał o tym, że jest żonaty. Wziął z nią ślub, a potem wyszło na jaw, że ma już inną żonę. Kiedy doszło co do czego, jego pierwsza „ślubna” mieszkająca już w PRL-u, oznajmiła, że nie zamierza się rozwodzić.
Jak to się skończyło?
Ktoś z rodziny, chyba syn którejś z sióstr Franka – więc i mojego dziadka - prawnik, przeprowadził jednak ten rozwód, poopłacał kogo trzeba i sprawę udało się zatuszować.
W Huddersfield Franek w latach pięćdziesiątych, przynajmniej w sensie formalnym, wziął pod opiekę najstarszego z braci, Tadeusza. Musiał podpisać oświadczenie, że bierze go na utrzymanie. Ten drugi zaś, że nie będzie prowadził żadnej działalności politycznej. Franek, najmłodszy z braci, chorował na płuca, lekarze szybko po wojnie zabronili mu grać, zmarł z nich najwcześniej, już w 1969 roku.
Raz jeden, bodaj w 1963 roku, miałem wówczas siedem lat, widziałem Franka. Był w Polsce, przywiózł ze sobą wspaniały srebrny saksofon. Przez jakiś czas był w naszym mieszkaniu, a ja, gdy nikogo nie było, wkładałem w instrument ustnik i próbowałem, z marnym oczywiście skutkiem, weń dmuchać.
Chyba żal, że Pan tych dwu braci nie opisał. Zwłaszcza ten drugi miał faktycznie życie godne powieści.
To prawda, żal. W przypadku Michała nie chcę się sprzeciwiać woli rodziny. Mogłem pisać jak chciałem o moim dziadku. To było wyłącznie moje widzenie i wiedziałem, że znajdę akceptację mojej mamy. W przypadku Tadeusza było to o tyle proste, że to jednak postać historyczna. Ważna postać historyczna. Na temat Franka nie mam żadnych dokumentów. Być może, gdybym pojechał do Anglii – to wciąż się może zdarzyć, spędził godziny na gadaniu z Małgosią i Krzysztofem, jego dziećmi, coś by z tego wyszło. Ale i to nie jest pewne. W zeszłym roku mieliśmy spotkanie i okazało się, że ja wiedziałem, że był masonem, a jego syn zupełnie nie wiedział. Problem z dziećmi Franka polega też na tym, że choć mówią po polsku, to jednak nie czytają w naszym języku.
No i było jeszcze sześć sióstr. One też były ciekawe. Ale życia by mi nie starczyło na opis wszystkich Danilewiczów.