Quantcast
Channel: publicystyka
Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (11)

$
0
0

Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (11)

 

Aleksander Gierymski

Kolejny z Pańskich przyjaciół – tym razem nie literat, profesor Paweł Wieczorkiewicz. Tradycyjnie może, niech Pan powie jak żeście się poznali.

 

To był 2001 rok. Trochę nie wiedziałem co ze sobą zrobić, zamykaliśmy wydawnictwo – chyba z mojej winy, chciałem wydawać tylko dobre, trudne książki, a ta przestrzeń czytelnicza była wąska i wciąż się kurczyła – wpadłem więc na pomysł, że zrealizuję swoje marzenia historyczne. Wcześniej, o czym może później, uznałem, że już nigdy nikt mi nie powie, że jestem niedokształconym prawnikiem, zrobiłem aplikację. Wymyśliłem, że zrobię doktorat z historii. Poszedłem więc do Wieczorkiewicza…

 

Ot, tak, z ulicy? Nie znał go Pan wcześniej?

 

Nie, nie znałem – choć, oczywiście, znałem niektóre jego książki. Posłuchałem rady Hanki Baltyn i Marka Karpińskiego – jego i moich znajomych - abym do niego poszedł. Więc zastukałem w drzwi i wszedłem do jego gabinetu na Wydziale Historii warszawskiego Uniwersytetu. Przedstawiłem się i powiedziałem, że chciałbym u niego zrobić doktorat.

 

Pewnie się zdziwił.

 

Zdziwił ale mnie nie wyrzucił, pewnie był zbyt dobrze wychowany aby powiedzieć żebym mu nie zawracał głowy. Zapytał: a pan kto? Przedstawiłem się…

 

Nie zdziwiło go, że nie ma Pan studiów historycznych?

 

Nie, to nie była przeszkoda. Kazał mi usiąść i zaczął ze mną rozmawiać. Pytał o czym bym chciał pisać pracę. Powiedziałem – byłem raczej przekonany, że nie wie kto to jest – że o Tadeuszu Danilewiczu. Ale wiedział. Trochę go chyba tym zaskoczyłem ale i dałem pole do manewru. Powiedziałem mu, że to mój stryjeczny dziadek, rodzony brat mojego dziadka. Zaczął sprawdzać moją wiedzę, moją przeszłość. Kiedy doszliśmy do KOR-u widziałem, że zapaliły się w jego oczach lampki…

 

O ile mnie pamięć nie myli, profesor Wieczorkiewicz był na jednym roku z Adamem Michnikiem.

 

Paweł był o dwa lata młodszy od Adama ale chyba poszedł rok wcześniej do szkoły i nie wiem czy byli na jednym roku ale stykali się bardzo często. Przegadaliśmy później o Michniku, o KOR-ze, o całej opozycji wiele, wiele godzin. Tak czy siak po trwającej jakieś półtorej godziny rozmowie, Wieczorkiewicz uznał, że moja wiedza jest na tyle duża, że może mnie przyjąć na swoje studium doktoranckie. Ale uznał, że monografia Danilewicza to zbyt wąski temat, że powinienem pisać o całym narodowym podziemiu.

 

Co Panu dało – poza tym, że miał Pan już co robić - przyjęcie na to seminarium?

 

Wie pan, przede wszystkim myślałem sobie, że może trochę odrobię stracony czas. Wyobrażałem sobie, że w tym wieku, miałem 45 lat, dawno powinienem być po doktoracie, po habilitacji, być może powinienem mieć już profesurę…

 

Zależało Panu na tym? Całe Pana wcześniejsze życie na to nie wskazuje…

 

Czy mi zależało? No, wyobrażałem sobie, że moje życie mogłoby tak przebiegać. Ale to, co było najważniejsze dla mnie wówczas to papier z pieczątką uniwersytecką, że jestem tym doktorantem. Bo dawał mi wstęp do wszystkich archiwów. To na tej możliwości, na dostępie do akt – powstała moja pierwsza książka…

 

Do Pańskiego pisania – choć rozumiem, że nie da się tego oderwać – jeszcze dojdziemy. Jaki był Profesor?

 

Osiem lat starszy ode mnie. Duży – i wysoki, i potężny – mężczyzna. Z łysiną z przodu głowy. Szybko skrócił między nami dystans - chyba jeszcze na tym studium przeszliśmy na ty - zwłaszcza, że po zajęciach woziłem go samochodem do jego domu w Falenicy. Byliśmy niemal sąsiadami. To wtedy mieliśmy czas na zupełnie swobodne gadanie. A Paweł był „gadaczem” jakich mało ale jeszcze bardziej lubił słuchać. Zwłaszcza, gdy ktoś – a ja byłem dla niego kimś takim – mógł mu o czymś, co miało już wartość historyczną, opowiedzieć od środka.

 

Zrobił Pan ten doktorat?

 

Nie, zamiast doktoratu napisałem powieść, a Paweł mógł oznajmić, że z korzyścią i dla polskiej literatury i polskiej nauki historii, Holewiński został pisarzem, a nie naukowcem. Po prawdzie nudziłem się na tych zajęciach, nic mnie tam nie bawiło. Ludzie byli znacznie młodsi ode mnie, z nikim nie nawiązałem żadnych relacji, wydawało mi się, że mają stosunkowo małą wiedzę. Ale może było tak, że na ten obraz przekładała się suma moich doświadczeń życiowych? Tak sobie myślę, że to już był czas, gdy sama historia mnie nie pociągała, że jeśli to bardziej powinny to być jakieś studia interdyscyplinarne, połączenie historii i politologii, może też socjologii. Więc nie zrobiłem doktoratu, za to po roku miałem gotową książkę, którą Paweł – już po wydaniu - bardzo pochwalił. Ale, co ciekawe – dopiero kiedy wyniosłem się z Uniwersytetu – zaczęła się nasza z Pawłem bliższa znajomość…

 

Dlaczego tak się stało? Był jakiś powód?

 

Wie Pan, to są dosyć osobiste sprawy Pawła. Rozstał się z żoną, związał z młodą dziewczyną, Justyną Błażejowską, swoją była studentką. Myślę – ale to tylko spekulacja – że spotkał się z tego powodu z ostracyzmem w wielu miejscach. A ja Justynę polubiłem od pierwszego dnia. Wydała mi się mądrą, dociekliwą osoba. No i nieprzytomnie zakochaną w Pawle. Był dla niej niewątpliwym autorytetem naukowym

Zamieszkali w bardzo dziwnym mieszkaniu, w bloku na tyłach kina Muranów. Jak to mieszkanie określić? Suterena? W każdym razie schodziło się schodami tak jak do piwnicy, a okna były w tym lokalu na wysokości moich ramion. Nieduże mieszkanie, dwa małe pokoiki i maleńka kuchnia. To tam, ale też u mnie w domu spotykaliśmy się wiele razy. Paweł wyciągał butelkę whisky i… i gadaliśmy.

 

Szybko zachorował?

 

Nie tak szybko, po paru latach. Złamał rękę – mam wrażenie, że wracając po Sylwestrze u mnie – i za nic nie chciała się goić. Przez kilka lat nosił ja na temblaku. Może, ale to tylko gdybanie, gdyby zdecydował się na amputację… Może żyłby do dziś…

 

Mam przed oczyma wywiad jakiego udzielił chyba TVN-owi, w piżamie…

 

Okropny. Ja to tez pamiętam. Zmanipulowany, wykrojony z całości. Ale to już był etap bardzo ciężkiej choroby Pawła. Wcześniej mieliśmy wspólne pomysły filmowe.

 

Filmowe? Co Panowie mieli wspólnego z filmem?

 

Tak. Wymyśliłem, że chciałbym dla TVP Historia zrobić cykl dwunastu filmów dokumentalnych o Żołnierzach Wyklętych. Zadzwoniłem do Pawła, spotkaliśmy się, przedstawiłem mu mój pomysł i te dwanaście postaci. I chciałem żeby to ze mną zrobił. Zapalił się do tego projektu bardzo. Ale uznał, że najlepiej byłoby od razu mieć do takich filmów reżysera. – Poczekaj, mam pomysł – powiedział. Wystukał numer w komórce. Jakieś czterdzieści minut potem pojawił się w jego mieszkaniu Jurek Zalewski, reżyser może z niezbyt wielkim dorobkiem ale mający „dobre poglądy”. Byli blisko z Wieczorkiewiczem. Jurkowi pomysł też się spodobał ale stwierdził, że on ma podobny – tyle że nie na dokument, a na fabułę…

 

To dla niego napisał Pan scenariusz do „Roja”…

 

Tak, parę dni po tamtym spotkaniu Jurek do mnie zadzwonił z propozycją napisania scenariusza do „W ziemi lepiej słychać”. Ale wracając do Pawła i naszego już pomysłu. Umówiliśmy się z jakimś dyrektorem czy wicedyrektorem TVP Historia. Pojawiliśmy się z projektem, czekaliśmy pół godziny, godzinę, wreszcie sekretarka wydzwoniła pana dyrektora i okazało się… że zapomniał o naszym spotkaniu. Ale nie umówił się z nami na kolejne spotkanie. Potem zaczął do mnie wydzwaniać i przekonywać, że TVP Historia nie ma pieniędzy na własne produkcje… Cała sprawa umarła śmiercią naturalną, żaden z tych filmów nie powstał.

 

Zadam Panu niedyskretne pytanie- zgadzał się Pan z poglądami Profesora?

 

To jest właśnie najśmieszniejsze, ze bardzo często się różniliśmy. W sieci jest gdzieś film z promocji „Nie tknął mnie nikt”. Paweł prowadził ten wieczór. I kłóciliśmy się o Powstanie Styczniowe – dla mnie najważniejsze z polskich powstań, a Wieczorkiewicz… cóż, był absolutnym przeciwnikiem powstań. Kłóciliśmy się o powstanie warszawskie… Ale, wie pan, Paweł był nie tylko naukowcem z ogromną, naprawdę ogromną wiedzą, był też w jakiejś mierze historykiem osobnym, chodzącym własnymi ścieżkami, z dala od innych. Chciał przewartościować polską historię, uważał, że trzeba ją napisać na nowo. Śmiał się z tych, którzy jako inwektywę traktowali slogan o spiskowej teorii dziejów. Cała historia oppiera się na spiskach – twierdził. Miał zła opinię o elitach II Rzeczpospolitej, złą opinię o wysokich dowódcach Armii Krajowej. Za to doceniał profesjonalizm Czeka, Gestapo, a także naszej bezpieki. Nawet w tym, co mówił – nie wiem czy sam do końca był o tym przekonany, ale dopuszczał tę możliwość – o sojuszu z Hitlerem i wspólnym ataku na Sowiety był osobny. Nie twierdził, że to był konieczny wybór, twierdził, że możliwy, a z politycznego punktu widzenia pewnie najbardziej racjonalny. Ale, polska polityka zbyt często opiera się na emocjach – dodawał. Swoją drogą, już zawsze będzie mi kołatać po głowie pomysł jaki wyłuszczył mi na trzy dni przed śmiercią. Paweł umarł w poniedziałek, a ja byłem u niego w piątkowe popołudnie. Był już bardzo słaby, delikatnie uścisnąłem mu dłoń, a i to go zabolało, widziałem skurcz na jego twarzy…

 

Jaki był ten pomysł?

 

Paweł chciał abym z nim napisał książkę.

 

Wspólna powieść?

 

Nie, nie. Wymyślił specyficzną książkę. Historię alternatywną. Polska w sojuszu z Niemcami uderza chyba w 1940 roku – oczywiście nie ma wcześniejszej agresji Hitlera na Polskę - na ZSRR. – Wiesz - mówił Paweł – moi doktoranci przygotują przebieg kampanii, bitwy, miejsca, przebieg frontów. A ty się wcielisz w korespondenta wojennego jednej z polskich gazet… Chyba wiedziałem, że pomysł nie ma szans realizacji ale natychmiast się zgodziłem.

Justyna zabrała mnie do drugiego pokoju, powiedziała, że z Pawłem jest bardzo, bardzo źle… Wie Pan, tę dziewczynę bardzo źle potraktowała rodzina po śmierci Pawła, a była strasznie dzielna. Delikatna, szczupluteńka, pewnie mniej niż pięćdziesiąt kilo, a musiała przez ostatnie miesiące zrobić wszystko, dosłownie wszystko, przy mężczyźnie ważącym stokilkadziesiąt kilo. Podczas pogrzebu stała daleko od pierwszego rzędu.

Miesiąc przed śmiercią został przez Lecha Kaczyńskiego uhonorowany Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za „wybitne osiągnięcia w pracy naukowej i dydaktycznej oraz za zasługi w działalności na rzecz upowszechniania wiedzy o najnowszej historii Polski”. Był z tego odznaczenia bardzo dumny, a należał mu się jak mało komu.

Wie Pan, pisze o Mętraku, Budreckim i Wieczorkiewiczu w czasie przeszłym. A mam poczucie, że każdy z nich jest wciąż we mnie obecny, że od każdego z nich dostałem ogromnie dużo. I każdego z nich mi brakuje…

 

Panie Wacławie, wspomniał Pan kilkakrotnie o swojej aplikacji. Dlaczego poszedł Pan na aplikację prokuratorską, chciał Pan ścigać kryminalistów? Po co Panu to w ogóle było, przecież miał Pan dobrze prosperujące wydawnictwo i mówił, że nie chciał być prawnikiem.

 

To prawda, nie chciałem być, z niczego się nie wycofuję. Ale też mówiłem, że czasami bywam uparty jak osioł. W 1993 roku, jakoś na wiosnę, nasz pracownik pojechał na Ukrainę. Pojechał moim samochodem. Kiedy wracał, ktoś go, już w Polsce stuknął. Nie na tyle mocno aby nie mógł jechać ale jednak miałem pogruchotany cały prawy bok. Pojechałem do warsztatu, mechanik mówi do mnie: - proszę pana, pan mi podpisuje pełnomocnictwo, pana nic dalej nie obchodzi, ja załatwiam wszystko w PZU, pan przyjeżdża za tydzień i zabiera auto. Ucieszyłem się, nigdy nie lubiłem chodzenia po jakichkolwiek urzędach. Przyjeżdżam po tygodniu, a facet mi mówi, że nie odda mi samochodu, chyba że mu zapłacę. Mówię mu, że mieliśmy umowę. Tak, powiada, ale za długo by to trwało. Wkurzyłem się i mówię jeszcze raz, ze ma mi oddać samochód albo jadę do prokuratury i złożę zawiadomienie o popełnieniu przez niego przestępstwa. Wzruszył ramionami i mówi: a jedź se pan. No, to pojechałem, złożyłem to zawiadomienie, nawet podyktowałem prokuratorowi z jakiego paragrafu ma go ścigać. Dzwonię po tygodniu i pytam prokuratora co zrobił w mojej sprawie. Nic nie zrobił – za to zadał mi pytanie: a pan to jest prawnikiem. – Jestem – odpowiedziałem. Na to on: - Z aplikacją? Nie chciałem kłamać, więc zgodnie z prawdą mówię, że nie. – No, to jaki z pana prawnik – uznał, że nie jestem dla niego partnerem w dyskusji. Więc postanowiłem, że nikt mi już więcej nie powie, że jestem kiepskim prawnikiem. Zasiadłem do podręczników. Wie pan, tak naprawdę to ja się musiałem do egzaminu wstępnego wszystkiego nauczyć. Ja byłem czternaście lat po studiach… Na jesieni zdałem i zostałem przyjęty na tak zwaną aplikację etatową…

 

Ale dlaczego na prokuratorską, a nie sędziowską, adwokacką czy notarialną?

 

Bo kiedy podjąłem decyzję było już za późno na inne, a sędziowska jest równoważna z prokuratorską – po każdej z nich można wykonywać oba zawody.

 

Pewnie był Pan jedynym aplikantem w tym wieku.

 

Rzeczywiście. Miałem trzydzieści dziewięć lat. Inni o 10-15 lat mniej. Ale to mi nie przeszkadzało. Zwłaszcza, że w mokotowskiej prokuraturze, do której mnie skierowano spotkałem dwoje prokuratorów, Baśkę Zawadzką i Wojtka Cackę, moich kolegów z roku. Ale to nie oni zostali moimi patronami.

 

W pańskim życiu to pewnie był szczególny czas. Wcześniej tylko przez niespełna rok był Pan na etacie.

 

Szczególny? Powiedziałbym, że najgorszy. Osiem godzin każdego dnia za biurkiem. Nie byłem do tego przyzwyczajony. Całe moje dotychczasowe życie opierało się na wolności, ruchu, na decydowaniu o wszystkim samemu. No i na braku przełozonych. Ta praca była dla mnie udręką, jakimś totalnym udupieniem. Wszyscy tam udawali, że pracują, z szaf wylewały się akta, każdy z prokuratorów miał w referacie po kilkaset spraw i… i nigdy ich nie ubywało. Klepałem jakieś umorzenia, czasami pojechałem na jakąś sekcję zwłok, która kończyła się u mnie torsjami, czasami kogoś przesłuchałem. Owszem zdarzały się też czasami jakieś śmieszne momenty, ale to jednak były tylko epizody.

 

Na przykład?

 

Na przykład wysłano mnie kiedyś do aresztu na Służewcu. Jeden z osadzonych napisał skargę na dzielnicowego, a raczej na treść przeprowadzonego przez niego wywiadu środowiskowego. Policjant napisał, że facet ma zła opinię w miejscu zamieszkania i że pije denaturat. Przyprowadzili mi tego osadzonego, po twarzy widziałem, że policjant nie skłamał. Pytam dlaczego napisał to pismo. – A bo, powiada, on napisał, że piję denaturat. – A pije pan? – pytam. – No, tak – odpowiada menel – ale skąd on może wiedzieć…

Duszno mi było w tej prokuraturze, nic się tam właściwie nie zmieniło po ’89 roku. Większość prokuratorów, choć nie wszyscy, to nie były gwiazdy intelektu. Dawało się rozmawiać może z dwójką, trójką prokuratorów. Większość patrzyła się na mnie jak na raroga. Przyjeżdżałem do pracy samochodem, nie zamierzałem się nikomu podlizywać, może nie okazywałem, że mi nie zależy ale jednak nie ukrywałem swojej przeszłości, tego, że siedziałem w wiezieniu, że mój stosunek do prokuratury i policji jest niezbyt dobry.

Jedyny ciekawszy czas to były raz w tygodniu wykłady w Prokuraturze Wojewódzkiej.

 

Potem poszedł pan w obieg, o którym Pan już opowiadał i spotkał panią prokurator, która Pana wsadzała do aresztu.

 

Ale to był, poza tym jednym spotkaniem, znacznie ciekawszy czas. Przez rok zaliczało się wszystkie wydziały prokuratur i sądów. Zmieniało się te wydziały co dwa tygodnie, sam sobie człowiek to załatwiał. Swoją drogą nikt nad tym nie panował, kompletnie nikt. Sam to przetestowałem – w którymś momencie po prostu wyjechałem sobie na dwa tygodnie w góry.

 

Nikt tego nie zauważył?

 

Nikt. W mojej „macierzystej” jednostce uważali, że jestem w obiegu, ci sprawujący nad nami nadzór z prokuratury wojewódzkiej, że jestem na Mokotowie.

Nie nadużywałem tych możliwości, pokazuję tylko, że – nie wiem czy tak jest do dzisiaj ale podejrzewam, ze to możliwe – tej instytucji daleko do perfekcji…

 

Panie Wacławie, pracował Pan w prokuraturze ale przecież miał Pan też wydawnictwo.

 

Tak. I to wydawnictwo, które wówczas prężnie działało. Wydawaliśmy sporo książek. Wracałem po pracy i siadałem do innej roboty. No, a poza tym w wydawnictwie pracowała moja żona. To ona wówczas przejęła na siebie większość obowiązków. Ale oprócz wydawnictwa i prokuratury pisałem też już wówczas o książkach dla Gazety Polskiej kierowanej przez Piotra Wierzbickiego. Więc pracy miałem sporo.

 

Każda aplikacja kończy się egzaminem.

 

Wcale nie jednym. Najpierw jest pisemny, a potem chyba osiem ustnych zdawanych w ciągu jednego dnia. Ale zanim doszedłem do egzaminów miałem przedziwne spotkanie. Jedna z pań prokurator z mojej „macierzystej”, mokotowskiej jednostki poprosiła mnie na rozmowę i powiedziała, że była w prokuraturze wojewódzkiej na naradzie, na której rozważano mój przypadek…

 

Jaki Pański przypadek?

 

Wie pan, kiedy składałem papiery na aplikację musiałem napisać o moim internowaniu, późniejszym aresztowaniu. Chyba byłem jedynym takim przypadkiem. Nie za bardzo się to podobało. A jak powiedziałem w prokuraturze zmian praktycznie nie było.

 

Co Panu powiedziała ta pani prokurator?

 

Powiedziała dosłownie tak „panie Wacku, niech się pan ratuje, oni chcą pana udupić na egzaminie”.

 

Który to był rok?

 

Końcówka 1995.

 

Co Pan mógł zrobić?

 

Sam się zastanawiałem. Jeśli to była prawda, a nie miałem podstaw żeby sądzić, że nie była, bo niby dlaczego, no to byłem w matni. Ponad dwa lata w plecy. Zadzwoniłem do mojego przyjaciela adwokata. Opowiedziałem mu o tym, czego się dowiedziałem. Znał szefa aplikacji. Pojechał do niego, powiedział mu o tym, że wiemy o tej naradzie.

 

Zaprzeczył?

 

Nie, nie zaprzeczył. Ale nie mogę powiedzieć żeby potraktowano mnie źle na egzaminie. Potraktowano mnie jak wszystkich innych. Najwyraźniej uznano, że nie warto ładować się w szambo.

 

Odszedł Pan z prokuratury w głośnym proteście. W „Życiu Warszawy” ukazał się list-prośba o zwolnienie…

 

Wie pan, czasami czynimy coś na pokaz. Tak było w tym przypadku. Z prokuratury i tak bym odszedł.. Ale uznałem, że przy okazji mogę zrobić coś dobrego. Jednym z prowadzących wykłady podczas mojej aplikacji był prokurator, który prowadził śledztwo w sprawie kłamliwego oświadczenia Kwaśniewskiego dotyczącego jego wykształcenia podczas wyborów prezydenckich. Po elekcji Kwaśniewskiego natychmiast odebrano mu to śledztwo i chwilę później inny prokurator je umorzył. Więc na swojej prośbie o zwolnienie napisałem, że nie chcę pracować w instytucji, w której z powodów politycznych mają miejsce takie numery.

 

Próbowano Pana zatrzymać?

 

Tak. Prokurator wojewódzki, mój kolega z roku poprosił mnie na rozmowę, próbował przekonywać, być może chodziło zresztą - tak dziś myślę – tylko o wycofanie tego mojego pisma. Nie chciano ponownego szumu w tej sprawie. Ale ja nawet przez moment nie rozważałem pozostania w prokuraturze. Za to z rozpędu zapisałem się na uzupełniającą, roczną aplikację radcowską. Odbyłem ją, zdałem jakieś kolokwium połówkowe, ale kiedy po wakacjach ‘97 roku miałem zdawać końcowy egzamin – otrzeźwiałem. Sam sobie zadałem pytanie: po co? Do czego ci to potrzebne? Nie znosiłem tego, nie chciałem być prawnikiem, nużyła mnie ta praca okrutnie…

 

Warto było się tyle męczyć?

 

Wie pan, staram się niczego w życiu nie żałować. Mam zrobioną aplikację, poznałem system wymiaru sprawiedliwości w Polsce od środka, usłyszałem, który z prokuratorów jest łapownikiem /to tylko jeden przypadek, tylko w sprawach wypadków samochodowych zmuszono go do odejścia z prokuratury – jego przekręty były już zbyt głośne – dziś to adwokat o głośnym nazwisku/, zobaczyłem strach mojej patronki w zetknięciu z bandytami z jakiejś mafii ukraińskiej, a na dodatek zaprzyjaźniłem się z Ewą Furtak, moją koleżanką z aplikacji, dziś świetnym sędzią i jej mężem Bogdanem. To bardzo mi bliscy ludzie. Więc może dla tej przyjaźni było warto? To wcale nie tak mało.

 

Czy często działa Pan pod wpływem mało znaczącego impulsu? Historia z samochodem, który spowodował, że zaczął Pan robić aplikacje prokuratorską, Pan wybaczy, z lekka mnie rozśmieszyła, bo uważam, że powody musiały być zgoła poważniejsze. Tak jak całkiem poważne musiały kryć się za likwidacją Przedświtu. W tym czasie działał Pan na granicy trzech światów: prywatnych przedsiębiorców - Przedświt, prokuratury - aplikacja i świata opozycji, z którego znaczna część zdjęła swetry pełne buntu, założyła garnitury i weszła do polityki. Pan wybierał, rozmawiał z sobą, podejmował decyzję. Jaki jest skutek wiemy, wybrał Pan i to z późniejszym powodzeniem literaturę. Ale każdy taki wybór ma swoją psychologię, bo wiemy, że coś w nas umiera, odchodzi bezpowrotnie, coś, co często stanowiło sens naszego życia, radości, trwania, pewnego, ułożonego już jutra...

 

Wie pan, impuls – wbrew pozorom – bardzo często decyduje o naszym życiu. Być może dzisiaj, mając ponad dwadzieścia lat więcej działałbym inaczej, wtedy wydało mi się, że jestem w stanie wszystko ogarnąć, wszystko objąć. I, niezależnie od pańskiego śmiechu, powody były takie, jakie podałem. A może nie? Może gdzieś wewnętrznie wiedziałem, że coś się nieodwołalnie kończy i powinienem mieć jakąś alternatywę? Zmusza mnie pan do sięgania pamięcią bardzo daleko wstecz i wymyślania powodów takiego, a nie innego postępowania, a to chyba nie bardzo ma sens. W każdym razie w roku ’93 wciąż byłem wydawcą, trwało to jeszcze osiem lat, a więc sporo. I w tym czasie przecież nie tylko zrobiłem aplikację, rozpocząłem też doktorat. Więc pewnie szukałem świata alternatywnego. Choć – żeby nie było wątpliwości, wciąż uważam, że bycie wydawcą to najlepszy zawód świata, to ciągłe niespodzianki, odkrycia, to dziesiątki ludzi, których się poznaje, to wycieczki w cudzą wyobraźnię, to radość z każdej wydanej książki, którą zawsze dostrzegasz u autora, a czasami u czytelnika.

Mówi pan o świecie polityki, o moich kolegach z opozycji, którzy weszli w ten świat – z różnych zresztą powodów i z różnym skutkiem. Wie pan, ja po pierwsze zawsze uważałem, że do każdej, absolutnie każdej działalności potrzebne są kompetencje, także do polityki. W swojej wcześniejszej działalności starałem się otaczać ludźmi mądrzejszymi od siebie – nie miałem przecież wątpliwości, że w pewnych działach i Markiewicz, i później Karasek czy Budrecka są lepsi ode mnie. Nie czyniło to żadnej ujmy na moim honorze, wręcz odwrotnie, czułem się dumny, że są przy mnie, że chcą ze mną robić coś fajnego. A polityka? Zawsze się nią interesowałem ale – tak sądzę – nigdy nie byłbym dobrym politykiem. Moje wybory są tylko moimi, chyba nie jest łatwo mną kierować, narzucać swoje zdanie, swoją opinie. Pewnie gdybym bardzo chciał, gdybym bardzo się starał mógłbym wejść w te politykę, to dosyć prawdopodobne, że mógłbym być posłem… Wiele lat później, w roku 2004, kilka dni po śmierci Jacka Kuronia, byliśmy w sporym towarzystwie na bankiecie u Witka Sielewicza. I to wówczas, Wojtek Borowik, oburzony na jakiś artykuł przypominający niezbyt chwalebną część życiorysu – tego z lat pięćdziesiątych – Kuronia, patetycznie zawołał, pamiętam to jak dziś: „bo my wszyscy przecież z niego, z Jacka”. I nikt nie protestował. Ja jeden pokręciłem głowa: może wy wszyscy, ja nie – oznajmiłem, wywołując, co tu kryć, konsternację. Więc z takim facetem jak ja, nie bardzo daje się robić politykę. Jeszcze ileś lat później zaproponowano mi bycie radnym i to z miejsca „biorącego” – z innej już partii, pewnie mi bliższej – ale natychmiast odmówiłem. Moje drogi z KOR-em, w każdym razie z tym jego lewym skrzydłem, rozchodziły się już na początku lat osiemdziesiątych w tempie bardzo szybkim. To nie znaczy oczywiście, że nie ma tam ludzi, których cenię, szanuję – nie. Są i tacy. Ale… ale lepiej, że mnie przy nich nie ma.

Wracając do pańskiego pytania. Powody likwidacji Przedświtu w roku 2001 były oczywiście poważne. Od mojej żony usłyszałem, że musimy zamknąć firmę, bo inaczej stracimy wszystkie pieniądze. Może zresztą wynikało to też z tego, że zaproponowano jej dobrą pracę w wielkim, międzynarodowym koncernie wydawniczym, że ja poszedłem na to studium doktoranckie, że rysowała się dla mnie inna perspektywa? Ale ma pan rację – zawsze przy takich przewartościowaniach swojego życia coś w nas umiera, odchodzi na zawsze. Zawsze jest to odczuwane jako strata. Tyle, że przecież – w rezultacie, w konsekwencji, ja nie odszedłem daleko. Zmieniłem strony, z wydawcy stałem się autorem. To był przewidywalny i logiczny wybór. Moja mama często wspomina pewną sytuację z roku 1940. Mieszkała wówczas z babcią i bratem w Baranowiczach – dziadek był już aresztowany przez Rosjan. Babci brat mieszkający w Milanówku zaproponował, że przyśle po nią, po jej siostrę i dzieci przewodników, którzy przeprowadzą ich bezpiecznie przez granice między Sowietami, a Generalną Gubernią. Babci siostra zdecydowała się i bezpiecznie wraz z synem przeżyła wojnę. Moja babcia oznajmiła, że nie może zostawić gospodarstwa, domów. No to pojechała wraz z dziećmi na Syberię. I moja mama do dziś twierdzi, że jest gotowa w każdej chwili zostawić wszystko i budować życie od nowa. Przede mną nigdy nie stanęły tak dramatyczne wybory, miałem znacznie łatwiejsze życie. Ale też nigdy się go nie bałem i zawsze wiedziałem, że dam sobie radę.

 


Viewing all articles
Browse latest Browse all 786

Trending Articles


TRX Antek AVT - 2310 ver 2,0


Автовишка HAULOTTE HA 16 SPX


POTANIACZ


Zrób Sam - rocznik 1985 [PDF] [PL]


Maxgear opinie


BMW E61 2.5d błąd 43E2 - klapa gasząca a DPF


Eveline ➤ Matowe pomadki Velvet Matt Lipstick 500, 506, 5007


Auta / Cars (2006) PLDUB.BRRip.480p.XviD.AC3-LTN / DUBBING PL


Peugeot 508 problem z elektroniką


AŚ Jelenia Góra