Bohdan Wrocławski rozmawia z Wacławem Holewińskim (8)
Wraca Pan do domu, do wydawnictwa, w którym pozostał Jarek Markiewicz. Zawsze kiedy o nim mówimy, trudno mi sobie wyobrazić go jako organizatora tego przedsięwzięcia. Ponieważ znałem Jarka bez mała pięćdziesiąt lat , zawsze jawił mi się jako człowiek delikatny, poeta, który nie zawsze potrafi sobie poradzić z rzeczywistością. Jest ona dla niego zbyt trudna, często brutalna. Może zatem, co się w tym czasie działo w wydawnictwie?
Mam wrażenie, panie Bohdanie, że jednak niezbyt dobrze znał pan Jarka. To nie była mimoza, eteryczny poeta żyjący w chmurach. Z rzeczywistością w PRL-u radził sobie całkiem dobrze – gorzej było potem w III RP – być może dlatego, że nie miał wielkich potrzeb, że umiał je ograniczać? Miał swój świat, w którym żył, świat, w moim odczuciu dosyć hermetyczny, miał grono swoich przyjaciół ale też normalne oczekiwania od życia. Czasami bardzo śmieszne. Jarek na przykład marzył aby sobie kupić nowy samochód. Nowy, fabrycznie nowy, z czystymi siedzeniami, tapicerką, z zerowym przebiegiem. Ale w PRL-u pozostając przy tematyce automobilowej, ten subtelny poeta, mając dizla, którego w zimie trudno było uruchomić, potrafił podłączyć się do słupa z elektrycznością. Nie do drutów na górze ale do skrzynki na dole w betonowym słupie. Mnie by w ogóle nie przyszło to do głowy. I takich pomysłów Jarek miał tysiące. Podam też drugi przykład. Jarek w grudniu ’82 roku kompletnie nie wiedział jak się naświetla blachy-matryce. Ponieważ mieliśmy jakiś kłopot z blachami okładkowymi, a Jarek był świetnym, naprawdę świetnym fotografem, szybko opanował technikę naświetlania i gdzieś od połowy ’84 roku wszystkie blachy do okładek robił sam.
Więc nie było tak, że był złym organizatorem. Oczywiście w znacznie mniejszym stopniu potrafił kierować ludźmi, rzadko kiedy – choć czasami mu się to zdarzało – potrafił użyć „grubszego” słowa, nawet w sytuacjach tego wymagających, pewnie nie potrafiłby nikogo usunąć z wydawnictwa. Ale tego nie musiał robić. Problemem Jarka były raczej jego nawyki życiowe, to, że zaczynał dzień koło trzeciej po południu. Często robiłem więc za budzik, podrywałem go na nogi…
Mieliście Panowie jakiś podział ról przy ustalaniu programu wydawniczego?
Nawet bardzo, bardzo wyraźny i dosyć – z perspektywy czasu – oczywisty. Ja się nie wtrącałem Jarkowi w Warszawską Niezależną Oficynę Malarzy i Poetów, jednym słowem w poezję, Jarek raczej nie wtrącał mi się w prozę i historię. Niczego, oczywiście, żeśmy nie ustalali, tak po prostu było…
Poznał Pan w tym czasie ogromna ilość pisarzy, wszedł Pan w to środowisko…
Zacząłem w nie wchodzić wcześniej, w latach siedemdziesiątych, ale – ma pan rację, to wtedy wszedłem w ten świat, to wtedy poznałem dziesiątki ważnych dla mnie pisarzy, poetów, eseistów. Czasami były to świetne doświadczenia – takie jak opisane wcześniej spotkanie z Basią Sadowską, czasami było wręcz odwrotnie…
Miał Pan złe doświadczenia z autorami?
Miałem…
Chce Pan o tym opowiedzieć?
Miałem, powiedziałbym drastycznie złe doświadczenie przede wszystkim z jednym pisarzem…
Nazywał się…?
Nazywał się Andrzej Szczypiorski. Wydaliśmy jego powieść zatytułowaną „Początek” – w niemieckiej wersji książka znana jako „Piękna pani Seidenman” (Die schöne Frau Seidenman)…
Andrzej Szczypiorski… Niezbyt piękna postać…
Chyba niewiele osób wiedziało wówczas o jego agenturalnych „dokonaniach”. Znałem za to „Mszę za miasto Arras”, którą wysoko ceniłem. Więc kiedy zadzwonił do mnie Wiesiek Johann, że musimy się spotkać i powiedział podczas tego spotkania, że Szczypiorski chce u nas wydać swoja powieść byłem zadowolony. Spotkałem się z nim, wziąłem maszynopis, błyskawicznie przeczytałem, przy drugim spotkaniu ustaliliśmy warunki, wysokość honorarium – wydawało mi się, że wszystko jest załatwione. Ale dosłownie kilka dni później zadzwonił do mnie Szczypiorski i kategorycznym tonem zażądał kolejnego spotkania. Oświadczył mi, że chciałem go oszukać, że chciałem mu zapłacić za mało, że inne oficyny płacą dużo, dużo więcej. Z trudem powstrzymałem się przed równie brutalną odpowiedzią. Powiedziałem, że nie ma sprawy, że żadne prace przy książce nie zostały jeszcze wykonane, że zwrócę mu maszynopis i niech wyda u innego wydawcy. Uznałem sprawę za zakończoną. Kilka dni później znów telefon i w znacznie łagodniejszej formie prośba o spotkanie. Szczypiorski oświadczył, że on respektuje zawarte umowy i chce abyśmy wydali książkę. Domyślałem się, potem to sprawdziłem u kolegów, podziemnych wydawców, że sondował kto, ile jest gotów zapłacić. Okazało się, że płaciliśmy najwięcej.
Książka była sukcesem…
Tak. I Szczypiorskiego, i naszym. Problem w tym, że Szczypiorski dalej kłamał. Książkę wydał kilka miesięcy później u Giedrojcia. Jak pewnie Pan wie, ale czytelnicy niekoniecznie, Giedroyc w zasadzie nie wydawał książek których nie był pierwszym edytorem. Więc Szczypiorski zaczął głosić, że książka najpierw miała edycję w Paryżu, potem w podziemiu. Do dzisiaj obowiązuje ta wersja – nawet w Wikipedii. Kiedy wyjechaliśmy w ’89 roku na Zachód i zrobiono z nami wywiad w Wolnej Europie, publicznie, głośno o tym powiedziałem. Jakiś miesiąc później przyszedłem w jakiejś sprawie do Sławka Bieleckiego, a u niego akurat siedział Stefan Kisielewski. Przedstawiłem się, a Kisiel zaczął mi bić brawo. Byłem zdziwiony ale oznajmił, że słuchał tego wywiadu w Wolnej Europie. – Ależ pan mu przy…dolił. Brawo! Autor „Sprzysiężenia” miał fatalną opinie o Szczypiorskim.
Ale poznał Pan też innych. I pewnie z nimi miał Pan lepsze doświadczenia. Na przykład Krzysztofa Karaska.
Krzysia, mojego do dziś serdecznego przyjaciela – a w jawnie działającym Przedświcie także redaktora znakomitej serii poetyckiej - poznałem u Jarka ale pod koniec lat siedemdziesiątych. Krzysztof, jako Anonim wydał u nas w 1984 roku swój tom zatytułowany „Sceny Grottgera i inne wiersze”.
Poznałem wielu wspaniałych albo ważnych – wtedy lub później - ludzi: Adama Bienia, Bohdana Skaradzińskiego, Ryśka Krynickiego, Józefa Kuśmierka, Czarka Listowskiego, Włodka Boleckiego, Piotrka Mitznera, Tadeusza Nyczka, Kazimierza Orłosia, Zytę Oryszyn, Mariana Terleckiego, Teresę Torańską, Michała Wyszomirskiego, Romana Zimanda, Ryśka Żółtanieckiego, Tadeusza Żukowskiego, wspaniałych tłumaczy: Andrzeja Jagodzińskiego, Piotra Godlewskiego, Eugenię Siemaszkiewicz. Takich ludzi jak Andrzej Jarecki, który co prawda nie drukował u nas ale dostarczał nam jakieś teksty.
O każdym z tych ludzi można dziś napisać książkę. Ale zapytam o Adama Bienia, członka władz Polskiego Państwa Podziemnego…
Tak o wielu z wymienionych nie tylko można ale trzeba napisać książki… Adam Bień, I Zastępca Delegata Rządu RP i członek Krajowej Rady Ministrów, uczestnik słynnego moskiewskiego Procesu szesnastu… Chyba przez Bohdana Skaradzińskiego dostaliśmy informację, że ma przygotowany maszynopis swoich wspomnień. Rozumie Pan, że zadziałało to na mnie… szukam słowa… no, jak jarzeniówka prosto w oczy. Przeczytałem i… I z jednej strony byłem olśniony, a z drugiej… W książce była wyraźna, powiedziana wprost, diagnoza polskich sojuszów w 1939 roku. Adam Bień – ni mniej, ni więcej – twierdził, że przedwojenna Polska popełniła straszliwy błąd, że trzeba było zawrzeć sojusz z hitlerowskimi Niemcami, że trzeba było iść razem na Sowiety. Taka teza, nawet dziś – proszę sobie przypomnieć wrzawę jaką wywołała książka Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop Beck” czy analogiczne twierdzenia profesora Pawła Wieczorkiewicza – budzi u większości Polaków zgrzytanie zębów. A w roku 1986 nas by po prostu rozszarpano. I to nie tylko oficjalna propaganda.
Co Panowie z tym zrobiliście?
Najłatwiej byłoby powiedzieć, że za rada Bohdana Skaradzińskiego, który tę książkę przygotowywał do druku, ocenzurowaliśmy książkę. Jeden jedyny raz… Ale, oczywiście, Bień się na to zgodził. Po to zresztą, miedzy innymi, żeśmy we czworo – prócz Jarka i mnie Ania Kalinowska i
Jakim był człowiekiem?
To był już mocno starszy pan. Miał osiemdziesiąt siedem lat. I absolutnie jasny umysł. Świetną pamięć. Wzięliśmy ze sobą przywiezioną z Zachodu albo przez Jarka, albo przez Krzysia Freislera, kamerę VHS. Nagraliśmy parogodzinną rozmowę. Nie wystarczyło nam jednego dnia, musieliśmy nocować w jakimś hotelu robotniczym… Bień opowiadał o Łubiance i Butyrkach, o generale Okulickim „Niedźwiadku” – twierdził, że słyszał jak wyprowadzano ostatniego komendanta Armii Krajowej na rozwałkę – Okulicki siedział w więzieniu piętro niżej, dokładnie pod celą Bienia.
Tak czy siak, Adam Bień był niezwykle ciekawą postacią, uroczym gospodarzem. To jedna z takich wizyt, które zostają w pamięci do końca życia.
Obcowanie z żywa historią…
Ma pan rację. Za przeproszeniem dotknąłem – także w sensie dosłownym – Polskiego Państwa Podziemnego. Legendy.
Mówił Pan, że zrobiliście z tego spotkania nagranie. Co się z nim stało?
Przekazaliśmy je na Zachód Mirkowi Chojeckiemu. O ile wiem nigdzie, w żadnym filmie go nie wykorzystał.
Nie żal Panu?
Żal, ale co mam zrobić…
Jeśli pan pozwoli jeszcze dwa słowa o Andrzeju Jareckim. Pan Andrzej, jeden z twórców legendarnego Studenckiego Teatru Satyryków /na początku lat siedemdziesiątych byłem raz jeden na ich spektaklu/, dramaturg, tłumacz, krytyk teatralny, jak już powiedziałem żadnej swojej książki u nas nie wydał. Ale to dzięki niemu dostaliśmy książkę Macieja Łopuskiego /Andrzej Tarnawa/ zatytułowaną „Proces trwa” – książkę o procesie dowódców polskiej marynarki wojennej, pewnie też jakieś inne teksty, których dziś nie kojarzę już z panem Andrzejem. Chcę o nim wspomnieć, bo był niezwykle delikatnym, ciepłym, sympatycznym człowiekiem odnoszącym się z wielkim uznaniem do naszej pracy… Jakoś głęboko przeżyłem jego śmierć w wypadku samochodowym w 1993 roku w Stanach, gdzie od 1990 roku był radcą kulturalnym naszej ambasady.
Jaki był Józef Kuśmierek, legenda polskiego reportażu.
Był przeciwieństwem Andrzeja Jareckiego. Niewysoki, za to „rozrośnięty”, rzucający na wszystkie strony kurwami, absolutnie przekonany do swoich racji, z jakimś takim rubasznym humorem… Zawsze się targował o swoje honorarium – i żeby nie było niedomówień, inaczej niż Szczypiorski – robił to wprost, nie naginał, nie ideologizował, mówił, że chce zarobić i tyle. A skoro wydaliśmy mu trzy książki – nie mam wątpliwości, że płaciliśmy najlepiej. No… i jeszcze specyficznie ubrany. Powiedzmy najogólniej… dosyć niechlujnie… Jeździłem do niego do domu, gdzieś przy Wale Miedzeszyńskim /Błota?/…
Panie Wacławie, porozmawiajmy chwile o pieniądzach. Temat wstydliwy ale przecież już jakoś omawiany. Polskie podziemie lat osiemdziesiątych było dotowane milionami dolarów z Zachodu…
Żadne podziemie nie może pracować bez pieniędzy, to oczywiste… Józef Piłsudski napadał na pociągi z pieniędzmi, „Solidarność” dostawała je z Zachodu…
No, to ile tych pieniędzy było na wydawców podziemnych. Kto i na jakich zasadach je dostawał.
Musimy rozróżnić dwa okresy – do roku 1985 i później, do Okrągłego Stołu. W tym pierwszym okresie każdy działał na własną rękę, kto, gdzie zdobył jakieś pieniądze – to była jego sprawa i – po prawdzie – nie mam na ten temat żadnej wiedzy. W roku ’85 spotkał się ze mną szef NOW-ej Grzegorz Boguta i powiedział mi, że jest pomysł abyśmy utworzyli Konsorcjum Wydawnictw Niezależnych, strukturę składająca się z największych wydawców mającą koordynować finansową pomoc dla drugoobiegowych wydawców. Do Konsorcjum na początku – prócz NOW-ej i Przedświtu – wszedł także Krąg /
Jak działało Konsorcjum Wydawnictw Niezależnych?
Zasady były dosyć proste. Po pierwsze co rok następowała weryfikacja członków na podstawie ilości wydanych tytułów. I najsłabsze wydawnictwo, to znaczy to, które wydało najmniej wypadało do tzw. drugiej ligi. Na jego miejsce wchodziło inne wydawnictwo, które swoim dorobkiem na to zasługiwało. Przez cały czas w Konsorcjum była NOW-a, Przedświt, CDN i Oficyna Literacka. Okresowo były oficyny Myśl, Pokolenie i Pomost.
Konsorcjum dzieliło spływające z Zachodu pieniądze. Nie pamiętam w jakich proporcjach – zapewne największą część pozostawiało tej pierwszej lidze, a resztę dzielono na mniejsze wydawnictwa, znów na podstawie dorobku…
Skąd wiedzieliście kto i co wydaje? Jak Wam się udawało dotrzeć do mniejszych ośrodków?
Podzieliliśmy Polskę miedzy siebie, każdy z nas wziął pod „opiekę” jakiś region. Ja na przykład zajmowałem się Lubelszczyzną.
Dlaczego akurat Lubelszczyzną?
Dlatego, że miałem tam niezłe „wejście” dzięki Włodkowi Blajerskiemu. Spotykałem się z tymi mniejszymi wydawcami, oni składali sprawozdania poparte książkami, a ja dzieliłem pieniądze. Podobnie moi koledzy w innych regionach.
Rozumiem, że rozdział pieniędzy to nie była jedyna funkcja Konsorcjum.
Oczywiście, że nie – choć, nie warto tego ukrywać – najważniejsza. To tam ustalaliśmy na przykład maksymalne ceny za książki?
Maksymalne ceny? Nie działał mechanizm rynkowy?
Wie pan, to właśnie miedzy innymi po to dostawaliśmy te pieniądze aby nie windować cen książek, aby jak najwięcej osób było na nie stać. Ustalaliśmy ile maksymalnie może kosztować cena strony w danym formacie książki. Mnożąc to przez ilość stron mieliśmy maksymalną cenę książki. Cenę drukowaną na książce.
Przestrzegano tego?
Nie zawsze. Pamiętam na przykład moją kłótnie w tej sprawie z Pawłem Mikłaszem, szefem Myśli – jak się okazało po latach agentem SB. Nie jedynym zresztą w Konsorcjum.
Spotykaliśmy się też aby zdecydować o tytułach „solidarnościowych”, które mieliśmy obowiązek drukować – o ile pamiętam musieliśmy raz do roku wydrukować jakiś dokument Solidarności. My na przykład wydaliśmy „Posiedzenie w dniach 22-23 X 1981 Komisja Krajowa NSZZ ‘Solidarność’”, obszerna liczącą 225 stron książkę. Oprócz tego zajmowaliśmy się prawami autorskimi, honorariami dl autorów, finansowaliśmy przedsięwzięcia korzystne dla wszystkich – na przykład produkcję małych gilotyn, prace informatyków nad stworzeniem systemu składu książek…
Ale chyba jeszcze nie mieliście profesjonalnych komputerów… Wtedy nie miała ich nawet polska armia…
Komputerów nie mieliśmy ale ci nasi informatycy, zresztą amatorzy, na przykład
Byliście w swoich decyzjach zgodni. Zapadały te decyzje w Konsorcjum na zasadzie konsensusu, głosowań?
Wie pan… Do pewnych ludzi ma się większe, do innych mniejsze zaufanie. Mśsmy się wszyscy znali od lat, ale… ale od pierwszego dnia było oczywiste, ze na przykład my ze Sławkiem Bieleckim będziemy po jednej stronie, a Grzesiek Boguta z Heńkiem Karkoszą po drugiej. Często tak jak my głosował
Co Was różniło, przecież robiliście dokładnie to samo?
I tak, i nie. Myśmy ze Sławkiem od początku, od pierwszego posiedzenia Konsorcjum, nie godzili się aby decyzje go dotyczące zapadały gdzie indziej, w tak zwanym „drugim pokoju”. Aby decydowały układy towarzyskie, koterie, powiązania. Nie zawsze udawało nam się przeforsować nasze opinie.
Panie Wacławie, czy ktoś sprawował kontrolę nad wydatkami Konsorcjum, nad rozdziałem tych, zapewne znacznych środków, czy były jakieś rozliczenia?
Tak. Nasze sprawozdanie finansowe co roku było przyjmowane przez Społeczną Radę Wydawnictw Niezależnych. Działali w niej m.in. Teresa Bogucka, Andrzej Drawicz, Kazimierz Dziewanowski, Jan Kielanowski, Wiktor Kulerski, Zofia Kuratowska, Tomasz Strzembosz, Klemens Szaniawski. Z tego, co pamiętam nigdy nie było większych problemów z rozliczeniem pieniędzy. Ale też muszę uczciwie powiedzieć: nigdy w żaden sposób ludzie Przedświtu nie uczestniczyli w przepływie pieniędzy z Zachodu do Polski, więc po prawdzie nie potrafię powiedzieć ile tych pieniędzy tam zgromadzono i ile z nich dotarło do Konsorcjum. I wiem, że te pieniądze niewątpliwie pomogły podziemnemu ruchowi wydawniczemu. Jeśli przypomni pan sobie drugą połowę lat osiemdziesiątych, to uświadomi pan sobie, że podziemna działalność związkowa w tym czasie dosyć szybko zamierała, że jedynym widocznym objawem działalności podziemia był drugi obieg wydawniczy. I zwłaszcza w tych mniejszych ośrodkach była to działalność niezmiernie ważna, ogniskująca wokół siebie tych, którzy nie godzili się na istniejący porządek.
I, w tym miejscu, chcę też bardzo, bardzo podziękować Irenie Lasocie, która tę pomoc dla nas na Zachodzie organizowała.
Przez cały okres swojego „konspirowania” nie mógł Pan wyjeżdżać z Polski. Ale w roku ’89 „spuszczono” Pana ze smyczy…
To prawda, po raz ostatni wyjechałem z Polski w roku 1979, potem skreślono mi nawet pieczątkę w dowodzie osobistym uprawniającą do podróży po tak zwanych demoludach. Ale to niepełna prawda, w roku 82 w więzieniu w Białołęce proponowano mi wyjazd z Polski na stałe. Tym, którzy mi oferowali tę podróż w jedną stronę, poradziłem aby sami wyjechali, najlepiej na wschód. W każdym razie regularnie, każdego roku składałem podania o paszport, z reguły na wyjazd do Danii, gdzie od 1977 roku mieszka moja siostra. Za każdym razem dostawałem odmowę z uzasadnieniem „z innych ważnych względów społecznych”.
Mniej więcej od roku ’85 także Jarek przestał wyjeżdżać, bezpieka wiedziała o nim już zbyt dużo, kiedyś władował się w jakąś drukarnię, która udawała podziemną, a tak naprawdę była… – jak by tu powiedzieć…? Prywatną inicjatywą ubeków, którzy dorabiali na boku? Chyba tak. I ta drukarnia została wykryta przez bezpiekę, która nie wiedziała, że to ich koledzy… Przystawiono Jarkowi spluwę do głowy. Ale nie bardzo mogli tamtych zamknąć. A jak nie mogli tamtych, to i Jarka nie mogli. Zatrzymali Jarka na 48 godzin, zrobili rewizję w mieszkaniu, Jarek podczas tego przesłuchania zasnął… Chyba potraktowano Jarka jako absolutnego czubka, ale tak czy siak już nie mógł wyjeżdżać.
W roku ’89 obaj, chyba w lutym złożyliśmy podania o paszporty. Przychodzę do Urzędu Paszportowego na Kruczej w wyznaczonym terminie, odstałem swoje, dochodzę do okienka, a siedząca tam dama najpierw długo gapi się w moje papiery, a potem oznajmia mi: „panie Holewiński, w pańskiej sprawie nie ma jeszcze decyzji. Proszę przyjść za dwa tygodnie”. Przychodzę za dwa tygodnie i słyszę dokładnie to samo: „panie Holewiński, w pańskiej sprawie nie ma jeszcze decyzji. Proszę przyjść za dwa tygodnie”. Kiedy przyszedłem po raz trzeci i po raz trzeci usłyszałem tę samą formułę, powiedziałem nie. Zażądałem widzenia z naczelnikiem wydziału paszportowego. Zaprowadzono mnie do niego. Pytam się o co chodzi? – Wie pan – powiada naczelnik – na dzień dzisiejszy mógłbym panu wydać tylko decyzję negatywną, ale… Nie pozwoliłem mu dokończyć. – Niech pan wydaje negatywną. Wtedy będę mógł się odwołać… No i wydali mi negatywną… Jarek miał dokładnie taką samą przygodę. Uznaliśmy, że musimy wymyślić coś, co ich zaskoczy, jakieś niestandardowe działanie. No i Jarek wymyślił abyśmy napisali na adres MSW depesze do Kiszczaka. Każdy swoją…
Wyobrażam sobie minę kobiety na poczcie przyjmującej telegram…
Minę miała faktycznie niebywałą, rozdziawiła usta. Ale ważniejsze było to, co napisałem…. To był prawdziwy coming out. Mój list brzmiał mniej więcej tak:
Szanowny Panie, Pańscy podwładni – i słusznie – uważają, że kieruję jednym z największych wydawnictw podziemnych, Wydawnictwem Przedświt. Prawo do nieskrępowanych lektur jest jednym z podstawowych i niezbywalnych praw człowieka. Nie widzę w mojej działalności nie tylko niczego złego, raczej odwrotnie, jestem ze swojej działalności dumny. Pańscy podwładni, z powodu mojej postawy, od dziesięciu lat odmawiają wydania mi paszportu. Żądam aby mi go natychmiast wydano.
Podpisałem się pod tym i uznałem sprawę za załatwioną. Dokładnie tak samo zrobił Jarek. Ale, ku naszemu zdumieniu, po tygodniu mieliśmy już paszporty…
To już był czas, gdy przygotowywano Okrągły Stół. Stąd pewnie ta decyzja…
Pewnie tak, ale myśmy o tym nie wiedzieli. Co więcej, uznaliśmy, że skoro dali, to mogą też zaraz zabrać. I że trzeba natychmiast ruszać w świat. Problem był taki, że nie mieliśmy żadnych wiz. W Europie było jedno miejsce, gdzie można było się udać bez nich – Berlin Zachodni. Spakowaliśmy się błyskawicznie i ruszyliśmy do Niemiec. Na granicy dokładnie nas przeszukano. W Berlinie czekał na nas, mieszkający tam nasz współpracownik, Krzysztof Kreisler. Krzyś był w niezłym nastroju, zakochany w jakiejś dziwnej, młodej panience z Polski, a w jego pracowni była gromada ludzi – z Litwy, Ukrainy. Zadziwiające towarzystwo.
Berlin to nie było zbyt znaczące środowisko polskiej emigracji…
Ono może i było znaczące ale myśmy niewiele osób tam znali. Spotkaliśmy się z zaprzyjaźnionym z Jarkiem od lat malarzem Wiesławem Sadurskim, z kilkoma jeszcze osobami, jakąś pisarką emigracyjną i wielkim przyjacielem Polski i Polaków, profesorem Bohdanem Osadczukiem. Ale, oczywiście – Berlin ciekawy sam w sobie – nic albo niewiele nam dawał w sensie korzyści dla Przedświtu. Któregoś dnia Krzyś oznajmił: zostawiacie swój samochód, wsiadamy w mój i jedziemy do Paryża.
- Krzysiu, przecież my nie mamy francuskich wiz – bąknąłem.
Trzeba pamiętać, że to nie był czas Schengen, pomiędzy wszystkimi krajami w Europie były normalne granice.
- A kto nas będzie kontrolował. Na granicy nam machną i pojedziemy – Krzyś albo nie miał, albo przed nami udawał, że nie ma wątpliwości.
Ani Jarkowi, ani mnie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Telefon do naszego autora, Michała Wyszomirskiego mieszkającego w Paryżu i… i w drogę. Pojechaliśmy na Saarbrucken. Czym bliżej granicy niemiecko-francuskiej, tym więcej było w nas wątpliwości. Kiedy zobaczyliśmy przejście graniczne i szlabany, poprosiliśmy Freislera aby się zatrzymał..
- Jedź, Krzysiu, czekaj na nas za przejściem, jakoś tam dotrzemy.
Krzysiek wzruszył ramionami, ale widząc nasze miny, postanowił nie dyskutować. Pojechał, a my… No cóż, trafiliśmy na cmentarz. Na granicy był cmentarz! Po jednej stronie niemiecki, po drugiej francuski. Dzieliła go wysoka pewnie na trzy metry metalowa siatka. Ale po przejściu dwustu, trzystu, no góra pięciuset metrów znaleźliśmy w tym ogrodzeniu dziurę. W ciągu kilku sekund byliśmy obaj we Francji… Bez trudu odszukaliśmy czekającego na nas w swoim ogromnym Peugeocie Krzysia. Wyprzedzając trochę tę opowieść powiem, że wróciliśmy dokładnie w taki sam sposób. Tyle, że już bez nerwów, znaliśmy „tajemne”, cmentarne przejście.
Paryż… Europejska stolica rozrywki…
Nie pojechaliśmy tam szukać rozrywek. W nocy dojechaliśmy do Paryża, zamieszkaliśmy w maleńkim mieszkaniu Michała Wyszomirskiego i jego żony na Montmartrze. Mieszkanie było chyba na szóstym piętrze, wchodziło się po krętych, bardzo wąskich schodach i miało pewnie ze trzydzieści metrów. Ale było bardzo wysokie i żona Michała, piękna zresztą kobieta, architekt – urządziła to mieszkanie w sposób niezwykły. Było tam piętro, lodówka gdzieś wisiała, spania też były jakoś niezwykle poukładane. Nigdy wcześniej, a i później nie widziałem mieszkania, w którym każdy centymetr powierzchni byłby tak sensownie wykorzystany…
Ile czasu spędziliście w tym Paryżu?
Chyba tydzień. Ale to był czas wypełniony co do minuty. W ciągu tych siedmiu dni mieliśmy chyba ze czterdzieści spotkań. Jedyny oddech to był parogodzinny spacer z moją znajomą, która mieszkała u Jacka Winklera, jednego z czterech Polaków walczących z Sowietami w Afganistanie i wizyta w Wersalu u mojego „herbatnika” z celi w okresie internowania, Mietka Grudzińskiego. To było świetne spotkanie po latach…
Byliście Panowie w Maison Laffitte?
Tak, oczywiście. Byliśmy tam nie tylko zresztą w celach, powiedzmy ściśle zawodowych, wydawniczych.
Jaki był „Książę”…
Spokojny, skupiony, bardzo uważny i dociekliwy w swoich pytaniach. Interesował się szczegółami, dopytywał o sytuację w kraju, także o nasze książki, chyba szczególnie – co oczywiste - był zainteresowany pracą Bohdana Skaradzińskiego /Kazimierz Podlaski/ „Białorusini-Litwini-Ukraińcy. Nasi wrogowie - czy bracia?”. W całej, parogodzinnej rozmowie uczestniczyła też Zofia Hertzowi. Wyjechaliśmy z Kultury obładowani książkami…
Z kim Panowie się poza tym widzieli…
Najważniejsze było spotkanie z Mirkiem Chojeckim. Szybko ustalił, że będą na nas w Berlinie czekały dwa duże offsety. Zepsute ale dające się naprawić. Nie pamiętam wielu nazwisk, na pewno widzieliśmy się z Andrzejem Mietkowskim, Sewkiem Blumsztajnem, z Aleksandrem Smolarem. Ale tych spotkań było strasznie, strasznie dużo. Tak dużo, że nie zobaczyłem nie tylko Luwru ale też żadnego innego muzeum.
Po tygodniu wróciliście do Berlina?
Nie, najpierw pojechaliśmy do Monachium, do Wolnej Europy. To już była całkowita „jawniocha”. Józef Ptaczek zrobił z nami wywiad, w którym przedstawiał nas jako „kierowników” podziemnego wydawnictwa Przedświt.
Długo rozmawialiśmy z Włodzimierzem Odojewskim. Obaj mieliśmy wrażenie, że ten znakomity pisarz nie jest tam szczęśliwy, chyba nawet otwartym tekstem mówił, że chciałby już skończyć pracę w Wolnej Europie.
Mieliśmy się też w tym Monachium spotkać z Jackiem Kaczmarskim ale… ale nikt w Wolnej Europie nie potrafił go zlokalizować. Jacek pił. Bardzo dużo pił, nie pojawiał się w pracy…
Wróciliście Panowie do Berlina, gdzie czekały na Was , jak Pan powiedział, dwa duże offsety. Jak to przewieźć do kraju.
Też się nad tym zastanawialiśmy. My wciąż nie mieliśmy pewności czy te zmiany, do których miało dojść, o których się już mówiło, ale przecież nic – przynajmniej formalnie, przynajmniej dla nas – nie było oczywiste, czy one się nie załamią. Postanowiliśmy zaryzykować i kupić ciężarówkę, którą przywieziemy ten sprzęt do Polski.
Stać Was było na kupno ciężarówki?
Oczywiście, że nie było stać. Czekaliśmy więc na okazję. Codziennie o 6 rano kupowałem gazetę z ogłoszeniami i wreszcie wypatrzyłem okazję. Mercedes miał kilkanaście lat, nawet w Polsce, przecież jeszcze nie tak zmotoryzowanej jak kilkanaście lat później, uchodziłby za samochód leciwy. No ale jeździł i był tani. Obejrzał go Krzysiek Freisler, który był zawodowym kierowcą i znał się na samochodach jak mało kto i zdecydował, że kupujemy.
Załadowaliśmy te maszyny na pakę ale na granicy okazało się, że nie możemy wyjechać – to znaczy Jarek z prowadzącym ciężarówkę Krzysiem, ja prowadziłem samochód Jarka. Mercedesowi skończył się TÜV, badanie techniczne. Trzeba było wrócić. Nie wiem dlaczego ale ja przejechałem granicę, miałem cały samochód nielegalnych do tej pory książek. NRD-owcy przewalili całe auto ale niczego nie zabrali, Polaków już to nie interesowało. Tak czy siak, przejechałem granicę, przespałem noc, poczekałem na Jarka i Krzysia do południa, a potem, zgodnie z umową ruszyłem do Warszawy. Oni przejechali granicę kolejnego dnia, jechali w nocy, postanowili dojechać do Jarka rodziców, którzy mieszkali koło Krośniewic. Ale na całej tej trasie nie było ani jednej czynnej stacji benzynowej. No i gdzieś im tej benzyny zabrakło. Szczęśliwie w jakimś przydrożnym domu ktoś miał telefon i pozwolił im z niego skorzystać. Przyjechał brat Jarka z benzyną.
Jeśli dobrze liczę wróciliście w kwietniu ’89 roku.
Tak, to był kwiecień i wszystko się zmieniało. Trwał Okrągły Stół, ale też rynek wydawniczy miał się za chwilę gwałtownie zmienić. Nagle nam, podziemnym wydawcom, zaproponowano udział w Targach Książki w Pałacu Kultury…
W jaki sposób się to odbyło?
Nie wiem, jak to wyglądało z innymi wydawcami, kto z nimi rozmawiał. Ze mną skontaktował się Andrzej Kurtz, dyrektor Wydawnictwa Literackiego, partyjny aparatczyk, który zasłynął wydaniem w swoim wydawnictwie „okrojonego” Gombrowicza bez zgody właścicielki praw autorskich, Rity Gombrowicz. Szybko porozumieliśmy się w tej sprawie z innymi podziemnymi wydawcami. Byliśmy gotowi na normalność. A przynajmniej tak nam się wydawało.